Ogrody
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Ogrody
W przeciwieństwie do wnętrza budynku, które nieodłącznie przywodzi na myśl egzotyczne lokacje, ogród jak i część zewnętrzna budynku jawi się całkiem zwyczajnie jak na angielskie standardy, głównie ze względu na niesprzyjającą pogodę. Niezliczone alejki wijące się wśród krzewów i sadzawek zachęcają do spacerów, choć sami Shafiqowie zwykle korzystają raczej z oranżerii, która roślinnością bardziej przywodzi na myśl tropikalne klimaty. Mimo to ogród sprawia wrażenie miejsca bardzo prywatnego, tym bardziej, że jest całkiem rozległy i stanowi istną plątaninę żywopłotów, krzewów róży, brukowanych alejek i tajemniczych rzeźb.
Utrzymywał sam przed sobą, że wciąż był tym samym rycerzem o zdecydowanym sercu i wyobraźni wyprzedzającej go o dwa kroki, tym rycerzem, który z zapartym tchem oczekiwał nadejścia kolejnego dnia i tak wyraźnie widział przeznaczoną mu drogę. Nie potrafił wypuścić z objęć myśli obrazka małego chłopca, obejmującego drobnymi rączkami śnieżną sierść swojego wiernego psa, nie chciał żegnać się z wizjami znacznie wyższego już prefekta, krążącego po zakamarkach Hogwartu z nadzieją, iż nie natrafi ponownie na podążającego za chwilowym uniesieniem zapewne sprytnego planu Titusa i nie będzie musiał naginać przez to zasad. Minął kwiecień znaczący wspomnienie śmierci jego siostry, minął maj dzierżący tyle emocji, zwieńczony posępną celebracją urodzin jego brata, a teraz między palcami uciekał mu czerwiec i dopiero on w tym względnym spokoju jakiego doświadczali przynosił miarowe fale refleksji. Te nagłe wzloty ku zdarzeniom z dzieciństwa, powroty pamięcią do rzeczy stałych, niewzruszonych. Oddzielał z nadzwyczajną cierpliwością niepewności od złudzeń, z niezwykłą sobie surowością niewiele pozostawiając na szalce losu. Może nie pokazywał tego na zewnątrz, zatrzaskując słabości w oranżerii zniszczonej przecież przez nawałnicę, ale nie był w stanie strząsnąć z siebie okruchów ostatnich porażek. Nie wiedział, co było gorsze – mierzyć się ze stalowym spojrzeniem brata czy wychodzić na przeciw własnym zjawom, czekającym za ścianą zamkniętych powiek. Równie dobrze mógłby mieć teraz tysiąc lat, powoli łamać się pod brzemieniem czasu niczym rzadkie okazy sosny długowiecznej, o których kiedyś późno w nocy w bibliotece czytał, zastanawiając się jak to jest trwać, gdy inni upadają. Chyba nigdy się tego nie dowie. Nie oznaczało to jednak, że całkowicie obróci w nicość wszystko na co pracował. Zwrócił się ku temu, co jako Ollivander znał najlepiej, wracając do osuniętej na rzecz ratowania świata botaniki oraz do nieznacznej części obowiązków szlacheckich; przeplatały się w jego ostatnich tygodniach te postanowienia, łącząc plany dłuższej wyprawy ze spotkaniami towarzyskimi, zdobywanie roślin do badań z utrzymywaniem porządku we własnym sumieniu, i może w drobnej materii miał się za oszusta, przynajmniej w końcu przestał sprowadzać pod dach Lancaster Castle zmartwienia i troski. Chciałby móc obiecać, że to wszystko było stopniami prowadzącymi do zmian na lepsze, że stawał się tym, kim zawsze miał być, aczkolwiek w rzeczywistości, której zasad nie rozumiał, nic nie mogło być brane poprzez pryzmat pozorów. Gdyby tak wziąć pod skrupulatną uwagę jego list do lady Shafiq, czy spotkanie było pretekstem, czy może na odwrót, było nim raczej samo zwrócenie się z prośbą o przygotowanie fiolek eliksirów? Najrozsądniej byłoby stwierdzić, iż prawda leżała gdzieś na dystansie między nimi, łącząc w sobie zwyczajną troskę o jej osobę, ciekawość odniesioną do jej podróży do Egiptu i część stłumionej winy, która towarzyszyła cenionym przez niego znajomościom, rozproszonym nieco wśród miesięcy ciszy. Dawno się nie widzieli; z tego powodu nosił w sobie zalążek obawy przed tym, czego nie mógł przewidzieć. Wtórowała temu również ekscytacja, stan ożywienia budowany przez nadchodzącą wyprawę, czające się na horyzoncie powroty i pożegnania, a także odwiedzenie wyspy Man, o której tyle słyszał.
Nie mógł powstrzymać łagodnego uśmiechu. Sople światła wpadały mu do oczu, odbite wcześniej przez kryształowe żyrandole i kolorowe szybki mozaikowych okien. Było to jednocześnie wszystkim czego się spodziewał jak i całkowitym zaskoczeniem; jego własna sypialnia wydawała mu się prozaiczną, zmarniałą wersją tego, co miał przed sobą. Po części postrzegał nowy dom w kategoriach szarości dlatego, że kojarzył mu się z utratą poprzedniego i przypominał o sztywnej etykiecie, pilnowanej nie tylko przez nestora, ale i przez przemykające po korytarzach skrzaty. Nie wątpił, iż podobne, a być może i bardziej surowe tradycje przestrzegane były i tu, jednakże pozwolił sobie choć na moment zatracić się w uroku pierwszego wrażenia. Zachwyt przerwało mu stłumione, a stanowcze odchrząknięcie, które skutecznie przywołało jego uwagę. Skłoniwszy się nieznacznie niższej postaci, został poproszony o skierowanie się do innego pomieszczenia, gdzie czekała na niego lady.
— Tędy, proszę — zabrzmiało echem zdobionej posadzki i cieni drogich arrasów, gdy pospiesznie minął już ostatni łuk, dzielący go od dawnej towarzyszki sabatowych ucieczek, powierniczki dziecięcych sekretów i wspólniczki w opracowywaniu sposobów na bezbolesne przetrwanie salonowych wywodów; oczywiście nie tylko na tym zatrzymała się ich relacja, znacznie mniej przypadkowo wpadali na siebie i w późniejszym okresie, a jednak na chwilę przed tym jak miał ją zobaczyć, to te najbardziej odległe przebłyski pamiątek przeszłości przywoływał jego umysł.
Nie od razu zebrał się w sobie; trwał wyprostowany ze śladem wywołanego kilka minut temu uśmiechu, aż w końcu, gdy skierowali się ku ogrodom, zdołał ledwie wypowiedzieć:
— Nephthys. — Nie czuł się niezręcznie, to nie tak. Zwyczajnie zabrakło mu słów, choć w liście gotów był przytoczyć ich całe morze. To zetknięcie z tym, co minęło i tym, co miało nadejść, wypłukało z niego przygotowane uprzejme formułki i pozostawiło tylko poplątany chaos jego duszy. Spojrzenie z wydeptanej ścieżki w końcu zdołał przenieść na jej jasną twarz. — Powiedz mi proszę, że świat nie oszalał.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Ostatnio zmieniony przez Constantine Ollivander dnia 18.05.18 17:11, w całości zmieniany 1 raz
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
List Constantina napełnił Nephthys radością, ale i bliżej niesprecyzowanymi obawami. Jej podróż oddaliła ją znacznie od tego, co pozostawiła za sobą, pozwalając sobie na podążanie ścieżką nadanego jej urodzeniem dziedzictwa. Jak się okazało, obawy te nie były całkowicie nieuzasadnione. Coraz bardziej rozchwiana sytuacja polityczna stawiała w stan stałej gotowości do obrony przed nieznanym. Choć zdawać by się mogło, że niepewne nastroje trawią jedynie Anglię, nie była to prawda. Dalekie echa zmian nie ominęły i Egiptu, jakby cały świat powoli budził się ze stagnacji i chciał zmieniać coś, co dotąd przechodziło bez echa. Wiedziała o tym nawet ona, choć jako kobiecie odmawiano jej dostępu do świata polityki. Zresztą, nawet nie zabiegała o wejście do niego; nie mogła też jednak całkowicie tego zignorować, jak czyniła to większość jej rówieśniczek, czy choćby jej nieszczęsna siostra, której Nephthys unikała ostatnimi czasy jak ognia, większość czasu spędzając we własnych komnatach. I choć miała zupełnie związane ręce, nie mogąc podjąć przecież zdecydowanych kroków bez narażania się na nieprzychylność otoczenia, starała się dbać o bliskich i przyjaciół po swojemu, choćby służąc swoimi umiejętnościami. Dlatego właśnie podeszła do listu otrzymanego od towarzysza dziecięcych zabaw z należytą skrupulatnością i niemal od razu zabrała się za przygotowanie eliksirów, o które poprosił, cieszą się zresztą na jego wizytę, która miała stanowić pierwszą, od czasu jej wyjazdu zimą. Trochę żałowała, że nie mieli okazji do wcześniejszego spotkania, ale w obliczu chaosu, który zapanował, ciężko było doszukiwać się w tym czyjejkolwiek winy. Zaintrygowana podróżą, w którą wyruszał lord Ollivander, tym niecierpliwiej wyczekiwała spotkania, żałując nieco przy okazji, że ominie go nadchodzący sabat. Jako że stanowił niestrudzonego towarzysza jej gubienia się w angielskich rezydencjach, byle tylko zniknąć z oczu opinii publicznej i nie narażać się na ich ciekawskie spojrzenia, wiedziała, że w trakcie tego wydarzenia będzie musiała się gdzieś zaszyć samotnie. Nie wiedziała wszak jeszcze, że będzie dane jej odświeżyć inną dawną znajomość, wcale nie mniej zaskakującą.
W niezbyt długim oczekiwaniu na Constantina cieszyła się mocno świecącym słońcem. Po wszystkich tych pogodowych wariacjach ostatnich tygodni stanowiło to miłą odmianę, choć było raptem żałosną namiastką upału, który czule obejmował jej ciemną skórę, w trakcie przebywania w Egipcie. Ostatnimi czasy starała się nie myśleć o tym zbyt wiele, jakby to, że miała w końcu okazję do odwiedzenia miejsca, o którym zawsze marzyła, stanowiło obecnie wspomnienie, co do którego nie była pewna, czy przypadkiem nie było snem. Mogła istotnie tak podejrzewać, w obliczu przykrych wydarzeń, dla których scenerią stała się Anglia. Patrzyła z przykrością na zrujnowane wichurą ogrody i budynki, nie znajdując dla tak nagłego zawahania się pogody żadnego logicznego usprawiedliwienia. A potem jeszcze anomalie... Nic więc dziwnego, że i Nephthys chętnie wracała pamięcią do ubiegłych lat, kiedy wszystko wydawało się łatwiejsze, a dorosły świat, choć na wyciągnięcie ręki, pozostawał obcym i niedostępnym. Wolałaby już, chyba by jej jedynym zmartwieniem pozostawała wizja zamążpójścia, wciąż tak samo napawająca strachem, jak od lat nastoletnich. Niestety realia nikogo nie oszczędzały, bez względu na pochodzenie i status krwi. Anomalie dotknęły wszystkich, bez wyjątku, bezstronne niczym śmierć. Przypadkowe i obracające w perzynę wszystko, co spotkają na swojej drodze. Aż strach było się zastanawiać nad tym, co czeka ich w przyszłości. W obliczu tego wszystkiego martwienie się rychłym narzeczeństwem wydawało się nie tylko ignorancją, ale i małostkowością.
Wypoczywała na ławce, skrytej wśród krzewów ogrodów, magią przywołanych do życia. Zielone listki niestrudzenie kołysały się na wietrze, nieświadome tego, że już za kilka dni ponownie będzie im dane stawić czoła niedogodnościom w postaci śniegu i chłodnej temperatury. Nephthys niegdyś uwielbiała ten ogród, tak różny od reszty rezydencji, która jawiła się jako idealny przedstawiciel architektury stron rodzinnych rodu Shafiq. Właśnie dlatego, że choć tak powszedni w świetle angielskich ogrodów, równocześnie był dla niej czymś innym. Podróż do Egiptu nieznacznie zatarła te uczucia i Neph doszła do wniosku, że bynajmniej nie pogniewałaby się, gdyby klimat pozwalał na właściwsze dla jej stron rodzinnych rośliny, a te swoją drogą z pewnością zainteresowałyby Constantina. Najchętniej pokazałaby mu również oranżerię, gdzie cała feeria barw i gatunków roślin z całego świata aż zachęcała, by ktoś się nimi wnikliwiej zainteresował. Nie od razu wypatrzyła jego sylwetkę wśród listowia, choć alejki utrzymywano w porządku i nie pozwalano, by żaden niesforny przedstawiciel tutejszej flory poczynił sobie zbyt zuchwale. Drgnęła na dźwięk głosu i obróciła się przez ramię, a dostrzegłszy w końcu zapowiedzianego gościa, pozwoliła sobie na uśmiech. Wstała, pozwalając, by szata w kolorze nasyconego fioletu rozprostowała się wokół jej talii niczym płatki kwiatu, który dopiero co zakwitł.
- Constantin - powitała go, również nie do końca kłopocząc się w tej chwili sztywnymi manierami, choć nieopodal dało się dostrzec członków służby, którzy tylko pozornie nie zwracali na nich żadnej uwagi. Uznała jednak, że przez wzgląd na ich wspólne wspomnienia i szacunek do nich, nie ma potrzeby aż tak sztywno i kurczowo trzymać się konwenansów. Mimo wszystko nieco ciaśniej owinęła się szalem, który okrywał jej ramiona mimo ciepła i muskał jej skórę troskliwie.
- Chciałabym, nawet nie wiesz jak bardzo - westchnęła, gdy słowa uleciały z jej ust. - Najbardziej się boję, że to jeszcze nie koniec, a spokój, który ledwo udało się odzyskać, jest zbyt kruchy, żeby przetrwać te ciężkie czasy - dodała, pozwalając sobie na nienachalne podzielenie się swoimi niesprecyzowanymi jeszcze do końca, obawami. Przyjrzała mu się uważnie; zawsze się przyglądała. Wiedziała o trawiącej go klątwie, a choć jej geny również postanowiły spłatać jej figla, wiedziała, że jego przypadłość jest znacznie bardziej uciążliwa. - Dobrze cię znowu widzieć - urwała na chwilę, by uśmiechnąć się enigmatycznie. W jej piwnych oczach wyraźnie rysowało się zainteresowanie. - Mam nadzieję, że wasza rodzina nie ucierpiała dotkliwie w trakcie majowych nawałnic?
W niezbyt długim oczekiwaniu na Constantina cieszyła się mocno świecącym słońcem. Po wszystkich tych pogodowych wariacjach ostatnich tygodni stanowiło to miłą odmianę, choć było raptem żałosną namiastką upału, który czule obejmował jej ciemną skórę, w trakcie przebywania w Egipcie. Ostatnimi czasy starała się nie myśleć o tym zbyt wiele, jakby to, że miała w końcu okazję do odwiedzenia miejsca, o którym zawsze marzyła, stanowiło obecnie wspomnienie, co do którego nie była pewna, czy przypadkiem nie było snem. Mogła istotnie tak podejrzewać, w obliczu przykrych wydarzeń, dla których scenerią stała się Anglia. Patrzyła z przykrością na zrujnowane wichurą ogrody i budynki, nie znajdując dla tak nagłego zawahania się pogody żadnego logicznego usprawiedliwienia. A potem jeszcze anomalie... Nic więc dziwnego, że i Nephthys chętnie wracała pamięcią do ubiegłych lat, kiedy wszystko wydawało się łatwiejsze, a dorosły świat, choć na wyciągnięcie ręki, pozostawał obcym i niedostępnym. Wolałaby już, chyba by jej jedynym zmartwieniem pozostawała wizja zamążpójścia, wciąż tak samo napawająca strachem, jak od lat nastoletnich. Niestety realia nikogo nie oszczędzały, bez względu na pochodzenie i status krwi. Anomalie dotknęły wszystkich, bez wyjątku, bezstronne niczym śmierć. Przypadkowe i obracające w perzynę wszystko, co spotkają na swojej drodze. Aż strach było się zastanawiać nad tym, co czeka ich w przyszłości. W obliczu tego wszystkiego martwienie się rychłym narzeczeństwem wydawało się nie tylko ignorancją, ale i małostkowością.
Wypoczywała na ławce, skrytej wśród krzewów ogrodów, magią przywołanych do życia. Zielone listki niestrudzenie kołysały się na wietrze, nieświadome tego, że już za kilka dni ponownie będzie im dane stawić czoła niedogodnościom w postaci śniegu i chłodnej temperatury. Nephthys niegdyś uwielbiała ten ogród, tak różny od reszty rezydencji, która jawiła się jako idealny przedstawiciel architektury stron rodzinnych rodu Shafiq. Właśnie dlatego, że choć tak powszedni w świetle angielskich ogrodów, równocześnie był dla niej czymś innym. Podróż do Egiptu nieznacznie zatarła te uczucia i Neph doszła do wniosku, że bynajmniej nie pogniewałaby się, gdyby klimat pozwalał na właściwsze dla jej stron rodzinnych rośliny, a te swoją drogą z pewnością zainteresowałyby Constantina. Najchętniej pokazałaby mu również oranżerię, gdzie cała feeria barw i gatunków roślin z całego świata aż zachęcała, by ktoś się nimi wnikliwiej zainteresował. Nie od razu wypatrzyła jego sylwetkę wśród listowia, choć alejki utrzymywano w porządku i nie pozwalano, by żaden niesforny przedstawiciel tutejszej flory poczynił sobie zbyt zuchwale. Drgnęła na dźwięk głosu i obróciła się przez ramię, a dostrzegłszy w końcu zapowiedzianego gościa, pozwoliła sobie na uśmiech. Wstała, pozwalając, by szata w kolorze nasyconego fioletu rozprostowała się wokół jej talii niczym płatki kwiatu, który dopiero co zakwitł.
- Constantin - powitała go, również nie do końca kłopocząc się w tej chwili sztywnymi manierami, choć nieopodal dało się dostrzec członków służby, którzy tylko pozornie nie zwracali na nich żadnej uwagi. Uznała jednak, że przez wzgląd na ich wspólne wspomnienia i szacunek do nich, nie ma potrzeby aż tak sztywno i kurczowo trzymać się konwenansów. Mimo wszystko nieco ciaśniej owinęła się szalem, który okrywał jej ramiona mimo ciepła i muskał jej skórę troskliwie.
- Chciałabym, nawet nie wiesz jak bardzo - westchnęła, gdy słowa uleciały z jej ust. - Najbardziej się boję, że to jeszcze nie koniec, a spokój, który ledwo udało się odzyskać, jest zbyt kruchy, żeby przetrwać te ciężkie czasy - dodała, pozwalając sobie na nienachalne podzielenie się swoimi niesprecyzowanymi jeszcze do końca, obawami. Przyjrzała mu się uważnie; zawsze się przyglądała. Wiedziała o trawiącej go klątwie, a choć jej geny również postanowiły spłatać jej figla, wiedziała, że jego przypadłość jest znacznie bardziej uciążliwa. - Dobrze cię znowu widzieć - urwała na chwilę, by uśmiechnąć się enigmatycznie. W jej piwnych oczach wyraźnie rysowało się zainteresowanie. - Mam nadzieję, że wasza rodzina nie ucierpiała dotkliwie w trakcie majowych nawałnic?
شاهدني من فوق
Układanie odpowiednich do słów do tego listu nie przyszło mu z oczekiwaną łatwością; w świetle przemian i zajść o niezgłębionych przyczynach i nieprzewidzianych konsekwencjach, które objęły nie tylko progi jego Lancashire, lecz także wszystko co znał, wszystko co tworzyło horyzonty jego świata, ciężko mu było zachować powściągliwość w okazywaniu przywiązania. Jeden wyraz spisany znajomą ręką liczył się bardziej niż długie pergaminy pustych zapewnień, więc prócz oczekiwania na wieści, pokonywał senność powiek, by wypełnić do końca swoją rolę. Lordowskie tytuły przewijały się wtedy w najbardziej oficjalnych wiadomościach, pojawiając się jedynie tam, gdzie padało akurat nieco rozkojarzone spojrzenie ojca, a gdy wschodziło słońce palce Constantine’a drżały, rozpryskując drobinki tuszu na piórka Paladyna – te wspomnienia przypominały bardziej sny czy też przebłyski innego życia, podobnie jak wszystko co miało miejsce przed nadejściem maja zdawało się tak dawne. I jego znajomość z Nephthys, i jej nieocenione zdolności ważenia eliksirów, i ich eskapady zroszone powagą, ale i beztroską, także należały do innych czasów. Miał nadzieję, że niedługo to zmienią. Nić porozumienia zawiązana przed laty nie mogłaby tak po prostu obrócić się w nicość, w to by nie uwierzył, a choć kopertę z prośbą o spotkanie wysłał zarówno z oznakami szacunku jak i ostrożnej poufałości, to chciał ją uczynić punktem zaczepienia dla podjętej na nowo relacji. Oczywiście za zgodą samej lady Shafiq. Ich rody pozostawały w pozytywnych stosunkach, wciąż dzieląc ze sobą pewne cechy wspólne zakorzenione pewnie jeszcze w tradycjach ich przodków, co dodawało podnosiło go na duchu mimo zbierających się w politycznych nastrojach ciemnych chmur. Nie zniósłby myśli, że narzucone odgórnie podziały oddalą go od przyjaciół. Zmagał się już z rozdarciem lojalności względem samego siebie, rodziny oraz Zakonu, z rosnącym przestrachem obserwując narastające antagonizmy. Sięgając ku jednemu postanowieniu, tracił z oczu drugie, a nie był pewien ile może trwać w patowym położeniu, gdy nic nie zapowiadało uwzględnienia kompromisów. Może stąd pochodziła ta nieuzasadniona obawa, tępy, pulsujący lęk, pojawiający się znikąd i siejący zamęt w już niemal uporządkowanych koncepcjach jego poglądów. Nie wiedział, że młoda alchemiczka odczuwała to w podobny sposób, być może karmił się złudnymi schematami, iż wyjazd oszczędził jej strapień, a burza niepokojów ominęła ich posiadłość. Pragnął by jego naiwność się spełniła, by jakimś splotem losu mogła ochronić osoby, na których mu zależało oraz tych, którzy potrzebowali spokoju teraz bardziej niż kiedykolwiek. Mogło zostać to powiązane z faktem, iż większą powinność odbierał względem kobiet – chociaż zarówno w szeregach swej organizacji jak i poza nimi napotykał panny znacznie od niego bardziej uzdolnione, o duchu zbudowanym z lwiej odwagi i niewzruszonej postawie – acz nie był wstanie nic poradzić na wpływy czytanych za młodu arturiańskich historii. Nie mógł też postrzegać tego inaczej, gdy w sylwetce siostry, Cressidy, nawet Sue i samej Nephthys widział odbicie Ophelii, tej najdroższej mu istoty, której nie umiał uratować. Nie do końca sobie wybaczył, nie do końca zapomniał, lecz starał się z tym żyć, również starając się być oparciem dla tych, którzy wciąż przy nim pozostawali. Nie rozwikłał jeszcze zagadki jak mógłby wynagrodzić stracone miesiące – i, z czego niekoniecznie zdawał sobie na razie sprawę, nadchodzący sabat – ale gdyby wiedział, że również i ona z podobną niecierpliwością zapatruje się na zaplanowane spotkanie, pewnie domyśliłby się, iż wszystko się samo ułoży.
Zdążył wyłapać zaledwie zarys labiryntu ogrodów podczas nie tak długiej wędrówki z sali, którą powitał trzaskiem podróży z użyciem proszku Fiuu, do łuku drzwi otwierających się na bliskie żywopłoty. Widok zieleni zawsze rozgrzewał go od środka ciepłym uczuciem, sięgającym do głębi radości, dźwięczącej w podszyciu jego najjaśniejszych wspomnień; wzruszały go nawet w obecnych czasach nieulękłe gałązki, krzewy i pnącza, zazdrośnie strzeżące sekretów ukrytych w kombinacjach alejek, a także sam wybór miejsca na ich rozmowę wydał mu się nader urokliwym krokiem, nawet jeśli wynikł zupełnie przypadkowo z chęci skorzystania z błyszczącego na tle marudnego nieba słońca. Cieszył się, że choć przez moment oderwał się od rozważań na temat tego, co sam utracił. Wciąż mógł czerpać natchnienie z widoków jak ten rozciągnięty przed nim, co doceniał zwłaszcza po tym jak w wyniku anomalii stracił na pewien okres zmysł wzroku; po tym jak dwukrotnie odniósł porażkę w zmaganiach z naprawą magii; po tym jak przekonał się jak wyglądają zniszczenia w tak dobrze mu niegdyś znanym Hogwarcie. Było mu niezwykle trudno zachować swój optymizm, wynaleźć coś obiecującego, co ułatwiłoby mu wstawanie z łóżka i spoglądanie w przyszłość. Ale nie mógł stać bezczynnie, dławić się gdybaniem, rozważaniem lepszych scenariuszy. Musiał najpierw sam sobie trochę pomóc, uświadomić sobie, że mogą jeszcze odbudować stracony świat.
Pod jego starannie wypastowanymi butami skrzypiały drobne kamyczki, figlarnie odskakując na boki, gdy podeszwa ze zbyt wielką werwą wznosiła się w górę. Jeden z nich uderzył w łydkę maszerującego przed badaczem mężczyzny. Ten zignorował incydent, zbyt zajęty już ogłaszaniem przybysza przed zażywającą świeżego powietrza arystokratką. Ollivander stropił się, wodząc ciemnymi tęczówkami od spiętych pleców służącego do swoich butów, ale w chwili, gdy jednak zahaczył o znajomą twarz, zareagował wypowiedzeniem jej imienia. Zbyt późno pomyślał o dzielących ich ostatnich miesiącach, więc odwleczony w czasie półukłon wypadł nieco niezręcznie. Natrafiając na jej uśmiech wyzbył się tego niecodziennego skrępowania, odrzucając bladymi palcami kilka kosmyków włosów, które opadły na policzki.
— Tak się cieszę — dodał, nie kończąc. Że cię widzę? Że wszystko w porządku? Że nie wszystko jeszcze przepadło? Powstrzymywał wargi od odpłynięcia w znacznie wyraźniejszej uldze doprawionej łagodnym, nieśmiałym rozweseleniem, zwracając uwagę na to, że nie byli sami. — Lady — poprawił się, formułkę wymawiając głośniej i dobitniej, tak aby następnym razem nie spoglądali na niego tak marudnie, gdy będą go odprowadzać. Nie podchodził bliżej, pozostawiając jej dobór dystansu. Zastanowił się przelotnie czy wiele się między nimi zmieniło od ostatniego razu; to, że wokół panował chaos stanowiło jedno, lecz czy dokonał on spustoszenia w nich samych?
Nie zamierzał podejmować rozmowy od tak ciężkiego tematu, nie chciał naruszać umownej linii pierwszych uprzejmości, ale unikając go miałby wrażenie, że zagłębia się w kłamstwo. Nie uchylił się przed jej wnikliwym spojrzeniem, nie mając nic do ukrycia. Może to nie z nią dyskutował o późnych porach o wyniosłych ideach, nie na nią przelewał swoje wątpliwości, aczkolwiek cenił jej zdanie i nie zbrukałby go nieszczerością.
— Czasami czuję te napięcie w powietrzu. Tę ciszę w pewien sposób sztuczną, dającą jedynie iluzję spokoju. Jakby cokolwiek wywołało te anomalie czekało cierpliwie na dogodny moment… — Zniżył nieco swój ton, przekazując te zdania jedynie dla niej. Nie dał tego po sobie poznać, lecz wydawało mu się, że jej oboje odbierają podobnie te sytuację. W innym czasie zaoferowałby jej pokrzepienie w górnolotnych frazach, szepczących że będzie dobrze, za dużo o tym myślą, ale zabrzmiałoby to jak propaganda rodem z Proroka Codziennego. Przymknął na sekundę powieki, wzdychając z bezradnością. Wzruszył lekko barkami, po czym przesunął wzrok na ścieżkę między dwoma posągami, która zapowiadała się intrygująco.
— Dziękuję za troskę — rzekł, a palce niepokoju przesunęły się z lodowatym dotykiem po jego skórze. Nie wiedział już czy podarować jej powtarzaną formułkę o zniszczeniu ich domu, czy zagłębić się w otchłań cierpienia związanego z niewiedzą, a może zbyć to z niedbałością jakby nawałnica nie pogrzebała tak wszystkich jego wspomnień. — Zdążyliśmy się w porę przenieść w bezpieczne miejsce, do zamku nestora, więc nam się nic nie stało. Ale nasze lasy, zwierzęta w nich żyjące, wieloletnie rośliny… nie wiem jak wiele szkód zostało wyrządzonych. A jak sprawy mają się tutaj? Czy maj i czerwiec oprócz zaskoczeń pozostawił was bez druzgocących przykrości?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zdążył wyłapać zaledwie zarys labiryntu ogrodów podczas nie tak długiej wędrówki z sali, którą powitał trzaskiem podróży z użyciem proszku Fiuu, do łuku drzwi otwierających się na bliskie żywopłoty. Widok zieleni zawsze rozgrzewał go od środka ciepłym uczuciem, sięgającym do głębi radości, dźwięczącej w podszyciu jego najjaśniejszych wspomnień; wzruszały go nawet w obecnych czasach nieulękłe gałązki, krzewy i pnącza, zazdrośnie strzeżące sekretów ukrytych w kombinacjach alejek, a także sam wybór miejsca na ich rozmowę wydał mu się nader urokliwym krokiem, nawet jeśli wynikł zupełnie przypadkowo z chęci skorzystania z błyszczącego na tle marudnego nieba słońca. Cieszył się, że choć przez moment oderwał się od rozważań na temat tego, co sam utracił. Wciąż mógł czerpać natchnienie z widoków jak ten rozciągnięty przed nim, co doceniał zwłaszcza po tym jak w wyniku anomalii stracił na pewien okres zmysł wzroku; po tym jak dwukrotnie odniósł porażkę w zmaganiach z naprawą magii; po tym jak przekonał się jak wyglądają zniszczenia w tak dobrze mu niegdyś znanym Hogwarcie. Było mu niezwykle trudno zachować swój optymizm, wynaleźć coś obiecującego, co ułatwiłoby mu wstawanie z łóżka i spoglądanie w przyszłość. Ale nie mógł stać bezczynnie, dławić się gdybaniem, rozważaniem lepszych scenariuszy. Musiał najpierw sam sobie trochę pomóc, uświadomić sobie, że mogą jeszcze odbudować stracony świat.
Pod jego starannie wypastowanymi butami skrzypiały drobne kamyczki, figlarnie odskakując na boki, gdy podeszwa ze zbyt wielką werwą wznosiła się w górę. Jeden z nich uderzył w łydkę maszerującego przed badaczem mężczyzny. Ten zignorował incydent, zbyt zajęty już ogłaszaniem przybysza przed zażywającą świeżego powietrza arystokratką. Ollivander stropił się, wodząc ciemnymi tęczówkami od spiętych pleców służącego do swoich butów, ale w chwili, gdy jednak zahaczył o znajomą twarz, zareagował wypowiedzeniem jej imienia. Zbyt późno pomyślał o dzielących ich ostatnich miesiącach, więc odwleczony w czasie półukłon wypadł nieco niezręcznie. Natrafiając na jej uśmiech wyzbył się tego niecodziennego skrępowania, odrzucając bladymi palcami kilka kosmyków włosów, które opadły na policzki.
— Tak się cieszę — dodał, nie kończąc. Że cię widzę? Że wszystko w porządku? Że nie wszystko jeszcze przepadło? Powstrzymywał wargi od odpłynięcia w znacznie wyraźniejszej uldze doprawionej łagodnym, nieśmiałym rozweseleniem, zwracając uwagę na to, że nie byli sami. — Lady — poprawił się, formułkę wymawiając głośniej i dobitniej, tak aby następnym razem nie spoglądali na niego tak marudnie, gdy będą go odprowadzać. Nie podchodził bliżej, pozostawiając jej dobór dystansu. Zastanowił się przelotnie czy wiele się między nimi zmieniło od ostatniego razu; to, że wokół panował chaos stanowiło jedno, lecz czy dokonał on spustoszenia w nich samych?
Nie zamierzał podejmować rozmowy od tak ciężkiego tematu, nie chciał naruszać umownej linii pierwszych uprzejmości, ale unikając go miałby wrażenie, że zagłębia się w kłamstwo. Nie uchylił się przed jej wnikliwym spojrzeniem, nie mając nic do ukrycia. Może to nie z nią dyskutował o późnych porach o wyniosłych ideach, nie na nią przelewał swoje wątpliwości, aczkolwiek cenił jej zdanie i nie zbrukałby go nieszczerością.
— Czasami czuję te napięcie w powietrzu. Tę ciszę w pewien sposób sztuczną, dającą jedynie iluzję spokoju. Jakby cokolwiek wywołało te anomalie czekało cierpliwie na dogodny moment… — Zniżył nieco swój ton, przekazując te zdania jedynie dla niej. Nie dał tego po sobie poznać, lecz wydawało mu się, że jej oboje odbierają podobnie te sytuację. W innym czasie zaoferowałby jej pokrzepienie w górnolotnych frazach, szepczących że będzie dobrze, za dużo o tym myślą, ale zabrzmiałoby to jak propaganda rodem z Proroka Codziennego. Przymknął na sekundę powieki, wzdychając z bezradnością. Wzruszył lekko barkami, po czym przesunął wzrok na ścieżkę między dwoma posągami, która zapowiadała się intrygująco.
— Dziękuję za troskę — rzekł, a palce niepokoju przesunęły się z lodowatym dotykiem po jego skórze. Nie wiedział już czy podarować jej powtarzaną formułkę o zniszczeniu ich domu, czy zagłębić się w otchłań cierpienia związanego z niewiedzą, a może zbyć to z niedbałością jakby nawałnica nie pogrzebała tak wszystkich jego wspomnień. — Zdążyliśmy się w porę przenieść w bezpieczne miejsce, do zamku nestora, więc nam się nic nie stało. Ale nasze lasy, zwierzęta w nich żyjące, wieloletnie rośliny… nie wiem jak wiele szkód zostało wyrządzonych. A jak sprawy mają się tutaj? Czy maj i czerwiec oprócz zaskoczeń pozostawił was bez druzgocących przykrości?
[bylobrzydkobedzieladnie]
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Ostatnio zmieniony przez Constantine Ollivander dnia 25.04.18 12:56, w całości zmieniany 2 razy
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Czas rozłąki nic dla Nephthys nie zmieniał, dlatego też, gdyby pewnie Constatine uznał za stosowne podzielić się z nią swoimi obawami, bez wątpienia szybko by je rozwiała. Nieodmiennie uważała, że mieli przecież czas, a świadoma obowiązków, które wiązały się ze stanem, w którym przyszło im się urodzić, nie próbowała ich negować czy odrzucać na rzecz częstszych przyjemności, w postaci spotkań towarzyskich, bo takimi dla niej były odwiedziny jej przyjaciół. W dodatku były to jedyne spotkania tego typu, które była w stanie w pełni akceptować i cieszyć się nimi, bez konieczności krycia się po kątach i udawania, że za wyjątkowo fascynujące uważa się błahe sprawy, o których niejednokrotnie rozmawiano na salonach. Tak to już niestety było; Nephthys, choć nie należała do wojujących o swoje prawa dam, które coraz śmielej poczynały sobie w świecie, obejmując również stanowiska, które spotykały się z dezaprobatą, wolałaby chyba jednak posłuchać o rzeczach, które liczą się naprawdę, a które niemal przed nią zatajano. Sytuacja polityczna dotyczyła wszak wszystkich i czasem wzbudzało jej irytację to, że starano się przed nią pewne rzeczy zataić. Dla jej dobra, jak sądziła, mimo to nie uważała wcale, by błoga nieświadomość miała utrzymać ją we względnym bezpieczeństwie. Brak wiedzy o zagrożeniu, które pojawiło się tak znienacka w postaci anomalii, paradoksalnie ją na takie narażał. Narastające, negatywne nastroje mogły też świadczyć o tym, że wkrótce nadejdzie kres znanych im sojuszy, które od wieków łączyły rody. Być może zwiążą się nowe, a skłóceni dotąd, odnajdą porozumienie? Ciężko było przewidzieć, co stanie się w następnej godzinie, a co dopiero tygodniach. Dlatego też Nephthys nie żałowała swojego powrotu i zarzucenia złudnego bezpieczeństwa, na rzecz trwania u boku rodziny i bliskich, starając się wspomóc ich tak, jak była w stanie, nawet jeśli nie było to nic wielkiego. Z tego powodu stale towarzyszyło jej poczucie strasznej bezsilności i frustracji, spowodowanej niemożnością podjęcia nieco bardziej zdecydowanego działania. Ostatnimi czasy jej myśli nieustannie zaprzątały niekończące się wywody na temat tego, co mogłaby zrobić ze swojej pozycji, by jakoś wspomóc najbliższych. W takich chwilach myślenie o przyziemnych problemach albo zgłębianie tajników alchemii wydawało jej się nieodpowiednie i samolubne. W końcu doszła jednak do wniosku, że chyba istotnie najlepiej się przysłuży, robiąc to, co potrafiła najlepiej, a zatem spędzając czas nad kociołkiem i warząc zapasy eliksirów, które mogłyby się przydać. Praca była też jej sposobem na odcięcie się od przykrych domniemywań, które co jakiś czas spontanicznie nawiedzały ją w snach i na jawie, domagając się jej natychmiastowej uwagi. Obowiązki nakładały się na niepokoje i przyprawiały o bezsenność; jeszcze nie wiedziała, że do powyższych dołączy lada moment również niepokój o tych, którym życzyła jak najlepiej, w tym również Constantine. Bo już od momentu, kiedy go zobaczyła, intuicja jej podpowiadała, że coś jest nie tak. Mogła to wpisać oczywiście na poczet pogorszenia stanu zdrowia, ale lord Ollivander wyglądał, jakby coś poważnie go trapiło. Jednakże, czy nie ich wszystkich? Mimo to bolałoby ją pewnie, że pozbawiając ją dostępu do informacji, pozbawiano jej również odpowiedniej perspektywy na jej własne problemy. Bo czymże były te, w obliczu dwóch organizacji, które coraz ciaśniej zawierały swoje szeregi i coraz śmielej poczynały sobie w świecie? Nie mogła o tym oczywiście wiedzieć; nie mogła nawet podejrzewać, jak zaangażowany był w sprawę Constantine. Nie mogła też wiedzieć, że inna, bardzo ważna dla niej osoba, o której w tej chwili nawet jeszcze nie myślała, opowiedziała się po przeciwnej stronie barykady. A pomiędzy tym wszystkim stała ona; neutralna z przymusu. Mogąca jedynie biernie obserwować, jak walkę podejmują inni. Nie tylko ze względu na to, że była kobietą; jej ojciec trzymał się z daleka od tego konfliktu, uważając, że to nie ich sprawa. Że to bałagan anglików. Uważała takie myślenie za krótkowzroczne, ale nigdy nie powiedziała o tym na głos, wszak jej opinia nie miała tutaj nic do rzeczy. Również dlatego wyczekiwała spotkania z Constantine; jej przyjaciele, dokładnie tak jak przed laty, gdy uczęszczali do Hogwartu i wysyłali jej długie listy pełne opisów, stanowili jej okno na świat. Wiedziała oczywiście, że tym razem okno to jest odpowiednio przysłonięte konwenansami; wszak i tak miała sporo szczęścia, że wciąż pozwalano jej w ogóle na takie spotkania. Gdyby mieszkała w Egipcie, nie miałaby takiej możliwości; przebywałaby przecież tylko wśród równie ograniczonych informacyjnie kobiet.
Uśmiech Nephthys jedynie się poszerzył. Jeśli choćby przez krótką chwilę pomyślała wcześniej, że długie miesiące rozłąki mogły coś zmienić, od razu zarzuciła podobny tok rozumowania. Przeżywali i dłuższe rozłąki, w czasie roku szkolnego, choć wówczas udawało im się przynajmniej wymieniać listy. A nawet jeżeli przez ostatnie miesiące ich kontakt obumarł, nie czuła, by w związku z tym coś między nimi miało ulec zmianie.
- Lordzie - poprawiła się również, dygając z gracją, w którą zwątpiła ostatnimi czasy po incydencie w sklepie zielarskim, który prawie został przypieczętowany bójką wśród roślin, na środku ulicy Pokątnej. Na samą myśl o tym pozostawało się cieszyć, że sprawa prędko się wyjaśniła i nie nastąpiły żadne jej konsekwencje. Może z wyjątkiem małej sadzonki wierzby, którą osobiście posadziła na tyłach ogrodu, by uniknąć konieczności tłumaczenia pochodzenia tego osobliwego podarku. Zachowała odpowiedni dystans, poprawiając nieznacznie szal, osłaniający muślinowymi zwojami jej ciemną skórę, choć zrobiła to tylko ze względu na obecność służby. Podtrzymała kontakt wzrokowy, jakby chciała dostrzec w oczach Ollivandera coś, czego nie mówił od razu. Zwykle to tam udawało jej się wyczytać najwięcej; tym razem jednak, prócz zmęczenia i wątpliwości, które dostrzegała we wszystkich wkoło, nie udało jej się wypatrzeć nic. Spoważniała natychmiast.
- Cisza przed burzą - zgodziła się z nim, skinąwszy lekko głową. Założyła za ucho kosmyk czarnych włosów. Ucieszyło ją, że nie postanowił iść w ślady większości lordów, którzy zbywali ją krótkim będzie dobrze. Ceniła w nim tę szczerość i odpłacała się tym samym; przymknęła na chwilę powieki i zwróciła głowę w stronę jednej z alejek, która zakręcała i gubiła swój tor wśród krzewów. W porę przypomniała sobie jednak o drewnianej skrzyneczce, którą przygotowała dla niego niemal z namaszczeniem, dumna, że to właśnie do niej zwrócił się o tę przysługę.
Nie była damą o gołębim sercu, która swoim rozemocjonowaniem wprawiała w zakłopotanie; powściągliwość, w której duchu ją wychowano, nie pozwoliło jej na żadną, gwałtowną reakcję, ale jednocześnie lord Ollivander nie mógł odnieść wrażenia, jakoby informacja, którą się z nią podzielił, nie zrobiła na niej żadnego wrażenia.
- Przykro mi o tym słyszeć - zaczęła, choć miała świadomość, jak banalnie to brzmi. - Ktokolwiek jest odpowiedzialny za całe to zmieszanie, mam nadzieję, że w pełni pojął ogrom zniszczeń, których się dopuścił - dodała, kręcąc lekko głową. Trzymała się myśli, że to, co spotkało magiczną społeczność, było efektem wypadku. Chciała wierzyć, że nikt nie był na tyle nieodpowiedzialny, by świadom skutków, jakie to wywoła, podjął kroki prowadzące do tego, czego byli świadkami. Nie była jednak naiwna i wiedziała, że to raczej mało prawdopodobne. - Na szczęście obyło się u nas bez większych szkód. Ogród był zniszczony, nawałnica naruszyła natomiast strukturę budynku, ale udało się to szybko naprawić - odparła, choć dość niechętnie. Radowała się, że ich najgorsze ominęło, ale czuła niemal źle z tym że innych anomalie dotknęły aż z taką mocą. Kontrolnie spojrzała na służbę, milczącą w oddali, pozornie głuchą na to, co działo się wokół.
- Czy zechciałby lord potowarzyszyć mi w spacerze po ogrodach? - Zapytała po chwili, zmieniając temat tylko pozornie. Tak naprawdę zmęczyła ją to bycie obserwowaną, chciała normalnie porozmawiać z Constantinem, bez konieczności uciekania się do aż tak sztywnej etykiety. Liczyła zatem, że się zgodzi i będą mogli ruszyć żwirowaną alejką i zniknąć, choć na chwilę wśród krzewów i kwiecia. - Natknęłam się ostatnio na ciekawą roślinę i byłam ciekawa, czy będziesz mi w stanie powiedzieć o niej coś jeszcze - dodała, chcąc w pełni usprawiedliwić swoją prośbę, choć w kącikach jej ust już tańczył uśmiech wskazujący na to, że bynajmniej nie o roślinę jej chodzi.
Uśmiech Nephthys jedynie się poszerzył. Jeśli choćby przez krótką chwilę pomyślała wcześniej, że długie miesiące rozłąki mogły coś zmienić, od razu zarzuciła podobny tok rozumowania. Przeżywali i dłuższe rozłąki, w czasie roku szkolnego, choć wówczas udawało im się przynajmniej wymieniać listy. A nawet jeżeli przez ostatnie miesiące ich kontakt obumarł, nie czuła, by w związku z tym coś między nimi miało ulec zmianie.
- Lordzie - poprawiła się również, dygając z gracją, w którą zwątpiła ostatnimi czasy po incydencie w sklepie zielarskim, który prawie został przypieczętowany bójką wśród roślin, na środku ulicy Pokątnej. Na samą myśl o tym pozostawało się cieszyć, że sprawa prędko się wyjaśniła i nie nastąpiły żadne jej konsekwencje. Może z wyjątkiem małej sadzonki wierzby, którą osobiście posadziła na tyłach ogrodu, by uniknąć konieczności tłumaczenia pochodzenia tego osobliwego podarku. Zachowała odpowiedni dystans, poprawiając nieznacznie szal, osłaniający muślinowymi zwojami jej ciemną skórę, choć zrobiła to tylko ze względu na obecność służby. Podtrzymała kontakt wzrokowy, jakby chciała dostrzec w oczach Ollivandera coś, czego nie mówił od razu. Zwykle to tam udawało jej się wyczytać najwięcej; tym razem jednak, prócz zmęczenia i wątpliwości, które dostrzegała we wszystkich wkoło, nie udało jej się wypatrzeć nic. Spoważniała natychmiast.
- Cisza przed burzą - zgodziła się z nim, skinąwszy lekko głową. Założyła za ucho kosmyk czarnych włosów. Ucieszyło ją, że nie postanowił iść w ślady większości lordów, którzy zbywali ją krótkim będzie dobrze. Ceniła w nim tę szczerość i odpłacała się tym samym; przymknęła na chwilę powieki i zwróciła głowę w stronę jednej z alejek, która zakręcała i gubiła swój tor wśród krzewów. W porę przypomniała sobie jednak o drewnianej skrzyneczce, którą przygotowała dla niego niemal z namaszczeniem, dumna, że to właśnie do niej zwrócił się o tę przysługę.
Nie była damą o gołębim sercu, która swoim rozemocjonowaniem wprawiała w zakłopotanie; powściągliwość, w której duchu ją wychowano, nie pozwoliło jej na żadną, gwałtowną reakcję, ale jednocześnie lord Ollivander nie mógł odnieść wrażenia, jakoby informacja, którą się z nią podzielił, nie zrobiła na niej żadnego wrażenia.
- Przykro mi o tym słyszeć - zaczęła, choć miała świadomość, jak banalnie to brzmi. - Ktokolwiek jest odpowiedzialny za całe to zmieszanie, mam nadzieję, że w pełni pojął ogrom zniszczeń, których się dopuścił - dodała, kręcąc lekko głową. Trzymała się myśli, że to, co spotkało magiczną społeczność, było efektem wypadku. Chciała wierzyć, że nikt nie był na tyle nieodpowiedzialny, by świadom skutków, jakie to wywoła, podjął kroki prowadzące do tego, czego byli świadkami. Nie była jednak naiwna i wiedziała, że to raczej mało prawdopodobne. - Na szczęście obyło się u nas bez większych szkód. Ogród był zniszczony, nawałnica naruszyła natomiast strukturę budynku, ale udało się to szybko naprawić - odparła, choć dość niechętnie. Radowała się, że ich najgorsze ominęło, ale czuła niemal źle z tym że innych anomalie dotknęły aż z taką mocą. Kontrolnie spojrzała na służbę, milczącą w oddali, pozornie głuchą na to, co działo się wokół.
- Czy zechciałby lord potowarzyszyć mi w spacerze po ogrodach? - Zapytała po chwili, zmieniając temat tylko pozornie. Tak naprawdę zmęczyła ją to bycie obserwowaną, chciała normalnie porozmawiać z Constantinem, bez konieczności uciekania się do aż tak sztywnej etykiety. Liczyła zatem, że się zgodzi i będą mogli ruszyć żwirowaną alejką i zniknąć, choć na chwilę wśród krzewów i kwiecia. - Natknęłam się ostatnio na ciekawą roślinę i byłam ciekawa, czy będziesz mi w stanie powiedzieć o niej coś jeszcze - dodała, chcąc w pełni usprawiedliwić swoją prośbę, choć w kącikach jej ust już tańczył uśmiech wskazujący na to, że bynajmniej nie o roślinę jej chodzi.
شاهدني من فوق
Trochę to do niego nie pasowało – rzeczywiście. Zwykł przecież każdej sprawie powierzać swoje pełne zaufanie, sięgać wzrokiem poza granice pozorów i nie oceniać bez wcześniejszego potwierdzenia swoich przypuszczeń; może to właśnie ta krukońska natura pchała go do ostrożnego oceniania czasów i dystansów rozłąki, może w końcu ciekawość przebiła dziecięcy odruch naiwności, może właśnie tak wyglądało powstrzymywanie impulsywnego działania, które w nim tępił Ulysses, a podjudzał Bertie. Nie chciałby jednak popaść w błędne koło zastanawiania się po tysiąckroć nad każdym posunięciem, w ten sposób nigdzie by nie dotarł. Od kiedy sięgał pamięcią odmawiał pogrążenia się w obawach i domysłach, gdyby ich słuchał to nie ruszyłby się na krok z posiadłości Silverdale, bo za progiem mógł czekać atak klątwy Ondyny, w lasach mogły czaić się nieprzyjazne cienie stworzeń magicznych, a wśród tłumów znacznie łatwiej przypadkowo na kogoś wpaść i niespodziewana wizja mogła kryć się w każdym przechodniu. Lecz jego rodzice, choć pragnący mieć go bezpiecznie przy sobie, nie zamykali przed nim świata, raczej uczyli go istnieć pomimo swoich ograniczeń. Nie postrzegał ich nawet w takich kategoriach. Stanowiły integralną część tego, kim był; dzięki nim był w stanie z większym zachwytem doceniać momenty swojego szczęścia, łagodziły jego oblicze, może oddalały go od sennych marzeń o zdobywaniu nieodkrytych krain, ujarzmianiu smoków i innych majestatycznych bestii, też rozpraszały uwagę od zgłębiania ścieżki zawodu aurora. Już nie tak często wspominał opowiastki znajomych prefektów o ich szczytnych celach, do których sam nie mógł sięgnąć i tylko w chwilach słabości powracał do koncepcji sprzed lat – do planów roztaczanych przed kręcącymi głowami dorosłymi, do historii zabarwionych intensywnymi barwami arturiańskich legend dzielonych z wpatrzonymi w niego ogromnymi oczami rówieśnikami. I Nephthys należała do grona zapoznanych z tymi jego niewinnymi dążeniami, które wtedy jawiły mu się jako możliwe do zrealizowania. Same przeminęły, zostawiając po sobie gorzkie ślady, aczkolwiek jeśli przyjrzeć się uważniej jego życiu, to jego decyzje jak najbardziej opierały się na wartościach wyniesionych z podobnych przekazów. Znalazł pewien sposób na prowadzenie walki. W jej słuszność nie wątpił, ostatnio patrzył jedynie na swoje nieudolne metody jak i na niechybnie rozplątujące się więzy łączące go z niektórymi Zakonnikami. To ten chaos wytrącił go z poczucia równowagi, zaburzając perspektywę jego spojrzenia. Powinien był prędzej odezwać się do alchemiczki, która nie raz wspomagała go tak samo w standardowych zamówieniach jak i nagłych przypadkach. Może kryła go pewna nieśmiałość, nie chciał okazać się niegodny wspomnienia swojej osoby, nie był pewien czy ze wzruszonym w posadach sercem mógłby dorównać obrazowi, który kiedyś był mu przypisany. Tak, wystarczyło coś powiedzieć, ale zupełnie niepotrzebnie z takimi kwestiami próbował radzić sobie sam, układając obietnice poprawy obok stosików listów. Miał tendencję do przyjmowania jasnych scenariuszy, więc stronił od skupiania się na ewentualnych niepowodzenia; może odpowiadał za to odrobinę dar jasnowidzenia, uspokajając jego tremę, odganiając chmury i wprowadzając nieco porządku do jego bałaganu. Także w swoim otoczeniu musiał zaprowadzić ład. Zaczynając od pokoju w chłodnym Lancaster Castle, który nadal wydawał mu się bezosobowy, po rozproszone skupienie, wędrujące z obowiązków na kolejne badania. Może nie było to łatwe, podejmowanie dobrych wyborów w tak niepewnym czasie, jednakże rutyna sprawiała, że dzień za dniem przeżywało się jakoś lżej. W końcu coś było znajome. Ollivanderowie uśmiechali się ostrożnie na jego starania, a atmosfera powoli ulegała wygładzeniu. Odnawiał większe i mniejsze znajomości, zdołał uchronić się przed kłopotami praktycznie do samego wyjazdu, zachowując się całkiem jak na szlachcica przystało. Nie pojawiał się na salonach, miał ominąć sabat, acz pozostawało to poza poruszanymi tematami. Wiele dało się usprawiedliwić majowymi zdarzeniami, nikt nie zamierzał wymuszać na nim nagłego związku, a niejeden bal miał jeszcze nadejść. Poza tym nie był najstarszym synem, na wydaniu pozostawała też siostra, więc powtarzano sobie na korytarzach ich zamku, że nie ma pośpiechu. Krążyły wspominki, iż w lipcu mogą zostać zaaranżowane poważniejsze kroki, lecz wtedy miał już być ze swoim młodszym kuzynem i liczył na to, że przebrną przez to razem. Nie był świadomy jak prezentowało się to u Shafiqów, zakładał jedynie, iż gdyby zaszło coś oficjalnego to prędzej czy później by się o tym dowiedział. Nieszczególnie podążał za arystokratycznymi plotkami, nie był blisko z tego rodzaju towarzystwem, tak więc nie przybierał oczekiwań przed samym ich spotkaniem. Założył, w pewnym sensie, że i ona znajduje ukojenie w wykonywaniu swojej pracy, że przygotowywanie eliksirów daje jej poczucie, iż nie stoi bezczynnie wśród konfliktu, na który nie ma wpływu. On nie doszedł do tego od razu; najpierw podejmował próby naprawiania magii, rozmawiał z innymi czarodziejami o powodach tych nieszczęsnych zdarzeń, pojawiał się w nieodpowiednich miejscach, byle na coś się przydać, byle ruszyć do przodu. Przełomowy okazał się pierwszy tydzień, gdy wypakowany emocjami zwrócił się ku swym dziennikom z zielarskimi zapiskami i dopiero to zadziałało. Na jego barkach wciąż spoczywała pewna ciężkość, nieuchwytna wina spowodowana odstawieniem na dalszy plan jego zadania ratowania świata; to wszystko, co potrafił nazwać jak i to, czego nie umiał ująć w słowa, wyostrzało się w jego rysach i gestach. Nieco to maskował, tyle ile było trzeba, nie chcąc dylematów wynosić poza sfery osobistych zmartwień. Wiedział za to, że jego dzisiejsza towarzyszka, pani Wyspy Man i strażniczka labiryntu ogrodów, należy do osób spostrzegawczych, które zupełnie naturalnie wyczuwają nawet drobne zmiany w atmosferze, nie trzymał więc swojej gardy zbyt wysoko, gdyż i tak przejrzałaby ją w którymś momencie. Wiele musiał ukrywać na co dzień, tuszować sekretne wyjścia i nie mógł wyjawiać całkowitej prawdy nawet swojemu bratu, to nie leżało w jego charakterze, lecz nie miał wyboru. Choć raz nie chciał do tego dokładać woalek iluzji. Przyszłość była nie do przewidzenia.
Pozostawało czerpać z darowanych chwil bezpieczeństwa, idealistycznych w swej prozaiczności, kiedy odpowiednie maniery nie wprowadzały oziębłości, a wręcz przeciwnie – przypominały o dawnych wspólnych sekretach, stanowiły rodzaj podwójnej gry, niedostępnej dla uszu pilnej służby. Wyprostował się nieznacznie po tym jak wypowiedziała jego tytuł, uświadamiając sobie, iż nie tęsknił za jego surowym brzmieniem. Mało kiedy myślał o sobie w takiej wersji, przebywał przecież często ze swymi przyjaciółmi, przy których nie chciał się wyróżniać. Cóż, i tak jego wzrost, usposobienie, sposób wysławiania się, wyodrębniały go na tle większości, ale nie chciał do tego dokładać więcej. Mechanicznie poprawił kołnierz, osłaniajac szyję od podmuchów wiatru. Dokładnie o to mu chodziło, o ten zbyt łatwo osiągnięty ład, i choć poruszona przez nich sprawa dotyczyła kwestii przetrwania całej Anglii, nie można było tego bagatelizować, to pewną przyjemność sprawiło mu to, iż okazało się, że się w tym ze sobą zgadzają. Zaczynało się od ich światka, kto wie czy nie anomalie nie miały się rozciągnąć dalej? Po części jego nadchodząca wyprawa będzie mogła rzucić na to więcej światła, pozwoli mu poznać nastroje we Francji. I odpocząć. Od siebie, od wszystkiego, co zostało na niego zrzucone.
Lekko zmarszczył brwi i pokiwał głową. Jeśli nadchodząca burza miała przypominać jakkolwiek nawałnicę, która zniszczyła Silverdale, to naprawdę powinni obawiać się konsekwencji. Powędrował za jej wzrokiem, nie zastanawiając się nad tym czy zdążyła przygotować wszystkie eliksiry – brał to za oczywistość, nie pierwszy raz powierzał jej zlecenie – acz wahał się nad tym, czy dobrze postąpił tak wprost zdradzając jej swoje zdanie. Nie chodziło o to, że uznawał to za tajemnicę. Po prostu obarczanie innych podobnymi wyznaniami było dość niesprawiedliwe; to już się wydarzyło, nie mogli nic na to poradzić. Był jednak wdzięczny za to, iż mógł jej to wyjawić.
— Dziękuję — odparł uprzejmie, spoglądając gdzieś w dal i powracając mimowolnie do obrazu swojej wizji, zatapiając się we mgle nieuchronności zniszczeń. Nie miał pojęcia, mimo pewnych teorii, kto lub co stało za tym wszystkim, ale miał przeczucie, iż jeżeli było to działaniem celowym, to sam winowajca nie mógł domyślić się zasięgu, potwornej potęgi uwolnionych wahań niestabilnej magii. Ze swojej strony bardziej przychylał się ku doszukiwaniu się wyjaśnienia w naturze; choć gdy znalazł się na karuzeli w tę pamiętną noc, Pomona była przekonana, iż to Grindelwald miał z tym coś wspólnego. — Chyba po prostu chciałbym coś wiedzieć… Jakakolwiek nie byłaby prawda, wolałbym ją poznać niż zawsze tylko zgadywać. — dodał, wypowiadając te słowa w przestrzeń; któż mógł mu odpowiedzieć jednoznacznie?
Obrzucił szybkim spojrzeniem widoczną z miejsca, w którym stał, posiadłość wypatrując śladów zniszczeń. — Chociaż tyle — skwitował, chociaż im udało się wszystko naprawić. Wszystko to zdawało się tak przypadkowe. To gdzie wylądowali czarodzieje na skutek dziwnych teleportacji, ich obrażenia, nasilenia chorób genetycznych… Jako badacz miał trudność z pogodzeniem się z tym, że nie może dopatrzeć się w tym jakiegoś schematu, nie może zastosować wzorca, który pomógłby w przyszłości. Teraz nie był na to czas; westchnął, porzucając nachalne wątki nieprzyjemnych myśli i z ciekawością przyglądając się Nephthys. Która miała dla nich jakiś plan.
— Z wielką przyjemnością, lady. — Nie bez wysiłku powściągnął swą reakcję, choć bezsprzecznie mógł postarać się o bardziej arystokratyczną odpowiedź niż podobne, banalne wręcz zdanie. On już od dawna nie był poddawany obserwacji, lecz doskonale wiedział jak to wygląda. Ze względu na swój stan zdrowia, później na incydenty z utratą pamięci, często miewał przydzielonego towarzysza. O ile w dzieciństwie lubił przebywać wśród ludzi to wraz z rozpoczęciem nauki w Hogwarcie docenił chwile samotności. W przypadku przyjacielskiej rozmowy, także wolał się nie przejmować konwenansami, więc skłonił się z godnością na jej propozycję. — W takim razie służę moją naukową opinią, nigdy nie odmawiam okazji do zapoznania się z okazem botanicznym.
Oczywiście była to prawda, chętnie zerknąłby gatunki w posiadaniu Shafiqów, ale i on wyczuwał do czego miało to prowadzić. Zrobił krok w stronę alejki, po czym zwrócił się w jej stronę i subtelnym gestem wskazał dróżkę, puszczając ją przodem. Nienachalnie obejrzał otwartą przestrzeń, wypatrując czegoś w twarzach służby, lecz nie trwało to długo; ruszył za nią, muskając bezwiednie gałązki niskiego drzewko rosnącego po jego prawej stronie. — Czy to nie Arbutus unedo? Mam nadzieję, że niedługo wyda owoce, przez tą pogodę tyle roślin się spóźnia... — Kątek oka zerknął za siebie, urywając ten wywód jak tylko z oczu zniknął mu ostatni mężczyzna o poważnej minie. Podbiegł do przodu, wyprzedzając jej kobiecą sylwetkę i wtedy się odwrócił. Lekko się uśmiechał, to było jak lustrzane odbicie ich wykradania się podczas niezręcznych spotkań szlachty. Zamykające się wokół nich żywopłoty nadawały atmosferze nuty izolacji, jakby znów byli tylko w swoim świecie.
— Jak było w Egipcie? — zapytał, przebijając się przez ciszę, lecz również starając się, by jego ton nie wybiegał poza zielone ściany.
Pozostawało czerpać z darowanych chwil bezpieczeństwa, idealistycznych w swej prozaiczności, kiedy odpowiednie maniery nie wprowadzały oziębłości, a wręcz przeciwnie – przypominały o dawnych wspólnych sekretach, stanowiły rodzaj podwójnej gry, niedostępnej dla uszu pilnej służby. Wyprostował się nieznacznie po tym jak wypowiedziała jego tytuł, uświadamiając sobie, iż nie tęsknił za jego surowym brzmieniem. Mało kiedy myślał o sobie w takiej wersji, przebywał przecież często ze swymi przyjaciółmi, przy których nie chciał się wyróżniać. Cóż, i tak jego wzrost, usposobienie, sposób wysławiania się, wyodrębniały go na tle większości, ale nie chciał do tego dokładać więcej. Mechanicznie poprawił kołnierz, osłaniajac szyję od podmuchów wiatru. Dokładnie o to mu chodziło, o ten zbyt łatwo osiągnięty ład, i choć poruszona przez nich sprawa dotyczyła kwestii przetrwania całej Anglii, nie można było tego bagatelizować, to pewną przyjemność sprawiło mu to, iż okazało się, że się w tym ze sobą zgadzają. Zaczynało się od ich światka, kto wie czy nie anomalie nie miały się rozciągnąć dalej? Po części jego nadchodząca wyprawa będzie mogła rzucić na to więcej światła, pozwoli mu poznać nastroje we Francji. I odpocząć. Od siebie, od wszystkiego, co zostało na niego zrzucone.
Lekko zmarszczył brwi i pokiwał głową. Jeśli nadchodząca burza miała przypominać jakkolwiek nawałnicę, która zniszczyła Silverdale, to naprawdę powinni obawiać się konsekwencji. Powędrował za jej wzrokiem, nie zastanawiając się nad tym czy zdążyła przygotować wszystkie eliksiry – brał to za oczywistość, nie pierwszy raz powierzał jej zlecenie – acz wahał się nad tym, czy dobrze postąpił tak wprost zdradzając jej swoje zdanie. Nie chodziło o to, że uznawał to za tajemnicę. Po prostu obarczanie innych podobnymi wyznaniami było dość niesprawiedliwe; to już się wydarzyło, nie mogli nic na to poradzić. Był jednak wdzięczny za to, iż mógł jej to wyjawić.
— Dziękuję — odparł uprzejmie, spoglądając gdzieś w dal i powracając mimowolnie do obrazu swojej wizji, zatapiając się we mgle nieuchronności zniszczeń. Nie miał pojęcia, mimo pewnych teorii, kto lub co stało za tym wszystkim, ale miał przeczucie, iż jeżeli było to działaniem celowym, to sam winowajca nie mógł domyślić się zasięgu, potwornej potęgi uwolnionych wahań niestabilnej magii. Ze swojej strony bardziej przychylał się ku doszukiwaniu się wyjaśnienia w naturze; choć gdy znalazł się na karuzeli w tę pamiętną noc, Pomona była przekonana, iż to Grindelwald miał z tym coś wspólnego. — Chyba po prostu chciałbym coś wiedzieć… Jakakolwiek nie byłaby prawda, wolałbym ją poznać niż zawsze tylko zgadywać. — dodał, wypowiadając te słowa w przestrzeń; któż mógł mu odpowiedzieć jednoznacznie?
Obrzucił szybkim spojrzeniem widoczną z miejsca, w którym stał, posiadłość wypatrując śladów zniszczeń. — Chociaż tyle — skwitował, chociaż im udało się wszystko naprawić. Wszystko to zdawało się tak przypadkowe. To gdzie wylądowali czarodzieje na skutek dziwnych teleportacji, ich obrażenia, nasilenia chorób genetycznych… Jako badacz miał trudność z pogodzeniem się z tym, że nie może dopatrzeć się w tym jakiegoś schematu, nie może zastosować wzorca, który pomógłby w przyszłości. Teraz nie był na to czas; westchnął, porzucając nachalne wątki nieprzyjemnych myśli i z ciekawością przyglądając się Nephthys. Która miała dla nich jakiś plan.
— Z wielką przyjemnością, lady. — Nie bez wysiłku powściągnął swą reakcję, choć bezsprzecznie mógł postarać się o bardziej arystokratyczną odpowiedź niż podobne, banalne wręcz zdanie. On już od dawna nie był poddawany obserwacji, lecz doskonale wiedział jak to wygląda. Ze względu na swój stan zdrowia, później na incydenty z utratą pamięci, często miewał przydzielonego towarzysza. O ile w dzieciństwie lubił przebywać wśród ludzi to wraz z rozpoczęciem nauki w Hogwarcie docenił chwile samotności. W przypadku przyjacielskiej rozmowy, także wolał się nie przejmować konwenansami, więc skłonił się z godnością na jej propozycję. — W takim razie służę moją naukową opinią, nigdy nie odmawiam okazji do zapoznania się z okazem botanicznym.
Oczywiście była to prawda, chętnie zerknąłby gatunki w posiadaniu Shafiqów, ale i on wyczuwał do czego miało to prowadzić. Zrobił krok w stronę alejki, po czym zwrócił się w jej stronę i subtelnym gestem wskazał dróżkę, puszczając ją przodem. Nienachalnie obejrzał otwartą przestrzeń, wypatrując czegoś w twarzach służby, lecz nie trwało to długo; ruszył za nią, muskając bezwiednie gałązki niskiego drzewko rosnącego po jego prawej stronie. — Czy to nie Arbutus unedo? Mam nadzieję, że niedługo wyda owoce, przez tą pogodę tyle roślin się spóźnia... — Kątek oka zerknął za siebie, urywając ten wywód jak tylko z oczu zniknął mu ostatni mężczyzna o poważnej minie. Podbiegł do przodu, wyprzedzając jej kobiecą sylwetkę i wtedy się odwrócił. Lekko się uśmiechał, to było jak lustrzane odbicie ich wykradania się podczas niezręcznych spotkań szlachty. Zamykające się wokół nich żywopłoty nadawały atmosferze nuty izolacji, jakby znów byli tylko w swoim świecie.
— Jak było w Egipcie? — zapytał, przebijając się przez ciszę, lecz również starając się, by jego ton nie wybiegał poza zielone ściany.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Być może to przykre, jak bardzo rozminęli się ze wzniosłymi planami, które snuli jako dzieci w trakcie nieskończonych, leśnych wędrówek. Nephthys, Constantine, czasem również Titus; wsłuchiwała się wtedy z uwagą w opowieści o królu Arturze i jego rycerzach, o Morganie, a wszystko to wydawało jej się tak niesamowicie prawdopodobne, że była skłonna uwierzyć w każde słowo. Co prawda odwdzięczała się opowieściami ze swoich stron, ale pozbawione kontekstu piaszczystych pustyń, oaz kuszących zielenią i rozległych targów, gdzie zapach kadzideł mieszał się z zapachem korzennych przypraw, nie były one tym samym, co legendy arturiańskie. Ile razy wydawało się, że oto już, zza pobliskiego drzewa wychynie jakiś zabłąkany smok, któremu będą musieli stawiać czoła? Takie było ich dziecięce prawo, nawet jeśli dobrze wiedzieli, że żadnego smoka być tam nie może. Dorosłe życie wydarło z ich serc bajki, pozostawiając po sobie tylko wspomnienia, stanowiące osłodę tych chwil, kiedy zdołało się do nich dokopać. Constantine myślał może o karierze aurora, ale życie zweryfikowało te marzenia. Nephthys udało się zostać alchemiczką, ale czas, który miała przeznaczyć na odkrycie czegoś rewolucyjnego, kurczył się gwałtownie. Plany pokrzyżowały jej anomalie, ściągnęły ją z powrotem do kraju, który przynajmniej chwilowo pragnęła pozostawić poza swoim zasięgiem. Nie mogła jednak ignorować tych obowiązków, które stanowiły jej odpowiedzialność ponad wszystkim innym. Nie były one może aż tak konieczne, jak gdyby była dziedzicem płci męskiej; a jednak jej ojciec spłodził jedynie trzy córki, przez co czuła, że jej odpowiedzialność jest znacznie cięższa, niż przeciętnej szlachcianki. Nie chciała go zawieść, tak bardzo, że nie zważała nawet na niedogodności, na które narażał ją swoją opieszałością. Nie tylko zresztą ją; był trudnym człowiekiem, wiedział to każdy, go obcował z nim dłużej, niż pięć minut. A jednak był powszechnie szanowany. Tak czy inaczej, nie zdobyłaby się nigdy na narażenie na szwank jego cierpliwości, dlatego wróciła, choć nawet nie wydał bezpośredniego polecenia, by tak się stało. Wyczuwając również, że lada moment powinien nadejść moment ogłoszenia zaręczyn, z kimkolwiek by one nie były, od dłuższego czasu ciążyła jej świadomość, że czas w Egipcie powoli dobiega końca. Żałowała, że nie zdążyła odnaleźć czegoś ciekawszego; ale tylko połowicznie. Tak naprawdę bowiem, pewnie sto razy ciężej byłoby jej się pogodzić z powrotem do Anglii, gdyby trafiła na trop czegoś, czego szukała tak długo. Pod tym względem zdawali się rozumieć z lordem Ollivanderem, bo choć jego zainteresowanie ukierunkowane było na rośliny, a jej na alchemię jako taką, byli oddani swoim badaniom i nie szczędzili środków, by dążyć do nowych odkryć, nawet jeśli efekty okazywały się różne i nie zawsze obiecujące, że wysiłek się opłaci.
Nigdy nie mogła zarzucić Constantine, że nie zachowywał się, jak na szlachcica przystało. Zapewne dlatego nie obawiała się, że ich kontakty zostaną opacznie zrozumiane. Mniej lub bardziej domyślała się obaw, które trawiły go od środka, dotyczące jego choroby; wszak o innych nie mogła mieć pojęcia. Nie wiedziała, jak wiele cenionych przez nią osób jest zaplątanych w całą tę, na razie zimną wojnę zaplątanych osobiście. Nie przeraziłoby jej to; w miarę możliwości zapewne sama starałaby się pomóc. Na razie jednak nie była świadoma tego, jak bardzo przeciwne siły się ze sobą ścierały i że gdyby miała wybierać, którą stronę poprzeć, spotkałaby się z trudną do podjęcia decyzją. Ta jednak koniec końców byłaby z pewnością ukierunkowana w dużej mierze wyborami jej rodziny; te z kolei były oczywiste. Być może zastanowiłaby się wtedy, jak to możliwe, że rodzina Shafiq i Ollivander pozostaje w tak dobrych stosunkach, bez względu na dość zróżnicowanie skrajne poglądy polityczne. Jak dotąd politykę udawało się oddzielić od interesów, ciężko było jednak określić, czy taki stan rzeczy potrwa długo. Dlatego owszem, gdyby zostały wydane oficjalne oświadczenia, zapewne Constantine, mimo podobnej niechęci do plotek, co Nephthys, z pewnością o wszystkim by wiedział.
Nie przepadała za tytułowaniem się w ten sposób, nie kiedy miała do czynienia z kimś na tyle jej drogim, by ten etap mieć dawno za sobą. A jednak wiek wymagał na nich takie, a nie inne traktowanie się nawzajem, przynajmniej dopóki śledziły ich pilne oczy służby. Sprawiali co prawda wrażenie, że interesuje ich to bardziej, niż pobliskie rabaty kwiatów; tak naprawdę jednak do panny Shafiq zbyt często dolatywały strzępki urwanych rozmów. Wiedziała, że i oni nie szczędzą między sobą ściśle tajnych plotek, a gdyby pozwoliła sobie na jakikolwiek błąd, jej ojciec mógłby się dowiedzieć o tym bardzo prędko. Popadała pod tym względem niemal w pewną paranoję; tak naprawdę nigdy nie dała mu powodu do złości, a mimo to miała wrażenie, że jeśli tylko wzbudzi choćby zalążek jego irytacji, za karę oznajmi jej, że wychodzi za mąż już, teraz, natychmiast. Nawet jeśli jej lęków nie był w najmniejszym stopniu świadomy. Nikt nie był, choć być może lady Fawley domyślała się tego i owego. Zostawiła to jednak dzisiaj za sobą, nie chciała o tym myśleć, nie kiedy spotkała się po tak długim czasie z dawno niewidzianym towarzyszem dziecięcych zabaw. Pozostawiła sobie wszelkie odpowiedzi na czas, kiedy znikną na chwilę z oczu służby. Wiedziała co prawda, że nie będą mogli tak w nieskończoność; nie chciała też wystawiać czyjejkolwiek cierpliwości na szwank. Skoro jednak nadarzyła się okazja, by na chwilę zniknąć wśród alejek, zamierzała z niej skorzystać.
- Najpewniej to nic rzadkiego, być może po prostu anomalia zniekształciła liście - odparła, jakby się zastanawiając. Sama znała się na zielarstwie w stopniu nie najgorszym i bez trudu potrafiła zidentyfikować większość roślin w ogrodzie, każdy pretekst był jednak lepszy, niż żaden. - Tak właśnie przypuszczałam. Mamy kilka sztuk w szklarniach, tamte wydają się cieszyć znacznie lepszą kondycją - dodała rzeczowo, powstrzymując dźwięczny śmiech, który cisnął jej się na usta, nie pozwoliła sobie jednak nawet na jego marny cień, nim gałęzie nie zamknęły za nimi swoich powoi. Dopiero wtedy uniosła kąciki, by po chwili uśmiechnąć się w pełnej krasie.
- Było obłędnie. Życzę ci z całego serca, żeby i twoja podróż okazała się równie udana. Nie mogłam sobie wymarzyć lepszej wycieczki, nawet jeśli przerwanej przed czasem - odparła spokojnie. - Co z twoim wyjazdem? Nawet nie wiesz, jak się ucieszyłam, kiedy dostałam twój list - Dodała niemal od razu, zupełnie naturalnie dla siebie wykazując większe zainteresowanie rozmówcą, niż snuciem własnych opowieści.
Nigdy nie mogła zarzucić Constantine, że nie zachowywał się, jak na szlachcica przystało. Zapewne dlatego nie obawiała się, że ich kontakty zostaną opacznie zrozumiane. Mniej lub bardziej domyślała się obaw, które trawiły go od środka, dotyczące jego choroby; wszak o innych nie mogła mieć pojęcia. Nie wiedziała, jak wiele cenionych przez nią osób jest zaplątanych w całą tę, na razie zimną wojnę zaplątanych osobiście. Nie przeraziłoby jej to; w miarę możliwości zapewne sama starałaby się pomóc. Na razie jednak nie była świadoma tego, jak bardzo przeciwne siły się ze sobą ścierały i że gdyby miała wybierać, którą stronę poprzeć, spotkałaby się z trudną do podjęcia decyzją. Ta jednak koniec końców byłaby z pewnością ukierunkowana w dużej mierze wyborami jej rodziny; te z kolei były oczywiste. Być może zastanowiłaby się wtedy, jak to możliwe, że rodzina Shafiq i Ollivander pozostaje w tak dobrych stosunkach, bez względu na dość zróżnicowanie skrajne poglądy polityczne. Jak dotąd politykę udawało się oddzielić od interesów, ciężko było jednak określić, czy taki stan rzeczy potrwa długo. Dlatego owszem, gdyby zostały wydane oficjalne oświadczenia, zapewne Constantine, mimo podobnej niechęci do plotek, co Nephthys, z pewnością o wszystkim by wiedział.
Nie przepadała za tytułowaniem się w ten sposób, nie kiedy miała do czynienia z kimś na tyle jej drogim, by ten etap mieć dawno za sobą. A jednak wiek wymagał na nich takie, a nie inne traktowanie się nawzajem, przynajmniej dopóki śledziły ich pilne oczy służby. Sprawiali co prawda wrażenie, że interesuje ich to bardziej, niż pobliskie rabaty kwiatów; tak naprawdę jednak do panny Shafiq zbyt często dolatywały strzępki urwanych rozmów. Wiedziała, że i oni nie szczędzą między sobą ściśle tajnych plotek, a gdyby pozwoliła sobie na jakikolwiek błąd, jej ojciec mógłby się dowiedzieć o tym bardzo prędko. Popadała pod tym względem niemal w pewną paranoję; tak naprawdę nigdy nie dała mu powodu do złości, a mimo to miała wrażenie, że jeśli tylko wzbudzi choćby zalążek jego irytacji, za karę oznajmi jej, że wychodzi za mąż już, teraz, natychmiast. Nawet jeśli jej lęków nie był w najmniejszym stopniu świadomy. Nikt nie był, choć być może lady Fawley domyślała się tego i owego. Zostawiła to jednak dzisiaj za sobą, nie chciała o tym myśleć, nie kiedy spotkała się po tak długim czasie z dawno niewidzianym towarzyszem dziecięcych zabaw. Pozostawiła sobie wszelkie odpowiedzi na czas, kiedy znikną na chwilę z oczu służby. Wiedziała co prawda, że nie będą mogli tak w nieskończoność; nie chciała też wystawiać czyjejkolwiek cierpliwości na szwank. Skoro jednak nadarzyła się okazja, by na chwilę zniknąć wśród alejek, zamierzała z niej skorzystać.
- Najpewniej to nic rzadkiego, być może po prostu anomalia zniekształciła liście - odparła, jakby się zastanawiając. Sama znała się na zielarstwie w stopniu nie najgorszym i bez trudu potrafiła zidentyfikować większość roślin w ogrodzie, każdy pretekst był jednak lepszy, niż żaden. - Tak właśnie przypuszczałam. Mamy kilka sztuk w szklarniach, tamte wydają się cieszyć znacznie lepszą kondycją - dodała rzeczowo, powstrzymując dźwięczny śmiech, który cisnął jej się na usta, nie pozwoliła sobie jednak nawet na jego marny cień, nim gałęzie nie zamknęły za nimi swoich powoi. Dopiero wtedy uniosła kąciki, by po chwili uśmiechnąć się w pełnej krasie.
- Było obłędnie. Życzę ci z całego serca, żeby i twoja podróż okazała się równie udana. Nie mogłam sobie wymarzyć lepszej wycieczki, nawet jeśli przerwanej przed czasem - odparła spokojnie. - Co z twoim wyjazdem? Nawet nie wiesz, jak się ucieszyłam, kiedy dostałam twój list - Dodała niemal od razu, zupełnie naturalnie dla siebie wykazując większe zainteresowanie rozmówcą, niż snuciem własnych opowieści.
شاهدني من فوق
Czyż nie każdego w końcu spotykały rozczarowania? Świat nie był taki jak widziały go być może dziecięce oczy; za dorastaniem szła zmiana perspektywy, czasem choć oczywista, to i tak dotkliwa. Im wyżej sięgało się z marzeniami, tym bardziej bolesny miewało się upadek. Pierwsze, niewinne przekonania, na których bazowało się swoje istnienie kruszyły się pod ciężarem obiektywnej, kunktatorskiej rzeczywistości. Nagle nie na wszystko istniała jedna, dobra odpowiedź, nie zawsze też cele i intencje pozostawały jasne, a życie nie zamykało się w obrębie zabaw, nie opływało w same przyjemne historie. Dochodził do tego aspekt bycia dotkniętym klątwą Ondyny oraz jego zmagania ze zrozumieniem natury swojego daru jasnowidzenia. Komplikacje nachodziły na siebie, tworząc swojego rodzaju mur, odgradzający go od reszty rówieśników. Jakby mało było statusu młodego lorda, schodzenia z drogi, doglądania go w każdej sytuacji, to niczym cień pełzały za nim kolejne nazwy, definicje tego, kim był zawarte w jednym słowie. Oczekiwania ciągnęły się za nim od kiedy tylko pamiętał, niektóre w postaci łagodnych piastunek, inne we własnym odbiciu wymalowanym na ściankach buteleczek po eliksirach. Swoje przeznaczenie wyczytał w legendach, odnalazł z natchnionym sercu, które biło nie tylko dla niego samego, lecz i dla jego najbliższych. Dzięki historiom w jego wyobraźni i na kartach ksiąg mógł być naprawdę wolny, mógł o d d y c h a ć, i chyba nikt nie miał mu tego za złe, gdy czasem gubił się w gęstych lasach myśli. Oddany zamyśleniu mógł godzinami przechadzać się po łonie natury, podziwiając cud istnienia, tym samym także sortując priorytety i kształtując przyszłe poglądy; było coś kojącego w podobnej czynności, pewien ponowny start nawet po najgorszej burzy emocji. Tym się różnił od brata, że potrafił był tysiąc mil od tego, co materialne i poniekąd stamtąd wracać, wyławiając spokój i pewność z porządkowanych wrzosowisk umysłu, ale też w tym był do niego podobny – przez to potrafił osiągnąć opanowanie, uodpornić się na zasięg niepowodzeń czy ograniczeń niedoskonałego ciała. Pragmatyzm nie wyróżniał go może wśród tłumów, aczkolwiek cechowało go utrzymywanie się w ryzach w razie natknięcia się na przeciwieństwa losu. To, że niekiedy dało się ich uniknąć, gdyby nie podążał tak często za przeczuciem lub gdyby nie zgłaszał się na wykonawcę bezinteresownej, czasem niemożliwej do dostarczenia, pomocy. Nie byłby sobą, odmawiając. Może łatwiej było radzić sobie z konsekwencjami porażek, niż załamywać ręce nad perspektywą wiecznego a co gdybym jednak coś zrobił. To była pewna metoda posuwania się naprzód. Oglądanie wydarzeń z innej strony, przekonywanie się, iż każdy wysiłek ku czemuś służy i jest lepszy od trwania w bezruchu. Czy było to uzasadnione? Czy progres dla samego postępu, niekoniecznie wliczającego poprawienie czegokolwiek, był słuszny? Zmiany nie zawsze były rozwojem. Mogły być zwyczajnie krokiem wstecz. Jak wybuch magii, gaszenie dawnych sojuszy w imię nienazwanej wojny, pożoga zniszczenia w przeróżnych krańcach Anglii… ale z drugiej strony gdy drzewa traciły na zimę liście, gdy traciły nadzieję na to, że jeszcze przyjdzie im zakwitnąć, to ciepłym, tęsknym pocałunkiem budziła je wiosna. Okazywało się, iż okres cierpienia, wyczekiwania, niepewności był częścią planu.
W niektóre dni w to wierzył, w inne przestawał. Bo przecież oboje – zarówno Nephthys jak i Constantine – byli pionkami w pewnej większej grze. Od tego, kto przyglądał im się znad planszy zależało czy pozostaną im role najniższych figur, czy wespną się na szczyt hierarchii. Przynależność do rodzin szlachetnych pozostawiała po sobie piętno. Ich pragnienia związane z podążaniem drogą ku sukcesom wynikały ze świadomości, co było za nimi oraz tego, co według nestorów było najlepszą wizją tego, co mogło kryć się za zasłoną przed nimi. On nie chciał zawieść bliskich, ona podobnie. Kroczyli odmiennymi ścieżkami, a choć ich miejsca docelowe mogły z pozory wyglądać różnie, to obdarte z pozorów miały wiele punktów wspólnych. Trochę brakowało im czasu, uciekał nieuchronnie przez palce, pozostawiając korytarze nostalgii. Ollivanderowie nie spieszyli się tak bardzo z przedstawieniem mu odpowiedniej partnerki, nie dlatego, że zawierucha wprowadziła wystarczająco nieładu pod ich dach, lecz być może z tego powodu, iż mieli Ulyssesa i to w jego stronę spoglądali z nadzieją. Był ich pierworodnym, powinien stanowić przykład, a zważywszy na nieobecność byłej ukochanej, wszystko zdawało się wbiegać na pomyślne tory. Dla podtrzymania porządku, i młody badacz zaczął poważniej myśleć o zaniedbywanych obowiązkach, podejmując się wyjątkowej ostrożności na polu czynnego udziału w Zakonie. Odpoczynek mógł być kluczem do powrotu do wersji siebie, która coś znaczyła. Musiał także popracować nad swoją oficjalną formą, wypadającą nie najlepiej, gdy zbliżał się do swoich przyjaciół. Cressida odwiedziła go sama, wystawiona w bezpieczne ramiona Lancaster Castle i oddana odpowiedzialności Constantine’a. Spotkanie na wyspie Man nie miało takiego samego charakteru; tu byli obserwowani przez służbę, wypadało też stąpać z przezornością, by nie powiedzieć o słowo za dużo, by gestem nie zdradzić zbyt wiele nadziei związanych z widokiem towarzyszki, z którą dzielił tajemnice tajnych przejść oraz która wyuczyła się na alchemiczkę zdolną przygotować mu najbardziej wymagające eliksiry. Poniekąd, wszystko jakoś się łączyło. Pewna skrytość, przyjęta przez nich dla tytułów i formalności, była sama w sobie przedstawieniem, angażującym podstępem wymierzonym w nasłuchujących stróżów. Może widział w tym zbyt dużo, lecz przypominało mu to ich pierwsze przygody, dobrze było znów dzielić z kimś sekret. Nie był świadomy tego, jak bardzo lady Shafiq potrzebowała zachowywać dystans, mógł mieć ogólną wiedzę na podobne tematy, acz nigdy nie łamał granic uprzejmości, więc może zwyczajnie nie przewidywał, iż w jego postępowaniu mogło być coś, co wywoływało czujność. Podążył za nią, wyławiając pewne sugestie, właściwie z nieudawaną ciekawością przyglądając się roślinności, którą sławił się ich ogród.
— Wiem, że to może zabrzmi bez czułości, ale to całkiem fascynujące jak niektóre gatunku potrafią odnaleźć się nawet w nieurodzaju, nawet pod presją bezdusznych anomalii — zdradził, przenosząc na moment spojrzenie ciemnych tęczówek z roślin na jej twarz, jakby próbując odgadnąć czy i ona zastanawia się nad takimi kwestiami. Ich kroki oddaliły się od głównych alejek, ich głosy utonęły w najbliższej ciszy, a jego słowa przesunęły się z wybujałych wspominek o mniej lub bardziej rzadkim rodzaju drzew, by zawisnąć na płochliwej opinii o tym jak życie pokonuje trudności. Może ta atmosfera popychała go do ufności, może przez ochronę z żywopłotów zdawało mu się, iż żadne wyznanie nie wyjdzie poza te ściany. I jej wypowiedź nie poczyniła nic, by wybić go tego stanu. Constantine umiał czerpać radość z czyichś doświadczeń, był w stanie znajdować pokrzepienie w fakcie, iż innej osobie przydarzyło się coś wspaniałego. Lubił obserwować ogniki, które zapalały się w oczach jego znajomych, gdy mówili o czymś szczerze. Tak było teraz; ledwo powstrzymał własny drobny śmiech, echo jego pogody ducha. Pokiwał tylko głową, obiecując sobie, że będzie musiał wypytać ją o to dokładniej przy najbliższej okazji. Wypadało odpowiedzieć, poza tym miał jeszcze coś na sercu.
— To jak misja, choć to jedynie Francja, będę podążać za wskazówkami zostawionymi w dzienniku pewnego badacza z poprzedniego wieku. Właściwie nie wiem co znajdę, lecz czy to nie stanowi już połowy uroku całego przedsięwzięcia? — Naprawdę w to wierzył, czując mrowienie w czubkach palców, gdy myślał o dwóch tygodniach spędzonych na podążaniu za potencjalnymi całkiem nowymi odkryciami. Zrobił dwa duże kroki, by zajrzeć w kolejną alejkę i upewnić się, że nadal są sami. Wziął głęboki oddech, po czym odwrócił się w jej stronę, nie bardzo wiedząc jak zacząć.
— Nephthys — spoważniał, zapominając w tym wszystkim o utrzymywaniu tonu lady. W tym momencie zwracał się do swojej przyjaciółki, nie do tytułu, który stanowił tylko część całości. — Mam do ciebie prośbę... Jesteś bardzo uzdolnioną alchemiczką, zawsze mogłem liczyć na skuteczność stosowanych przez ciebie formuł... — Przeczesał grzywkę, odgarniając ją na bok i zbierając się w sobie. Musiał prezentować się dość pociesznie, tak chciał znaleźć odpowiednie słowa. — Powiem to wprost, czy nie zechciałabyś mi mentorować w nauce warzenia eliksirów?
W niektóre dni w to wierzył, w inne przestawał. Bo przecież oboje – zarówno Nephthys jak i Constantine – byli pionkami w pewnej większej grze. Od tego, kto przyglądał im się znad planszy zależało czy pozostaną im role najniższych figur, czy wespną się na szczyt hierarchii. Przynależność do rodzin szlachetnych pozostawiała po sobie piętno. Ich pragnienia związane z podążaniem drogą ku sukcesom wynikały ze świadomości, co było za nimi oraz tego, co według nestorów było najlepszą wizją tego, co mogło kryć się za zasłoną przed nimi. On nie chciał zawieść bliskich, ona podobnie. Kroczyli odmiennymi ścieżkami, a choć ich miejsca docelowe mogły z pozory wyglądać różnie, to obdarte z pozorów miały wiele punktów wspólnych. Trochę brakowało im czasu, uciekał nieuchronnie przez palce, pozostawiając korytarze nostalgii. Ollivanderowie nie spieszyli się tak bardzo z przedstawieniem mu odpowiedniej partnerki, nie dlatego, że zawierucha wprowadziła wystarczająco nieładu pod ich dach, lecz być może z tego powodu, iż mieli Ulyssesa i to w jego stronę spoglądali z nadzieją. Był ich pierworodnym, powinien stanowić przykład, a zważywszy na nieobecność byłej ukochanej, wszystko zdawało się wbiegać na pomyślne tory. Dla podtrzymania porządku, i młody badacz zaczął poważniej myśleć o zaniedbywanych obowiązkach, podejmując się wyjątkowej ostrożności na polu czynnego udziału w Zakonie. Odpoczynek mógł być kluczem do powrotu do wersji siebie, która coś znaczyła. Musiał także popracować nad swoją oficjalną formą, wypadającą nie najlepiej, gdy zbliżał się do swoich przyjaciół. Cressida odwiedziła go sama, wystawiona w bezpieczne ramiona Lancaster Castle i oddana odpowiedzialności Constantine’a. Spotkanie na wyspie Man nie miało takiego samego charakteru; tu byli obserwowani przez służbę, wypadało też stąpać z przezornością, by nie powiedzieć o słowo za dużo, by gestem nie zdradzić zbyt wiele nadziei związanych z widokiem towarzyszki, z którą dzielił tajemnice tajnych przejść oraz która wyuczyła się na alchemiczkę zdolną przygotować mu najbardziej wymagające eliksiry. Poniekąd, wszystko jakoś się łączyło. Pewna skrytość, przyjęta przez nich dla tytułów i formalności, była sama w sobie przedstawieniem, angażującym podstępem wymierzonym w nasłuchujących stróżów. Może widział w tym zbyt dużo, lecz przypominało mu to ich pierwsze przygody, dobrze było znów dzielić z kimś sekret. Nie był świadomy tego, jak bardzo lady Shafiq potrzebowała zachowywać dystans, mógł mieć ogólną wiedzę na podobne tematy, acz nigdy nie łamał granic uprzejmości, więc może zwyczajnie nie przewidywał, iż w jego postępowaniu mogło być coś, co wywoływało czujność. Podążył za nią, wyławiając pewne sugestie, właściwie z nieudawaną ciekawością przyglądając się roślinności, którą sławił się ich ogród.
— Wiem, że to może zabrzmi bez czułości, ale to całkiem fascynujące jak niektóre gatunku potrafią odnaleźć się nawet w nieurodzaju, nawet pod presją bezdusznych anomalii — zdradził, przenosząc na moment spojrzenie ciemnych tęczówek z roślin na jej twarz, jakby próbując odgadnąć czy i ona zastanawia się nad takimi kwestiami. Ich kroki oddaliły się od głównych alejek, ich głosy utonęły w najbliższej ciszy, a jego słowa przesunęły się z wybujałych wspominek o mniej lub bardziej rzadkim rodzaju drzew, by zawisnąć na płochliwej opinii o tym jak życie pokonuje trudności. Może ta atmosfera popychała go do ufności, może przez ochronę z żywopłotów zdawało mu się, iż żadne wyznanie nie wyjdzie poza te ściany. I jej wypowiedź nie poczyniła nic, by wybić go tego stanu. Constantine umiał czerpać radość z czyichś doświadczeń, był w stanie znajdować pokrzepienie w fakcie, iż innej osobie przydarzyło się coś wspaniałego. Lubił obserwować ogniki, które zapalały się w oczach jego znajomych, gdy mówili o czymś szczerze. Tak było teraz; ledwo powstrzymał własny drobny śmiech, echo jego pogody ducha. Pokiwał tylko głową, obiecując sobie, że będzie musiał wypytać ją o to dokładniej przy najbliższej okazji. Wypadało odpowiedzieć, poza tym miał jeszcze coś na sercu.
— To jak misja, choć to jedynie Francja, będę podążać za wskazówkami zostawionymi w dzienniku pewnego badacza z poprzedniego wieku. Właściwie nie wiem co znajdę, lecz czy to nie stanowi już połowy uroku całego przedsięwzięcia? — Naprawdę w to wierzył, czując mrowienie w czubkach palców, gdy myślał o dwóch tygodniach spędzonych na podążaniu za potencjalnymi całkiem nowymi odkryciami. Zrobił dwa duże kroki, by zajrzeć w kolejną alejkę i upewnić się, że nadal są sami. Wziął głęboki oddech, po czym odwrócił się w jej stronę, nie bardzo wiedząc jak zacząć.
— Nephthys — spoważniał, zapominając w tym wszystkim o utrzymywaniu tonu lady. W tym momencie zwracał się do swojej przyjaciółki, nie do tytułu, który stanowił tylko część całości. — Mam do ciebie prośbę... Jesteś bardzo uzdolnioną alchemiczką, zawsze mogłem liczyć na skuteczność stosowanych przez ciebie formuł... — Przeczesał grzywkę, odgarniając ją na bok i zbierając się w sobie. Musiał prezentować się dość pociesznie, tak chciał znaleźć odpowiednie słowa. — Powiem to wprost, czy nie zechciałabyś mi mentorować w nauce warzenia eliksirów?
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Cena szlachectwa była wysoka. Oczekiwania, którymi okładano ich już od kołyski, był niezbywalne. Stanowiły cenę, którą płaciło się za status, za bogactwo, za szacunek. Ich zadaniem było wszak doglądać, by tradycjom stawało się zadość, by trzymać świat w okowach konwenansów, które sami na siebie nałożyli. Niektórzy podjęli polemikę z sensem tych wszystkich reguł, nakazów i wzorców postępowania, ale Nephthys nie sądziła, by było to słuszne. Za wcześnie na zmiany, być może to ich dzieci będą musiały stawić im czoła. Obecnie jednak świat nie był gotowy na postęp, nawet jeśli trząsł się nieśmiało w swoich posadach. Panna Shafiq zamierzała tylko obserwować, bo jej, prócz etykietki alchemiczki, damy, przyszłej żony, chorej na świniowstręt towarzyszyła jeszcze jedna - łatka bycia kobietą, której głównym zadaniem było trwanie przy mężu, niepodbijanie świata. Mogłaby z tym oczywiście walczyć, wszak tak wiele jej rówieśniczek do swoich obowiązków podchodziło cokolwiek beztrosko. Cały problem polegał jednak na tym, że nawet Nephthys widziała, że narażają się tym na pewną śmieszność. Wcale nie dlatego, że podejmowały takie próby; raczej dlatego, że zwykle kończyło się to nieudolnym wypinaniem piersi do przodu i upieraniem się, że są takie same jak mężczyźni, a niestety nie były. Ani gorsze, ani lepsze; inne. Nephthys również była skora do pomocy, choć jej priorytetem zawsze była rodzina, mimo nie najlepszych stosunków, które ich wszystkich łączyły. Być może to tradycyjne wartości, które jej wpojono, okazały się silniejsze niż jej osobiste odczucia i być może zwady, choć przecież też zdarzały jej się chwile zwątpienia. Dość dobre odgrywała rolę posłusznej córki i siostry, która mimo krzywd i złośliwości wyrządzonych jej przez siostry, wydawała się pogodzona z tym losem, ba, że wybaczyła im zwady. I faktycznie, choć w przypadku Bastet może i istotnie tak było, odkąd siostra wyjechała do Egiptu wraz ze swoim mężem, jeśli chodziło o drugą z bliźniaczek, nie było o tym nawet mowy. Traktowała ją obecnie z chłodną obojętnością, tak naprawdę głównie unikając dawania jej okazji do kolejnych docinków i mniej lub bardziej wyrafinowanych żartów. Lata mijały, a młodsza Shafiq wciąż nie rozgryzła, w czym tak naprawdę tkwił problem i skąd brała się cała ta złośliwość, bo ciężko było upatrywać się w niej jakiejkolwiek logiki. Być może dlatego taką zażyłością darzyła swoich towarzyszy dziecięcych zabaw, nawet jeżeli zakrawało to na zaangażowanie emocjonalne znacznie wyższe, niżby jej wypadało. Stanowili wszak dla niej ekwiwalent rodzeństwa, którego, bądź co bądź nigdy nie miała w takiej formie, jakiej należałoby się spodziewać. I choć zdarzało jej się, że podupadała na duchu, a jej myśli zasnuwała czarna, niepokojąca mgła, podsuwająca coraz to bardziej śmiałe i czarne scenariusze, na tym się zawsze kończyło. W jej naturze nie było miejsca na mrok, bo nadto dobrze zdawała sobie sprawę, że musi stanowić światło. Choćby najwątlejsze, ale wciąż światło.
Tak naprawdę Constantine nie zrobił niczego, co wymagałoby szczególnej czujności. Należało jednak zrozumieć prostą i nieodłącznie irytującą Nephthys prawdę: wymagano od niej więcej niż od angielek. Nie umniejszając oczywiście angielskim dziewczętom; niestety jej ojciec, wciąż sceptyczny temu, co europejskie, oczekiwał, że córki nie przesiąkną całkowicie tutejszym klimatem. Mogła domniemywać, że chodzi o przyszłe wydanie ich za mąż, co mogło się wiązać z powrotem w rodzinne strony. Taki obrót spraw byłby korzystny tylko połowicznie. Co z tego, że byłaby w miejscu, które zdążyła pokochać, skoro jej wolność zostałaby ograniczona jeszcze bardziej, niż obecnie? Wszystko miało swoje plusy i minusy, a z dwojga złego Nephthys wolała już zostać tutaj i przynajmniej mieć oko na tych, których życie było jej drogie. Gdyby wyjechała za granicę, straciłaby nawet to. A choć umartwianie się nie było na pewno zdrowe, niewiedza by ją chyba zabiła. Łatwo powiedzieć zapomnij, ale chyba każdy wiedział dobrze, że gdyby było to tak proste, to przynajmniej połowa urazy w świecie zostałaby już dawno zapomniana.
- Zupełnie jak ludzie, czyż nie? - Odparła, uśmiechając się lekko. Nawet do najcięższych warunków da się w końcu przywyknąć. Do każdej zmiany, do każdej przeciwności. Z czasem wszystko staje się znajome, a znajome jawi się jako bezpieczne, nawet jeżeli panował chaos. I do niego da się przywyknąć, jeśli jest jedyną rzeczą, która jest pewna. - Przystosuj się, albo giń - westchnęła, zanurzając dłoń w zieleni drobnych listków żywopłotu. Nie sposób w jej głosie wyczuć smutku; raczej pewien rodzaj zacięcia. Cieszyło ją, że lord Ollivander poruszył ten temat, nie lubiła być traktowana jak delikatna dama, przy której należy ściszać głos, mówiąc o sprawach istotnych. To dotyczyło przecież ich wszystkich. Mogła być chowana nie tyle pod kloszem, ile w złotej klatce, ale oczy miała szeroko otwarte i poprawnie odczytywała wszystkie znaki. Czasem zazdrościła daru jasnowidzenia Constantinowi; z każdym przekleństwem, jakie ze sobą niósł. Choć zwykle wolała się skupiać na tym, co jest, niż na tym, co ma dopiero nastąpić, mimo wszystko sporo dałaby, mogąc zajrzeć w przyszłość. Zielone ściany faktycznie dawały poczucie odosobnienia, jakby tłumiły wszelkie dźwięki. Nephthys lubiła tu przebywać, właśnie dzięki temu poczuciu całkowitego odcięcia od reszty świata. Od służby, może i nawet od problemów, choć wiedziała przecież, że to złudne, a żaden żywopłot ich nie powstrzyma.
- Brzmi jak przygoda. Mam nadzieję, że będziesz w stanie przesyłać mi jakieś informacje o postępach. I że gra okaże się warta świeczki - odparła. Brzmiało to przekonująco i tak naprawdę sama chętnie odbyłaby podobną podróż. Z drugiej strony jej odwiedziny w Egipcie miały podobny wydźwięk i nawet jeżeli nie udało jej się odkryć nic istotnego, kilka miesięcy z daleka od rodzimej Anglii nauczyło ją nieco bardziej doceniać jej życie, nawet jeżeli odczuwała dalekie echo tęsknoty za krajem jej przodków. Zwróciła twarz w stronę Constantine, gdy ten użył jej imienia, spoglądając na niego z uwagą nieco z dołu, przez wzgląd na różniące ich centymetry. Kiedy zdążył tak wyrosnąć? Zdawało się, że nie potrafiła przypomnieć sobie dokładnie momentu, w którym okazało się, że już wcale nie są jednego wzrostu, a Ollivander wystrzelił w górę. Omiotła piwnym spojrzeniem jego twarz, ciekawa prośby, jaką zamierzał wystosować. Uśmiechnęła się nawet enigmatycznie, z pewną dozą rozbawienia spoglądając na zbitego z tropu lorda. Przekrzywiła głowę w stronę lewego ramienia, jakby się zastanawiała, pozwalając kosmykom czarnych włosów wypaść swobodnie zza ucha.
- Oczywiście, że tak. Co prawda, gdyby poprosił mnie o to ktokolwiek inny, zapewne nie byłabym aż tak skłonna się na to zgodzić, ale przez wzgląd na starą znajomość... - Urwała, z pozorną powagą, dopiero po chwili decydując się na cichy wybuch śmiechu, akcentując tym samym, że wahanie, jakkolwiek mógł je odebrać, było jedynie obliczone na efekt. - Dobrze wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć w tej kwestii. Może przynajmniej tobie uda się wykorzystać tę wiedzę na szerszą skalę - dodała. Nie był to wyrzut, raczej szczera nadzieja na to, że zdobyta przez nią w Egipcie wiedza nie pójdzie na marne. Tak naprawdę nie wypadało jej się do końca zajmować pracą zawodową, pozostawała zatem przy warzeniu eliksirów dla rodziny i znajomych, marnując tym samym poniekąd dany jej w tej dziedzinie potencjał. To nie był jednak temat tej rozmowy, a wręcz ucieszyła się, że Constantine wykazał zainteresowanie dziedziną, która była tak bliska jej sercu.
- Skąd to zainteresowanie eliksirami? Nie zrozum mnie źle oczywiście, bardzo mnie cieszy, że poszerzasz horyzonty, ale jak dotąd sądziłam, że wiążesz swoją przyszłość z zielarstwem? - Dopytała, urywając jeden z listków i gniotąc go w dłoniach.
Tak naprawdę Constantine nie zrobił niczego, co wymagałoby szczególnej czujności. Należało jednak zrozumieć prostą i nieodłącznie irytującą Nephthys prawdę: wymagano od niej więcej niż od angielek. Nie umniejszając oczywiście angielskim dziewczętom; niestety jej ojciec, wciąż sceptyczny temu, co europejskie, oczekiwał, że córki nie przesiąkną całkowicie tutejszym klimatem. Mogła domniemywać, że chodzi o przyszłe wydanie ich za mąż, co mogło się wiązać z powrotem w rodzinne strony. Taki obrót spraw byłby korzystny tylko połowicznie. Co z tego, że byłaby w miejscu, które zdążyła pokochać, skoro jej wolność zostałaby ograniczona jeszcze bardziej, niż obecnie? Wszystko miało swoje plusy i minusy, a z dwojga złego Nephthys wolała już zostać tutaj i przynajmniej mieć oko na tych, których życie było jej drogie. Gdyby wyjechała za granicę, straciłaby nawet to. A choć umartwianie się nie było na pewno zdrowe, niewiedza by ją chyba zabiła. Łatwo powiedzieć zapomnij, ale chyba każdy wiedział dobrze, że gdyby było to tak proste, to przynajmniej połowa urazy w świecie zostałaby już dawno zapomniana.
- Zupełnie jak ludzie, czyż nie? - Odparła, uśmiechając się lekko. Nawet do najcięższych warunków da się w końcu przywyknąć. Do każdej zmiany, do każdej przeciwności. Z czasem wszystko staje się znajome, a znajome jawi się jako bezpieczne, nawet jeżeli panował chaos. I do niego da się przywyknąć, jeśli jest jedyną rzeczą, która jest pewna. - Przystosuj się, albo giń - westchnęła, zanurzając dłoń w zieleni drobnych listków żywopłotu. Nie sposób w jej głosie wyczuć smutku; raczej pewien rodzaj zacięcia. Cieszyło ją, że lord Ollivander poruszył ten temat, nie lubiła być traktowana jak delikatna dama, przy której należy ściszać głos, mówiąc o sprawach istotnych. To dotyczyło przecież ich wszystkich. Mogła być chowana nie tyle pod kloszem, ile w złotej klatce, ale oczy miała szeroko otwarte i poprawnie odczytywała wszystkie znaki. Czasem zazdrościła daru jasnowidzenia Constantinowi; z każdym przekleństwem, jakie ze sobą niósł. Choć zwykle wolała się skupiać na tym, co jest, niż na tym, co ma dopiero nastąpić, mimo wszystko sporo dałaby, mogąc zajrzeć w przyszłość. Zielone ściany faktycznie dawały poczucie odosobnienia, jakby tłumiły wszelkie dźwięki. Nephthys lubiła tu przebywać, właśnie dzięki temu poczuciu całkowitego odcięcia od reszty świata. Od służby, może i nawet od problemów, choć wiedziała przecież, że to złudne, a żaden żywopłot ich nie powstrzyma.
- Brzmi jak przygoda. Mam nadzieję, że będziesz w stanie przesyłać mi jakieś informacje o postępach. I że gra okaże się warta świeczki - odparła. Brzmiało to przekonująco i tak naprawdę sama chętnie odbyłaby podobną podróż. Z drugiej strony jej odwiedziny w Egipcie miały podobny wydźwięk i nawet jeżeli nie udało jej się odkryć nic istotnego, kilka miesięcy z daleka od rodzimej Anglii nauczyło ją nieco bardziej doceniać jej życie, nawet jeżeli odczuwała dalekie echo tęsknoty za krajem jej przodków. Zwróciła twarz w stronę Constantine, gdy ten użył jej imienia, spoglądając na niego z uwagą nieco z dołu, przez wzgląd na różniące ich centymetry. Kiedy zdążył tak wyrosnąć? Zdawało się, że nie potrafiła przypomnieć sobie dokładnie momentu, w którym okazało się, że już wcale nie są jednego wzrostu, a Ollivander wystrzelił w górę. Omiotła piwnym spojrzeniem jego twarz, ciekawa prośby, jaką zamierzał wystosować. Uśmiechnęła się nawet enigmatycznie, z pewną dozą rozbawienia spoglądając na zbitego z tropu lorda. Przekrzywiła głowę w stronę lewego ramienia, jakby się zastanawiała, pozwalając kosmykom czarnych włosów wypaść swobodnie zza ucha.
- Oczywiście, że tak. Co prawda, gdyby poprosił mnie o to ktokolwiek inny, zapewne nie byłabym aż tak skłonna się na to zgodzić, ale przez wzgląd na starą znajomość... - Urwała, z pozorną powagą, dopiero po chwili decydując się na cichy wybuch śmiechu, akcentując tym samym, że wahanie, jakkolwiek mógł je odebrać, było jedynie obliczone na efekt. - Dobrze wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć w tej kwestii. Może przynajmniej tobie uda się wykorzystać tę wiedzę na szerszą skalę - dodała. Nie był to wyrzut, raczej szczera nadzieja na to, że zdobyta przez nią w Egipcie wiedza nie pójdzie na marne. Tak naprawdę nie wypadało jej się do końca zajmować pracą zawodową, pozostawała zatem przy warzeniu eliksirów dla rodziny i znajomych, marnując tym samym poniekąd dany jej w tej dziedzinie potencjał. To nie był jednak temat tej rozmowy, a wręcz ucieszyła się, że Constantine wykazał zainteresowanie dziedziną, która była tak bliska jej sercu.
- Skąd to zainteresowanie eliksirami? Nie zrozum mnie źle oczywiście, bardzo mnie cieszy, że poszerzasz horyzonty, ale jak dotąd sądziłam, że wiążesz swoją przyszłość z zielarstwem? - Dopytała, urywając jeden z listków i gniotąc go w dłoniach.
شاهدني من فوق
Zastanawia mnie, dlaczego kłamią. Co przyświeca im tej zgubnej idei? W ostatnim czasie Zachary bezustannie pogrążał się w swoim nowym hobby. Rozmyślał. Zastanawiał się. Toczył nieustanne perory własnych myśli, spostrzeżeń, racji i sprzeciwów, podważał wszelkie możliwe i znane mu fundamenty tego świata, lecz i tak każdego wieczora powracał do punktu wyjścia. Niemożność osiągnięcia konsensusu była dla niego uczuciem, którego doświadczał niezwykle rzadko. Na tyle rzadko, że nawet Ammun zdołał zauważyć, iż tak odmienny stan targający jego pana i przyjaciela utrzymywał się dostatecznie długo, by ten nie zauważał doświadczających go zmian. Sam Zachary nie był pewien, czy doświadczał czegokolwiek. Pogrążał się w zamyśleniu i całymi dniami snuł nieobecnym spojrzeniem czy to po ścianach szpitala, czy po gorących kamieniach tworzących mury bezpiecznej – jak dotąd – rezydencji. Jedyna stabilna i względnie niepodatna na szalejącą magię lokalizacja na wyspie cieszyła go po długich podróżach z Londynu. W istocie był zmęczonym sposobem, w jaki musiał przemieszczać się do pracy, toteż i niczym dziwnym nie było, że znaczną część czasu spędzał tam, korzystając z dobrodziejstw drzemek oraz marnego, szpitalnego jedzenia. Rzadko fatygował się po służbę, by zorganizowała mu wszystko tak, jak wymagało od niego wychowanie i status społeczny. Wystarczająco wdzięczny był za dostarczanie mu bieżących oraz najpilniejszych sprawunków, których potrzebował do względnie normalnego funkcjonowania w społeczności Świętego Munga. Całą resztę niemal odkładał na bok i nawet osobiste problemy nie były tak poważne jak to, czym zajmował się w ostatnim czasie.
Na własnej skórze doświadczył stwierdzenia, że myślenie potrafiło boleć. Wprawdzie jako ludzka istota cały czas, bez chwili wytchnienia, jego umysł pracował, tworzył nowe wizje, analizował stare, syntezował obie, próbując stworzyć coś jeszcze innego, jednak dotychczas nie było to większym i bardziej bolesnym problemem. Od dobrego tygodnia zmagał się z bólem głowy, którego obecność opierał jedynie o ten konkretny stan. Nie brał pod uwagę niczego innego. Spędzanie minimalnej ilości czasu w rezydencji na rzecz całkowitego poświęcenia się pracy – braku snu, odpowiedniego towarzystwa, jedzenia i niewyspania – traktował jako coś, co po prostu wykonywał i zdarzało mu się niemal przez większość jego uzdrowicielskiej kariery, toteż dziwnym byłoby, gdyby nagle przepracowanie zaczęło tak dotkliwie atakować jego ciało. Być może była w tym racja. Być może to był główny powód targającego go rozdrażnienia, na widok którego służba schodziła mu z drogi, a Ammun niewzruszenie obserwował go ze swojej żerdzi, bądź ostatecznie opuszczał go i pozwalał swojemu panu gnić w klaustrofobicznej samotności dusznej komnaty w całości posiadanej na własność.
Najbezpieczniejsze miejsce w całej Wielkiej Brytanii, tak myślał o swoim przybytku, rozglądając się po wysprzątanych komnatach, z westchnieniem zatrzymując spojrzenie na pustej żerdzi swojego najwierniejszego przyjaciela. Zaniedbanie, jakim go obdarzył, uważał za karygodne i mógł jedynie bić się w piersi, że dopuścił do takiej sytuacji. Z resztą dopuścił do zbyt wielu, bardzo podobnych przypadków, a jeden z nich stanowił część tego, co spędzało mu sen z powiek do spółki z artykułami, którymi uraczył się w ciągu ostatnich kilku dni, gdy wreszcie zawitał w mury rezydencji i znalazł czas na nadrobienie prasy. Wyraz zniesmaczenia był niczym przy tym, co wyrażało jego chłodne spojrzenie. Tę samą minę miał z resztą w Durham, gdy odwiedzał innego przyjaciela i od tamtego czasu zastanawiał się, czy rzeczywiście dobrze postąpił, godząc się na to wszystko. Rewizytą właściwie nie przejmował się wcale. Wszystko zostało odpowiednio przygotowane i czekało tylko na pojawienie się Burke'a. To Zachary był całkowicie nieprzygotowany fizycznie i psychicznie na to, co miało się stać. Pomimo doskonale dobranych szat, poinstruowaniu służących o wszelkich możliwych zachciankach, pomimo tego, że nazywał Craiga swoim przyjacielem – nie był gotowy. Nawet nie wiedział na co. Irracjonalne uczucie towarzyszyło mu wystarczająco długo, jednak nadchodził czas na pozbycie się go, a wraz z nim rozwianie wątpliwości nękających jego zazwyczaj spokojny i chłodno kalkulujący umysłów. Nie wiedział, czy to pogoda na zewnątrz dodawała mu otuchy, czy widok Ammuna przedzierającego niebo nad nim. Może żadne, a może oba – nie potrafił stwierdzić, stawiając powoli kroki w alejce prowadzącej do rezydencji. Przyjaciel powinien tam już na niego czekać albo chociaż przekraczać próg drzwi wychodzących na ogrody, gdy on będzie wyłaniał się pośród zieleni nieco obcej od tej, którą zajmował się w oranżerii.
Nie chciał onieśmielać Craiga ilością służby, jednak zadbał o to, by na każdym kroku znajdowały się odpowiednie osoby. Na samym końcu ścieżki od drzwi wejściowych pozostawały tylko dwie młode dziewczyny oraz jedyny zaufany sługa, który towarzyszył mu od tylu lat. To on odpowiadał za organizację tego, o co poprosił i jak chciał ugościć przyjaciela. Wystarczyło jedno spojrzenie na niego, by ten odpowiednio pokierował służącymi. Jedna z dziewcząt otworzyła drzwi, druga z tacą podeszła do Zachary'ego, gdy ten z uśmiechem obserwował Craiga wychodzącego do ogrodu.
— Miło mi móc znowu ujrzeć cię, choć tym razem w nieco innych okolicznościach — powiedział w ramach powitania, obejmując mężczyznę tak, jak ten objął go niespełna dwa miesiące wcześniej w swojej posiadłości. Przywitaniu towarzyszył długi ukłon służącej, która trwała w nim, aż Zachary nie zabrał z tacy dwóch kieliszków, wręczając jeden swojemu gościowi. — Nie wiem, jak dobrze pamiętasz nasze ogrody. Chyba nie mieliśmy zbyt wielu okazji, bym mógł pokazać ci ich sekrety? — zapytał, wolną od kieliszka dłonią wskazując na alejkę, którą mieli podążyć. Osiem kroków za nimi kroczyła służba, oczekując na kolejne dyspozycje od Zachary'ego.
— Jak się czujesz? — zapytał nieco ciszej, spoglądając na Craiga tym samym, troskliwym spojrzeniem, które ofiarował mu ostatnio. Choć nie wyglądał na zmartwionego, a raczej na zmęczonego, nie potrafił, a właściwie nie chciał, aby ten odbierał jego ostatnie milczenie i nieco wymowną absencję jako coś, co miało zszargać ich przyjaźń. Pytał nie jako uzdrowiciel, choć stan psychofizyczny był dla niego wystarczającą informacją, aby dopowiedzieć sobie resztę. Pytał, ponieważ chciał po prostu wiedzieć, a przede wszystkim chciał zapewnić Burke'a, że pomimo tego nieporozumienia, nie stał mu się nagle obojętny i obcy jak cała reszta tych, którymi gardził.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
On naprawdę miał wyrzuty sumienia. Ciążyły mu na tych skrawkach duszy, które jeszcze mu pozostały. Niczym bolesne kolce wbijały się w umysł, raniąc dotkliwie i dręczyły jego myśli, ilekroć tylko nie był akurat pochłonięty jakimś absorbującym zadaniem. Prawdopodobnie powinien już dawno pozbyć się podobnych uczuć, tym bardziej że przecież uważał się za człowieka raczej wyrachowanego. Ciemne interesy, niejednokrotnie kończące się czyjąś śmiercią lub zwyczajnie krzywdą, szmuglowanie zakazanych artefaktów czy poszukiwanie prawdy o sztuce, jaką była czarna magia, uważał za coś normalnego w swoim życiu, za jego nieodłączny element. Babrał się w polityce pomiędzy rodami, kłamał bez najmniejszego zająknięcia. Jego nazwisko budziło często wręcz paniczny lęk pośród tych, którzy czuli się swobodnie, przemierzając najgorszą z ulic Londynu, a on sam traktował tamtejsze kreatury jak zwyczajne karaluchy - jeśli tylko któryś nie zdążył zejść mu z drogi, Burke rozdeptywał go butem, krzywiąc się później tylko, gdy czyjaś krew lub inne ekskrementy brudziły mu nowe skórzane buty bądź rąbek szaty. Ręce miał unurzane w posoce, i to zarówno metaforycznie jak i dosłownie. Najczęściej była to oczywiście krew ludzka, chociaż ciężko było również zapomnieć, że Burke był zdolny do poderżnięcia gardła jednorożcowi - o czym jednak wiedzieli nieliczni.
I mimo tych wszystkich okropieństw, których dopuszczał się niemal każdego dnia, bez zawahania, z zimną krwią, to kwestia Shafiqa jednak mu ciążyła. Fakt, że musiał zataić prawdę przed przyjacielem, a potem także wykorzystać go, bez zdradzenia mu szczegółów, mimo wszystko sprawiała, że czuł się nieswój. Przeciągająca się cisza ze strony Zachary'ego także nie wprawiała go w dobry nastrój, postanowił jednak dać przyjacielowi trochę czasu na ochłonięcie oraz przemyślenie całej sytuacji. Prędzej czy później i tak mieli powrócić tematu, tym bardziej, że przecież już w Durham Craig otrzymał zaproszenie, by odwiedzić posiadłość na wyspie Man. Wyczekiwał tego spotkania. I kiedy tego dnia w końcu postawił nogę na terenach przynależnych Shafiqom, czuł głównie zniecierpliwienie. Odwiedziny w tym miejscu zawsze były niezwykłe, począwszy od egzotycznego, obcego charakteru samej rezydencji, a skończywszy na oczywistości, jaką była radość płynąca z odwiedzin u tak bliskich mu osób.
Znał drogę, jednak bez słowa sprzeciwu dał się poprowadzić służbie przez kunsztownie ozdobione korytarze rezydencji. I gdy już przekroczył próg, wychodząc na zalane słońcem ogrody, twarz Craiga rozpogodziła się w tej chwili, gdy tylko dostrzegł Zachary'ego. A kiedy ruszył ku przyjacielowi, nie mógł się pozbyć wrażenia, że oto ma przed sobą dzikie, egzotyczne zwierzę. Zwierzę, które niestety zamknięte było w pięknej, obszernej klatce.
Zanim mu odpowiedział, pozwolił sobie na krótkie i tylko odrobinę dyskretne zerknięcie przez ramię, na służących, którzy szli za nimi krok w krok. Zupełnie zapomniał, jak ród Shafiqów miał w zwyczaju hartować swoją służbę. Przypominali mu cienie, ciche i niemal bezwolne, o twarzach bez emocji, zawsze obecne przy swoim panu, zawsze gotowe by pędem rzucić się wykonać kolejny rozkaz swojego władcy. Nawet on musiał przyznać, że robiło to wrażenie. Przez chwilę zastanawiał się, jak długo trwa wytresowanie służącego, by zachowywał się właśnie w ten sposób. Skłamałby jednak, gdyby powiedział, że nie budziło to w nim również pewnej dozy niepokoju. Angielska służba zachowywała się zupełnie inaczej, czekając za drzwiami aż pan domu wezwie ich za pomocą niewielkiego, srebrnego dzwoneczka. Niedługo pewnie by trwało, aby Burke zwyczajnie dostał szału, gdyby ktoś miałby tak chodzić za nim krok w krok. Nawet jeśli rolą tej osoby byłoby wierne i bezwarunkowe wypełnianie jego poleceń. Jego paranoja byłaby o tyle głębsza szczególnie teraz, po karuzeli wrażeń, którą tak hojnie obdarował go Azkaban.
Uścisk, który dziś wymienił z Zacharym był mocny i pewny. Choć miał tę samą formę jak powitanie w Durham, różnił się zdecydowanie siłą, którą Shafiq mógł poczuć w ramionach Burke'a. Dziś mężczyzna prezentował sobą bowiem już zupełnie inny obraz. Jego umysł wciąż był poznaczony bliznami i przesiąknięty mrokiem, ale ciało odzyskało wigor oraz witalność, którą Craig posiadał zanim został wtrącony do więziennej celi.
- Najodpowiedniej byłoby chyba z przykrością przyznać, że moja pamięć dotycząca wspaniałości tych ogrodów mocno wywietrzała. Myślę jednak, że jest to raczej powód do radości, bo możesz odkryć przede mną wszystkie te sekrety właśnie dziś - odpowiedział, wyginając kąciki swoich warg w lekkim uśmiechu. Potrzebował takiej odskoczni. Dnia przepełnionego nie na knuciu, dbaniu o interesy, martwieniu się o swoją pozycję wśród Rycerzy Walpurgii, ani nawet na walce z demonami swojego umysłu. Dziś miał odpocząć, chłonąć piękno ogrodów otaczających egzotyczną siedzibę rodu Shafiq, sączyć leniwie alkohol, raczyć się rozmową z kimś, kto nie wiedział o jego najmroczniejszej, plugawej naturze. Na taki dzień właśnie liczył, choć nie miał pojęcia, czy właśnie to Zachary zaplanował podczas ich obecnego spotkania. Czas miał dopiero odkryć przed nim tę tajemnicę.
- Wciąż daleko mi do całkowitej sprawności - odpowiedział, nie zamierzając ukrywać przed Zacharym prawdy. Uzdrowiciel i tak dostrzegłby, gdyby Burke próbował w kwestii swojego zdrowia posłużyć się kłamstwem. - Czuję jednak, że odzyskałem już znaczną część dawnego siebie. - i miał tu na myśli zarówno zdrowie fizyczne jak i psychiczne. Dzięki krótkim spacerom po terenach Durham powoli odzyskiwał swoją kondycję, choć gdy po długim czasie uwięzienia dręczył go brak apetytu, uzdrowiciele szczególnie obawiali się, że może mu się nie polepszyć. Dziś już tego problemu nie było. A co się tyczyło zdrowia psychicznego... możliwość swobodnego poruszania się po całej Anglii, bez obawy o nagły atak aurorów, była zdecydowanie tym, co pomogło mu odzyskać pewność siebie. I to wszystko pośrednio również dzięki Zachary'emu.
- Ale powiedz mi lepiej, jak ty się czujesz. Bo dziś to ty nie wyglądasz, jakbyś był w pełni sił, przyjacielu - Burke zaraz sam wysunął się z pytaniem, bo on również potrafił dostrzegać, gdy nie wszystko było z jego najbliższymi w porządku. Zmęczenie, widoczne szczególnie w tęczówkach Zachary'ego było więc dla Craiga powodem do zmartwienia.
I mimo tych wszystkich okropieństw, których dopuszczał się niemal każdego dnia, bez zawahania, z zimną krwią, to kwestia Shafiqa jednak mu ciążyła. Fakt, że musiał zataić prawdę przed przyjacielem, a potem także wykorzystać go, bez zdradzenia mu szczegółów, mimo wszystko sprawiała, że czuł się nieswój. Przeciągająca się cisza ze strony Zachary'ego także nie wprawiała go w dobry nastrój, postanowił jednak dać przyjacielowi trochę czasu na ochłonięcie oraz przemyślenie całej sytuacji. Prędzej czy później i tak mieli powrócić tematu, tym bardziej, że przecież już w Durham Craig otrzymał zaproszenie, by odwiedzić posiadłość na wyspie Man. Wyczekiwał tego spotkania. I kiedy tego dnia w końcu postawił nogę na terenach przynależnych Shafiqom, czuł głównie zniecierpliwienie. Odwiedziny w tym miejscu zawsze były niezwykłe, począwszy od egzotycznego, obcego charakteru samej rezydencji, a skończywszy na oczywistości, jaką była radość płynąca z odwiedzin u tak bliskich mu osób.
Znał drogę, jednak bez słowa sprzeciwu dał się poprowadzić służbie przez kunsztownie ozdobione korytarze rezydencji. I gdy już przekroczył próg, wychodząc na zalane słońcem ogrody, twarz Craiga rozpogodziła się w tej chwili, gdy tylko dostrzegł Zachary'ego. A kiedy ruszył ku przyjacielowi, nie mógł się pozbyć wrażenia, że oto ma przed sobą dzikie, egzotyczne zwierzę. Zwierzę, które niestety zamknięte było w pięknej, obszernej klatce.
Zanim mu odpowiedział, pozwolił sobie na krótkie i tylko odrobinę dyskretne zerknięcie przez ramię, na służących, którzy szli za nimi krok w krok. Zupełnie zapomniał, jak ród Shafiqów miał w zwyczaju hartować swoją służbę. Przypominali mu cienie, ciche i niemal bezwolne, o twarzach bez emocji, zawsze obecne przy swoim panu, zawsze gotowe by pędem rzucić się wykonać kolejny rozkaz swojego władcy. Nawet on musiał przyznać, że robiło to wrażenie. Przez chwilę zastanawiał się, jak długo trwa wytresowanie służącego, by zachowywał się właśnie w ten sposób. Skłamałby jednak, gdyby powiedział, że nie budziło to w nim również pewnej dozy niepokoju. Angielska służba zachowywała się zupełnie inaczej, czekając za drzwiami aż pan domu wezwie ich za pomocą niewielkiego, srebrnego dzwoneczka. Niedługo pewnie by trwało, aby Burke zwyczajnie dostał szału, gdyby ktoś miałby tak chodzić za nim krok w krok. Nawet jeśli rolą tej osoby byłoby wierne i bezwarunkowe wypełnianie jego poleceń. Jego paranoja byłaby o tyle głębsza szczególnie teraz, po karuzeli wrażeń, którą tak hojnie obdarował go Azkaban.
Uścisk, który dziś wymienił z Zacharym był mocny i pewny. Choć miał tę samą formę jak powitanie w Durham, różnił się zdecydowanie siłą, którą Shafiq mógł poczuć w ramionach Burke'a. Dziś mężczyzna prezentował sobą bowiem już zupełnie inny obraz. Jego umysł wciąż był poznaczony bliznami i przesiąknięty mrokiem, ale ciało odzyskało wigor oraz witalność, którą Craig posiadał zanim został wtrącony do więziennej celi.
- Najodpowiedniej byłoby chyba z przykrością przyznać, że moja pamięć dotycząca wspaniałości tych ogrodów mocno wywietrzała. Myślę jednak, że jest to raczej powód do radości, bo możesz odkryć przede mną wszystkie te sekrety właśnie dziś - odpowiedział, wyginając kąciki swoich warg w lekkim uśmiechu. Potrzebował takiej odskoczni. Dnia przepełnionego nie na knuciu, dbaniu o interesy, martwieniu się o swoją pozycję wśród Rycerzy Walpurgii, ani nawet na walce z demonami swojego umysłu. Dziś miał odpocząć, chłonąć piękno ogrodów otaczających egzotyczną siedzibę rodu Shafiq, sączyć leniwie alkohol, raczyć się rozmową z kimś, kto nie wiedział o jego najmroczniejszej, plugawej naturze. Na taki dzień właśnie liczył, choć nie miał pojęcia, czy właśnie to Zachary zaplanował podczas ich obecnego spotkania. Czas miał dopiero odkryć przed nim tę tajemnicę.
- Wciąż daleko mi do całkowitej sprawności - odpowiedział, nie zamierzając ukrywać przed Zacharym prawdy. Uzdrowiciel i tak dostrzegłby, gdyby Burke próbował w kwestii swojego zdrowia posłużyć się kłamstwem. - Czuję jednak, że odzyskałem już znaczną część dawnego siebie. - i miał tu na myśli zarówno zdrowie fizyczne jak i psychiczne. Dzięki krótkim spacerom po terenach Durham powoli odzyskiwał swoją kondycję, choć gdy po długim czasie uwięzienia dręczył go brak apetytu, uzdrowiciele szczególnie obawiali się, że może mu się nie polepszyć. Dziś już tego problemu nie było. A co się tyczyło zdrowia psychicznego... możliwość swobodnego poruszania się po całej Anglii, bez obawy o nagły atak aurorów, była zdecydowanie tym, co pomogło mu odzyskać pewność siebie. I to wszystko pośrednio również dzięki Zachary'emu.
- Ale powiedz mi lepiej, jak ty się czujesz. Bo dziś to ty nie wyglądasz, jakbyś był w pełni sił, przyjacielu - Burke zaraz sam wysunął się z pytaniem, bo on również potrafił dostrzegać, gdy nie wszystko było z jego najbliższymi w porządku. Zmęczenie, widoczne szczególnie w tęczówkach Zachary'ego było więc dla Craiga powodem do zmartwienia.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dostrzegał, ile zmieniło się od ich ostatniego spotkania. Zbyt wiele, podpowiadał mu cichy głos myśli tłamszonych entuzjazmem związanym z przybyciem Burke'a; entuzjazmem nieudolnie skrywającym to, co dręczyło jego umysł, nie pozwalało spać i funkcjonować tak jak wcześniej. Wewnętrznych problemów zaczynało być coraz więcej, a Zachary przestawał radzić sobie z nimi tak dobrze, jak by tego chciał. Co więcej, przyczyny były mu doskonale znane i to właśnie ich świadomość przygniatała go, nie pozwalając zachować oblicza pokazywanego na co dzień.
Patrząc jednak na to, jak wiele wysiłku w przygotowanie dzisiejszego spotkania, był po własnym wrażeniem. Pomimo sztywnej, może nieco pompatycznej, musztry, którą zastosował, zadowolenie wolno rozpływało się po jego ciele, gdy zauważał kolejne elementy ogrodów będące stonowaną mieszaniną tego, co ukochał w swych rodzinnych stronach oraz tego, co szanował tutaj. Możliwość niemego dzielenia tej chwili z przyjacielem znaczyła dla niego więcej niż sprzeczka na ostatnim spotkaniu. Choć o niej nie zapomniał, pragnąć odepchnąć ją w niepamięć. Zapomnienie o tym przykrym incydencie miało nadejść dziś, w ten piękny dzień pozbawiony obowiązków spełnianych wobec rodu, szpitala i pacjentów pozostających pod jego opieką.
— Zatem pozwolę sobie przewietrzyć pałacowe komnaty twoich myśli — odparł, posyłając Craigowi autentyczny uśmiech; jeden z tych, które ofiarowywał rzadko, a które były szczere i proste, pozbawione sztywnych zasad wynikających z odebranego wychowania. — Tahir — dodał twardszym tonem, zerkając przez ramię na sługę wolno postępującego za nimi. Jedno nikłe spojrzenie wystarczyło, by służba podjęła kolejne przygotowania, zostawiając ich samych. Zachary w tym wszystkim uniósł jeszcze kieliszek w górę, posyłając odzyskanemu przyjacielowi zachęcające spojrzenie, po czym wziął niewielki łyk. — Myślałem, że zabierzesz ze sobą Blanche. Ammun miałby towarzystwo — rzucił jeszcze dość luźnym tonem, jakby jeden łyk alkoholu zerwał z niego jedną warstwę okrywających go zasad.
Zasad, których przestrzegał na każdym kroku swojego życia, bezustannie pilnując przykazów i zakazów, będących niby klatką nieodczuwalną przy bliskich. W obecności Craiga pojawiała się znowu i nie winił go za to. Spętanie samego siebie wynikało jedynie z tego, ile tajemnic chował, ilu słów nie mógł powiedzieć, a chciał podzielić się i wiedzieć, że nie czyniły one z niego krzywoprzysięzcy oraz zdrajcy własnej krwi. Tyloma sprawami pragnął podzielić się z Craigiem, nie biorąc w zastanowienie tego, że dzieliło ich więcej lat niż mogłoby się zdawać, że decyzjami swoich nestorów mogli stanąć po przeciwnych stronach barykady. Budowanie tej wieloletniej przyjaźni stanowiło jeden z elementów asymilacji z Brytyjczykami, ten najważniejszy, na którym zależało mu równie mocno, jak na stworzeniu prawdziwego domu pośród obcych.
— Najważniejsze, że czujesz się już lepiej. Ostatnio wyglądałeś naprawdę marnie — odpowiedział szczerze, siląc się także na przepraszające spojrzenie. W końcu jego intencją nie było zranienie starszego czarodzieja – szczególnie teraz, gdy pełnił rolę gospodarza domu – którego zdanie cenił i szanował, którego nazywał przyjacielem. — Gdybyś jednak potrzebował pomocy, wiesz, jak do mnie dotrzeć — dodał, rzucając krótkie spojrzenie w niebo, na moment ściągając na siebie uwagę ptasiego przyjaciela. Jedno spojrzenie na rozpostarte skrzydła dodało mu więcej otuchy niż kiedykolwiek wcześniej, boleśnie przypominając, jak mało czasu spędzał ze swoim najwierniejszym i najbardziej oddanym towarzyszem i członkiem rodziny. Nic tego nie mogło zmienić, tego był pewien. Nienaruszalność oraz głębia więzi dzielonej z rarogiem wzbudzały w nim pragnienie przeniesienia jej na relacje międzyludzkie. Chciał rozumieć kogoś, być zrozumianym – w oczach Zachary'ego, Craig miał szansę być takim przyjacielem, lecz zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, ile lat musi jeszcze minąć, aby osiągnąć choć trochę podobny stan. Niemniej jednak wzruszała go troska i spostrzegawczość mężczyzny, tak inna od tej, którą ofiarowywała mu rodzina, przed którą ukrywał swoje troski, tłamsząc je w sobie.
— Powiedzieć, że dobrze, byłoby kłamstwem — stwierdził sucho, bezwiednie wzruszając ramionami. — Dyżury w Mungu potrafią być wykańczające, ale na nie wystarczy łyżeczka eliksiru słodkiego snu przed snem. I tylko wtedy mogę jakoś odpocząć od tych wszystkich... rewolucji — mówił cicho, prowadząc Craiga w jedną z bocznych alejek, by zyskać jak najwięcej czasu na udzielenie odpowiedzi z dala od obecności innych. Pokładał w służbie pełne zaufanie, jednak sama świadomość, że znajdowali się blisko, zamykała go i uniemożliwiała udzielenie odpowiedzi pozbawionej konwenansu.
— Świat oszalał, Craig — rzekł szeptem, po czym odchrząknął i kontynuował głośniej: — Minister ogłasza stan wojenny. Ludzie zaczynają panikować, a ja... myślę. I pragnę wrócić do Egiptu, by zaznać spokoju, lecz nie mogę. Tutaj jest mój dom, który chcę chronić. Wiem, że nie uratuję wszystkich. Wyciąganie ludzi z płonącego Ministerstwa było doskonałym przykładem mojej bezradności, a teraz to wszystko dzieje się dalej. Ale mojej rodziny nie pozwolę skrzywdzić. — I choć mówił to, co czuł i myślał, spętanie nie minęło. Ukradkowo zerkał w stronę przyjaciela, przenosił wzrok na raroga, wahając się, czując strach wydobywający się na zewnątrz. — Ammun — przemówił gardłowo językiem ptasiego towarzysza, wyciągając wolne ramię do góry, starym zwyczajem dając rarogowi możliwość przycupnięcia i bycia dalszym świadkiem tej rozmowy. W końcu i jego ona dotyczyła, choć pytające spojrzenie ptaka wydawało się niezrozumiałe. Mimo to Zachary wygładził jego pióra, pozwalając mu usadowić się nieco wyżej, na barku, gdy sam w powadze analizował to, co zrobił.
Patrząc jednak na to, jak wiele wysiłku w przygotowanie dzisiejszego spotkania, był po własnym wrażeniem. Pomimo sztywnej, może nieco pompatycznej, musztry, którą zastosował, zadowolenie wolno rozpływało się po jego ciele, gdy zauważał kolejne elementy ogrodów będące stonowaną mieszaniną tego, co ukochał w swych rodzinnych stronach oraz tego, co szanował tutaj. Możliwość niemego dzielenia tej chwili z przyjacielem znaczyła dla niego więcej niż sprzeczka na ostatnim spotkaniu. Choć o niej nie zapomniał, pragnąć odepchnąć ją w niepamięć. Zapomnienie o tym przykrym incydencie miało nadejść dziś, w ten piękny dzień pozbawiony obowiązków spełnianych wobec rodu, szpitala i pacjentów pozostających pod jego opieką.
— Zatem pozwolę sobie przewietrzyć pałacowe komnaty twoich myśli — odparł, posyłając Craigowi autentyczny uśmiech; jeden z tych, które ofiarowywał rzadko, a które były szczere i proste, pozbawione sztywnych zasad wynikających z odebranego wychowania. — Tahir — dodał twardszym tonem, zerkając przez ramię na sługę wolno postępującego za nimi. Jedno nikłe spojrzenie wystarczyło, by służba podjęła kolejne przygotowania, zostawiając ich samych. Zachary w tym wszystkim uniósł jeszcze kieliszek w górę, posyłając odzyskanemu przyjacielowi zachęcające spojrzenie, po czym wziął niewielki łyk. — Myślałem, że zabierzesz ze sobą Blanche. Ammun miałby towarzystwo — rzucił jeszcze dość luźnym tonem, jakby jeden łyk alkoholu zerwał z niego jedną warstwę okrywających go zasad.
Zasad, których przestrzegał na każdym kroku swojego życia, bezustannie pilnując przykazów i zakazów, będących niby klatką nieodczuwalną przy bliskich. W obecności Craiga pojawiała się znowu i nie winił go za to. Spętanie samego siebie wynikało jedynie z tego, ile tajemnic chował, ilu słów nie mógł powiedzieć, a chciał podzielić się i wiedzieć, że nie czyniły one z niego krzywoprzysięzcy oraz zdrajcy własnej krwi. Tyloma sprawami pragnął podzielić się z Craigiem, nie biorąc w zastanowienie tego, że dzieliło ich więcej lat niż mogłoby się zdawać, że decyzjami swoich nestorów mogli stanąć po przeciwnych stronach barykady. Budowanie tej wieloletniej przyjaźni stanowiło jeden z elementów asymilacji z Brytyjczykami, ten najważniejszy, na którym zależało mu równie mocno, jak na stworzeniu prawdziwego domu pośród obcych.
— Najważniejsze, że czujesz się już lepiej. Ostatnio wyglądałeś naprawdę marnie — odpowiedział szczerze, siląc się także na przepraszające spojrzenie. W końcu jego intencją nie było zranienie starszego czarodzieja – szczególnie teraz, gdy pełnił rolę gospodarza domu – którego zdanie cenił i szanował, którego nazywał przyjacielem. — Gdybyś jednak potrzebował pomocy, wiesz, jak do mnie dotrzeć — dodał, rzucając krótkie spojrzenie w niebo, na moment ściągając na siebie uwagę ptasiego przyjaciela. Jedno spojrzenie na rozpostarte skrzydła dodało mu więcej otuchy niż kiedykolwiek wcześniej, boleśnie przypominając, jak mało czasu spędzał ze swoim najwierniejszym i najbardziej oddanym towarzyszem i członkiem rodziny. Nic tego nie mogło zmienić, tego był pewien. Nienaruszalność oraz głębia więzi dzielonej z rarogiem wzbudzały w nim pragnienie przeniesienia jej na relacje międzyludzkie. Chciał rozumieć kogoś, być zrozumianym – w oczach Zachary'ego, Craig miał szansę być takim przyjacielem, lecz zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, ile lat musi jeszcze minąć, aby osiągnąć choć trochę podobny stan. Niemniej jednak wzruszała go troska i spostrzegawczość mężczyzny, tak inna od tej, którą ofiarowywała mu rodzina, przed którą ukrywał swoje troski, tłamsząc je w sobie.
— Powiedzieć, że dobrze, byłoby kłamstwem — stwierdził sucho, bezwiednie wzruszając ramionami. — Dyżury w Mungu potrafią być wykańczające, ale na nie wystarczy łyżeczka eliksiru słodkiego snu przed snem. I tylko wtedy mogę jakoś odpocząć od tych wszystkich... rewolucji — mówił cicho, prowadząc Craiga w jedną z bocznych alejek, by zyskać jak najwięcej czasu na udzielenie odpowiedzi z dala od obecności innych. Pokładał w służbie pełne zaufanie, jednak sama świadomość, że znajdowali się blisko, zamykała go i uniemożliwiała udzielenie odpowiedzi pozbawionej konwenansu.
— Świat oszalał, Craig — rzekł szeptem, po czym odchrząknął i kontynuował głośniej: — Minister ogłasza stan wojenny. Ludzie zaczynają panikować, a ja... myślę. I pragnę wrócić do Egiptu, by zaznać spokoju, lecz nie mogę. Tutaj jest mój dom, który chcę chronić. Wiem, że nie uratuję wszystkich. Wyciąganie ludzi z płonącego Ministerstwa było doskonałym przykładem mojej bezradności, a teraz to wszystko dzieje się dalej. Ale mojej rodziny nie pozwolę skrzywdzić. — I choć mówił to, co czuł i myślał, spętanie nie minęło. Ukradkowo zerkał w stronę przyjaciela, przenosił wzrok na raroga, wahając się, czując strach wydobywający się na zewnątrz. — Ammun — przemówił gardłowo językiem ptasiego towarzysza, wyciągając wolne ramię do góry, starym zwyczajem dając rarogowi możliwość przycupnięcia i bycia dalszym świadkiem tej rozmowy. W końcu i jego ona dotyczyła, choć pytające spojrzenie ptaka wydawało się niezrozumiałe. Mimo to Zachary wygładził jego pióra, pozwalając mu usadowić się nieco wyżej, na barku, gdy sam w powadze analizował to, co zrobił.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Musiałem wysłać ją z pilnym listem. Ale przykazałem służbie, aby wysłali ją tutaj, kiedy powróci do posiadłości - odpowiedział, gdy temat rozmowy zahaczył o jego sowę. Spodziewał się jej mniej więcej w przeciągu godziny. Podejrzewał że do tego czasu ich rozmowa opuści już ważniejsze tematy i zejdzie na te zdecydowanie bardziej błahe, i wtedy też obecność sowy będzie zdecydowanie bardziej odpowiednia. Tymczasem jednak Burke także wychylił z kieliszka, który mu ofiarowano, smakując przez jakiś czas w ciszy wszystkie akcenty, które tylko odnalazł w alkoholu.
- Jestem wdzięczny za twoją troskę i jednocześnie pragnę cię przeprosić za to, że twoje nerwy zostały narażone na dyskomfort. - odpowiedział, patrząc Shafiqowi w oczy. To, że Craig wyglądał w Durham marnie, było sporym niedopowiedzeniem. Nie poczuł się jednak urażony słowami przyjaciela. Nie lubił co prawda wracać myślami do tamtych dni, ale irytacja na troskę, którą obdarowywał go Zachary byłaby jednak sporą przesadą.
Choć przed jego oczami roztaczał się szeroki dywan cudowności, począwszy od egzotycznych roślin, których nigdy wcześniej Craig nie widział, poprzez nieznane wzory mozaik, układające się w wijące po ogrodzie ścieżki, które uradowałyby serce i nasyciły wzrok największych koneserów piękna, skończywszy na drogocennych rzeźbach, których niezwykłość mógłby dostrzec tylko prawdziwy miłośnik sztuki, a które spoglądały na ich dwójkę z każdego kąta ogrodów - spojrzenie Burke'a i tak wbite było tylko w towarzyszącego mu Shafiq'a. Jeśli coś tak bardzo trapiło Zachary'ego, dla śmierciożercy również stanowiło to powód do niepokoju. W miarę jak słowa spływały z ust mężczyzny, Burke trochę się przeląkł. Przestraszył się tego, że Shafiq jednak zdecyduje się wrócić do Egiptu, do miejsca, które mimo iż wypełnione było swoimi własnymi mrocznymi tajemnicami, obecnie było znacznie bezpieczniejsze niż wzburzona Anglia. Może tak było by najprościej, Burke faktycznie nie musiałby się lękać o to, czy nie spotka go jakaś krzywda, jednocześnie nie musiałby też wciąż go okłamywać. Bo to nadal mu ciążyło. A ciężko było trzymać język za zębami, nawet jeśli bardzo chciał wyznać przyjacielowi, że ta tragedia była potrzebna. Że świat powoli oczyszczał się z brudu, chociaż tak samo jak w medycynie, nie był to proces specjalnie przyjemny. Ani nawet szybki. Dobro czarodziejskiego świata było priorytetem, ale wymagało poświęceń oraz wyrzeczeń.
- Fakt, że uważasz Anglię za swój dom sprawia mi ogromną radość - bo przecież, mimo wszystko, Shafiq spędził więcej czasu w Egipcie. Ktoś, kto nie znał go bliżej, na pewno posądzałby go o to, że ponad deszczowe wyspy, większą sympatią będzie darzyć jednak rodzimą krainę pustyń. - Prędzej czy później, nawet największa burza ucichnie, mój przyjacielu, wiesz to tak samo dobrze jak i ja. Nie po to szlachta trzyma władzę, by teraz siedzieć cicho. Nie pozwolimy, żeby taki szaleniec jak Longbottom utrzymał się na stanowisku ministra. A gdy tylko zasiądzie tam właściwa osoba, dołożymy wszyscy wszelkich starań, aby w końcu zapanował spokój. - obiecał mu. Był pewien, że tak właśnie będzie. Zdecydowana większość rodów, nawet jeśli nie babrała się na co dzień w polityce, nie mogła zdzierżyć takiego imbecyla jak Longbottom pełniącego tak istotną funkcję. Szczególnie jeśli śmierciożercy mieli coś do powiedzenia w tej kwestii.
Miał nadzieję, że swoimi słowami chociaż odrobinę przekonał przyjaciela o tym, że los miał się odmienić. Być może przyniósł mu odrobinę nadziei. Z pewnością obdarował go nowymi tematami do rozmyślań - liczył tylko, że zabarwią one myśli Shafiqa nieco bardziej pozytywnymi kolorami. Jego własne rozmyślania w każdym razie, właśnie zostały przerwane. Burke wyraźnie ściągnął ku sobie swoje brwi, wbijając spojrzenie w twarz Shafiq'a. Jego uwaga uleciała daleko od kwestii związanych z polityką, a skupiła się raczej na przedziwnym dźwięku, który opuścił usta Zachary'ego - a także na jego rarogu.
- Czy ty właśnie...? - urwał, nie będąc w stanie w pełni nawet sformułować własnej myśli. Właściwie w pierwszej chwili był pewien, że się przesłyszał. Nie od razu dotarło do niego to, czego był świadkiem. W pewnym odruchu próbował prześledzić swoją przeszłość, starając się odkopać z pamięci, czy kiedykolwiek był świadkiem czegoś podobnego - głównie skupiając się na tych wspomnieniach, które związane były z Shafiqiem, ale nie tylko. Napotkał tam jednak pustkę. Właściwie w pierwszej chwili ogarnął go dość głęboki szok, dość prędko jednak Craig postanowił upomnieć sam siebie - to było przecież nader oczywistym, że dziedzic królewskiego ródu wywodzący się z krainy złotych pustyń, skrywać będzie niejeden sekret. Przez chwilę Craig nie mógł uwierzyć w to, jakże był naiwny, uważając, że zna Zachary'ego na wylot. Pewnych rzeczy należało strzec pilniej niż własnego życia. Sam Burke był tego najlepszym przykładem. I idąc tym samym tokiem rozumowania, był w tanie zadać tylko jedno pytanie - Dlaczego?
- Jestem wdzięczny za twoją troskę i jednocześnie pragnę cię przeprosić za to, że twoje nerwy zostały narażone na dyskomfort. - odpowiedział, patrząc Shafiqowi w oczy. To, że Craig wyglądał w Durham marnie, było sporym niedopowiedzeniem. Nie poczuł się jednak urażony słowami przyjaciela. Nie lubił co prawda wracać myślami do tamtych dni, ale irytacja na troskę, którą obdarowywał go Zachary byłaby jednak sporą przesadą.
Choć przed jego oczami roztaczał się szeroki dywan cudowności, począwszy od egzotycznych roślin, których nigdy wcześniej Craig nie widział, poprzez nieznane wzory mozaik, układające się w wijące po ogrodzie ścieżki, które uradowałyby serce i nasyciły wzrok największych koneserów piękna, skończywszy na drogocennych rzeźbach, których niezwykłość mógłby dostrzec tylko prawdziwy miłośnik sztuki, a które spoglądały na ich dwójkę z każdego kąta ogrodów - spojrzenie Burke'a i tak wbite było tylko w towarzyszącego mu Shafiq'a. Jeśli coś tak bardzo trapiło Zachary'ego, dla śmierciożercy również stanowiło to powód do niepokoju. W miarę jak słowa spływały z ust mężczyzny, Burke trochę się przeląkł. Przestraszył się tego, że Shafiq jednak zdecyduje się wrócić do Egiptu, do miejsca, które mimo iż wypełnione było swoimi własnymi mrocznymi tajemnicami, obecnie było znacznie bezpieczniejsze niż wzburzona Anglia. Może tak było by najprościej, Burke faktycznie nie musiałby się lękać o to, czy nie spotka go jakaś krzywda, jednocześnie nie musiałby też wciąż go okłamywać. Bo to nadal mu ciążyło. A ciężko było trzymać język za zębami, nawet jeśli bardzo chciał wyznać przyjacielowi, że ta tragedia była potrzebna. Że świat powoli oczyszczał się z brudu, chociaż tak samo jak w medycynie, nie był to proces specjalnie przyjemny. Ani nawet szybki. Dobro czarodziejskiego świata było priorytetem, ale wymagało poświęceń oraz wyrzeczeń.
- Fakt, że uważasz Anglię za swój dom sprawia mi ogromną radość - bo przecież, mimo wszystko, Shafiq spędził więcej czasu w Egipcie. Ktoś, kto nie znał go bliżej, na pewno posądzałby go o to, że ponad deszczowe wyspy, większą sympatią będzie darzyć jednak rodzimą krainę pustyń. - Prędzej czy później, nawet największa burza ucichnie, mój przyjacielu, wiesz to tak samo dobrze jak i ja. Nie po to szlachta trzyma władzę, by teraz siedzieć cicho. Nie pozwolimy, żeby taki szaleniec jak Longbottom utrzymał się na stanowisku ministra. A gdy tylko zasiądzie tam właściwa osoba, dołożymy wszyscy wszelkich starań, aby w końcu zapanował spokój. - obiecał mu. Był pewien, że tak właśnie będzie. Zdecydowana większość rodów, nawet jeśli nie babrała się na co dzień w polityce, nie mogła zdzierżyć takiego imbecyla jak Longbottom pełniącego tak istotną funkcję. Szczególnie jeśli śmierciożercy mieli coś do powiedzenia w tej kwestii.
Miał nadzieję, że swoimi słowami chociaż odrobinę przekonał przyjaciela o tym, że los miał się odmienić. Być może przyniósł mu odrobinę nadziei. Z pewnością obdarował go nowymi tematami do rozmyślań - liczył tylko, że zabarwią one myśli Shafiqa nieco bardziej pozytywnymi kolorami. Jego własne rozmyślania w każdym razie, właśnie zostały przerwane. Burke wyraźnie ściągnął ku sobie swoje brwi, wbijając spojrzenie w twarz Shafiq'a. Jego uwaga uleciała daleko od kwestii związanych z polityką, a skupiła się raczej na przedziwnym dźwięku, który opuścił usta Zachary'ego - a także na jego rarogu.
- Czy ty właśnie...? - urwał, nie będąc w stanie w pełni nawet sformułować własnej myśli. Właściwie w pierwszej chwili był pewien, że się przesłyszał. Nie od razu dotarło do niego to, czego był świadkiem. W pewnym odruchu próbował prześledzić swoją przeszłość, starając się odkopać z pamięci, czy kiedykolwiek był świadkiem czegoś podobnego - głównie skupiając się na tych wspomnieniach, które związane były z Shafiqiem, ale nie tylko. Napotkał tam jednak pustkę. Właściwie w pierwszej chwili ogarnął go dość głęboki szok, dość prędko jednak Craig postanowił upomnieć sam siebie - to było przecież nader oczywistym, że dziedzic królewskiego ródu wywodzący się z krainy złotych pustyń, skrywać będzie niejeden sekret. Przez chwilę Craig nie mógł uwierzyć w to, jakże był naiwny, uważając, że zna Zachary'ego na wylot. Pewnych rzeczy należało strzec pilniej niż własnego życia. Sam Burke był tego najlepszym przykładem. I idąc tym samym tokiem rozumowania, był w tanie zadać tylko jedno pytanie - Dlaczego?
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spoglądał na Craiga z dwojakim wyrazem zrozumienia, że jego słowa zostały odebrane właściwie, bowiem wciąż były polityką knutą pod czujnymi uszami pustynnych obserwatorów zamieszkujących wyspę, lecz kryła się za nimi także szczerość; pełnia zaufania, którą obdarzał przyjaciela, nadszarpniętego ostatnimi czasy ostrymi pazurami tajemnic niemogących znaleźć ujścia w wypowiadanych słowach. Chciał mu to okazać, choć nie potrafił dokonać tego inaczej niż odrzeć samego siebie z czegoś, co skrywał skrzętnie na samym dnie, co ukrywała jego rodzina, co stanowiło tajemnicę, za którą ktoś byłby w stanie zabić. Nie oszukiwał się, że coś takiego nie mogłoby mieć miejsca. Mogło i to zdecydowanie szybciej niż mógłby się tego spodziewać – powodowało to w nim dreszcz pełen niepokoju biegnący po wzdłuż kręgosłupa; ten sam dreszcz, który pojawił się, gdy przeczytał bieżącą prasę krzyczącą z nagłówków o nadciągającej wojnie.
— Mówią, że po deszczu zawsze wychodzi słońce — niemal wymamrotał pod nosem, ledwo patrząc w stronę przyjaciela. — Obawiam się jednak, że zbyt długo pozwalaliśmy szlamom i półkrwiakom panoszyć się po naszych salonach, by całkowite odzyskanie władzy było możliwe. Czy rzeczywiście wszystkie szlachetne rody zjednoczą się i jednomyślnie opowiedzą za odwołaniem Longbottoma? Śmiem w to wątpić, przyjacielu, wszak to nie im, szlamolubnym szlachcicom służby nie próbują zagarnąć majątku, a szlamy nie nastają na traktowanie zgodne z tradycją. Zgubi nas nowoczesna modła... równości — odpowiedział nieco rozgorączkowany, przypominając sobie słowa zapisane w Proroku, niemal pragnąc z powrotem odnaleźć tę przeklętą gazetę i rzucić w ogień do spółki z Ministrem pozwalającym aurorom na sianie śmierci. Czy rzeczywiście do tego zmierzał, dając im przyzwolenie, aby wszyscy zamknęli się we własnych domach i nikt nie wyściubiał nosa poza mugolakami pragnącymi zagarnąć ich skarby? Jeśli tak rzeczywiście miało się stać, dni czarodziejskiego świata miały zostać policzone.
Zdenerwowanie, gwałtownie pobudzone, szybko odnalazło swój pokój. Panowanie nad emocjami, kontrola własnego stanu były dziś chwiejne, gdy się nad tym zastanawiał choć przez chwilę. Wiedział jednak, że gwałtowne wybuchy – nawet w obecności Craiga – nie powinny mieć miejsca. Osłabiały go i dawały władzę temu, kto potrafił z niej odpowiednio skorzystać. Nie chciał dawać tej możliwości nikomu, a przyjacielowi szczególnie; sama myśl, że w którymś momencie mógłby z tego skorzystać przyprawiała go o przerażenie, do czego byłby zdolny, gdyby tylko chciał.
W rozedrganiu potrząsnął głową, jakby chciał wyrzucić z siebie myśli całkowicie zbędne i niemające miejsca podczas tego spotkania. Hołdował dziś przyjemnemu spędzeniu czasu, wymieniu się paroma sugestiami czy plotkami, a także podzieleniem sekretem, który najwyraźniej wywołał w Craigu reakcję, której Zachary do końca nie przewidział. Obawiał się tego dużo bardziej niż czegokolwiek wcześniej, będąc przekonanym, że takie posunięcie – skądinąd naturalne w swym wykonaniu – będzie najlepszym rozwiązaniem, lecz najwyraźniej okazało się błędem za który miał zapłacić, bowiem nie przewidział, że mogło paść tak proste, a jednocześnie wyjątkowo trudne pytanie.
— Wierzę, że prawda łączy, przyjacielu — odparł nieco niepewnym tonem, szczególnie gdy wypowiadał ostatnie słowo. — Nigdy nie zastanawiało cię zachowanie Ammuna ani Blanche? Łatwość, z jaką się z nimi obchodzę, jak lekko polubiła mnie twoja sowa... dar moich przodków spadł na moje barki. I wiem, że któregoś dnia ktoś zechce zagarnąć go do własnych celów. — Dopowiedział pełniej, lecz miał świadomość, iż nie stanowiło to żadnej konkretnej odpowiedzi na pytanie. Sam nie potrafił jej udzielić, choć bardzo tego chciał. Chciał, aby niepewność i snucie tajemnic zniknęło, wszak tylko wiara pozostała mu tym, na czym mógł bezgranicznie polegać.
— Mówią, że po deszczu zawsze wychodzi słońce — niemal wymamrotał pod nosem, ledwo patrząc w stronę przyjaciela. — Obawiam się jednak, że zbyt długo pozwalaliśmy szlamom i półkrwiakom panoszyć się po naszych salonach, by całkowite odzyskanie władzy było możliwe. Czy rzeczywiście wszystkie szlachetne rody zjednoczą się i jednomyślnie opowiedzą za odwołaniem Longbottoma? Śmiem w to wątpić, przyjacielu, wszak to nie im, szlamolubnym szlachcicom służby nie próbują zagarnąć majątku, a szlamy nie nastają na traktowanie zgodne z tradycją. Zgubi nas nowoczesna modła... równości — odpowiedział nieco rozgorączkowany, przypominając sobie słowa zapisane w Proroku, niemal pragnąc z powrotem odnaleźć tę przeklętą gazetę i rzucić w ogień do spółki z Ministrem pozwalającym aurorom na sianie śmierci. Czy rzeczywiście do tego zmierzał, dając im przyzwolenie, aby wszyscy zamknęli się we własnych domach i nikt nie wyściubiał nosa poza mugolakami pragnącymi zagarnąć ich skarby? Jeśli tak rzeczywiście miało się stać, dni czarodziejskiego świata miały zostać policzone.
Zdenerwowanie, gwałtownie pobudzone, szybko odnalazło swój pokój. Panowanie nad emocjami, kontrola własnego stanu były dziś chwiejne, gdy się nad tym zastanawiał choć przez chwilę. Wiedział jednak, że gwałtowne wybuchy – nawet w obecności Craiga – nie powinny mieć miejsca. Osłabiały go i dawały władzę temu, kto potrafił z niej odpowiednio skorzystać. Nie chciał dawać tej możliwości nikomu, a przyjacielowi szczególnie; sama myśl, że w którymś momencie mógłby z tego skorzystać przyprawiała go o przerażenie, do czego byłby zdolny, gdyby tylko chciał.
W rozedrganiu potrząsnął głową, jakby chciał wyrzucić z siebie myśli całkowicie zbędne i niemające miejsca podczas tego spotkania. Hołdował dziś przyjemnemu spędzeniu czasu, wymieniu się paroma sugestiami czy plotkami, a także podzieleniem sekretem, który najwyraźniej wywołał w Craigu reakcję, której Zachary do końca nie przewidział. Obawiał się tego dużo bardziej niż czegokolwiek wcześniej, będąc przekonanym, że takie posunięcie – skądinąd naturalne w swym wykonaniu – będzie najlepszym rozwiązaniem, lecz najwyraźniej okazało się błędem za który miał zapłacić, bowiem nie przewidział, że mogło paść tak proste, a jednocześnie wyjątkowo trudne pytanie.
— Wierzę, że prawda łączy, przyjacielu — odparł nieco niepewnym tonem, szczególnie gdy wypowiadał ostatnie słowo. — Nigdy nie zastanawiało cię zachowanie Ammuna ani Blanche? Łatwość, z jaką się z nimi obchodzę, jak lekko polubiła mnie twoja sowa... dar moich przodków spadł na moje barki. I wiem, że któregoś dnia ktoś zechce zagarnąć go do własnych celów. — Dopowiedział pełniej, lecz miał świadomość, iż nie stanowiło to żadnej konkretnej odpowiedzi na pytanie. Sam nie potrafił jej udzielić, choć bardzo tego chciał. Chciał, aby niepewność i snucie tajemnic zniknęło, wszak tylko wiara pozostała mu tym, na czym mógł bezgranicznie polegać.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nie wszystkie - nigdy nie twierdził, że świat w którym powinna królować tylko szlachetna, błękitna krew, był pozbawiony wad. One istniały, to oczywiste - zawsze musiała się trafić jakaś czarna owca. A w Skorowidzu Czystości Krwi trafiło się ich nawet kilka i Burke bez zawahania mógł je wskazać palcem - Zdrajcy zawsze pozostaną zdrajcami, nie ważne jaka płynie przez nich krew. Longbottomowie naturalnie opowiedzą się za swoim ziomkiem. Z resztą oni od wieków stanowią sól w oku mojej rodziny. - odruchowo splunął na ziemię, gdzieś pomiędzy rośliny, wyrażając tym samym pogardę dla wspomnianego rodu - Selwyn, Abbott, Prewett. No i Weasley. To wszystko chwasty, które prędzej czy później trzeba będzie wytępić, jeśli chcemy, aby faktycznie nad Anglią ponownie wzeszło słońce. Na szczęście to znaczna mniejszość. - było jeszcze kilka niewiadomych, kilka rodów, które mogły okazać się bardziej lub mniej przychylne kwestii oczyszczenia Anglii ze szlamu. Burke był jednak pewien swoich słów. Przeciwnicy Longbottoma stanowili większość, szczególnie po absurdalnych decyzjach, które podjął i zezwoleniach, które wydał aurorom. Craig był niemal pewien, że już wkrótce któraś z rodzin żywo zaangażowana w politykę - Crouch, Malfoy albo Black - podejmie jakieś kroki, mające na celu pozbycie się niewygodnej persony ministra z jego stołka.
Gdy z ust Shafiqa padały kolejne słowa, Burke nie mógł nic poradzić na delikatną gorycz zbierającą się w jego ustach. Pierwsze zdanie zabolało szczególnie, ale mężczyzna nie mógł za nic winić stojącego przed nim Shafiqa - wyczuwał ten przytyk, naganę wręcz, wytknięcie faktu, że Craig zachował swój sekret dla siebie, podczas gdy Zachary zdecydował się jednak podzielić swoim. Zrozumiał też - a przynajmniej miał nadzieję, że zrozumiał - jak pilnie strzeżona była ta tajemnica. I szczerze powiedziawszy, nie potrafił wyjść ze zdziwienia, szczególnie mając wciąż w pamięci ich ostatnią sprzeczkę w Durham.
- Muszę przyznać, że istotnie, było to nieco zastanawiające - zaczął, podchodząc bliżej do Zachary'ego i kładąc rękę na jego ramieniu - od zawsze jednak uważałem, że jesteś niezwykły. Zakładałem, że skoro miałeś Ammuna od pisklęcia, byliście w stanie wytworzyć tak mocną więź. A co do Blanche... - tu potrzebował chwili, aby się zastanowić, ale i na tę kwestię wkrótce znalazł odpowiedź - ja darzę cię przyjaźnią, więc sądziłem, że ona podzieliła tę sympatię względem twojej osoby.
Odpowiedź Zachary'ego może i nie do końca wyjaśniła wątpliwości Craiga, ale mężczyzna nie naciskał. Po pierwsze, byłoby to niegrzeczne. Nie zamierzał siłą wydzierać od przyjaciela odpowiedzi, nie po tym jak i tak zdradzona została już jedna z, jak wywnioskował ze słów przyjaciela, najpilniej strzeżonych przez cały ród Shafiqów tajemnic. Po drugie, chyba sam potrafił dojść do wniosku, skąd ta nagła otwartość. Burke miał tylko nadzieję, że pewnego dnia będzie mógł się mu odwdzięczyć.
- Czuję się zaszczycony. - zaczął - Dziękuję, że zdecydowałeś się mi o tym powiedzieć. Możesz być także pewien, przyrzeknę ci na swoją krew, że twój sekret będzie ze mną bezpieczny. I że będę chronić nie tylko jego, ale także ciebie - pragnął mu to obiecać. Jeśli Zachary tak się obawiał o to, że ktoś będzie próbować wykorzystać jego talent wbrew jego woli, obowiązkiem Craiga, jako przyjaciela, było upewnienie się, że tak się nie stanie. Burke pragnął dodać do swoich słów coś jeszcze, niestety nie zdołał - bo gdy już otwierał usta, nagle poczuł jak na jego ramieniu zaciskają się ostre, silne szpony - aż syknął i posłał Blanche nieco zirytowane spojrzenie. Doskonale wiedziała, że była zbyt duża, by tam siedzieć swobodnie, a i tak próbowała!
Gdy z ust Shafiqa padały kolejne słowa, Burke nie mógł nic poradzić na delikatną gorycz zbierającą się w jego ustach. Pierwsze zdanie zabolało szczególnie, ale mężczyzna nie mógł za nic winić stojącego przed nim Shafiqa - wyczuwał ten przytyk, naganę wręcz, wytknięcie faktu, że Craig zachował swój sekret dla siebie, podczas gdy Zachary zdecydował się jednak podzielić swoim. Zrozumiał też - a przynajmniej miał nadzieję, że zrozumiał - jak pilnie strzeżona była ta tajemnica. I szczerze powiedziawszy, nie potrafił wyjść ze zdziwienia, szczególnie mając wciąż w pamięci ich ostatnią sprzeczkę w Durham.
- Muszę przyznać, że istotnie, było to nieco zastanawiające - zaczął, podchodząc bliżej do Zachary'ego i kładąc rękę na jego ramieniu - od zawsze jednak uważałem, że jesteś niezwykły. Zakładałem, że skoro miałeś Ammuna od pisklęcia, byliście w stanie wytworzyć tak mocną więź. A co do Blanche... - tu potrzebował chwili, aby się zastanowić, ale i na tę kwestię wkrótce znalazł odpowiedź - ja darzę cię przyjaźnią, więc sądziłem, że ona podzieliła tę sympatię względem twojej osoby.
Odpowiedź Zachary'ego może i nie do końca wyjaśniła wątpliwości Craiga, ale mężczyzna nie naciskał. Po pierwsze, byłoby to niegrzeczne. Nie zamierzał siłą wydzierać od przyjaciela odpowiedzi, nie po tym jak i tak zdradzona została już jedna z, jak wywnioskował ze słów przyjaciela, najpilniej strzeżonych przez cały ród Shafiqów tajemnic. Po drugie, chyba sam potrafił dojść do wniosku, skąd ta nagła otwartość. Burke miał tylko nadzieję, że pewnego dnia będzie mógł się mu odwdzięczyć.
- Czuję się zaszczycony. - zaczął - Dziękuję, że zdecydowałeś się mi o tym powiedzieć. Możesz być także pewien, przyrzeknę ci na swoją krew, że twój sekret będzie ze mną bezpieczny. I że będę chronić nie tylko jego, ale także ciebie - pragnął mu to obiecać. Jeśli Zachary tak się obawiał o to, że ktoś będzie próbować wykorzystać jego talent wbrew jego woli, obowiązkiem Craiga, jako przyjaciela, było upewnienie się, że tak się nie stanie. Burke pragnął dodać do swoich słów coś jeszcze, niestety nie zdołał - bo gdy już otwierał usta, nagle poczuł jak na jego ramieniu zaciskają się ostre, silne szpony - aż syknął i posłał Blanche nieco zirytowane spojrzenie. Doskonale wiedziała, że była zbyt duża, by tam siedzieć swobodnie, a i tak próbowała!
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Ogrody
Szybka odpowiedź