Biblioteka
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Biblioteka
Jedyne pomieszczenie w całym budynku, które może przytłaczać ilością znajdujących się tam rzeczy. Prócz sof i foteli, na których można rozsiąść się wygodnie i pogrążyć w lekturze, znajduje się tutaj mnóstwo regałów, uginających się pod naporem ksiąg i zwojów, przywiezionych z Egiptu. Większość pozycji dotyczy zielarstwa, alchemii, numerologii bądź run, ale wytrwały poszukiwacz można natknąć się tu również na znacznie ciekawsze pozycje, skrywające wiedzę najstarszych przodków rodu. Prócz niezliczonych dzieł, znajdują się tu gabloty z antyczną bronią i przedmiotami codziennego użytku, związanego z magicznym światem czarodziejów z krajów arabskich.
22 czerwca
Potrzebowała odmiany; chciała uciec od dusznej atmosfery, jaka przytłaczała ją od kilku dni. Szykowała się do pierwszego Sabatu miesiącami i w generalnym rozrachunku był on naprawdę udany, kiedy jednak wreszcie dobiegł końca, Marine czuła się tak, jakby uleciało z niej powietrze, a z nim wszelka energia niezbędna do utrzymania się w salonowym humorze. Nie chciała w nieskończoność roztrząsać tego tematu, wracać wspomnieniami do wydarzeń na lodowisku i poza nim, rozpamiętywać zachowania lordów i suknie pięknych lady – potrzebowała świętego spokoju, a wizja wizyty u swojego ojca chrzestnego właśnie to zapowiadała.
Z przyjemnością podjęła się zadania, jakie powierzył jej ojciec – sam musiał nieoczekiwanie udać się do Francji, oczywiście w interesach i nie zdążył przekazać przyjacielowi ważnej księgi o Runach. Lestrange miała nadzieję, że z kraju przodków przywiezie ciekawy artefakt, a nie propozycję małżeństwa dla jedynego dziecka, ale z Theseusem nigdy nic nie wiadomo. Odsiewając zbędne myśli, czym prędzej zapewniła ojca, że dostarczy księgę osobiście, przy okazji nadrabiając stracony czas, jaki dzielił ją od poprzedniego spotkania z Ramesesem.
Uwielbiała go dlatego, że był inny niż wszyscy, a mimo to potrafił idealnie dopasować się do śmietanki angielskiego towarzystwa, a ponad to był oddanym przyjacielem domu, posiadającym imponującą wiedzę w dziedzinie, którą sama Marine żywo się interesowała. Starożytne Runy były w szkole jednym z jej koników, a mimo to wiele brakowało jej jeszcze do poziomu, który reprezentował sobą w tym temacie lord Shafiq. Szczerze mówiąc nie pamiętała już, kto podsunął jej pierwszą księgę o tej gałęzi magii, czy był to jej ojciec, czy Rameses, więc na dobrą sprawę to ich obu uważała za sprawców swojej pasji. I na całe szczęście nie próbowali jej w niej stłamsić, gdy już dowiedzieli się, że w parze z zainteresowaniem Runami idzie także fascynacja klątwami. Marine Lestrange była przecież uosobieniem niewinności i nie mogła mieć niecnych zamiarów.
Gdy tylko odespała Sabat, a więc późnym popołudniem, przywdziała suknię w rodowym kolorze, nałożyła elegancką pelerynę i poleciła służbie poinformować Wyspę Man o swoim przybyciu. Upewniła się, że ma przy sobie różdżkę, a włosy splecione są bez zarzutu, po czym chwyciła w dłonie przekazany przez ojca egzemplarz i poprzez Sieć Fiuu przeniosła się do posiadłości rodu Shafiq.
Bywała tu nie raz, nie dwa, a mimo wszystko od zawsze lubiła rozglądać się w poszukiwaniu najmniejszej nawet zmiany. Wystrój był tak inny do tego, co sama znała, a przepych napełniał jej serce dumą, że to akurat z tak interesującymi ludźmi mogła nawiązać ciepłą więź. Fontanna w salonie? Lord Avery prędzej zaprosiłby mugolaka do domu, niż zdecydował się na taką ekstrawagancję.
Po przeniesieniu się przez kominek i łaskawym zezwoleniu na zaanonsowanie się, Marine ruszyła we wskazanym kierunku, by dołączyć do przebywającego w bibliotece Ramesesa. Uśmiech powiększał jej się z każdym stawianym krokiem; nie mogła się doczekać spotkania z ojcem chrzestnym.
- Przesyłka specjalna dla lorda Shafiq – śpiewny głos rozbrzmiał żartobliwie od razu po przekroczeniu progu pomieszczenia – Dostarczona do rąk własnych w zamian za wylewne gratulacje złożone posłańcowi, który błyszczał na wczorajszym Sabacie jaśniej niż egipskie skarby – domagała się atencji w sposób beztroski, nie pragnąc niczego więcej, niż radosnej pogawędki z ukochanym wujem.
Potrzebowała odmiany; chciała uciec od dusznej atmosfery, jaka przytłaczała ją od kilku dni. Szykowała się do pierwszego Sabatu miesiącami i w generalnym rozrachunku był on naprawdę udany, kiedy jednak wreszcie dobiegł końca, Marine czuła się tak, jakby uleciało z niej powietrze, a z nim wszelka energia niezbędna do utrzymania się w salonowym humorze. Nie chciała w nieskończoność roztrząsać tego tematu, wracać wspomnieniami do wydarzeń na lodowisku i poza nim, rozpamiętywać zachowania lordów i suknie pięknych lady – potrzebowała świętego spokoju, a wizja wizyty u swojego ojca chrzestnego właśnie to zapowiadała.
Z przyjemnością podjęła się zadania, jakie powierzył jej ojciec – sam musiał nieoczekiwanie udać się do Francji, oczywiście w interesach i nie zdążył przekazać przyjacielowi ważnej księgi o Runach. Lestrange miała nadzieję, że z kraju przodków przywiezie ciekawy artefakt, a nie propozycję małżeństwa dla jedynego dziecka, ale z Theseusem nigdy nic nie wiadomo. Odsiewając zbędne myśli, czym prędzej zapewniła ojca, że dostarczy księgę osobiście, przy okazji nadrabiając stracony czas, jaki dzielił ją od poprzedniego spotkania z Ramesesem.
Uwielbiała go dlatego, że był inny niż wszyscy, a mimo to potrafił idealnie dopasować się do śmietanki angielskiego towarzystwa, a ponad to był oddanym przyjacielem domu, posiadającym imponującą wiedzę w dziedzinie, którą sama Marine żywo się interesowała. Starożytne Runy były w szkole jednym z jej koników, a mimo to wiele brakowało jej jeszcze do poziomu, który reprezentował sobą w tym temacie lord Shafiq. Szczerze mówiąc nie pamiętała już, kto podsunął jej pierwszą księgę o tej gałęzi magii, czy był to jej ojciec, czy Rameses, więc na dobrą sprawę to ich obu uważała za sprawców swojej pasji. I na całe szczęście nie próbowali jej w niej stłamsić, gdy już dowiedzieli się, że w parze z zainteresowaniem Runami idzie także fascynacja klątwami. Marine Lestrange była przecież uosobieniem niewinności i nie mogła mieć niecnych zamiarów.
Gdy tylko odespała Sabat, a więc późnym popołudniem, przywdziała suknię w rodowym kolorze, nałożyła elegancką pelerynę i poleciła służbie poinformować Wyspę Man o swoim przybyciu. Upewniła się, że ma przy sobie różdżkę, a włosy splecione są bez zarzutu, po czym chwyciła w dłonie przekazany przez ojca egzemplarz i poprzez Sieć Fiuu przeniosła się do posiadłości rodu Shafiq.
Bywała tu nie raz, nie dwa, a mimo wszystko od zawsze lubiła rozglądać się w poszukiwaniu najmniejszej nawet zmiany. Wystrój był tak inny do tego, co sama znała, a przepych napełniał jej serce dumą, że to akurat z tak interesującymi ludźmi mogła nawiązać ciepłą więź. Fontanna w salonie? Lord Avery prędzej zaprosiłby mugolaka do domu, niż zdecydował się na taką ekstrawagancję.
Po przeniesieniu się przez kominek i łaskawym zezwoleniu na zaanonsowanie się, Marine ruszyła we wskazanym kierunku, by dołączyć do przebywającego w bibliotece Ramesesa. Uśmiech powiększał jej się z każdym stawianym krokiem; nie mogła się doczekać spotkania z ojcem chrzestnym.
- Przesyłka specjalna dla lorda Shafiq – śpiewny głos rozbrzmiał żartobliwie od razu po przekroczeniu progu pomieszczenia – Dostarczona do rąk własnych w zamian za wylewne gratulacje złożone posłańcowi, który błyszczał na wczorajszym Sabacie jaśniej niż egipskie skarby – domagała się atencji w sposób beztroski, nie pragnąc niczego więcej, niż radosnej pogawędki z ukochanym wujem.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Rameses również potrzebował odmiany, choć zgoła innego rodzaju. On swój salonowy debiut odbyt tyle lat temu, że obecnie już ledwo co pamiętał. Żałował jednak, że nie mógł towarzyszyć chrześnicy, by ją wesprzeć; pilne sprawy zawodowe pozbawiły go wątpliwej przyjemności udziału w sabacie. Mimo to zwykle bywał na nich, nawet nie najgorzej się bawiąc, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że część ludzi swoją obecnością wprawiał w zakłopotanie, część w dobry nastrój, a jeszcze innych w przykrywaną uprzejmym uśmiechem irytację. Już od tylu lat część jego krewnych mieszkała w Anglii, zaskarbiając sobie zaufanie i sympatię większości rodów swoją pracą. Od każdej reguły musi być jednak jakiś wyjątek. Zresztą sam Rameses nie wydawał się tym przejmować, odnajdując uciechę w takim czy innym testowaniu cierpliwości wszystkich tych, którzy w jakiś sposób byli mu nieprzychylni. Wszystko pod powłoczką dobrych manier, tak, że nikt nie mógł mu niczego zarzucić.
Cały ranek spędził w w bibliotece i zapowiadało się, że podobnie będzie z popołudniem. Nie miał nawet chwili na porządny posiłek; zajmując się dokumentami, którymi normalnie musiałby przejmować się Amun. Nie ryzykując użycia magii, dość żmudnie sam podjął się odręcznego przepisywania. Po którejś godzinie arabskie znaki zaczęły mu się jednak zlewać w jedno. Około południa jego uszu dotarła informacja, że w ich skromne progi zawitała Marine, z księgą, o którą prosił Theseusa. To się nawet dobrze składało, że zamiast ojca pojawiła się jego jedynaczka. Dawno nie mieli okazji na spokojnie porozmawiać, a Rameses miał dzięki temu doskonały powód, by porzucić żmudne papiery i zająć się kimś mu znacznie milszym.
Dostrzegał upływ czasu tylko wtedy, gdy patrzył na Marine. Lata leciały tak szybko, nie czekały, aż ktokolwiek zdąży się przyzwyczaić do zmiany daty. Sam zupełnie stracił poczucie tej gonitwy. Ciężko było jednak nie odczuć upływu chwili, gdy tak żywo pamiętał, jak jeszcze niedawno, a to już przecież przed osiemnastoma latami, trzymał maleńkie zawiniątko na rękach po raz pierwszy. Był wtedy młody, narwany jak sam diabeł i miał jeszcze pstro w głowie, ale z miejsca zakochał się w tej małej, bezbronnej istocie, trochę przytłoczony, ale jednocześnie gotowy podjąć wyzwanie zostania jej ojcem chrzestnym. Obserwował z fascynacją, jak dorasta, przelewając na nią wszystkie te uczucia, których adresatami normalnie byłyby zapewne jego własne dzieci, gdyby je oczywiście miał. Od pewnego czasu coraz boleśniej zdawał sobie sprawę, że Marine wyrosła na przepiękną, młodą, utalentowaną kobietę i zapewne za niedługo przyjdzie mu być świadkiem jej zaślubin. Cieszyło go to i martwiło jednocześnie; wszak miało zakończyć pewien etap życia nie tylko Marine, ale i jego samego.
To, co dla Anglików było ekstrawagancją, dla Shafiqów normą. I tak musieli nieco stonować swoje zapędy dekoratorskie, nie mogąc niestety popuścić wodzów fantazji przy urządzaniu ogrodu. Gdy z kolei to Ramesesowi przychodziło odwiedzać angielskie dworki, nigdy nie mógł się nadziwić temu, jak ponure w gruncie rzeczy były. Przyzwyczajony do jasnych barw, feerii kolorów, świec i roślin, tuż po swoim przybyciu do Anglii, miał ogromny problem z odnalezieniem się, choć był tutejszej architektury chyba równie ciekawy, co Marine tej przynależnej Shafiqom.
Pojawienia się lady Lestrange nie sposób było przegapić; przekroczyła próg, już od samego początku błyszcząc niczym promyk słońca, który wpadł do wnętrza przez okno przysłonięte marokańskimi ornamentami. Podniósł głowę znad dokumentów i błysnął w szerokim uśmiechu zębami, wstając zza ciężko wyglądającego stołu.
— Marine! Nawet nie wiesz, jak twój widok cieszy moje stare oczy — odpowiedział w równie żartobliwym tonie, jak zwykle nawiązując do przytyków dotyczących jego wieku. Tak naprawdę trzymał się całkiem dobrze, jak na wiek, który widniał w jego metryce, ale wydawał się do tego zupełnie zdystansowany.
— Mam nadzieję, że mi teraz wszystko ze szczegółami opowiesz, wschodząca gwiazdo. Żadne egipskie skarby nie potrafią tak pięknie śpiewać. Żałuję tylko, że nie mogłem być jego świadkiem — odparł od razu, prześlizgując ciemnym spojrzeniem po jej drobnym, bladym licu. Powitawszy chrześnicę wylewnie, od razu odprowadził ją wgłąb biblioteki, gdzie mogła usiąść na wygodnej sofie. Po drodze mijali gabloty, które zapewne znała z dzieciństwa na pamięć. Potrafiła w nieskończoność wypytywać o wszystkie znajdujące się w nich przedmioty, a Rameses zawsze cierpliwie jej wszystko powtarzał; równie cierpliwy okazywał się tylko, gdy przełamywał klątwy, wskazywało to zatem, jak wyjątkowe było dla niego to dziecko. — Napijesz się herbaty? Kazałem elfom przygotować twoje ulubione ciastka z sezamem, mam nadzieję, że się skusisz, mimo tych wszystkich specjałów, które widziałaś wczoraj — dodał w lekkim tonie, jakby żartobliwie boczył się, że po wczorajszym przyjęciu ciastka mogą być zbyt przyziemne. Tak naprawdę był zwyczajnie ciekaw, jak jej poszło. Podpytałby o to Nephthys, wszak kuzynka również odwiedziła sabat. Nie miał się z nią jednak jeszcze okazji widzieć, skoro od rana siedział tu niczym więzień.
Gość
Gość
Czas płynął zbyt wolno. Wszystkie spędzone w szkole lata prowadziły ją ku dorosłości, a gdy ta w końcu nadeszła, Marine zdała sobie sprawę, że dni mijają w leniwym tempie, a pewnych rzeczy po prostu nie da się przeskoczyć. Pragnęła wszystkiego tu i teraz, lecz musiała uzbroić się w cierpliwość, bowiem nic na świecie nie przychodziło tak łatwo i szybko, jak pragnęliby tego ludzie. Czekała więc, odliczając dni do kolejnych ważnych wydarzeń w swoim życiu. Najpierw było to otrzymanie listu z Hogwartu, później pierwsza podróż do szkoły, pierwsze zajęcia Starożytnych Run, otrzymanie plakietki prefekta, Sabat, muzyczny debiut… Daty wyraźnie oznaczone na jej życiowym kalendarzu, nie wypełnionym nawet jeszcze w połowie. Stałą byli w niej tylko nieliczni ludzie, w tym też mężczyzna, którego właśnie odwiedzała.
Nie uważała wcale, by zmienił się przez te wszystkie lata, choć oczywiście takowych oznak nawet nie szukała; znała go od dziecka i darzyła całą gamą uczuć. Miała ich trochę do rozdania, bowiem w jej życiu brakowało matki, a nawet ojciec początkowo nie rwał się do wychowywania córki. Ramesesa być może nie było przy niej w dzień i w nocy, lecz nie takie było jego zadanie. Czuła jego wsparcie, dlatego wiedziała, że swoją rolę ojca chrzestnego wypełnia wzorowo. Nie chodziło o prezenty i czas, który jej poświęcał ani nawet o rzeczy, których ją nauczył – uznawała go za osobę, której mogłaby się zwierzyć bez obawy o to, że jej sekrety zostaną wydane i takie emocjonalne bezpieczeństwo bardzo sobie ceniła, nawet jeśli nie miała znowu takich wielkich tajemnic do ukrycia. Jak każda osiemnastolatka, również panna Lestrange nie do końca oddzieliła jeszcze rzeczy ważne od tych mniej istotnych; mieć ciastko i zjeść ciastko, czyż to nie kusząca perspektywa?
- Stare oczy na pewno wypatrzyły co ze sobą niosę, a po krótkiej opowieści o Sabacie przejdziemy do sedna, prawda? – uśmiechnęła się uroczo, przyjmując wylewne powitanie i odwdzięczając się tym samym.
Przyjrzała mu się uważnie, wyszukując na twarzy śladów trosk i niepokojów z zeszłych tygodni; dzielnie je ukrywał lub faktycznie chwilowo nic go nie kłopotało, bowiem nie zauważyła by był w tej chwili specjalnie strapiony. Taki stan rzeczy ucieszył ją, choć nie zażegnał przyszłych prób i upewniania się, że wszystko jest w porządku.
Ruszyła za mężczyzną w głąb biblioteki, tylko przelotnie zerkając na artefakty i bibeloty, jakie przyszło jej mijać. Znała je nieomal na pamięć, dokładnie tak, jak podejrzewał to Rameses. Miała wiele przyjemnych wspomnień związanych z tym miejscem i zamierzała je w sobie pielęgnować, jednak dziś nie przyszła tu by oddawać się sentymentom.
- Lady Nott postanowiła połączyć mnie w parę z młodym lordem Titusem Ollivanderem, a nasz duet zdobył drugie miejsce w konkursie tańca na lodzie – oznajmiła spokojnym tonem, brzmiąc niemalże neutralnie, ale wesołe błyski w jej oczach musiały zdradzać mu, że jest zadowolona z tego wyniku – Ojciec był wniebowzięty, ponoć poradziłam sobie naprawdę dobrze. Chyba niebawem ktoś tu będzie musiał mu pomóc w przeglądaniu matrymonialnych ofert dla mnie – zażartowała, zasiadając wreszcie na wskazanej sofie.
Ucieszyła się na wieść o ciasteczkach i poprosiła oczywiście, by zostały im one przyniesione przez skrzaty. Jednak nawet słodycze nie były w stanie utrzymać jej myśli z dala od głównego tematu. Trzymany w rękach tom podała wreszcie swojemu ojcu chrzestnemu, wręczając mu go niczym najcenniejszy skarb.
- Cóż takiego zawiera? – zapytała, przyglądając się Ramesesowi uważnie – Byłam grzeczną córką i nie podglądałam po drodze – ach, jej dobry nastrój nie miał dziś granic.
Nie uważała wcale, by zmienił się przez te wszystkie lata, choć oczywiście takowych oznak nawet nie szukała; znała go od dziecka i darzyła całą gamą uczuć. Miała ich trochę do rozdania, bowiem w jej życiu brakowało matki, a nawet ojciec początkowo nie rwał się do wychowywania córki. Ramesesa być może nie było przy niej w dzień i w nocy, lecz nie takie było jego zadanie. Czuła jego wsparcie, dlatego wiedziała, że swoją rolę ojca chrzestnego wypełnia wzorowo. Nie chodziło o prezenty i czas, który jej poświęcał ani nawet o rzeczy, których ją nauczył – uznawała go za osobę, której mogłaby się zwierzyć bez obawy o to, że jej sekrety zostaną wydane i takie emocjonalne bezpieczeństwo bardzo sobie ceniła, nawet jeśli nie miała znowu takich wielkich tajemnic do ukrycia. Jak każda osiemnastolatka, również panna Lestrange nie do końca oddzieliła jeszcze rzeczy ważne od tych mniej istotnych; mieć ciastko i zjeść ciastko, czyż to nie kusząca perspektywa?
- Stare oczy na pewno wypatrzyły co ze sobą niosę, a po krótkiej opowieści o Sabacie przejdziemy do sedna, prawda? – uśmiechnęła się uroczo, przyjmując wylewne powitanie i odwdzięczając się tym samym.
Przyjrzała mu się uważnie, wyszukując na twarzy śladów trosk i niepokojów z zeszłych tygodni; dzielnie je ukrywał lub faktycznie chwilowo nic go nie kłopotało, bowiem nie zauważyła by był w tej chwili specjalnie strapiony. Taki stan rzeczy ucieszył ją, choć nie zażegnał przyszłych prób i upewniania się, że wszystko jest w porządku.
Ruszyła za mężczyzną w głąb biblioteki, tylko przelotnie zerkając na artefakty i bibeloty, jakie przyszło jej mijać. Znała je nieomal na pamięć, dokładnie tak, jak podejrzewał to Rameses. Miała wiele przyjemnych wspomnień związanych z tym miejscem i zamierzała je w sobie pielęgnować, jednak dziś nie przyszła tu by oddawać się sentymentom.
- Lady Nott postanowiła połączyć mnie w parę z młodym lordem Titusem Ollivanderem, a nasz duet zdobył drugie miejsce w konkursie tańca na lodzie – oznajmiła spokojnym tonem, brzmiąc niemalże neutralnie, ale wesołe błyski w jej oczach musiały zdradzać mu, że jest zadowolona z tego wyniku – Ojciec był wniebowzięty, ponoć poradziłam sobie naprawdę dobrze. Chyba niebawem ktoś tu będzie musiał mu pomóc w przeglądaniu matrymonialnych ofert dla mnie – zażartowała, zasiadając wreszcie na wskazanej sofie.
Ucieszyła się na wieść o ciasteczkach i poprosiła oczywiście, by zostały im one przyniesione przez skrzaty. Jednak nawet słodycze nie były w stanie utrzymać jej myśli z dala od głównego tematu. Trzymany w rękach tom podała wreszcie swojemu ojcu chrzestnemu, wręczając mu go niczym najcenniejszy skarb.
- Cóż takiego zawiera? – zapytała, przyglądając się Ramesesowi uważnie – Byłam grzeczną córką i nie podglądałam po drodze – ach, jej dobry nastrój nie miał dziś granic.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To właściwie przykre, że życie arystokracji, którego tak wielu zazdrościło, sprowadzało się do listy, z której należało skreślać kolejne pozycje, by sprostać narzuconym im wymaganiom. Sam porzucił swoją już jakiś czas temu, właściwie nawet całkiem dawno, bo minęło ładnych dziesięć lat, odkąd doszedł do wniosku, że to bezcelowe. Utknął pośrodku; myślał, że będzie mogło tak pozostać. Zniknięcie Amuna pokrzyżowało mu jednak plany i uświadomiło, że to nie jest dłużej możliwe. Lista, która kończyła się na zdobyciu żony, a potem na jej straceniu, musiała zostać odkurzona i rozważona na nowo. Nie spieszyło mu się do tego. Jako mężczyzna mógł sobie na to pozwolić; gdyby był kobietą, nie miałby tyle szczęścia, nie dziwiło go zatem podejście do sprawy Marine. Świat nie był sprawiedliwy.
Dzięki dobrym genom istotnie nie zestarzał się jakoś drastycznie, choć nie narzekał na brak stresu. Żal wciąż zżerał go od środka, ale nauczył się z tym żyć tak, by nie rzucało się to w oczy. Wciąż dławił się wyrzutami sumienia, ale tak, by nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. Jego demony miały pozostać jego sprawą. Kontakty z jego przybraną córką były odskocznią, choć również przypomnieniem o relacji, którą mógłby mieć z własnym dzieckiem, gdyby nie to, że go nie miał. Dzięki niej nie odczuwał tego w sposób tak dotkliwy.
— Oczywiście — błysnął zębami w uśmiechu. Kontrastowały z jego ciemną skórą. — Wiesz przecież, że nigdy nie należałem do tych, którzy czekają z utęsknieniem poznania najnowszych, sabatowych plotek. Chyba że dotyczą tego, jak dobrze poszło mojej gwieździe — najchętniej już zajrzałby do przyniesionej przez Marine księgi, ale był autentycznie ciekaw, jak jej poszło. Pierwszy sabat był dość ważnym w życiach szlachcianek, nawet on to rozumiał. — I tego, czy wypatrzyła jakąś kandydatkę na żonę dla swojego wuja — zażartował, choć w tym akurat żarcie tkwiło ziarno prawdy.
— Ollivander? Dobrze — skinął głową. Jeden z nielicznych rodów, z którymi stosunki ich rodziny były pozytywne; a choć ścieżki myślenia, którymi podążała lady Nott w swojej roli swatki były dla niego zupełnie nieprzeniknione, postanowił nie komentować tańca na lodzie. Pozostało mu się jedynie cieszyć, że ominęły go te wątpliwe przyjemności. Musiałby się nagimnastykować, by grzecznie odmówić gospodyni i nie narazić się na jej gniew i uznanie go za nieuprzejmego. Ponownie uśmiechnął się szeroko, słysząc, jak dobrze poszło chrześnicy. — Gratuluję, to doskonały wynik. Jestem pewien, że poradziłaś sobie świetnie — dodał i nie była to czcza pochwała. Ciężko było ukryć, że panna Lestrange stanowiła bardzo dobrą partię i była niekwestionowanie utalentowaną, młodą kobietą. Miała w sobie również ogrom energii życiowej, który niejednokrotnie i jego wyciągał z niszy przygnębienia.
— Właśnie tego się obawiam. Nie pozwolę cię oddać ojcu byle komu — odparł w żartobliwym tonie. Oczywiste było, że decyzja lorda Lestrange będzie wiążąca i niczyje słowa niczego tu nie zmienią. Wierzył jednak w dobry osąd swojego znajomego i to, że przemyśli dogłębnie ewentualne zaręczyny. Marine zasługiwała na szczęście i coś więcej niż zwykłe małżeństwo z rozsądku. Wiedział jednak, że jego życzenia to jedno, a polityczny świat szlachty drugie. To go najbardziej martwiło, a jednocześnie przypomniało mu, że i jego czas goni.
Skrzaty pojawiły się z poczęstunkiem, prócz ciastek podając świeże i suszone, słodkie owoce, bakalie i herbatę. Myśli Ramesesa krążyły już jednak wokół przyniesionej księgi, więc wrzuciwszy do ust kilka migdałów w miodzie, sięgnął po wolumin. Nim otworzył, powiódł dłonią po tłoczonej okładce z nabożną czcią. Jego narwanie i konieczność stałego bycia w ruchu zawsze słabły, gdy miał do czynienia z runami. A choć miał już do czynienia z wieloma dziełami traktującymi na ich temat, chętnie sięgał po kolejne z nadzieją, że uda mu się dokopać do czegoś nowego.
— I mam w to uwierzyć? — Zapytał z przekąsem, celowo przeciągając chwilę sięgnięcia do pierwszej strony. — Posłuchajmy twojej propozycji. Co może być w środku, jak sądzisz? — Zapytał, drocząc się wyraźnie i grając na zwłokę wiedząc, że wystawia tym na próbę jej cierpliwość, która jak to u młódek zwykle bywało, zdawała się limitowaną.
Dzięki dobrym genom istotnie nie zestarzał się jakoś drastycznie, choć nie narzekał na brak stresu. Żal wciąż zżerał go od środka, ale nauczył się z tym żyć tak, by nie rzucało się to w oczy. Wciąż dławił się wyrzutami sumienia, ale tak, by nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. Jego demony miały pozostać jego sprawą. Kontakty z jego przybraną córką były odskocznią, choć również przypomnieniem o relacji, którą mógłby mieć z własnym dzieckiem, gdyby nie to, że go nie miał. Dzięki niej nie odczuwał tego w sposób tak dotkliwy.
— Oczywiście — błysnął zębami w uśmiechu. Kontrastowały z jego ciemną skórą. — Wiesz przecież, że nigdy nie należałem do tych, którzy czekają z utęsknieniem poznania najnowszych, sabatowych plotek. Chyba że dotyczą tego, jak dobrze poszło mojej gwieździe — najchętniej już zajrzałby do przyniesionej przez Marine księgi, ale był autentycznie ciekaw, jak jej poszło. Pierwszy sabat był dość ważnym w życiach szlachcianek, nawet on to rozumiał. — I tego, czy wypatrzyła jakąś kandydatkę na żonę dla swojego wuja — zażartował, choć w tym akurat żarcie tkwiło ziarno prawdy.
— Ollivander? Dobrze — skinął głową. Jeden z nielicznych rodów, z którymi stosunki ich rodziny były pozytywne; a choć ścieżki myślenia, którymi podążała lady Nott w swojej roli swatki były dla niego zupełnie nieprzeniknione, postanowił nie komentować tańca na lodzie. Pozostało mu się jedynie cieszyć, że ominęły go te wątpliwe przyjemności. Musiałby się nagimnastykować, by grzecznie odmówić gospodyni i nie narazić się na jej gniew i uznanie go za nieuprzejmego. Ponownie uśmiechnął się szeroko, słysząc, jak dobrze poszło chrześnicy. — Gratuluję, to doskonały wynik. Jestem pewien, że poradziłaś sobie świetnie — dodał i nie była to czcza pochwała. Ciężko było ukryć, że panna Lestrange stanowiła bardzo dobrą partię i była niekwestionowanie utalentowaną, młodą kobietą. Miała w sobie również ogrom energii życiowej, który niejednokrotnie i jego wyciągał z niszy przygnębienia.
— Właśnie tego się obawiam. Nie pozwolę cię oddać ojcu byle komu — odparł w żartobliwym tonie. Oczywiste było, że decyzja lorda Lestrange będzie wiążąca i niczyje słowa niczego tu nie zmienią. Wierzył jednak w dobry osąd swojego znajomego i to, że przemyśli dogłębnie ewentualne zaręczyny. Marine zasługiwała na szczęście i coś więcej niż zwykłe małżeństwo z rozsądku. Wiedział jednak, że jego życzenia to jedno, a polityczny świat szlachty drugie. To go najbardziej martwiło, a jednocześnie przypomniało mu, że i jego czas goni.
Skrzaty pojawiły się z poczęstunkiem, prócz ciastek podając świeże i suszone, słodkie owoce, bakalie i herbatę. Myśli Ramesesa krążyły już jednak wokół przyniesionej księgi, więc wrzuciwszy do ust kilka migdałów w miodzie, sięgnął po wolumin. Nim otworzył, powiódł dłonią po tłoczonej okładce z nabożną czcią. Jego narwanie i konieczność stałego bycia w ruchu zawsze słabły, gdy miał do czynienia z runami. A choć miał już do czynienia z wieloma dziełami traktującymi na ich temat, chętnie sięgał po kolejne z nadzieją, że uda mu się dokopać do czegoś nowego.
— I mam w to uwierzyć? — Zapytał z przekąsem, celowo przeciągając chwilę sięgnięcia do pierwszej strony. — Posłuchajmy twojej propozycji. Co może być w środku, jak sądzisz? — Zapytał, drocząc się wyraźnie i grając na zwłokę wiedząc, że wystawia tym na próbę jej cierpliwość, która jak to u młódek zwykle bywało, zdawała się limitowaną.
Gość
Gość
Istotnie, świat nie był sprawiedliwy, jednak tylko szybkie przejście z tym faktem do porządku mogło uczynić z młodej szlachcianki prawdziwą damę. Gdyby wciąż i wciąż szukała równości, walczyła ze skostniałym patriarchatem, nikt nie brałby jej na serio i stanowiłaby jedynie ciężar dla swej rodziny – to jeszcze nie był dobry czas na emancypację, a wszelkie zmiany wprowadzać należało powoli. Marine zdawała sobie z tego sprawę i nauczyła się przymykać oko na wszelkie przejawy niesprawiedliwości, jednocześnie będąc święcie przekonaną, że jej ewentualne córki i wnuczki na pewno zmierzą się z tym tematem, a kto wie, może nawet wygrają. Niestety, lata pięćdziesiąte były zbyt wczesną erą na takie obyczajowe przewroty.
Tak się złożyło, że obaj jej ojcowie zostali wdowcami i o ile ten rodzony nie poszukiwał kolejnej żony, chrzestny chyba zaczynał powoli rozglądać się za odpowiednią kandydatką. Lestrange nie znała jeszcze kobiety, która byłaby go godna i wcale nie dlatego, że większość dam, jakie dobrze kojarzyła, była jeszcze podlotkami. Być może nadchodzące wydarzenia towarzyskie przyniosą okazję do rozejrzenia się po salonach pod tym kątem, lecz na daną chwilę nie widziała u boku Ramesesa nikogo zdolnego dotrzymać mu kroku. Była pewna, że jeśli zależałoby mu wyłącznie na ozdobie i przedłużeniu rodu, na jego palcu już dawno widniałaby obrączka, a do biblioteki dobiegałby ich co jakiś czas dziecięcy płacz. Łamacz klątw potrzebował wyzwania, a nie ślepo posłusznej małżonki i za taką właśnie Marine zamierzała się rozejrzeć.
- Nie wypatrzyłam, ale przyjmuję, że od teraz mam na to ciche przyzwolenie – w oczach błysnął jej figlarny ognik – I wierzę, że wzajemnie możemy pomóc sobie w tej kwestii.
Choć nie spodziewała się, by ojciec oddał jej rękę byle komu, odrobina głosu rozsądku jeszcze nikomu nie zaszkodziła; w tym przypadku to lord Shafiq miał być dobrym duchem, szepczącym do ucha Theseusa Lestrange same wspaniałe kandydatury i wybijającym mu z głowy ekscentryczne pomysły. Polubiła na przykład Titusa, ale gdyby jej ojciec postanowił pójść w tym kierunku, natychmiast uciekłaby na wyspę Man i szukała ratunku w osądzie chrzestnego.
Gdy w zasięgu ich rąk znalazł się już słodki poczęstunek, a skrzat zniknął z biblioteki, mogli wreszcie skupić się na tajemniczej księdze, która tak bardzo przyciągała uwagę Marine. Będąc młodszą, lubiła wyobrażać sobie Ramesesa i jej ojca przeżywającego przygody z różnorodnymi klątwami i być może dlatego ten temat stał się jej wyjątkowo bliski. Cóż skrywał w sobie tom, który dziś przyniosła?
- To na pewno jakieś kobiece romansidło, oprawione tak, by także mężczyźni mogli sięgnąć po nie bez wstydu – zażartowała, sięgając po bakalię, którą chwilę później skosztowała – A może szczegółowe opracowanie tajemnic Banku Gringotta?
Oczywiście, że ciekawość brała górę i Lestrange aż rwała się do tego, by otworzyć wreszcie księgę i odkryć, co tak naprawdę zawiera, nie mogła jednak dać Ramesesowi tej satysfakcji.
- Mam nadzieję, że jeśli to słowiańskie klątwy, dostąpię zaszczytu przeczytania o nich – ujawniła skromne życzenie, robiąc niewinną minę. Wszyscy w rodzinie znali jej zainteresowanie, jednak nikt nie podejrzewał młodziutkiej lady o niecne zamiary.
Tak się złożyło, że obaj jej ojcowie zostali wdowcami i o ile ten rodzony nie poszukiwał kolejnej żony, chrzestny chyba zaczynał powoli rozglądać się za odpowiednią kandydatką. Lestrange nie znała jeszcze kobiety, która byłaby go godna i wcale nie dlatego, że większość dam, jakie dobrze kojarzyła, była jeszcze podlotkami. Być może nadchodzące wydarzenia towarzyskie przyniosą okazję do rozejrzenia się po salonach pod tym kątem, lecz na daną chwilę nie widziała u boku Ramesesa nikogo zdolnego dotrzymać mu kroku. Była pewna, że jeśli zależałoby mu wyłącznie na ozdobie i przedłużeniu rodu, na jego palcu już dawno widniałaby obrączka, a do biblioteki dobiegałby ich co jakiś czas dziecięcy płacz. Łamacz klątw potrzebował wyzwania, a nie ślepo posłusznej małżonki i za taką właśnie Marine zamierzała się rozejrzeć.
- Nie wypatrzyłam, ale przyjmuję, że od teraz mam na to ciche przyzwolenie – w oczach błysnął jej figlarny ognik – I wierzę, że wzajemnie możemy pomóc sobie w tej kwestii.
Choć nie spodziewała się, by ojciec oddał jej rękę byle komu, odrobina głosu rozsądku jeszcze nikomu nie zaszkodziła; w tym przypadku to lord Shafiq miał być dobrym duchem, szepczącym do ucha Theseusa Lestrange same wspaniałe kandydatury i wybijającym mu z głowy ekscentryczne pomysły. Polubiła na przykład Titusa, ale gdyby jej ojciec postanowił pójść w tym kierunku, natychmiast uciekłaby na wyspę Man i szukała ratunku w osądzie chrzestnego.
Gdy w zasięgu ich rąk znalazł się już słodki poczęstunek, a skrzat zniknął z biblioteki, mogli wreszcie skupić się na tajemniczej księdze, która tak bardzo przyciągała uwagę Marine. Będąc młodszą, lubiła wyobrażać sobie Ramesesa i jej ojca przeżywającego przygody z różnorodnymi klątwami i być może dlatego ten temat stał się jej wyjątkowo bliski. Cóż skrywał w sobie tom, który dziś przyniosła?
- To na pewno jakieś kobiece romansidło, oprawione tak, by także mężczyźni mogli sięgnąć po nie bez wstydu – zażartowała, sięgając po bakalię, którą chwilę później skosztowała – A może szczegółowe opracowanie tajemnic Banku Gringotta?
Oczywiście, że ciekawość brała górę i Lestrange aż rwała się do tego, by otworzyć wreszcie księgę i odkryć, co tak naprawdę zawiera, nie mogła jednak dać Ramesesowi tej satysfakcji.
- Mam nadzieję, że jeśli to słowiańskie klątwy, dostąpię zaszczytu przeczytania o nich – ujawniła skromne życzenie, robiąc niewinną minę. Wszyscy w rodzinie znali jej zainteresowanie, jednak nikt nie podejrzewał młodziutkiej lady o niecne zamiary.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Tak naprawdę gdyby nie musiał, to wcale by się nie rozglądał, dość rozsądnie zdając sobie sprawę z faktu, że czy tego chciał, czy nie, wybór jego będzie musiał paść na jakąś młódkę. Kwestia potomstwa stała się nagląca, a szukanie sobie wybranki bardziej zbliżonej wiekiem byłoby nie tylko trudne, ale i zwyczajnie ryzykowne z genetycznego punktu widzenia. Z perspektywy czasu żałował, że nie myślał o tym wszystkim wcześniej, zanim jeszcze Safiya nieszczęśliwie zmarła. Nie zamierzał popełniać tego samego błędu po raz drugi, ale tym samym zdał sobie sprawę, że właśnie to robi, wciąż zwlekając ile się tylko dało. Był dorosły już od tak dawna, ale nawet on miał już powyżej uszu ciągłych sugestii ojca, który cieszył się dobrym zdrowiem i wnikliwym umysłem mimo podeszłego wieku. Odkąd Amun zaginął, ponaglał go coraz częściej. Rozumiał to i starał się wykazywać maksymalnym zrozumieniem, ale jako dusza preferująca wolność pozbawioną przymusów, czuł się wzięty pod włos i zirytowany, ilekroć temat wypływał po raz kolejny. Zupełnie niczym młodzik, który staje przed koniecznością wyboru po raz pierwszy. Tylko że tak naprawdę, wówczas nie miałby z tym takiego problemu, bo postawiono by go przed faktem dokonanym.
— Na moją pomoc zawsze możesz liczyć — odparł, pomijając pierwszą część słów chrześnicy. Rozmawiali już o tym kiedyś, wiedziała, jakie zasady go obowiązywały. Tak naprawdę gdyby do wyboru miał którąkolwiek angielską szlachciankę by zapragnął, pewnie wszystko trwałoby znacznie krócej. Zasady rodowe pozostawały jednak zasadami rodowymi i wiedział, że jego wybór jest zawężony i ograniczony. I choć nigdy nie poświęcał temu więcej uwagi, niż to konieczne, przywyknąwszy już do samotnego życia, wiedział, że nadchodzi powoli czas, by to zmienić. Miał już swoje typy, chociaż jeszcze długa droga dzieliła go od podjęcia konkretnych kroków. Bycie Shafiqiem sporo mu w tej kwestii akurat ułatwiało. W przypadku ich rodu nie było mowy o zalotach; kobiety miały szczęście, jeśli przed ślubem w ogóle znały swojego męża, bo często zdarzało się tak, że wcale nie. Akurat oni, gdy osiedli w Anglii, nieco złagodzili niektóre przepisy. Gdyby jednak sprowadził sobie żonę z Egiptu, pewnie byłoby tak samo.
— Twoja przenikliwość mnie zadziwia, chyba jednak podejrzałaś, co jest w środku — roześmiał się krótko, jakby sugerując, że Marina strzeliła w dziesiątkę. Cieszyło go, że przejawiała takie a nie inne zainteresowania, już abstrahując od romansideł, na boczny tor spychając przyziemne zajęcia szlachcianek w jej wieku, choć ich absolutnie nie zaniedbując. — Nikt nie chce czytać tych opracowań, nawet ja, wierz mi — dodał, zdecydowanie wiedząc, o czym mówi. Sprawy banku ostatnimi czasy stały mu się tak bliskie, jak rzeczona druga żona. Miał już zdecydowanie powyżej uszu wszystkich tych rubryk, sprawozdań, które tak naprawdę niewiele zdradzały. Tajemnice banku pozostawały tajemnicami tych, którzy zapieczętowali swoje skarby w niekończących się tunelach pod bankiem, do których dostęp mieli tylko nieliczni. Nie było więc nic pasjonującego w takich księgach, niezależnie od tego, jakie mogły sprawiać pozory.
— Nie wiem, co na to twój ojciec. Kto wie, czy on nie wyklnie mnie za dawanie ci dostępu do takich rzeczy — stwierdził, tak naprawdę jedynie się drocząc. Również, być może niesłusznie, zakładał nieszkodliwość Marine i nie sądził, by takie lektury miały sprawić, że zejdzie na złą drogę. Brał to raczej za młodzieńczą ciekawość i tylko czasem traktował w sposób pobłażliwy. Uważał zresztą, że skoro kwestia jej zamążpójścia nie jest odległym tematem, powinna wykorzystać pozostały jej czas na zgłębianie swoich zainteresowań. Opuścił na chwilę czerń spojrzenia na księgę, żeby otworzyć ją i przejrzeć pierwszych kilka stronic, chcąc upewnić się, czy to na pewno wolumin, o którym rozmawiał z Lestrangem. Łatwo było o pomyłkę w tego typu przypadkach, ilość ksiąg dostępnych na rynku powalała. Przeniósł uwagę z powrotem na chrześnicę. — Jak na romansidło wyjątkowo zawiłe — podał Marinie księgę traktującą a jakże, o klątwach, żeby mogła ją przejrzeć. Sam pewnie spędzi przy tym tomie dzisiejszy wieczór, jeśli nie noc. Ostatnimi czasy zasypianie bez wspomagaczy w postaci eliksirów okazało się dość trudne, ale dawało mu więcej czasu na ślęczenie nad pracą, tym razem taką, która go w jakimkolwiek stopniu interesuje.
— Na moją pomoc zawsze możesz liczyć — odparł, pomijając pierwszą część słów chrześnicy. Rozmawiali już o tym kiedyś, wiedziała, jakie zasady go obowiązywały. Tak naprawdę gdyby do wyboru miał którąkolwiek angielską szlachciankę by zapragnął, pewnie wszystko trwałoby znacznie krócej. Zasady rodowe pozostawały jednak zasadami rodowymi i wiedział, że jego wybór jest zawężony i ograniczony. I choć nigdy nie poświęcał temu więcej uwagi, niż to konieczne, przywyknąwszy już do samotnego życia, wiedział, że nadchodzi powoli czas, by to zmienić. Miał już swoje typy, chociaż jeszcze długa droga dzieliła go od podjęcia konkretnych kroków. Bycie Shafiqiem sporo mu w tej kwestii akurat ułatwiało. W przypadku ich rodu nie było mowy o zalotach; kobiety miały szczęście, jeśli przed ślubem w ogóle znały swojego męża, bo często zdarzało się tak, że wcale nie. Akurat oni, gdy osiedli w Anglii, nieco złagodzili niektóre przepisy. Gdyby jednak sprowadził sobie żonę z Egiptu, pewnie byłoby tak samo.
— Twoja przenikliwość mnie zadziwia, chyba jednak podejrzałaś, co jest w środku — roześmiał się krótko, jakby sugerując, że Marina strzeliła w dziesiątkę. Cieszyło go, że przejawiała takie a nie inne zainteresowania, już abstrahując od romansideł, na boczny tor spychając przyziemne zajęcia szlachcianek w jej wieku, choć ich absolutnie nie zaniedbując. — Nikt nie chce czytać tych opracowań, nawet ja, wierz mi — dodał, zdecydowanie wiedząc, o czym mówi. Sprawy banku ostatnimi czasy stały mu się tak bliskie, jak rzeczona druga żona. Miał już zdecydowanie powyżej uszu wszystkich tych rubryk, sprawozdań, które tak naprawdę niewiele zdradzały. Tajemnice banku pozostawały tajemnicami tych, którzy zapieczętowali swoje skarby w niekończących się tunelach pod bankiem, do których dostęp mieli tylko nieliczni. Nie było więc nic pasjonującego w takich księgach, niezależnie od tego, jakie mogły sprawiać pozory.
— Nie wiem, co na to twój ojciec. Kto wie, czy on nie wyklnie mnie za dawanie ci dostępu do takich rzeczy — stwierdził, tak naprawdę jedynie się drocząc. Również, być może niesłusznie, zakładał nieszkodliwość Marine i nie sądził, by takie lektury miały sprawić, że zejdzie na złą drogę. Brał to raczej za młodzieńczą ciekawość i tylko czasem traktował w sposób pobłażliwy. Uważał zresztą, że skoro kwestia jej zamążpójścia nie jest odległym tematem, powinna wykorzystać pozostały jej czas na zgłębianie swoich zainteresowań. Opuścił na chwilę czerń spojrzenia na księgę, żeby otworzyć ją i przejrzeć pierwszych kilka stronic, chcąc upewnić się, czy to na pewno wolumin, o którym rozmawiał z Lestrangem. Łatwo było o pomyłkę w tego typu przypadkach, ilość ksiąg dostępnych na rynku powalała. Przeniósł uwagę z powrotem na chrześnicę. — Jak na romansidło wyjątkowo zawiłe — podał Marinie księgę traktującą a jakże, o klątwach, żeby mogła ją przejrzeć. Sam pewnie spędzi przy tym tomie dzisiejszy wieczór, jeśli nie noc. Ostatnimi czasy zasypianie bez wspomagaczy w postaci eliksirów okazało się dość trudne, ale dawało mu więcej czasu na ślęczenie nad pracą, tym razem taką, która go w jakimkolwiek stopniu interesuje.
Gość
Gość
Ironią losu zdawał się być fakt, że oboje z Ramesesem znajdowali się na podobnym etapie swojego życia, mimo dzielącej ich różnicy wieku. Narzeczeństwo i założenie rodziny zbliżały się wielkimi krokami, jakby czarodziejski świat naprawdę bardziej przejmował się tym, by zachować ciągłość rodowej linii, niż na przykład doprowadzić do porządku szalejące anomalie. Szlacheckie priorytety pozostawały niezmienne od lat, a arystokracja trwała niekiedy oderwana od rzeczywistości, lecz postawa ta zapewniła wielkim rodom niezachwianie i stałość. Wystarczyło spojrzeć na to, co przydarzyło się Weasleyom – ich odstąpienie od tradycji, sprzeniewierzenie się wyznawanym od wieków wartościom doprowadziło do upadku rodu. Zdecydowali się wplątać w sprawy mugoli, niosąc im pomoc, co przypłacili utratą nie tylko rodowej siedziby, ale także swojego statusu. Mugolska wojna zakończyła się już dawno temu, na horyzoncie majaczyła czarodziejska, a niektórzy wciąż nie wyciągnęli wniosków z własnych błędów. Marine zdarzało się niekiedy rozmyślać o wielkiej polityce, lecz była doskonale świadoma, że sama jest jedynie pionkiem na wielkiej szachownicy szlacheckich rozgrywek. Rameses, nawet mimo bycia mężczyzną, wciąż nie był panem swojego losu, a jedynie osobą zależną od woli nestora. W przeciwieństwie jednak do chrześnicy, jego zdanie miało znaczenie przy wyborze przyszłej małżonki i na pewno miało szansę zostać rozpatrzone. Lestrange zazdrościła mu odrobinę, a sama oczekiwała na wyrok.
Dziś jednak mieli przecież do czynienia z tematem o wiele milszym niż zamążpójście lub ożenek, a także przyjemniejszym niż zdawanie relacji z niedawnego Sabatu. Gdy formalności stało się zadość, oboje mogli poświęcić się już tylko i wyłącznie księdze oraz rozmowie o niej; wszelkie tajemnice zawsze przyciągały Marine do siebie i nie inaczej było tym razem. Zaśmiała się krótko po komentarzu Ramesesa, w głębi duszy ciesząc się, że miała kogoś, z kim mogła pół-serio poruszać kwestie klątw i zainteresowań nie do końca przystojących damom.
- Ojciec sam pokazał mi podobne księgi, kiedy jeszcze chodziłam do szkoły – przypomniała, odzierając Theseusa Lestrange z iluzji resztek przyzwoitości; nigdy nie był wzorem rodzica, chociaż zainteresowanie klątwami zawdzięczała miedzy innymi właśnie jemu, dlatego absolutnie nie miała mu tego za złe – Gdyby nie chciał, bym zerkała do środka, na pewno wysłałby ją sową – uśmiechnęła się, obserwując jak ojciec chrzestny otwiera księgę i wnikliwie się jej przygląda.
Nie miała wątpliwości, że podzieli się z nią jej treścią, choćby powierzchownie, dlatego cierpliwie czekała na swoją kolej, nienachalnie sięgając po kolejne bakalie i obserwując delikatne grymasy na twarzy stojącego naprzeciwko mężczyzny. A gdy wreszcie nadszedł ten moment, sama pochyliła się nad opasłym tomem, pragnąc jak najszybciej zagłębić się w jego treści. Wertowanie starych dzieł zawsze sprawiało jej przyjemność, nawet faktura pożółkłych kartek potrafiła wywołać dziwną radość; panna Lestrange objawiała doprawdy niecodzienny głód wiedzy.
- Runy potrafią być całkiem romantyczne – skomentowała, nie odrywając wzroku od tajemniczych symboli – Jak szyfry, intrygujące i nieoczywiste. A później okazują się być na przykład Klątwą Eris – zakończyła z niezdrowym uśmieszkiem wymalowanym na twarzy, chociaż oczywiście jej słowa były tylko niegroźnym żartem.
Jeśli to rzeczywiście był dla niej ostatni moment na poszerzanie swoich zainteresowań, nie zamierzała się wstrzymywać. Przy okazji miała do zadania bardzo ważne pytanie, które być może miało szanse pomóc przy rozwiązaniu jej sennych problemów.
- Czy nosiłeś kiedyś przedmiot, który okazał się być obłożony klątwą? Próbuję dowiedzieć się, jakie to może być uczucie, jeśli na przykład nie ma wyraźnych efektów ubocznych – westchnęła, wertując stronnice księgi.
Dziś jednak mieli przecież do czynienia z tematem o wiele milszym niż zamążpójście lub ożenek, a także przyjemniejszym niż zdawanie relacji z niedawnego Sabatu. Gdy formalności stało się zadość, oboje mogli poświęcić się już tylko i wyłącznie księdze oraz rozmowie o niej; wszelkie tajemnice zawsze przyciągały Marine do siebie i nie inaczej było tym razem. Zaśmiała się krótko po komentarzu Ramesesa, w głębi duszy ciesząc się, że miała kogoś, z kim mogła pół-serio poruszać kwestie klątw i zainteresowań nie do końca przystojących damom.
- Ojciec sam pokazał mi podobne księgi, kiedy jeszcze chodziłam do szkoły – przypomniała, odzierając Theseusa Lestrange z iluzji resztek przyzwoitości; nigdy nie był wzorem rodzica, chociaż zainteresowanie klątwami zawdzięczała miedzy innymi właśnie jemu, dlatego absolutnie nie miała mu tego za złe – Gdyby nie chciał, bym zerkała do środka, na pewno wysłałby ją sową – uśmiechnęła się, obserwując jak ojciec chrzestny otwiera księgę i wnikliwie się jej przygląda.
Nie miała wątpliwości, że podzieli się z nią jej treścią, choćby powierzchownie, dlatego cierpliwie czekała na swoją kolej, nienachalnie sięgając po kolejne bakalie i obserwując delikatne grymasy na twarzy stojącego naprzeciwko mężczyzny. A gdy wreszcie nadszedł ten moment, sama pochyliła się nad opasłym tomem, pragnąc jak najszybciej zagłębić się w jego treści. Wertowanie starych dzieł zawsze sprawiało jej przyjemność, nawet faktura pożółkłych kartek potrafiła wywołać dziwną radość; panna Lestrange objawiała doprawdy niecodzienny głód wiedzy.
- Runy potrafią być całkiem romantyczne – skomentowała, nie odrywając wzroku od tajemniczych symboli – Jak szyfry, intrygujące i nieoczywiste. A później okazują się być na przykład Klątwą Eris – zakończyła z niezdrowym uśmieszkiem wymalowanym na twarzy, chociaż oczywiście jej słowa były tylko niegroźnym żartem.
Jeśli to rzeczywiście był dla niej ostatni moment na poszerzanie swoich zainteresowań, nie zamierzała się wstrzymywać. Przy okazji miała do zadania bardzo ważne pytanie, które być może miało szanse pomóc przy rozwiązaniu jej sennych problemów.
- Czy nosiłeś kiedyś przedmiot, który okazał się być obłożony klątwą? Próbuję dowiedzieć się, jakie to może być uczucie, jeśli na przykład nie ma wyraźnych efektów ubocznych – westchnęła, wertując stronnice księgi.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Skryci w bibliotece Marine i Ramses nie mieli świadomości, że poza murami siedziby rodu Shafiq niebo chmurzyło się coraz bardziej, a w oddali słychać było narastające grzmienie. Fale obmywające wyspę Man robiły się niespokojne i nie minął nawet kwadrans, gdy pierwsze krople deszczu uderzyły o taflę wody. Wszystko wskazywało na to, że już wkrótce miała rozpętać się potężna burza, która mogła uniemożliwić przedostanie się z wyspy na drugą stronę.
Natychmiast postanowiono więc powiadomić o warunkach pogodowych lorda Shafiqa oraz jego gościa.
Marine i Ramses mogli nie usłyszeć pierwszego pukania – delikatnego, ledwo słyszalnego, jakby stojąca w korytarzu osoba obawiała się przeszkadzać – lecz już za drugim razem uderzenia były nieco mocniejsze i po chwili drzwi skrzypnęły cicho, a do biblioteki weszła dość młoda dziewczyna, niewiele starsza od Marine, o charakterystycznej egipskiej urodzie – ciemnej karnacji, błyszczących czarnych oczach i kruczych włosach spiętych w ciasny kok na czubku głowy. Zatrzymała się jednak na progu, dość niepewnie spoglądając na lorda i lady, lecz zlecone jej zadanie było wyjątkowo pilne i bynajmniej nie należało zwlekać z jego wykonaniem. Dziewczyna bez wątpienia była jedną ze sług, o czym świadczyło jej skromne ubranie i służalcza postawa – splotła smukłe dłonie i pochyliła nieznacznie głowę w geście szacunku wobec lorda Shafiqa oraz lady Lestrange, po czym zrobiła krok w stronę Marine.
- Bardzo przepraszam, że przeszkadzam, lordzie Shafiq i lady Lestrange – powiedziała, zerkając na Ramsesa i przelotnie na trzymaną przez Marine księgę. - Powiedziano mi, by natychmiast przekazać panience, że pogoda zmienia się bardzo gwałtownie i zanosi się na sztorm – oznajmiła z pełną powagą, zwracając się już tylko do Marine. - Jeżeli panienka pragnie wrócić jeszcze dzisiaj do domu, należy ruszać niezwłocznie. Inaczej przeprawa może się okazać niebezpieczna – dodała, po czym zamilkła, znów pochylając skromnie głowę i czekając na odpowiedź Marine.
Tymczasem gdzieś daleko na morzu rozległ się pierwszy trzask pioruna.
Natychmiast postanowiono więc powiadomić o warunkach pogodowych lorda Shafiqa oraz jego gościa.
Marine i Ramses mogli nie usłyszeć pierwszego pukania – delikatnego, ledwo słyszalnego, jakby stojąca w korytarzu osoba obawiała się przeszkadzać – lecz już za drugim razem uderzenia były nieco mocniejsze i po chwili drzwi skrzypnęły cicho, a do biblioteki weszła dość młoda dziewczyna, niewiele starsza od Marine, o charakterystycznej egipskiej urodzie – ciemnej karnacji, błyszczących czarnych oczach i kruczych włosach spiętych w ciasny kok na czubku głowy. Zatrzymała się jednak na progu, dość niepewnie spoglądając na lorda i lady, lecz zlecone jej zadanie było wyjątkowo pilne i bynajmniej nie należało zwlekać z jego wykonaniem. Dziewczyna bez wątpienia była jedną ze sług, o czym świadczyło jej skromne ubranie i służalcza postawa – splotła smukłe dłonie i pochyliła nieznacznie głowę w geście szacunku wobec lorda Shafiqa oraz lady Lestrange, po czym zrobiła krok w stronę Marine.
- Bardzo przepraszam, że przeszkadzam, lordzie Shafiq i lady Lestrange – powiedziała, zerkając na Ramsesa i przelotnie na trzymaną przez Marine księgę. - Powiedziano mi, by natychmiast przekazać panience, że pogoda zmienia się bardzo gwałtownie i zanosi się na sztorm – oznajmiła z pełną powagą, zwracając się już tylko do Marine. - Jeżeli panienka pragnie wrócić jeszcze dzisiaj do domu, należy ruszać niezwłocznie. Inaczej przeprawa może się okazać niebezpieczna – dodała, po czym zamilkła, znów pochylając skromnie głowę i czekając na odpowiedź Marine.
Tymczasem gdzieś daleko na morzu rozległ się pierwszy trzask pioruna.
I show not your face but your heart's desire
Nie mogła się doczekać, aż dowie się wszystkiego, aż Rameses rozwieje jej wątpliwości i pomoże zagłębić się w arkana magii dotychczas dla niej niedostępnej. Jeśli dorosłość miała wyglądać właśnie tak, Marine z radością się jej oddawała – mogła realizować swoje pasje nie przynosząc wstydu rodowi, a bliscy wpierali ją w tym, kibicując by doszła jak najdalej. Wiedziała, że ani ojciec, ani lord Shafiq nie dopuszczą jej szybko do najpilniej strzeżonych ksiąg i woluminów traktujących o klątwach, lecz małymi kroczkami stąpała ku swojemu celowi. Chciała być potężniejsza, chciała być silniejsza i niepodatna na kolejne ataki z zewnątrz.
Niestety, tym razem los spłatał jej figla. A może zrobiła to pogoda, pogarszając się tak nagle? Pojawienie się służki początkowo zignorowała, myśląc, że ta przyniosła kolejne łakocie lub jakąś wiadomość do Ramesesa, której jedynie on miał być adresatem. Słysząc o pogarszających się warunkach pogodowych, skrzywiła się zauważalnie.
- Przekaż, że w takim razie wyruszę natychmiast – odprawiła dziewczynę, zamierzając ruszyć od razu za nią.
Rzuciła ostatnie spojrzenie na księgę, która miała pozostać w rękach Ramesesa. Nie czuła żalu; ojciec na pewno posiadał jeszcze niejedną pozycję na ten temat, a przecież ona sama pojawiła się na Wyspie Man w jednym celu. Jej wizyta, choć krótka, mogła okazać się owocna.
- Obiecaj mi, że to nie nasza ostatnia rozmowa na ten temat – poprosiła jeszcze, żegnając się z lordem Shafiq. Uśmiechała się prowokująco, wiedząc doskonale, że ten nie będzie w stanie oprzeć się prośbom swojej ukochanej córki chrzestnej.
Opuściła bibliotekę pospiesznie, a stukot obcasów był doskonale słyszalny w korytarzu posiadłości. Skoro nie mogła polegać na teleportacji, musiała uznać wyższość warunków pogodowych. Na moment tylko przystanęła przy jednym z okien, obserwując kłębiące się w oddali ciemne chmury. Uwielbiała burzę i to, jak pachniało po niej powietrze; na Wyspie Wight zapewne było już po wszystkim, dlatego panienka Lestrange czym prędzej pragnęła znaleźć się w domu, by kontemplować swój ukochany krajobraz znajdujący się w stanie, jaki najbardziej lubiła.
| zt
Niestety, tym razem los spłatał jej figla. A może zrobiła to pogoda, pogarszając się tak nagle? Pojawienie się służki początkowo zignorowała, myśląc, że ta przyniosła kolejne łakocie lub jakąś wiadomość do Ramesesa, której jedynie on miał być adresatem. Słysząc o pogarszających się warunkach pogodowych, skrzywiła się zauważalnie.
- Przekaż, że w takim razie wyruszę natychmiast – odprawiła dziewczynę, zamierzając ruszyć od razu za nią.
Rzuciła ostatnie spojrzenie na księgę, która miała pozostać w rękach Ramesesa. Nie czuła żalu; ojciec na pewno posiadał jeszcze niejedną pozycję na ten temat, a przecież ona sama pojawiła się na Wyspie Man w jednym celu. Jej wizyta, choć krótka, mogła okazać się owocna.
- Obiecaj mi, że to nie nasza ostatnia rozmowa na ten temat – poprosiła jeszcze, żegnając się z lordem Shafiq. Uśmiechała się prowokująco, wiedząc doskonale, że ten nie będzie w stanie oprzeć się prośbom swojej ukochanej córki chrzestnej.
Opuściła bibliotekę pospiesznie, a stukot obcasów był doskonale słyszalny w korytarzu posiadłości. Skoro nie mogła polegać na teleportacji, musiała uznać wyższość warunków pogodowych. Na moment tylko przystanęła przy jednym z okien, obserwując kłębiące się w oddali ciemne chmury. Uwielbiała burzę i to, jak pachniało po niej powietrze; na Wyspie Wight zapewne było już po wszystkim, dlatego panienka Lestrange czym prędzej pragnęła znaleźć się w domu, by kontemplować swój ukochany krajobraz znajdujący się w stanie, jaki najbardziej lubiła.
| zt
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Data?|
Który to już był raz, kiedy przybywał na tę wyspę? Za każdym razem powód jego odwiedzin był zwykle podobny - i za każdym razem przekraczanie wrót posiadłości na Wyspie Mann było dla niego czystą przyjemnością. Choć widział jej mury już tyle razy, nigdy nie mógł nasycić oczu wielobarwnością oraz egzotycznym charakterem budowli. W porównaniu z ponurymi, angielskimi zamczyskami, ta rezydencja przypominała raczej wytwory bajkowe. Szkoda tylko, że ten cudowna, kolorowa konstrukcja był jednocześnie niczym złota klatka dla pewnego osamotnionego ptaka.
Dziś, w odróżnieniu od większości poprzednich wizyt, to obowiązki były tym, co przygnało Burke'a na wyspę. Jak w przypadku każdego zadania, które postawiono przed Rycerzami, należało uczynić odpowiednie przygotowania. Craig skłamałby, gdyby powiedział, że nie czuł pewnej obawy na myśl o wycieczce w dzikie ostępy, zamieszkałe jedynie przez plemię średnio rozumnych, dzikich olbrzymów. Nie miał najlepszej ręki do zwierząt - poza kilkoma chwalebnymi wyjątkami, z Blanche na czele, rzecz jasna. Nie pociągała go wizja zostania zgniecionym lub pożartym przez durne bestie. Niestety podejrzewał, że olbrzymom nie zrobiłoby żadnej różnicy, czy kości które wydłubywałyby sobie spomiędzy zębów, pochodziły od czarodzieja krwi szlachetnej, czy też od zwykłej szlamy. Nie mogli pozostawić nic przypadkowi. Burke wolał także w zdecydowanej mierze ograniczyć ewentualną konieczność korzystania z zaklęć. Dyplomacja była jego mocną stroną, więc to właśnie do niej zamierzał się uciec. Zawodziła go zdecydowanie rzadziej niż magia - z czego wcale niekoniecznie był zadowolony.
Zgodnie z tym, co pisał mu w liście gospodarz, Burke zjawił się w posiadłości poranną porą. Bez chwili zwłoki został też poprowadzony labiryntem korytarzy tam, gdzie znajdować się miał najistotniejszy mieszkaniec samotnej wyspy, wspomniany już, uwięziony w złotej klatce ptak - niemniej drapieżny niż prawdziwy raróg.
- Zachary - potrzebował chwili, aby wśród wzorzystych puf i sof, dywanów i rzeźb dostrzec ludzką sylwetkę. Mnogość ozdób oraz tysiąca kolorowych woluminów odrobinę przytłaczała. Nie dało się jednak ukryć, że podobnie jak cała twierdza, tak samo i to pomieszczenie było niezwykle imponujące. A przecież Burke mógł się tylko domyślać, jaką wiedzę skrywają wszystkie te księgi i papirusy. - Przyjacielu, witaj. Jestem, tak jak się umawialiśmy. - dodał jeszcze, wymieniając z Shafiqiem ich zwyczajowy, mocny uścisk. - Jak zawsze ogromną radością jest cię tu odwiedzić.
Który to już był raz, kiedy przybywał na tę wyspę? Za każdym razem powód jego odwiedzin był zwykle podobny - i za każdym razem przekraczanie wrót posiadłości na Wyspie Mann było dla niego czystą przyjemnością. Choć widział jej mury już tyle razy, nigdy nie mógł nasycić oczu wielobarwnością oraz egzotycznym charakterem budowli. W porównaniu z ponurymi, angielskimi zamczyskami, ta rezydencja przypominała raczej wytwory bajkowe. Szkoda tylko, że ten cudowna, kolorowa konstrukcja był jednocześnie niczym złota klatka dla pewnego osamotnionego ptaka.
Dziś, w odróżnieniu od większości poprzednich wizyt, to obowiązki były tym, co przygnało Burke'a na wyspę. Jak w przypadku każdego zadania, które postawiono przed Rycerzami, należało uczynić odpowiednie przygotowania. Craig skłamałby, gdyby powiedział, że nie czuł pewnej obawy na myśl o wycieczce w dzikie ostępy, zamieszkałe jedynie przez plemię średnio rozumnych, dzikich olbrzymów. Nie miał najlepszej ręki do zwierząt - poza kilkoma chwalebnymi wyjątkami, z Blanche na czele, rzecz jasna. Nie pociągała go wizja zostania zgniecionym lub pożartym przez durne bestie. Niestety podejrzewał, że olbrzymom nie zrobiłoby żadnej różnicy, czy kości które wydłubywałyby sobie spomiędzy zębów, pochodziły od czarodzieja krwi szlachetnej, czy też od zwykłej szlamy. Nie mogli pozostawić nic przypadkowi. Burke wolał także w zdecydowanej mierze ograniczyć ewentualną konieczność korzystania z zaklęć. Dyplomacja była jego mocną stroną, więc to właśnie do niej zamierzał się uciec. Zawodziła go zdecydowanie rzadziej niż magia - z czego wcale niekoniecznie był zadowolony.
Zgodnie z tym, co pisał mu w liście gospodarz, Burke zjawił się w posiadłości poranną porą. Bez chwili zwłoki został też poprowadzony labiryntem korytarzy tam, gdzie znajdować się miał najistotniejszy mieszkaniec samotnej wyspy, wspomniany już, uwięziony w złotej klatce ptak - niemniej drapieżny niż prawdziwy raróg.
- Zachary - potrzebował chwili, aby wśród wzorzystych puf i sof, dywanów i rzeźb dostrzec ludzką sylwetkę. Mnogość ozdób oraz tysiąca kolorowych woluminów odrobinę przytłaczała. Nie dało się jednak ukryć, że podobnie jak cała twierdza, tak samo i to pomieszczenie było niezwykle imponujące. A przecież Burke mógł się tylko domyślać, jaką wiedzę skrywają wszystkie te księgi i papirusy. - Przyjacielu, witaj. Jestem, tak jak się umawialiśmy. - dodał jeszcze, wymieniając z Shafiqiem ich zwyczajowy, mocny uścisk. - Jak zawsze ogromną radością jest cię tu odwiedzić.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Listy otrzymane od Craiga spoczywały na stoliku w towarzystwie kilku opasłych atlasów anatomicznych i zielników, stosownie przykryte kilkoma zwojami wypełnionymi równym, arabskim pismem. Dzień spędzony z dala od szpitala nie miał w żadnym calu zostać poświęcony na odpoczynek. Żadna z tych rzeczy nie kierowała nim, kiedy posyłał przyjacielowi zaproszenie na swoją Wyspę, całkowicie odmiennie od poprzednich wizyt, tę dzisiejszą wiążąc z obowiązkami narzuconymi wspólną przynależnością oraz udziałem w wojnie.
Od samego poranka oczekiwał przybycia, usilnie tłamsząc kolejne ziewnięcia nad herbatą, na wpół zjedzonym śniadaniem, lekturą mającą służyć jako typowy pożeracz wolnego czasu. Nawet kąpiel wzięta o poranku nie była w stanie doprowadzić go do pełni sił – nieprzespane noce stały się rutyną, w której chętnie uczestniczył, zaprowadzając porządki w szpitalu czy na Wyspie. Nie wiedział już, skąd miał czerpać moc na dalsze okiełznywanie chaosu i planowanie wyprawy do olbrzymów. Cała posiadana przez niego wiedza wiązała się ze sztukami leczniczymi, a jego pasja wokół zwierząt i magicznych stworzeń sięgała ptactwa. Nie miał najmniejszego pojęcia, czym mogliby przekonać do siebie te istoty, gdy zawitają w ich barbarzyńskie progi. Tej jednej kwestii był całkowicie pewien; były brutalne, proste i, ku własnej rozpaczy, tępe. Jakiekolwiek wyobrażenie dialogu z nimi popędzało go w jeszcze większe zmęczenie, dokładnie to samo, które skłoniło go do pozostania w luźnych szarawarach oraz takiej samej koszuli z podwiniętymi do łokci rękawami. Dłoni nie zdobiły pierścienie, bransolety zniknęły z nadgarstków, przynosząc ciszę oraz spokój, prawdopodobnie także naprawdę potrzebne skupienie.
W momencie uchylenia drzwi do biblioteki uniósł się z zajmowanego fotela, wychodząc naprzeciw przyjacielowi. Uściskał go jak zawsze i poprowadził do stolika obok biurka. Nie przyjmował go przecież w charakterze petenta, by spoglądał na przyjaciela znad blatu, kiedy na dużo niższym stał już imbryk z herbatą. Częstowanie winem, jakkolwiek godne i chwalebne, było mu dziś wyjątkowo nie na rękę, choć pozostawał gotów ugościć Craiga, jeśli tylko wyraziłby życzenie, ochotę na coś innego. Jemu samemu mocny czaj w zupełności wystarczał.
— Dobrze, że już jesteś — odezwał się cicho, ostrożnie, nie chcąc zdradzać zbyt mocno towarzyszącego mu zmęczenia. Odwrócił się, maskując tym samym ziewnięcie, po czym ruszył do wyjątkowo pustego regału, aby zabrać z niego dwie księgi. Jedyne dwie, co do których miał pewność, że posiadały jakąkolwiek wiedzę na temat olbrzymów. Z należytym szacunkiem dla treści położył je na stole i opadł w wolny fotel, spoglądając na przyjaciela, niemal oczekując, by powiedział, że temat tych bestii jest mu znany i będzie wiedział, jak się z nimi obejść. — Niestety, nie mam nic więcej na ich temat, nic po angielsku w każdym razie. — Podjął rozmowę, sięgając po filiżankę. Niewielki łyk ciepłego napoju wywoływał w nim tylko i wyłącznie chęć zalegnięcia w łożu, lecz świadomość ciążących na nim obowiązków pozostawała w mocy. — Nie wiem, jakie są olbrzymy. Trafiłem na kilka podań o ich brutalności i chęci do nieustannej walki. Nie dogadamy się z nimi w żaden ludzki sposób, a obdarowanie złotem, z którego nie będą miały pożytku, uważam za marnotrawstwo. — Stwierdził, spoglądając na biblioteczne regały z wyraźnym żalem. Cywilizacyjne zdobycze anatomii, zielarstwa czy klątw stały przed nimi otworem i ten pierwszy raz, w oczach Zachary'ego, nie stanowiły żadnej pomocy.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Być może dla postronnego obserwatora wyzwaniem byłoby dostrzeżenie, że Zachary nie jest w najlepszej formie. Craig znał jednak uzdrowiciela nie od dziś. Nie widywali się może tak często, jak by sobie tego sam życzył, lub jak pozwalałyby na to ich obowiązki. Potrafił jednak rozpoznać znaki tego, że jego przyjaciela coś męczy. Pewne elementy, które nie pasowały do jego osoby, zdradzały niemal od razu stan, który znacząco różnił się od rzeczywistości, do której przyzwyczaił się Craig. Taktownie jednak uznał, że nie będzie wytykać swojemu gospodarzowi braku typowej dla niego prezencji. Nie po to tu przecież przyszedł. Mógł się z resztą domyślać, co było powodem takiego stanu rzeczy. Jego poszukiwania na temat olbrzymów również nie były tak owocne, jak by sobie tego życzył - tymczasem czas uciekał, a oni wkrótce musieli się udać na wyprawę.
- Wcale niezgorsze znalezisko - zasiadłszy przy stoliku, Craig rzucił okiem na księgi, które Zachary postawił na blacie. Nie grymasząc wcale na widok herbaty, nalał sobie do filiżanki odrobiny naparu, wdychając przez chwilę nęcący aromat. Dopiero gdy przełknął kilka pierwszych łyków, sięgnął po jeden z woluminów. Nie zamierzał studiować go teraz, a przynajmniej nie wnikliwie - ale przerzucił kilka kart, wodząc wzrokiem po drobnym, lekko pochyłym piśmie. - Bo to by było marnotrawstwo. - odpowiedział, zerkając na przyjaciela znad wertowanej książki. To była z resztą jego pierwsza myśl - myśl, którą też bardzo prędko Burke podparł wiedzą, którą to posiadł przed kilkoma dniami. Odłożywszy wolumin na blat, mężczyzna sięgnął do kieszeni swojej szaty, wyciągając z niej zwitek pergaminu. - Zrobiłam kilka notatek, gdy zaznajomiłem się bliżej z zawartością biblioteki w Durham. Nie jest tego wiele, co, szczerze mówiąc, wcale mnie nie dziwi. - bo na cóż byłaby szlachcicom wiedza o olbrzymach? Gdy poinformowano ich o tym, jaki był ich następny cel, Burke przystąpił do poszukiwań. Był zaskoczony, że w ogóle był w stanie doszukać się choć skrawka informacji na tak niecodzienny temat. Był przygotowany na to, że będą musieli skorzystać z fachowej pomocy kogoś, kto posiadał więcej wiedzy o olbrzymach - może jakiegoś badacza tych stworzeń lub podróżnika. Jednocześnie czuł głęboką niechęć, przed doszukiwaniem się porady kogoś z zewnątrz. - Udało mi się ustalić, co zainteresowałoby je zdecydowanie bardziej. Coś magicznego. Jakiś artefakt. Coś, co byłoby dla nich użyteczne, ale jednocześnie robiło piorunujące wrażenie pod względem wizualnym.
Mimo tej wiedzy, Burke nadal nie był pewien, co tak właściwie mogło by być darem dla dzikiego klanu olbrzymów. Miał kilka pomysłów - lecz zanim w ogóle podjął jakiekolwiek działania, mające na celu pozyskanie danego przedmiotu, wolał sprawę przedyskutować z Zacharym. Pragnął usłyszeć jego opinię na ten temat.
- Wcale niezgorsze znalezisko - zasiadłszy przy stoliku, Craig rzucił okiem na księgi, które Zachary postawił na blacie. Nie grymasząc wcale na widok herbaty, nalał sobie do filiżanki odrobiny naparu, wdychając przez chwilę nęcący aromat. Dopiero gdy przełknął kilka pierwszych łyków, sięgnął po jeden z woluminów. Nie zamierzał studiować go teraz, a przynajmniej nie wnikliwie - ale przerzucił kilka kart, wodząc wzrokiem po drobnym, lekko pochyłym piśmie. - Bo to by było marnotrawstwo. - odpowiedział, zerkając na przyjaciela znad wertowanej książki. To była z resztą jego pierwsza myśl - myśl, którą też bardzo prędko Burke podparł wiedzą, którą to posiadł przed kilkoma dniami. Odłożywszy wolumin na blat, mężczyzna sięgnął do kieszeni swojej szaty, wyciągając z niej zwitek pergaminu. - Zrobiłam kilka notatek, gdy zaznajomiłem się bliżej z zawartością biblioteki w Durham. Nie jest tego wiele, co, szczerze mówiąc, wcale mnie nie dziwi. - bo na cóż byłaby szlachcicom wiedza o olbrzymach? Gdy poinformowano ich o tym, jaki był ich następny cel, Burke przystąpił do poszukiwań. Był zaskoczony, że w ogóle był w stanie doszukać się choć skrawka informacji na tak niecodzienny temat. Był przygotowany na to, że będą musieli skorzystać z fachowej pomocy kogoś, kto posiadał więcej wiedzy o olbrzymach - może jakiegoś badacza tych stworzeń lub podróżnika. Jednocześnie czuł głęboką niechęć, przed doszukiwaniem się porady kogoś z zewnątrz. - Udało mi się ustalić, co zainteresowałoby je zdecydowanie bardziej. Coś magicznego. Jakiś artefakt. Coś, co byłoby dla nich użyteczne, ale jednocześnie robiło piorunujące wrażenie pod względem wizualnym.
Mimo tej wiedzy, Burke nadal nie był pewien, co tak właściwie mogło by być darem dla dzikiego klanu olbrzymów. Miał kilka pomysłów - lecz zanim w ogóle podjął jakiekolwiek działania, mające na celu pozyskanie danego przedmiotu, wolał sprawę przedyskutować z Zacharym. Pragnął usłyszeć jego opinię na ten temat.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeśli Craig w jakkolwiek oczywisty sposób dostrzegał wyraźne zmęczenie, to Zachary był rad, że nie zająknął się na ten temat choćby słowem. Nie chciał poruszać tematów tak szpitalnych, jak i tych, które tkwiły w jego rodzie. Działania podjęte w ostatnich kilku dniach, od momentu spotkania w Wywernie, odbijały się na nim wystarczająco mocno. W znacznej mierze poświęcał się pracy na oddziale, próbując opanować zaistniały tam chaos, choć doskonale wiedział, że jego własne ręce pozostaną niewystarczające. Wciąż jednak miał nadzieję, iż wysiłek ten zostanie doceniony, a jego tytaniczna praca nie zostanie zwieńczona utratą zdrowia.
Poruszył się dość niespokojnie w fotelu, przybierając z trudem obojętną maskę. Dłonie jeszcze nie drżały z nadmiaru wysiłku, wciąż był w stanie utrzymać filiżankę z należytą gracją i finezją, popijając niewielki łyk mający ledwie wzmacniające działanie. Na Craiga spojrzał krótko, odstawiwszy naczynie. Przytaknął machinalnie usłyszanym słowom, przyjmując je do świadomości. Brak doskonałych tomiszczy o olbrzymach w rodowych bibliotekach wydawał się oczywisty. On sam był pod wyjątkowym wrażeniem, znajdując to, co prezentowało się na stoliku. Niewiele, lecz było to znacznie lepsze od nieustannej improwizacji. Namiastka przygotowań w jego oczach miała duże znaczenie; niestety mogło to być niewystarczające.
— Co mogłoby im się przydać? — zapytał z wyraźnym, może odrobinę nasilonym rozdrażnieniem, zaraz potrząsając głową i rzucając przyjacielowi przepraszające spojrzenie. Machnął ledwie ręką, by kontynuował temat, samemu nie chcąc jeszcze udzielać swojej opinii. Przedstawiona dopiero co namiastka stanowiła wystarczający wybryk, by wszelkie dotychczasowe pomysły odrzucić, a na to nie mogli sobie pozwolić. Musieli dojść do konkluzji niosącej zwycięstwo.
Raz jeszcze upił łyk herbaty, tym razem odstawiając filiżankę z niedbałym brzdęknięciem porcelanowego naczynia o spodek. Wyciągnął dłoń ku atlasowi anatomicznemu tylko po to, aby przewrócić kilka stron i wręczyć księgę Śmierciożercy.
— Ich budowa nie wykazuje szczególnych różnic od przeciętnego człowieka — zaczął, opierając się o oparcie i zarzucając jedną nogę na drugą — pomijając, naturalnie, oczywiste wymiary i brak rozumu. Próba stworzenia pełnej analizy wykazującej różnice i podobieństwa zajęłaby za dużo czasu, więc... nie poradzimy sobie z nimi tak łatwo. Może i są głupie, ale żadne zaklęcie nie zrobi na nich większego wrażenia, co najwyżej rozwścieczy. — Popatrzył na Craiga intensywnie, językiem przesuwając wzdłuż warg w zniecierpliwieniu. — Myślałem o próbach przygotowania dla nich jakiegoś wywaru, ale stworzenie czegoś w takich ilościach mija się z celem. Co najwyżej ulegną zatruciu pokarmowemu i utrudni nasze próby przeciągnięcia ich na naszą stronę. — Zwieńczył westchnięciem, wzrokiem uciekając ku półkom obłożonym wiedzą nieprzydatną w kwestii olbrzymów. — Przynajmniej mamy środek transportu, jeśli tylko wiemy, które plemię chcemy odwiedzić — odezwał się cicho, przymykając na moment oczy i tym samym niemal od razu odpływając od rzeczywistości znacznie dalej niż powinien. Tylko na moment, powtarzał sobie w myślach.
Poruszył się dość niespokojnie w fotelu, przybierając z trudem obojętną maskę. Dłonie jeszcze nie drżały z nadmiaru wysiłku, wciąż był w stanie utrzymać filiżankę z należytą gracją i finezją, popijając niewielki łyk mający ledwie wzmacniające działanie. Na Craiga spojrzał krótko, odstawiwszy naczynie. Przytaknął machinalnie usłyszanym słowom, przyjmując je do świadomości. Brak doskonałych tomiszczy o olbrzymach w rodowych bibliotekach wydawał się oczywisty. On sam był pod wyjątkowym wrażeniem, znajdując to, co prezentowało się na stoliku. Niewiele, lecz było to znacznie lepsze od nieustannej improwizacji. Namiastka przygotowań w jego oczach miała duże znaczenie; niestety mogło to być niewystarczające.
— Co mogłoby im się przydać? — zapytał z wyraźnym, może odrobinę nasilonym rozdrażnieniem, zaraz potrząsając głową i rzucając przyjacielowi przepraszające spojrzenie. Machnął ledwie ręką, by kontynuował temat, samemu nie chcąc jeszcze udzielać swojej opinii. Przedstawiona dopiero co namiastka stanowiła wystarczający wybryk, by wszelkie dotychczasowe pomysły odrzucić, a na to nie mogli sobie pozwolić. Musieli dojść do konkluzji niosącej zwycięstwo.
Raz jeszcze upił łyk herbaty, tym razem odstawiając filiżankę z niedbałym brzdęknięciem porcelanowego naczynia o spodek. Wyciągnął dłoń ku atlasowi anatomicznemu tylko po to, aby przewrócić kilka stron i wręczyć księgę Śmierciożercy.
— Ich budowa nie wykazuje szczególnych różnic od przeciętnego człowieka — zaczął, opierając się o oparcie i zarzucając jedną nogę na drugą — pomijając, naturalnie, oczywiste wymiary i brak rozumu. Próba stworzenia pełnej analizy wykazującej różnice i podobieństwa zajęłaby za dużo czasu, więc... nie poradzimy sobie z nimi tak łatwo. Może i są głupie, ale żadne zaklęcie nie zrobi na nich większego wrażenia, co najwyżej rozwścieczy. — Popatrzył na Craiga intensywnie, językiem przesuwając wzdłuż warg w zniecierpliwieniu. — Myślałem o próbach przygotowania dla nich jakiegoś wywaru, ale stworzenie czegoś w takich ilościach mija się z celem. Co najwyżej ulegną zatruciu pokarmowemu i utrudni nasze próby przeciągnięcia ich na naszą stronę. — Zwieńczył westchnięciem, wzrokiem uciekając ku półkom obłożonym wiedzą nieprzydatną w kwestii olbrzymów. — Przynajmniej mamy środek transportu, jeśli tylko wiemy, które plemię chcemy odwiedzić — odezwał się cicho, przymykając na moment oczy i tym samym niemal od razu odpływając od rzeczywistości znacznie dalej niż powinien. Tylko na moment, powtarzał sobie w myślach.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Spróbujmy spojrzeć na to od tej strony - olbrzymom imponuje magia. Same nie są w stanie się nią posługiwać. Ale magia ta musi się im jednocześnie do czegoś przydać i robić wrażenie. To nie może być zaklęty naszyjnik, który sprawi, że olbrzymka zacznie ładniej wyglądać - czy wygląd zewnętrzny samic w ogóle liczył się dla takich stworzeń jak olbrzymy? Jeśli tak, to przecież i tak mogły posiadać zupełnie inne poczucie estetyki. Przecież gurgiem zostawał najbrzydszy osobnik z wioski. Może najpaskudniejsze kobiety także były najatrakcyjniejsze. Nie tędy więc była droga.
Była jednak jedna rzecz - albo raczej zjawisko - które mogłoby stanowić całkiem interesujący przedmiot podarunku. Burke zadał sobie bowiem pytanie: co właściwie jest potrzebne w dziczy? Gdyby, Salazarze uchowaj!, nie posiadał różdżki, co pozwoliłoby przetrwać mu chłód i niepogodę, przygotować sobie posiłek, odgonić drapieżniki, znaleźć drogę do domu? Olbrzymy z całą pewnością znały pojęcie ognia - były prymitywne i głupie, posiadały jednak przecież hierarchię, budowały wioski, tworzyły jakieś społeczności. Burke użyłby tego stwierdzenia dość ostrożnie, ale gdyby go ktoś zapytał, odpowiedziałby że tak, olbrzymy miały swoją szczątkową i okrutnie prostacką kulturę. A ogień z całą pewnością był jej częścią.
- Wiem, że w Szkocji jest jedno plemię. Przebąkiwało się o nim coś lata temu, kiedy jeszcze chodziłem do Hogwartu. I przetrwały tam aż do dziś, więc to odporne i uparte bydlaki. Nie znam dokładnej lokacji, ale to ponoć spory kawałek. Dowiem się gdzie konkretnie obozują, a wtedy wyślę do ciebie Blanche z wiadomością - odpowiedział. Olbrzymy o których wspominał, były ponoć znane z tego, że odznaczały się niezwykłą walecznością, ale i zachłannością. Magiczny artefakt powinien w zupełności wystarczyć za prezent - Mam pomysł co do podarku dla nich. Zajmę się tą kwestią. Już nawet popytałem kilku swoich ludzi. W przeciągu paru dni będę mieć dla nich coś odpowiedniego - niegasnąca gałąź Wiecznego Ognia powinna się im spodobać. Szkocja potrafiła być paskudna, jeśli chodzi o pogodę - deszczowa, zimna, mglista, słońca jak na lekarstwo. Na ich miejscu Burke z pewnością doceniłby wygodę oraz fakt, że nie musi za każdym razem od zera rozpalać ogniska, żeby tylko móc się ogrzać czy przygotować ciepły posiłek. Był w sumie tylko jeden tyci problem, nad którym Craig również zdążył się zastanowić. Czy olbrzymy będą na tyle ogarnięte, aby nie dopuścić do tego, by niegasnący płomień nie wywołał pożaru? Stanowiło to pewne zagrożenie - nie dla samych czarodziejów, bo wioska gigantów znajdowała się na prawdziwym odludziu - ale raczej dla samych olbrzymów. Po cichu jednak liczył na to, że stworzenia te pojmą chociaż tę jedną zasadę - że ognia należy pilnować, aby nie przerodził się w szaleńczy, zabójczy żywioł.
Była jednak jedna rzecz - albo raczej zjawisko - które mogłoby stanowić całkiem interesujący przedmiot podarunku. Burke zadał sobie bowiem pytanie: co właściwie jest potrzebne w dziczy? Gdyby, Salazarze uchowaj!, nie posiadał różdżki, co pozwoliłoby przetrwać mu chłód i niepogodę, przygotować sobie posiłek, odgonić drapieżniki, znaleźć drogę do domu? Olbrzymy z całą pewnością znały pojęcie ognia - były prymitywne i głupie, posiadały jednak przecież hierarchię, budowały wioski, tworzyły jakieś społeczności. Burke użyłby tego stwierdzenia dość ostrożnie, ale gdyby go ktoś zapytał, odpowiedziałby że tak, olbrzymy miały swoją szczątkową i okrutnie prostacką kulturę. A ogień z całą pewnością był jej częścią.
- Wiem, że w Szkocji jest jedno plemię. Przebąkiwało się o nim coś lata temu, kiedy jeszcze chodziłem do Hogwartu. I przetrwały tam aż do dziś, więc to odporne i uparte bydlaki. Nie znam dokładnej lokacji, ale to ponoć spory kawałek. Dowiem się gdzie konkretnie obozują, a wtedy wyślę do ciebie Blanche z wiadomością - odpowiedział. Olbrzymy o których wspominał, były ponoć znane z tego, że odznaczały się niezwykłą walecznością, ale i zachłannością. Magiczny artefakt powinien w zupełności wystarczyć za prezent - Mam pomysł co do podarku dla nich. Zajmę się tą kwestią. Już nawet popytałem kilku swoich ludzi. W przeciągu paru dni będę mieć dla nich coś odpowiedniego - niegasnąca gałąź Wiecznego Ognia powinna się im spodobać. Szkocja potrafiła być paskudna, jeśli chodzi o pogodę - deszczowa, zimna, mglista, słońca jak na lekarstwo. Na ich miejscu Burke z pewnością doceniłby wygodę oraz fakt, że nie musi za każdym razem od zera rozpalać ogniska, żeby tylko móc się ogrzać czy przygotować ciepły posiłek. Był w sumie tylko jeden tyci problem, nad którym Craig również zdążył się zastanowić. Czy olbrzymy będą na tyle ogarnięte, aby nie dopuścić do tego, by niegasnący płomień nie wywołał pożaru? Stanowiło to pewne zagrożenie - nie dla samych czarodziejów, bo wioska gigantów znajdowała się na prawdziwym odludziu - ale raczej dla samych olbrzymów. Po cichu jednak liczył na to, że stworzenia te pojmą chociaż tę jedną zasadę - że ognia należy pilnować, aby nie przerodził się w szaleńczy, zabójczy żywioł.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Biblioteka
Szybka odpowiedź