Salon
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Przestronne pomieszczenie ogrzewane sporych rozmiarów kominkiem. Składa się z dwóch części, w jednej mieści się duża sofa wyłożona kolorowymi poduszkami, druga, bardziej dzienna, przyozdobiona niewielką fontanną typową dla marokańskiej architektury, mieści kilka foteli oraz stolik kawowy. Tutaj zwykle przyjmowani są goście, jeśli zawitają do rezydencji, częstowani aromatyczną kawą, herbatą i przekąskami. W pomieszczeniu nie mogło zabraknąć zieleni i dużej ilości świec.
Cressida na szczęście miała swój dom rodzinny względnie blisko – co prawda w dobie anomalii i braku teleportacji była to odległość spora, ale nie tak duża jak ta, która dzieliła Anglię od Egiptu. Mogła więc regularnie odwiedzać rodzinę i pielęgnować swoją więź z włościami Flintów, które nigdy nie przestały być dla niej ważne. W końcu to w Charnwood uczyła się poznawać świat, i przez pierwszych dziesięć lat życia praktycznie nie opuszczała dworu i okolic, jeśli nie liczyć wizyt u krewnych oraz przyjaciół rodziny, i okazjonalnych odwiedzin w miejscach takich jak londyński ogród magibotaniczny czy magizoologiczny, które to wyprawy miały cel edukacyjny. Ale nawet jej dorastanie pewnie nie było naznaczone aż taką hermetycznością, jak dorastanie młodych Shafiqów, którym nie dane było nawet wyruszać do magicznych szkół.
Salon rzeczywiście wyglądał tak, jak zapamiętała. Wchodząc tu zawsze można było odnieść wrażenie, że w jednej chwili przeniosła się z Anglii do spieczonej słońcem Afryki, i tylko krajobraz za oknami był inny i przypominał o tym, gdzie były naprawdę.
Pokiwała głową; a więc Nephthys zapewne wiedziała już sporo.
- Miałam okazję poznać Zachary’ego – przytaknęła. Ostatni raz widziała go pod koniec września, spotkali się przypadkiem w ptaszarni. – Jeśli chodzi o informacje... Mam wrażenie, że opowieści nie oddają pełni grozy tych wydarzeń, ale naprawdę się cieszę, że żadnej z nas tam nie było. – Nie na darmo mówiono, że kobiet na takich wydarzeniach być nie powinno. Cressidy nawet nie kusiło, by się tam wybrać. Pozostała w domu wraz z mężem i dziećmi.
- To dobrze. Okropnym jest patrzeć na cierpienie bliskich, więc żywię nadzieję, że to tylko stan tymczasowy, który niedługo ulegnie poprawie – powiedziała. Znała strach o dzieci, pamiętała też jak lękała się o zdrowie matki, która została ranna w wyniku majowego wybuchu anomalii. Doskonale więc rozumiała strach o ojca, który nakazał jej mimo niebezpieczeństwa wrócić. Ich relacje mogły nie być idealne, ale nadal pozostawali najbliższą rodziną. Cressida również kochała swego pana ojca mimo jego surowości, wymagań i tego, że poświęcał więcej uwagi jej rodzeństwu. Ale i w jej oczach Leander Flint jawił się jako ktoś niezniszczalny, nienaruszalny niczym skała. – Cieszę się, że lord Shafiq okazał ci wyrozumiałość – dodała jeszcze; kto wie, może dla ich małżeństwa nie było jeszcze za późno? Cressie życzyła przyjaciółce, by nie trafiła na kogoś, kto mógłby okazać się gorszy. Wyrozumiałość Ramesesa bardzo dobrze o nim świadczyła.
Cressida swoje zaręczyny przyjęła dość spokojnie, choć ze stresem, bo nie była pewna, czy uda jej się zadowolić przyszłego męża, skoro nie była tak doskonała jak jej siostra. Niemniej jednak z Williamem szybko znaleźli wspólny język, a on sam twierdził, że pragnął oświadczyć się nie jej siostrze, a właśnie jej. Że to ją wypatrzył i o jej rękę pragnął błagać jej ojca. To cieszyło dziewczątko, ale zakompleksione serduszko kazało się zastanawiać, czy mąż mówił szczerze, czy może chciał poprawić jej humor. Cressida z jednej strony lubiła ciepłe słowa i pochwały, a z drugiej czasem nie dowierzała w nie, pewna że ktoś mówi o niej dobrze tylko dlatego, że się lituje lub chce jej poprawić nastrój. W końcu kto wybrałby ją, mogąc wybrać jej siostrę? A jednak William to zrobił.
- Mnie też to martwi – wyszeptała, przejęta obawami. Jeszcze niedawno lękały się tylko anomalii, a od października realne stały się także inne obawy. Cressida bała się upadku świata, który znała, bała się że ten nowy nie będzie tak dobry i bezpieczny jak ten, w którym dorastała. – Chciałabym, żeby wszystko zaczęło się uspokajać, ale to pewnie naiwne życzenia. Pragnę obudzić się pewnego dnia i dowiedzieć się, że anomalii już nie ma, że już nie muszę tak lękać się o dzieci – mówiła wciąż. – Wróciłaś chyba bardzo niedawno, prawda? Ta pogoda jest paskudna, zresztą od maja rzadko zdarzały się naprawdę ładne dni. Nigdy nie można było mieć pewności, że anomalie nagle nie spłatają nam figla. Nasze ogrody również w tym roku ucierpiały, choć skrzaty starały się doprowadzić je do ładu. Ale w obliczu tej nawałnicy ich starania pewnie znowu zostaną zniweczone – westchnęła smętnie, wpatrując się w okno. – Razem z mężem zastanawiamy się nad wyjazdem z dziećmi do Francji, jeśli sytuacja się szybko nie uspokoi.
Zamyśliła się, znów częstując się owocami. Groźba wyjazdu do Francji była całkiem realna, i choć Cressie bała się zostawiać bliskich, to musiała zadbać o bezpieczeństwo własne i dzieci. Nie mogły dorastać w miejscu, gdzie groziły im anomalie i inne niebezpieczeństwa.
- Nie wiem, kiedy dane mi będzie pojawić się w mieście, ale podejrzewam, że tak – przytaknęła. Jej wyobraźnia tworzyła rozmaite wizje tego, co mogło teraz dziać się w Londynie. Co z jej ulubionymi miejscami? Czy w ogóle możliwe były jeszcze wizyty w galerii, ogrodzie magibotanicznym czy magizoologicznym? To były trzy najbliższe jej sercu miejsca na mapie magicznego Londynu.
- Ale może porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym, dość już ciężkich, przygnębiających tematów – powiedziała nagle, choć przeczuwała, że trudno będzie prowadzić rozmowę nie zahaczając o cięższe kwestie. Lęki i niepokoje opanowały zbyt wiele sfer ich życia, by można było je z łatwością pomijać. Nawet Cressidzie, która zawsze wolała unikać nieprzyjemnych spraw, trudno było choć na chwilę zapominać o anomaliach i innych źródłach lęku.
Salon rzeczywiście wyglądał tak, jak zapamiętała. Wchodząc tu zawsze można było odnieść wrażenie, że w jednej chwili przeniosła się z Anglii do spieczonej słońcem Afryki, i tylko krajobraz za oknami był inny i przypominał o tym, gdzie były naprawdę.
Pokiwała głową; a więc Nephthys zapewne wiedziała już sporo.
- Miałam okazję poznać Zachary’ego – przytaknęła. Ostatni raz widziała go pod koniec września, spotkali się przypadkiem w ptaszarni. – Jeśli chodzi o informacje... Mam wrażenie, że opowieści nie oddają pełni grozy tych wydarzeń, ale naprawdę się cieszę, że żadnej z nas tam nie było. – Nie na darmo mówiono, że kobiet na takich wydarzeniach być nie powinno. Cressidy nawet nie kusiło, by się tam wybrać. Pozostała w domu wraz z mężem i dziećmi.
- To dobrze. Okropnym jest patrzeć na cierpienie bliskich, więc żywię nadzieję, że to tylko stan tymczasowy, który niedługo ulegnie poprawie – powiedziała. Znała strach o dzieci, pamiętała też jak lękała się o zdrowie matki, która została ranna w wyniku majowego wybuchu anomalii. Doskonale więc rozumiała strach o ojca, który nakazał jej mimo niebezpieczeństwa wrócić. Ich relacje mogły nie być idealne, ale nadal pozostawali najbliższą rodziną. Cressida również kochała swego pana ojca mimo jego surowości, wymagań i tego, że poświęcał więcej uwagi jej rodzeństwu. Ale i w jej oczach Leander Flint jawił się jako ktoś niezniszczalny, nienaruszalny niczym skała. – Cieszę się, że lord Shafiq okazał ci wyrozumiałość – dodała jeszcze; kto wie, może dla ich małżeństwa nie było jeszcze za późno? Cressie życzyła przyjaciółce, by nie trafiła na kogoś, kto mógłby okazać się gorszy. Wyrozumiałość Ramesesa bardzo dobrze o nim świadczyła.
Cressida swoje zaręczyny przyjęła dość spokojnie, choć ze stresem, bo nie była pewna, czy uda jej się zadowolić przyszłego męża, skoro nie była tak doskonała jak jej siostra. Niemniej jednak z Williamem szybko znaleźli wspólny język, a on sam twierdził, że pragnął oświadczyć się nie jej siostrze, a właśnie jej. Że to ją wypatrzył i o jej rękę pragnął błagać jej ojca. To cieszyło dziewczątko, ale zakompleksione serduszko kazało się zastanawiać, czy mąż mówił szczerze, czy może chciał poprawić jej humor. Cressida z jednej strony lubiła ciepłe słowa i pochwały, a z drugiej czasem nie dowierzała w nie, pewna że ktoś mówi o niej dobrze tylko dlatego, że się lituje lub chce jej poprawić nastrój. W końcu kto wybrałby ją, mogąc wybrać jej siostrę? A jednak William to zrobił.
- Mnie też to martwi – wyszeptała, przejęta obawami. Jeszcze niedawno lękały się tylko anomalii, a od października realne stały się także inne obawy. Cressida bała się upadku świata, który znała, bała się że ten nowy nie będzie tak dobry i bezpieczny jak ten, w którym dorastała. – Chciałabym, żeby wszystko zaczęło się uspokajać, ale to pewnie naiwne życzenia. Pragnę obudzić się pewnego dnia i dowiedzieć się, że anomalii już nie ma, że już nie muszę tak lękać się o dzieci – mówiła wciąż. – Wróciłaś chyba bardzo niedawno, prawda? Ta pogoda jest paskudna, zresztą od maja rzadko zdarzały się naprawdę ładne dni. Nigdy nie można było mieć pewności, że anomalie nagle nie spłatają nam figla. Nasze ogrody również w tym roku ucierpiały, choć skrzaty starały się doprowadzić je do ładu. Ale w obliczu tej nawałnicy ich starania pewnie znowu zostaną zniweczone – westchnęła smętnie, wpatrując się w okno. – Razem z mężem zastanawiamy się nad wyjazdem z dziećmi do Francji, jeśli sytuacja się szybko nie uspokoi.
Zamyśliła się, znów częstując się owocami. Groźba wyjazdu do Francji była całkiem realna, i choć Cressie bała się zostawiać bliskich, to musiała zadbać o bezpieczeństwo własne i dzieci. Nie mogły dorastać w miejscu, gdzie groziły im anomalie i inne niebezpieczeństwa.
- Nie wiem, kiedy dane mi będzie pojawić się w mieście, ale podejrzewam, że tak – przytaknęła. Jej wyobraźnia tworzyła rozmaite wizje tego, co mogło teraz dziać się w Londynie. Co z jej ulubionymi miejscami? Czy w ogóle możliwe były jeszcze wizyty w galerii, ogrodzie magibotanicznym czy magizoologicznym? To były trzy najbliższe jej sercu miejsca na mapie magicznego Londynu.
- Ale może porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym, dość już ciężkich, przygnębiających tematów – powiedziała nagle, choć przeczuwała, że trudno będzie prowadzić rozmowę nie zahaczając o cięższe kwestie. Lęki i niepokoje opanowały zbyt wiele sfer ich życia, by można było je z łatwością pomijać. Nawet Cressidzie, która zawsze wolała unikać nieprzyjemnych spraw, trudno było choć na chwilę zapominać o anomaliach i innych źródłach lęku.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Magia zdawała się płatać figle im wszystkim; brak możliwości nieskrępowanego korzystania z niej był niemal uwłaczający. A myśli mimowolnie szybowały w kierunkach drażliwych tematów; czy to właśnie tak bezsilni czuli się ci, którzy nie potrafili korzystać z magii w ogóle? Różnica była jednak jedna i podstawowa. Inaczej było żyć bez magii, kiedy już poznało się jej smak i stanowiła ona nieodłączną część codzienności. Nephthys pozostawało jedynie cieszyć się, że warzenie eliksirów nie wymagało magii jako takiej i wciąż mogła kontynuować to, co uspokajało ją i sprawiało przyjemność, a już na pewno pozwalało na chociaż chwilowe odwrócenie uwagi od tego, co zaprzątało jej myśli od czasu powrotu i wcześniej. Brak możliwości swobodnych podróży również jej doskwierał. Przepadała za wypadami do Londynu, choćby po potrzebne ingrediencje, a teraz choć mogła oczywiście liczyć na to, że dostarczy je służba, czuła się więźniem we własnym domu. Chociaż ostatnim razem jej samotna eskapada do sklepu zielarskiego skończyła się fatalnie, wciąż nie zmieniało to faktu, że zamknięcie w czterech ścianach zdecydowanie jej nie służyło. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, jak bardzo nieodpowiedzialne byłyby naciski na wyprawy gdziekolwiek, zwłaszcza w obliczu niespokojnej sytuacji politycznej. Zbiorowe szaleństwo zdawało się ogarniać wszystko i wszystkich; nie chciałaby paść ofiarą terroru sianego szczodrą ręką tych, po których by się tego nie spodziewała.
- Informacje z drugiej ręki z pewnością nie są zbyt dokładne... - Odparła. A chociaż wiedziała doskonale, że nikt z jej rodziny nigdy nie zgodziłby się na to, by wzięła udział w tamtym wydarzeniu, częściowo była ciekawa tego, jak dokładnie wyglądała cała tamta sytuacja, by mogła ją ocenić własnym, uważnym spojrzeniem. Byłoby to jednak zbyt duże ryzyko, w obliczu którego nawet jej własna ciekawość słabła. I tak była wdzięczna Zachary'emu, który uchylił jej rąbka tajemnicy, dzięki czemu nie musiała opierać się jedynie na donosach zamieszczanych w gazetach.
- Prawdę mówiąc nie liczę już, że to przejściowe - pokręciła lekko głową. Podobne nadzieje żywiła jeszcze w kwietniu, kiedy wydawało się, że anomalie będą stanowiły jedyny problem. Okazało się inaczej, a sytuacja jedynie się pogorszyła. To z dnia na dzień ukracało nadzieję na to, że wszystko ulegnie samoistnej poprawie. Dyskutowanie o tym jednak nie miało przynieść wiele pożytku. Byłoby to niekończącym powtarzaniem się tego, co i tak było już powszechnie wiadomym. Nie w ich gestii leżało znalezienie remedium na gorączkę, która trawiła czarodziejskie społeczeństwo Wysp Brytyjskich.
- Tak, raptem przed dwoma dniami. Mój powrót zbiegł się z tą paskudną burzą - upiła łyk mocnej, aromatycznej herbaty. Właściwie absurdalnym wydawało się dyskutować o szkodach, które wyrządziła pogoda w ogrodach, gdy ginęli czarodzieje. w dodatku z ręki swoich dalekich kuzynów i kuzynek. Chociaż Nephthys nie była w pełni spokrewniona z czarodziejami z tych stron, nie zmieniało to faktu, że tutaj się wychowała i traktowała całą sprawę bardzo personalnie. - Wyjazd może istotnie okazać się jedyną opcją. Kto jednak wie, czy to wszystko się nie rozprzestrzeni? - Być może słowa o wyjeździe z jej ust brzmiały jak hipokryzja. Sama wróciła tutaj, mimo że doskonale wiedziała, jak sprawy stoją. Nie zakładała co prawda, że jest aż tak źle, niemniej jakieś pojęcie na temat tego co tu się działo miała. Tymczasem postanowiła wrócić; sprawę przedstawiając bliskim tak, jakby nie był to jej pomysł, ale mimo wszystko była w strefie zagrożenia. I zamierzała z tego korzystać tak długo, jak ojciec i nestor jej na to pozwolą.
- Ta bezczynność mnie irytuje - westchnęła jedynie, już kończąc temat. Cressida miała rację. Wałkowanie tego bez końca niewiele mogło zmienić, prócz dalszego nakręcania spirali niepokoju. Nie mogła jednak powstrzymać się przed poruszaniem tego tematu z każdą napotkaną osobą, spragniona nowych wieści i informacji. Częściowo ciekawa, czy ktoś podpowie jej coś na temat tych osób, na których bezpieczeństwie jej zależało, a nie wypadało o nie zapytać wprost. - Malowałaś coś ostatnio? - Zapytała zatem, kierując rozmowę na nieco bardziej przyziemne i znajome dla pani Fawley tory. Ostatecznie lady należała do prawdziwych zaklinaczek płótna. Obrazy wychodzące spod jej pędzla zdawały się lada chwila wychylić poza ramę obrazu, żywe.
- Informacje z drugiej ręki z pewnością nie są zbyt dokładne... - Odparła. A chociaż wiedziała doskonale, że nikt z jej rodziny nigdy nie zgodziłby się na to, by wzięła udział w tamtym wydarzeniu, częściowo była ciekawa tego, jak dokładnie wyglądała cała tamta sytuacja, by mogła ją ocenić własnym, uważnym spojrzeniem. Byłoby to jednak zbyt duże ryzyko, w obliczu którego nawet jej własna ciekawość słabła. I tak była wdzięczna Zachary'emu, który uchylił jej rąbka tajemnicy, dzięki czemu nie musiała opierać się jedynie na donosach zamieszczanych w gazetach.
- Prawdę mówiąc nie liczę już, że to przejściowe - pokręciła lekko głową. Podobne nadzieje żywiła jeszcze w kwietniu, kiedy wydawało się, że anomalie będą stanowiły jedyny problem. Okazało się inaczej, a sytuacja jedynie się pogorszyła. To z dnia na dzień ukracało nadzieję na to, że wszystko ulegnie samoistnej poprawie. Dyskutowanie o tym jednak nie miało przynieść wiele pożytku. Byłoby to niekończącym powtarzaniem się tego, co i tak było już powszechnie wiadomym. Nie w ich gestii leżało znalezienie remedium na gorączkę, która trawiła czarodziejskie społeczeństwo Wysp Brytyjskich.
- Tak, raptem przed dwoma dniami. Mój powrót zbiegł się z tą paskudną burzą - upiła łyk mocnej, aromatycznej herbaty. Właściwie absurdalnym wydawało się dyskutować o szkodach, które wyrządziła pogoda w ogrodach, gdy ginęli czarodzieje. w dodatku z ręki swoich dalekich kuzynów i kuzynek. Chociaż Nephthys nie była w pełni spokrewniona z czarodziejami z tych stron, nie zmieniało to faktu, że tutaj się wychowała i traktowała całą sprawę bardzo personalnie. - Wyjazd może istotnie okazać się jedyną opcją. Kto jednak wie, czy to wszystko się nie rozprzestrzeni? - Być może słowa o wyjeździe z jej ust brzmiały jak hipokryzja. Sama wróciła tutaj, mimo że doskonale wiedziała, jak sprawy stoją. Nie zakładała co prawda, że jest aż tak źle, niemniej jakieś pojęcie na temat tego co tu się działo miała. Tymczasem postanowiła wrócić; sprawę przedstawiając bliskim tak, jakby nie był to jej pomysł, ale mimo wszystko była w strefie zagrożenia. I zamierzała z tego korzystać tak długo, jak ojciec i nestor jej na to pozwolą.
- Ta bezczynność mnie irytuje - westchnęła jedynie, już kończąc temat. Cressida miała rację. Wałkowanie tego bez końca niewiele mogło zmienić, prócz dalszego nakręcania spirali niepokoju. Nie mogła jednak powstrzymać się przed poruszaniem tego tematu z każdą napotkaną osobą, spragniona nowych wieści i informacji. Częściowo ciekawa, czy ktoś podpowie jej coś na temat tych osób, na których bezpieczeństwie jej zależało, a nie wypadało o nie zapytać wprost. - Malowałaś coś ostatnio? - Zapytała zatem, kierując rozmowę na nieco bardziej przyziemne i znajome dla pani Fawley tory. Ostatecznie lady należała do prawdziwych zaklinaczek płótna. Obrazy wychodzące spod jej pędzla zdawały się lada chwila wychylić poza ramę obrazu, żywe.
شاهدني من فوق
Cressidzie także brakowało swobodnego używania różdżki. Na szczęście w dworku były skrzaty, które posługiwały się magią innego rodzaju, ale i tak brakowało jej samego faktu, że mogła czarować bez obaw, że zrobi sobie lub komuś krzywdę, albo coś zniszczy. Brakowało jej też teleportacji, a nawet sieci Fiuu. Nie używała jej odkąd na początku maja utknęła w przewodzie kominowym próbując odwiedzić krewnych ze strony matki, z którymi teraz nawet już nie wypadało jej utrzymywać zażyłych stosunków. Tak wiele się zmieniło przez te ostatnie miesiące, ale w opinii Cressidy wcale nie na lepsze, bo wolałaby, żeby wszystko było po staremu. By rody Skorowidzu stanowiły zgraną całość razem dbającą o podtrzymanie tradycji, by niektóre rodziny nie sączyły podziałów, przedkładając mugoli ponad dbałość o to, co stare i sprawdzone. By wszyscy żyli spokojnie bez wojen, znając swoje miejsce w porządku rzeczy. Cressida znała swoje – była żoną, matką i szlachcianką, zawsze akceptowała to, kim jest i uważała hierarchię społeczną za coś całkowicie naturalnego, co istniało od wieków i powinno istnieć nadal. To ci na dole próbowali to zburzyć, podczas gdy świat magii swoje podwaliny zawdzięczał właśnie starym rodom.
Brakowało jej też możliwości częstszego ćwiczenia transmutacji w praktyce, ale na szczęście nauka animagii nie wymagała rzucania zaklęć. Studiowała teorię i ćwiczyła swoją wolę, chcąc zmusić ciało do przemian. O podróżach nawet nie wspominając, zwłaszcza tych do Charnwood, ale i do Londynu czasem lubiła się udawać, zwłaszcza do galerii, ogrodu magibotanicznego czy magizoologicznego, gdzie niegdyś była częstym gościem, a teraz wyprawiała się do miasta tylko wtedy, kiedy wybierał się tam ktoś z rodziny męża i mógł ją zabrać ze sobą tym samym świstoklikiem.
- Pewnie nie, ale może niektórych szczegółów lepiej nie znać zbyt dokładnie? – zastanowiła się. O Stonehenge opowiadał jej pobieżnie ojciec męża, a także kuzyn Alphard. Zdawała sobie sprawę, że obaj część szczegółów przemilczeli, uznając je za nieodpowiednie dla uszu delikatnego dziewczęcia. Cressida z jednej strony, przez wzgląd na dobro dzieci chciała wiedzieć, a z drugiej, dla spokoju ducha, wolała żyć w swojej mydlanej bańce. I naprawdę chciała wierzyć, że anomalie dobiegną końca, a jej wyjazd do Francji na dłużej nie będzie konieczny. To Anglia była jej domem, ale miała pod opieką dzieci i nie mogła ich narażać.
- W Egipcie pewnie byłaś bezpieczniejsza, ale doskonale rozumiem, że obawy o bliskich nie pozwalały ci w pełni cieszyć się z pobytu tam. – W końcu to tutaj Nephthys się wychowała, tu żył jej ojciec i pewnie wiele innych bliskich osób. Cressida, jeśli jej wyjazd z mężem i dziećmi dojdzie do skutku, pewnie też będzie się bać o pozostawionych w kraju bliskich. Jej ojciec prędzej by umarł, niż opuścił swoje ukochane Charnwood i las. Był niczym wiekowe drzewo wrośnięte korzeniami w jedno miejsce i niezdolne do przesadzenia.
- Póki co w innych krajach jest bezpiecznie, a nie mogę patrzeć, jak moje dzieci cierpią. Zbyt długo już patrzę i łamie mi się serce, a nie mogę zrobić nic – powiedziała cicho, choć miała nadzieję, że ten wyjazd nie będzie musiał trwać długo. Że po wszystkim będą mieli do czego wrócić, ponieważ jej dzieci powinny dorastać w Anglii, mając styczność nie tylko z dziedzictwem Fawleyów, ale i Flintów. Francja pod pewnymi względami była zbyt postępowa, a Cressida pragnęła wychować dzieci w duchu tradycji, chroniąc je przed zgubnym, destrukcyjnym postępem. – Jesteś odważna, skoro wróciłaś, ale ja nie jestem odważna ani silna. Mój ojciec nie na darmo uważał mnie za słabą i niewystarczającą – dodała, a na jej buzi pojawił się smutek. Tym właśnie była dla swego pana ojca – najgorszą córką. Słabą, miękką, wrażliwą. Tak długo to słyszała, że w końcu w to uwierzyła i uważała siebie za jednostkę wybrakowaną i gorszą od rodzeństwa, kuzynostwa a także od rówieśniczek, chociaż mąż próbował ją wyleczyć z takiego myślenia, często obsypując ją komplementami na temat jej talentu oraz nietuzinkowego wyglądu, który ona przez większość czasu uważała za wadę. Jako jedyna z rodzeństwa była ruda i piegowata, przez co nie wyglądała jak typowy Flint.
Ale nie chciała już rozmawiać o niemiłych sprawach. Chciała choć na trochę zapomnieć o anomaliach oraz pełnych niepokoju myślach.
- Trochę tak – przytaknęła. – We wrześniu kilka moich obrazów zostało wystawionych na jesiennym wernisażu. Potem otrzymałam trochę zamówień, głównie na namalowanie portretów lub pejzaży dla kilku lady, ale w październiku malowałam także obraz do jednej z sal w syrenim balecie w Londynie, Fantasmagorii – opowiedziała o swoich malarskich doświadczeniach z ostatnich miesięcy. – A ty warzyłaś ostatnio jakieś nowe eliksiry? – spytała.
Brakowało jej też możliwości częstszego ćwiczenia transmutacji w praktyce, ale na szczęście nauka animagii nie wymagała rzucania zaklęć. Studiowała teorię i ćwiczyła swoją wolę, chcąc zmusić ciało do przemian. O podróżach nawet nie wspominając, zwłaszcza tych do Charnwood, ale i do Londynu czasem lubiła się udawać, zwłaszcza do galerii, ogrodu magibotanicznego czy magizoologicznego, gdzie niegdyś była częstym gościem, a teraz wyprawiała się do miasta tylko wtedy, kiedy wybierał się tam ktoś z rodziny męża i mógł ją zabrać ze sobą tym samym świstoklikiem.
- Pewnie nie, ale może niektórych szczegółów lepiej nie znać zbyt dokładnie? – zastanowiła się. O Stonehenge opowiadał jej pobieżnie ojciec męża, a także kuzyn Alphard. Zdawała sobie sprawę, że obaj część szczegółów przemilczeli, uznając je za nieodpowiednie dla uszu delikatnego dziewczęcia. Cressida z jednej strony, przez wzgląd na dobro dzieci chciała wiedzieć, a z drugiej, dla spokoju ducha, wolała żyć w swojej mydlanej bańce. I naprawdę chciała wierzyć, że anomalie dobiegną końca, a jej wyjazd do Francji na dłużej nie będzie konieczny. To Anglia była jej domem, ale miała pod opieką dzieci i nie mogła ich narażać.
- W Egipcie pewnie byłaś bezpieczniejsza, ale doskonale rozumiem, że obawy o bliskich nie pozwalały ci w pełni cieszyć się z pobytu tam. – W końcu to tutaj Nephthys się wychowała, tu żył jej ojciec i pewnie wiele innych bliskich osób. Cressida, jeśli jej wyjazd z mężem i dziećmi dojdzie do skutku, pewnie też będzie się bać o pozostawionych w kraju bliskich. Jej ojciec prędzej by umarł, niż opuścił swoje ukochane Charnwood i las. Był niczym wiekowe drzewo wrośnięte korzeniami w jedno miejsce i niezdolne do przesadzenia.
- Póki co w innych krajach jest bezpiecznie, a nie mogę patrzeć, jak moje dzieci cierpią. Zbyt długo już patrzę i łamie mi się serce, a nie mogę zrobić nic – powiedziała cicho, choć miała nadzieję, że ten wyjazd nie będzie musiał trwać długo. Że po wszystkim będą mieli do czego wrócić, ponieważ jej dzieci powinny dorastać w Anglii, mając styczność nie tylko z dziedzictwem Fawleyów, ale i Flintów. Francja pod pewnymi względami była zbyt postępowa, a Cressida pragnęła wychować dzieci w duchu tradycji, chroniąc je przed zgubnym, destrukcyjnym postępem. – Jesteś odważna, skoro wróciłaś, ale ja nie jestem odważna ani silna. Mój ojciec nie na darmo uważał mnie za słabą i niewystarczającą – dodała, a na jej buzi pojawił się smutek. Tym właśnie była dla swego pana ojca – najgorszą córką. Słabą, miękką, wrażliwą. Tak długo to słyszała, że w końcu w to uwierzyła i uważała siebie za jednostkę wybrakowaną i gorszą od rodzeństwa, kuzynostwa a także od rówieśniczek, chociaż mąż próbował ją wyleczyć z takiego myślenia, często obsypując ją komplementami na temat jej talentu oraz nietuzinkowego wyglądu, który ona przez większość czasu uważała za wadę. Jako jedyna z rodzeństwa była ruda i piegowata, przez co nie wyglądała jak typowy Flint.
Ale nie chciała już rozmawiać o niemiłych sprawach. Chciała choć na trochę zapomnieć o anomaliach oraz pełnych niepokoju myślach.
- Trochę tak – przytaknęła. – We wrześniu kilka moich obrazów zostało wystawionych na jesiennym wernisażu. Potem otrzymałam trochę zamówień, głównie na namalowanie portretów lub pejzaży dla kilku lady, ale w październiku malowałam także obraz do jednej z sal w syrenim balecie w Londynie, Fantasmagorii – opowiedziała o swoich malarskich doświadczeniach z ostatnich miesięcy. – A ty warzyłaś ostatnio jakieś nowe eliksiry? – spytała.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Zgodziłaby się z tym. Na co komu zmiany, skoro dotychczas było dobrze? System, który pozostawał sprawny przez setki lat, choć mógł być modyfikowany na taki czy inny sposób, nie powinien być przewracany do góry nogami, a miała wrażenie, że właśnie to próbowano uczynić. Zupełnie jakby naturą ludzką było nie tylko niszczyć, ale i stale ulepszać to, co nie wymagało już poprawy. Cienka linia dzieliła poprawę i całkowite obrócenie pewnych rzeczy w ruinę i miała wrażenie, że właśnie tego byli świadkami. Anomalie nie wzięły się znikąd. Burza, która wstrząsnęła światem w posadach również. Obecne niedogodności, wynikające ze skrępowanego korzystania z magii, z prawa nadanego im z racji urodzenia, mogły stanowić tylko początek i to właśnie to ją martwiło, tym bardziej, że pozostawała w obliczu tego konfliktu bezsilna. Czasem wsparcie to było za mało. Dlatego niemal miała żal sama do siebie, że wszystko to zajmuje tak wiele jej myśli i że nie potrafi zająć się czymś nieco bardziej prozaicznym niż kwestie, na które tak czy inaczej nie ma i nie będzie miała wpływu. Jedyny plus, jaki odnajdowała w tym wszystkim był taki, że nikt nie postawił jej w położeniu podobnym Cressidzie; brak więzów pokrewieństwa z czarodziejami z Anglii nie wzbudzał okrutnego poczucia alienacji od najbliższych krewnych, przynajmniej nie pod kątem zmiany poglądów politycznych, które wykluczały dalsze kontakty. Któż jednak był w stanie przewidzieć, jak cały ten konflikt się zakończy? Czy nie obejmie swoim zasięgiem również dalszych rejonów, teraz pozornie bezpiecznych? Co jeżeli Anglia była tylko pierwszym zwiastunem nadchodzących zmian?
Nephthys zamierzała korzystać z zasobów ingrediencji, które udało jej się przywieźć z Egiptu, nie zastanawiając się na razie co będzie, gdy takowe w końcu się wyczerpią. Jak funkcjonowały obecnie wszystkie punkty usługowe? Kolejna sprawa, która wzbudzała wątpliwości. Mimo to do jej uszu docierały informacje o tym, że niektóre wydarzenia towarzyskie wciąż odbywały się normalnie. Zupełnie jakby nic w świecie nie uległo zmianom.
- Pod pewnymi względami pewnie masz rację, z drugiej strony w pewnych sytuacjach może to zakrawać na ignorancję - zgodziła się połowicznie z Cressidą. Nie od dzisiaj było wiadomo, że nieznajomość wszystkich szczegółów zdecydowanie pozwalała lepiej spać nocami. Z drugiej strony ignorowanie i przymykanie oczu na pewne rzeczy nie sprawi, że znikną. Gdzie kończyły się pozory, gdzie zaczynało niebezpieczeństwo? Odpowiedzi nigdy nie były łatwe i jednoznaczne.
- Musisz myśleć przede wszystkim o nich, więc twój niepokój jest całkowicie naturalny - odparła, odstawiając filiżankę z herbatą na niski stolik. Posiadanie dzieci było dla niej jeszcze w tej chwili pojęciem zupełnie abstrakcyjnym, czymś, co wydawało się zupełnie nieprawdopodobne. Odpowiedzialność za małą i bezbronną istotę musiała stanowić niewypowiedzianie większy ciężar, niż nawet usilne martwienie się o najbliższych; tych związanych więzami krwi i tych, których wybrała sobie sama. Dzieci nie były w stanie sobie pomóc, zdane na łaskę rodziców, tym tragiczniejsze był zatem wydarzenia, które wstrząsnęły magicznym światem, racząc ich wszystkich anomaliami. Te z kolei najgorszy wpływ miały właśnie na najmłodszych, czyniąc z nich istoty niebezpieczne i całkowicie niestabilne. - Myślę, że gdyby zaszła taka potrzeba, odnalazłabyś w sobie odwagę - uśmiechnęła się nieznacznie, chcąc dodać Cressidzie nieco otuchy. Wyczuwała od niej pewien kompleks mniejszości i mogła jedynie zgadywać, skąd się wziął. Uważała jednak, że pani Fawley niepotrzebnie jest wobec siebie tak surowa, choć wiedziała też, że żadne jej słowa by tego nie zmieniły. To siedziało głęboko w głowie.
- Żałuję, że nie mogłam wziąć w nim udziału - przyznała, mając na myśli wernisaż. Wrzesień wydawał się teraz absurdalnie odległy, jakby minęły lata, nie raptem dwa miesiące. Cóż wtedy robiła? Ach tak, zamartwiała się, spędzając większość czasu nad kociołkiem, starając się odkryć remedium na problemy, których nie była w stanie nawet nazwać. - Prawdę mówiąc głównie tym się zajmowałam w Egipcie. Mój ród słynie ze starożytnych receptur, więc poświęciłam im sporo uwagi. Cóż jednak z tego, skoro większość składników ciężko jest dostać? Zwłaszcza teraz - westchnęła.
- A co z wydarzeniami towarzyskimi przez ostatnie miesiące? Jakieś śluby, sabaty? Przydałoby się, żeby trochę radości przybyło na tym świecie - stwierdziła niezobowiązująco. Równie to wszak bywało z tymże szczęściem wśród szlachty, zwłaszcza jeżeli przyszło im rozmawiać o niej w kontekście ślubów, niemniej mogła się spodziewać, co usłyszy od Cressidy. Pytanie to mogłoby wydawać się dziwne, biorąc pod uwagę specyfikę charakteru Nephthys, która zwykle trzymała się z daleka od wszelkich plotek. Teraz można je było jednak zrzucić na karb zwykłej, uprzejmej ciekawości.
Nephthys zamierzała korzystać z zasobów ingrediencji, które udało jej się przywieźć z Egiptu, nie zastanawiając się na razie co będzie, gdy takowe w końcu się wyczerpią. Jak funkcjonowały obecnie wszystkie punkty usługowe? Kolejna sprawa, która wzbudzała wątpliwości. Mimo to do jej uszu docierały informacje o tym, że niektóre wydarzenia towarzyskie wciąż odbywały się normalnie. Zupełnie jakby nic w świecie nie uległo zmianom.
- Pod pewnymi względami pewnie masz rację, z drugiej strony w pewnych sytuacjach może to zakrawać na ignorancję - zgodziła się połowicznie z Cressidą. Nie od dzisiaj było wiadomo, że nieznajomość wszystkich szczegółów zdecydowanie pozwalała lepiej spać nocami. Z drugiej strony ignorowanie i przymykanie oczu na pewne rzeczy nie sprawi, że znikną. Gdzie kończyły się pozory, gdzie zaczynało niebezpieczeństwo? Odpowiedzi nigdy nie były łatwe i jednoznaczne.
- Musisz myśleć przede wszystkim o nich, więc twój niepokój jest całkowicie naturalny - odparła, odstawiając filiżankę z herbatą na niski stolik. Posiadanie dzieci było dla niej jeszcze w tej chwili pojęciem zupełnie abstrakcyjnym, czymś, co wydawało się zupełnie nieprawdopodobne. Odpowiedzialność za małą i bezbronną istotę musiała stanowić niewypowiedzianie większy ciężar, niż nawet usilne martwienie się o najbliższych; tych związanych więzami krwi i tych, których wybrała sobie sama. Dzieci nie były w stanie sobie pomóc, zdane na łaskę rodziców, tym tragiczniejsze był zatem wydarzenia, które wstrząsnęły magicznym światem, racząc ich wszystkich anomaliami. Te z kolei najgorszy wpływ miały właśnie na najmłodszych, czyniąc z nich istoty niebezpieczne i całkowicie niestabilne. - Myślę, że gdyby zaszła taka potrzeba, odnalazłabyś w sobie odwagę - uśmiechnęła się nieznacznie, chcąc dodać Cressidzie nieco otuchy. Wyczuwała od niej pewien kompleks mniejszości i mogła jedynie zgadywać, skąd się wziął. Uważała jednak, że pani Fawley niepotrzebnie jest wobec siebie tak surowa, choć wiedziała też, że żadne jej słowa by tego nie zmieniły. To siedziało głęboko w głowie.
- Żałuję, że nie mogłam wziąć w nim udziału - przyznała, mając na myśli wernisaż. Wrzesień wydawał się teraz absurdalnie odległy, jakby minęły lata, nie raptem dwa miesiące. Cóż wtedy robiła? Ach tak, zamartwiała się, spędzając większość czasu nad kociołkiem, starając się odkryć remedium na problemy, których nie była w stanie nawet nazwać. - Prawdę mówiąc głównie tym się zajmowałam w Egipcie. Mój ród słynie ze starożytnych receptur, więc poświęciłam im sporo uwagi. Cóż jednak z tego, skoro większość składników ciężko jest dostać? Zwłaszcza teraz - westchnęła.
- A co z wydarzeniami towarzyskimi przez ostatnie miesiące? Jakieś śluby, sabaty? Przydałoby się, żeby trochę radości przybyło na tym świecie - stwierdziła niezobowiązująco. Równie to wszak bywało z tymże szczęściem wśród szlachty, zwłaszcza jeżeli przyszło im rozmawiać o niej w kontekście ślubów, niemniej mogła się spodziewać, co usłyszy od Cressidy. Pytanie to mogłoby wydawać się dziwne, biorąc pod uwagę specyfikę charakteru Nephthys, która zwykle trzymała się z daleka od wszelkich plotek. Teraz można je było jednak zrzucić na karb zwykłej, uprzejmej ciekawości.
شاهدني من فوق
Cressida nie szła z duchem czasu, podobnie jak Flintowie z których się wywodziła. Najlepsze były rozwiązania stare i sprawdzone, które dobrze spisywały się przez wieki. Wiele pokoleń szlachetnie urodzonych wychodziło za mąż w ramach aranżowanych związków, a próby wyłamywania się i mieszania z niższymi stanami były karane. Osób o niestosownych poglądach kiedyś było jednak mniej, a teraz coraz więcej młodych ludzi ulegało zgubnemu postępowi i mugolomanii. Coraz więcej młodych dziewcząt marzyło o niezależności i robieniu kariery, a mężczyźni fascynowali się światem mugoli, co w Cressidzie budziło trwogę i chęć trzymania się od takich jednostek na zdrowy dystans.
System, w którym się wychowała, jej zdaniem był dobry. Niemożność samodzielnego wybrania męża (zresztą kobiecie i tak nie wypadało decydować o tym samej) była niewielką ceną za wygodne i spokojne życie oraz za możliwość rozwijania swoich pasji, a przede wszystkim za utrzymanie więzi z rodziną. Pewnie pod niektórymi względami Nephthys miała teraz łatwiej, nie będąc spokrewnioną z brytyjskimi rodami. Po swoim ślubie prawdopodobnie miała pozostać na łonie tej samej rodziny, bez konieczności przyzwyczajania się do zupełnie innej, ale i bez ryzyka, że zawirowania polityczne oddzielą ją od części krewnych i przyjaciół. Cressida zawsze miała bardzo liczną rodzinę, łączyły ją więzy krwi z przedstawicielami różnych rodów, ale nie z każdym wypadało się teraz przyjaźnić. Musiała o wiele bardziej baczyć na to, z kim się spotyka i koleguje, by nikt nie zakwestionował jej poglądów i żeby nie odwrócili się od niej przyjaciele tacy jak Nephthys i inne dziewczęta z tradycyjnych rodzin. Prawdopodobnie minęły już te błogie czasy, kiedy nikt nie interesował się zbytnio tym, z kim się przyjaźniła, pod warunkiem że były to osoby o szlachetnej lub przynajmniej czystej krwi. Nowa rzeczywistość wprowadzała dodatkowe nieprzyjemne podziały, unieszczęśliwiając Cressidę, która wolałaby, żeby wszystko było tak jak kiedyś.
Dziewczątko zawsze było pod wieloma względami ignorantką. Często ignorowała to co niewygodne, mając skłonności do idealizowania i przymykania oczu na aspekty, których nie chciała zauważać, żeby móc spać spokojniej. Zwłaszcza ostatnio musiała ignorować naprawdę wiele spraw dla własnego spokoju ducha. Była łagodną osobą którą przerażała przemoc i krzywda, a w świecie działo się tyle złego. Wmawiała sobie jednak, że jej bliscy są dobrzy, i że ona sama słusznie postępuje, stojąc murem za rodziną.
- Może, ale to przywilej bycia kobietą, że można pozostawać z boku i nie wiedzieć wszystkiego – zauważyła, naprawdę się ciesząc, że należała do tej „słabszej” płci, która była trzymana z dala od polityki i wojny, chowana pod kloszem. Trzymała się więc swojego klosza tak kurczowo, jak się dało, ale z biegiem kolejnych tygodni ignorować cały świat poza nim było coraz trudniej. Zwłaszcza kiedy miało się męża i dzieci. To był dla Cressidy największy ciężar, być odpowiedzialną za dwie małe, zupełnie bezbronne istoty i musieć się o nie bać, a bała się o nie bardziej niż o dorosłych krewnych, którzy potrafiliby sobie jakoś poradzić. A niemowlęta, które nie miały nawet roku były całkowicie zdane na swoich opiekunów.
W Cressidzie od dawna czaiło się mnóstwo kompleksów. Zawsze była w cieniu starszego rodzeństwa, była trzecim i najmniej kochanym przez ojca dzieckiem. Leander Flint uważał ją za słabą i niewystarczającą (nawet jeśli nie nazwał tego tak wprost, to zawsze czuła, że nie spełniała jego oczekiwań i wszystko co robiła było mniej wartościowe od tego co robiło jej rodzeństwo), co przełożyło się na jej poczucie własnej wartości, więc mimo usilnych starań męża, który chciał wyrobić w niej wiarę w siebie i zapewniał ją o tym, jak niezwykłą i utalentowaną osobą była, nadal miała niską samoocenę. Zabiegi męża nie były w stanie przebić się przez to, co latami wytworzył w niej ojciec nie doceniający jej starań i zawsze wymagający więcej, a także lepsze i doskonalsze rodzeństwo, które rzucało na nią cień.
- Wolałabym, żeby taka potrzeba nigdy nie nadchodziła – zaznaczyła. Cressie pragnęła uniknąć jakiegokolwiek zaangażowania w tą wojnę, o której od pewnego czasu coraz częściej szeptano. Nie chciała musieć przeżywać sytuacji, gdzie musiałaby znajdować w sobie odwagę. Wolała bezpieczne, asekuracyjne tkwienie pod kloszem.
- Też żałuję, że cię tam nie było. Chętnie poznałabym twoje zdanie na temat obrazów – przyznała, wspominając wernisaż. Poczęstowała się owocami i zamyśliła się. I jej wrzesień wydawał się teraz dość odległy, a przecież minęło ledwie niecałe dwa miesiące od wernisażu. – Powinnam kiedyś trochę sobie przypomnieć eliksiry, chyba nie zaglądałam do kociołka ani razu odkąd ukończyłam szkołę. Jeśli chodzi o składniki roślinne, to mój ojciec się nimi zajmuje i zawsze mogłam się do niego zwrócić jak czegoś potrzebowałam. – O ile pamiętała, znajomość ojca Nephthys z jej ojcem także miała swoje podłoże nie tylko w rodowym sojuszu, ale i interesach, bo Leander Flint dostarczał ingrediencje również Shafiqom. Był naprawdę znakomitym znawcą magicznej flory i hodowcą ingrediencji. – Czy twój ojciec nadal współpracuje z moim ojcem? – spytała więc. – I... Może mogłabyś kiedyś coś dla mnie uwarzyć ze składników, które bym ci dostarczyła? – Dawniej Cressie chętnie zwracała się z prośbą o warzenie eliksirów właśnie do przyjaciółki, która miała naprawdę duży talent i umiejętności.
- Nie byłam ostatnio na zbyt wielu uroczystościach, choć kilka dni temu gościłam na ślubie młodej lady Lestrange i lorda Yaxleya. Mimo anomalii życie towarzyskie trwa – zapewniła. Bo w końcu co im pozostało jak nie próbowanie mimo wszystko żyć normalnie? Świat przechodził kryzys, magia i czarodziejskie wartości również, ale nadal były zawierane narzeczeństwa i małżeństwa, bo nikt nie mógł sobie pozwolić na przestój. Anomalie miały kiedyś się skończyć (miała nadzieję), a życie musiało jakoś trwać.
System, w którym się wychowała, jej zdaniem był dobry. Niemożność samodzielnego wybrania męża (zresztą kobiecie i tak nie wypadało decydować o tym samej) była niewielką ceną za wygodne i spokojne życie oraz za możliwość rozwijania swoich pasji, a przede wszystkim za utrzymanie więzi z rodziną. Pewnie pod niektórymi względami Nephthys miała teraz łatwiej, nie będąc spokrewnioną z brytyjskimi rodami. Po swoim ślubie prawdopodobnie miała pozostać na łonie tej samej rodziny, bez konieczności przyzwyczajania się do zupełnie innej, ale i bez ryzyka, że zawirowania polityczne oddzielą ją od części krewnych i przyjaciół. Cressida zawsze miała bardzo liczną rodzinę, łączyły ją więzy krwi z przedstawicielami różnych rodów, ale nie z każdym wypadało się teraz przyjaźnić. Musiała o wiele bardziej baczyć na to, z kim się spotyka i koleguje, by nikt nie zakwestionował jej poglądów i żeby nie odwrócili się od niej przyjaciele tacy jak Nephthys i inne dziewczęta z tradycyjnych rodzin. Prawdopodobnie minęły już te błogie czasy, kiedy nikt nie interesował się zbytnio tym, z kim się przyjaźniła, pod warunkiem że były to osoby o szlachetnej lub przynajmniej czystej krwi. Nowa rzeczywistość wprowadzała dodatkowe nieprzyjemne podziały, unieszczęśliwiając Cressidę, która wolałaby, żeby wszystko było tak jak kiedyś.
Dziewczątko zawsze było pod wieloma względami ignorantką. Często ignorowała to co niewygodne, mając skłonności do idealizowania i przymykania oczu na aspekty, których nie chciała zauważać, żeby móc spać spokojniej. Zwłaszcza ostatnio musiała ignorować naprawdę wiele spraw dla własnego spokoju ducha. Była łagodną osobą którą przerażała przemoc i krzywda, a w świecie działo się tyle złego. Wmawiała sobie jednak, że jej bliscy są dobrzy, i że ona sama słusznie postępuje, stojąc murem za rodziną.
- Może, ale to przywilej bycia kobietą, że można pozostawać z boku i nie wiedzieć wszystkiego – zauważyła, naprawdę się ciesząc, że należała do tej „słabszej” płci, która była trzymana z dala od polityki i wojny, chowana pod kloszem. Trzymała się więc swojego klosza tak kurczowo, jak się dało, ale z biegiem kolejnych tygodni ignorować cały świat poza nim było coraz trudniej. Zwłaszcza kiedy miało się męża i dzieci. To był dla Cressidy największy ciężar, być odpowiedzialną za dwie małe, zupełnie bezbronne istoty i musieć się o nie bać, a bała się o nie bardziej niż o dorosłych krewnych, którzy potrafiliby sobie jakoś poradzić. A niemowlęta, które nie miały nawet roku były całkowicie zdane na swoich opiekunów.
W Cressidzie od dawna czaiło się mnóstwo kompleksów. Zawsze była w cieniu starszego rodzeństwa, była trzecim i najmniej kochanym przez ojca dzieckiem. Leander Flint uważał ją za słabą i niewystarczającą (nawet jeśli nie nazwał tego tak wprost, to zawsze czuła, że nie spełniała jego oczekiwań i wszystko co robiła było mniej wartościowe od tego co robiło jej rodzeństwo), co przełożyło się na jej poczucie własnej wartości, więc mimo usilnych starań męża, który chciał wyrobić w niej wiarę w siebie i zapewniał ją o tym, jak niezwykłą i utalentowaną osobą była, nadal miała niską samoocenę. Zabiegi męża nie były w stanie przebić się przez to, co latami wytworzył w niej ojciec nie doceniający jej starań i zawsze wymagający więcej, a także lepsze i doskonalsze rodzeństwo, które rzucało na nią cień.
- Wolałabym, żeby taka potrzeba nigdy nie nadchodziła – zaznaczyła. Cressie pragnęła uniknąć jakiegokolwiek zaangażowania w tą wojnę, o której od pewnego czasu coraz częściej szeptano. Nie chciała musieć przeżywać sytuacji, gdzie musiałaby znajdować w sobie odwagę. Wolała bezpieczne, asekuracyjne tkwienie pod kloszem.
- Też żałuję, że cię tam nie było. Chętnie poznałabym twoje zdanie na temat obrazów – przyznała, wspominając wernisaż. Poczęstowała się owocami i zamyśliła się. I jej wrzesień wydawał się teraz dość odległy, a przecież minęło ledwie niecałe dwa miesiące od wernisażu. – Powinnam kiedyś trochę sobie przypomnieć eliksiry, chyba nie zaglądałam do kociołka ani razu odkąd ukończyłam szkołę. Jeśli chodzi o składniki roślinne, to mój ojciec się nimi zajmuje i zawsze mogłam się do niego zwrócić jak czegoś potrzebowałam. – O ile pamiętała, znajomość ojca Nephthys z jej ojcem także miała swoje podłoże nie tylko w rodowym sojuszu, ale i interesach, bo Leander Flint dostarczał ingrediencje również Shafiqom. Był naprawdę znakomitym znawcą magicznej flory i hodowcą ingrediencji. – Czy twój ojciec nadal współpracuje z moim ojcem? – spytała więc. – I... Może mogłabyś kiedyś coś dla mnie uwarzyć ze składników, które bym ci dostarczyła? – Dawniej Cressie chętnie zwracała się z prośbą o warzenie eliksirów właśnie do przyjaciółki, która miała naprawdę duży talent i umiejętności.
- Nie byłam ostatnio na zbyt wielu uroczystościach, choć kilka dni temu gościłam na ślubie młodej lady Lestrange i lorda Yaxleya. Mimo anomalii życie towarzyskie trwa – zapewniła. Bo w końcu co im pozostało jak nie próbowanie mimo wszystko żyć normalnie? Świat przechodził kryzys, magia i czarodziejskie wartości również, ale nadal były zawierane narzeczeństwa i małżeństwa, bo nikt nie mógł sobie pozwolić na przestój. Anomalie miały kiedyś się skończyć (miała nadzieję), a życie musiało jakoś trwać.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Tak naprawdę Cressida nawet nie musiała Nephthys tłumaczyć, co to znaczy nie iść z duchem czasu, wszak i rodzina Shafiq była szalenie konserwatywna i to już od zarania dziejów. W Anglii podchodzono do ich dziedzictwa bardzo różnie, sami zdawali sobie jednak doskonale sprawę z tego, jak daleko sięgał ich rodowód i jak rozczarowującym wobec tak znamienitych przodków byłoby całkowite zapomnienie o tym, co dla nich zrobili. Wszak to na fundamentach zbudowanych przez nich stawiali wszystko to, co miało miejsce potem. Bez solidnych podstaw każda budowla nie miała szans na to, by piąć się w górę; pod tym względem budowanie rodów było podobne. Tym bardziej dziwiły zatem decyzje podejmowane przez niektóre familie, gotowe poświęcić to, co zbudowali ich przodkowie. Wyrzec się poświęceń, przelanej krwi, która już wieki temu okupiła czarodziejski świat i jego formę. Chciano wpuścić w ich granicę tych, którzy nie mieli o tym pojęcia i którzy swoją ignorancją mogli sprowadzić na nich jedynie zgubę. Nic dziwnego, że martwiły się tym nawet one, kobiety, nawet jeżeli tego od nich nie wymagano. Częściowo to na ich barkach spoczywała wszak odpowiedzialność za odchowanie przyszłych pokoleń, jak to zatem uczynić, gdy czasy przedstawiały się tak, jak się przedstawiały? Jak mogliby spojrzeć w oczy swoim dzieciom i wytłumaczyć im cały ten chaos? Nawet jutro było niepewne, jak tu zatem myśleć o jeszcze dalszej przyszłości?
Według Nephthys problematyka tej sytuacji oscylowała wokół prostej prawdy: sprawy zabrnęły już zbyt daleko, by wszystko mogło wrócić do normy. To, co wydarzyło się w Stonehenge, otwarta deklaracja dla poglądów pewnego czarnoksiężnika, a także późniejsza katastrofa, która pociągnęła za sobą dziesiątki żyć, to wszystko było nieodwracalne. Nawet gdyby nagle zapanował pokój, a oddelegowani do tego politycy ustaliliby treści nowych porozumień, nic nigdy nie mogło już być takie same jak wcześniej. Brat obrócił się przeciwko bratu, więzi sojusznicze zostały zerwane. Nie wynikało to z błahej kłótni, niesnaski, która wynikła z odmiennych poglądów wyrażanych przy kolacji towarzyskiej. Polała się krew; krew szlachty. I jeżeli czegokolwiek Shafiq mogła być pewna, sądząc po żarliwych zapewnieniach Zachary'ego to właśnie tego, że żadnej normy już nie było. Została pogrzebana wraz z ciałami, pod ruinami Stonehenge.
- Pewnie masz rację. Ciężko jednak wspierać mężów, kuzynów i braci, kiedy nie ma się żadnej wiedzy na temat tego, co się dzieje - skinęła lekko głową, tylko na chwilę odpływając myślami ku wyimaginowanej sytuacji, w której naprawdę miałaby bardziej rozległe pojęcie na temat tego, co się dzieje. Nie potrafiła sobie tego jednak w tej chwili wyobrazić. Pewnie byłaby wówczas sfrustrowana jeszcze bardziej niż teraz, o ile w ogóle było to możliwe.
Nephthys była skłonna zrozumieć poczucie bycia gorszą, choć w jej przypadku to nie ojciec dał jej to odczuć, a siostry. Chonsu nie był szczególnie wylewny wobec żadnej z ich trójki, a jednak cały gniew starszych bliźniaczek skupił się właśnie na Nephthys. Teraz nie było ich tutaj jednak; z daleka od Anglii, obie zamężne, nie miały zielonego pojęcia na temat tego, co działo się na miejscu. I chociaż żadna nie powiedziała tego na głos, Nephthys wyczytała między wierszami, że niespecjalnie zależało im na zdrowiu ojca. Powiedzenie tego oczywiście zakrawałoby na niechcianą kontrowersję, ale namacalnie wyczuwała tę niechęć, która nawarstwiła się przez wszystkie te lata. Czy mogła je winić? Czy mogła winić ojca? Wolała w to nie wnikać tak głęboko.
- Jestem przekonana, że jak zwykle zrobiły piorunujące wrażenie na gościach - zapewniła swobodnie, nie kryjąc się za czczym pochlebstwem. Nie od dzisiaj było wiadomo, że Cressida była utalentowaną malarką; Nepthys podziwiała to o tyle, że sama nie posiadała talentu w tej dziedzinie. - Chętnie ci pomogę, jeśli podejmiesz jakieś zdecydowane kroki w tym kierunku. Co prawda przywykłam do pracowania w pojedynkę, ale myślę, że mogąc odświeżyć czyjąś wiedzę w tej dziedzinie, sama przypomnę sobie to i owo - zasugerowała, gdyby oczywiście Cressida tylko miała ochotę skorzystać z podobnej propozycji. Ojciec pani Fawley był cenionym w jej rodzinie znajomym, dzięki którego uprzejmości mieli dostęp do niektórych trudniejszych w odszukaniu składników.
- Mój ojciec obecnie wycofał się z interesów, w jego imieniu działają jego kuzyni - przyznała ze smutkiem. - Oczywiście, nie ma żadnego problemu. Wiesz, że chętnie przyjmuję zamówienia od najbliższych przyjaciół i znajomych - rozpogodziła się nieco, posyłając rozmówczyni sympatyczny uśmiech. Ostatecznie jako szlachciance nie wypadało jej prowadzić otwartej działalności jako takiej. Ograniczała się zatem do zaopatrywania własnej rodziny i kręgu znajomych.
A jednak dopiero ostatnie słowa Cressidy sprawiły, że dłoń Nephthys zacisnęła się na filiżance nieco mocniej. Niespodziewane zasłyszenie nazwiska, o którym nie była w stanie nawet myśleć jasno sprawiło, że przez jej twarz tylko na minutę przebiegł cień. Wiedziała o tych zaślubinach, zdawała sobie sprawę z tego, że w dobrym tonie byłoby wystosować list z gratulacjami, a jednak znacznie łatwiej było udawać, że cała tamta sytuacja nie miała miejsca. Że przyjaciel dziecięcych lat tak naprawdę nigdy nie istniał, a wszystko to, co wydarzyło się przed jej wyjazdem do Egiptu było raptem zawirowaniem jej podświadomości. Nephthys zawsze była dobra w okłamywaniu samej siebie.
- Jestem pewna, że to był piękny ślub - powiedziała jedynie, kryjąc się od razu za rantem filiżanki, upijając łyk tak gwałtowny, że gorący napar poparzył jej język. Zupełnie absurdalnie pożałowała, że w ogóle zadała to pytanie. Z tego też względu pospiesznie zmieniła temat. - Skoro życie towarzyskie kwitnie, czy można spodziewać się w najbliższym czasie jakichś sabatów? - Dopytała. Za prostym i stosunkowo niegroźnym pytaniem kryły się fałszywe intencje. Shafiq wzięła sobie bowiem do serca dość poważnie, by na żadnym z podobnych wydarzeń się nie pojawić. Dobrze byłoby zatem wiedzieć, czego unikać.
Według Nephthys problematyka tej sytuacji oscylowała wokół prostej prawdy: sprawy zabrnęły już zbyt daleko, by wszystko mogło wrócić do normy. To, co wydarzyło się w Stonehenge, otwarta deklaracja dla poglądów pewnego czarnoksiężnika, a także późniejsza katastrofa, która pociągnęła za sobą dziesiątki żyć, to wszystko było nieodwracalne. Nawet gdyby nagle zapanował pokój, a oddelegowani do tego politycy ustaliliby treści nowych porozumień, nic nigdy nie mogło już być takie same jak wcześniej. Brat obrócił się przeciwko bratu, więzi sojusznicze zostały zerwane. Nie wynikało to z błahej kłótni, niesnaski, która wynikła z odmiennych poglądów wyrażanych przy kolacji towarzyskiej. Polała się krew; krew szlachty. I jeżeli czegokolwiek Shafiq mogła być pewna, sądząc po żarliwych zapewnieniach Zachary'ego to właśnie tego, że żadnej normy już nie było. Została pogrzebana wraz z ciałami, pod ruinami Stonehenge.
- Pewnie masz rację. Ciężko jednak wspierać mężów, kuzynów i braci, kiedy nie ma się żadnej wiedzy na temat tego, co się dzieje - skinęła lekko głową, tylko na chwilę odpływając myślami ku wyimaginowanej sytuacji, w której naprawdę miałaby bardziej rozległe pojęcie na temat tego, co się dzieje. Nie potrafiła sobie tego jednak w tej chwili wyobrazić. Pewnie byłaby wówczas sfrustrowana jeszcze bardziej niż teraz, o ile w ogóle było to możliwe.
Nephthys była skłonna zrozumieć poczucie bycia gorszą, choć w jej przypadku to nie ojciec dał jej to odczuć, a siostry. Chonsu nie był szczególnie wylewny wobec żadnej z ich trójki, a jednak cały gniew starszych bliźniaczek skupił się właśnie na Nephthys. Teraz nie było ich tutaj jednak; z daleka od Anglii, obie zamężne, nie miały zielonego pojęcia na temat tego, co działo się na miejscu. I chociaż żadna nie powiedziała tego na głos, Nephthys wyczytała między wierszami, że niespecjalnie zależało im na zdrowiu ojca. Powiedzenie tego oczywiście zakrawałoby na niechcianą kontrowersję, ale namacalnie wyczuwała tę niechęć, która nawarstwiła się przez wszystkie te lata. Czy mogła je winić? Czy mogła winić ojca? Wolała w to nie wnikać tak głęboko.
- Jestem przekonana, że jak zwykle zrobiły piorunujące wrażenie na gościach - zapewniła swobodnie, nie kryjąc się za czczym pochlebstwem. Nie od dzisiaj było wiadomo, że Cressida była utalentowaną malarką; Nepthys podziwiała to o tyle, że sama nie posiadała talentu w tej dziedzinie. - Chętnie ci pomogę, jeśli podejmiesz jakieś zdecydowane kroki w tym kierunku. Co prawda przywykłam do pracowania w pojedynkę, ale myślę, że mogąc odświeżyć czyjąś wiedzę w tej dziedzinie, sama przypomnę sobie to i owo - zasugerowała, gdyby oczywiście Cressida tylko miała ochotę skorzystać z podobnej propozycji. Ojciec pani Fawley był cenionym w jej rodzinie znajomym, dzięki którego uprzejmości mieli dostęp do niektórych trudniejszych w odszukaniu składników.
- Mój ojciec obecnie wycofał się z interesów, w jego imieniu działają jego kuzyni - przyznała ze smutkiem. - Oczywiście, nie ma żadnego problemu. Wiesz, że chętnie przyjmuję zamówienia od najbliższych przyjaciół i znajomych - rozpogodziła się nieco, posyłając rozmówczyni sympatyczny uśmiech. Ostatecznie jako szlachciance nie wypadało jej prowadzić otwartej działalności jako takiej. Ograniczała się zatem do zaopatrywania własnej rodziny i kręgu znajomych.
A jednak dopiero ostatnie słowa Cressidy sprawiły, że dłoń Nephthys zacisnęła się na filiżance nieco mocniej. Niespodziewane zasłyszenie nazwiska, o którym nie była w stanie nawet myśleć jasno sprawiło, że przez jej twarz tylko na minutę przebiegł cień. Wiedziała o tych zaślubinach, zdawała sobie sprawę z tego, że w dobrym tonie byłoby wystosować list z gratulacjami, a jednak znacznie łatwiej było udawać, że cała tamta sytuacja nie miała miejsca. Że przyjaciel dziecięcych lat tak naprawdę nigdy nie istniał, a wszystko to, co wydarzyło się przed jej wyjazdem do Egiptu było raptem zawirowaniem jej podświadomości. Nephthys zawsze była dobra w okłamywaniu samej siebie.
- Jestem pewna, że to był piękny ślub - powiedziała jedynie, kryjąc się od razu za rantem filiżanki, upijając łyk tak gwałtowny, że gorący napar poparzył jej język. Zupełnie absurdalnie pożałowała, że w ogóle zadała to pytanie. Z tego też względu pospiesznie zmieniła temat. - Skoro życie towarzyskie kwitnie, czy można spodziewać się w najbliższym czasie jakichś sabatów? - Dopytała. Za prostym i stosunkowo niegroźnym pytaniem kryły się fałszywe intencje. Shafiq wzięła sobie bowiem do serca dość poważnie, by na żadnym z podobnych wydarzeń się nie pojawić. Dobrze byłoby zatem wiedzieć, czego unikać.
شاهدني من فوق
Shafiqowie z pewnością byli bardzo niezwykłym rodem. Bardzo starym i pochodzącym z odległego kraju, niespokrewnionym z brytyjskimi, ale szanowanym i respektowanym na salonach. Jej ojciec zawsze cenił współpracę z nimi, a także ich wiedzę, zwłaszcza tą na temat zielarstwa, uzdrowicielstwa i alchemii z dalekich stron. Pochwalał znajomość córki z Nephthys, uważając ją za dobre i odpowiednie towarzystwo.
Przeszłość Shafiqów nie była zbieżna z tą brytyjskich rodów, trafili oni na ich ziemie stosunkowo niedawno, a wcześniej pisali swoją historię na innym kontynencie, niemniej jednak ich dzieje również zasługiwały na respekt i szacunek, bo w Anglii prawdopodobnie tylko ród Crouchów dorównywał im długością istnienia. Cressie została zapoznana w dzieciństwie z wiedzą na temat każdego rodu, ze szczególnym naciskiem na te pozostające w sojuszu z Flintami.
Dzieci Cressidy jeszcze nawet nie mówiły ani nie rozumiały co się wokół nich dzieje, ale pewnego dnia przyjdzie taki czas, kiedy będzie musiała wytłumaczyć im po kolei zawiłości świata, w którym przyszło im żyć. Czy uda jej się spełnić tą rolę dobrze? Póki co jednak rozmyślała o przyszłości dużo ostrożniej niż kiedyś, niepewna co będzie za kilka dni, a co dopiero za kilka lat. Rola kobiet była jednak bardzo istotna w powołaniu na świat oraz kształtowaniu kolejnego pokolenia młodych czarodziejów, by wyrosło w poczuciu tradycji i jedności z rodem oraz dokonaniami przodków, i zawsze znało ich wartość. Co jednak im opowie o dokonaniach teraźniejszych czarodziejów? Może rzeczywiście obecne zmiany były nieodwracalne i nie dało się tak po prostu wrócić do tego, co było i za czym tęskniła?
- Wspieram męża i ojca najlepiej jak potrafię, oczywiście w granicach tego, co stosowne – przytaknęła cicho. Była z nimi, nie buntowała się rodzinie, nie szukała własnej ścieżki, a potulnie jak owieczka podążała tą wydeptaną przez bliskich.
Największy wpływ na niską samoocenę Cressidy miał ojciec, ale porównywanie się do siostry oraz ich dość skomplikowane relacje w dzieciństwie również, choć w szkole na szczęście się polepszyło, ponieważ znalazły się same na obczyźnie, gdzie należało zakopać dawne urazy i stać za sobą murem. Pamiętała jednak z dzieciństwa że relacje Nephthys z siostrami wcale się z biegiem lat nie naprawiły; sama zresztą nie przepadała za starszymi bliźniaczkami Shafiq i zaprzyjaźniła się tylko z Neph.
- W takim razie za jakiś czas znowu złożę ci wizytę – odrzekła, uśmiechając się lekko. – Oczywiście wcześniej wyślę sowę, by ustalić dogodny dla nas obu termin, i zabiorę ze sobą składniki. W twoich rękach pewnie będzie z nich dużo lepszy użytek, jesteś naprawdę zdolną alchemiczką.
Jej komplement również był szczery, choć słysząc pochwałę swojej sztuki leciutko się zarumieniła. Niemniej jednak sprawiło jej to przyjemność, choć po chwili posmutniała słysząc o ojcu Nephthys, z którym musiało być kiepsko, skoro wycofał się z zawodowych spraw. Pozostawało jej życzyć mu powrotu do zdrowia.
Cressie nie miała pojęcia, że niewinna wzmianka o ślubie, na którym była, może tak przejąć jej przyjaciółkę. Nie wiedziała co było między nią a jej dalekim kuzynem, którego ona sama ledwie znała i nigdy nie zamieniła z nim więcej niż paru zdań, choć swego czasu kolegowała się z jego siostrą. Sama pojawiła się na uroczystości z grzeczności i przez wzgląd na ocieplenie stosunków Fawleyów z Lestrange’ami oraz zapewnienie o tym, że Flintowie, z którymi był spokrewniony pan młody nadal stoją po tej samej stronie.
- Był dość... niekonwencjonalny – przyznała, mając w pamięci nietypową oprawę wydarzenia. Ale nie wdawała się w dokładniejsze szczegóły, bo Nephthys szybko zmieniła temat, zupełnie jakby wcale nie chciała rozmawiać o tamtym ślubie. – Myślę że tak. Sabaty nadal odbywają się zgodnie ze zwyczajem. – Anomalie anomaliami, ale życie musiało trwać. – Pewnie otrzymamy stosowne zaproszenia, kiedy zostanie podany termin najbliższego. – Zwykle odbywały się raz w miesiącu, choć nie każdy odwiedzała.
Porozmawiały jeszcze jakiś czas, nadrabiając te miesiące nie widywania się ze sobą. Cressie zdążyła wypić herbatkę i zjeść swoją porcję owoców. Niestety nadszedł moment, kiedy musiały się rozstać; czekał ją jeszcze powrót do Ambleside. Pożegnała się z Nephthys, obiecując, że wkrótce się z nią skontaktuje. Miała nadzieję że na kolejne spotkanie nie będą musiały czekać długo.
| zt. x 2?
Przeszłość Shafiqów nie była zbieżna z tą brytyjskich rodów, trafili oni na ich ziemie stosunkowo niedawno, a wcześniej pisali swoją historię na innym kontynencie, niemniej jednak ich dzieje również zasługiwały na respekt i szacunek, bo w Anglii prawdopodobnie tylko ród Crouchów dorównywał im długością istnienia. Cressie została zapoznana w dzieciństwie z wiedzą na temat każdego rodu, ze szczególnym naciskiem na te pozostające w sojuszu z Flintami.
Dzieci Cressidy jeszcze nawet nie mówiły ani nie rozumiały co się wokół nich dzieje, ale pewnego dnia przyjdzie taki czas, kiedy będzie musiała wytłumaczyć im po kolei zawiłości świata, w którym przyszło im żyć. Czy uda jej się spełnić tą rolę dobrze? Póki co jednak rozmyślała o przyszłości dużo ostrożniej niż kiedyś, niepewna co będzie za kilka dni, a co dopiero za kilka lat. Rola kobiet była jednak bardzo istotna w powołaniu na świat oraz kształtowaniu kolejnego pokolenia młodych czarodziejów, by wyrosło w poczuciu tradycji i jedności z rodem oraz dokonaniami przodków, i zawsze znało ich wartość. Co jednak im opowie o dokonaniach teraźniejszych czarodziejów? Może rzeczywiście obecne zmiany były nieodwracalne i nie dało się tak po prostu wrócić do tego, co było i za czym tęskniła?
- Wspieram męża i ojca najlepiej jak potrafię, oczywiście w granicach tego, co stosowne – przytaknęła cicho. Była z nimi, nie buntowała się rodzinie, nie szukała własnej ścieżki, a potulnie jak owieczka podążała tą wydeptaną przez bliskich.
Największy wpływ na niską samoocenę Cressidy miał ojciec, ale porównywanie się do siostry oraz ich dość skomplikowane relacje w dzieciństwie również, choć w szkole na szczęście się polepszyło, ponieważ znalazły się same na obczyźnie, gdzie należało zakopać dawne urazy i stać za sobą murem. Pamiętała jednak z dzieciństwa że relacje Nephthys z siostrami wcale się z biegiem lat nie naprawiły; sama zresztą nie przepadała za starszymi bliźniaczkami Shafiq i zaprzyjaźniła się tylko z Neph.
- W takim razie za jakiś czas znowu złożę ci wizytę – odrzekła, uśmiechając się lekko. – Oczywiście wcześniej wyślę sowę, by ustalić dogodny dla nas obu termin, i zabiorę ze sobą składniki. W twoich rękach pewnie będzie z nich dużo lepszy użytek, jesteś naprawdę zdolną alchemiczką.
Jej komplement również był szczery, choć słysząc pochwałę swojej sztuki leciutko się zarumieniła. Niemniej jednak sprawiło jej to przyjemność, choć po chwili posmutniała słysząc o ojcu Nephthys, z którym musiało być kiepsko, skoro wycofał się z zawodowych spraw. Pozostawało jej życzyć mu powrotu do zdrowia.
Cressie nie miała pojęcia, że niewinna wzmianka o ślubie, na którym była, może tak przejąć jej przyjaciółkę. Nie wiedziała co było między nią a jej dalekim kuzynem, którego ona sama ledwie znała i nigdy nie zamieniła z nim więcej niż paru zdań, choć swego czasu kolegowała się z jego siostrą. Sama pojawiła się na uroczystości z grzeczności i przez wzgląd na ocieplenie stosunków Fawleyów z Lestrange’ami oraz zapewnienie o tym, że Flintowie, z którymi był spokrewniony pan młody nadal stoją po tej samej stronie.
- Był dość... niekonwencjonalny – przyznała, mając w pamięci nietypową oprawę wydarzenia. Ale nie wdawała się w dokładniejsze szczegóły, bo Nephthys szybko zmieniła temat, zupełnie jakby wcale nie chciała rozmawiać o tamtym ślubie. – Myślę że tak. Sabaty nadal odbywają się zgodnie ze zwyczajem. – Anomalie anomaliami, ale życie musiało trwać. – Pewnie otrzymamy stosowne zaproszenia, kiedy zostanie podany termin najbliższego. – Zwykle odbywały się raz w miesiącu, choć nie każdy odwiedzała.
Porozmawiały jeszcze jakiś czas, nadrabiając te miesiące nie widywania się ze sobą. Cressie zdążyła wypić herbatkę i zjeść swoją porcję owoców. Niestety nadszedł moment, kiedy musiały się rozstać; czekał ją jeszcze powrót do Ambleside. Pożegnała się z Nephthys, obiecując, że wkrótce się z nią skontaktuje. Miała nadzieję że na kolejne spotkanie nie będą musiały czekać długo.
| zt. x 2?
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Proszona kolacja w nieco opustoszałej posiadłości wydawała się być nie na miejscu. Miejsce to, tak dalekie od egipskich ziem zwykło nie tętnić życiem tak mocno jak rodzinne strony. Nigdy jednak nie było tak ciche. Wprawdzie krzątanina służby zapewniała stosowny hałas, to niestety nie był to gwar rozmów prowadzonych przez jego rodzinę. Niemal wszyscy, wraz ze zbliżającą się wiosną postanowili podjąć zajęć z dala od wyizolowanej wyspy bądź ją opuścić. Choć on sam znikał na całe dnie, zostawiając całe to miejsce w rękach służby, to zawsze wracał. Inni nie byli do tego skorzy i całkowicie rozumiał ich podejście, a przede wszystkim względy bezpieczeństwa, które domagali się od głowy rodu. Być może, gdyby złożył prośbę nestorowi, mógłby również udać się w miejsce bezpieczniejsze, oddalone od wojennego widma. Trwał jednak w niemej przysiędze oraz wierności utrzymywania należytych stosunków z Anglikami, budując pośród nich zaufanie, tworząc relację, a przede wszystkim starając się pobudzać w nich estymę dla starożytnego szacunku, jakim chełpił się kapłański ród Shafiqów.
Zachary stanowczo odmawiał ucieczki – tego rodzaju tchórzostwo nie przyświecało żadnemu z działań, których się podejmował. Jeśli miał nieść na barkach wszystkie obowiązki, jakie spoczywały na władcy tego miejsca, to zamierzał sprostać im najlepiej jak potrafił. Przynieść dumę, jak mawiał jego dziad. Duma miała być lekkością niesioną razem z ciepłym wiatrem. Tu jednak stanowiła wilgotny ciężar niemożliwy do przeniknięcia przez ciepło tak posiadłości, jak i jego samego. Bosymi stopami zwyczajowo znaczył swą obecność, teraz trzymając je nieco w górze, gdy niemal całym ciężarem opierał się o fontannę. Służbę poinformował znacznie wcześniej, mogąc spokojnie obserwować poczynania w przygotowaniu kolacji. Odmówił prośbom przyjęcia gościa w jadalni. Wszystko miało mieć miejsce tutaj, w komnacie, która zwykła tętnić życiem i radością bez względu na to, kto się w niej znajdował.
Rzucił spojrzenie na złotą żerdź przyniesioną specjalnie z jego komnat dla Ammuna. Była pusta, jednak nie wątpił, że najwierniejszy mu przyjaciel wesprze go w podejmowaniu gościa, który lada moment miał zjawić się u progu drzwi.
Zsunął się z fontanny i podążył ku korytarzowi, zatrzymując się w okazałym, łukowym przejściu. Kaftan wyszywany złotymi nićmi oraz równie przylegające do ciała spodnie były dla niego czymś niezwykłym. Nie tak przywykł do podejmowania gości, ale ten zwyczaj musiał zacząć spychać na bok, gdy zdarzały się takie okazje. Na pamiątkę własnej świadomości tego, kim był oraz skąd pochodził, nie założył butów. Samo wspomnienie służącej próbującej wcisnąć mu obuwie na nogi sprawiało, że twarz wykrzywiał w dziwnym rozbawieniu, które zmył z twarzy, skupiając spojrzenie na Tahirze mającym wprowadzić przyjaciela w progi jego domu.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wypatrywał tego dnia. Zawsze, gdy mógł po prostu złapać chwilę oddechu i skorzystać z odrobiny odpoczynku, zamierzał to wykorzystać. Cieszyć się chwilą, odciąć od myśli związanych z pracą, ze służbą. Po prostu zrelaksować się u boku kogoś, kto go znał, kto był mu niemal tak drogi jak rodzina. Czy była ku temu lepsza sposobność, niż kolacja z Zechariahem? Szczególnie w czasie, gdy mieli co świętować.
Pomny na niezwykłość swojego przyjaciela, oraz na towarzystwo jego pierzastego kompana, Craig nie zapomniał o jednym - razem z nim na wyspę, do brytyjskiej posiadłości rodu Shafiq, przyjechała również śnieżnobiała sowa o jadowicie żółtym spojrzeniu. Od chwili, gdy Burke dowiedział się o niesamowitej zdolności uzdrowiciela, patrzył na swojego ptaka pocztowego odrobinę inaczej. Od zawsze odnosił się do Blanche z szacunkiem, bardzo lubił jej towarzystwo i doceniał inteligencję, determinację oraz wierność. Była jednak po prostu zwierzęciem. Bystrą i posłuszną sową śnieżną, której dni i noce wypełniało roznoszenie jego wiadomości, polowanie na myszy na rozległych terenach Durham oraz sen. Sekret, który tamtego wieczora zdradził mu Zachary przyczynił się do tego, że Craig zaczął postrzegać Blanche jako jeszcze mądrzejszą, jeszcze rozumniejszą. Podświadomie do pewnego stopnia ją uczłowieczył, dziś już nie widział w niej tylko wiernej sowy, która roznosiła jego listy. Stała się prawdziwie jego przyjaciółką, nawet jeśli w zachowaniu samego zwierzęcia nie doszło do żadnej zmiany. Craig przyłapał się kilkukrotnie na tym, że prowadził monologi, zwracając się właśnie do Blanche. Okazywało się, że łatwiej mu było później zebrać myśli, niż gdy - tak jak dotąd - trzymał je wszystkie we własnej głowie i próbował jakoś zapanować nad tym chaosem. Gdy więc otrzymał imienne zaproszenie na kolację, wiedział, że sowa śnieżna pojawi się na wyspie Man razem z nim.
Jak zawsze, gdy już pojawiał się na miejscu, poświęcał chwilę aby przyjrzeć się całej posiadłości - niby była to wciąż ziemia brytyjska, ale powstało na niej coś tak odmiennego, tak intrygującego, że Craig zwyczajnie pragnął przez kilka chwil cieszyć tym oczy. Odwiedziny w posiadłości Shafiqów zawsze wiązały się z tą przyjemną odmiennością. Nawet jeśli rezydencja nie była obecnie zamieszkiwana przez zbyt wielu mieszkańców, a panująca wewnątrz atmosfera cięższa była od tej, którą Burke zapamiętał ze swojej ostatniej wizyty. Powitany przez służących, prędko został zaproszony do środka i poprowadzony labiryntem korytarzy. Zdążył już zapamiętać drogę do poszczególnych pomieszczeń - nie miał jednak pewności gdzie Zachary zaplanował ich kolację, pozwolił więc sługom wykonać ich robotę i zaprowadzić go na miejsce. Blanche spoczywała blisko swojego pana, na jego przedramieniu - sowa była duża i ciężka, a od wagi jej oraz specjalnej rękawicy, którą Burke założył dla ochrony przed jej szponami, zaczynała mu już cierpnąć ręka. Z pewnym utęsknieniem wyczekiwał momentu, gdy ptak będzie mógł swobodnie przeskoczyć i spocząć na żerdzi. Tak samo jak wcześniej fasadę, Craig cieszył oczy każdym detalem wystroju domu Shafiqów. Różnił się od charakteru zamczyska Durham niemal niczym dzień od dnia.
- Przyjacielu - gdy jasne tęczówki dojrzały w końcu znajomą sylwetkę odpoczywającą przy fontannie, cała uwaga Burke'a przeniosła się z wystroju wnętrz na osobę uzdrowiciela. Samotny, egzotyczny książę pośród przepychu i bogactw. Blanche także poruszyła się na ręce swojego pana, witając Zacharego krótkim kłapnięciem swojego dzioba.
Pomny na niezwykłość swojego przyjaciela, oraz na towarzystwo jego pierzastego kompana, Craig nie zapomniał o jednym - razem z nim na wyspę, do brytyjskiej posiadłości rodu Shafiq, przyjechała również śnieżnobiała sowa o jadowicie żółtym spojrzeniu. Od chwili, gdy Burke dowiedział się o niesamowitej zdolności uzdrowiciela, patrzył na swojego ptaka pocztowego odrobinę inaczej. Od zawsze odnosił się do Blanche z szacunkiem, bardzo lubił jej towarzystwo i doceniał inteligencję, determinację oraz wierność. Była jednak po prostu zwierzęciem. Bystrą i posłuszną sową śnieżną, której dni i noce wypełniało roznoszenie jego wiadomości, polowanie na myszy na rozległych terenach Durham oraz sen. Sekret, który tamtego wieczora zdradził mu Zachary przyczynił się do tego, że Craig zaczął postrzegać Blanche jako jeszcze mądrzejszą, jeszcze rozumniejszą. Podświadomie do pewnego stopnia ją uczłowieczył, dziś już nie widział w niej tylko wiernej sowy, która roznosiła jego listy. Stała się prawdziwie jego przyjaciółką, nawet jeśli w zachowaniu samego zwierzęcia nie doszło do żadnej zmiany. Craig przyłapał się kilkukrotnie na tym, że prowadził monologi, zwracając się właśnie do Blanche. Okazywało się, że łatwiej mu było później zebrać myśli, niż gdy - tak jak dotąd - trzymał je wszystkie we własnej głowie i próbował jakoś zapanować nad tym chaosem. Gdy więc otrzymał imienne zaproszenie na kolację, wiedział, że sowa śnieżna pojawi się na wyspie Man razem z nim.
Jak zawsze, gdy już pojawiał się na miejscu, poświęcał chwilę aby przyjrzeć się całej posiadłości - niby była to wciąż ziemia brytyjska, ale powstało na niej coś tak odmiennego, tak intrygującego, że Craig zwyczajnie pragnął przez kilka chwil cieszyć tym oczy. Odwiedziny w posiadłości Shafiqów zawsze wiązały się z tą przyjemną odmiennością. Nawet jeśli rezydencja nie była obecnie zamieszkiwana przez zbyt wielu mieszkańców, a panująca wewnątrz atmosfera cięższa była od tej, którą Burke zapamiętał ze swojej ostatniej wizyty. Powitany przez służących, prędko został zaproszony do środka i poprowadzony labiryntem korytarzy. Zdążył już zapamiętać drogę do poszczególnych pomieszczeń - nie miał jednak pewności gdzie Zachary zaplanował ich kolację, pozwolił więc sługom wykonać ich robotę i zaprowadzić go na miejsce. Blanche spoczywała blisko swojego pana, na jego przedramieniu - sowa była duża i ciężka, a od wagi jej oraz specjalnej rękawicy, którą Burke założył dla ochrony przed jej szponami, zaczynała mu już cierpnąć ręka. Z pewnym utęsknieniem wyczekiwał momentu, gdy ptak będzie mógł swobodnie przeskoczyć i spocząć na żerdzi. Tak samo jak wcześniej fasadę, Craig cieszył oczy każdym detalem wystroju domu Shafiqów. Różnił się od charakteru zamczyska Durham niemal niczym dzień od dnia.
- Przyjacielu - gdy jasne tęczówki dojrzały w końcu znajomą sylwetkę odpoczywającą przy fontannie, cała uwaga Burke'a przeniosła się z wystroju wnętrz na osobę uzdrowiciela. Samotny, egzotyczny książę pośród przepychu i bogactw. Blanche także poruszyła się na ręce swojego pana, witając Zacharego krótkim kłapnięciem swojego dzioba.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy więcej nie myślał o tym, jak jego dar porozumiewania się z ptakami wpłynął na otaczającą go rzeczywistość. Tak niewielu wiedziało o posiadanej przez Zachary'ego umiejętności, wciąż woląc skrywać ją w tajemnicy, czyniąc ją jednocześnie atutem mogącym zaważyć na przebiegu wojny. Atut ten musiał być silny, potężny w każdym wymiarze, nim kiedykolwiek podejmie decyzję o jego ujawnieniu. Logika ta trzymała go z dala od rozważań w tym zakresie, lecz przybycie przyjaciela przywołało wspomnienie, kiedy to przemówił w obecności drogiego mu przyjaciela językiem, którego on miał nigdy nie pojąć. Nie tkwiła w nim wątpliwość czy absurdalny strach przed odrzuceniem – lata przyjaźni pozwoliły mu wyzbyć się tego rodzaju emocji. Było w nim czyste zastanowienie, jak odbierał fakt istnienia takich zdolności, jak podchodził do tego, że zwierzęta także posiadały swego rodzaju rozum i czy jego stosunek do towarzyszącej mu od lat sowy uległ jakimś zmianom. Uznał jednak za wysoce nietaktowne wnikać w przemyślenia lorda Burke'a, zaś własne odciął zasłoną milczenia, oblekając się w płaszcz bieżących spraw oraz obowiązków.
Moment wkroczenia przyjaciela na salony powitał z chłodnym, lordowskim skinieniem głową, jednocześnie przeganiając służbę – kolejnym już dzisiaj – niewypowiedzianym rozkazem, by pozbawionym ich oczywistej obecności poczuć się swobodnie; uśmiechnąć, nie odpowiadając nic na krótkie powitanie. Zamiast tego ukrócił dystans dzielący go od przyjaciela, by finalnie uściskać go, a towarzyszącą mu sowę obdarować nikłym muśnięciem jej skrzydła.
— Craig — wypowiedział imię przyjaciela — Blanche — zwrócił się do sowy ptasim językiem, skinieniem głowy wskazując na pustą, złotą żerdź. Nie wątpił, że z niej nie skorzysta, choć istotnie miała dostępną całą przestrzeń salonu w posiadłości. Liczył jednak na obycie ptaszyska i nie sianie spustoszenia w miejscu, w którym gościła i była mile widziana. Utkwiwszy ponownie wzrok w obliczu Craiga, otoczył go ramieniem i poprowadził ku fotelom, tak odcinającym się od zwyczajowych dla Zachary'ego poduch, by to właśnie tam spoczął. W takt kroków pojawiła się również służba, nakrywająca niewielki stolik oraz sam Tahir, trzymający tacę z dwoma delikatnymi kieliszkami oraz karafką lekkiego, czerwonego wina na bazie egipskich kwiatów lotosu. Rzadko używane w tym celu były dla Shafiqów cenne głównie w aspektach alchemicznych i uzdrowicielskich, by część przeznaczoną do spożycia traktować jako atrakcję, ciekawostkę, nie zaś towar, który mogli łatwo sprzedać na obcym im kontynencie.
Spoczął po drugiej stronie stolika, spoglądając to na Blanche, to na Craiga, wargi wykrzywiając w nikłym uśmiechu, gdy służba podała w maleńkich miseczkach delikatny krem z warzyw, na tacach obok pozostawiając przekąski w postaci duszonego, krokodylego mięsa zawiniętego w papirus i równo skrojonych owoców. Nie zabrakło złotych sztućców w dość wymyślnych kształtach, ozdobionych skarabeuszami oraz maleńkich czarek z parującą herbatą. Mimo tego, Zachary nie sięgnął po widelec ani łyżkę. Złapał w palce jędrny kawałek figi, zamoczył ją w kremie i schował za fasadą z warg oraz zębów, by po przegryzieniu przystawki sięgnąć po karafkę i do obu kieliszków nalać niewielkiej ilości wina. Nigdy nie częstował Burke'a tego rodzaju napitkiem.
— Wino z egipskim lotosem — powiedział, wychylając niemal od razu cały kieliszek alkoholu tak lekkiego iż wydawać się mogło, że nie miał w sobie żadnej mocy sprawczej. Cierpki posmak był na tyle charakterystyczny, iż w zasadzie skupiano się jedynie na nim oraz na analizie tego, jak lotos komponował się z winem, nie na tym, ile kieliszków zwalało z nóg. — Uczcijmy kolejny rok życia. I kolejny rok naszej przyjaźni, sir Burke — odezwał się oficjalnym tonem, choć oczy błyszczały mu w rozbawieniu, jakby opowiedział wyjątkowo zabawny żart. Istotnie nigdy nie zachowywał się w ten sposób; rzadko pozwalał sobie na tak jawną ignorancję zasad wyznaczających mu drogę, lecz dziś miał z nimi w pewien symboliczny sposób zerwać.
Moment wkroczenia przyjaciela na salony powitał z chłodnym, lordowskim skinieniem głową, jednocześnie przeganiając służbę – kolejnym już dzisiaj – niewypowiedzianym rozkazem, by pozbawionym ich oczywistej obecności poczuć się swobodnie; uśmiechnąć, nie odpowiadając nic na krótkie powitanie. Zamiast tego ukrócił dystans dzielący go od przyjaciela, by finalnie uściskać go, a towarzyszącą mu sowę obdarować nikłym muśnięciem jej skrzydła.
— Craig — wypowiedział imię przyjaciela — Blanche — zwrócił się do sowy ptasim językiem, skinieniem głowy wskazując na pustą, złotą żerdź. Nie wątpił, że z niej nie skorzysta, choć istotnie miała dostępną całą przestrzeń salonu w posiadłości. Liczył jednak na obycie ptaszyska i nie sianie spustoszenia w miejscu, w którym gościła i była mile widziana. Utkwiwszy ponownie wzrok w obliczu Craiga, otoczył go ramieniem i poprowadził ku fotelom, tak odcinającym się od zwyczajowych dla Zachary'ego poduch, by to właśnie tam spoczął. W takt kroków pojawiła się również służba, nakrywająca niewielki stolik oraz sam Tahir, trzymający tacę z dwoma delikatnymi kieliszkami oraz karafką lekkiego, czerwonego wina na bazie egipskich kwiatów lotosu. Rzadko używane w tym celu były dla Shafiqów cenne głównie w aspektach alchemicznych i uzdrowicielskich, by część przeznaczoną do spożycia traktować jako atrakcję, ciekawostkę, nie zaś towar, który mogli łatwo sprzedać na obcym im kontynencie.
Spoczął po drugiej stronie stolika, spoglądając to na Blanche, to na Craiga, wargi wykrzywiając w nikłym uśmiechu, gdy służba podała w maleńkich miseczkach delikatny krem z warzyw, na tacach obok pozostawiając przekąski w postaci duszonego, krokodylego mięsa zawiniętego w papirus i równo skrojonych owoców. Nie zabrakło złotych sztućców w dość wymyślnych kształtach, ozdobionych skarabeuszami oraz maleńkich czarek z parującą herbatą. Mimo tego, Zachary nie sięgnął po widelec ani łyżkę. Złapał w palce jędrny kawałek figi, zamoczył ją w kremie i schował za fasadą z warg oraz zębów, by po przegryzieniu przystawki sięgnąć po karafkę i do obu kieliszków nalać niewielkiej ilości wina. Nigdy nie częstował Burke'a tego rodzaju napitkiem.
— Wino z egipskim lotosem — powiedział, wychylając niemal od razu cały kieliszek alkoholu tak lekkiego iż wydawać się mogło, że nie miał w sobie żadnej mocy sprawczej. Cierpki posmak był na tyle charakterystyczny, iż w zasadzie skupiano się jedynie na nim oraz na analizie tego, jak lotos komponował się z winem, nie na tym, ile kieliszków zwalało z nóg. — Uczcijmy kolejny rok życia. I kolejny rok naszej przyjaźni, sir Burke — odezwał się oficjalnym tonem, choć oczy błyszczały mu w rozbawieniu, jakby opowiedział wyjątkowo zabawny żart. Istotnie nigdy nie zachowywał się w ten sposób; rzadko pozwalał sobie na tak jawną ignorancję zasad wyznaczających mu drogę, lecz dziś miał z nimi w pewien symboliczny sposób zerwać.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szczerze powiedziawszy, Burke nigdy nie poświęcał głębszej myśli zwierzętom. Oczywistością był dla niego fakt, że musiały posiadać jakiś rozum, jakiś swój język - obserwował to przecież nawet na przykładzie własnych kotów. Jakoś koegzystowały koło siebie, porozumiewały, ustaliły między sobą hierarchię. Ponadto odczuwały ból, bały się, potrafiły się również wściec - zupełnie jak ludzie. Miały więc swój świat. Burke'a nigdy jednak nie zastanawiało, co dwójka jego podopiecznych mogłaby mieć mu do powiedzenia. Dlatego też tamten dzień odrobinkę zmienił jego sposób postrzegania na takie sprawy. Bo przecież jeśli Blanche potrafiła przekazać człowiekowi swoje myśli, Bash z pewnością także byłby do tego zdolny. Potrzeba by znaleźć do tego jednak odpowiednią osobę. Wielka szkoda, że zwierzęcoustości nie dało się jednak po prostu nauczyć.
Blanche skorzystała z zaproszenia bez choćby piśnięcia protestu czy skargi. Była mądrą sową, doskonale wiedziała, że w towarzystwie musi się zachować. Nie mogła narobić bałaganu w Gnieździe swojego Przyjaciela, ani też Przyjaciela jej Przyjaciela. Poza tym była odrobinę zmęczona podróżą, więc postanowiła chwilę odpocząć w ciszy.
Gdy kroczyli ku miejscu kolacji, w oczach Craiga na chwilę rozbłysła iskierka rozbawienia. Wszystko dlatego, iż dostrzegł, że przy okazji dzisiejszej wizyty zasiadać będą przy stole, na fotelach obitych miękkim materiałem. Doskonale pamiętał, jak niezręcznie czuł się poprzednim razem, odwiedzając rezydencję Shafiqów, gdy, zwyczajem gospodarzy, zasiedli na poduchach przy niskim blacie. Najwyraźniej Zachary również pamiętał tamten dzień, tym razem decydując się na to, by dziś ugościć swojego przyjaciela w sposób zdecydowanie bardziej uniwersalny. Burke mógł być mu za to tylko i wyłącznie wdzięczny. Gdy już zasiedli, Burke w pierwszej chwili z uwagą obserwował służących, a także liczne dania które dla Craiga były tak obce, a które stawiano przed nim na stole. Nie próbował nawet kryć swojej ciekawości, wiedział, że w tej kwestii nie musiał bawić się w dyskrecję. Dopiero gdy wszystko było gotowe, przeniósł spojrzenie jasnych oczu znów na przyjaciela.
- Brzmi intrygująco - przyznał, gdy ujmował w dłoń niewielką karafkę. Burke nie znał kultury Zachary'ego tak dobrze, jakby sobie tego życzył, wiedział jednak, jaką czcią otacza się kwiat lotosu. Potrafił więc docenić wino z dodatkiem tego magicznego kwiatu, nawet zanim jeszcze go skosztował. Z wychyleniem własnej karafki odczekał, aż Zachary najpierw wzniesie ten krótki toast. Uniósł ją lekko, aby podkreślić własne słowa - Aby kolejny rok, a potem każdy następny, był równie albo i jeszcze bardziej owocny, lordzie Shafiq. - dodał od siebie, również z lekkim rozbawieniem, w końcu smakując tego niezwykłego wina. Nawet jeśli rok ten pełen był jego osobistych porażek, ogółem uznawał go za niezwykle udany. Bo na świecie działo się mimo wszystko coraz lepiej, a on był częścią tego dzieła.
Blanche skorzystała z zaproszenia bez choćby piśnięcia protestu czy skargi. Była mądrą sową, doskonale wiedziała, że w towarzystwie musi się zachować. Nie mogła narobić bałaganu w Gnieździe swojego Przyjaciela, ani też Przyjaciela jej Przyjaciela. Poza tym była odrobinę zmęczona podróżą, więc postanowiła chwilę odpocząć w ciszy.
Gdy kroczyli ku miejscu kolacji, w oczach Craiga na chwilę rozbłysła iskierka rozbawienia. Wszystko dlatego, iż dostrzegł, że przy okazji dzisiejszej wizyty zasiadać będą przy stole, na fotelach obitych miękkim materiałem. Doskonale pamiętał, jak niezręcznie czuł się poprzednim razem, odwiedzając rezydencję Shafiqów, gdy, zwyczajem gospodarzy, zasiedli na poduchach przy niskim blacie. Najwyraźniej Zachary również pamiętał tamten dzień, tym razem decydując się na to, by dziś ugościć swojego przyjaciela w sposób zdecydowanie bardziej uniwersalny. Burke mógł być mu za to tylko i wyłącznie wdzięczny. Gdy już zasiedli, Burke w pierwszej chwili z uwagą obserwował służących, a także liczne dania które dla Craiga były tak obce, a które stawiano przed nim na stole. Nie próbował nawet kryć swojej ciekawości, wiedział, że w tej kwestii nie musiał bawić się w dyskrecję. Dopiero gdy wszystko było gotowe, przeniósł spojrzenie jasnych oczu znów na przyjaciela.
- Brzmi intrygująco - przyznał, gdy ujmował w dłoń niewielką karafkę. Burke nie znał kultury Zachary'ego tak dobrze, jakby sobie tego życzył, wiedział jednak, jaką czcią otacza się kwiat lotosu. Potrafił więc docenić wino z dodatkiem tego magicznego kwiatu, nawet zanim jeszcze go skosztował. Z wychyleniem własnej karafki odczekał, aż Zachary najpierw wzniesie ten krótki toast. Uniósł ją lekko, aby podkreślić własne słowa - Aby kolejny rok, a potem każdy następny, był równie albo i jeszcze bardziej owocny, lordzie Shafiq. - dodał od siebie, również z lekkim rozbawieniem, w końcu smakując tego niezwykłego wina. Nawet jeśli rok ten pełen był jego osobistych porażek, ogółem uznawał go za niezwykle udany. Bo na świecie działo się mimo wszystko coraz lepiej, a on był częścią tego dzieła.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Możliwość oglądania przyjaciela we własnych progach, w pełnym komforcie była mu radością samą w sobie. Nawet jeśli mury angielskiej posiadłości przepełniała cisza wypełniana zaledwie gromadką służących zapewniających mu wszystko, czego potrzebował, to w obecności Craiga tutaj był w stanie odnaleźć coś, co sprawiło, że czuł się lepiej. Nie była to żadnego rodzaju samotność – raczej pragnienie towarzystwa zdolnego zainteresować go na tyle, aby nie popadł w rozmyślania, bądź nie wrócił do szpitala pełnić dodatkowej zmiany. Nie zrobiłby tego za żadne skarby, wiedząc, ile wysiłku kosztowało go zaaranżowanie tego wszystkiego.
Toast wzniesiony całkowicie symbolicznie stanowił początek do kolacji, którą pragnął ugościć drogiego mu przyjaciela. Służba cierpliwie czekała na znak widoczny tylko dla niej, by popchnąć ucztę do przodu i nie przynieść wstydu samej sobie, jak i swemu szajchowi przed obecnym gościem. Czy też raczej gośćmi, bowiem dla Zachary'ego Blanche stanowiła istotę wartą uwagi znacznie większej niż zwykły pocztowy ptak. Wzrok uniósł do góry, wahając się przez moment, po czym zamknął na moment oczy i gwizdnął głośno, dla ludzkiego ucha wydając z siebie dość osobliwy odgłos istotnie przypominający gwizdanie. Miał on jednak na celu przywołanie Ammuna, by i on zajął należne mu miejsce pośród nich. Liczył, że najwierniejszy towarzysz jego wędrówki dosłyszy wołanie i przybędzie, a wtedy lekkie przekąski zastąpią znacznie bardziej sycące dania.
— Co powiesz na odrobinę muzyki? — zapytał, aby zaledwie po paru chwilach w oddalonym od nich kącie pomieszczenia rozsiadła się służąca z harfą i zaczęła na niej przygrywać. Cicho nuciła coś pod nosem, jakby bała się głośniej śpiewać. Dopiero nieznaczne odchrząknięcie Shafiqa nadało rytm temu, co robiła. Umilała im czas, nie będąc jednak nachalną. Dla Zachary'ego jej obecność była prawdziwym tłem, w obecności którego potrafił uśmiechnąć się, nalewając do kieliszków więcej wina.
— Któż by pomyślał wtedy, gdy mieliśmy okazję się poznać, że dziś będziemy siedzieć tutaj — zagaił, nie bardzo wiedząc, w jaki sposób mógłby poprowadzić przyjacielską rozmowę. Obaj byli tymi milczącymi; wymieniali spostrzeżenia oraz uwagi w razie odpowiedniej konieczności, nie czyniąc z tego bezcelowej konwersacji. Choć i takie się zdarzały, Zachary cenił sobie trafność dobieranych słów oraz ich sprawczą moc. Zawsze i wszędzie pragnął poruszać tematy istotne dla czasu, miejsca, a przede wszystkim okoliczności splatających dwa poprzednie ze sobą. Teraz nie musiał tego robić i miał wrażenie, że zapomniał o obecności języka we własnych ustach. Parę razy poruszył ustami, jakby chciał pchnąć rozmowę dalej, w tym samym momencie zaciskając wargi, a spojrzeniem wędrując do Blanche na żerdzi. Znacznie łatwiej było mu porozumiewać się na neutralnych gruntach szpitala niż bawić przyjaciół pogawędkami. Wiedział jednak zbyt dobrze, jakie znacznie niosła ze sobą ta kolacja i z pewnością nie przejdzie bez echa pośród pewnych kręgów, będąc spotkaniem, w którym dwa sensowne, logiczne zdania potrzebowały godzin, by znaleźć swe ujście w odbiorcy.
Toast wzniesiony całkowicie symbolicznie stanowił początek do kolacji, którą pragnął ugościć drogiego mu przyjaciela. Służba cierpliwie czekała na znak widoczny tylko dla niej, by popchnąć ucztę do przodu i nie przynieść wstydu samej sobie, jak i swemu szajchowi przed obecnym gościem. Czy też raczej gośćmi, bowiem dla Zachary'ego Blanche stanowiła istotę wartą uwagi znacznie większej niż zwykły pocztowy ptak. Wzrok uniósł do góry, wahając się przez moment, po czym zamknął na moment oczy i gwizdnął głośno, dla ludzkiego ucha wydając z siebie dość osobliwy odgłos istotnie przypominający gwizdanie. Miał on jednak na celu przywołanie Ammuna, by i on zajął należne mu miejsce pośród nich. Liczył, że najwierniejszy towarzysz jego wędrówki dosłyszy wołanie i przybędzie, a wtedy lekkie przekąski zastąpią znacznie bardziej sycące dania.
— Co powiesz na odrobinę muzyki? — zapytał, aby zaledwie po paru chwilach w oddalonym od nich kącie pomieszczenia rozsiadła się służąca z harfą i zaczęła na niej przygrywać. Cicho nuciła coś pod nosem, jakby bała się głośniej śpiewać. Dopiero nieznaczne odchrząknięcie Shafiqa nadało rytm temu, co robiła. Umilała im czas, nie będąc jednak nachalną. Dla Zachary'ego jej obecność była prawdziwym tłem, w obecności którego potrafił uśmiechnąć się, nalewając do kieliszków więcej wina.
— Któż by pomyślał wtedy, gdy mieliśmy okazję się poznać, że dziś będziemy siedzieć tutaj — zagaił, nie bardzo wiedząc, w jaki sposób mógłby poprowadzić przyjacielską rozmowę. Obaj byli tymi milczącymi; wymieniali spostrzeżenia oraz uwagi w razie odpowiedniej konieczności, nie czyniąc z tego bezcelowej konwersacji. Choć i takie się zdarzały, Zachary cenił sobie trafność dobieranych słów oraz ich sprawczą moc. Zawsze i wszędzie pragnął poruszać tematy istotne dla czasu, miejsca, a przede wszystkim okoliczności splatających dwa poprzednie ze sobą. Teraz nie musiał tego robić i miał wrażenie, że zapomniał o obecności języka we własnych ustach. Parę razy poruszył ustami, jakby chciał pchnąć rozmowę dalej, w tym samym momencie zaciskając wargi, a spojrzeniem wędrując do Blanche na żerdzi. Znacznie łatwiej było mu porozumiewać się na neutralnych gruntach szpitala niż bawić przyjaciół pogawędkami. Wiedział jednak zbyt dobrze, jakie znacznie niosła ze sobą ta kolacja i z pewnością nie przejdzie bez echa pośród pewnych kręgów, będąc spotkaniem, w którym dwa sensowne, logiczne zdania potrzebowały godzin, by znaleźć swe ujście w odbiorcy.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Posiadłość rodu Shafiq kryła w sobie magiczną moc. Jej wystrój, tak obcy i nietuzinkowy, sprawiał wrażenie, że cała budowla wydawała się w oczach rodowitego Brytyjczyka zwyczajnie niezwykła. Poszczególne jej konstrukcje wyglądały tak, jakby po prostu tętniły magią, która została zaklęta w kamieniu. Burke miał świadomość, że posiadłość ta została zbudowana przy użyciu czarów - jak z resztą każdy z zamków świętej dwudziestki ósemki. Ta wyróżniała się jednak na tle innych, głównie dzięki swojej niezwykłej strukturze oraz wystrojowi nawiązującemu do rodzinnych stron rodziny Shafiq. Przemierzając te korytarze, zasiadając w tym salonie można było wręcz zapomnieć, że na zewnątrz tak naprawdę panuje wojna. Tutaj nie istniały zmartwienia - nie, gdy na stole stało tak wyborne jadło i wino, a przy stole zasiadało tak doborowe towarzystwo. Blanche poruszyła się lekko na swojej żerdzi, dobrze wiedząc, co oznaczał gwizd, który wydał z siebie Zachary. Obróciła lekko głowę, jakby wyczekując nadejścia kolejnego członka tej - można by wręcz rzec - nietypowej rodziny. Była gotowa, aby z ptasią czułością powitać Ammuna, tak samo jak wcześniej sama została powitana przez Zachary'ego.
Burke krótkim skinięciem głowy przystał na propozycję. Nie potrafił też nie posłać krótkiego spojrzenia ku kobiecie, która swoimi delikatnymi, długimi palcami rozpoczęła umilanie im czasu odrobiną muzyki. Rzadko miał okazję do słuchania dźwięków harfy, stąd też na krótki moment przykuła jego uwagę. Zaraz jednak powrócił spojrzeniem ku swojemu gospodarzowi, pozwalając, aby ten ponownie napełnił jego czarkę.
Uważał to za dość interesujący fakt, że czasami dużo łatwiej było mu się dogadać z kimś, kto, biorąc pod uwagę aspekt genetyczny, był mu zupełnie obcy. Większość rodów szlacheckich zamieszkujących Wyspy Brytyjskie była już i tak blisko ze sobą spokrewniona, wystarczyło prześledzić palcem historię przodków kilka pokoleń wstecz i nagle okazywało się, że ktoś, kogo Burke pierwszy raz widział na oczy, okazywał się być jego dalekim kuzynem od strony matki. Wyjątki od tej reguły były nieliczne - ze względu na niezwykle egzotyczny charakter rodziny Shafiqów, Zachary miał zdecydowanie mniejsze szanse na dzielenie tych samych przodków z Craigiem. A mimo to, egipski książę był dla lorda Durham niemalże jak brat. Burke zaryzykowałby nawet stwierdzenie, że bywały momenty, że zdecydowanie lepiej rozumiał się właśnie z Zacharym, niż ze swoim rodzonym młodszym bratem.
- Życie potrafi nas pchnąć w niezbadanym kierunku, mój drogi - gdyby Craig nie zdecydował się wyjechać do Francji, nie byłby dziś tym, kim był. Być może jego relacja ze starszym bratem Zachary'ego rozwinęłaby się w zupełnie innym kierunku, a co za tym idzie - kto wie, czy Burke w ogóle spotkałby się i nawiązał przyjaźń z młodszym z braci? - Ja w każdym razie dziękuję losowi, za każdą okazję, którą mi dał. - dodał jeszcze, upijając ponownie wina, a następnie ostrożnie nakładając sobie na talerz rulonik z krokodylego mięsa. Intrygowało go szczególnie, spośród pozostałych dań zaprezentowanych na stole - À propos poznawania się... nie opowiadałeś mi chyba nigdy, jak twój ptasi przyjaciel znalazł się w twoim życiu - to także go interesowało. Shafiq był intrygujący w każdym calu - zupełnie inny, niż typowe brytyjskie dziecko. Gdyby zapytać Craiga o to, skąd ma swoją sowę, odpowiedź była banalna - z Magicznej Menażerii na Pokątnej. Historia Ammuna musiała być jednak zdecydowanie bardziej ciekawa.
Burke krótkim skinięciem głowy przystał na propozycję. Nie potrafił też nie posłać krótkiego spojrzenia ku kobiecie, która swoimi delikatnymi, długimi palcami rozpoczęła umilanie im czasu odrobiną muzyki. Rzadko miał okazję do słuchania dźwięków harfy, stąd też na krótki moment przykuła jego uwagę. Zaraz jednak powrócił spojrzeniem ku swojemu gospodarzowi, pozwalając, aby ten ponownie napełnił jego czarkę.
Uważał to za dość interesujący fakt, że czasami dużo łatwiej było mu się dogadać z kimś, kto, biorąc pod uwagę aspekt genetyczny, był mu zupełnie obcy. Większość rodów szlacheckich zamieszkujących Wyspy Brytyjskie była już i tak blisko ze sobą spokrewniona, wystarczyło prześledzić palcem historię przodków kilka pokoleń wstecz i nagle okazywało się, że ktoś, kogo Burke pierwszy raz widział na oczy, okazywał się być jego dalekim kuzynem od strony matki. Wyjątki od tej reguły były nieliczne - ze względu na niezwykle egzotyczny charakter rodziny Shafiqów, Zachary miał zdecydowanie mniejsze szanse na dzielenie tych samych przodków z Craigiem. A mimo to, egipski książę był dla lorda Durham niemalże jak brat. Burke zaryzykowałby nawet stwierdzenie, że bywały momenty, że zdecydowanie lepiej rozumiał się właśnie z Zacharym, niż ze swoim rodzonym młodszym bratem.
- Życie potrafi nas pchnąć w niezbadanym kierunku, mój drogi - gdyby Craig nie zdecydował się wyjechać do Francji, nie byłby dziś tym, kim był. Być może jego relacja ze starszym bratem Zachary'ego rozwinęłaby się w zupełnie innym kierunku, a co za tym idzie - kto wie, czy Burke w ogóle spotkałby się i nawiązał przyjaźń z młodszym z braci? - Ja w każdym razie dziękuję losowi, za każdą okazję, którą mi dał. - dodał jeszcze, upijając ponownie wina, a następnie ostrożnie nakładając sobie na talerz rulonik z krokodylego mięsa. Intrygowało go szczególnie, spośród pozostałych dań zaprezentowanych na stole - À propos poznawania się... nie opowiadałeś mi chyba nigdy, jak twój ptasi przyjaciel znalazł się w twoim życiu - to także go interesowało. Shafiq był intrygujący w każdym calu - zupełnie inny, niż typowe brytyjskie dziecko. Gdyby zapytać Craiga o to, skąd ma swoją sowę, odpowiedź była banalna - z Magicznej Menażerii na Pokątnej. Historia Ammuna musiała być jednak zdecydowanie bardziej ciekawa.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Starał się nie rozpatrywać tego, jak, kiedy oraz gdzie rozpoczęła się znajomość będąca dziś przyjaźnią celebrowaną przy niewielkim stoliku w jego posiadłości. Choć wolałby ugości Craiga w przestronnych murach twierdzy w Kairze, to nie chciał zabierać przyjaciela w podróż odciągającą ich od zadań znacznie ważniejszych, pilniejszych niż ich małe święto. Dla Burke'a i tak musiała to być podróż w zupełnie inny świat niż gdyby mieliby jeść kolację gdziekolwiek indziej w całej Wielkiej Brytanii; i to właśnie ten atut skłonił go do zaproszenia przyjaciela w progi posiadłości na wyspie Man, gdzie Zachary czuł się bezpiecznie. A przynajmniej we własnych rozważań skłaniał się ku tej opcji.
Wpuszczając obcych do środka, zatracał poczucie, odczuwał zagrożenie, lecz nie przy drogim mu przyjacielu, wobec którego pozostawał otwarty na spostrzeżenia i uwagi. Z coraz dłuższym upływem czasu tracił opory zamykające go w pustynnych prawdach, piaskowych murach własnego umysłu. Craig był dla niego częścią jego świata, który każdego dnia powoli wysuwał na obcy grunt, choć stanowił samotnego wojownika na polu bitwy. Mimo tego, że jego ród stabilnie panował nad odosobnioną Wyspą, to wciąż wymagane były kroki do wzmocnienia pozycji. Zaszczyty przodków pchały go do przodu, dumnie eksponowane na wyprostowanej sylwetce tak wtedy, jak i dzisiaj, gdy całkowicie nieoficjalnie siedzili przy stole.
— Mnie z całą pewności pchnęło tutaj — odpowiedział, nie wdając się w zbędne szczegóły. Mógł być uzdrowicielem, kapłanem gdziekolwiek by nie osiadł. Ścieżka doprowadziła go do Anglii i to najwyraźniej tutaj miał pozostać, stanowiąc ostoję dla pozostałych członków rodziny, którzy zechcieliby tu zamieszkać, będąc filarem dla rodów dążących do starożytnej doskonałość. To jednak nigdy nie stanowiło o tym, jak zawiązał przyjaźń z Craigiem, na początku będąc zdziwionym, że taką osobę odnalazł za przyczyną starszego brata.
— Nigdy nie było okazji — odparł, upijając łyk wina, by również sięgnąć po przekąskę z krokodyla i po zamoczeniu jej w kremie, wziąć dość spory kęs. Krótko mruknął do samego siebie, gdy smak mięsa rozpływał się na jego podniebieniu, musząc zapisać go kolejnym łykiem, nim podjął opowieść. — Miałem nie więcej niż cztery lata. Podobno — zaczął, wyszczerzając się w stronę Craiga. — Całą historię znam z opowieści dziadka. Niewiele pamiętam, gdy wyciągnąłem Ammuna jako pisklaka z gniazda i wykrzykiwałem do jego matki zapewnienia, że nic mu nie będzie — mówił dalej, aż zrobił pauzę tym razem na łyk przestygłej niż nieco herbaty, obiema rękami obejmując płaską czarkę z napojem. — To właśnie wtedy zacząłem przemawiać do ptaków. Szajch Jaffer swego czasu wypominał mi, jak to odmawiałem mówienia normalnym językiem i spędzałem całe dnie w ptaszarni — zaśmiał się, wracając myślami do jednej z wielu opowieści dziadka. — Nikt mi nigdy nie powiedział, jak to się stało, że wybrałem właśnie jego. Może tak miało być — dodał, wzruszając lekko ramionami, by dłonią schowaną pod stołem dać sygnał Tahirowi oraz służbie mającej posprzątać stół i podać kolejne dania. Wielką tacę w zielonej oprawie warzyw wypełniał szereg różnych mięs, również krokodyle, ale także i dość popularna baranina oraz jagnięcina otoczona daktylami. Całość pokrywał pikantny sos, w którym Tahir osobiście maczał palce i podjął się nałożenia porcji na talerze, by po wszystkim ugiąć kark i oddalić się na swe poprzednie, niewidoczne dla gościa miejsce.
— Oczywiście Ammun ma już swoje lata — odezwał się jeszcze, sięgając po sztućce — ale otoczony magią od samego początku pożyje znacznie dłużej. — I zabrał się za krojenie sporego kawałka jagnięciny, który wsunął do ust wraz z małym skrawkiem słodkiego daktyla, czekając tylko aż Craig skosztuje tego wyboru i nie zachłyśnie się pikantnością sosu.
Wpuszczając obcych do środka, zatracał poczucie, odczuwał zagrożenie, lecz nie przy drogim mu przyjacielu, wobec którego pozostawał otwarty na spostrzeżenia i uwagi. Z coraz dłuższym upływem czasu tracił opory zamykające go w pustynnych prawdach, piaskowych murach własnego umysłu. Craig był dla niego częścią jego świata, który każdego dnia powoli wysuwał na obcy grunt, choć stanowił samotnego wojownika na polu bitwy. Mimo tego, że jego ród stabilnie panował nad odosobnioną Wyspą, to wciąż wymagane były kroki do wzmocnienia pozycji. Zaszczyty przodków pchały go do przodu, dumnie eksponowane na wyprostowanej sylwetce tak wtedy, jak i dzisiaj, gdy całkowicie nieoficjalnie siedzili przy stole.
— Mnie z całą pewności pchnęło tutaj — odpowiedział, nie wdając się w zbędne szczegóły. Mógł być uzdrowicielem, kapłanem gdziekolwiek by nie osiadł. Ścieżka doprowadziła go do Anglii i to najwyraźniej tutaj miał pozostać, stanowiąc ostoję dla pozostałych członków rodziny, którzy zechcieliby tu zamieszkać, będąc filarem dla rodów dążących do starożytnej doskonałość. To jednak nigdy nie stanowiło o tym, jak zawiązał przyjaźń z Craigiem, na początku będąc zdziwionym, że taką osobę odnalazł za przyczyną starszego brata.
— Nigdy nie było okazji — odparł, upijając łyk wina, by również sięgnąć po przekąskę z krokodyla i po zamoczeniu jej w kremie, wziąć dość spory kęs. Krótko mruknął do samego siebie, gdy smak mięsa rozpływał się na jego podniebieniu, musząc zapisać go kolejnym łykiem, nim podjął opowieść. — Miałem nie więcej niż cztery lata. Podobno — zaczął, wyszczerzając się w stronę Craiga. — Całą historię znam z opowieści dziadka. Niewiele pamiętam, gdy wyciągnąłem Ammuna jako pisklaka z gniazda i wykrzykiwałem do jego matki zapewnienia, że nic mu nie będzie — mówił dalej, aż zrobił pauzę tym razem na łyk przestygłej niż nieco herbaty, obiema rękami obejmując płaską czarkę z napojem. — To właśnie wtedy zacząłem przemawiać do ptaków. Szajch Jaffer swego czasu wypominał mi, jak to odmawiałem mówienia normalnym językiem i spędzałem całe dnie w ptaszarni — zaśmiał się, wracając myślami do jednej z wielu opowieści dziadka. — Nikt mi nigdy nie powiedział, jak to się stało, że wybrałem właśnie jego. Może tak miało być — dodał, wzruszając lekko ramionami, by dłonią schowaną pod stołem dać sygnał Tahirowi oraz służbie mającej posprzątać stół i podać kolejne dania. Wielką tacę w zielonej oprawie warzyw wypełniał szereg różnych mięs, również krokodyle, ale także i dość popularna baranina oraz jagnięcina otoczona daktylami. Całość pokrywał pikantny sos, w którym Tahir osobiście maczał palce i podjął się nałożenia porcji na talerze, by po wszystkim ugiąć kark i oddalić się na swe poprzednie, niewidoczne dla gościa miejsce.
— Oczywiście Ammun ma już swoje lata — odezwał się jeszcze, sięgając po sztućce — ale otoczony magią od samego początku pożyje znacznie dłużej. — I zabrał się za krojenie sporego kawałka jagnięciny, który wsunął do ust wraz z małym skrawkiem słodkiego daktyla, czekając tylko aż Craig skosztuje tego wyboru i nie zachłyśnie się pikantnością sosu.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Wyrwałeś go z domu i zagarnąłeś dla siebie - uniósł lekko brew, doskonale zdając sobie sprawę, że ujęcie tego zdarzenia w takim świetle z pewnością nie brzmi dobrze. Jeśli jednak popatrzeć obiektywnie, to tym właśnie było - wykradnięciem pisklęcia od rodziny. Chociaż ciężko było ukryć, że podobne zachowanie było bardzo charakterystyczne - szczególnie właśnie dla dzieci, które czasem przez wzgląd na swoją chciwość były na tyle zachłanne, że nie rozglądały się na boki, nie analizowały ewentualnych konsekwencji. Po prostu brały to, czego pożądały. Tym samym sprawdziło się także to, co Burke podejrzewał. Historia o tym, jak Ammun trafił w ręce swojego ludzkiego przyjaciela, była zdecydowanie bardziej interesująca, niż zwykłe kupienie sowy pocztowej w magicznej menażerii.
- To musiał być komiczny widok - zaraz na twarz Craiga wypłynął lekki, rozbawiony uśmieszek. Spróbował sobie to wyobrazić - małego, młodziutkiego Zachary'ego, sięgającego do gniazda rarogów i wyciągającego ze środka jedno z piskląt. Matka musiała być wściekła i na pewno zaciekle próbowała bronić swoich młodych. Jak szybko udało się chłopcu przekonać rozdrażnionego ptaka, że nie ma złych zamiarów? Czy może jednak Shafiq został zraniony dziobem i szponami zaciekłej ptasiej rodzicielki?
- Próbuję to sobie wyobrazić - kolejna fala rozbawienia i kolejne słowa były reakcją na krótką opowiastkę o długim czasie bez porozumiewania się z ludźmi, a jedynie nawiązywaniu kontaktu z ptakami. Dzieci potrafiły być szczególnie uparte, jeśli coś sobie ubzdurały, czasem ciężko było odwieźć je od tego pomysłu. - Dobrze, że jednak postanowiłeś na powrót korzystać także z ludzkiej mowy.- dodał. W umyśle Burke'a pojawiło się więc pytanie, czy znalazł się ktoś, kto pomógł młodemu Zachary'emu w opanowaniu języka ptaków, czy ktoś był mu nauczycielem, mentorem? Tego pytania nie wyrzekł jednak głośno. Domyślał się, że podobna figura może kryć się również za wspomnianym już imieniem Jaffera, nie miał zamiaru jednak poruszać tego tematu. Każdy musiał zachować chociaż kilka swoich tajemnic.
- Czyli Ammun jest starszy od Blanche. A nie wygląda - zaśmiał się cicho, zerkając na własną sowę śnieżną. Nigdy chyba nie zastanawiał się czy oba ptaki dzieli jakaś specjalnie duża różnica wieku. Ale ciężko się było ustrzec przed swego rodzaju... założeniami, że Blanche jednak jest starsza. Może chodziło tu o jej posturę, o ogromne, jadowicie żółte oczy... a także o kolor. Naturalna biel piór sowy kojarzyła się z mądrością, z siwizną i starszym wiekiem. A tu proszę! To właśnie Blanche była tą młodszą! Sowa nie dała po sobie poznać, żeby zrozumiała, co powiedział do niej pan, choć w momencie gdy padło jej imię, spojrzała na niego czujnie i mrugnęła szybko. Burke zaśmiał się tylko cicho, sięgając ponownie po swój talerz. Cały czas był pod wrażeniem zaserwowanych dań, nawet jeśli wielu z nich jeszcze nie skosztował. Spodziewał się nietypowych, egzotycznych smaków, chociaż ten pikantny sos odrobinę go zaskoczył. Dobrze że kęs, który wziął, nie był duży. Ponowny łyk wina pomógł więc opanować ogień na języku - Mogłeś mnie uprzedzić - mruknął Craig, zerkając z ukosa na swojego gospodarza.
- To musiał być komiczny widok - zaraz na twarz Craiga wypłynął lekki, rozbawiony uśmieszek. Spróbował sobie to wyobrazić - małego, młodziutkiego Zachary'ego, sięgającego do gniazda rarogów i wyciągającego ze środka jedno z piskląt. Matka musiała być wściekła i na pewno zaciekle próbowała bronić swoich młodych. Jak szybko udało się chłopcu przekonać rozdrażnionego ptaka, że nie ma złych zamiarów? Czy może jednak Shafiq został zraniony dziobem i szponami zaciekłej ptasiej rodzicielki?
- Próbuję to sobie wyobrazić - kolejna fala rozbawienia i kolejne słowa były reakcją na krótką opowiastkę o długim czasie bez porozumiewania się z ludźmi, a jedynie nawiązywaniu kontaktu z ptakami. Dzieci potrafiły być szczególnie uparte, jeśli coś sobie ubzdurały, czasem ciężko było odwieźć je od tego pomysłu. - Dobrze, że jednak postanowiłeś na powrót korzystać także z ludzkiej mowy.- dodał. W umyśle Burke'a pojawiło się więc pytanie, czy znalazł się ktoś, kto pomógł młodemu Zachary'emu w opanowaniu języka ptaków, czy ktoś był mu nauczycielem, mentorem? Tego pytania nie wyrzekł jednak głośno. Domyślał się, że podobna figura może kryć się również za wspomnianym już imieniem Jaffera, nie miał zamiaru jednak poruszać tego tematu. Każdy musiał zachować chociaż kilka swoich tajemnic.
- Czyli Ammun jest starszy od Blanche. A nie wygląda - zaśmiał się cicho, zerkając na własną sowę śnieżną. Nigdy chyba nie zastanawiał się czy oba ptaki dzieli jakaś specjalnie duża różnica wieku. Ale ciężko się było ustrzec przed swego rodzaju... założeniami, że Blanche jednak jest starsza. Może chodziło tu o jej posturę, o ogromne, jadowicie żółte oczy... a także o kolor. Naturalna biel piór sowy kojarzyła się z mądrością, z siwizną i starszym wiekiem. A tu proszę! To właśnie Blanche była tą młodszą! Sowa nie dała po sobie poznać, żeby zrozumiała, co powiedział do niej pan, choć w momencie gdy padło jej imię, spojrzała na niego czujnie i mrugnęła szybko. Burke zaśmiał się tylko cicho, sięgając ponownie po swój talerz. Cały czas był pod wrażeniem zaserwowanych dań, nawet jeśli wielu z nich jeszcze nie skosztował. Spodziewał się nietypowych, egzotycznych smaków, chociaż ten pikantny sos odrobinę go zaskoczył. Dobrze że kęs, który wziął, nie był duży. Ponowny łyk wina pomógł więc opanować ogień na języku - Mogłeś mnie uprzedzić - mruknął Craig, zerkając z ukosa na swojego gospodarza.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Salon
Szybka odpowiedź