Jadalnia
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Jadalnia
Miejsce spotkań rodzinnych, choć w myśl zasady, że żaden gość nie może opuścić domu głodny, również podejmowania przybyszy z innych rodów. W centrum pomieszczenia znajduje się długi stół na krótkich nogach, natomiast zamiast krzeseł, używa się tu miękkich poduszek. W pomieszczeniu przylegającym do jadalni znajduje się bardziej klasyczny stół i zestaw krzeseł, korzysta się z niego jednak bardzo rzadko. Pomieszczenie wyłożone jest oczywiście dywanem, przyozdobione licznymi świecami i latarniami, oraz kotarami, które nadają przytulnego charakteru. Na stole rzadko goszczą europejskie potrawy, służba przygotowując posiłki korzysta też z warzyw i owoców hodowanych w części oranżerii, również przyprawy sprowadzane są ze stron rodzinnych rodu, jakby nie do końca ufali angielskim dostawcom.
Podniosła wzrok, sięgając profilu lorda i jego skupionego na rozcieraniu ziół spojrzenia. Nie mieli dotychczas okazji, by lepiej się ze sobą poznać. Bliżej związany był z Tristanem, z nią samą mówiąc głównie podczas analizy chorób. Skąd ta nagła potrzeba wylewności i zasięgnięcia porady od tego, który nie mógł znać szczegółów jej życia?
Pogodzenie się ze stratą brzmiało w tym momencie jak cel nie do osiągnięcia. Świeżo rozharatana na sercu rana goić się będzie nie bez komplikacji. Nie nawykła do obojętności, emocje targały nią żywo w każdej sytuacji, ciągnąc do skrajności, jakim starała się przeciwstawić. Płomienna, chaotyczna natura, odziedziczona wraz z krwią babki, chciała rządzić jej życiem, nie dostosowując się do sztywnych zasad konserwatywnego rodu, spisanych przed wiekami praw, jakich należało się trzymać bez wyjątku. Ale czy na pewno?
Zamknięte w kobiecej klatce serce tętniło krwawym ciepłem, nie chcąc pogodzić się ze słowami Zachary’ego, mimo iż powtarzała je sobie w duchu już niejednokrotnie wcześniej. Teraz brzmiały zbyt irracjonalnie, nie mogła pogodzić się z tą stratą, nie chciała. Ból był łatwiejszy, pozwalał zanurzyć się w sobie bez pamięci, pogrążyć negatywnymi myślami, napędzić złością, której uwolnienie przynosiło ulgę - chwilową, lecz jakże prostą do osiągnięcia. Wzbierająca się w niej magia, sięgająca od stóp po opuszki palców, mrowiąca przyjemnym ciepłem, skrząca się migotliwym blaskiem. Świst mknącej, wypuszczonej z dłoni płonącej kuli, przynosił radość, nagłe ukojenie w chwili pustej ciszy. Swąd spopielonych materiałów kojarzył się ze spokojem, zwłaszcza słodki zapach palonego pergaminu, pozostawiający stos srebrzystego popiołu, delikatnie lepkiego, osadzającego się drobinkami w liniach palców. Moment wykrzywionego w triumfie uśmiechu, krótka chwila wyciszenia.
Uniosła naznaczoną czerwonymi draśnięciami dłoń, by ułożyć ją męskich palcach, zajętych dobieraniem ingrediencji do kolejnej z mikstur. - Świadomość obecności przyjaciela, choćby w milczeniu, daje więcej ukojenia, niż dziesiątki zbędnych słów - odparła ze spokojem, tłumiąc z tyłu głowy nagromadzone wątpliwości. - Po prostu… Boję się, że żałoba trwać będzie wiecznie i znów nie będę w stanie być wsparciem dla tych, którzy mnie potrzebują. - Najbliżsi przyjaciele i rodzina już zbyt długo musieli na nią czekać, kolejne potknięcie nie wchodziło w grę, tak jak i długa rekonwalescencja. Chciała wierzyć w pocieszające słowa czarodzieja, lecz nie sądziła, że inni wykażą się podobną wyrozumiałością.
Schowała wręczone jej mieszanki do kieszeni obszernej spódnicy, ciesząc się, że teleportacyjna udręka wreszcie się skończy. Nie było wyjścia, musiała znieść kolejne dwa tygodnie drobnych skoków, lecz przyjęte zioła zdecydowanie poprawiły jej nastrój. - Dziękuję, to wiele dla mnie znaczy - mówiła szczerze, choć nie sądziła, że naprawdę zwróci się do niego ponownie po pomoc. Nie chciała obarczać go swoimi problemami, a już sam fakt, że zerwała go tak wczesnym rankiem z łoża, napawał wyrzutami sumienia.
Znów to samo, nieprzyjemne wrażenie - uporczywy ścisk w żołądku, jakby zawiązujący się weń supeł miał wessać ją całą, zmieść z powierzchni ziemi, nie wypluwać w innym miejscu już nigdy więcej. Nowością były jednak towarzyszące mu zawroty głowy, jawiące się przed oczami migotliwe światła, jakie prędko opanowała głębszym oddechem - czy to otrzymany od Shafiqa napar pomógł pozbierać myśli, natychmiast przywracając się do porządku? Błękitne tęczówki sięgnęły twarzy lorda, dzieląc się z nim cieniem strachu. Choć wiedziała już czego się spodziewać od samej czkawki, tak miejsce, do którego miała się przenieść, pozostawało zagadką. Czy los będzie na tyle łaskaw, by chociaż zbliżyła się do Kent? Zdążyła jeszcze posłać czarodziejowi blady uśmiech wdzięczności i zaraz zniknęła z charakterystycznym dźwiękiem.
Hep!
| zt dla Evandry <3
Pogodzenie się ze stratą brzmiało w tym momencie jak cel nie do osiągnięcia. Świeżo rozharatana na sercu rana goić się będzie nie bez komplikacji. Nie nawykła do obojętności, emocje targały nią żywo w każdej sytuacji, ciągnąc do skrajności, jakim starała się przeciwstawić. Płomienna, chaotyczna natura, odziedziczona wraz z krwią babki, chciała rządzić jej życiem, nie dostosowując się do sztywnych zasad konserwatywnego rodu, spisanych przed wiekami praw, jakich należało się trzymać bez wyjątku. Ale czy na pewno?
Zamknięte w kobiecej klatce serce tętniło krwawym ciepłem, nie chcąc pogodzić się ze słowami Zachary’ego, mimo iż powtarzała je sobie w duchu już niejednokrotnie wcześniej. Teraz brzmiały zbyt irracjonalnie, nie mogła pogodzić się z tą stratą, nie chciała. Ból był łatwiejszy, pozwalał zanurzyć się w sobie bez pamięci, pogrążyć negatywnymi myślami, napędzić złością, której uwolnienie przynosiło ulgę - chwilową, lecz jakże prostą do osiągnięcia. Wzbierająca się w niej magia, sięgająca od stóp po opuszki palców, mrowiąca przyjemnym ciepłem, skrząca się migotliwym blaskiem. Świst mknącej, wypuszczonej z dłoni płonącej kuli, przynosił radość, nagłe ukojenie w chwili pustej ciszy. Swąd spopielonych materiałów kojarzył się ze spokojem, zwłaszcza słodki zapach palonego pergaminu, pozostawiający stos srebrzystego popiołu, delikatnie lepkiego, osadzającego się drobinkami w liniach palców. Moment wykrzywionego w triumfie uśmiechu, krótka chwila wyciszenia.
Uniosła naznaczoną czerwonymi draśnięciami dłoń, by ułożyć ją męskich palcach, zajętych dobieraniem ingrediencji do kolejnej z mikstur. - Świadomość obecności przyjaciela, choćby w milczeniu, daje więcej ukojenia, niż dziesiątki zbędnych słów - odparła ze spokojem, tłumiąc z tyłu głowy nagromadzone wątpliwości. - Po prostu… Boję się, że żałoba trwać będzie wiecznie i znów nie będę w stanie być wsparciem dla tych, którzy mnie potrzebują. - Najbliżsi przyjaciele i rodzina już zbyt długo musieli na nią czekać, kolejne potknięcie nie wchodziło w grę, tak jak i długa rekonwalescencja. Chciała wierzyć w pocieszające słowa czarodzieja, lecz nie sądziła, że inni wykażą się podobną wyrozumiałością.
Schowała wręczone jej mieszanki do kieszeni obszernej spódnicy, ciesząc się, że teleportacyjna udręka wreszcie się skończy. Nie było wyjścia, musiała znieść kolejne dwa tygodnie drobnych skoków, lecz przyjęte zioła zdecydowanie poprawiły jej nastrój. - Dziękuję, to wiele dla mnie znaczy - mówiła szczerze, choć nie sądziła, że naprawdę zwróci się do niego ponownie po pomoc. Nie chciała obarczać go swoimi problemami, a już sam fakt, że zerwała go tak wczesnym rankiem z łoża, napawał wyrzutami sumienia.
Znów to samo, nieprzyjemne wrażenie - uporczywy ścisk w żołądku, jakby zawiązujący się weń supeł miał wessać ją całą, zmieść z powierzchni ziemi, nie wypluwać w innym miejscu już nigdy więcej. Nowością były jednak towarzyszące mu zawroty głowy, jawiące się przed oczami migotliwe światła, jakie prędko opanowała głębszym oddechem - czy to otrzymany od Shafiqa napar pomógł pozbierać myśli, natychmiast przywracając się do porządku? Błękitne tęczówki sięgnęły twarzy lorda, dzieląc się z nim cieniem strachu. Choć wiedziała już czego się spodziewać od samej czkawki, tak miejsce, do którego miała się przenieść, pozostawało zagadką. Czy los będzie na tyle łaskaw, by chociaż zbliżyła się do Kent? Zdążyła jeszcze posłać czarodziejowi blady uśmiech wdzięczności i zaraz zniknęła z charakterystycznym dźwiękiem.
Hep!
| zt dla Evandry <3
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dotyk ciepłej kobiecej dłoni, na swój sposób miły i przyjemny, z reguły stanowił dla Zachary'ego dość palące doznanie. Nigdy w swoim życiu nie został nauczony tego, jak właściwie powinien reagować na okazywanie emocji. Te, w uzdrowicielskim poświęceniu, stanowiły przeszkodę, przywarę, która znacząco utrudniała właściwe i profesjonalne funkcjonowanie w środowisku niezmiennie doświadczanym śmiercią. I choć jego praca została na moment wstrzymana, a myśli rozproszone, to nie uległ pochopności własnych myśli. Zachował niezmieniony spokój, uniósł spojrzenie na Evandrę, po czym to samo uczynił z kącikami ust, ofiarowując jej dość oszczędny, lecz pocieszającym w swym zamierzeniu uśmiech.
— Żałoba trwa tak długo, jak długo uznajesz ją za właściwą — stwierdził, powoli obracając dłoń tak, aby w finalnym geście lekko pochwycić jej drobne, delikatne palce we własne, zacisnąć ostrożnie, po raz pierwszy w trakcie tego niespodziewanego spotkania, dając lady doyenne namiastkę rzeczywistego, fizycznego wsparcia. — Czasem egoizm jest jedynym wyjściem z sytuacji, Evandro — podjął dalej rozmowę, z wolna wracając do dalszej pracy nad mieszanką — cecha, którą arystokraci pielęgnują i udoskonalają od wieków, nie dając po sobie poznać, że cokolwiek gryzie ich sumienie. — Słowa te zacytował niemal wprost z ust dziadka, jeśli pamięć go nie myliła. Miał wtedy dwanaście, może trzynaście lat, kiedy w trakcie jednego ze spotkań usłyszał dokładnie to zdanie, a reakcja na nie okazała się raczej powściągliwa ze strony pozostałych, równie szlachetnych rozmówców. Tamtego dnia nie rozumiał, dlaczego tak zareagowali; z perspektywy minionych lat docierało do niego więcej i więcej też pojmował, poruszając się pośród podobnych mu Anglików.
Raptem kilka chwil ciszy poświęcił na zapakowanie ukończonych preparatów do woreczków oraz słoiczka, które wolno przesunął po blacie niskiego stolika herbacianego w stronę Evandry, posyłając jej przy tym spojrzenie, które miało sugerować, że w każdej chwili i o każdej porze mogła uzyskać pomoc z jego strony. Nie ważne jak nieludzka byłaby to godzina czy nawet on sam znajdowałby się w sytuacji, która nie pozwalałby mu sprawnie działać. Wielokrotnie ponosił koszty na własnym zdrowiu czy relacjach towarzyskich, niosąc uzdrowicielską pomoc. Wszystko to znosił godnie, jak przystało na szajcha i potencjalnego następcę dziedzictwa Shafiqów. Osobiste bolączki nie miały uwagi, by głębiej zakorzenić się w świadomości Zachary'ego. Całe swoje skupienie kierował ku temu, kto potrzebował jego wsparcia i tak też teraz spoglądał czujnie na Evandrę, milczącym skinieniem przyjmując ofiarowaną wdzięczność. Słowa nie były potrzebne w tej sytuacji. Wiedział, w jaki stanie była i, że absolutnie nie musiała w żaden sposób dziękować. Jedynie wykonywał swoje obowiązki, doradzając jej najlepiej, jak potrafił ze świadomością, że nie mógł w żaden znany i akceptowalny sposób przerwać teleportacyjnej bolączki, która na nią czekała w najbliższych dniach.
— Evandro — zdołał jedynie szepnąć, gdy spostrzegł strach w jej oczach. Uniósł dłoń, wyciągnął ku niej palce, lecz nie zdołał uchwycić materii, która jeszcze przed sekundą ją okalała. Opuszki omiotły jedynie powietrze. Nie mógł nic na to poradzić. Zapewnił Evandrze środki mające złagodzić dolegliwość. Przynajmniej tyle, westchnął w myślach, wspierając się wreszcie dłońmi o blat stolika, wstając. Mrowienie rozeszło się po nogach na znak cichego protestu ciała. Zerknął w stronę okna prowadzącego do ogrodów. Prawie świtało. — Tahirze, będę w gabinecie — odezwał się do pustej przestrzeni, doskonale wiedząc, że wierny sługa nasłuchiwał działań swego pana, po czym opuścił jadalnię i szlakiem dywanu wyściełającego korytarz, udał się do komnaty, w której ostatnimi czasy spędzał cały swój czas, gdy był na Wyspie.
z/t Zachary
— Żałoba trwa tak długo, jak długo uznajesz ją za właściwą — stwierdził, powoli obracając dłoń tak, aby w finalnym geście lekko pochwycić jej drobne, delikatne palce we własne, zacisnąć ostrożnie, po raz pierwszy w trakcie tego niespodziewanego spotkania, dając lady doyenne namiastkę rzeczywistego, fizycznego wsparcia. — Czasem egoizm jest jedynym wyjściem z sytuacji, Evandro — podjął dalej rozmowę, z wolna wracając do dalszej pracy nad mieszanką — cecha, którą arystokraci pielęgnują i udoskonalają od wieków, nie dając po sobie poznać, że cokolwiek gryzie ich sumienie. — Słowa te zacytował niemal wprost z ust dziadka, jeśli pamięć go nie myliła. Miał wtedy dwanaście, może trzynaście lat, kiedy w trakcie jednego ze spotkań usłyszał dokładnie to zdanie, a reakcja na nie okazała się raczej powściągliwa ze strony pozostałych, równie szlachetnych rozmówców. Tamtego dnia nie rozumiał, dlaczego tak zareagowali; z perspektywy minionych lat docierało do niego więcej i więcej też pojmował, poruszając się pośród podobnych mu Anglików.
Raptem kilka chwil ciszy poświęcił na zapakowanie ukończonych preparatów do woreczków oraz słoiczka, które wolno przesunął po blacie niskiego stolika herbacianego w stronę Evandry, posyłając jej przy tym spojrzenie, które miało sugerować, że w każdej chwili i o każdej porze mogła uzyskać pomoc z jego strony. Nie ważne jak nieludzka byłaby to godzina czy nawet on sam znajdowałby się w sytuacji, która nie pozwalałby mu sprawnie działać. Wielokrotnie ponosił koszty na własnym zdrowiu czy relacjach towarzyskich, niosąc uzdrowicielską pomoc. Wszystko to znosił godnie, jak przystało na szajcha i potencjalnego następcę dziedzictwa Shafiqów. Osobiste bolączki nie miały uwagi, by głębiej zakorzenić się w świadomości Zachary'ego. Całe swoje skupienie kierował ku temu, kto potrzebował jego wsparcia i tak też teraz spoglądał czujnie na Evandrę, milczącym skinieniem przyjmując ofiarowaną wdzięczność. Słowa nie były potrzebne w tej sytuacji. Wiedział, w jaki stanie była i, że absolutnie nie musiała w żaden sposób dziękować. Jedynie wykonywał swoje obowiązki, doradzając jej najlepiej, jak potrafił ze świadomością, że nie mógł w żaden znany i akceptowalny sposób przerwać teleportacyjnej bolączki, która na nią czekała w najbliższych dniach.
— Evandro — zdołał jedynie szepnąć, gdy spostrzegł strach w jej oczach. Uniósł dłoń, wyciągnął ku niej palce, lecz nie zdołał uchwycić materii, która jeszcze przed sekundą ją okalała. Opuszki omiotły jedynie powietrze. Nie mógł nic na to poradzić. Zapewnił Evandrze środki mające złagodzić dolegliwość. Przynajmniej tyle, westchnął w myślach, wspierając się wreszcie dłońmi o blat stolika, wstając. Mrowienie rozeszło się po nogach na znak cichego protestu ciała. Zerknął w stronę okna prowadzącego do ogrodów. Prawie świtało. — Tahirze, będę w gabinecie — odezwał się do pustej przestrzeni, doskonale wiedząc, że wierny sługa nasłuchiwał działań swego pana, po czym opuścił jadalnię i szlakiem dywanu wyściełającego korytarz, udał się do komnaty, w której ostatnimi czasy spędzał cały swój czas, gdy był na Wyspie.
z/t Zachary
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Jadalnia
Szybka odpowiedź