Jadalnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Jadalnia
Miejsce spotkań rodzinnych, choć w myśl zasady, że żaden gość nie może opuścić domu głodny, również podejmowania przybyszy z innych rodów. W centrum pomieszczenia znajduje się długi stół na krótkich nogach, natomiast zamiast krzeseł, używa się tu miękkich poduszek. W pomieszczeniu przylegającym do jadalni znajduje się bardziej klasyczny stół i zestaw krzeseł, korzysta się z niego jednak bardzo rzadko. Pomieszczenie wyłożone jest oczywiście dywanem, przyozdobione licznymi świecami i latarniami, oraz kotarami, które nadają przytulnego charakteru. Na stole rzadko goszczą europejskie potrawy, służba przygotowując posiłki korzysta też z warzyw i owoców hodowanych w części oranżerii, również przyprawy sprowadzane są ze stron rodzinnych rodu, jakby nie do końca ufali angielskim dostawcom.
Wahanie. Pod jego znamieniem upływały mu ostatnie tygodnie. Wszystko się na siebie nakładało, a poczucie, że Anglia i jej sytuacja polityczna to nie jego cyrk i nie jego małpy, zaczęło powoli odchodzić do lamusa. Nie mogli zignorować, że większość ich partnerów biznesowych i przyjaciół, w mniejszym lub większym stopniu była zamieszana w to wszystko bardziej, niżby sobie życzył. Ministerstwo padło, a choć niektórzy zadali sobie wiele trudu, by zamydlić oczy publiki zapewnieniami o tymczasowym przeniesieniu siedziby, dymiące zgliszcza miał już okazję okazję oglądać, mimo ograniczonych obecnie możliwości dostania się na ląd. Ich mała wyspa zaczęła się nagle jawić jako bezpieczna przystań, tylko pozornie tak daleka od bałaganu w magicznym świecie. Koszmary dalej go męczyły. Wątpliwości, czy podjął dobrą decyzję. Pośpiech nie był nigdy dobrym doradcą, a choć wiedział, że nie musi nikomu usprawiedliwiać swojego wyboru, coraz częściej przyłapywał się na myśleniu o tym, że to co zamierza zrobić jest okrutne w świetle tego, co wiedział. Słowo się jednak rzekło. Rozmawiał z Chonsu, który przy okazji podniósł mu ciśnienie ponad normę. Starał się go zrozumieć i podejść do sytuacji tak rzeczowo, jak tylko potrafił. Zdawał sobie sprawę, że warunki są odmienne od tego, do czego przywykł. Teoretycznie powinien pertraktować z nim jego ojciec, nie sam Rameses. Uznał jednak, że każda farsa ma swoje granice, a w tym przypadku kończy się ona na samej obecności wiekowego już ojca. Pierwsze zgrzyty pojawiły się szybko, a że Ramesesowi niewiele potrzeba było, by znaleźć zwadę, mało nie uniósłby się honorem trochę za bardzo; w takich chwilach nie myślał o konsekwencjach, czuł natomiast gniew pulsujący cicho w opuszkach palców. Jednak wszczynanie konfliktu z przyszłym teściem byłoby niemądre, a upatrywanie się w jego postawie możliwości sprowokowania sprzeczki, tylko po to, by ulżyć jakimś niskim pobudkom, byłoby z kolei naiwne. Nic nie mógł jednak poradzić na to, że cała ta rozmowa z zeszłego tygodnia doprowadziła go na skraj irytacji i wytrzymałości, które zbierały się nad nim niczym gradowe chmury, by w końcu znaleźć ujście w być może niezbyt grzecznym ona nie jest towarem na sprzedaż. Potem uświadomił sobie jednak, że to nie moment na dyktowanie warunków. Startował z pozycji tylko pozornie wygranej; tak naprawdę Chonsu dość wyraźnie dawał do zrozumienia, że wolałby wpierw oddać starszą z córek, ale Rameses uświadomił mu, że jego propozycja dotyczy jednak tej konkretnej. I jakkolwiek nie obyło się bez wytknięcia mu wieku, jak i posiadania młodszego brata, który byłby lepszym kandydatem, w końcu ta słowna umowa nabrała mocy prawnej, przyklepana uściśnięciem dłoni. Shafiq nie mógł się nie zastanawiać, czy wtedy przed laty, jego ojciec też przypieczętował w tej sposób losy jego i Safiyi. Obecnie pełnił tylko funkcję obserwatora, popierającego wybór syna, który był już stanowczo za stary na to, by stawiać go przed faktem dokonanym. Ciężko było stwierdzić, komu bardziej ulżyło, że żmudne poszukiwania kandydatki mają już z głowy. Rameses sam zakwestionował jednak dokonany wybór już w noc po wszystkich ustaleniach, gdy obudziwszy się z paskudnego snu, zrozumiał, że chyba nawet nie zauważył, kiedy miejsce martwej Safiyi w jego koszmarze zajęła Nephthys.
Nie miał zbyt wiele czasu na oswojenie się z myślą o ponownych zaręczynach, bo datę oficjalnego ich zawarcia wyznaczono na siedemnastego lipca, a zatem nawet nie tydzień po rozmowie z Chonsu. Czuł się nieskończenie głupio z całą tą otoczką, jeszcze głupiej, gdy uświadomił sobie, że Nephthys pewnie nawet nie wie, kto stał się jej nabywcą, idąc tokiem skojarzeń z rozmowy z jej ojcem. Czułby się najpewniej lepiej, mogąc jednak ją poinformować i oszczędzić niepewności odnośnie tego wieczoru, ale uznał w końcu, że to całkowicie bezcelowe. Niech już od początku do końca wszystko będzie jak należy, nawet jeśli wszystko to sprawiało, że stawał okoniem. Zresztą nie miał nawet okazji na nią trafić i tak naprawdę miał ją dzisiaj zobaczyć po raz pierwszy od czasu przelotnego spotkania w ogrodach, jakoś na początku lipca. Nie spodziewał się najweselszej reakcji na to, co miało nadejść. Towarzyszyło mu też przeświadczenie, że gdyby nie Amun, to wszystko nie musiałoby się dziać. Nie musiałby brać odpowiedzialności za dziewczynę, której nie mógł dać tego, czego taka młódka mogłaby oczekiwać. Liczył jednak na zdrowy rozsądek Nephthys i to, że z czasem być może doceni i dostrzeże, że mogła trafić znacznie gorzej, nawet jeśli takie pocieszenie było marne. Na ten jeden wieczór niewzruszona niczym pewność siebie Shafiqa trochę przygasła. Jak nigdy świadom własnych ułomności, będzie musiał przed nią stanąć i zapewnić, że intencje ma krystalicznie czyste. Pominąć fakt, jaki niepokój wzbudza w nim myśl, że historia może się powtórzyć i udawać jak zwykle, że żadne trudności mu niestraszne. Wystawna kolacja miała stanowić tylko preludium. Dostał też informację, że to urodziny jego lada chwila narzeczonej, stąd prócz pierścionka czekały inne podarunki. Coś mu jednak podpowiadało, że to niewiele w tej sytuacji zmieni, a Nephthys nie stanowi kobiety, którą kosztowności przekupią. Którą cokolwiek przekupi. Nie chciał tego zresztą; przecież nie o to chodziło.
Nadszedł jednak wieczór, gdy należało wyjść naprzeciw konsekwencjom, jakie by one nie były. Każda minuta tej kolacji była jak kij wsadzany w mrowisko, który przypominał mu o tym, co już było, kilka lat wstecz. Nie chciał dawać do zrozumienia, że go to nuży. Byłoby to nie w porządku choćby wobec i samej Nephthys. Dlatego zmusił się do pewnej gry pozorów, która grą była jedynie połowicznie. Nawet jeśli wiedział, jak naiwnym było sądzenie, że z czasem młodziutka narzeczona zapełni pustkę, którą zostawiła po sobie Safiya. Nawet nie sądził, że cała ta sytuacja spotka się z takim oporem moralnym z jego strony. Tak było trzeba, po prostu, ale szanował Nephthys na tyle, by wiedzieć, że nie mógłby jej oszukać. To rodziło pytanie, dlaczego uparł się akurat na nią, to zaś doprowadzało do wniosków, których nawet nie chciał wypowiadać na głos. Zajmując miejsce przy niskim stole pomiędzy swoimi krewnymi, uznał jednak, że nie może tego traktować tak samo. Nie było tak samo. Powinien w końcu postawić grubą linię pomiędzy tym, co było, a tym, co będzie.
Gość
Gość
Szła jak na ścięcie.
Dotychczas wydawało jej się, że to sama instytucja małżeństwa stanowi dla niej największe zmartwienie, ale gdy Isis przyszła do jej komnat przed kilkoma dniami, by oznajmić, że podsłuchała rozmowę, z której wynikało, że Nephthys zostanie zaręczona z kuzynem zamieszkującym Egipt, uświadomiła sobie, jak bardzo się myliła. Teraz na pierwszy plan wysunął się strach. Czym innym była przedwcześnie przerwana podróż do Egiptu ze świadomością, że musi stamtąd prędzej czy później wrócić, a czym innym fakt, że jeśli tam wyjdzie, to nie wróci prędko; o ile w ogóle. Przecież Bastet nie miała już możliwości podróży do ich angielskiej siedziby, poza tym wiedziała też, że w tamtych rejonach nie było co liczyć na nieco zeuropeizowane reguły, które pozwalały jej chociażby na samotne wyjścia. Tak jak dotąd dusiły ją więzy konieczności wyjścia za mąż, tak teraz przeciwko niej miało obrócić się jej największe marzenie. Bo co jej po mieszkaniu w Egipcie, skoro i tak będzie miała niemal związane ręce? Nie zobaczy więcej swoich przyjaciół? Wszystkich tych, na których tak jej zależało? W świetle ewentualnego wyjazdu nawet Isis nie chciała zostawiać. Nie chciała wyruszać w nieznane, nawet jeśli w Anglii było niebezpiecznie. Nie lękała się o swoje bezpieczeństwo, być może niesłusznie. Ale nie wyobrażała sobie przebywania w Afryce, gdy tutaj ważyły się losy czarodziejskiego świata, a nawet jeśli nie miała brać w tym udziału osobiście, chciała mieć przynajmniej wgląd w to, co się dzieje, bo zbyt wiele drogich jej osób było w to wplątanych, by po prostu o tym zapomnieć.
Służące przyniosły jej strój, na który patrzyła z obrzydzeniem, mimo tego, że bez wątpienia był piękny. Ostatnie dni przyniosły jej tylko świadomość, że burzył się jej spokój. Zawsze tak dumna z tego, że w tak dobry sposób powściągała emocje, musiała to zweryfikować, pozostawało liczyć, że to stan przejściowy, że to minie. Nie mogła przecież okazywać otwartego niezadowolenia. Męczyła ją jednak ta konieczność gry w pozory. Miała zjawić się w jadalni i udawać, że nie wie po co się zebrali. Była też koszmarnie negatywnie nastawiona do przyszłego małżonka, nieważne, kim miał się okazać. Brakowało jej w tej chwili matki, która by ją uspokoiła, jakiejkolwiek pomocnej i dobrej duszy, która położyłaby jej rękę na ramieniu i powiedziała, że nie musi się martwić, a wszystkie te sprzeczne emocje, które nią targają, w końcu miną i odzyska swój spokój.
Absurdalnie przeciągała moment kroczenia korytarzami w stronę jadalni. Powiewając połami zwiewnego materiału w kolorze oranżu, podzwaniając ozdobami, które zdobiły jej ciało, powstrzymywała się siłą od ucieczki. To irracjonalne; wiedziała, że tego przecież nie zrobi. Była zbyt dumna, zbyt odpowiedzialna, by zachować się w tak tchórzliwy sposób. Nigdy nie panikowała, skąd więc teraz w niej nagle tak silny instynkt ku temu, by zniknąć? Gdyby mogła, skryłaby się w swoich komnatach i przeczekała wszystko to, co najgorsze, nie była jednak dzieckiem i wiedziała, że co się odwlecze to nie uciecze. I choć zewnętrznie zachowywała idealny spokój i harmonię, w jej głowie rozgrywała się prawdziwa burza. Z tego wszystkiego nie myślała nawet o swoich urodzinach. Nie były niczym ponad kolejny rok w metryce, tym bardziej w świetle tego, że zbiegały się w czasie z innym wydarzeniem. Im bliżej miejsca destynacji była, tym bardziej czuła niewidzialną rękę, która się na niej zaciskała, miażdżąc ją całą. Serce biło jej szybko, a gdy służba otworzyła przed nią skrzydła ciężkich drzwi, weszła do środka, wahając się jeszcze tylko chwilę.
Miejmy to z głowy.
Powiodła uważnym spojrzeniem po zebranych, podbródek trzymając wysoko uniesiony. Spodziewała się go ujrzeć, sprawcę całego jej nieszczęścia; żadnej obcej sylwetki jednak przy stole nie dostrzegła. Spodziewała się nieznajomego, bo większość Shafiqów zamieszkujących w Anglii znała przynajmniej z widzenia. Zbliżyła się, zajmując należne jej miejsce, wpierw przywitawszy się ze wszystkimi obecnymi, raz jeszcze prześlizgując po nich piwnym spojrzeniem. A może nie przyjechał? Może to wszystko tylko fałszywy alarm? Kolacja się rozpoczęła, ale Neph nie brała czynnego udziału w rozmowach, nie mogąc pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia, że coś jest nie tak. Jednocześnie czuła na sobie badawcze spojrzenia, więc wszyscy doskonale wiedzieli, co się święci.
Dotychczas wydawało jej się, że to sama instytucja małżeństwa stanowi dla niej największe zmartwienie, ale gdy Isis przyszła do jej komnat przed kilkoma dniami, by oznajmić, że podsłuchała rozmowę, z której wynikało, że Nephthys zostanie zaręczona z kuzynem zamieszkującym Egipt, uświadomiła sobie, jak bardzo się myliła. Teraz na pierwszy plan wysunął się strach. Czym innym była przedwcześnie przerwana podróż do Egiptu ze świadomością, że musi stamtąd prędzej czy później wrócić, a czym innym fakt, że jeśli tam wyjdzie, to nie wróci prędko; o ile w ogóle. Przecież Bastet nie miała już możliwości podróży do ich angielskiej siedziby, poza tym wiedziała też, że w tamtych rejonach nie było co liczyć na nieco zeuropeizowane reguły, które pozwalały jej chociażby na samotne wyjścia. Tak jak dotąd dusiły ją więzy konieczności wyjścia za mąż, tak teraz przeciwko niej miało obrócić się jej największe marzenie. Bo co jej po mieszkaniu w Egipcie, skoro i tak będzie miała niemal związane ręce? Nie zobaczy więcej swoich przyjaciół? Wszystkich tych, na których tak jej zależało? W świetle ewentualnego wyjazdu nawet Isis nie chciała zostawiać. Nie chciała wyruszać w nieznane, nawet jeśli w Anglii było niebezpiecznie. Nie lękała się o swoje bezpieczeństwo, być może niesłusznie. Ale nie wyobrażała sobie przebywania w Afryce, gdy tutaj ważyły się losy czarodziejskiego świata, a nawet jeśli nie miała brać w tym udziału osobiście, chciała mieć przynajmniej wgląd w to, co się dzieje, bo zbyt wiele drogich jej osób było w to wplątanych, by po prostu o tym zapomnieć.
Służące przyniosły jej strój, na który patrzyła z obrzydzeniem, mimo tego, że bez wątpienia był piękny. Ostatnie dni przyniosły jej tylko świadomość, że burzył się jej spokój. Zawsze tak dumna z tego, że w tak dobry sposób powściągała emocje, musiała to zweryfikować, pozostawało liczyć, że to stan przejściowy, że to minie. Nie mogła przecież okazywać otwartego niezadowolenia. Męczyła ją jednak ta konieczność gry w pozory. Miała zjawić się w jadalni i udawać, że nie wie po co się zebrali. Była też koszmarnie negatywnie nastawiona do przyszłego małżonka, nieważne, kim miał się okazać. Brakowało jej w tej chwili matki, która by ją uspokoiła, jakiejkolwiek pomocnej i dobrej duszy, która położyłaby jej rękę na ramieniu i powiedziała, że nie musi się martwić, a wszystkie te sprzeczne emocje, które nią targają, w końcu miną i odzyska swój spokój.
Absurdalnie przeciągała moment kroczenia korytarzami w stronę jadalni. Powiewając połami zwiewnego materiału w kolorze oranżu, podzwaniając ozdobami, które zdobiły jej ciało, powstrzymywała się siłą od ucieczki. To irracjonalne; wiedziała, że tego przecież nie zrobi. Była zbyt dumna, zbyt odpowiedzialna, by zachować się w tak tchórzliwy sposób. Nigdy nie panikowała, skąd więc teraz w niej nagle tak silny instynkt ku temu, by zniknąć? Gdyby mogła, skryłaby się w swoich komnatach i przeczekała wszystko to, co najgorsze, nie była jednak dzieckiem i wiedziała, że co się odwlecze to nie uciecze. I choć zewnętrznie zachowywała idealny spokój i harmonię, w jej głowie rozgrywała się prawdziwa burza. Z tego wszystkiego nie myślała nawet o swoich urodzinach. Nie były niczym ponad kolejny rok w metryce, tym bardziej w świetle tego, że zbiegały się w czasie z innym wydarzeniem. Im bliżej miejsca destynacji była, tym bardziej czuła niewidzialną rękę, która się na niej zaciskała, miażdżąc ją całą. Serce biło jej szybko, a gdy służba otworzyła przed nią skrzydła ciężkich drzwi, weszła do środka, wahając się jeszcze tylko chwilę.
Miejmy to z głowy.
Powiodła uważnym spojrzeniem po zebranych, podbródek trzymając wysoko uniesiony. Spodziewała się go ujrzeć, sprawcę całego jej nieszczęścia; żadnej obcej sylwetki jednak przy stole nie dostrzegła. Spodziewała się nieznajomego, bo większość Shafiqów zamieszkujących w Anglii znała przynajmniej z widzenia. Zbliżyła się, zajmując należne jej miejsce, wpierw przywitawszy się ze wszystkimi obecnymi, raz jeszcze prześlizgując po nich piwnym spojrzeniem. A może nie przyjechał? Może to wszystko tylko fałszywy alarm? Kolacja się rozpoczęła, ale Neph nie brała czynnego udziału w rozmowach, nie mogąc pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia, że coś jest nie tak. Jednocześnie czuła na sobie badawcze spojrzenia, więc wszyscy doskonale wiedzieli, co się święci.
شاهدني من فوق
Kiedy tylko Nephthys pojawiła się w środku, wszystkie spojrzenia skierowały się na nią, w tym również czerń wzrok Ramesesa. Wyraźnie kogoś szukała, pewnie zastanawiała się, o kogo może chodzić. Kto jest sprawcą jej nieszczęść i rychłej utraty panieństwa; wszak w ich rodzie zrywanie zaręczyn było rzadkie i zakrawało na skandal, nie sądził zatem, by miało ich to spotkać. Była taka dumna; coś w jej oczach świadczyło o niezłomności, to z kolei mogłoby przyszłego męża niepokoić. Żony miały być posłuszne, a kiedy tylko Shafiq przyłapał się na takim myśleniu, wyparł to. Najpierw powinien załatwić sprawę od strony formalnej, aniżeli zachowywać się, jakby wszystko było z góry przesądzone, nawet jeśli było. Zwykła przyzwoitość nie pozwalała mu na stawianie jej przed faktem dokonanym i traktowaniu jej, jak swojej własności. Nie była nią. Jak nigdy, odzywał się w trakcie kolacji niewiele; wątpliwości, które nigdy nie leżały w jego naturze, zakradły się gdzieś w jego podświadomość i nie zamierzały jej opuszczać, wraz z tymi wszystkimi koszmarami, które tylko je podsycały. Nie popełniał błędu, była doskonałą kandydatka na żonę — to jedno pozostawało oczywistością. Ale czy nie porywał się z motyką na słońce? Czy to w ogóle było w porządku? Skąd te nagłe moralne rozterki? Nie powinien ich mieć. To ich mogło łączyć, albo całkowicie podzielić, bo tak naprawdę ani jemu, ani Nephthys niespieszno było pętać się więzami małżeńskimi, choć ich powody były przecież skrajnie różne. Szybko odzyskał jednak rezon stwierdzając, że za dużo nad tym wszystkim niepotrzebnie myśli.
Mimo to, przyglądał jej się znacznie częściej niż powinien w trakcie tego posiłku, jak nigdy świadom upływającego szybko czasu. Nie to, że się stresował, choć jakieś swoje obawy miał; głównie związane z reakcją Nephthys. Co zobaczy na jej twarzy? Żal? Wściekłość? Brak zrozumienia? Czy będzie próbowała go odwieść od tego pomysłu, czy przeciwnie — zbędzie obojętnością? Sam nie wiedział, którą z tych opcji by wolał, zresztą żadne z powyższych nie miało ostatecznie znaczenia. Uświadomił sobie właśnie, że ona pewnie nawet nie wie dokładnie, z kim ją zaręczają. Pomyślał wręcz, że ta dumna mina, którą przybrała na ten wieczór, była jedynie maską. I uznał, że dosyć tej farsy. Odchrząknął, gdy zostały uprzątnięte naczynia, po czym utkwił w niej intensywnie wzrok.
— Nephthys, mógłbym cię prosić? — Zwrócił się do niej. Głosy przy stole ucichły nieznacznie, kiedy głęboki głos Ramesesa potoczył się po stole. Również wtedy, gdy wstał, krótko przepraszając zebranych i czekając, aż kuzynka się zbliży. Był wyprostowany jak struna, chociaż z pewnością nie spięty, o czym najlepiej świadczył uśmiech przekonania o własnym niezachwianiu w niczym. Tak naprawdę uparł się, żeby zrobić to po swojemu, równie dobrze zaręczyny mogły przyjąć formę podpisywania umowy pomiędzy rodzinami i uniknęliby całej tej szopki. Nie chciał tego jednak dla przyszłej narzeczonej. Nie zasługiwała na to, żeby sprowadzać to do biurokracji. Poza tym zwyczajnie chciał z nią porozmawiać i zrobić to, co w jego mniemaniu było słuszne. O ile w przypadku, gdy zaręczano go z Safiyą nie miał tego luksusu, nie zamierzał go odmawiać kuzynce teraz. Tylko tyle mógł zrobić.
Poprowadził dziewczynę na taras przylegający do jadalni. Nie korzystali z niego zbyt często, głównie ze względu na kiepską pogodę. Skoro jednak ta zdawała się od kilku tygodni poprawiać, z powodu dzisiejszej okazji pojawiły się tu rośliny i duża ilość niewielkich świateł, mających rzucać nieco blasku i ciepła na widoczny stąd ogród. Shafiq kazał służbie wyjść. Od jadalni odgradzały ich masywne kotary, które ani drgnęły; to nie był wietrzny wieczór. Pogoda dopisała — wieczór jak na angielskie standardy był całkiem ciepły, a niebo, gdzie zaczynały brylować gwiazdy, pozostawało bezchmurne. Gwar z wnętrza ucichł, jakby wsiąkł w bordowy materiał. Sugerowało to również, że mogą rozmawiać bez konieczności ściszania głosu i obaw, że wprawne ucho cokolwiek zza niego wyłapie. Zatrzymał się dopiero obok masywnej balustrady i obrócił w stronę kuzynki, w skupieniu prześlizgując spojrzeniem po jej twarzy. Nie sprowadziłby jej tylko do powierzchownego piękna, choć to rzucało się na pierwszy plan z każdym spojrzeniem, którym obarczał jej gładkie policzki. Płomienie świec odbijały się w jej oczach sprawiając, że wydawały się wesołe, ale jaka była prawda mógł się jedynie domyślać, a domysłom tym daleko było do pozytywnych. Wyglądała zjawiskowo, niczym motyl, który zatrzymał się tutaj tylko na chwilę, by zaraz odlecieć w sobie tylko znanym kierunku, pozostawiając po sobie tylko miłe wspomnienie. Był to pierwszy moment, kiedy poczuł znajome ukłucie wyrzutów sumienia, tym razem jednak ze znacznie innego powodu. Patrzył na nią tak samo, jak kiedyś na kogoś innego; tym razem jednak było inaczej. I chyba właśnie ta świadomość, utwierdziła go w końcu w przekonaniu, że postępuje słusznie.
— Cała ta szopka urąga twojej inteligencji, za co przepraszam — zaczął łagodnie, uśmiechając się półgębkiem, choć grymas ten szybko zastąpiło ponowne skupienie. Nawet jeśli przepraszał, nie wydawał się skruszony. Bił od niego spokój. Nie to należne mu wiecznie rozgorączkowanie, które sugerowałoby, że nie do końca wiadomo, jak zachowa się za chwilę. — Ale nim cokolwiek powiesz, pozwól mi proszę dokończyć to, co mam ci do powiedzenia. Potem możesz nawet przeskoczyć balustradę i zniknąć, jeśli uznasz to za konieczne — dodał, jeszcze tylko na chwilę pozwalając sobie na żartobliwy ton, nim całkowicie spoważniał.
Mimo to, przyglądał jej się znacznie częściej niż powinien w trakcie tego posiłku, jak nigdy świadom upływającego szybko czasu. Nie to, że się stresował, choć jakieś swoje obawy miał; głównie związane z reakcją Nephthys. Co zobaczy na jej twarzy? Żal? Wściekłość? Brak zrozumienia? Czy będzie próbowała go odwieść od tego pomysłu, czy przeciwnie — zbędzie obojętnością? Sam nie wiedział, którą z tych opcji by wolał, zresztą żadne z powyższych nie miało ostatecznie znaczenia. Uświadomił sobie właśnie, że ona pewnie nawet nie wie dokładnie, z kim ją zaręczają. Pomyślał wręcz, że ta dumna mina, którą przybrała na ten wieczór, była jedynie maską. I uznał, że dosyć tej farsy. Odchrząknął, gdy zostały uprzątnięte naczynia, po czym utkwił w niej intensywnie wzrok.
— Nephthys, mógłbym cię prosić? — Zwrócił się do niej. Głosy przy stole ucichły nieznacznie, kiedy głęboki głos Ramesesa potoczył się po stole. Również wtedy, gdy wstał, krótko przepraszając zebranych i czekając, aż kuzynka się zbliży. Był wyprostowany jak struna, chociaż z pewnością nie spięty, o czym najlepiej świadczył uśmiech przekonania o własnym niezachwianiu w niczym. Tak naprawdę uparł się, żeby zrobić to po swojemu, równie dobrze zaręczyny mogły przyjąć formę podpisywania umowy pomiędzy rodzinami i uniknęliby całej tej szopki. Nie chciał tego jednak dla przyszłej narzeczonej. Nie zasługiwała na to, żeby sprowadzać to do biurokracji. Poza tym zwyczajnie chciał z nią porozmawiać i zrobić to, co w jego mniemaniu było słuszne. O ile w przypadku, gdy zaręczano go z Safiyą nie miał tego luksusu, nie zamierzał go odmawiać kuzynce teraz. Tylko tyle mógł zrobić.
Poprowadził dziewczynę na taras przylegający do jadalni. Nie korzystali z niego zbyt często, głównie ze względu na kiepską pogodę. Skoro jednak ta zdawała się od kilku tygodni poprawiać, z powodu dzisiejszej okazji pojawiły się tu rośliny i duża ilość niewielkich świateł, mających rzucać nieco blasku i ciepła na widoczny stąd ogród. Shafiq kazał służbie wyjść. Od jadalni odgradzały ich masywne kotary, które ani drgnęły; to nie był wietrzny wieczór. Pogoda dopisała — wieczór jak na angielskie standardy był całkiem ciepły, a niebo, gdzie zaczynały brylować gwiazdy, pozostawało bezchmurne. Gwar z wnętrza ucichł, jakby wsiąkł w bordowy materiał. Sugerowało to również, że mogą rozmawiać bez konieczności ściszania głosu i obaw, że wprawne ucho cokolwiek zza niego wyłapie. Zatrzymał się dopiero obok masywnej balustrady i obrócił w stronę kuzynki, w skupieniu prześlizgując spojrzeniem po jej twarzy. Nie sprowadziłby jej tylko do powierzchownego piękna, choć to rzucało się na pierwszy plan z każdym spojrzeniem, którym obarczał jej gładkie policzki. Płomienie świec odbijały się w jej oczach sprawiając, że wydawały się wesołe, ale jaka była prawda mógł się jedynie domyślać, a domysłom tym daleko było do pozytywnych. Wyglądała zjawiskowo, niczym motyl, który zatrzymał się tutaj tylko na chwilę, by zaraz odlecieć w sobie tylko znanym kierunku, pozostawiając po sobie tylko miłe wspomnienie. Był to pierwszy moment, kiedy poczuł znajome ukłucie wyrzutów sumienia, tym razem jednak ze znacznie innego powodu. Patrzył na nią tak samo, jak kiedyś na kogoś innego; tym razem jednak było inaczej. I chyba właśnie ta świadomość, utwierdziła go w końcu w przekonaniu, że postępuje słusznie.
— Cała ta szopka urąga twojej inteligencji, za co przepraszam — zaczął łagodnie, uśmiechając się półgębkiem, choć grymas ten szybko zastąpiło ponowne skupienie. Nawet jeśli przepraszał, nie wydawał się skruszony. Bił od niego spokój. Nie to należne mu wiecznie rozgorączkowanie, które sugerowałoby, że nie do końca wiadomo, jak zachowa się za chwilę. — Ale nim cokolwiek powiesz, pozwól mi proszę dokończyć to, co mam ci do powiedzenia. Potem możesz nawet przeskoczyć balustradę i zniknąć, jeśli uznasz to za konieczne — dodał, jeszcze tylko na chwilę pozwalając sobie na żartobliwy ton, nim całkowicie spoważniał.
Gość
Gość
Czuła się źle z całą tą uwagą, którą jej w tej chwili poświęcano, choć zastanawiała się, czy to przypadkiem nie jej przewrażliwienie. Była niemal pewna, że gdyby nie była świadoma tego, co ma dzisiaj nastąpić, wzięłaby to za przejaw tego, że przecież ma dzisiaj urodziny. Dwadzieścia jeden lat. Kiedy to minęło? Przez głowę przemknęło jej, że i tak dość długo udało się odwlec wypełnienie obowiązku, do którego ją stworzono. Przy okazji znów wykluła się w niej ta sama irytacja, towarzysząca jej już od kilku dni. Świat płonął, a ona martwiła się tak przyziemnymi sprawami... Poniekąd nie mając wyjścia. Poskąpiono jej możliwości brania udziału w tym, co istotne, musiała się zatem skupić na roli, którą jej przydzielono. Nawet jeśli czuła się przez to tak oderwana od rzeczywistości, jak to tylko było możliwe. Zasiadła do stołu i zajęła się cichą rozmową z kuzynką, chcąc zamaskować odczuwany dyskomfort. Czuła napięcie atmosfery, coś wyraźnie wisiało w powietrzu i przebijało się przez radosny gwar rozmów, ale nie rozumiała, dlaczego to wszystko wygląda akurat w ten sposób. Kiedy to Bastet zaręczano, sprawy wyglądały prościej, a choć ciężko było mówić o romantyzmie, przynajmniej kawę wyłożono na ławę szybko, nim domysły zdążyły ją zaniepokoić. Nephthys natomiast, z każdą mijającą minutą, czuła ucisk w żołądku. W końcu odsunęła od siebie talerz wiedząc, że nie przełknie ani kęsa więcej i skryła się za pucharem z wodą, ukradkiem przesuwając spojrzenie po wszystkich siedzących przy stole mężczyznach, w myślach zastanawiając się, o co tak naprawdę tutaj chodzi. I już była skłonna przypuszczać, że to Isis spłatała jej figla; znów. Nie byłoby to przecież takie nieprawdopodobne, zepsuć jej dzień urodzin plotką o zaręczynach. Nie zdążyła się jednak rozluźnić, ani głębiej rozważyć tej kwestii, bo rychło usłyszała swoje imię z ust kogoś, kogo nie mogła się spodziewać. Podniosła uważne, piwne spojrzenie na kuzyna po drugiej stronie stołu i przez chwilę przyszpiliła go wzrokiem. Przez jej twarz nie przemknął nawet cień uśmiechu, choć i konsternacji, którą odczuwała, nie sposób było się tam dopatrzeć. Skinęła jedynie głową w odpowiedzi i wstała, poświęcając nagle nadmiar uwagi zwiewnym warstwom muślinu, które otulały ją jak płatki wyjątkowo delikatnego kwiatu. Miała zupełną pustkę w głowie, a poczucie całkowitego odrealnienia nie pozwalało się nawet należycie przejąć tym, co właśnie miało miejsce.
Dała się wyprowadzić na taras, choć przez chwilę, nim służba nie opuściła tego miejsca, pozostałą tuż przy kotarze, jakby zastanawiając się, czy przekroczyć jej granicę, czy niekoniecznie. Dopiero wtedy, przełykając ciężko ślinę, choć minę wciąż zachowując raczej obojętną, niźli zaskoczoną, podążyła w ślady Ramesesa. Przez chwilę stanęła bokiem do niego, opierając się o poręcz i zaciskając na niej dłonie, jakby chłodny kamień miał jej dodać siły. Mogłaby go zapytać, w czym rzecz, ale zrozumienie przyszło szybciej, zupełnie nieproszone. Czuła się oszukana. Dlatego nawet nie patrzyła w jego stronę, nie chcąc, by to widział. Czy zrobił to celowo? Czy wszystkie ich rozmowy w trakcie ostatnich miesięcy, które tak sobie ceniła, biorąc je za przejaw dobrej woli kuzyna, miały na celu ją tylko oswoić z tym, co czeka ją w lipcu? Od jak dawna o tym wiedział? A może to dlatego ojciec tak nalegał, żeby wróciła z Egiptu? Pytania pojawiały się szybciej, niż byłaby je w stanie wypowiedzieć na głos, dlatego milczała jak zaklęta, przez chwilę w zamyśleniu kontemplując obraz ogrodu. W swoim zamyśleniu nie zdążyła nawet dostrzec, że taras wrócił do łask po wszystkich ubiegło miesięcznych załamaniach pogodowych; wróciły rośliny, a płomienie świec nadawały przytulnego charakteru temu miejscu. Na dźwięk głosu Ramesesa drgnęła i zwróciła się do niego przodem. Nic nie mówiła, obserwując go ze spokojem i konfrontując ich spojrzenia, zadzierając głowę nieco do góry. W mig pojęła, co zrobiła Isis. Nie rozumiała tylko, dlaczego, ale to nie miało większego znaczenia. A może jednak to nie było kłamstwo? Może stojący przed nią Shafiq do serca wziął sobie jej słowa o tym, że chętnie wróciłaby do Egiptu? Szybko wykluczyła tę możliwość, nie widząc powodu, dla którego miałby być skłonny do takich poświęceń. Poza tym chociaż nie rozmawiali o tym, wiedziała, że i on rozgląda się za kandydatką na żonę. Ani przez chwilę nie myślała jednak, że padnie na nią. Zalały ją wątpliwości, nie tylko dlatego, że był od niej przecież raz starszy. O dziwo, to akurat z jakiegoś powodu wywoływało najmniejszy opór. Przez szalejące emocje, najsilniej przebijała się konsternacja.
- Nie musisz mnie przepraszać - odparła krótko, w dalszym ciągu przeciwstawiając mu odważnie swój wzrok. Była zmieszana, ale starała się wykrzesać z siebie determinację, która pozwoli jej na to, żeby wypełnić swoje obowiązki i oddali od niej to okrutne poczucie zdrady. Nie do końca rozumiała, skąd się ono wzięło. Nie wiedziała, skąd ta rozmowa; jeśli chciał ją pojąć za żonę, można to było załatwić dokładnie tak, jak zazwyczaj. Fakt, że jako jeden z naprawdę niewielu postanowił podjąć z nią dialog, zamiast po prostu poinformować, że są narzeczeństwem, działał na jego korzyść, co jedynie bardziej ją sfrustrowało. Nawet gdyby chciała pielęgnować w sobie niechęć do niego, nie mogła tego robić w obliczu tego, co właśnie próbował zrobić. Choć właściwie jeszcze nie była pewna, co właściwie zamierza jej mówić. Dlatego nawet jeśli choćby cień uśmiechu nie pojawił się na jej ustach, rozłożyła ręce, jakby sygnalizowała, że ma kontynuować. Dopiero na słowa o balustradzie, zerknęła teatralnie za nią, jakby naprawdę miała to rozważyć. Doceniała próbę rozluźnienia atmosfery, choć poczytała ją za przejaw jakiegoś poczucia winy. Dobrze wiedział, jakie mogła mieć do tego podejście, widziała to wymalowane na jego twarzy. Narastało jej zdenerwowanie; kładąc rękę na poręczy, ścisnęła ją, jakby chciała ukryć lekkie drżenie. Jej fasada opanowania zachwiała się, ale nie runęła.
Dała się wyprowadzić na taras, choć przez chwilę, nim służba nie opuściła tego miejsca, pozostałą tuż przy kotarze, jakby zastanawiając się, czy przekroczyć jej granicę, czy niekoniecznie. Dopiero wtedy, przełykając ciężko ślinę, choć minę wciąż zachowując raczej obojętną, niźli zaskoczoną, podążyła w ślady Ramesesa. Przez chwilę stanęła bokiem do niego, opierając się o poręcz i zaciskając na niej dłonie, jakby chłodny kamień miał jej dodać siły. Mogłaby go zapytać, w czym rzecz, ale zrozumienie przyszło szybciej, zupełnie nieproszone. Czuła się oszukana. Dlatego nawet nie patrzyła w jego stronę, nie chcąc, by to widział. Czy zrobił to celowo? Czy wszystkie ich rozmowy w trakcie ostatnich miesięcy, które tak sobie ceniła, biorąc je za przejaw dobrej woli kuzyna, miały na celu ją tylko oswoić z tym, co czeka ją w lipcu? Od jak dawna o tym wiedział? A może to dlatego ojciec tak nalegał, żeby wróciła z Egiptu? Pytania pojawiały się szybciej, niż byłaby je w stanie wypowiedzieć na głos, dlatego milczała jak zaklęta, przez chwilę w zamyśleniu kontemplując obraz ogrodu. W swoim zamyśleniu nie zdążyła nawet dostrzec, że taras wrócił do łask po wszystkich ubiegło miesięcznych załamaniach pogodowych; wróciły rośliny, a płomienie świec nadawały przytulnego charakteru temu miejscu. Na dźwięk głosu Ramesesa drgnęła i zwróciła się do niego przodem. Nic nie mówiła, obserwując go ze spokojem i konfrontując ich spojrzenia, zadzierając głowę nieco do góry. W mig pojęła, co zrobiła Isis. Nie rozumiała tylko, dlaczego, ale to nie miało większego znaczenia. A może jednak to nie było kłamstwo? Może stojący przed nią Shafiq do serca wziął sobie jej słowa o tym, że chętnie wróciłaby do Egiptu? Szybko wykluczyła tę możliwość, nie widząc powodu, dla którego miałby być skłonny do takich poświęceń. Poza tym chociaż nie rozmawiali o tym, wiedziała, że i on rozgląda się za kandydatką na żonę. Ani przez chwilę nie myślała jednak, że padnie na nią. Zalały ją wątpliwości, nie tylko dlatego, że był od niej przecież raz starszy. O dziwo, to akurat z jakiegoś powodu wywoływało najmniejszy opór. Przez szalejące emocje, najsilniej przebijała się konsternacja.
- Nie musisz mnie przepraszać - odparła krótko, w dalszym ciągu przeciwstawiając mu odważnie swój wzrok. Była zmieszana, ale starała się wykrzesać z siebie determinację, która pozwoli jej na to, żeby wypełnić swoje obowiązki i oddali od niej to okrutne poczucie zdrady. Nie do końca rozumiała, skąd się ono wzięło. Nie wiedziała, skąd ta rozmowa; jeśli chciał ją pojąć za żonę, można to było załatwić dokładnie tak, jak zazwyczaj. Fakt, że jako jeden z naprawdę niewielu postanowił podjąć z nią dialog, zamiast po prostu poinformować, że są narzeczeństwem, działał na jego korzyść, co jedynie bardziej ją sfrustrowało. Nawet gdyby chciała pielęgnować w sobie niechęć do niego, nie mogła tego robić w obliczu tego, co właśnie próbował zrobić. Choć właściwie jeszcze nie była pewna, co właściwie zamierza jej mówić. Dlatego nawet jeśli choćby cień uśmiechu nie pojawił się na jej ustach, rozłożyła ręce, jakby sygnalizowała, że ma kontynuować. Dopiero na słowa o balustradzie, zerknęła teatralnie za nią, jakby naprawdę miała to rozważyć. Doceniała próbę rozluźnienia atmosfery, choć poczytała ją za przejaw jakiegoś poczucia winy. Dobrze wiedział, jakie mogła mieć do tego podejście, widziała to wymalowane na jego twarzy. Narastało jej zdenerwowanie; kładąc rękę na poręczy, ścisnęła ją, jakby chciała ukryć lekkie drżenie. Jej fasada opanowania zachwiała się, ale nie runęła.
شاهدني من فوق
Nie umknął jego uwadze nawet jej najdrobniejszy gest; przypuszczalnie dlatego, że obserwował jej reakcję z uwagą, świadom, że to nie będzie łatwe. A przecież mógł zdecydować się na inną, starszą kandydatkę, która najpewniej przyjęłaby widmo zaręczyn z wdzięcznością. Po co sobie to zrobił? A tak, przedłużanie linii, to w pierwszej kolejności. W drugiej być może upodobanie do podejmowania wyzwań, a w trzeciej? Bo mógł sobie na to pozwolić, więc to też zamierzał uczynić, choć nie wiedział zupełnie jak do niej podejść. Niechęć na jej twarzy, choć usilnie skrywana, bezdyskusyjnie tam była. I tylko gdzieś całkowicie z tyłu głowy, zupełnie wyparte, pojawiały się jego inne pobudki, już te właściwie. Ale nimi nie zamierzał zaprzątać sobie myśli, dopóki nie było to absolutnie koniecznie. Zdeprymowany i może tylko odrobinę wyprowadzony z równowagi lakonicznością jej wypowiedzi, wszak oboje wiedzieli, że przepraszać musi, bo wszystko to jest absurdem. Nie był świadom tego, że jej siostra ponownie wprowadziła ją w błąd, co doprowadziło do wydarzeń, które pewnie kryły się za jej zamyśleniem. Poczekał, aż odwróciła się w jego stronę, by móc spojrzeć jej w oczy, zamiast przyglądać się jej z profilu. Dostrzegał tam tylko zaskoczenie, które z kolei zaskakiwało jego; nie spodziewał się go ujrzeć, właściwie ciekaw, jak ta sytuacja mogła wyglądać od jej strony. Może zastanawiał się nad tym całkowicie niepotrzebnie. Oboje byli dorośli, może on trochę bardziej, ale oboje przede wszystkim cenili sobie dobro rodziny, a tą poniekąd już byli, by teraz móc stać się jeszcze bliższą. Bo tak naprawdę, choć jej odpowiedz wkręcona już przez jej ojca w lawinę podpisanych papierów, dla Shafiqa miała znaczenie. Miała znaczenie za pierwszym razem, nie widział więc powodu, by teraz miało być inaczej. Nie podobało mu się jednak to, co widział gdzieś w jej piwnych oczach, w których mógł teraz z łatwością czytać. Nie chciał, żeby myślała, że rozmawiał z nią tylko dlatego, że wiedział do czego ma dojść i jej o tym nie powiedział. Tak to niestety wyglądało, nawet jeżeli prawda była całkowicie inna. Nie zamierzał jednak o tym w tej chwili mówić, w każdym razie nie dopóty dopóki sama nie zapyta.
Równoważył jej zdenerwowanie swoją swobodą. Nie można było podejrzewać go o jakikolwiek stres czy wątpliwości, nawet jeżeli toczyło go takie czy inne poczucie winy, że ją w to wplątał. Że akurat ją. Patrząc na sprawę rozsądnie, nie miał do nich powodu, ale z perspektywy zwykłej przyzwoitości, której resztki ciągle gdzieś mu się w duszy poniewierały, okazyjnie dając o sobie znać cichym głosem, widział w niej młodą kobietę, którą to wszystko po prostu przeraża. Nie chciał tego dla niej, nie z perspektywy osoby, która już raz to wszystko widziała i zdawała sobie sprawę, że nie ma się czego bać. Za dobrą monetę wziął gest sygnalizujący, że ma mówić dalej i drobny przejaw humoru, w postaci zerknięcia za balustradę.
— Myślę, że wiesz, dlaczego tu stoimy i wiesz też, jakie pytanie powinno paść. Choć tak naprawdę mogłoby nie paść żadne, biorąc pod uwagę, jak to czasem wygląda... — urwał na chwilę, by odchrząknąć. Nie chciał, by odebrała jego słowa jako przejaw sprzeciwiania się temu, co niezmienione od setek lat; to nie tak. Był już jednak w wieku, gdzie mógł sobie pozwolić na pewne rozróżnienie ślepego podążania za tradycją w imię ideałów, a dopasowywanie ich do panujących realiów. — Chciałbym żebyś wiedziała, że szanuję twoje zdanie, nawet jeżeli nie mogę ci zaoferować wyboru. Wiem, że dzieli nas sporo lat i być może nie tego oczekiwałaś. Wiem, że właściwie w ogóle tego nie chciałaś — przerwał na chwilę, spoglądając nań znacząco. Nie musiał chyba tłumaczyć, że chodziło mu o zaręczyny w ogóle, nie o jego konkretną propozycję. Pamiętał dokładnie tamten wieczór, pamiętał smutek malujący się na jej twarzy, gdy mówiła, że już nie będzie miała czasu wracać do Egiptu. Jednocześnie nie był świadom, jak perspektywa wyjazdu na stałe, koniec końców na nią podziałała. — Proszę cię tylko, żebyś dała mi szansę udowodnić ci, że małżeństwo to nie jest wcale koniec świata. A w zamian zrobię wszystko, żeby włos nie spadł ci z głowy. Obiecywać gruszek na wierzbie nie zamierzam, jaka jest prawda wiemy oboje, ale niech nie stanie się ona powodem do niechęci — kontynuował, zbliżając się do niej pół kroku; zza pazuchy wyjmując pudełeczko. Nietrudno było się domyślić, co kryje jego wnętrze. Otworzył je i położył na kamiennej balustradzie, przodem do dziewczyny. W świetle świec błysnął pierścionek. Rameses podniósł wzrok na Nephthys, wbijając w nią czerń spojrzenia. Uważnie, badawczo, lustrując każdy centymetr jej gładkich policzków. Błyszczących oczu, pełnych warg. Wystosował prośbę, która tak naprawdę, mogłoby się wydawać, prośbą nie była. A jednak gdyby zaprotestowała, gdyby wyraziła sprzeciw i postawiła się woli nestora, swojego ojca, jego własnej... To pewnie i tak by nie odpuścił. Był uparty, zbyt uparty, by jej na to pozwolić, nawet jeśli to nie było w porządku.
— Idź ze mną przez życie, Nephthys — dodał ciszej, już na zakończenie, ale po pierścionek nie sięgnął, czekając na jej reakcję. Nie zamierzał pytać, czy za niego wyjdzie, czy zostanie jego żoną. Nie miało to najmniejszego sensu, wiedział o tym każdy szlachcic; jeśli ktoś cenił sobie grę pozorów, mógł bawić się w podobne, utarte frazesy, ale Shafiq cenił sobie szczerość. Już cała ta rozmowa była pewnym odstępstwem od tego, jak zwykle załatwiało się takie sprawy. Nie mógł obiecać jej wzruszeń i uniesień, nie mógł obiecać miłości. Może ta pojawi się z czasem, może nie. Jednak nie o to w tym wszystkim przecież chodziło, a czarowanie się, że jest inaczej, było naiwnością, którą pozostawiał innym.
Równoważył jej zdenerwowanie swoją swobodą. Nie można było podejrzewać go o jakikolwiek stres czy wątpliwości, nawet jeżeli toczyło go takie czy inne poczucie winy, że ją w to wplątał. Że akurat ją. Patrząc na sprawę rozsądnie, nie miał do nich powodu, ale z perspektywy zwykłej przyzwoitości, której resztki ciągle gdzieś mu się w duszy poniewierały, okazyjnie dając o sobie znać cichym głosem, widział w niej młodą kobietę, którą to wszystko po prostu przeraża. Nie chciał tego dla niej, nie z perspektywy osoby, która już raz to wszystko widziała i zdawała sobie sprawę, że nie ma się czego bać. Za dobrą monetę wziął gest sygnalizujący, że ma mówić dalej i drobny przejaw humoru, w postaci zerknięcia za balustradę.
— Myślę, że wiesz, dlaczego tu stoimy i wiesz też, jakie pytanie powinno paść. Choć tak naprawdę mogłoby nie paść żadne, biorąc pod uwagę, jak to czasem wygląda... — urwał na chwilę, by odchrząknąć. Nie chciał, by odebrała jego słowa jako przejaw sprzeciwiania się temu, co niezmienione od setek lat; to nie tak. Był już jednak w wieku, gdzie mógł sobie pozwolić na pewne rozróżnienie ślepego podążania za tradycją w imię ideałów, a dopasowywanie ich do panujących realiów. — Chciałbym żebyś wiedziała, że szanuję twoje zdanie, nawet jeżeli nie mogę ci zaoferować wyboru. Wiem, że dzieli nas sporo lat i być może nie tego oczekiwałaś. Wiem, że właściwie w ogóle tego nie chciałaś — przerwał na chwilę, spoglądając nań znacząco. Nie musiał chyba tłumaczyć, że chodziło mu o zaręczyny w ogóle, nie o jego konkretną propozycję. Pamiętał dokładnie tamten wieczór, pamiętał smutek malujący się na jej twarzy, gdy mówiła, że już nie będzie miała czasu wracać do Egiptu. Jednocześnie nie był świadom, jak perspektywa wyjazdu na stałe, koniec końców na nią podziałała. — Proszę cię tylko, żebyś dała mi szansę udowodnić ci, że małżeństwo to nie jest wcale koniec świata. A w zamian zrobię wszystko, żeby włos nie spadł ci z głowy. Obiecywać gruszek na wierzbie nie zamierzam, jaka jest prawda wiemy oboje, ale niech nie stanie się ona powodem do niechęci — kontynuował, zbliżając się do niej pół kroku; zza pazuchy wyjmując pudełeczko. Nietrudno było się domyślić, co kryje jego wnętrze. Otworzył je i położył na kamiennej balustradzie, przodem do dziewczyny. W świetle świec błysnął pierścionek. Rameses podniósł wzrok na Nephthys, wbijając w nią czerń spojrzenia. Uważnie, badawczo, lustrując każdy centymetr jej gładkich policzków. Błyszczących oczu, pełnych warg. Wystosował prośbę, która tak naprawdę, mogłoby się wydawać, prośbą nie była. A jednak gdyby zaprotestowała, gdyby wyraziła sprzeciw i postawiła się woli nestora, swojego ojca, jego własnej... To pewnie i tak by nie odpuścił. Był uparty, zbyt uparty, by jej na to pozwolić, nawet jeśli to nie było w porządku.
— Idź ze mną przez życie, Nephthys — dodał ciszej, już na zakończenie, ale po pierścionek nie sięgnął, czekając na jej reakcję. Nie zamierzał pytać, czy za niego wyjdzie, czy zostanie jego żoną. Nie miało to najmniejszego sensu, wiedział o tym każdy szlachcic; jeśli ktoś cenił sobie grę pozorów, mógł bawić się w podobne, utarte frazesy, ale Shafiq cenił sobie szczerość. Już cała ta rozmowa była pewnym odstępstwem od tego, jak zwykle załatwiało się takie sprawy. Nie mógł obiecać jej wzruszeń i uniesień, nie mógł obiecać miłości. Może ta pojawi się z czasem, może nie. Jednak nie o to w tym wszystkim przecież chodziło, a czarowanie się, że jest inaczej, było naiwnością, którą pozostawiał innym.
Gość
Gość
Oczywiście, że wiedziała, dlaczego tu stoją. Czemu więc z każdą sekundą czuła, jak zaciska się wokół niej lodowata pętla paniki? Obręcz wokół gardła, ciaśniejsza i dusząca ją coraz bardziej z każdym słowem mężczyzny? Nie mogła pozwolić sobie na nawet najmniejszy grymas, ale wczorajszy wieczór zakwestionował wszystko, co jak dotąd znała; wszystko to nałożyło się na siebie, a jednocześnie nie mogła przed tym uciec. Jeszcze do niedawna sądziła, że to jej niechęć do małżeństwa będzie stanowiła główny problem, jak na złość jednak, życie postanowiło jej udowodnić, że się myliła. Spoglądała zatem z pozornym spokojem na stojącego przed nią mężczyznę i nie tylko czuła się oszukana; sama była oszustem. Nieco mocniej zacisnęła palce na balustradzie, wyraźnie rada z tego by prosił, by mu nie przerywać. I tak nie odnalazłaby słów, których mogłaby użyć. Zimny, szorstki kamień dodawał jej otuchy i był chyba jedynym czynnikiem, który trzymał ją w pionie. To na tym wrażeniu się skupiła, ignorując wszystkie inne. Ignorując sumienie, ignorując myśli związane z rękawem praplatanów, bo te łączyły się tylko z bólem i czymś, czego nie rozumiała. Zmęczenie ostatnich dni wyraźnie się na niej odbiło; za dużo myślała o tym wszystkim, jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. Wiedziała, że Rameses nie zamierza opuszczać Anglii, dotarło do niej zatem, że dała się znowu podejść siostrze, tym samym czując się jak głupiec. Wzięła na barki odpowiedzialność za własną słabość, nieświadoma, jak ciężkiego brzemienia się podjęła i jak wiele jeszcze przed nią. W gardle wzbierał jej pusty śmiech, jakby całe napięcie nagle z niej uszło, bo nie miała już na nie siły. Stała twarzą w twarz z tym, do czego powołano ją na świat i uświadomiła sobie, jaką naiwnością było z jej strony wierzenie, że gdy przyjdzie co do czego, będzie na to gotowa. Bardzo chciała docenić to, że Shafiq stanął na wysokości zadania i rozmawiał z nią teraz, zamiast sprowadzić całość do transakcji wiązanej. Biorąc jednak pod uwagę jej obecne samopoczucie, chyba tak by wolała. Mniemała, że pozbyłaby się tym samym przynajmniej części wyrzutów sumienia z powodu tego, z jaką łatwością była gotowa wszystko to odrzucić jeszcze kilkanaście godzin temu, pod osłoną drzew. Odwieczna walka serca z rozumem, czy zwyczajna głupota? Najpewniej jedno i drugie po trosze. Przerażało ją jednak, że prócz wyrzutów sumienia nie czuła żalu; to najpewniej miało stać się jej karą.
Samotność nie była jej obca, ale jeszcze nigdy nie poczuła się aż tak samotna, jak w tej chwili. Przechyliła lekko głowę w bok, słuchając i słuchając... To wszystko brzmiało konkretnie i racjonalnie, w dowolnej innej sytuacji, zapewne przypadłoby jej to do gustu; ale to nie była inna sytuacja. Nawarstwiona przez lata niechęć, wzmocniona dodatkowo tym, jak bardzo brzydł jej przez ostatnie dni nieustannego myślenia o nim temat, nie mogła zniknąć pod wpływem chwili i trafionych słów. Rozumiała, co chciał jej przekazać i nie była zaskoczona. Małżeństwo to polityka. Sojusz, który może układać się pomyślnie lub nie. Nie chodziło o tu o różnicę wieku, nawet nie o to, że miała stanowić drugą żonę, nad czym dotychczas nie miała nawet okazji się zastanowić, bo i nie przypuszczała, że propozycja narzeczeństwa wyjdzie od Ramesesa właśnie. Wiedziała, że nieodpowiednim byłoby zapytać teraz, dlaczego akurat ona, bo mogłaby przysiąc, że to na wydaniu Isis zależało ojcu bardziej, w końcu była starsza. A jednak padło na nią. Miała w sobie jednak zbyt dużo taktu, by pytać o takie rzeczy, dlatego w dalszym ciągu milczała, choć przez jej twarz przemknęła nieokreślona emocja na słowa o tym, że tego nie chciała. Ugryzła się tylko w język, wlepiając wzrok w hipnotyzującą czerń jego spojrzenia. Chciała w to wierzyć, chciała wierzyć w każde jego słowo. Że to nie jest koniec świata. Ale choć starała się najmocniej jak mogła, wiara ta nie chciała do niej przyjść, wymykała się poza jej zasięg.
Przeniosła wzrok na pierścionek, który błysnął we wnętrzu niewielkiego puzderka. To była piękna ozdoba, misterna, a jednak świadomość, że będzie dla niej niczym kajdany, nie dodawała mu uroku. To wszystko tkwiło tylko w jej głowie; chciała się tego pozbyć, ale potrzebowała czasu. Na tym musiała się skupić, na nowych obowiązkach. Zapomnieć o wszystkim innym, niezależnie od podszeptów zdradzieckiego serca. Nie ona pierwsza i nie ostatnia, nie było sensu przejmować się czymś, na co nie ma się wpływu. To były jednak tylko utarte frazesy, które choć wiedziała, że są prawdą, za nic nie mogła ich przyswoić i uznać za reguły, którymi warto się kierować. I tak była w stosunkowo lepszej sytuacji, niż niektóre jej rówieśniczki. Nawet z nazwiskiem nie miała się rozstawać, pozostając być może w rodzinnym domu. Ale czy nie byłoby jej łatwiej, gdyby była w stanie odciąć się od dawnego życia i zacząć nowe, skoro już zdążyła się na to przygotować? Zaczerpnęła chłodnego, wieczornego powietrza głęboko w płuca. W głowie miała zupełną pustkę.
- Nie bierz sobie do serca moich słów z maja. Przemawiała przeze mnie tęsknota do przedwcześnie przerwanej podróży - podjęła w końcu. Mówiła wtedy prawdę, ale dla dobra ich obu lepiej, by Rameses o tym nie wiedział, choć skoro wspominał o niechęci, to musiał ją wyczytać z jej postawy. Nie chciała startować z pozycji osoby, której przychylność trzeba zdobywać. Chciała po prostu zrobić to, co do niej należy, ignorując przy tym całkowicie własne, rwące się na wolność, zgubne pragnienia, zanim zdążą całkowicie nią zawładnąć. Nasiliło się to naglące, nieprzyjmne uczucie, że okłamuje wszystkich wkoło, łącznie z sobą.
- Niech więc tak będzie - odparła w odpowiedzi na kończące wywód Ramesesa słowa, przypieczętowując tym swój los, nawet jeśli ten już dawno został przesądzony. Pozwoliła sobie na nikły uśmiech, ale w głębi duszy dławiła w sobie krzyk frustracji, która nasilała się tym bardziej, im z większą mocą docierało do niej, że nie trafiła na złego człowieka. Powinna się cieszyć. Powinna liczyć, że z czasem wszystko się ułoży i będzie tylko lepiej, kiedy już przełamie pierwsze bariery. Spokój Shafiqa jej się nie udzielił i kiedy wyciągnęła rękę, by mógł wsunąć na nią pierścień, drżała, jakby dopiero sam fakt nasunięcia na palec tego kawałka metalu, wysadzanego drogimi kamieniami, miał sprawić, że wszystko się zmieni. Tak naprawdę zmieniło się już wczoraj, teraz mogła tylko obserwować tego skutki i patrzeć, jak sama zburzyła coś, co z takim zapałem budowała.
Samotność nie była jej obca, ale jeszcze nigdy nie poczuła się aż tak samotna, jak w tej chwili. Przechyliła lekko głowę w bok, słuchając i słuchając... To wszystko brzmiało konkretnie i racjonalnie, w dowolnej innej sytuacji, zapewne przypadłoby jej to do gustu; ale to nie była inna sytuacja. Nawarstwiona przez lata niechęć, wzmocniona dodatkowo tym, jak bardzo brzydł jej przez ostatnie dni nieustannego myślenia o nim temat, nie mogła zniknąć pod wpływem chwili i trafionych słów. Rozumiała, co chciał jej przekazać i nie była zaskoczona. Małżeństwo to polityka. Sojusz, który może układać się pomyślnie lub nie. Nie chodziło o tu o różnicę wieku, nawet nie o to, że miała stanowić drugą żonę, nad czym dotychczas nie miała nawet okazji się zastanowić, bo i nie przypuszczała, że propozycja narzeczeństwa wyjdzie od Ramesesa właśnie. Wiedziała, że nieodpowiednim byłoby zapytać teraz, dlaczego akurat ona, bo mogłaby przysiąc, że to na wydaniu Isis zależało ojcu bardziej, w końcu była starsza. A jednak padło na nią. Miała w sobie jednak zbyt dużo taktu, by pytać o takie rzeczy, dlatego w dalszym ciągu milczała, choć przez jej twarz przemknęła nieokreślona emocja na słowa o tym, że tego nie chciała. Ugryzła się tylko w język, wlepiając wzrok w hipnotyzującą czerń jego spojrzenia. Chciała w to wierzyć, chciała wierzyć w każde jego słowo. Że to nie jest koniec świata. Ale choć starała się najmocniej jak mogła, wiara ta nie chciała do niej przyjść, wymykała się poza jej zasięg.
Przeniosła wzrok na pierścionek, który błysnął we wnętrzu niewielkiego puzderka. To była piękna ozdoba, misterna, a jednak świadomość, że będzie dla niej niczym kajdany, nie dodawała mu uroku. To wszystko tkwiło tylko w jej głowie; chciała się tego pozbyć, ale potrzebowała czasu. Na tym musiała się skupić, na nowych obowiązkach. Zapomnieć o wszystkim innym, niezależnie od podszeptów zdradzieckiego serca. Nie ona pierwsza i nie ostatnia, nie było sensu przejmować się czymś, na co nie ma się wpływu. To były jednak tylko utarte frazesy, które choć wiedziała, że są prawdą, za nic nie mogła ich przyswoić i uznać za reguły, którymi warto się kierować. I tak była w stosunkowo lepszej sytuacji, niż niektóre jej rówieśniczki. Nawet z nazwiskiem nie miała się rozstawać, pozostając być może w rodzinnym domu. Ale czy nie byłoby jej łatwiej, gdyby była w stanie odciąć się od dawnego życia i zacząć nowe, skoro już zdążyła się na to przygotować? Zaczerpnęła chłodnego, wieczornego powietrza głęboko w płuca. W głowie miała zupełną pustkę.
- Nie bierz sobie do serca moich słów z maja. Przemawiała przeze mnie tęsknota do przedwcześnie przerwanej podróży - podjęła w końcu. Mówiła wtedy prawdę, ale dla dobra ich obu lepiej, by Rameses o tym nie wiedział, choć skoro wspominał o niechęci, to musiał ją wyczytać z jej postawy. Nie chciała startować z pozycji osoby, której przychylność trzeba zdobywać. Chciała po prostu zrobić to, co do niej należy, ignorując przy tym całkowicie własne, rwące się na wolność, zgubne pragnienia, zanim zdążą całkowicie nią zawładnąć. Nasiliło się to naglące, nieprzyjmne uczucie, że okłamuje wszystkich wkoło, łącznie z sobą.
- Niech więc tak będzie - odparła w odpowiedzi na kończące wywód Ramesesa słowa, przypieczętowując tym swój los, nawet jeśli ten już dawno został przesądzony. Pozwoliła sobie na nikły uśmiech, ale w głębi duszy dławiła w sobie krzyk frustracji, która nasilała się tym bardziej, im z większą mocą docierało do niej, że nie trafiła na złego człowieka. Powinna się cieszyć. Powinna liczyć, że z czasem wszystko się ułoży i będzie tylko lepiej, kiedy już przełamie pierwsze bariery. Spokój Shafiqa jej się nie udzielił i kiedy wyciągnęła rękę, by mógł wsunąć na nią pierścień, drżała, jakby dopiero sam fakt nasunięcia na palec tego kawałka metalu, wysadzanego drogimi kamieniami, miał sprawić, że wszystko się zmieni. Tak naprawdę zmieniło się już wczoraj, teraz mogła tylko obserwować tego skutki i patrzeć, jak sama zburzyła coś, co z takim zapałem budowała.
شاهدني من فوق
Hep!
Kiedy już pozwoliła sobie na wiarę, że choroba minęła szarpnięcie magii pociągnęło ją znów nagle prosto w nieznane. Świadomość, że jest w stanie rozpoznać już swoją nową przypadłość nie napawała jej optymizmem, wciąż wiążąc się z mdłościami i strachem o własne życie. Z łatwością już złapała równowagę, gdy jej stopy oparły się na stabilnej powierzchni. Odruchowo rozpostarła ramiona, by sprawdzić czy nie trafiła do jakiegoś małego, ciasnego pomieszczenia, lecz rozwierając powieki ogarnęło ją prawdziwe zdumienie. Gdyby znalazła się tu w bardziej komfortowych okolicznościach, poświęciłaby dłuższą chwilę na zachwyt wystrojem tego wnętrza.
Ona sama, stojąc w centrum pokoju, prezentowała się tu nader zwyczaajnie, a przynajmniej tak właśnie się czuła. Długa, grafitowa spódnica, nieco zmięta już koszula o przybrudzonych przy nadgarstkach mankietach. Jasne włosy puszczone luźno, jak u podlotka, a nie spięte ozdobną szpilką, jaka świadczyłaby o jej statusie. Mimo iż twarz Evandry nie nosiła już zaczerwienionych śladów płaczu, a lekka opuchlizna nie odejmowała jej uroku, czuła się dość nieswojo z myślą, że ktoś istotny mógłby ją zobaczyć w takim stanie. Nastroju wcale nie poprawiało jej widoczne na policzku zadrapanie zdobyte podczas starcia z jednym z różanych krzewów z ogrodu Blacków, a jakie zwracało uwagę każdego napotkanego dziś rozmówcy, budząc zaniepokojenie każdego z nich. Choć powinna była cieszyć się, że w swym życiu ma tak wiele bliskich, zatroskanych o nią osób, tak teraz na swej głowie miała więcej obaw, niż powodów do celebracji.
Zza przesłoniętych kotarami okien dobiegało światło, Evandra odgarnęła drżącą ze zmęczenia dłonią materiał, wyglądając na zewnątrz budynku. Rozciągające się tam zielone ogrody uparcie twierdziły, że musi być wciąż na terenie Anglii, ale wnętrze sali, w której się znalazła, podpowiadało, że nie jest to do końca prawda. Przestąpiła kilka kroków, idąc wzdłuż długiego, niskiego stołu otoczonego dziesiątkami miękkich poduszek, jedynym, który przychodził jej na myśl o tym kto mógłby tu mieszkać, był lord Shafiq. Oby to była prawda, mówiła do siebie, marząc, by przed jej oczami pojawiła się znajoma twarz, więc sięgnęła za błyszczącą klamkę, by wyjrzeć na korytarz.
Rozciągające się jasne przejście w niczym nie przypominało pomieszczeń w Thorness Manor czy Château Rose. Ciepłe barwy, mnogość bogatych wzorów i te niezwykłe dywany zdające się rozciągać po wszystkich zakamarkach.
- Czy jest tu ktoś? - zawołała w głąb korytarza nieco niepewnym tonem. Nie miała wciąż pewności z kim przyjdzie jej się mierzyć, ale zmęczenie związane z brakiem snu dawało się już we znaki, chciała by tej przygody nadszedł już kres.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie miał pojęcia, która była godzina. Dość donośne wołanie Ammuna o tej porze poderwało Zachary'ego z łóżka. Dłoń sięgnęła pod jedną z pomniejszych poduch, gdzie trzymał różdżkę, jednocześnie zahaczając o tacę z czarką pełną zimnej herbaty, której najwyraźniej nie zdążył wypić przed snem. O której wrócił? Nie miał pojęcia. Zapewne niedawno, sądząc po widoku, który rozpościerał się za oknem. Był niemal identyczny w porze powrotu, może odrobinę jaśniejszy. A może wciąż pozostawał wyjątkowo zaspany i nie potrafił rozróżnić jawy od snu, logicznego rozumowania od swobodnego potoku myśli. W zasadzie od dziecka potrzebował kilku chwil na obudzenie się, gdy zrywano go ze snu w tak okrutny sposób, a z uwagi, że poczynił to jego najwierniejszy ptasi towarzysz, nie mógł być zły. Uniesione spojrzenie nie napotkało niestety Ammuna, a wiernego Tahira z pokornie ugiętym karkiem.
— Mój panie... mamy g o ś c i a — usłyszał jedynie ze strony sługi, w palcach zaciskając różdżkę, podczas gdy nogi niosły go same labiryntem korytarzy do głównego holu posiadłości. Luźne, niedbale przewiązane spodnie opadały z bioder. W tej samej chwili, próbując doprowadzić się do przytomności, Zachary mocował się z długą koszulą, którą zwykł nosić po wieczornej kąpieli. Gdyby nie obecność sługi, potknąłby się nie raz, w pośpiechu gnając na miejsce spotkania, w dużej mierze nie przejmując się za bardzo tym, jak wyglądał. Ktokolwiek postanowił przekroczyć próg posiadłości Shafiqów na Wyspie o tej porze, musiał mieć naprawdę dobry powód. Piekielnie dobry powód do nachodzenia w trakcie snu. Był gotów przegnać niechcianego gościa z całą stanowczością, choć jednocześnie cały, skrzętnie utrzymywany wizerunek miał się rozpaść. Rozczochrane włosy wciąż były lekko wilgotne, a sińce pod oczami z pewnością widoczne w skąpym oświetleniu korytarzy. Nie miał siły na rzucanie zaklęcia, nawet tak prostego jak Lumos, co z resztą byłoby ogromnym marnotrawstwem. Wystarczyła dłuższa chwila spędzona poza łóżkiem osłoniętym kotarami, by dotarło do niego, że za oknami było już naprawdę jasno, a w progu jadalni stał nie kto inny jak małżonka Tristana.
— Evandra? — Zapytał, nie próbując kryć zdziwienia ani tym bardziej zaskoczenia, którego doznał. Powoli zmniejszał dystans dzielący go od młodej lady. Uważnie przyglądał jej się. Oceniał jej stan. Przede wszystkim zastanawiał, co ją sprowadziło o tej porze, zapewne prosto z Kent, po drugiej stronie Anglii, do niego. — Jak tutaj trafiłaś? Coś się stało? — Padły dwa kolejne, w zasadzie oczywiste pytania, bez których nie był w stanie rozwikłać zagadki tej nieoczekiwanej wizyty.
— Tahirze, herbata — zwrócił się do sługi, wiedząc, że lojalnie podążał w bezpiecznej odległości. — Usiądźmy — zaproponował Evandrze, gestem dłoni wskazując na jadalnię, nie do końca biorąc pod uwagę to, czy miała ochotę zasiadać na miękkiej poduszce. Ufał jednak, że ewentualną prośbę o tradycyjne krzesło, przedłoży, gdyby zaszła taka potrzeba.
— Mój panie... mamy g o ś c i a — usłyszał jedynie ze strony sługi, w palcach zaciskając różdżkę, podczas gdy nogi niosły go same labiryntem korytarzy do głównego holu posiadłości. Luźne, niedbale przewiązane spodnie opadały z bioder. W tej samej chwili, próbując doprowadzić się do przytomności, Zachary mocował się z długą koszulą, którą zwykł nosić po wieczornej kąpieli. Gdyby nie obecność sługi, potknąłby się nie raz, w pośpiechu gnając na miejsce spotkania, w dużej mierze nie przejmując się za bardzo tym, jak wyglądał. Ktokolwiek postanowił przekroczyć próg posiadłości Shafiqów na Wyspie o tej porze, musiał mieć naprawdę dobry powód. Piekielnie dobry powód do nachodzenia w trakcie snu. Był gotów przegnać niechcianego gościa z całą stanowczością, choć jednocześnie cały, skrzętnie utrzymywany wizerunek miał się rozpaść. Rozczochrane włosy wciąż były lekko wilgotne, a sińce pod oczami z pewnością widoczne w skąpym oświetleniu korytarzy. Nie miał siły na rzucanie zaklęcia, nawet tak prostego jak Lumos, co z resztą byłoby ogromnym marnotrawstwem. Wystarczyła dłuższa chwila spędzona poza łóżkiem osłoniętym kotarami, by dotarło do niego, że za oknami było już naprawdę jasno, a w progu jadalni stał nie kto inny jak małżonka Tristana.
— Evandra? — Zapytał, nie próbując kryć zdziwienia ani tym bardziej zaskoczenia, którego doznał. Powoli zmniejszał dystans dzielący go od młodej lady. Uważnie przyglądał jej się. Oceniał jej stan. Przede wszystkim zastanawiał, co ją sprowadziło o tej porze, zapewne prosto z Kent, po drugiej stronie Anglii, do niego. — Jak tutaj trafiłaś? Coś się stało? — Padły dwa kolejne, w zasadzie oczywiste pytania, bez których nie był w stanie rozwikłać zagadki tej nieoczekiwanej wizyty.
— Tahirze, herbata — zwrócił się do sługi, wiedząc, że lojalnie podążał w bezpiecznej odległości. — Usiądźmy — zaproponował Evandrze, gestem dłoni wskazując na jadalnię, nie do końca biorąc pod uwagę to, czy miała ochotę zasiadać na miękkiej poduszce. Ufał jednak, że ewentualną prośbę o tradycyjne krzesło, przedłoży, gdyby zaszła taka potrzeba.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaalarmowany wołaniem mężczyzna zadawał sporo pytań w języku, który Evandrze zupełnie nic nie mówił. Stała tak przed nim oniemiała, mrugając tylko w zdumieniu, przebąkując przeprosiny za wtargnięcie i chęć prędkiego opuszczenia tego miejsca. Jak wiele zrozumiał z jej słów, że już w następnej chwili odszedł w pośpiechu, zostawiając ją z samymi pytaniami? Czekała w zniecierpliwieniu, zastanawiając się jak wielki był pałac, w którym się znalazła. Nie oddalając się za bardzo, także i w korytarzu wyjrzała przez okno, sięgając wzrokiem do dziedzińca, jakże różnego od ogrodów prezentowanych z drugiej strony budynku. Czy to zmęczony umysł płatał jej figle, przywodząc na myśl obrazy, niewiele mające wspólnego z rzeczywistością? A może nie było to zmęczenie, lecz czyste szaleństwo, które wdzierało się do jej życia na każdy z możliwych sposobów? Co jeśli przeznaczenie usłało jej życie różami, dając w dzieciństwie wszystko, czego tylko mogła zapragnąć, by wreszcie pozwolić, by kwiaty zwiędły, zeschnięte płatki opadły, rozsypując się w pył, a ciernie stwardniały, boleśnie wbijając się w delikatne podbicia stóp? Popękane serce na powrót zaczęło wybijać nerwowy rytm w obawie przed kolejnym atakiem, następną tragedią, jaka czyhać miała tuż za rogiem. A jakby tak się wycofać, odejść, umknąć niepostrzeżenie? Wystarczyło szarpnąć misternie zdobioną klamkę, uchylić okno, zniknąć między malującymi się w dole finezyjnymi krzewami?
Stukot niosących się korytarzem kroków wyrwał ją z zamyślenia, zawrócił na ziemię i pozwolił skupić wzrok na nadchodzącym pospiesznie mężczyźnie.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że to ty - przyznała na dźwięk znajomego głosu, który pozwolił jej wziąć wreszcie spokojniejszy oddech. Napięte mięśnie rozluźniły się nieznacznie, ale złączone ze sobą dłonie nie przestawały drżeć. - Wybacz mi najście, to była trudna noc. Powiedz proszę, że to już koniec mojej męki - westchnęła zrezygnowanym tonem i podążyła za nim z powrotem do jadalni. Nawet przez myśl jej nie przeszło, by prosić o krzesło. Zmęczone ciało, jak i umysł bez żadnych sprzeciwów przyjęło propozycję zajęcia miejsca, od razu kierując się do najbliższej z poduszek.
- Kiedyś sądziłam, że czkawka teleportacyjna to mit. Do wczoraj myślałam, że nie jest zaraźliwa. - Wymusiła na sobie uśmiech, choć ta noc niewiele miała w sobie powodów do radości. Miękkość poduszki zaskoczyła swoją wygodą, Evandra podkuliła nieco nogi, wciąż prostując plecy, nawet w tak nowej dla siebie sytuacji nie potrafiąc zrezygnować z dumnej postawy. - Panna Multon zjawiła się niespodziewanie w Kent - przeszkadzając mi w kąpieli - i kilka godzin później… - urwała wpół zdania, czując jak jej głos znów zaczyna się łamać, bo przecież to nie wizyta Elviry zapoczątkowała pasmo nieszczęść, jakie w ostatnich dniach spędzało sen z oczu lady Rosier.
Stukot niosących się korytarzem kroków wyrwał ją z zamyślenia, zawrócił na ziemię i pozwolił skupić wzrok na nadchodzącym pospiesznie mężczyźnie.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że to ty - przyznała na dźwięk znajomego głosu, który pozwolił jej wziąć wreszcie spokojniejszy oddech. Napięte mięśnie rozluźniły się nieznacznie, ale złączone ze sobą dłonie nie przestawały drżeć. - Wybacz mi najście, to była trudna noc. Powiedz proszę, że to już koniec mojej męki - westchnęła zrezygnowanym tonem i podążyła za nim z powrotem do jadalni. Nawet przez myśl jej nie przeszło, by prosić o krzesło. Zmęczone ciało, jak i umysł bez żadnych sprzeciwów przyjęło propozycję zajęcia miejsca, od razu kierując się do najbliższej z poduszek.
- Kiedyś sądziłam, że czkawka teleportacyjna to mit. Do wczoraj myślałam, że nie jest zaraźliwa. - Wymusiła na sobie uśmiech, choć ta noc niewiele miała w sobie powodów do radości. Miękkość poduszki zaskoczyła swoją wygodą, Evandra podkuliła nieco nogi, wciąż prostując plecy, nawet w tak nowej dla siebie sytuacji nie potrafiąc zrezygnować z dumnej postawy. - Panna Multon zjawiła się niespodziewanie w Kent - przeszkadzając mi w kąpieli - i kilka godzin później… - urwała wpół zdania, czując jak jej głos znów zaczyna się łamać, bo przecież to nie wizyta Elviry zapoczątkowała pasmo nieszczęść, jakie w ostatnich dniach spędzało sen z oczu lady Rosier.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie wiedział, co w pierwszej chwili odpowiedzieć. Nie myślał o swoim wyglądzie ani tym, jak reprezentował ród. Nie pierwszy raz przyszło mu pełnić obowiązki w środku nocy, nawet w tak ekstremalnych warunkach jak naruszenie spokoju jego odpoczynku i snu. I choć poprzednia tego rodzaju wizyta została złożona przez kogoś zupełnie innego, kogoś o równie ważnej randze, to tym razem sytuacja nabierała zupełnie innych kształtów. Bez względu na pozycję Zachary'ego jako uzdrowiciela, to nazwisko wiodło prym w tym wszystkim. Dyplomacja i polityka przeciwko chorobie oraz zdarzeniom sprowadzającym Evandrę prosto do niego. I jedno i drugie niosło ze sobą jednocześnie ulgę, jak i zdenerwowanie; na szczęście napięte mięśnie zelżały, ręka dzierżąca różdżkę przestała być tak sztywna, a wolna dłoń podążyła do poły szlafroka, którym osłonił się nieco szczelniej, nie mogąc przecież gorszyć damy tym, w jaki sposób wypadał w tej całej sytuacji.
— Nie, czkawka jest prawdziwa, choć bardzo rzadka jak myślałem do dziś, i potrafi zasiać niemałe spustoszenie w ciele... jak to zaraźliwa? — rozpoczął, wnet zatrzymując się, by wyrazić swoją dociekliwość, równie szczere zdziwienie, niemal domagając się szerszych wyjaśnień, które mogły doprowadzić go do poznania zupełnie nowego aspektu przedziwnego schorzenia nękającego obdarzonych magicznym talentem. — Opowiedz mi wszystko po kolei, Evandro. Nie szczędź szczegółów, które dadzą mi pełen obraz na to, w jaki sposób czkawka cię dopadła. Czy podejmowałaś próbę teleportacji po wizycie Multon? — Zapytał, nie siląc się na tytułowanie jej panną czy jakkolwiek inaczej. Jeśli mógł subtelnie dać wyraz temu, że ją znał, to właśnie to uczynił. — Czy wyczułaś jakieś zakłócenia magii... Evandro, powiedz mi, twoje dłonie drżą. Nie jest ci zimno? Nie czujesz żadnego osłabienia? Twoja choroba — zniżył głos do szeptu — przyjmujesz eliksiry wzmacniające, prawda? Czy w ostatnim czasie byłaś narażona na jakiś wysiłek fizyczny, bądź biłaś się z myślami? — Westchnął krótko, spoglądając na lady doyenne, żonę Tristana tak łagodnie, jak tylko potrafił. Zwyczajowa uzdrowicielska obojętność odeszła gdzieś na bok, gdy przypomniał sobie całą historię jej choroby (wciąż miał gdzieś kartotekę otrzymaną od Tristana) i to, jak wiele wysiłku Evandra zniosłą przy porodzie. Co tym razem jej się przytrafiło? Tego nie wiedział. I mógł się nie dowiedzieć, jeśli nie życzyła sobie zdradzić pełni swoich dzisiejszych-wczorajszych przeżyć.
— Napij się herbaty. Rozgrzeje cię i nieco wzmocni — zaproponował, gestem dłoni nawołując Tahira, by odstawił tacę ze zdobionym imbrykiem oraz dwiema czarkami na niski stolik, przy którym siedzieli. — Tahirze, przynieś kuferek z ziołami, moździerz, tłuczek i jeszcze dwie dodatkowe czarki. — Zwrócił się do sługi, myślami biegnąc już do swojej wiedzy o eliksirach, o zatruciach, do wspomnień, także tego jednego ze szpitala, gdzie zastosował truciznę, której zwykło się używać w takich przypadkach. — Evandro — odezwał się, chcąc mieć na sobie jej uwagę — czkawka trwa zwykle około dwóch tygodni. Jedynym skutecznym lekarstwem ją osłabiającym jest eliksir osłabiający. To trucizna, a w twoim stanie nie powinniśmy naruszać i tak zaburzonej już gospodarki magicznej twojego ciała. Przygotuję dla ciebie napar oraz kilka ziół. Na uspokojenie, przede wszystkim. Oczywiście zapewnię ci bezpieczny powrót do Kent. — Zapewnił ją, mogąc obiecać jej chociaż tyle w swojej diagnozie, co do której nie czuł pewności, póki nie znał szerszego opisu doświadczeń Evandry; częstości czknięć oraz siły, obszarów, z których się przenosiła, towarzyszących jej emocji, może nawet i słów, które mogły to spowodować.
— Nie, czkawka jest prawdziwa, choć bardzo rzadka jak myślałem do dziś, i potrafi zasiać niemałe spustoszenie w ciele... jak to zaraźliwa? — rozpoczął, wnet zatrzymując się, by wyrazić swoją dociekliwość, równie szczere zdziwienie, niemal domagając się szerszych wyjaśnień, które mogły doprowadzić go do poznania zupełnie nowego aspektu przedziwnego schorzenia nękającego obdarzonych magicznym talentem. — Opowiedz mi wszystko po kolei, Evandro. Nie szczędź szczegółów, które dadzą mi pełen obraz na to, w jaki sposób czkawka cię dopadła. Czy podejmowałaś próbę teleportacji po wizycie Multon? — Zapytał, nie siląc się na tytułowanie jej panną czy jakkolwiek inaczej. Jeśli mógł subtelnie dać wyraz temu, że ją znał, to właśnie to uczynił. — Czy wyczułaś jakieś zakłócenia magii... Evandro, powiedz mi, twoje dłonie drżą. Nie jest ci zimno? Nie czujesz żadnego osłabienia? Twoja choroba — zniżył głos do szeptu — przyjmujesz eliksiry wzmacniające, prawda? Czy w ostatnim czasie byłaś narażona na jakiś wysiłek fizyczny, bądź biłaś się z myślami? — Westchnął krótko, spoglądając na lady doyenne, żonę Tristana tak łagodnie, jak tylko potrafił. Zwyczajowa uzdrowicielska obojętność odeszła gdzieś na bok, gdy przypomniał sobie całą historię jej choroby (wciąż miał gdzieś kartotekę otrzymaną od Tristana) i to, jak wiele wysiłku Evandra zniosłą przy porodzie. Co tym razem jej się przytrafiło? Tego nie wiedział. I mógł się nie dowiedzieć, jeśli nie życzyła sobie zdradzić pełni swoich dzisiejszych-wczorajszych przeżyć.
— Napij się herbaty. Rozgrzeje cię i nieco wzmocni — zaproponował, gestem dłoni nawołując Tahira, by odstawił tacę ze zdobionym imbrykiem oraz dwiema czarkami na niski stolik, przy którym siedzieli. — Tahirze, przynieś kuferek z ziołami, moździerz, tłuczek i jeszcze dwie dodatkowe czarki. — Zwrócił się do sługi, myślami biegnąc już do swojej wiedzy o eliksirach, o zatruciach, do wspomnień, także tego jednego ze szpitala, gdzie zastosował truciznę, której zwykło się używać w takich przypadkach. — Evandro — odezwał się, chcąc mieć na sobie jej uwagę — czkawka trwa zwykle około dwóch tygodni. Jedynym skutecznym lekarstwem ją osłabiającym jest eliksir osłabiający. To trucizna, a w twoim stanie nie powinniśmy naruszać i tak zaburzonej już gospodarki magicznej twojego ciała. Przygotuję dla ciebie napar oraz kilka ziół. Na uspokojenie, przede wszystkim. Oczywiście zapewnię ci bezpieczny powrót do Kent. — Zapewnił ją, mogąc obiecać jej chociaż tyle w swojej diagnozie, co do której nie czuł pewności, póki nie znał szerszego opisu doświadczeń Evandry; częstości czknięć oraz siły, obszarów, z których się przenosiła, towarzyszących jej emocji, może nawet i słów, które mogły to spowodować.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mało kiedy odwiedzała nocami swoich bliskich, o dalszych znajomych nawet nie wspominając. Nagłe przypadki także nie należały do codzienności, Evandra zapewne czułaby się niekomfortowo w podobnej sytuacji, gdyby nie przypadłość zmuszająca do zmiany perspektywy. Po wcześniejszym wtargnięciu do mieszkania Schmidta niekompletny strój Zacharego nie był w stanie zgorszyć półwili. Rumieńce wywołane nagością w skutek kolejnej teleportacji prędko ustąpiły bladości, uwypuklając szaro-fioletowe cienie pod oczami.
Zasypał ją lawiną pytań, czemu nie mogła się dziwić. Wyraz twarzy lorda Shafiq podpowiedział, że z podobnym do jej przypadkiem zetknął się dziś po raz pierwszy. Związała usta w wąską linijkę, próbując ułożyć sobie w myślach kolejne wydarzenia, które mogłyby pomóc Zacharemu w określeniu przyczyny przypadłości. Wraz z kolejnymi pytaniami kobieca broda zadrżała, ledwie utrzymując na sobie ciężar jego spojrzenia. Starał się o łagodność, lecz powracanie do ostatnich wspomnień było zbyt bolesne, by móc powstrzymać napływający żal.
’Czy biłaś się z myślami?’
Czy liczy się rozmowa z bratem, podczas której przyznał się do współpracy z mugolami? Czy liczy się kłótnia z Tristanem, kiedy bez cienia współczucia nakazał odrzucić żal, ale i nie zapominać o wyrządzonej przez Francisa krzywdzie? A może spotkanie z Anthonym, podczas którego krew w jej żyłach zdawała gotować się ze złości na wieść o braku przezeń wstydu? Czy to spojrzenie niezrozumienia, jaki obdarowała Aquilę tuż po tym, jak przyjaciółka wyraźnie zarysowała między nimi granicę, oszukując je obie co do własnych uczuć? Może krótka chwila milczenia z Primrose, wtedy gdy Burke zdradziła tajemnicę nestora Rosier i opiekunki La Fantasmagorie, a z którą to Evandra godzić się będzie przez kolejne miesiące? Czy liczy się pocałunek złożony na ustach nieznajomego, który wzbudził w niej nagłe pragnienie zemsty?
Czując ponownie przyspieszenie kolejnych uderzeń serca sięgnęła po podsuniętą czarkę z herbatą, chcąc natychmiast uspokoić drżenie dłoni. - To była… prawdziwa seria nieszczęśliwych wydarzeń - odezwała się, kiedy Tahir ponownie opuścił jadalnię, by przygotować niezbędny Zacharemu zestaw. - Nie doskwierały mi żadne dolegliwości, do momentu aż wczoraj… - Sięgnęła na chwilę za okno ku wschodzącemu słońcu, by zaraz się poprawić. - Przedwczoraj dostałam ataku serpentyny. Zajął się mną wtedy uzdrowiciel rodu Lestrange, przyjęłam wszystkie przepisane eliksiry wzmacniające. A to wszystko z powodu... - Nabrała więcej powietrza w płuca, będąc po raz pierwszy zmuszoną do przekazania tych wieści w sposób inny, niż listownie. - Mój brat Francis nie żyje. Był mi bardzo bliski, a nestor Lestrange zakazał przybierać po nim żałobę. - Wiadomość o wykreśleniu go z rodowego drzewa otrzymała ledwie kilka godzin przed pierwszym atakiem czkawki, czuła się bezradna, nie mogąc pogodzić się z tą decyzją. - Tamtej nocy nie potrafiłam zmrużyć oka. Zresztą tak, jak i dziś… - Osłabione ciało w połączeniu ze złamanym sercem i gromadzącymi się w stosy poszarpanymi myślami było szczególnie przygnębiającą kombinacją, niszczącą nieskazitelny obraz pięknego kwiatu w nestorskiej butonierce. - Nie próbowałam teleportacji, myślałam, że to serpentyna i zaraz przejdzie, ale i tak nie byłoby chwili, by zawołać po pomoc. - Zwykła zamykać drzwi do swych komnat, mało kto decydował się naruszyć jej spokój, wiedząc że w obecnym stanie półwila krew szczególnie łatwo wrzała, doprowadzając do skrajnych emocji.
Ponownie przyjęła na siebie uważne spojrzenie Zacharego, starając się skupić na kolejnych słowach, a jakie wcale nie napawały jej nadzieją na spokój.
- Dwóch tygodni? - przestraszyła się na samą myśl, że przez cały ten czas przyjdzie jej się błąkać w podobny sposób. - Czy ta trucizna… Nie możemy choć spróbować? - Na powrót wyprostowała się, chcąc przyjąć poważniejszy i bardziej rozsądny ton. - Czy kolejne ataki nie okażą się straszniejsze w skutkach? - spytała, choć to nie strach przed osłabieniem był tym, czego się obawiała. Z napadami mdłości i krwawieniem z nosa radziła sobie co dnia, ale biorąc pod uwagę, że przy pierwszym skoku wylądowała na ziemiach Macmillanów, przerażała ją myśl gdzie magia może wypchnąć ją następnym razem. - To znaczy, oczywiście zastosuję się do twoich rad. - Spuściła niepewny wzrok i wbiła go w swoje dłonie, nie chcąc pokazać się przed Zacharym jako zdesperowana ignorantka. Zajmował się jej zdrowiem już od ponad roku, zawsze uprzejmy, bijący aurą doświadczenia i zaangażowania, natychmiast zyskał zaufanie Evandry.
Zasypał ją lawiną pytań, czemu nie mogła się dziwić. Wyraz twarzy lorda Shafiq podpowiedział, że z podobnym do jej przypadkiem zetknął się dziś po raz pierwszy. Związała usta w wąską linijkę, próbując ułożyć sobie w myślach kolejne wydarzenia, które mogłyby pomóc Zacharemu w określeniu przyczyny przypadłości. Wraz z kolejnymi pytaniami kobieca broda zadrżała, ledwie utrzymując na sobie ciężar jego spojrzenia. Starał się o łagodność, lecz powracanie do ostatnich wspomnień było zbyt bolesne, by móc powstrzymać napływający żal.
’Czy biłaś się z myślami?’
Czy liczy się rozmowa z bratem, podczas której przyznał się do współpracy z mugolami? Czy liczy się kłótnia z Tristanem, kiedy bez cienia współczucia nakazał odrzucić żal, ale i nie zapominać o wyrządzonej przez Francisa krzywdzie? A może spotkanie z Anthonym, podczas którego krew w jej żyłach zdawała gotować się ze złości na wieść o braku przezeń wstydu? Czy to spojrzenie niezrozumienia, jaki obdarowała Aquilę tuż po tym, jak przyjaciółka wyraźnie zarysowała między nimi granicę, oszukując je obie co do własnych uczuć? Może krótka chwila milczenia z Primrose, wtedy gdy Burke zdradziła tajemnicę nestora Rosier i opiekunki La Fantasmagorie, a z którą to Evandra godzić się będzie przez kolejne miesiące? Czy liczy się pocałunek złożony na ustach nieznajomego, który wzbudził w niej nagłe pragnienie zemsty?
Czując ponownie przyspieszenie kolejnych uderzeń serca sięgnęła po podsuniętą czarkę z herbatą, chcąc natychmiast uspokoić drżenie dłoni. - To była… prawdziwa seria nieszczęśliwych wydarzeń - odezwała się, kiedy Tahir ponownie opuścił jadalnię, by przygotować niezbędny Zacharemu zestaw. - Nie doskwierały mi żadne dolegliwości, do momentu aż wczoraj… - Sięgnęła na chwilę za okno ku wschodzącemu słońcu, by zaraz się poprawić. - Przedwczoraj dostałam ataku serpentyny. Zajął się mną wtedy uzdrowiciel rodu Lestrange, przyjęłam wszystkie przepisane eliksiry wzmacniające. A to wszystko z powodu... - Nabrała więcej powietrza w płuca, będąc po raz pierwszy zmuszoną do przekazania tych wieści w sposób inny, niż listownie. - Mój brat Francis nie żyje. Był mi bardzo bliski, a nestor Lestrange zakazał przybierać po nim żałobę. - Wiadomość o wykreśleniu go z rodowego drzewa otrzymała ledwie kilka godzin przed pierwszym atakiem czkawki, czuła się bezradna, nie mogąc pogodzić się z tą decyzją. - Tamtej nocy nie potrafiłam zmrużyć oka. Zresztą tak, jak i dziś… - Osłabione ciało w połączeniu ze złamanym sercem i gromadzącymi się w stosy poszarpanymi myślami było szczególnie przygnębiającą kombinacją, niszczącą nieskazitelny obraz pięknego kwiatu w nestorskiej butonierce. - Nie próbowałam teleportacji, myślałam, że to serpentyna i zaraz przejdzie, ale i tak nie byłoby chwili, by zawołać po pomoc. - Zwykła zamykać drzwi do swych komnat, mało kto decydował się naruszyć jej spokój, wiedząc że w obecnym stanie półwila krew szczególnie łatwo wrzała, doprowadzając do skrajnych emocji.
Ponownie przyjęła na siebie uważne spojrzenie Zacharego, starając się skupić na kolejnych słowach, a jakie wcale nie napawały jej nadzieją na spokój.
- Dwóch tygodni? - przestraszyła się na samą myśl, że przez cały ten czas przyjdzie jej się błąkać w podobny sposób. - Czy ta trucizna… Nie możemy choć spróbować? - Na powrót wyprostowała się, chcąc przyjąć poważniejszy i bardziej rozsądny ton. - Czy kolejne ataki nie okażą się straszniejsze w skutkach? - spytała, choć to nie strach przed osłabieniem był tym, czego się obawiała. Z napadami mdłości i krwawieniem z nosa radziła sobie co dnia, ale biorąc pod uwagę, że przy pierwszym skoku wylądowała na ziemiach Macmillanów, przerażała ją myśl gdzie magia może wypchnąć ją następnym razem. - To znaczy, oczywiście zastosuję się do twoich rad. - Spuściła niepewny wzrok i wbiła go w swoje dłonie, nie chcąc pokazać się przed Zacharym jako zdesperowana ignorantka. Zajmował się jej zdrowiem już od ponad roku, zawsze uprzejmy, bijący aurą doświadczenia i zaangażowania, natychmiast zyskał zaufanie Evandry.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Rezydencja na Wyspie zdawała się nie grzeszyć nadmierną obecnością. Cicha, spokojna aura, dość ciepła, może nawet za gorąca dla tych, którzy nie byli przyzwyczajeni do takich warunków, dla Zachary'ego stanowiła codzienność. Ledwie przez moment podążał myślami za Evandrą i jej spostrzeżeniami. Fakt doświadczenia szeregu aktów teleportacji wywołanych czkawką musiał źle na nią działać; przynajmniej co do tej jednej kwestii miał absolutną pewność, spoglądając na roztrzęsioną damę uważnie, z pewną dozą czułości, o której istnienie nie podejrzewałby samego siebie w jakiejkolwiek sytuacji. Obce uczucia trzymał za zaporą opanowania i spokoju, powoli analizując każde usłyszane słowo, gdy tylko byli sami.
Z wyraźnym zainteresowanie i nieskazitelną uwagą chłonął każdy gest. Spojrzeniem wodził od oczu do ust. Obserwował. Czuwał, zastanawiając się nad tym, jak wiele Evandra musiała przeżyć, jak duże ryzyko kolejnych poważnych obrażeń wewnętrznych istniało z chwilą wejścia w grę jeszcze jednego czynnika mogącego zdruzgotać jej wątłe ciało, zmagające się każdego dnia z trudem szlachetnej krwi. Traktował to jednak tylko jako zewnętrzną powłokę utrzymywaną w całości przez skomplikowaną psychikę. Tę, tak naprawdę, dopiero teraz poznawał, we własnej opinii, licząc na zachowanie szczerości między nimi.
Krótka chwila przerwanych słów, głębszych oddech sprawiły, że Zachary lekko zmrużył oczy, jeszcze uważniej patrząc na Evandrę, w oczekiwaniu na informację, która istotnie miała zwalić go z nóg, gdyby tylko jeszcze stał. Siedząc, miał ten niewielki komfort, który uległ natychmiastowemu załamaniu – mięśnie spięły się dość mocno, a cała sylwetka stała się znacznie sztywniejsza niż zazwyczaj, gdy padła wieść o śmierci brata. Informacja ta dotknęła go. Mocno. Sam wiedział, jak to jest przeżywać utratę członka rodziny, nie tak dotkliwą w skutkach, jak się okazało w konsekwencjach, niemniej potrafił sięgnąć do własnych doświadczeń i to bazując na nich, pochylił głowę w milczeniu. Nie było słów, którymi dało się uleczyć taką ranę, szczególnie ze świadomością, że żałoba została zakazana. Myśli same pomknęły w kierunku zdrady wartości szlacheckich, choć nie zyskał wiedzy, czy konsekwencja ta dotyczyła właśnie tego. Nie chciał dopytywać. Niewłaściwym było dociekać w takiej sytuacji i prosić o więcej. Milczenie pozostało jedyną reakcją poza skinieniem głowy akceptującym rzeczywistość, a jednocześnie zachęcającym do opowiedzenia reszty historii, mimo specyficznej lakoniczności w słowach Evandry.
— Rozumiem — rzekł cicho, wziąwszy niewielki łyk herbaty z czarki. Gestem przywołał Tahira niosącego oporządzenie, które odebrał i odesłał sługę. Nie zamierzał rozpraszać lady doyenne bardziej niż już miało to miejsce. — Nie będziemy wnikać zanadto w różnice między atakiem twojej choroby, a czkawką teleportacyjną. — Wyjaśnił krótko, zdając sobie sprawę z ogromu emocji i zmęczenia Evandry po tym wszystkim. Dokładanie jej dodatkowej wiedzy nie przyniosło żadnych, nawet wymiernych skutków, na których mogliby później ewentualnie pracować.
— Tak, dwa tygodnie, ale przy zażywaniu odpowiednich lekarstw nie będzie to dla ciebie męczący okres — potwierdził, spiesząc też z rzeczowymi wyjaśnieniami. — Najgorszy jest pierwszy atak, a ten, jak wierzę, mamy za sobą. W kolejnych dniach powinnaś raczej oczekiwać drobnych, pojedynczych czknięć przenoszących cię w obrębie posiadłości. Nie da się tego niestety przewidzieć, ale zachowanie spokoju i odcięcie się od czynników prowadzących do stresu bądź wybuchów magii na pewno będzie dla ciebie pomocne. — Opowiedział, starając się w miarę prosto i klarownie przedstawić obraz najbliższych dni. — Trucizna w twoim wypadku tylko zaszkodzi. Zastąpimy ją bardziej naturalnymi środkami — tu wskazał na posiadane oporządzenie oraz kuferek, którego wieko uchylił powoli i przez kilka dłuższych chwil poszukiwał potrzebnych składników. Cztery słoiczki z suszonymi ziołami ułożył na stoliku, obok postawił stojak z trzema pustymi fiolkami. Do moździerza wrzucił po szczypcie i powoli zaczął ucierać. — Dam ci trzy różne mieszanki do naparów. Dwie filiżanki dziennie na zmianę powinny stanowić dostatecznie skuteczny zamiennik eliksiru. W dużej mierze opierają się na tych samych składnikach eliksiru osłabiającego, ale nie będą niosły tak druzgocącego efektu dla ciebie. — Mówił, przygotowując pierwszą z mieszanek. Ucierał porcje powoli, chłonąc skrzypiące dźwięki ze znanym tylko sobie natchnieniem, niemal namaszczeniem dla ziołolecznictwa uprawianego przez egipskich kapłanów z najświetniejszych czasów Egiptu.
Z wyraźnym zainteresowanie i nieskazitelną uwagą chłonął każdy gest. Spojrzeniem wodził od oczu do ust. Obserwował. Czuwał, zastanawiając się nad tym, jak wiele Evandra musiała przeżyć, jak duże ryzyko kolejnych poważnych obrażeń wewnętrznych istniało z chwilą wejścia w grę jeszcze jednego czynnika mogącego zdruzgotać jej wątłe ciało, zmagające się każdego dnia z trudem szlachetnej krwi. Traktował to jednak tylko jako zewnętrzną powłokę utrzymywaną w całości przez skomplikowaną psychikę. Tę, tak naprawdę, dopiero teraz poznawał, we własnej opinii, licząc na zachowanie szczerości między nimi.
Krótka chwila przerwanych słów, głębszych oddech sprawiły, że Zachary lekko zmrużył oczy, jeszcze uważniej patrząc na Evandrę, w oczekiwaniu na informację, która istotnie miała zwalić go z nóg, gdyby tylko jeszcze stał. Siedząc, miał ten niewielki komfort, który uległ natychmiastowemu załamaniu – mięśnie spięły się dość mocno, a cała sylwetka stała się znacznie sztywniejsza niż zazwyczaj, gdy padła wieść o śmierci brata. Informacja ta dotknęła go. Mocno. Sam wiedział, jak to jest przeżywać utratę członka rodziny, nie tak dotkliwą w skutkach, jak się okazało w konsekwencjach, niemniej potrafił sięgnąć do własnych doświadczeń i to bazując na nich, pochylił głowę w milczeniu. Nie było słów, którymi dało się uleczyć taką ranę, szczególnie ze świadomością, że żałoba została zakazana. Myśli same pomknęły w kierunku zdrady wartości szlacheckich, choć nie zyskał wiedzy, czy konsekwencja ta dotyczyła właśnie tego. Nie chciał dopytywać. Niewłaściwym było dociekać w takiej sytuacji i prosić o więcej. Milczenie pozostało jedyną reakcją poza skinieniem głowy akceptującym rzeczywistość, a jednocześnie zachęcającym do opowiedzenia reszty historii, mimo specyficznej lakoniczności w słowach Evandry.
— Rozumiem — rzekł cicho, wziąwszy niewielki łyk herbaty z czarki. Gestem przywołał Tahira niosącego oporządzenie, które odebrał i odesłał sługę. Nie zamierzał rozpraszać lady doyenne bardziej niż już miało to miejsce. — Nie będziemy wnikać zanadto w różnice między atakiem twojej choroby, a czkawką teleportacyjną. — Wyjaśnił krótko, zdając sobie sprawę z ogromu emocji i zmęczenia Evandry po tym wszystkim. Dokładanie jej dodatkowej wiedzy nie przyniosło żadnych, nawet wymiernych skutków, na których mogliby później ewentualnie pracować.
— Tak, dwa tygodnie, ale przy zażywaniu odpowiednich lekarstw nie będzie to dla ciebie męczący okres — potwierdził, spiesząc też z rzeczowymi wyjaśnieniami. — Najgorszy jest pierwszy atak, a ten, jak wierzę, mamy za sobą. W kolejnych dniach powinnaś raczej oczekiwać drobnych, pojedynczych czknięć przenoszących cię w obrębie posiadłości. Nie da się tego niestety przewidzieć, ale zachowanie spokoju i odcięcie się od czynników prowadzących do stresu bądź wybuchów magii na pewno będzie dla ciebie pomocne. — Opowiedział, starając się w miarę prosto i klarownie przedstawić obraz najbliższych dni. — Trucizna w twoim wypadku tylko zaszkodzi. Zastąpimy ją bardziej naturalnymi środkami — tu wskazał na posiadane oporządzenie oraz kuferek, którego wieko uchylił powoli i przez kilka dłuższych chwil poszukiwał potrzebnych składników. Cztery słoiczki z suszonymi ziołami ułożył na stoliku, obok postawił stojak z trzema pustymi fiolkami. Do moździerza wrzucił po szczypcie i powoli zaczął ucierać. — Dam ci trzy różne mieszanki do naparów. Dwie filiżanki dziennie na zmianę powinny stanowić dostatecznie skuteczny zamiennik eliksiru. W dużej mierze opierają się na tych samych składnikach eliksiru osłabiającego, ale nie będą niosły tak druzgocącego efektu dla ciebie. — Mówił, przygotowując pierwszą z mieszanek. Ucierał porcje powoli, chłonąc skrzypiące dźwięki ze znanym tylko sobie natchnieniem, niemal namaszczeniem dla ziołolecznictwa uprawianego przez egipskich kapłanów z najświetniejszych czasów Egiptu.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Współczucia i zrozumienia potrzebowała dziś bardziej, niż kiedykolwiek. Na każdym kroku otrzymując nową, dotkliwie bolesną wieść, była już wyniszczonym, zmęczonym echem dawnej promiennej Evandry. Nie odezwała się słowem, słuchając wyjaśnień Zacharego, który nawet o tak niemoralnej porze potrafił wspiąć się na wyżyny profesjonalizmu i pomóc w nagłym wypadku. Mówił krótko i rzeczowo, ograniczając się do najistotniejszych faktów. Prognoza brzmiała pozytywnie, ale w żadnej sposób nie była pocieszająca. Kolejne dwa tygodnie, podczas których zadziwiająca przypadłość miała rządzić jej życiem. Do serpentyny zdołała się już przyzwyczaić, długie lata radzenia sobie z uciążliwą chorobą nauczyły słuchać swojego organizmu. Wyłapywała już te drobne zmiany, wahania nastrojów czy wzbierające mdłości, które zwiastowały nadchodzący atak. Przyjmowany stale eliksir tylko minimalizował niszczycielską moc serpentyny, nie usuwał jej trwale, przez co tkwienie w ciągłej gotowości do nagłego osłabienia pozwalały się odpowiednio przygotować. Evandra pociągnęła nosem, zdradzając tym samym swoje zaniepokojenie względem zaistniałej sytuacji. Przemawiała przez nią paniczna potrzeba kontroli swojego życia, otaczającego ją świata, a więc tego, na co nie miała niemal żadnego wpływu. Nie chciała godzić się z myślą, że w nierównej walce znów wygrał z nią przypadek. Kącik jej ust uniósłby się w sarkastycznym uśmiechu, gdyby wciąż panowała nad mięśniami twarzy. Odcięcie od stresu, zachowanie spokoju, złote rady niczym pobożne życzenia, niemożliwe do zrealizowania. Jak powstrzymać chwiejność natury i pozostać niewzruszoną w czasach, w których wymaga się od niej nienagannej prezencji oraz aktywności w towarzystwie? Już za kilka dni miał się odbyć koncert charytatywny Primrose, a przygotowania do sabatu trwały już w najlepsze. Czy uda jej się podnieść, by z uniesioną wysoko głową kroczyć nadal dla chwały rodu i całej magicznej społeczności? A może wreszcie podda się ostatecznie, zbyt zmęczona bezsensowną walką, jaką przyszło jej toczyć.
- Oczywiście, dwie filiżanki dziennie - zdołała z siebie wydusić, zgaszonym wzrokiem obserwując rozcierane w moździerzu zioła, wsłuchując się w szorstki dźwięk miażdżonych składników. Dalej siedziała w milczeniu, nie widząc powodu dla zbędnych pogaduszek, mocząc usta w gorącej herbacie. Zbyt wycieńczona, by zabawiać go rozmową, nie czuła speszenia z powodu tej przedłużającej się ciszy; była mu wdzięczna, że nie naciskał na kontynuowanie opowieści. Ostatnie toczone w jej umyśle walki także z wolna cichły, tracąc na znaczeniu. Nie władały już półwilim ciałem, wzbudzając nagłe konwulsje, ścisk strachu czy zimny dreszcz. Z wolna odcinała się od gwałtownych emocji, stale analizując tą jedną sytuację.
- Jak myślisz… Czy można pogodzić się z utratą bliskiej osoby? - odezwała się wreszcie ściszonym i zduszonym wciąż od płaczu głosem. Odstawiła swoją czarkę na tacę przy misternie zdobionym imbryku. - Żyć ze świadomością, że była to ostatnia szansa na zmianę, a którą się ostatecznie pogrzebało? - Wzrok Evandry wciąż zawieszony był na dłoniach Zacharego, za których ruchami mogła bezwiednie wodzić zszarzałym błękitem oczu, oddzieliwszy umysł od ciała. Już nie z tak destrukcyjną siłą, powróciły przemyślenia o wczorajszym spotkaniu; scenariusze, jakie rozgrywała w swej głowie, w których wszyscy kończyli pogodzeni, z uśmiechem na ustach, razem, jako rodzina. Nie z malującą się na twarzy złością, nie z powstrzymywanymi bolesnie łzami, czy jako proch unoszący się na wietrze, niknący w bieli piasku. Nierealne marzenia, dołączone do kolekcji, ustawione na półce wśród reszty porażek, wygórowanych oczekiwań, mylnie odniesionych wrażeń. Stale poszukiwała drogowskazu, z którym nie musiałaby się spierać, zmuszona wybierać między tym, co słuszne, a tym, o co wołało serce. Czy naprawdę pogodzenie tych dwóch było niemożliwe?
- Oczywiście, dwie filiżanki dziennie - zdołała z siebie wydusić, zgaszonym wzrokiem obserwując rozcierane w moździerzu zioła, wsłuchując się w szorstki dźwięk miażdżonych składników. Dalej siedziała w milczeniu, nie widząc powodu dla zbędnych pogaduszek, mocząc usta w gorącej herbacie. Zbyt wycieńczona, by zabawiać go rozmową, nie czuła speszenia z powodu tej przedłużającej się ciszy; była mu wdzięczna, że nie naciskał na kontynuowanie opowieści. Ostatnie toczone w jej umyśle walki także z wolna cichły, tracąc na znaczeniu. Nie władały już półwilim ciałem, wzbudzając nagłe konwulsje, ścisk strachu czy zimny dreszcz. Z wolna odcinała się od gwałtownych emocji, stale analizując tą jedną sytuację.
- Jak myślisz… Czy można pogodzić się z utratą bliskiej osoby? - odezwała się wreszcie ściszonym i zduszonym wciąż od płaczu głosem. Odstawiła swoją czarkę na tacę przy misternie zdobionym imbryku. - Żyć ze świadomością, że była to ostatnia szansa na zmianę, a którą się ostatecznie pogrzebało? - Wzrok Evandry wciąż zawieszony był na dłoniach Zacharego, za których ruchami mogła bezwiednie wodzić zszarzałym błękitem oczu, oddzieliwszy umysł od ciała. Już nie z tak destrukcyjną siłą, powróciły przemyślenia o wczorajszym spotkaniu; scenariusze, jakie rozgrywała w swej głowie, w których wszyscy kończyli pogodzeni, z uśmiechem na ustach, razem, jako rodzina. Nie z malującą się na twarzy złością, nie z powstrzymywanymi bolesnie łzami, czy jako proch unoszący się na wietrze, niknący w bieli piasku. Nierealne marzenia, dołączone do kolekcji, ustawione na półce wśród reszty porażek, wygórowanych oczekiwań, mylnie odniesionych wrażeń. Stale poszukiwała drogowskazu, z którym nie musiałaby się spierać, zmuszona wybierać między tym, co słuszne, a tym, o co wołało serce. Czy naprawdę pogodzenie tych dwóch było niemożliwe?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Kolejne, krótkie skinienie stanowiło lakoniczne potwierdzenie słów Evandry. Nie było w tym nic, co uważał za niewłaściwe. Nie podejmował żadnych prób nacisku, żadnego środku mającego stanowić choćby najmniejszą z form przymusu pośredniego. Dłoń wolno, rytmicznie pracowała z tłuczkiem i rozcieranymi nim ziołami, brnąc do ukończenia pierwszej z mieszanek, które przygotowywał tylko i wyłącznie z myślą o niej, starając się odpychać od siebie to dość osobliwe, magnetyczne odczucie wobec niej, z pewną łatwością jak i trudnością jednocześnie. Wprawiony we własny, profesjonalny osąd nie miał najmniejszych problemów z przybraniem roli nadanej przed laty. Pozbawiony kobiecego wpływu w dzieciństwie pozornie tylko nie wiedział, jak się z nimi obchodzić, stawiając między nim, a każdą przedstawicielką kapłanek domowego ogniska, barierę wyznaczoną przez szereg zasad, nakazów i zakazów ustalających życie każdego szanującego się szajcha, aspirującego kapłana, na właściwym torze. Trudność jednak płynęła z niesamowitego wdzięku, w jaki opływała Evandra, nieco rozpraszając zazwyczaj właściwie skupione myśli i idee Zachary'ego. Nawet w tak przedziwnej sytuacji, o absolutnie niewłaściwej godzinie. Musiał niestety pogodzić się z tym, że przebywanie w jej towarzystwie, niejako tortura, traktował jako dziwną przyjemność; szczególnie teraz, kiedy spoglądał na nią i widział stan, w którym się znajdowała.
Potężna dama, nie tylko z nazwiska męża i jego pozycji, ale jej własnej, niestrudzonej i ciężkiej pracy mimo przeciwności stawianych na drodze. Żona i matka, lecz dla Zachary'ego, w całej tej sytuacji, była kimś na pozór towarzyszki potrzebującej tylko i wyłącznie właściwej opieki. Zraniona bez reszty, do samego rdzenia jestestwa, tak krucha i delikatna, jakiej jej nigdy jeszcze nie widział, wzbudzała w Shafiqu poczucie sprawowania na nią pieczy, w której sam zaniedbał się. Nie odwiedzał wystarczająco często, nie wspierał całym swym uzdrowicielskim talentem, całą swoją wiedzą tak mocno jak tylko potrafił. I wiedział doskonale, że żadne starania nie nadrobią straconego czasu ani żadna ziołowa mieszanka, skądinąd dziedzictwo przodków, nie wyleczy zadanej rany.
Pierwszy z preparatów był gotowy. Dokładnie, sumiennie roztarty na drobny proszek, którego sparzona zawiesina winna pozostać na dnie niczym fusy z dobrej herbaty. Jak pytania, które Evandra postawiła przed nim, a które wpierw skonfrontował, umieszczając kolejne składniki w oczyszczonej czarze moździerzy z ogromną dominacją czarnych kulek pieprzu. Wykonał ledwie dwa, może trzy ruchy nim przestał i utkwił swoje obojętne spojrzenie w młodej czarownicy, wyraźnie zwlekając z odpowiedzią.
— Tak — odparł wreszcie zdawkowo. — I nie — odezwał się ponownie, po czym wrócił do pracy przez kolejnych kilka minut, rzadziej zerkając na efekt swojej pracy, pozostając pewnym, że ruchy tłuczka były właściwe, a wprawa w wykonywaniu podobnych lekarstw nie została zapomniana. — Możesz wypierać i zapierać się. Możesz krzyczeć i płakać, okazując żałobę, którą przechodzisz, Evandro, nawet jeśli ci tego zabroniono... nawet jeśli stoi to w sprzeczności ze wszystkim innym, to tak czy inaczej przejdziesz przez żałobę. Prędzej lub później... a na samym końcu tej trudnej drogi być może pogodzisz się ze stratą. — Podjął ponownie, skończywszy pracę nad drugą z mieszanek i przesypawszy ją do lnianego woreczka z rzemykiem służącym za zamknięcie. Zapach ziół lekko drażnił powonienie Zachary'ego, gdy wypowiadał kolejne słowa, łapał oddech, próbował uchwycić błękitne spojrzenie towarzyszki. Nie miał powodu, by unikać tego rodzaju konfrontacji.
— Będzie ci trudno. Czasami możesz nie mieć sił na stawienie temu czoła. I prawdopodobnie strzępię sobie tylko język, nie mówiąc nic odkrywczego- — urwał, zastanawiając się krótko nad tym, co właściwie mógł dla niej zrobić. — Jeśli tego potrzebujesz, zawsze możesz zawitać w progi mego domu czy szpitalnego gabinetu. Wiem, że marny ze mnie rozmówca, ale są takie chwile, kiedy i sama obecność są wystarczające. — Zamilkł, nie ciągnąc wątku dalej, skąd podobne przekonanie tkwiło w nim samym. Już sam fakt, że na Wyspie było tak niewielu Shafiqów zdawał się stanowić wystarczającą wskazówkę i kierunek odpowiedzi, jaka prawdopodobnie padłaby z jego ust. Zamiast tego podjął się doboru składników do ostatniej mieszanki, głównie w formie lekko roztartych liści w odrobinie olejku oraz wody, które w końcu przelał do słoiczka i obserwował jak stałe fragmenty opadają na dno, pozostawiając względnie klarowną ciecz, na której wierzchu ułożył kilka delikatnych płatków egipskiego lotosu.
Potężna dama, nie tylko z nazwiska męża i jego pozycji, ale jej własnej, niestrudzonej i ciężkiej pracy mimo przeciwności stawianych na drodze. Żona i matka, lecz dla Zachary'ego, w całej tej sytuacji, była kimś na pozór towarzyszki potrzebującej tylko i wyłącznie właściwej opieki. Zraniona bez reszty, do samego rdzenia jestestwa, tak krucha i delikatna, jakiej jej nigdy jeszcze nie widział, wzbudzała w Shafiqu poczucie sprawowania na nią pieczy, w której sam zaniedbał się. Nie odwiedzał wystarczająco często, nie wspierał całym swym uzdrowicielskim talentem, całą swoją wiedzą tak mocno jak tylko potrafił. I wiedział doskonale, że żadne starania nie nadrobią straconego czasu ani żadna ziołowa mieszanka, skądinąd dziedzictwo przodków, nie wyleczy zadanej rany.
Pierwszy z preparatów był gotowy. Dokładnie, sumiennie roztarty na drobny proszek, którego sparzona zawiesina winna pozostać na dnie niczym fusy z dobrej herbaty. Jak pytania, które Evandra postawiła przed nim, a które wpierw skonfrontował, umieszczając kolejne składniki w oczyszczonej czarze moździerzy z ogromną dominacją czarnych kulek pieprzu. Wykonał ledwie dwa, może trzy ruchy nim przestał i utkwił swoje obojętne spojrzenie w młodej czarownicy, wyraźnie zwlekając z odpowiedzią.
— Tak — odparł wreszcie zdawkowo. — I nie — odezwał się ponownie, po czym wrócił do pracy przez kolejnych kilka minut, rzadziej zerkając na efekt swojej pracy, pozostając pewnym, że ruchy tłuczka były właściwe, a wprawa w wykonywaniu podobnych lekarstw nie została zapomniana. — Możesz wypierać i zapierać się. Możesz krzyczeć i płakać, okazując żałobę, którą przechodzisz, Evandro, nawet jeśli ci tego zabroniono... nawet jeśli stoi to w sprzeczności ze wszystkim innym, to tak czy inaczej przejdziesz przez żałobę. Prędzej lub później... a na samym końcu tej trudnej drogi być może pogodzisz się ze stratą. — Podjął ponownie, skończywszy pracę nad drugą z mieszanek i przesypawszy ją do lnianego woreczka z rzemykiem służącym za zamknięcie. Zapach ziół lekko drażnił powonienie Zachary'ego, gdy wypowiadał kolejne słowa, łapał oddech, próbował uchwycić błękitne spojrzenie towarzyszki. Nie miał powodu, by unikać tego rodzaju konfrontacji.
— Będzie ci trudno. Czasami możesz nie mieć sił na stawienie temu czoła. I prawdopodobnie strzępię sobie tylko język, nie mówiąc nic odkrywczego- — urwał, zastanawiając się krótko nad tym, co właściwie mógł dla niej zrobić. — Jeśli tego potrzebujesz, zawsze możesz zawitać w progi mego domu czy szpitalnego gabinetu. Wiem, że marny ze mnie rozmówca, ale są takie chwile, kiedy i sama obecność są wystarczające. — Zamilkł, nie ciągnąc wątku dalej, skąd podobne przekonanie tkwiło w nim samym. Już sam fakt, że na Wyspie było tak niewielu Shafiqów zdawał się stanowić wystarczającą wskazówkę i kierunek odpowiedzi, jaka prawdopodobnie padłaby z jego ust. Zamiast tego podjął się doboru składników do ostatniej mieszanki, głównie w formie lekko roztartych liści w odrobinie olejku oraz wody, które w końcu przelał do słoiczka i obserwował jak stałe fragmenty opadają na dno, pozostawiając względnie klarowną ciecz, na której wierzchu ułożył kilka delikatnych płatków egipskiego lotosu.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Jadalnia
Szybka odpowiedź