Komnaty Zachary'ego
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Komnaty Zachary'ego
Komnaty zamieszkiwane przez Zachary'ego podzielone są na część dzienną oraz część sypialną. Tą drugą – ukryta zdobionymi drzwiami – wypełnia przede wszystkim duże, choć proste łoże wyłożone dziesiątkami wzorzystych poduszek i nikt prócz najbliższych nie ma prawa tutaj zawitać. Znajduje się tu także niewielka część spełniająca funkcje łaźni. Część dzienna z kolei to duże pomieszczenie z reprezentacyjną kanapą umieszczoną pod ścianą wypełnioną oknami, ozdobioną kolejnymi poduszkami. Z uwagi na charakter mieszkańca tych komnat, wszystko utrzymane jest w należytym porządku i łatwo znaleźć tutaj regał wypełniony księgami, zwojami czy papirusami zawierającymi informacje związane z anatomią, zielarstwem, eliksirami. Pozostałą część wypełnia ogromny, gruby dywan oraz dekoracje charakterystyczne dla egipskich salonów. Szczególne miejsce pełni żerdź, na której przesiaduje raróg Zachary'ego, Ammun, spełniający rolę strażnika, by nikt niepożądany nie śmiał naruszyć prywatności Shafiqa. Całość wypełniają barwy charakterystyczne dla arabskiego wystroju.
| noc 21.04
Wślizgnęła się do środka przez uchylone okno bez trudu, a czarna mgła rozpostarła się, rozciągnęła, powoli formując się w ciało. Smukłą, odzianą w czerń sylwetkę, na tle mroku niemalże niewidoczną, jeśli nie liczyć śmiertelnie bladej twarzy oraz równie białej, długiej nogi, obnażonej przez naderwany dół sukni, tymczasowo muszący wystarczyć za prowizoryczny opatrunek. Zamierzała zachować się cicho, z gracją pukając do sypialni Zachary'ego, lecz daleki lot w niefizycznej formie wcale nie dodał jej sił - wręcz przeciwnie, już po zrobieniu jednego kroku zachwiała się gwałtownie, przytrzymując się krawędzi bogato zdobionej komody, ustawionej w wąskim korytarzyku. Deirdre wypuściła z cichym sykiem powietrze przez zaciśnięte usta, zbierając się w sobie, by wykonać kilkanaście kolejnych kroków, oddzielających ją od głównych komnat lorda Shafiqa. Nie spał, widziała daleki odblask świec: miała więc nadzieję, że ślęczy do późna nad atlasami anatomicznymi, ewentualnie - że wdycha gęste opary eliksirów znad kominka, a nie wykorzystuje wolny czas na rozrywki w towarzystwie całego haremu. Idąc - chwiejnie, nierówno, zostawiając po sobie krwawą ścieżkę - nasłuchiwała chichotów, jęków, okrzyków zadowolenia, lecz nic takiego nie docierało do jej uszu. Postanowiła więc pchnąć ciężkie drzwi z egzotycznego drewna i śmiało przekroczyć próg prywatnych komnat należącego do uzdrowicieli Rycerza. W nozdrza od razu uderzył ją egzotyczny aromat kadzideł, tamaryndowca i wonnych olejków, lecz uwagę przykuł rozzłoszczony nagłym najściem ptak, rozpoczynający mało przyjemne dla ucha trele, zapewne alarmujące przebywającego w sypialni pana o najściu. Mericourt powstrzymała chęć uciszenia zaklęciem pierzastego strażnika - nieco kręciło się jej w głowie, nie usiadła jednak na żadnej z miękkich poduszek oraz niskich sof, docierając do środka pomieszczenia w momencie, w którym zza parawanu oddzielającego jeszcze intymniejsze komnaty arystokraty wyłoniła się jego sylwetka. - To pilne. Jestem ranna - rzuciła szybko i zdecydowanie, rezygnując z powitań, ukłonów i innych uprzejmości. Straciła szansę na kulturalne wejście już po zalaniu krwią zapewne niedorzecznie drogich, ręcznie tkanych dywanów. - Lewy bok. Krwawienie nie ustaje - dodała, mocniej przyciskając dłonie do ciała, prowizorycznie zakrytego porwanym materiałem sukni. Ten przesiąkł już krwią, spływającą leniwie po nodze, łaskoczącą w kostkę i w końcu wsiąkającą w materiały, jakimi wyłożono piękne pomieszczenie. Szkoda, że nie mogła podziwiać orientalnego kunsztu architektonicznego albo spotkać się z Zachary'm w bardziej sprzyjających okolicznościach, nie miała jednak innego wyjścia. Cassandra na pewno zajęta była dzieckiem, ba, dwojgiem dzieci, nie chciała pozbawiać ją choć kilku godzin zbawiennego snu i przesadnie martwić. Pozostawał więc Shafiq, któremu ufała. Należał do Rycerzy, znał też inny świat i problemy ludzi różniących się od bladolicych Anglików, wierzyła więc, że się nią zajmie. - Wybacz, jeśli przeszkodziłam - powiedziała po krótszym, bardziej spazmatycznym wdechu, próbując powstrzymać grymas bólu. Lubiła krew, kochała jej zapach, ale zdecydowanie wolała być zalewana czerwonym płynem pochodzącym z ciał innych ludzi.
Wślizgnęła się do środka przez uchylone okno bez trudu, a czarna mgła rozpostarła się, rozciągnęła, powoli formując się w ciało. Smukłą, odzianą w czerń sylwetkę, na tle mroku niemalże niewidoczną, jeśli nie liczyć śmiertelnie bladej twarzy oraz równie białej, długiej nogi, obnażonej przez naderwany dół sukni, tymczasowo muszący wystarczyć za prowizoryczny opatrunek. Zamierzała zachować się cicho, z gracją pukając do sypialni Zachary'ego, lecz daleki lot w niefizycznej formie wcale nie dodał jej sił - wręcz przeciwnie, już po zrobieniu jednego kroku zachwiała się gwałtownie, przytrzymując się krawędzi bogato zdobionej komody, ustawionej w wąskim korytarzyku. Deirdre wypuściła z cichym sykiem powietrze przez zaciśnięte usta, zbierając się w sobie, by wykonać kilkanaście kolejnych kroków, oddzielających ją od głównych komnat lorda Shafiqa. Nie spał, widziała daleki odblask świec: miała więc nadzieję, że ślęczy do późna nad atlasami anatomicznymi, ewentualnie - że wdycha gęste opary eliksirów znad kominka, a nie wykorzystuje wolny czas na rozrywki w towarzystwie całego haremu. Idąc - chwiejnie, nierówno, zostawiając po sobie krwawą ścieżkę - nasłuchiwała chichotów, jęków, okrzyków zadowolenia, lecz nic takiego nie docierało do jej uszu. Postanowiła więc pchnąć ciężkie drzwi z egzotycznego drewna i śmiało przekroczyć próg prywatnych komnat należącego do uzdrowicieli Rycerza. W nozdrza od razu uderzył ją egzotyczny aromat kadzideł, tamaryndowca i wonnych olejków, lecz uwagę przykuł rozzłoszczony nagłym najściem ptak, rozpoczynający mało przyjemne dla ucha trele, zapewne alarmujące przebywającego w sypialni pana o najściu. Mericourt powstrzymała chęć uciszenia zaklęciem pierzastego strażnika - nieco kręciło się jej w głowie, nie usiadła jednak na żadnej z miękkich poduszek oraz niskich sof, docierając do środka pomieszczenia w momencie, w którym zza parawanu oddzielającego jeszcze intymniejsze komnaty arystokraty wyłoniła się jego sylwetka. - To pilne. Jestem ranna - rzuciła szybko i zdecydowanie, rezygnując z powitań, ukłonów i innych uprzejmości. Straciła szansę na kulturalne wejście już po zalaniu krwią zapewne niedorzecznie drogich, ręcznie tkanych dywanów. - Lewy bok. Krwawienie nie ustaje - dodała, mocniej przyciskając dłonie do ciała, prowizorycznie zakrytego porwanym materiałem sukni. Ten przesiąkł już krwią, spływającą leniwie po nodze, łaskoczącą w kostkę i w końcu wsiąkającą w materiały, jakimi wyłożono piękne pomieszczenie. Szkoda, że nie mogła podziwiać orientalnego kunsztu architektonicznego albo spotkać się z Zachary'm w bardziej sprzyjających okolicznościach, nie miała jednak innego wyjścia. Cassandra na pewno zajęta była dzieckiem, ba, dwojgiem dzieci, nie chciała pozbawiać ją choć kilku godzin zbawiennego snu i przesadnie martwić. Pozostawał więc Shafiq, któremu ufała. Należał do Rycerzy, znał też inny świat i problemy ludzi różniących się od bladolicych Anglików, wierzyła więc, że się nią zajmie. - Wybacz, jeśli przeszkodziłam - powiedziała po krótszym, bardziej spazmatycznym wdechu, próbując powstrzymać grymas bólu. Lubiła krew, kochała jej zapach, ale zdecydowanie wolała być zalewana czerwonym płynem pochodzącym z ciał innych ludzi.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Przygotowywał się do snu. Nie wiedział, która była godzina. Wciąż było wystarczająco ciemno, by świece spełniały swój użytek nie tyle rozświetlając obszerne komnaty, co pozwalając Zachary'emu spokojnie, w odpowiednim nastroju zjeść małą, owocową kolację skrzętnie trzymaną przez służącą na tacy. Z jedwabnym płaszczem kąpielowym, w barwie brudnego złota, narzuconym na plecy oraz luźnych szarawarach siedział ze skrzyżowanymi przed sobą nogami i leniwie przeżuwał posiłek, wolną ręką spoglądając na rozrzucone przed nim luźne zwoje papirusu. Między nimi spoczywała różdżka, której używał do należytego obchodzenia się z delikatnymi materiałami. Ostrożnie przytykał doń koniec akacjowego drewna, szepcząc pod nosem odpowiednie inkantacje. Po kieliszek z lekkim winem sięgnął zaledwie raz, gdy pogrążony w lekturze zapomniał o służącej i dopiero jej cień, przesłaniający nieco światło, sprowadził go do rzeczywistości. Odchrząknął cicho, chwytając kryształową nóżkę, zamierzając wziąć nieco większy łyk, gdy usłyszał ostrzegawcze krakanie Ammuna.
Z łoża zerwał się niemal natychmiast, zaciskając w dłoni różdżkę z zupełnie inną swobodą; pozbawione złotych pierścieni i sygnetów palce wyglądały na smuklejsze. Te kilka kroków pokonał gwałtownie, do głównej komnaty wkraczając z podniesioną w gotowości różdżką oraz chłodnym spojrzeniem rzuconym w stronę intruza. Nie przejął się dostrzeżoną w tym samym momencie krwią. Chłód, wrogość z jego twarzy zniknęły momentalnie, gdy spojrzał na Deirdre obejmującą swoje ciało w bólu. Nie przejął się tym, jak się prezentował, mając na sobie jedynie spodnie oraz płaszcz zwisający z ramienia.
— Ammun, wystarczy — rzucił krótko, wydobywając z własnych ust cichy gwizd, wpierw odpowiadając swojemu ptasiemu przyjacielowi, zostawiając sobie nieco przestrzeni pomiędzy sobą a śmierciożerczynią. — Usiądź — polecił, zbliżając się do niej pewnie, jednocześnie poświęcając czas na zlustrowanie całego jej widoku, oceniając odniesione obrażenia, dopatrując się rany, którą najwyraźniej skrywała za materiałem będącym do niedawna suknią. Nie powiedział ani słowa na kałuże krwi ani na trudne do sprania plamy. Uprzejmie przemilczał je, wiedząc doskonale, że były niczym w porównaniu do sytuacji toczącej się w pokoju. — Nic się nie stało — zapewnił czarownicę dość łagodnym tonem, chwytając ją za dłonie i odciągając od niewątpliwie obszernego zranienia. Ostrożnym ruchem ściągnął przesiąknięty krwią materiał, po czym sięgnął po własny płaszcz, ostrożnie przytykając go i nakładając nań jej dłonie z powrotem. Spokój, który przy tym zachowywał był mu potrzebny; lata praktyki uczyniły go niemal niewrażliwym na wszelkiego rodzaju schorzenia, urazy. Emocje jednak kłębiły się w nim pomimo całego posiadanego opanowania, a te skutecznie wyciszał działaniem, będąc w stanie zauważyć, że także Ammun pozostał zainteresowany całą sytuacją, bez ostrzeżenia siadając na prawym ramieniu Zachary'ego. Pieszczotliwe otarcie dzioba o policzek było niezbędnym wsparciem, za które był mu wdzięczny, gdy opuścił Deirdre na moment, zabierając z jednej z półek nożyce. Uklęknąwszy tuż obok jej nóg, rzucił jej znaczące spojrzenie, sygnalizując, że rozcięcie sukni było nieuniknione. Nie chciał jednak, by pomimo sytuacji znalazła się w niewygodnym położeniu.
— Przynieś płaszcz — rzucił w przestrzeń czystym, arabskim sformułowaniem, oczekując rychłego przybycia służącej. Odebrawszy złoty materiał z jej rąk, kiwnął głową w kierunku drzwi, nie poświęcając jej większego zainteresowania niż wcześniej. Zdobytym płaszczem okrył Deirdre. Ten przesiąknięty odsunął na bok, po czym zabrał się za rozcinanie materiału nożycami, nie zamierzając korzystać z dość ostrego Diffindo. Sprawianie jej dodatkowego bólu absolutnie nie leżało w jego gestii.
— Dosyć głębokie. Kształtem przypomina ranę po żelaznym okuciu bramy — powiedział absolutnie do siebie, delikatnie, z należytą ostrożnością naciągając skórę wokół krwawiącego otworu w boku Deirdre. — Wygląda na to, że organy wewnątrz nie są uszkodzone. Sporo szczęścia. Przechodziłaś przez płot czy...? — Nie dokończył pytania. Potrzebował nieco informacji, nie chcąc podejmować się leczenia bez tej wiedzy. Zbyt wiele przedmiotów, nawet zaklęć potrafiło sprowadzić takie obrażenia. Liczył na współpracę śmierciożerczyni w tym zakresie.
Z łoża zerwał się niemal natychmiast, zaciskając w dłoni różdżkę z zupełnie inną swobodą; pozbawione złotych pierścieni i sygnetów palce wyglądały na smuklejsze. Te kilka kroków pokonał gwałtownie, do głównej komnaty wkraczając z podniesioną w gotowości różdżką oraz chłodnym spojrzeniem rzuconym w stronę intruza. Nie przejął się dostrzeżoną w tym samym momencie krwią. Chłód, wrogość z jego twarzy zniknęły momentalnie, gdy spojrzał na Deirdre obejmującą swoje ciało w bólu. Nie przejął się tym, jak się prezentował, mając na sobie jedynie spodnie oraz płaszcz zwisający z ramienia.
— Ammun, wystarczy — rzucił krótko, wydobywając z własnych ust cichy gwizd, wpierw odpowiadając swojemu ptasiemu przyjacielowi, zostawiając sobie nieco przestrzeni pomiędzy sobą a śmierciożerczynią. — Usiądź — polecił, zbliżając się do niej pewnie, jednocześnie poświęcając czas na zlustrowanie całego jej widoku, oceniając odniesione obrażenia, dopatrując się rany, którą najwyraźniej skrywała za materiałem będącym do niedawna suknią. Nie powiedział ani słowa na kałuże krwi ani na trudne do sprania plamy. Uprzejmie przemilczał je, wiedząc doskonale, że były niczym w porównaniu do sytuacji toczącej się w pokoju. — Nic się nie stało — zapewnił czarownicę dość łagodnym tonem, chwytając ją za dłonie i odciągając od niewątpliwie obszernego zranienia. Ostrożnym ruchem ściągnął przesiąknięty krwią materiał, po czym sięgnął po własny płaszcz, ostrożnie przytykając go i nakładając nań jej dłonie z powrotem. Spokój, który przy tym zachowywał był mu potrzebny; lata praktyki uczyniły go niemal niewrażliwym na wszelkiego rodzaju schorzenia, urazy. Emocje jednak kłębiły się w nim pomimo całego posiadanego opanowania, a te skutecznie wyciszał działaniem, będąc w stanie zauważyć, że także Ammun pozostał zainteresowany całą sytuacją, bez ostrzeżenia siadając na prawym ramieniu Zachary'ego. Pieszczotliwe otarcie dzioba o policzek było niezbędnym wsparciem, za które był mu wdzięczny, gdy opuścił Deirdre na moment, zabierając z jednej z półek nożyce. Uklęknąwszy tuż obok jej nóg, rzucił jej znaczące spojrzenie, sygnalizując, że rozcięcie sukni było nieuniknione. Nie chciał jednak, by pomimo sytuacji znalazła się w niewygodnym położeniu.
— Przynieś płaszcz — rzucił w przestrzeń czystym, arabskim sformułowaniem, oczekując rychłego przybycia służącej. Odebrawszy złoty materiał z jej rąk, kiwnął głową w kierunku drzwi, nie poświęcając jej większego zainteresowania niż wcześniej. Zdobytym płaszczem okrył Deirdre. Ten przesiąknięty odsunął na bok, po czym zabrał się za rozcinanie materiału nożycami, nie zamierzając korzystać z dość ostrego Diffindo. Sprawianie jej dodatkowego bólu absolutnie nie leżało w jego gestii.
— Dosyć głębokie. Kształtem przypomina ranę po żelaznym okuciu bramy — powiedział absolutnie do siebie, delikatnie, z należytą ostrożnością naciągając skórę wokół krwawiącego otworu w boku Deirdre. — Wygląda na to, że organy wewnątrz nie są uszkodzone. Sporo szczęścia. Przechodziłaś przez płot czy...? — Nie dokończył pytania. Potrzebował nieco informacji, nie chcąc podejmować się leczenia bez tej wiedzy. Zbyt wiele przedmiotów, nawet zaklęć potrafiło sprowadzić takie obrażenia. Liczył na współpracę śmierciożerczyni w tym zakresie.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
A więc nie przeszkodziła mu w nocnych swawolach z całym swym ponętnym, ciemnoskórym haremem - mimo bólu zauważyła, że obnażony tors Zachary'ego nie nosił śladów miłosnych igraszek a za jego plecami nie tłoczyły się zniecierpliwione piękności, bezwstydnie obnażające hebanowe ciała. Reszta kontemplacji egzotycznej prezencji Shafiqa musiała jednak ustąpić kolejnemu szarpnięciu bólu. Tym razem nie zdołała ukryć grymasu, zagryzła jednak pełne wargi, wypuszczając powietrze przez nozdrza. Podobnie radziła sobie z cierpieniem podczas porodowych skurczy; właściwie skoro przeżyła przedłużającą się akcję sprowadzenia na świat bliźniąt a potem rozcięcie brzucha, nie powinna aż tak ciężko znosić byle zranienia. Skarciła się w myślach, kiwając głową na słowa arystokraty. Lubiła jego spokój, konkrety, żadnych przygłupich pytań w stylu co tu robisz i czy to krew?. Również niewzruszona propozycja zajęcia miejsca na poduchach dodała mężczyźnie kilka gwiazdek w kategoriach szarmanckości. - Poleć skrzatowi, by do eliksiru czyszczącego dodał zioła czystka, rumianku i startego maku. Działa cuda na plamy z krwi - poradziła beznamiętnie, gdy posłusznie zajęła miejsce siedzące, sycząc bólu przy zmianie pozycji. Przechyliła się na zdrowy bok, wcale nie uważając swych słów za groteskowe. Za moment eleganckie poduchy miały nasiąknąć krwią, a niedawno sama przyglądała się Prymulce, sprzątającej z przejęciem resztki słodkiej Nancy, rozwleczonej na całej przestrzeni sypialni w Białej Willi. Zero wstydu, doceniała jednak troskę Zachary'ego o zapewnienie jej niezbędnej prywatności. - Nie krępuj się. Jesteś uzdrowicielem - powiedziała, nie mając nic przeciwko obnażeniu się przed magimedykiem do naga: niewielka cena za zaleczenie głębokiej rany. Trzask rozcinanej sukni i płaszcza sprawił, że się wzdrygnęła, podobny dźwięk towarzyszył wszak nadzianiu na róg rozwścieczonego reema. Otuliła ramiona złotym płaszczem, nie krępując się przesadnie ewentualną nagością: i tak większość ciała miała zlepioną krwią. Dopiero pytanie o przechodzenie przez płot sprawiło, że Deirdre spiorunowała ciemnoskórego lorda ostrym wzrokiem. Łaskawie nie dopytała jednak o cel takiego przypuszczenia - nigdy nie skalała się tak niegrzecznym zachowaniem, płoty budowano po coś, a wychowanie Tsagairtów uważało łamanie jakichkolwiek granic czy zasad za potworne przewinienie - stawiając na szczerość. I na tyle wyczerpującą odpowiedź, na ile pozwalał jej ból promieniujący mocniej od dotkniętej rany, sięgającej od lewego biodra aż pod lewą pierś. - Róg reema. Dużego reema - uściśliła, co zapewne było równie absurdalnym wyjaśnieniem co akrobatyka na ostrych, żelaznych ogrodzeniach. - Byłam u olbrzymów. Gurg miał swoje zwierzątko. Musiałam z nim walczyć. A im więcej krwi, tym lepiej - dla powodzenia naszych działań - artykułowała słowa z trudem, chwilowo pozbawiona retorycznych zdolności, które zdawały się upływać z jej ciała razem z krwią. Na razie nie zamierzała wyjaśniać, że pozwoliła zwierzęciu na atak, nie broniąc się. - Trochę mnie poturbował. Rana na pewno jest zanieczyszczona - dodała, starając się skupiać na konkretach pomimo oblewających ją zimnych potów. Wiedziała, że znajduje się w dobrych rękach, nie panikowała więc, powtarzając w myślach uspokajającą mantrę. To minie; przeżyła znacznie gorsze urazy. - Używałam też czarnej magii - kontynuowała, starając się zaprezentować wszystkie istotne informacje. Zaschnięta pod nosem krew mogła być wskazówką, ale wolała uściślić dodatkowy powód osłabienia organizmu. Później - zamilkła, przymykając oczy: miała nadzieję, że róg reema nie rozorał blizny po cesarskim cięciu, która na pewno rzuciła się Zachary'emu w oczy. Cóż, i tak - cel uświęcał środki. Oby krwawy spektakl przekonał rozkochanych w brutalności olbrzymów do współpracy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zaledwie przez moment zastanawiał się nad tym, czy Deirdre rzeczywiście w czymś przeszkodziła. Być może, gdyby zjawiła się tu prywatnie, rozważałby fakt uniesienia własnej dumy honorem i wyrzucenia jej za drzwi z przykazem, by nigdy więcej nie wpuszczono jej w progi jego domu. Wiedział jednak, że tak oschłe traktowanie nigdy nie współgrało z dość obojętną naturą wykształconą na przekór rodzinie. Nie miotał się w emocjach jak brat czy ojciec, nigdy też nie był oziębłym marmurowym posągiem jak Wielki Szajch, choć co do tego nie miał żadnej pewności. Brudna, polityczna gra zmieniała. Czuł to w samym sobie, szybko dostrzegając pierwsze oznaki zachodzących zmian. Opustoszała rezydencja była tego wyjątkowo świeżym wyrazem – odważył się podjąć taką decyzję, pozostając w pełnej świadomości konsekwencji, które musiał ponieść; osobiście jak i na poziomie całego rodu.
Przez twarz przebiegł grymas, gdy tylko dosłyszał charakterystyczne syknięcie będące wyrazem odczuwanego bólu. Nie powiedział nic, jedynie odstąpił od rannej śmierciożerczyni, na krótką chwilę zostawiając ją samą. Ruchem barku przegonił Ammuna, czując. jego szpony nieco zbyt mocno na własnej skórze; raróg w zamian przeleciał na jedną z czystych poduch, po czym utkwił wyraźnie zainteresowane spojrzenie w czarownicy. Przynajmniej tyle Zachary dostrzegł, gdy wrócił z niewielką misą wypełnioną wodą oraz naręczem bawełnianych chust i ponownie przyklęknął przed Deirdre, odejmując znów materiał osłaniając nagie ciało. Różdżka, którą powoli obrócił w palcach, znalazła się tuż przy ranie.
— Purus — szepnął formułę zaklęcia, przykładając koniec akacjowego drewna do zakrwawionego otworu. — Fosilio — szepnął raz jeszcze, lekko obracając nadgarstkiem. Zatamowanie krwawienia było pierwszym, co powinien zrobić, gdy tylko Deirdre zjawiła się w jego progach. Samego siebie skarcił za własną opieszałość, choć błąd zdołał już naprawić. Utracona krew winna zostać odtworzona i tak z pewnością się stanie. Nie miał pod ręką eliksiru wzmacniającego krew – musiał wierzyć w siłę jej organizmu oraz nakaz, który powinien być przestrzegany.
— Oszczędzaj się przez najbliższe kilka dni — powiedział, kierując swoje słowa do czarownicy i odkładając różdżkę na bok. Sięgnął po bawełnianą chustę, zanurzył w ciepłej wodzie, wycisnął. Obmycie rany, nim ją zasklepi, traktował jako namiastkę kapłańskich sztuk przodków. Jeden z papirusów, który zawzięcie rozszyfrowywał każdego wieczoru, traktował o tej metodzie. Teraz miał okazję wcielić ją w życie, choć istotnie niekompletną, tym niemniej z całą posiadaną delikatnością starał się zetrzeć krew ze skóry, ostrożnie omijając otwartą ranę. Na moment spojrzał na bliznę zdobiącą dolną część brzucha Deirdre.
— Jak się czuje dziecko? — zapytał, przerywając ciszę, wciąż kontynuując ręczne oczyszczanie rany. Pokrytą czerwienią chustę odłożył na złoty, ozdobny talerzyk, wiedząc, że będzie musiał ją spalić. Ponownie sięgnął po różdżkę, ignorując fakt, że drewno zdobiła czerwień taka sama, jaka gościła na palcach. — Curatio Vulnera Horribilis — sięgnął po silniejszą formułę czaru idealnie nadającego się do takich ran, niemal od razu czując magię przepływającą przez różdżkę wprost do otwartej rany. Naruszenie naturalnej, magicznej ochrony Deirdre poczuł w oporze, jaki stawiał jej organizm, lecz nie odpuścił, własną wolną oraz precyzją ruchów nakłaniając magię do spełnienia swej uzdrawiającej roli. Przerwał jednak, gdy usłyszał, co było źródłem tak poważnej rany.
— Mam nadzieję, że była tego warta — odpowiedział tylko, rzucając czarownicy krótkie spojrzenie. — Curatio Vulnera Horribilis — ponowił zaklęcie, ruchem różdżki rozpraszając je delikatnie, dokładnie tak, aby pokrył dziurę w brzuchu i powoli ją zamknęło. Własne powieki także przymknął, w pełni skupiając się na poprawnym rzuceniu zaklęcia. Wiedział, że zostanie blizna; naturalnie z czasem zniknie, ale ten konkretny czar wspomagał regenerację tkanek i odzyskanie dawnego, miękkiego w dotyku brzucha nie powinno zająć dużo czasu. Gdy skończył, spojrzał na miejsce, w którym widniała świeża, nieco opuchnięta i zaczerwieniona szrama. Wyglądała dobrze, obiecująco. — Na konsekwencje używania czarnej magii niewiele mogę poradzić. Musiałbym bliżej przyjrzeć się tematowi — podjął dość rzeczowym tonem, choć nie sądził, by Deirdre miała w sobie chęci do naukowych dysput o tej porze. — Wybacz — zreflektował się, wstając z podłogi obleczonej dywanem i podszedł do drzwi komnat, by uderzyć skrzydło trzykrotnie. — Napijesz się czegoś? — zaoferował, odwracając się do niej, by posłać uprzejmy uśmiech mimo tego, że pozostawała w rozciętej sukni otoczona poduchami przesiąkniętymi jej własną krwią. Wyjątkowo osobliwy obrazem, które z całą pewnością długo nie zapomni. Naprawdę długo.
Przez twarz przebiegł grymas, gdy tylko dosłyszał charakterystyczne syknięcie będące wyrazem odczuwanego bólu. Nie powiedział nic, jedynie odstąpił od rannej śmierciożerczyni, na krótką chwilę zostawiając ją samą. Ruchem barku przegonił Ammuna, czując. jego szpony nieco zbyt mocno na własnej skórze; raróg w zamian przeleciał na jedną z czystych poduch, po czym utkwił wyraźnie zainteresowane spojrzenie w czarownicy. Przynajmniej tyle Zachary dostrzegł, gdy wrócił z niewielką misą wypełnioną wodą oraz naręczem bawełnianych chust i ponownie przyklęknął przed Deirdre, odejmując znów materiał osłaniając nagie ciało. Różdżka, którą powoli obrócił w palcach, znalazła się tuż przy ranie.
— Purus — szepnął formułę zaklęcia, przykładając koniec akacjowego drewna do zakrwawionego otworu. — Fosilio — szepnął raz jeszcze, lekko obracając nadgarstkiem. Zatamowanie krwawienia było pierwszym, co powinien zrobić, gdy tylko Deirdre zjawiła się w jego progach. Samego siebie skarcił za własną opieszałość, choć błąd zdołał już naprawić. Utracona krew winna zostać odtworzona i tak z pewnością się stanie. Nie miał pod ręką eliksiru wzmacniającego krew – musiał wierzyć w siłę jej organizmu oraz nakaz, który powinien być przestrzegany.
— Oszczędzaj się przez najbliższe kilka dni — powiedział, kierując swoje słowa do czarownicy i odkładając różdżkę na bok. Sięgnął po bawełnianą chustę, zanurzył w ciepłej wodzie, wycisnął. Obmycie rany, nim ją zasklepi, traktował jako namiastkę kapłańskich sztuk przodków. Jeden z papirusów, który zawzięcie rozszyfrowywał każdego wieczoru, traktował o tej metodzie. Teraz miał okazję wcielić ją w życie, choć istotnie niekompletną, tym niemniej z całą posiadaną delikatnością starał się zetrzeć krew ze skóry, ostrożnie omijając otwartą ranę. Na moment spojrzał na bliznę zdobiącą dolną część brzucha Deirdre.
— Jak się czuje dziecko? — zapytał, przerywając ciszę, wciąż kontynuując ręczne oczyszczanie rany. Pokrytą czerwienią chustę odłożył na złoty, ozdobny talerzyk, wiedząc, że będzie musiał ją spalić. Ponownie sięgnął po różdżkę, ignorując fakt, że drewno zdobiła czerwień taka sama, jaka gościła na palcach. — Curatio Vulnera Horribilis — sięgnął po silniejszą formułę czaru idealnie nadającego się do takich ran, niemal od razu czując magię przepływającą przez różdżkę wprost do otwartej rany. Naruszenie naturalnej, magicznej ochrony Deirdre poczuł w oporze, jaki stawiał jej organizm, lecz nie odpuścił, własną wolną oraz precyzją ruchów nakłaniając magię do spełnienia swej uzdrawiającej roli. Przerwał jednak, gdy usłyszał, co było źródłem tak poważnej rany.
— Mam nadzieję, że była tego warta — odpowiedział tylko, rzucając czarownicy krótkie spojrzenie. — Curatio Vulnera Horribilis — ponowił zaklęcie, ruchem różdżki rozpraszając je delikatnie, dokładnie tak, aby pokrył dziurę w brzuchu i powoli ją zamknęło. Własne powieki także przymknął, w pełni skupiając się na poprawnym rzuceniu zaklęcia. Wiedział, że zostanie blizna; naturalnie z czasem zniknie, ale ten konkretny czar wspomagał regenerację tkanek i odzyskanie dawnego, miękkiego w dotyku brzucha nie powinno zająć dużo czasu. Gdy skończył, spojrzał na miejsce, w którym widniała świeża, nieco opuchnięta i zaczerwieniona szrama. Wyglądała dobrze, obiecująco. — Na konsekwencje używania czarnej magii niewiele mogę poradzić. Musiałbym bliżej przyjrzeć się tematowi — podjął dość rzeczowym tonem, choć nie sądził, by Deirdre miała w sobie chęci do naukowych dysput o tej porze. — Wybacz — zreflektował się, wstając z podłogi obleczonej dywanem i podszedł do drzwi komnat, by uderzyć skrzydło trzykrotnie. — Napijesz się czegoś? — zaoferował, odwracając się do niej, by posłać uprzejmy uśmiech mimo tego, że pozostawała w rozciętej sukni otoczona poduchami przesiąkniętymi jej własną krwią. Wyjątkowo osobliwy obrazem, które z całą pewnością długo nie zapomni. Naprawdę długo.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Złote rady dotyczące spierania krwi nie spotkały się z aplauzem, w sumie, nic dziwnego, mężczyźni nie zaprzątali sobie takimi kwestiami głowy - a Deirdre, pomimo bólu i osłabienia, skarciła się w myśli za podobne postrzeganie rzeczywistości. Czy macierzyństwo na dobrze poplątało jej w głowie, powoli transmutując umysł przeznaczony do rzeczy wielkich w szufladę złotych rad dotyczących porządku? Przesadzała, oczywiście, że tak, już wcześniej była przecież szaloną pedantką, ale kiepski stan fizyczny pogłębiał tylko samokrytycyzm. Łaskawie dla Shafiqa rozgrywał się on tylko podczas wewnętrznej batalii, bez darcia włosów z głowy albo płakania w ramię przystojnego Egipcjanina.
Nawet z bólu: pobladła tylko jeszcze bardziej, gdy różdżka uzdrowiciela musnęła ranę, wywołując kolejny paroksyzm pulsującego cierpienia. - Położę się, będzie ci wygodniej - wychrypiała beznamiętnym tonem, łącząc względnie przyjemne z pożytecznym: obawiała się, że na siedząco po prostu się zachwieje lub zemdleje, okazując słabość swej płci. A do tego dopuścić nie mogła, osunęła się więc w bok na miękkie poduchy, przymykając oczy i pozwalając profesjonaliście zając się swym ciałem. - Och, zawsze to robię - odparła odruchowo, pozbawionym emocji tonem. Oszczędzała się, odpoczywała, nabierała sił; przynajmniej oficjalnie, bo im więcej czasu spędzała w bezruchu, z dziećmi, tym gorzej się czuła. Dopiero niedawno zaczynała odzyskiwać równowagę, a konfrontacja z olbrzymami, choć krwawa i niebezpieczna, napełniała ją dziwnym spokojem. Wzmacnianym tylko melodyjnymi inkantacjami padającymi z ust Zachary'ego. Odetchnęła głębiej, z ulgą, gdy poczuła na rozpalonej skórze wokół rany chłodną wodę. Dotyk dalej powodował ból, ale było w nim coś satysfakcjonującego, wręcz leczniczego. Dowód na to, że ktoś się nią zajął, że powoli jest leczona i wkrótce głębokie rozdarcie na boku pozostanie tylko wspomnieniem. Sukcesu, tak, musiała w to wierzyć, w to, że nie zawiedzie kolejny już raz, że zostawiła za sobą szereg gorzkich porażek, które pokrętnie tłumaczyła pojawieniem się na świecie wysysających z niej magię niemowląt.
- Żyje - skwitowała krótko pytanie o dziecko, nie uściślając, że sprowadziła na świat uroczą dwójkę, która zaczynała coraz bardziej przypominać małych ludzi a nie pozbawione owłosienia psidwaczątka. Temat dzieci uważała za grząski, nie tylko ze względów polityczno-obyczajowych: po prostu chciała uniknąć zamknięcia w szufladce matki; była kimś znacznie więcej. - Będę potrzebowała maści lub eliksirów na blizny - dodała po chwili, zaciskając odruchowo pięści na boku poduszek, gdy mocne, uzdrawiające zaklęcie rozpłynęło się po jej ciele, zawrzało w żyłach, rozlało się po splocie słonecznym, natychmiastowo dodając jej sił. Nie na tyle, by była gotowa wstać i pokonwersować o różnicach w oriencie Egiptu i Dalekiego Wschodu, lecz wystarczająco, by zaczęła oddychać już normalniej, głębiej, skupiając się na racjonalnych aspektach swego pokiereszowanego ciała. Blizna po cesarskim cięciu, blizny na plecach, budzące wstyd pamiątki zawstydzającego pogromu z mariny, a teraz - choć miała cichą nadzieję, że zwierzęcy atak nie pozostawi aż tak widocznych znamion - ślad po rozoraniu boku rogiem reema. - Czegoś bardzo skutecznego - dodała, powoli otwierając oczy, wpatrzona w barwny, bogato zdobiony sufit komnaty, biernie poddając się niezbędnym działaniom uzdrowiciela. Pewnym, szybkim, ale delikatnym; nie miała wcześniej do czynienia z magimedykiem płci męskiej, bywała głównie u czarownic, była więc nieco zaskoczona łagodnością i wprawą, z jaką Zachary posługiwał się nie tylko różdżką, ale i dłońmi. Większymi niż u kobiety, a mimo to nie sprawiającymi jej bólu. - Zapewniłam olbrzymom niezłe widowisko. Lubią zapach krwi. Mam nadzieję, że zapadłam im w pamięć - mówiła już pewniej, bez gwałtownych przerw, wciąż daleka od typowej dla siebie werbalnej elegancji, lecz uzdrowiciel mógł zauważyć, że zaklęcia się powiodły a na twarz czarownicy wróciły kolory. Przytłumione, ale jednak; nie straszyła już aż tak potworną bladością. - Dziękuję - powiedziała w końcu, powstrzymując się od przesunięcia dłonią po boku, by dotknąć zrośniętej tkanki, podrażnić ją, upewniając się, że dziura w brzuchu odeszła już w niepamięć. Przekręciła głowę w bok, spoglądając na Shafiqa, na jego lepkie od krwi dłonie i spokojną, poważną twarz. Budził zaufanie. - Czegoś...wzmacniającego - przystała na propozycję napitku, próbując podnieść się do pozycji siedzącej. Nie było to łatwe, świeżo zasklepiona rana zapiekła, ale w końcu udało się jej usiąść na poduchach, niezbyt przejmując się swym wyglądem. Rozczochrana, zakrwawiona, otulona płaszczem. Przetarła twarz ręką, czując pod palcami zaschniętą krew - sięgnęła więc po miedniczkę z wodą i przemyła nos oraz usta, czując lekkie zawroty głowy.
Nawet z bólu: pobladła tylko jeszcze bardziej, gdy różdżka uzdrowiciela musnęła ranę, wywołując kolejny paroksyzm pulsującego cierpienia. - Położę się, będzie ci wygodniej - wychrypiała beznamiętnym tonem, łącząc względnie przyjemne z pożytecznym: obawiała się, że na siedząco po prostu się zachwieje lub zemdleje, okazując słabość swej płci. A do tego dopuścić nie mogła, osunęła się więc w bok na miękkie poduchy, przymykając oczy i pozwalając profesjonaliście zając się swym ciałem. - Och, zawsze to robię - odparła odruchowo, pozbawionym emocji tonem. Oszczędzała się, odpoczywała, nabierała sił; przynajmniej oficjalnie, bo im więcej czasu spędzała w bezruchu, z dziećmi, tym gorzej się czuła. Dopiero niedawno zaczynała odzyskiwać równowagę, a konfrontacja z olbrzymami, choć krwawa i niebezpieczna, napełniała ją dziwnym spokojem. Wzmacnianym tylko melodyjnymi inkantacjami padającymi z ust Zachary'ego. Odetchnęła głębiej, z ulgą, gdy poczuła na rozpalonej skórze wokół rany chłodną wodę. Dotyk dalej powodował ból, ale było w nim coś satysfakcjonującego, wręcz leczniczego. Dowód na to, że ktoś się nią zajął, że powoli jest leczona i wkrótce głębokie rozdarcie na boku pozostanie tylko wspomnieniem. Sukcesu, tak, musiała w to wierzyć, w to, że nie zawiedzie kolejny już raz, że zostawiła za sobą szereg gorzkich porażek, które pokrętnie tłumaczyła pojawieniem się na świecie wysysających z niej magię niemowląt.
- Żyje - skwitowała krótko pytanie o dziecko, nie uściślając, że sprowadziła na świat uroczą dwójkę, która zaczynała coraz bardziej przypominać małych ludzi a nie pozbawione owłosienia psidwaczątka. Temat dzieci uważała za grząski, nie tylko ze względów polityczno-obyczajowych: po prostu chciała uniknąć zamknięcia w szufladce matki; była kimś znacznie więcej. - Będę potrzebowała maści lub eliksirów na blizny - dodała po chwili, zaciskając odruchowo pięści na boku poduszek, gdy mocne, uzdrawiające zaklęcie rozpłynęło się po jej ciele, zawrzało w żyłach, rozlało się po splocie słonecznym, natychmiastowo dodając jej sił. Nie na tyle, by była gotowa wstać i pokonwersować o różnicach w oriencie Egiptu i Dalekiego Wschodu, lecz wystarczająco, by zaczęła oddychać już normalniej, głębiej, skupiając się na racjonalnych aspektach swego pokiereszowanego ciała. Blizna po cesarskim cięciu, blizny na plecach, budzące wstyd pamiątki zawstydzającego pogromu z mariny, a teraz - choć miała cichą nadzieję, że zwierzęcy atak nie pozostawi aż tak widocznych znamion - ślad po rozoraniu boku rogiem reema. - Czegoś bardzo skutecznego - dodała, powoli otwierając oczy, wpatrzona w barwny, bogato zdobiony sufit komnaty, biernie poddając się niezbędnym działaniom uzdrowiciela. Pewnym, szybkim, ale delikatnym; nie miała wcześniej do czynienia z magimedykiem płci męskiej, bywała głównie u czarownic, była więc nieco zaskoczona łagodnością i wprawą, z jaką Zachary posługiwał się nie tylko różdżką, ale i dłońmi. Większymi niż u kobiety, a mimo to nie sprawiającymi jej bólu. - Zapewniłam olbrzymom niezłe widowisko. Lubią zapach krwi. Mam nadzieję, że zapadłam im w pamięć - mówiła już pewniej, bez gwałtownych przerw, wciąż daleka od typowej dla siebie werbalnej elegancji, lecz uzdrowiciel mógł zauważyć, że zaklęcia się powiodły a na twarz czarownicy wróciły kolory. Przytłumione, ale jednak; nie straszyła już aż tak potworną bladością. - Dziękuję - powiedziała w końcu, powstrzymując się od przesunięcia dłonią po boku, by dotknąć zrośniętej tkanki, podrażnić ją, upewniając się, że dziura w brzuchu odeszła już w niepamięć. Przekręciła głowę w bok, spoglądając na Shafiqa, na jego lepkie od krwi dłonie i spokojną, poważną twarz. Budził zaufanie. - Czegoś...wzmacniającego - przystała na propozycję napitku, próbując podnieść się do pozycji siedzącej. Nie było to łatwe, świeżo zasklepiona rana zapiekła, ale w końcu udało się jej usiąść na poduchach, niezbyt przejmując się swym wyglądem. Rozczochrana, zakrwawiona, otulona płaszczem. Przetarła twarz ręką, czując pod palcami zaschniętą krew - sięgnęła więc po miedniczkę z wodą i przemyła nos oraz usta, czując lekkie zawroty głowy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Spoglądanie na krew zdobiącą jego palce, znaczącą drogie poduchy, cenne materiały wyściełające jego komnaty, jego Wyspę było doznaniem, doświadczeniem, z którym w takiej formule stykał się po raz pierwszy. Choć nie raz, zapewne, w holach tej posiadłości spłynęła krew, to pierwszy raz Zachary miał z nią styczność. Momentalnie przypomniał sobie jedną z pierwszych wizyt w egipskich lecznicach, gdzie taki widok był codziennością, a dla małego wówczas Egipcjanina stanowiło przełom. Nie zdołał wtedy opanować wzdrygnięcia będącego wynikiem szoku. Jedną z pierwszych masek obojętności przecięło czyste obrzydzenie do całego procederu, który miał miejsce. Z biegiem lat zza chłodu wyglądało żywe zainteresowanie porównywalne niemal do całkowitej fascynacji. Dziś, dokładnie teraz, wszystko to stanowiło dla niego kolejny przypadek, nad którym pochylał się z całym posiadanym w sobie profesjonalizmem. Pomimo faktu, że były to jego pokoje, że sam niemal był nagi, a arystokratyczne zasady szejków odzywały się w nim z całą mocą, niezłamanie pozostał spokojny i opanowany.
Odpowiedzi Deirdre towarzyszyło zaledwie machinalne skinięcie głową. Był bezgranicznie przekonany, że to robiła. Musiała, będąc w ciąży, będąc matką, choć przede wszystkim pozostając śmierciożerczynią rozlewającą krew w słusznej sprawie. Zapewne było tak samo w kwestii jej własnej krwi, którą tak ochoczo nawilżyła dywan zdobiący podłogę głównej komnaty. Nie potrafił sobie wyobrazić miny służby, kogokolwiek, kto rankiem będzie musiał to wszystko posprzątać. Miał absolutną pewność, że Tahir o wszystkim już wiedział i wykazał się stosowną dyskrecją, skoro nie dosięgnęło go uporczywe stukanie do drzwi ze strony Fathme, która wciąż opierała się namowom, by wyjechała do Kairu. Upór ciotki narastał z każdym dniem, zupełnie jak jego własny wobec podejmowanych w ostatnim czasie działań. Przemawiała za tym całkowita troska, choć wyrażał ją w nieszczególnie ciepły sposób; niemal dokładnie w ten sam sposób, w jaki czarownica potwierdziła obecność potomstwa na świecie. Temu także skinął głową, nie chcąc ciągnąć tematu dalej. Dostrzegł bliznę na jej brzuchu i domyślał się, jak, bardzo dokładnie, powstała. Reszta domysłów przyszła sama, a Zachary nie był wścibski i nie wtykał zanadto własnego nosa w cudze sprawy.
— Nie zwykłem trzymać maści na blizny. Przygotuję dla ciebie kilka słoiczków w szpitalu i prześlę. — odpowiedział, wzrokiem oceniając efekty rzuconych zaklęć. Niewątpliwie najtrudniejsze i największe wyzwanie zostało zwieńczone sukcesem. Świeża blizna w jego oczach zdawała się lśnić, a zaczerwienienie wokół niej pozostawało właściwą dlań poświatą. Palcami umazanymi we krwi nie dotknął własnego dzieła. Nie szukał spojrzeniem wyrazu ulgi, czy wdzięczności za udzieloną pomoc, za uratowanie życia – ważnego w jego niewypowiedzianej opinii. Robił dokładnie to, co do niego należało, w duchu poczucia przynależności do rodowej dumy, wypełniając wolę przodków, zostawiając świadectwo ich wielkości.
Na Deirdre spojrzał dopiero zdradzania tych nikłych szczegółów z wyprawy do olbrzymów. Krótko i przelotnie, co prawda, lecz poświęcił jej inny rodzaj uwagi, którego nie ofiarowywał zawodowo, lecz prywatnie. Chłodny, obojętny wyraz twarzy momentalnie zniknął. Spojrzenie z pewnością zamigotało w lekkim rozbawieniu, a kąciki ust wygięły się ku górze. — Bez dwóch zdań — odparł, wreszcie odkładając różdżkę na bok, by zamoczyć palce w wodzie w miedniczce i zmyć z siebie krew. Doniosłe kraknięcie Ammuna sprawiło, że poderwał głowę do góry, rzucając swojemu ptasiemu przyjacielowi krótkie, ale intensywne spojrzenie. Gwizdnął pod nosem, po czym zaśmiał się, w pewien paradoksalny sposób ignorując to, jak bardzo przez ostatnie lata starał się skryć swój unikalny talent do rozmowy ze zwierzętami. Niedostatecznie silny atut, jak kiedyś powiedział jej, gdy po długiej nieobecności we własnych życiach spotkali się. Co sądziła o tym teraz? Nie miał pojęcia; myśl ta tylko uzmysłowiła mu, że nie powinien zbyt mocno przejmować się czymś takim, a zająć poprowadzeniem tej nocnej wizyty w odpowiedni sposób.
Wtedy też drugi raz poderwał głowę do góry, prawie w ostatniej chwili powstrzymując się przed rzuceniem Deirdre długo i uważnego spojrzenia. Podziękowania z jej ust były czymś wyjątkowym, ale nie posądzał samego siebie o siły, by we własnej głowie należycie roztrząsać ten temat.
— Twoja suknia nadaje się tylko do wyrzucenia — stwierdził, stojąc już przy drzwiach i oczekując na służbę. — Zechciałabyś nową? — zapytał, robiąc kilka kroków w jej stronę, stwarzając przestrzeń na dwie służki z tacami. Jedna z pustymi porcelanowymi czarkami oraz imbrykiem pełnym parującej herbaty, druga z karafką krwiście czerwonego wina z tygrysiego lotosu i niewielkimi kieliszkami. Sam sobie skinął głową, z niemym zadowoleniem dostrzegając niewielki półmisek z mango i daktylami osypanymi ostrymi przyprawami. Gdy tylko obie tace znalazły się na niskim stoliku przy kanapie, machnięciem ręki nakazując im jak najszybsze znalezienie się po drugiej stronie drzwi.
Odpowiedzi Deirdre towarzyszyło zaledwie machinalne skinięcie głową. Był bezgranicznie przekonany, że to robiła. Musiała, będąc w ciąży, będąc matką, choć przede wszystkim pozostając śmierciożerczynią rozlewającą krew w słusznej sprawie. Zapewne było tak samo w kwestii jej własnej krwi, którą tak ochoczo nawilżyła dywan zdobiący podłogę głównej komnaty. Nie potrafił sobie wyobrazić miny służby, kogokolwiek, kto rankiem będzie musiał to wszystko posprzątać. Miał absolutną pewność, że Tahir o wszystkim już wiedział i wykazał się stosowną dyskrecją, skoro nie dosięgnęło go uporczywe stukanie do drzwi ze strony Fathme, która wciąż opierała się namowom, by wyjechała do Kairu. Upór ciotki narastał z każdym dniem, zupełnie jak jego własny wobec podejmowanych w ostatnim czasie działań. Przemawiała za tym całkowita troska, choć wyrażał ją w nieszczególnie ciepły sposób; niemal dokładnie w ten sam sposób, w jaki czarownica potwierdziła obecność potomstwa na świecie. Temu także skinął głową, nie chcąc ciągnąć tematu dalej. Dostrzegł bliznę na jej brzuchu i domyślał się, jak, bardzo dokładnie, powstała. Reszta domysłów przyszła sama, a Zachary nie był wścibski i nie wtykał zanadto własnego nosa w cudze sprawy.
— Nie zwykłem trzymać maści na blizny. Przygotuję dla ciebie kilka słoiczków w szpitalu i prześlę. — odpowiedział, wzrokiem oceniając efekty rzuconych zaklęć. Niewątpliwie najtrudniejsze i największe wyzwanie zostało zwieńczone sukcesem. Świeża blizna w jego oczach zdawała się lśnić, a zaczerwienienie wokół niej pozostawało właściwą dlań poświatą. Palcami umazanymi we krwi nie dotknął własnego dzieła. Nie szukał spojrzeniem wyrazu ulgi, czy wdzięczności za udzieloną pomoc, za uratowanie życia – ważnego w jego niewypowiedzianej opinii. Robił dokładnie to, co do niego należało, w duchu poczucia przynależności do rodowej dumy, wypełniając wolę przodków, zostawiając świadectwo ich wielkości.
Na Deirdre spojrzał dopiero zdradzania tych nikłych szczegółów z wyprawy do olbrzymów. Krótko i przelotnie, co prawda, lecz poświęcił jej inny rodzaj uwagi, którego nie ofiarowywał zawodowo, lecz prywatnie. Chłodny, obojętny wyraz twarzy momentalnie zniknął. Spojrzenie z pewnością zamigotało w lekkim rozbawieniu, a kąciki ust wygięły się ku górze. — Bez dwóch zdań — odparł, wreszcie odkładając różdżkę na bok, by zamoczyć palce w wodzie w miedniczce i zmyć z siebie krew. Doniosłe kraknięcie Ammuna sprawiło, że poderwał głowę do góry, rzucając swojemu ptasiemu przyjacielowi krótkie, ale intensywne spojrzenie. Gwizdnął pod nosem, po czym zaśmiał się, w pewien paradoksalny sposób ignorując to, jak bardzo przez ostatnie lata starał się skryć swój unikalny talent do rozmowy ze zwierzętami. Niedostatecznie silny atut, jak kiedyś powiedział jej, gdy po długiej nieobecności we własnych życiach spotkali się. Co sądziła o tym teraz? Nie miał pojęcia; myśl ta tylko uzmysłowiła mu, że nie powinien zbyt mocno przejmować się czymś takim, a zająć poprowadzeniem tej nocnej wizyty w odpowiedni sposób.
Wtedy też drugi raz poderwał głowę do góry, prawie w ostatniej chwili powstrzymując się przed rzuceniem Deirdre długo i uważnego spojrzenia. Podziękowania z jej ust były czymś wyjątkowym, ale nie posądzał samego siebie o siły, by we własnej głowie należycie roztrząsać ten temat.
— Twoja suknia nadaje się tylko do wyrzucenia — stwierdził, stojąc już przy drzwiach i oczekując na służbę. — Zechciałabyś nową? — zapytał, robiąc kilka kroków w jej stronę, stwarzając przestrzeń na dwie służki z tacami. Jedna z pustymi porcelanowymi czarkami oraz imbrykiem pełnym parującej herbaty, druga z karafką krwiście czerwonego wina z tygrysiego lotosu i niewielkimi kieliszkami. Sam sobie skinął głową, z niemym zadowoleniem dostrzegając niewielki półmisek z mango i daktylami osypanymi ostrymi przyprawami. Gdy tylko obie tace znalazły się na niskim stoliku przy kanapie, machnięciem ręki nakazując im jak najszybsze znalezienie się po drugiej stronie drzwi.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdarzało się, że odwiedzała lordów w ich prywatnych komnatach, jednak działo się to niezwykle sporadycznie i w zupełnie innych okolicznościach - nie była zalana krwią, brudna i osłabiona, przekraczała też progi posiadłości po cichu, wprowadzana tylnymi wejściami przez dyskretną służbę, często z zasłoniętymi Obscuro oczami. Wtedy te środki ostrożności wydawały się jej niedorzeczne, lecz im więcej przebywała z politykami oraz dyplomatami wysokiego szczebla, tym bardziej rozumiała potrzebę zachowania sekretów zamków oraz dworów wyłącznie dla siebie. Zadziwiające, jak jednocześnie surowi i zaślepieni pożądaniem potrafili być mężczyźni, pragnąc zjeść ciastko i ciastko mieć: podążać za wymogami społeczeństwa i jednocześnie za najniższymi instynktami, domagającymi się zaspokojenia. Cóż, wiele się zmieniło od tamtego czasu i choć leżała na drogich poduchach w prywatnych komnatach jednego ze szlachciców, naga, nieco spocona i obolała, okryta tylko miękkim płaszczem, to kontekst tych odwiedzin był zupełnie inny. Lepszy. Bez wątpienia, nawet jeśli ciągle czuła echo bólu, płynące z zasklepionej rany. Profesjonalnie i szybko zamkniętej, gotowej do szybkiego uleczenia dzięki magicznym dłoniom uzdrowiciela. -Wolałam nie budzić Cassandry, z wiadomych względów, a nikomu innemu nie ufam na tyle, by pozwolić bawić się moją krwią - dodała w końcu, po zakończonych w pełni medycznych działaniach. Rzadko kiedy z jej ust padały podobne słowa, nie rozdawała dziękczynień na prawo i lewo, a ludzi, którym ufała, można było zamknąć w jednej, niewielkiej szafie w dawnej garderobie w Parszywym Pasażerze. Podniosła się do pozycji siedzącej, ściślej otulając się płaszczem, podkreślającym niezbyt zdrową bladość twarzy o ostrych rysach. Ptasich - spojrzała ponad ramieniem Zachary'ego na zaintrygowanego obecnością nocnego gościa ptaka. - Nie przepada za mną? - trochę zapytała, trochę stwierdziła, sama bowiem nie darzyła zwierząt jakąkolwiek miłością, uznając je za przydatne narzędzia. Czego dowodem mogło być starcie z reemem, w Mathieu budzącym uznanie i czułość, w niej jedynie chęć mordu na dzikiej bestii. - Będę wdzięczna za szybkie przesłanie maści. Oczywiście, odpowiednio zapłacę - dorzuciła jeszcze, dopiero teraz, pozbawiona bólu, bez krwi płynącej wodospadem z głębokiej rany, mogąc spokojniej rozejrzeć się po wyjątkowym wnętrzu. I wyjątkowym towarzyszu, skrzętnie obmywającego dłonie. - Jak wygląda sytuacja w Świętym Mungu? - kontynuowała tym samym tonem, tematycznie niezbyt dostosowując się do intymnej atmosfery głębokiej, cichej nocy, otulającej siedzibę egzotycznego rodu. Skoro już wprosiła się do jednego z Rycerzy, zamierzała wykorzystać okazję do rozmowy na poważne tematy - i może te mniej poważne także? Ostatnie miesiące spędzała w izolacji, a ta zaczynała już jej doskwierać. Uniosła nieco brew na hojną ofertę Zachary'ego; pozwoliła sobie też na lekki uśmiech, ocierający się o przyjacielską kpinę. Podobne propozycje składano jej za czasów Wenus, obrzucając sukniami, biżuterią i innymi drobiazgami. Hojność arystokratów nie miała granic i choć propozycja Shafiqa nie miała nic wspólnego z szowinistyczną litością lub chęcią przekupienia, to wywołała gorzkie rozbawienie. - Płaszcz wystarczy, chwilę odpocznę i powrócę do domu w mglistej formie. Nie chcę zabierać ubrań twoim... - zawiesiła lekko głos. Kochankom? Konkubinom? Służącym? Członkiniom haremu?- kobietom. Chyba, że krępuje cię mój obecny strój - zakończyła w końcu, śledząc ruchy wchodzących do pomieszczenia dziewcząt. Urodziwych, pokornych, ze zmysłowością ukrytą nawet w tak prostych działaniach jak nakrywanie niskiego stolika. Gdy drzwi ponownie się za nimi zatrzasnęły, Deirdre znów przeniosła uważne, nieprzesłonięte już mgiełką bólu spojrzenie na Zachary'ego. - Są piękne - powiedziała szczerze: lśniąca od olejków skóra, krągłe kształty, ciemna karnacja. Spełnienie męskich marzeń na wyciągnięcie ręki. Nie pojmowała sposobu działania Shafiqów ani szczegółów ich kultury, ale mogła to zmienić. - Jak to działa? - spytała wprost, bezpruderyjnie, lecz zarazem miękko, chcąc poznać los tych kobiet. - To służące? Pomoc domowa? Twoje kochanki? - może przekraczała śmiałością obyczaje, ale nie okazywała skrępowania, jak zwykle pragnąc wiedzy. I może leniwej konwersacji z kimś dorosłym, z kimś, kto nie postrzegał ją jako matkę i kto nie przypominał jej o najgorszych wspomnieniach.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ugoszczenie Deirdre, nawet o tak absurdalnej porze, leżało w dobrym tonie niezależnie od pory dnia. Pozostawała osobą mile widzianą w progach jego domu, choć w dalszym ciągu bariera lat rozłąki między nimi tkwiła nieustannie. Wiedział, że odległości tej nie zatrze jedna szczera rozmowa czy uzdrowienie ran; w oczach Zachary'ego musieli zaczynać niemal od zera. Zbyt wiele zmieniło się, aby mogli tak lekko przejść do codzienności, wciąż istniało wiele, naprawdę wiele kwestii wymagających wyjaśnienia – jednak to spotkanie nie należało do nocy zwierzeń. Od momentu ich zetknięcia na listopadowym spotkaniu Rycerzy nawiedzały go myśli, co działo się z orientalną czarownicą. Odpychał je skrupulatnie, pozostając cierpliwym, spokojnym i pełnym wiary, iż kiedyś tajemnice te znajdą się w jego uzdrowicielskich rękach. Teraz jedynie spoglądał na Śmierciożerczynię, nieco uwagi poświęcając na nalanie lotosowego wina do kieliszków. Jeden z nich podał Deirdre, a gdy odebrała szkło, samemu sięgnął po imbryk z herbatą i nalał waru do czarki tylko po to, aby powąchać płynu nasączonego zaparzonymi ziołami. Niewielki, w zasadzie nieodczuwalny na języku łyk spłynął szybko, gładko stając się wspomnieniem pełnym tęsknoty za ukochanym gorącem.
Skinął głową dosyć machinalnie, choć wspomnienie Cassandry wywołało w nim retrospekcję tego, co wspólnie z nokturnową czarownicą udało się osiągnąć w ostatnim czasie, przywołując także informacje, którymi uraczyła go rodzina, gdy czujne spojrzenie dotarło do nazwiska Vablatsky w rodowych kronikach i albumach.
— Oczywiście, Cassandra powinna odpoczywać — stwierdził dość obojętnie. — Krew, czarodziejska krew, stanowi doskonałe medium sprzyjające potężnej magii — dodał, przywołując jeden z papirusów, który zawierał jedną z pomniejszych historii o Dolinie Królów. Historia Shafiqów spisana krótko, z pełnym oddaniem czci za dokonania jego przodków, będąca także wspomnieniem starożytnych zaklinaczy ptaków.
— Nie, skądże — odpowiedział na pytanie, rzucając rozbawione spojrzenie w stronę Ammuna siedzącego na złotej żerdzi. — Jest moim przyjacielem i ostatnim strażnikiem, gdyby ktoś próbował wbić mi nóż w plecy — dodał całkowicie niepoważnym tonem, po czym wychylił niewielki łyk wina, smakując nektar lotosowych kwiatów. — Twoje zdrowie — rzekł, unosząc nieco kieliszek do góry. Ten niewielki toast w jego oczach wydał się całkowicie na miejscu. Deirdre powracała do pełni sił. Opieka, którą ją obdarzył, przyniosła efekty niemal natychmiastowo i był z tego niezwykle dumny. Poświadczenie posiadanych zdolności musiało wreszcie zakorzenić się pośród wszystkich Śmierciożerców oraz Rycerzy, by obdarzyli go zaufaniem tak ważnym, kiedy pozwalali Zachary'emu uzdrawiać odniesione rany. Choć w istocie nie był to jedyny posiadany talent, to w obecnej chwili stanowił największy atut, jakim mógł szafować w rozmowach o planowanych posunięciach czy podejmowanych działaniach.
— Wydaje się zmierzać w dobrym kierunku — odparł szczerze, mając wiarę, że jego własne działania przyniosą szpitalowi świetność. — Po fali odejść, zwolnień zapanował chaos. Braki kadrowe nie są łatwe do odtworzenia. Na szczęście pozostali uzdrowiciele szczycą się odpowiednim urodzeniem, choć niektórzy pozostają półkrwi, i nie mają większych problemów z nowym porządkiem. Pozostają skłonni do ustępstw, mam jednak wątpliwości, jak długo będą je znosić. Władza Lowe'a nad szpitalem straciła nieco ze swej stabilności po tym zamachu — opowiedział nieco bardziej szczegółowo, udzielając czarownicy tak świeżych i aktualnych informacji, jakie był w stanie posiąść w ostatnim czasie. Jego nazwisko czyniło go znacznie wrażliwszym na politykę, która wtargnęła z impetem w szpitalne mury. Nie chciał jednak zanadto zagłębiać się w tę tematykę o tak późnej porze. Z pewnością znaleźliby znacznie dogodniejszą okazję do omówienia tak grząskiego zagadnienia, wymagającego z ich strony – ze strony Rycerzy - poświęcenia uwagi oraz zaplanowania ruchów przynoszących jedynie upragniony sukces.
— Jak sobie życzysz — przyjął ze spokojem odmowę przyjęcia sukni od jednej z jego służących. W końcu i tak należały do niego. Przez twarz przemknęło rozbawienie oraz odrobina cynizmu, gdy wspomniała o nagości oraz wynikającej z tego krępacji. — To jedynie troska o twoje dobre samopoczucie. — Podążył wzrokiem za Deirdre obserwującą jego kobiety. Określenie to naturalnie go rozbawiło. Będąc otoczonym nimi przez całe swoje życie w rodzinnej posiadłości, nie postrzegał ich w inny sposób niż tło, które wypełniało powierzone mu obowiązki. Grał pierwsze skrzypce w tym przedstawieniu i ta kwestia nigdy miała się nie zmienić; nawet gdy poślubi obiecaną mu córkę Shackleboltów, jawiącą się w jego oczach jako piękność wyjątkowo przewyższająca te otaczające go na co dzień. Koronny klejnot, jak powtarzał za słowami dziadka, gdy opowiadał historie o potężnych czarownicach z jego rodu. Nie inny plan miał Zachary wobec swojej przyszłej żony, chcąc uczynić ją takim właśnie bóstwem.
W milczeniu przytaknął usłyszanemu stwierdzeniu. Nigdy nie mówił głośno o pięknie otaczających go dziewcząt pełniących służbę. Jakiekolwiek wspomnienie, wyróżnienie choćby jednej z nich wywołałoby lawinę domysłów oraz konsekwencji, których nie zamierzał ponosić. Traktował je wszystkie jednakowo obojętnie i tak miało być, póki świadomie rządził własnymi instyktami.
— Pełnią każdą z tych... funkcji — odparł, robiąc nieco pauzę w poszukiwaniu określenia pasującego do przedmiotowości. — Żadna z nich nie stoi ponad pozostałe, choć wszystkie są wyjątkowe. Wybrane, by pełnić służbę wobec nas, by przynieść dumę swoim rodzinom. Wierne, lojalne i posłuszne. — Uzupełnienie wypowiedzi przyszło łatwo. Nie zdradzał w końcu żadnej tajemnicy, nie wspominał o własnym życiu z nimi. Dzielił się wiedzą, której Deirdre najwyraźniej pożądała, a którą mógł, chciał się podzielić.
Skinął głową dosyć machinalnie, choć wspomnienie Cassandry wywołało w nim retrospekcję tego, co wspólnie z nokturnową czarownicą udało się osiągnąć w ostatnim czasie, przywołując także informacje, którymi uraczyła go rodzina, gdy czujne spojrzenie dotarło do nazwiska Vablatsky w rodowych kronikach i albumach.
— Oczywiście, Cassandra powinna odpoczywać — stwierdził dość obojętnie. — Krew, czarodziejska krew, stanowi doskonałe medium sprzyjające potężnej magii — dodał, przywołując jeden z papirusów, który zawierał jedną z pomniejszych historii o Dolinie Królów. Historia Shafiqów spisana krótko, z pełnym oddaniem czci za dokonania jego przodków, będąca także wspomnieniem starożytnych zaklinaczy ptaków.
— Nie, skądże — odpowiedział na pytanie, rzucając rozbawione spojrzenie w stronę Ammuna siedzącego na złotej żerdzi. — Jest moim przyjacielem i ostatnim strażnikiem, gdyby ktoś próbował wbić mi nóż w plecy — dodał całkowicie niepoważnym tonem, po czym wychylił niewielki łyk wina, smakując nektar lotosowych kwiatów. — Twoje zdrowie — rzekł, unosząc nieco kieliszek do góry. Ten niewielki toast w jego oczach wydał się całkowicie na miejscu. Deirdre powracała do pełni sił. Opieka, którą ją obdarzył, przyniosła efekty niemal natychmiastowo i był z tego niezwykle dumny. Poświadczenie posiadanych zdolności musiało wreszcie zakorzenić się pośród wszystkich Śmierciożerców oraz Rycerzy, by obdarzyli go zaufaniem tak ważnym, kiedy pozwalali Zachary'emu uzdrawiać odniesione rany. Choć w istocie nie był to jedyny posiadany talent, to w obecnej chwili stanowił największy atut, jakim mógł szafować w rozmowach o planowanych posunięciach czy podejmowanych działaniach.
— Wydaje się zmierzać w dobrym kierunku — odparł szczerze, mając wiarę, że jego własne działania przyniosą szpitalowi świetność. — Po fali odejść, zwolnień zapanował chaos. Braki kadrowe nie są łatwe do odtworzenia. Na szczęście pozostali uzdrowiciele szczycą się odpowiednim urodzeniem, choć niektórzy pozostają półkrwi, i nie mają większych problemów z nowym porządkiem. Pozostają skłonni do ustępstw, mam jednak wątpliwości, jak długo będą je znosić. Władza Lowe'a nad szpitalem straciła nieco ze swej stabilności po tym zamachu — opowiedział nieco bardziej szczegółowo, udzielając czarownicy tak świeżych i aktualnych informacji, jakie był w stanie posiąść w ostatnim czasie. Jego nazwisko czyniło go znacznie wrażliwszym na politykę, która wtargnęła z impetem w szpitalne mury. Nie chciał jednak zanadto zagłębiać się w tę tematykę o tak późnej porze. Z pewnością znaleźliby znacznie dogodniejszą okazję do omówienia tak grząskiego zagadnienia, wymagającego z ich strony – ze strony Rycerzy - poświęcenia uwagi oraz zaplanowania ruchów przynoszących jedynie upragniony sukces.
— Jak sobie życzysz — przyjął ze spokojem odmowę przyjęcia sukni od jednej z jego służących. W końcu i tak należały do niego. Przez twarz przemknęło rozbawienie oraz odrobina cynizmu, gdy wspomniała o nagości oraz wynikającej z tego krępacji. — To jedynie troska o twoje dobre samopoczucie. — Podążył wzrokiem za Deirdre obserwującą jego kobiety. Określenie to naturalnie go rozbawiło. Będąc otoczonym nimi przez całe swoje życie w rodzinnej posiadłości, nie postrzegał ich w inny sposób niż tło, które wypełniało powierzone mu obowiązki. Grał pierwsze skrzypce w tym przedstawieniu i ta kwestia nigdy miała się nie zmienić; nawet gdy poślubi obiecaną mu córkę Shackleboltów, jawiącą się w jego oczach jako piękność wyjątkowo przewyższająca te otaczające go na co dzień. Koronny klejnot, jak powtarzał za słowami dziadka, gdy opowiadał historie o potężnych czarownicach z jego rodu. Nie inny plan miał Zachary wobec swojej przyszłej żony, chcąc uczynić ją takim właśnie bóstwem.
W milczeniu przytaknął usłyszanemu stwierdzeniu. Nigdy nie mówił głośno o pięknie otaczających go dziewcząt pełniących służbę. Jakiekolwiek wspomnienie, wyróżnienie choćby jednej z nich wywołałoby lawinę domysłów oraz konsekwencji, których nie zamierzał ponosić. Traktował je wszystkie jednakowo obojętnie i tak miało być, póki świadomie rządził własnymi instyktami.
— Pełnią każdą z tych... funkcji — odparł, robiąc nieco pauzę w poszukiwaniu określenia pasującego do przedmiotowości. — Żadna z nich nie stoi ponad pozostałe, choć wszystkie są wyjątkowe. Wybrane, by pełnić służbę wobec nas, by przynieść dumę swoim rodzinom. Wierne, lojalne i posłuszne. — Uzupełnienie wypowiedzi przyszło łatwo. Nie zdradzał w końcu żadnej tajemnicy, nie wspominał o własnym życiu z nimi. Dzielił się wiedzą, której Deirdre najwyraźniej pożądała, a którą mógł, chciał się podzielić.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skinęła powoli głową na jego stwierdzenia: zgadzała się z każdym, zarówno tym dotyczącym odpoczynku Cassandry - czy Zachary wiedział, kto był ojcem kolejnego dziecka? - jak i wartości śmierciożerczej krwi. Wolała nie rozlewać jej w niezabezpieczonych miejscach, chociaż przecież właśnie takie działanie stało się przyczyną tych niecodziennych odwiedzin. Sądziła, że zjawi się na Wyspie Man w bardziej sprzyjających okolicznościach, elegancka, rozluźniona, gotowa zaspokoić własną ciekawość dotyczącą egzotycznej kultury, zamiast w negliżu zakrwawiać miękkie poduchy, odbierając zapewne wymęczonemu ciężką pracą uzdrowicielowi ciężkie godziny snu. Właściwie nie powinna przedłużać tego gwałtu na gościnności, lecz dalej czuła się osłabiona: wolała nie ryzykować dalekiej podróży do Białej Willi, i tak nadużyła szczęścia (oraz magicznych rezerw) pojawiając się w komnatach Shafiqa.
- Dziwnie nazywać zwierzę przyjacielem - skwitowała bezpardonowo, tonem miękkim, uprzejmym, jakim potrafiłaby złagodzić nawet bardziej ostre stwierdzenie. To dotyczące raroga podyktowane było ciekawością: Deirdre uznawała sowy za przedmioty codziennego użytku, nie poświęcając Moirze więcej uwagi niż było to konieczne. Nie przepadała za nieludźmi, nie rozumiała ich, nie pojmowała też słabości do słodkich kociąt czy wiernych psidwaków. - Spodziewasz się kogoś, kto może wbić ostrze między twe łopatki? - spytała spokojnie, zastanawiając się, jak wielu wrogów może mieć tak spokojny, wykształcony, pewny siebie uzdrowiciel. Biorąc pod uwagę kolor skóry: zapewne kilku by się znalazło, brytyjski konserwatyzm niezbyt chętnie spoglądał na osoby o innym odcieniu karnacji, sama doświadczała tego na własnej skórze przez wiele lat. Sięgnęła po kieliszek, z zadowoleniem zauważając, że dłoń już nie drży, że panuje nad własnym ciałem, które przestało rozpadać się na kawałki. Podobnym ruchem głowy przyjęła też toast, niezwykle potrzebny w tym trudnym dla niej okresie - tak bardzo chciała znów stać się silna, zapomnieć o bliznach, porażkach, o rozchwianiu. Może powinna częściej wychodzić, ścierać się z własnymi ograniczeniami, powrócić do dawnego życia, gdy nie była zamknięta w czterech ścianach luksusowej willi? Przymknęła oczy, rozkoszując się podrażniającym język alkoholem.
- Nie myślałeś o tym, by zostać ordynatorem? - spytała wprost, prawie przerywając budzącą otuchę opowieść o Świętym Mungu. Dobrze było słuchać wieści o tym, jak jedno z najważniejszych magicznych miejsc na mapie Londynu staje się ostoją nowego porządku. - Czarodzieje półkrwi są cenni. Jeśli współpracują i przyczyniają się do wzmacniania potęgi nowego Ministra oraz magicznej siły, oczywiście - powiedziała na głos, wygodniej opierając się o poduchy. Tęskniła za politycznymi dyskusjami, za wymianą poglądów, za rozmową z kimś dorosłym. Ostatnie tygodnie spędzała na walce z samą sobą i z dziećmi, ale odkąd opuszczała dom na dłużej, każda z tych relacji poprawiła się. - Może z perspektywy szlachcica wygląda to inaczej, ale mam nadzieję, że czarodzieje półkrwi zrozumieją, że tworzymy lepszy świat także dla nich. Można wyzbyć się plugawych przodków, zacząć nowe życie, udowodnić swą wartość - kontynuowała werbalną refleksję, upijając kolejnego łyka, przyjemnie rozgrzewającego ciało. - Chyba, że brud wsiąkł w magię i duszę tak głęboko, że nie da się go wyplenić - uśmiechnęła się lekko, tak, była niezwykle łaskawa, wręcz miłosierna - i ciekawa poglądów Zachary'ego na ten temat. Megalomania błękitnej krwi musiała ścierać się z pewnymi uprzedzeniami dotyczącymi egzotycznego pochodzenia.
Mającego wpływ nie tylko na polityczne, ale i moralne dylematy. Deirdre zamilkła na dłuższą chwilę, lekkim uśmiechem kwitując troskę Zachary'ego. Urocze, jak wielu mężczyzn dbało o jej dobre samopoczucie - i że tylko ci, którzy traktowali ją więcej niż podle budzili w niej ekstremalne uczucia. Wolała nie myśleć o tym, czy podobne rozważania drżą w sercach służących: chciała widzieć się jako samodzielna, niepodległa czarownica, która przed nikim nie chyli karku, lecz porównania do jednej z haremowych dziewcząt przeciskały się przez sito naiwnego samozaprzeczenia. - A więc jeśli jedna z nich przychodzi, by pościelić ci łoże, możesz w każdej chwili ją na to łoże pchnąć i odebrać to, co należy się dziedzicowi Shafiqów? - spytała melodyjnie i bezpruderyjnie, nie okazując ani odrobiny zawstydzenia. Jeśli poruszała tematy zbyt intymne wierzyła, że Zachary zmieni tory konwersacji. - Sam je wybierasz? Masz jakieś kryteria? Swoje ulubienice? Ile lat ma najmłodsza? - Gdyby nie słodki, odpowiednio zafascynowany, lekko kpiący i prowokujący ton, możnaby uznać wypowiedź Mericourt za natarczywą. Lata praktyki pozwoliły jej jednak na czarowanie nie tylko różdżką, ale i głosem, uśmiechem, przeciągnięciem głosek, całą aurą, z której korzystała nawet w mało sprzyjających wizualnych okolicznościach, okryta nieco zakrwawionym płaszczem. Nie spuszczała wzroku z Shafiqa nawet, gdy pochylała się nad kielichem, mocząc usta w wyjątkowo słodkim trunku.
- Dziwnie nazywać zwierzę przyjacielem - skwitowała bezpardonowo, tonem miękkim, uprzejmym, jakim potrafiłaby złagodzić nawet bardziej ostre stwierdzenie. To dotyczące raroga podyktowane było ciekawością: Deirdre uznawała sowy za przedmioty codziennego użytku, nie poświęcając Moirze więcej uwagi niż było to konieczne. Nie przepadała za nieludźmi, nie rozumiała ich, nie pojmowała też słabości do słodkich kociąt czy wiernych psidwaków. - Spodziewasz się kogoś, kto może wbić ostrze między twe łopatki? - spytała spokojnie, zastanawiając się, jak wielu wrogów może mieć tak spokojny, wykształcony, pewny siebie uzdrowiciel. Biorąc pod uwagę kolor skóry: zapewne kilku by się znalazło, brytyjski konserwatyzm niezbyt chętnie spoglądał na osoby o innym odcieniu karnacji, sama doświadczała tego na własnej skórze przez wiele lat. Sięgnęła po kieliszek, z zadowoleniem zauważając, że dłoń już nie drży, że panuje nad własnym ciałem, które przestało rozpadać się na kawałki. Podobnym ruchem głowy przyjęła też toast, niezwykle potrzebny w tym trudnym dla niej okresie - tak bardzo chciała znów stać się silna, zapomnieć o bliznach, porażkach, o rozchwianiu. Może powinna częściej wychodzić, ścierać się z własnymi ograniczeniami, powrócić do dawnego życia, gdy nie była zamknięta w czterech ścianach luksusowej willi? Przymknęła oczy, rozkoszując się podrażniającym język alkoholem.
- Nie myślałeś o tym, by zostać ordynatorem? - spytała wprost, prawie przerywając budzącą otuchę opowieść o Świętym Mungu. Dobrze było słuchać wieści o tym, jak jedno z najważniejszych magicznych miejsc na mapie Londynu staje się ostoją nowego porządku. - Czarodzieje półkrwi są cenni. Jeśli współpracują i przyczyniają się do wzmacniania potęgi nowego Ministra oraz magicznej siły, oczywiście - powiedziała na głos, wygodniej opierając się o poduchy. Tęskniła za politycznymi dyskusjami, za wymianą poglądów, za rozmową z kimś dorosłym. Ostatnie tygodnie spędzała na walce z samą sobą i z dziećmi, ale odkąd opuszczała dom na dłużej, każda z tych relacji poprawiła się. - Może z perspektywy szlachcica wygląda to inaczej, ale mam nadzieję, że czarodzieje półkrwi zrozumieją, że tworzymy lepszy świat także dla nich. Można wyzbyć się plugawych przodków, zacząć nowe życie, udowodnić swą wartość - kontynuowała werbalną refleksję, upijając kolejnego łyka, przyjemnie rozgrzewającego ciało. - Chyba, że brud wsiąkł w magię i duszę tak głęboko, że nie da się go wyplenić - uśmiechnęła się lekko, tak, była niezwykle łaskawa, wręcz miłosierna - i ciekawa poglądów Zachary'ego na ten temat. Megalomania błękitnej krwi musiała ścierać się z pewnymi uprzedzeniami dotyczącymi egzotycznego pochodzenia.
Mającego wpływ nie tylko na polityczne, ale i moralne dylematy. Deirdre zamilkła na dłuższą chwilę, lekkim uśmiechem kwitując troskę Zachary'ego. Urocze, jak wielu mężczyzn dbało o jej dobre samopoczucie - i że tylko ci, którzy traktowali ją więcej niż podle budzili w niej ekstremalne uczucia. Wolała nie myśleć o tym, czy podobne rozważania drżą w sercach służących: chciała widzieć się jako samodzielna, niepodległa czarownica, która przed nikim nie chyli karku, lecz porównania do jednej z haremowych dziewcząt przeciskały się przez sito naiwnego samozaprzeczenia. - A więc jeśli jedna z nich przychodzi, by pościelić ci łoże, możesz w każdej chwili ją na to łoże pchnąć i odebrać to, co należy się dziedzicowi Shafiqów? - spytała melodyjnie i bezpruderyjnie, nie okazując ani odrobiny zawstydzenia. Jeśli poruszała tematy zbyt intymne wierzyła, że Zachary zmieni tory konwersacji. - Sam je wybierasz? Masz jakieś kryteria? Swoje ulubienice? Ile lat ma najmłodsza? - Gdyby nie słodki, odpowiednio zafascynowany, lekko kpiący i prowokujący ton, możnaby uznać wypowiedź Mericourt za natarczywą. Lata praktyki pozwoliły jej jednak na czarowanie nie tylko różdżką, ale i głosem, uśmiechem, przeciągnięciem głosek, całą aurą, z której korzystała nawet w mało sprzyjających wizualnych okolicznościach, okryta nieco zakrwawionym płaszczem. Nie spuszczała wzroku z Shafiqa nawet, gdy pochylała się nad kielichem, mocząc usta w wyjątkowo słodkim trunku.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie spodziewał się, by ktokolwiek, kto nie posiadał takiego daru, był w stanie zrozumieć relację łączącą go z ptasim powiernikiem. Nie sądził także, aby przybliżanie historii Ammuna mogło nadać temu większego sensu czy zrozumienia. Wszelkie wyjaśnienia stałyby się tylko powodem do poszukiwania jeszcze większych różnic między Shafiqami a resztą angielskiej arystokracji. Choć nie każdy akceptował obecność rodziny Zachary'ego na Wyspach Brytyjskich, to status przyznany stulecia temu pozostawał w mocy i przez niego samego był w pełni akceptowany. Mimo to doceniał wagę własnego, egipskiego tytułu oraz płynącej zeń mocy. Mając w rękach angielską tytulaturę, posiadał jedynie nieco więcej władzy niż inni; kwestia ta nie była jednak w żaden sposób związana z posiadanym przez Shafiqa darem.
— To skomplikowane — zaakcentował, odpowiadając, ale także i nie zgłębiając tematu dalej. Ugodowa postawa Mericourt była dla niego jasnym sygnałem, że kreowanie sporu traktowała jako zbytek; porozumienie stanowiło rzecz znacznie ważniejszą. Nim podjął się odpowiedzi na postawione pytanie, upił łyk herbaty, nieco wzruszając barkami w geście bezradności. — Każdy może być wrogiem — postanowił odezwać się, spojrzeniem wędrując w zakamarki własnych komnat. Nie sugerował nic w kierunku Śmierciożerczyni, choć obawiał się, że mogła to w ten sposób odebrać, ale to nie dlatego kontynuował wątek. — Każdy, kto zda sobie sprawę z władzy, jaką posiadam, prędzej czy później zechce ją zyskać. — Dodał, tym razem sięgając po karafkę z winem, by nalać samemu sobie. Wypił dosyć spory łyk, posyłając Deirdre krótkie spojrzenie, nieco dłużej zatrzymując się na jej orientalnych rysach twarzy.
Jej inność była tym, co sprawiało, że nie odczuwał zbyt wielkiego wyobcowania pośród innych Rycerzy. Arystokracja miała całe lata na przywyknięcie do obecności kilku Shafiqów oraz Shackleboltów, jednak poplecznicy wyjątkowego kręgu Czarnego Pana mimo wszystko pozostawali zbiorem różnych osobowości, niekoniecznie zaznajomionych ze szlacheckimi zwyczajami bądź jakimkolwiek światowym obyciem. Nie wiedział, czy rzeczywiście tak było; nigdy nie przykładał wielkiej wagi i nie zamierzał tego robić, póki wzajemnie traktowali się z szacunkiem.
— Byłoby to jakieś ukoronowanie mojej pracy — odpowiedział powoli, wziąwszy łyk wina. — Czy stosowne? Nie wiem. Z pewnością mój wiek znajdzie równie wielu przeciwników co przytakiwaczy tej myśli. Może jakimś wyjściem byłoby przeczekanie i sięgnięcie znacznie wyżej? — Postawił pytanie, jawnie obejmując je retoryką. Odpowiedź na nie miała dla niego pozostać nieznana, być może nigdy. Dotychczas nie zastanawiał się nad tym, jak potoczą się jego losy w szpitalu. Wojna przybierała coraz wyraźniejsze kształty i nie wiedział, czego oczekiwać po działaniach w najbliższych tygodniach. Odejścia ze szpitala zbierały żniwo w nadmiarze pracy, ale być może była to właśnie okazja do usankcjonowania własnej pozycji, zaznaczenia, że także w szpitalu Rycerze mieli swojego przedstawiciela; jeśli kiedykolwiek dowiedzą się o jego istnieniu.
— Nie wszyscy dostrzegają w tym szansę na lepsze życie — odparł cicho, niejako zgadzając się ze słowami Mericourt, jednocześnie odnajdując niszę na uszczknięcie rąbka tajemnicy własnych poglądów. Wydawały mu się oczywiste, ale raz na jakiś czas wypadało o nich przypomnieć. — Jeśli nie okażą skruchy... nie ma dla nich miejsca — krótko zwieńczył opinię. Nie byli pośród innych, różnorakich głosów. Mógł pozwolić sobie na szczerość w jej obecności i prawdę, bez względu na zawarte w słowach okrucieństwo. Rzeczowe podejście do tematu zawsze stanowiło kluczowy fundament jego pracy jako uzdrowiciel i w ostatnich miesiącach stało się także tą samą podwaliną dla budowania jego politycznych wysiłków o kamiennej twarzy. Tę było jednak trudno zachować, gdy usłyszał prostotę pytania podszytego ciekawością, może nawet bezczelnością. Roześmiał się, czyniąc to niezwykle rzadko, niemal dziwiąc się samemu sobie, jak brzmiał w takich chwilach.
— Tak, z grubsza tak to wygląda — odpowiedział, gdy tylko uspokoił się i był w stanie składnie złożyć zdanie. Rozbawienie mimo to jasno wybrzmiewało z każdej wypowiedzianej zgłoski i musiał upić kolejny, solidny łyk wina, by zapanować nad samym sobą. Słodycz oraz ciepło rozlewające się w ciele tego konkretnego alkoholu działały na niego niezwykle kojąco i dlatego nie nawykł do sięgań doń zbyt często. — Cóż, mam jakiś głos w tym, kto będzie ścielić moje łoże, ale zazwyczaj zrzucam ten obowiązek na Tahira. Im mniej bezpośredniego kontaktu mają ze mną, tym lepiej dla mojego autorytetu. — Uniósł finalnie kieliszek w cichym toaście, pozostając nadal rozbawionym z własnych słów. Zdradzanie sekretów alkowy, jakby to ujęła ciotka Fathme, nie leżało w dobrym tonie, ale ten przecież nie miał w tej chwili żadnego znaczenia. To nocne spotkanie na zawsze miało zostać wymazane z kart jego historii, pozostając jedynie wspomnieniem pielęgnowanym każdego kolejnego dnia.
| z/t x2
— To skomplikowane — zaakcentował, odpowiadając, ale także i nie zgłębiając tematu dalej. Ugodowa postawa Mericourt była dla niego jasnym sygnałem, że kreowanie sporu traktowała jako zbytek; porozumienie stanowiło rzecz znacznie ważniejszą. Nim podjął się odpowiedzi na postawione pytanie, upił łyk herbaty, nieco wzruszając barkami w geście bezradności. — Każdy może być wrogiem — postanowił odezwać się, spojrzeniem wędrując w zakamarki własnych komnat. Nie sugerował nic w kierunku Śmierciożerczyni, choć obawiał się, że mogła to w ten sposób odebrać, ale to nie dlatego kontynuował wątek. — Każdy, kto zda sobie sprawę z władzy, jaką posiadam, prędzej czy później zechce ją zyskać. — Dodał, tym razem sięgając po karafkę z winem, by nalać samemu sobie. Wypił dosyć spory łyk, posyłając Deirdre krótkie spojrzenie, nieco dłużej zatrzymując się na jej orientalnych rysach twarzy.
Jej inność była tym, co sprawiało, że nie odczuwał zbyt wielkiego wyobcowania pośród innych Rycerzy. Arystokracja miała całe lata na przywyknięcie do obecności kilku Shafiqów oraz Shackleboltów, jednak poplecznicy wyjątkowego kręgu Czarnego Pana mimo wszystko pozostawali zbiorem różnych osobowości, niekoniecznie zaznajomionych ze szlacheckimi zwyczajami bądź jakimkolwiek światowym obyciem. Nie wiedział, czy rzeczywiście tak było; nigdy nie przykładał wielkiej wagi i nie zamierzał tego robić, póki wzajemnie traktowali się z szacunkiem.
— Byłoby to jakieś ukoronowanie mojej pracy — odpowiedział powoli, wziąwszy łyk wina. — Czy stosowne? Nie wiem. Z pewnością mój wiek znajdzie równie wielu przeciwników co przytakiwaczy tej myśli. Może jakimś wyjściem byłoby przeczekanie i sięgnięcie znacznie wyżej? — Postawił pytanie, jawnie obejmując je retoryką. Odpowiedź na nie miała dla niego pozostać nieznana, być może nigdy. Dotychczas nie zastanawiał się nad tym, jak potoczą się jego losy w szpitalu. Wojna przybierała coraz wyraźniejsze kształty i nie wiedział, czego oczekiwać po działaniach w najbliższych tygodniach. Odejścia ze szpitala zbierały żniwo w nadmiarze pracy, ale być może była to właśnie okazja do usankcjonowania własnej pozycji, zaznaczenia, że także w szpitalu Rycerze mieli swojego przedstawiciela; jeśli kiedykolwiek dowiedzą się o jego istnieniu.
— Nie wszyscy dostrzegają w tym szansę na lepsze życie — odparł cicho, niejako zgadzając się ze słowami Mericourt, jednocześnie odnajdując niszę na uszczknięcie rąbka tajemnicy własnych poglądów. Wydawały mu się oczywiste, ale raz na jakiś czas wypadało o nich przypomnieć. — Jeśli nie okażą skruchy... nie ma dla nich miejsca — krótko zwieńczył opinię. Nie byli pośród innych, różnorakich głosów. Mógł pozwolić sobie na szczerość w jej obecności i prawdę, bez względu na zawarte w słowach okrucieństwo. Rzeczowe podejście do tematu zawsze stanowiło kluczowy fundament jego pracy jako uzdrowiciel i w ostatnich miesiącach stało się także tą samą podwaliną dla budowania jego politycznych wysiłków o kamiennej twarzy. Tę było jednak trudno zachować, gdy usłyszał prostotę pytania podszytego ciekawością, może nawet bezczelnością. Roześmiał się, czyniąc to niezwykle rzadko, niemal dziwiąc się samemu sobie, jak brzmiał w takich chwilach.
— Tak, z grubsza tak to wygląda — odpowiedział, gdy tylko uspokoił się i był w stanie składnie złożyć zdanie. Rozbawienie mimo to jasno wybrzmiewało z każdej wypowiedzianej zgłoski i musiał upić kolejny, solidny łyk wina, by zapanować nad samym sobą. Słodycz oraz ciepło rozlewające się w ciele tego konkretnego alkoholu działały na niego niezwykle kojąco i dlatego nie nawykł do sięgań doń zbyt często. — Cóż, mam jakiś głos w tym, kto będzie ścielić moje łoże, ale zazwyczaj zrzucam ten obowiązek na Tahira. Im mniej bezpośredniego kontaktu mają ze mną, tym lepiej dla mojego autorytetu. — Uniósł finalnie kieliszek w cichym toaście, pozostając nadal rozbawionym z własnych słów. Zdradzanie sekretów alkowy, jakby to ujęła ciotka Fathme, nie leżało w dobrym tonie, ale ten przecież nie miał w tej chwili żadnego znaczenia. To nocne spotkanie na zawsze miało zostać wymazane z kart jego historii, pozostając jedynie wspomnieniem pielęgnowanym każdego kolejnego dnia.
| z/t x2
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Leżał. Fizyczny ból dawno go opuścił, pozostawiając za sobą ledwie blizny na plecach oraz lewym ramieniu. Szybko rzucone zaklęcia pozwoliły mu uniknąć znamion brzydkich, nierównych na zawsze mających pozostać na jego ciele. Te, o które zadbał z czasem zapewne znikną, zbledną, nikle odznaczając się na ciemnej skórze, pozostając za to wyjątkowo wyraźnie w jego pamięci, wypełniając boleśnie doświadczaną pustkę.
Brak wspomnień, ewidentne przerwanie logicznie doświadczanej rzeczywistości, stał się jego jedynym tematem rozmyślań. Nadaremnych, o czym doskonale wiedział, raz po raz tłumacząc sobie, iż tak czyste zagranie wywołane było niczym innym a dobrze rzuconym Obliviate. Pamięć nigdy go nie zawodziła, toteż cudza ingerencja w jego umysł stanowiła jedyną rzecz, co do której był pewien, nie mając na to przecież żadnych dowodów. Do tego wniosku dotarł absurdalnie szybko. Nie przyjmował innego wyjaśnienia, znając samego siebie, nie łudząc się, iż ktokolwiek był w stanie rozświetlić mu mrok z tego jednego, konkretnego dnia. Nie szukał nawet – gorycz porażki przełykał z trudem, leżąc na brzuchu, na całej szerokości łoża w komnatach.
Nie potrafił spać w żaden inny sposób; łatwo nawykł do nowej pozycji, do braku ubrań i lekkiej, chłodnej w dotyku satyny okrywającej go przed wzrokiem służących. Długo nie wytrzymywał pod nią, nieokreślonymi ruchami stóp ściągając tak, by zakrywała poniżej pleców. Nie miał złudzeń, że kompletnie nagi był widziany przez te, które dla niego istniały. Nie zajmował tym swoich myśli, niezbyt długo, przez kilka ostatnich dni zmagając się z klęską wobec samego siebie oraz innych, których nie był w stanie sobie przypomnieć.
Z głową na miękkiej poduszce skręconą ku dziennej części jego komnat, spoglądał na blizny na lewym ramieniu. Jasnym, zwykle bystrym wzrokiem wodził po tym, co ewidentnie stanowiło przykład nieudanej teleportacji. Nigdy nie miał z nią problemów, a inne znamiona kierowały go ku walce, którą zapewne toczył. Z kim? Przeciwko komu? Z jakim skutkiem? Nieustannie stawiał trzy, dokładnie te same, dokładniej w tej samej kolejności pytania, na każde odpowiadając milczeniem. Nawet do swojego ptasiego powiernika nie odzywał się, większość czasu spędzonego w łóżku poświęcając na sen. Gdy się budził, Ammun zawsze obserwował go – wpierw ze złotej żerdzi po drugiej stronie komnat, by wreszcie podzielić dystans i towarzyszyć swemu panu z ramy łoża. Stał się strażnikiem, skutecznie przeganiając służbę, utrzymując ją z daleka. Każdego dnia był tym, który zezwalał wąskiemu gronu w postaci Tahira oraz ciotki Fathme zbliżyć się. Na krótko, ledwie kilka minut.
Leżał już którąś godzinę od przebudzenia, spoglądając na miedniczkę z wodą oraz ręcznik ustawione na niskim stoliku opodal. Nie miał siły, nie miał ochoty na zadbanie o siebie, niezmiennie w ciągu ostatnich dni pozostając niereprezentatywnym szajchem niezdolnym do pełnienia dumnej służby jego przodków. Nie sięgał po słoiczki z maściami, niewiele jadł, doświadczając trudnego w wyjaśnieniu braku apetytu czy jakichkolwiek przejawów dbania o siebie. Z rzadka sięgał ku piórom Ammuna, opuszkami palców gładząc je, by zaraz z powrotem ukryć rękę pod poduszką, a wzrokiem utknąć w uchylonych drzwiach całkowicie niezgodnie z wydanym rozkazem. Ciotka ewidentnie lubiła spoglądać przez nie, wzbudzając w nim wrażenie, iż robiła to całymi dniami, lecz teraz jej nie było, a drzwi zostały zamknięte. Ruch zamka w drewnie, widok obracanej złotej gałki na chwilę przykuł jego uwagę, lecz od razu zamknął oczy. Gdy je otworzył, zrobił to szeroko, spinając każdy mięsień ciała, odczuwając ból nie na widok ciotki zamkniętej w ukłonie, który najwyraźniej zamierzała zakończyć na jego polecenie. To widok zupełnie innej osoby wprawił go w szybsze bicie serca, grymas złości nieokazanej na zewnątrz. — Safiya — wydusił z siebie dość ochryple, zauważając, jak kilkudniowe odzwyczajenie się od ludzkiego języka działało na wyschnięte gardło. Powoli przełknął ślinę, językiem przejechał po zębach. — Co ty... możesz odejść, ciociu — zaczął, lecz urwał, spoglądając na Fathme. Nakazał jej odejść, ten jeden z niewielu razy widząc, jak posłusznie spełnia polecenie, nie domykając drzwi. Doskonale znała zasady, a teraz je złamała.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lady Shacklebolt ceniła sobie świeże powietrze i okazałą roślinność, nic więc dziwnego, że każdego dnia doglądała swojego ogrodu może nawet zbyt nadgorliwie, niż powinna. Wiosna jednak niewątpliwie sprawiała, że coraz częściej wychodziła z zakurzonej pracowni, ze swoich komnat w ogóle. Chociaż porada Frances dotycząca eliksiru wspomagającego sadzonki okazała się pomocna i przyniosła oczekiwany efekt, tak zafascynowana piękną pogodą i błogą ciszą murów posiadłości zdołała przysnąć w cieniu, pod młodą jabłonką, by gwałtownie zaledwie kilka minut później pozostać obudzoną niespodziewanym listem.
Spisana kobiecą dłonią treść okazała się równie niespodziewana, co stresogenna, wymagając na mulatce podjęcie natychmiastowych decyzji, o które sama by się nie podejrzewała jeszcze przed dwoma miesiącami. Kiedy uzyskała zielone światło na opuszczenie posiadłości, ku swojemu zadowoleniu zauważając jakby ulgę malującą się na twarzach rodziców, i niewiele później zjawiła się na Wyspie Man w towarzystwie służek, stres pogłębił się. Bo jeśli miała wierzyć treści listu, lord Shafiq nie opuszczał swoich komnat, a więc – w jaki sposób miała upewnić się czy wszystko było w porządku? Jedynymi komnatami jakie znała były te w rodowej posiadłości. Skąd też miała mieć pewność, że nie odeśle jej z kwitkiem, uważając niezapowiedzianą wizytę za zwykłe wtargnięcie?
Zauważyła, że wszelka dyskusja z lady Fathme, którą napotkała zaraz po przekroczeniu progu siedziby nie wchodziła w rachubę; wykazująca się niespotykanym i godnym podziwu uporem niemal od razu poprowadziła czarownicę przez pół posiadłości, pod wejście do komnat Zacharego. Zamiast jednak zapowiedzieć ją jakkolwiek, ponaglającym wręcz wzrokiem upewniła się, że stąpała za nią. W pierwszym, naturalnym odruchu zatrzymała się przed drzwiami wyraźnie poddając w wątpliwość ów pomysł, jak i złamanie przyjętego protokołu. Dopiero za drugim nadeszła myśl, że jeśli faktycznie było tak źle, jak mówiono, nie miała szczególnie innego wyjścia; pamiętała doskonale ludzi, którzy odwiedzali jej babkę, ale też tych, których odwiedzała ona. Pozbawieni sił witalnych, zdrowia i chęci życia, nieporuszający się o własnych siłach... w tym przypadku cel uświęcał środki. Posłusznie opuściła głowę, wbiła wzrok w podłogę, dziękując w duchu za burzę kręconych włosów przysłaniających widok.
– Ta sytuacja również dla mnie jest niekomfortowa – odezwała się, kiedy tylko kobieta zgodnie z poleceniem opuściła komnaty a ona wreszcie ubrała rozgonione myśli w odpowiednie słowa, przystając na skraju łóżka – jednak wiadomość od lady Fathme brzmiała nader niepokojąco i nie mogłam przejść obok niej obojętnie; ufam, że tym razem zrozumiesz moją impertynencję – w głosie czarownicy pobrzmiewał obronny ton, lecz na próżno było wyczekiwać przeprosin, czy kajania się za naruszenie prywatności lorda. Zarówno ona, jak i przyjęte ogólnie zasady zostały złamane wraz z dostarczonym przez sowę listem dzisiejszego poranka, a skoro już tu dotarła i upewniła się, że starsza kobieta właściwie nie skłamała i nie snuła dziwnej, podstępnej intrygi, postanowiła wykorzystać czas na krótką rozmowę. O ile lord wyrazi chęci, których – jak i innych emocji, poza zrozumiałym zdziwieniem – nie dało się odczytać z jego twarzy. Powoli jednak oswajała się z zachowaniami i charakterem przyszłego męża, mając nadzieję, że być może kiedyś, jeszcze przed ślubem, zdoła otworzyć się przed nią bardziej.
– Nie zamierzam się narzucać, Zachary – zaczęła, w pełni gotowa na poniesienie konsekwencji swojego niezamierzonego wtargnięcia, kiedy jednak te nie nadeszły, wreszcie zwróciła twarz w kierunku uzdrowiciela. Chociaż ostatnim razem dojrzenia tego, czego nie powinna podczas spotkania z lordem Lestrange, po prostu odwróciła wzrok i nie przywiązała wagi do błahych dziwactw mężczyzny, w tym przypadku odkryte od pasa w górę ciało bynajmniej nie zaliczało się do widzimisię; dostrzegła świeże rany, niegojące się wskutek braku odpowiedniej pielęgnacji i zmarszczyła czoło na znak niezrozumienia. Czyżby ktoś, kto dbał o życie i zdrowie innych osób, nie dbał o swoje własne?, pomyślała wpierw, nie interesując się przyczyną ich powstania. A potem wykazała większe zrozumienie wobec kroku lady Shafiq.
Spisana kobiecą dłonią treść okazała się równie niespodziewana, co stresogenna, wymagając na mulatce podjęcie natychmiastowych decyzji, o które sama by się nie podejrzewała jeszcze przed dwoma miesiącami. Kiedy uzyskała zielone światło na opuszczenie posiadłości, ku swojemu zadowoleniu zauważając jakby ulgę malującą się na twarzach rodziców, i niewiele później zjawiła się na Wyspie Man w towarzystwie służek, stres pogłębił się. Bo jeśli miała wierzyć treści listu, lord Shafiq nie opuszczał swoich komnat, a więc – w jaki sposób miała upewnić się czy wszystko było w porządku? Jedynymi komnatami jakie znała były te w rodowej posiadłości. Skąd też miała mieć pewność, że nie odeśle jej z kwitkiem, uważając niezapowiedzianą wizytę za zwykłe wtargnięcie?
Zauważyła, że wszelka dyskusja z lady Fathme, którą napotkała zaraz po przekroczeniu progu siedziby nie wchodziła w rachubę; wykazująca się niespotykanym i godnym podziwu uporem niemal od razu poprowadziła czarownicę przez pół posiadłości, pod wejście do komnat Zacharego. Zamiast jednak zapowiedzieć ją jakkolwiek, ponaglającym wręcz wzrokiem upewniła się, że stąpała za nią. W pierwszym, naturalnym odruchu zatrzymała się przed drzwiami wyraźnie poddając w wątpliwość ów pomysł, jak i złamanie przyjętego protokołu. Dopiero za drugim nadeszła myśl, że jeśli faktycznie było tak źle, jak mówiono, nie miała szczególnie innego wyjścia; pamiętała doskonale ludzi, którzy odwiedzali jej babkę, ale też tych, których odwiedzała ona. Pozbawieni sił witalnych, zdrowia i chęci życia, nieporuszający się o własnych siłach... w tym przypadku cel uświęcał środki. Posłusznie opuściła głowę, wbiła wzrok w podłogę, dziękując w duchu za burzę kręconych włosów przysłaniających widok.
– Ta sytuacja również dla mnie jest niekomfortowa – odezwała się, kiedy tylko kobieta zgodnie z poleceniem opuściła komnaty a ona wreszcie ubrała rozgonione myśli w odpowiednie słowa, przystając na skraju łóżka – jednak wiadomość od lady Fathme brzmiała nader niepokojąco i nie mogłam przejść obok niej obojętnie; ufam, że tym razem zrozumiesz moją impertynencję – w głosie czarownicy pobrzmiewał obronny ton, lecz na próżno było wyczekiwać przeprosin, czy kajania się za naruszenie prywatności lorda. Zarówno ona, jak i przyjęte ogólnie zasady zostały złamane wraz z dostarczonym przez sowę listem dzisiejszego poranka, a skoro już tu dotarła i upewniła się, że starsza kobieta właściwie nie skłamała i nie snuła dziwnej, podstępnej intrygi, postanowiła wykorzystać czas na krótką rozmowę. O ile lord wyrazi chęci, których – jak i innych emocji, poza zrozumiałym zdziwieniem – nie dało się odczytać z jego twarzy. Powoli jednak oswajała się z zachowaniami i charakterem przyszłego męża, mając nadzieję, że być może kiedyś, jeszcze przed ślubem, zdoła otworzyć się przed nią bardziej.
– Nie zamierzam się narzucać, Zachary – zaczęła, w pełni gotowa na poniesienie konsekwencji swojego niezamierzonego wtargnięcia, kiedy jednak te nie nadeszły, wreszcie zwróciła twarz w kierunku uzdrowiciela. Chociaż ostatnim razem dojrzenia tego, czego nie powinna podczas spotkania z lordem Lestrange, po prostu odwróciła wzrok i nie przywiązała wagi do błahych dziwactw mężczyzny, w tym przypadku odkryte od pasa w górę ciało bynajmniej nie zaliczało się do widzimisię; dostrzegła świeże rany, niegojące się wskutek braku odpowiedniej pielęgnacji i zmarszczyła czoło na znak niezrozumienia. Czyżby ktoś, kto dbał o życie i zdrowie innych osób, nie dbał o swoje własne?, pomyślała wpierw, nie interesując się przyczyną ich powstania. A potem wykazała większe zrozumienie wobec kroku lady Shafiq.
goddesses don't speak in whispers;
they scream.
Każdy krok wykonany przez Safiyę w stronę łóżka sprawiał, że tężał. Mięśnie napinały się, wprawiając je w bolesny ruch po tak długiej – jak na Zachary'ego – stagnacji. Palce skryte pod poduszką zaciskały się kurczowo w pięść, by zaraz rozcapierzyć, wbić w miękką pościel i ponowić swój proceder. Również oddech stał się cięższy, choć ten w ogólnym wyrazie pozostał bez większych zmian w wyrazie twarzy. Wzrok czujnie spoglądał, jakby czarownica była bestią polującą na ranną zwierzynę. Na szczęście miał przy sobie wiernego towarzysza.
Ammun nastroszył pióra, rozkładając skrzydła. Wykrzyczał ostrzeżenie zrozumiałe jedynie dla Shafiqa – namiastka symbolicznego uśmiechu pełnego wdzięczności przebiegła przez usta i policzki – szykując się do rzucenia w obronie pana. Zachary, w leniwej odpowiedzi, wydał z siebie krótkie, przelotne gwizdnięcie, nie mające nic wspólnego z językiem, którym władał. Pragnął jedynie zwrócić na siebie uwagę raroga, co w istocie było dość łatwe. Mierzył się ze stworzeniem na spojrzenia, nie wypowiadając ani jednego słowa, oczekując okazania posłuszeństwa. Nie w taki sposób zamierzał przedstawiać Safiyę ptasiemu towarzyszowi, jednak nie chciał, aby od samego początku raróg był do niej wrogo nastawiony. Nie wydał także polecenia, w jego chłodnym zazwyczaj wzroku pojawiło się coś, co ewidentnie było przyjacielską prośbą. Zniknęło równie szybko, gdy spojrzenie powędrowało z powrotem ku lady.
— Musisz mu wybaczyć, Safiyo. Nie jest przyzwyczajony do niezapowiedzianych wizyt w moich komnatach. — Usprawiedliwił stworzenie suchym tonem, sytuację mającą miejsce przed momentem traktując jako całkowicie oczywistą w jego świecie. Nie zastanawiał się nad tym, jak córka Shackleboltów miała to odebrać. Jeśli nikt wcześniej nie uprzedził jej w kwestii ptasiego towarzystwa, to teraz istniała jedna i niepowtarzalna okazja, by się z tym oswoić i zaakceptować. Innego splotu zdarzeń sobie nie wyobrażał.
— Fathme nie powinna się wtrącać. Doskonale o tym wie. Złamała reguły... — urwał, ze swojej leżącej pozycji, z głową na poduszce spoglądając na przyszłą żonę. Podjęcie się tłumaczenia surowości zasad oraz tradycji, w których tak on, jak i jego ciotka, został wychowany, spełzło wraz z brakiem słów. Utracił je na rzecz dość niepokojącego grymasu, gdy w poruszonym temacie sam poruszył się, nieco zbyt mocno naciągając skórę na plecach. Zacisnął zęby na języku, powstrzymując krótki potok rodzimych inwektyw. Dodatkowy ból na tak wrażliwym organie był tym, co powstrzymywało go od przepędzenia służby czy garstki krewnych, którzy podejmowali próby opieki. Dotychczas jedyną, która usłyszała potok obelg była Fathme, lecz zdawała się nie reagować na nagły wybuch agresji Zachary'ego. On sam przeżywał to wyjątkowo mocno; nigdy nie dawał ponosić się emocjom, mając nad nimi żelazną kontrolę. Ten incydent sprzed paru dni poruszył go i w stronę ciotki nie powiedział już nic poza finalnym ostrzeżeniem, by trzymała się od tego z daleka. Nie usłuchała, czego w zasadzie spodziewał się. Przynajmniej w pewnym sensie, bowiem jeszcze nie nawykł do jej towarzystwa, zazwyczaj mając przed sobą tyle zajęć, iż wspólny posiłek z Fathme stawał się obrzędem przekładanym na bliżej nieokreślone jutro. Akceptacja tego stanu była łatwa, prosta, niemal przyjemna, a teraz – gdy postanowiła wtrącić się – niezmiennie pozostając solą w oku, przemieniła się w oliwę dolewaną wprost do ognia. Sprowadziła Safiyę; bogowie wiedzieli, jakie bzdury zakorzeniła w młodym umyśle arystokratki, zmuszając go do konfrontacji.
— Dlaczego — jesteś tutaj, nie sformułował pytania. Głos ugrzązł w zaschniętym gardle. Uniósł się nieco, wyciągając poranione ramie spod poduszki, eksponując je. Widziała już blizny na plecach, o których pochodzeniu nie miał najmniejszego pojęcia. O tej wiedział jeszcze mniej, posiadając jedynie wiedzę, iż była efektem rozszczepienia. Skutkiem nieudanej teleportacji, po którą musiał świadomie sięgnąć, tak jak teraz w pełni zmysłów sięgał po porcelanową czarkę z przestygłą herbatą. Upił niewielki łyk, nieporadnie, trochę jak dziecko, pozwalając płynowi ściec po brodzie na poduszkę. W istocie było mu w tej chwili wszystko jedno. Safiya zobaczyła w pełnej krasie porażkę, jaką sobą reprezentował, a Fathme dopięła swego. Przekonanie, iż ciotka sabotowała sojusz pieczętowany od ponad ośmiu miesięcy, rosło w nim z każdą sekundą, stając się coraz wyraźniejsze. Jeśli wiedziała, jeśli miała świadomość, co narobiła, konsekwencje tego czynu miały być okrutne. Jedyną niewinną pozostawała ona, dla której przesunął się w głąb łóżka, czyniąc z krawędzi miejsce, które mogła zająć. — Usiądź, proszę — wymamrotał cicho, nieco poprawiając siebie jak i narzutę, pod którą leżał. Był w stanie skryć chociaż resztki własnej godności, choć robił to nieporadnie, przez chwilę szamocząc się z pościelą. Potem ułożył głowę na poduszce i utkwił wyczekujące spojrzenie w Safiyi. Jeśli chciała coś powiedzieć, była to niewątpliwie idealna okazja, gdyż Zachary mógł tylko słuchać.
Ammun nastroszył pióra, rozkładając skrzydła. Wykrzyczał ostrzeżenie zrozumiałe jedynie dla Shafiqa – namiastka symbolicznego uśmiechu pełnego wdzięczności przebiegła przez usta i policzki – szykując się do rzucenia w obronie pana. Zachary, w leniwej odpowiedzi, wydał z siebie krótkie, przelotne gwizdnięcie, nie mające nic wspólnego z językiem, którym władał. Pragnął jedynie zwrócić na siebie uwagę raroga, co w istocie było dość łatwe. Mierzył się ze stworzeniem na spojrzenia, nie wypowiadając ani jednego słowa, oczekując okazania posłuszeństwa. Nie w taki sposób zamierzał przedstawiać Safiyę ptasiemu towarzyszowi, jednak nie chciał, aby od samego początku raróg był do niej wrogo nastawiony. Nie wydał także polecenia, w jego chłodnym zazwyczaj wzroku pojawiło się coś, co ewidentnie było przyjacielską prośbą. Zniknęło równie szybko, gdy spojrzenie powędrowało z powrotem ku lady.
— Musisz mu wybaczyć, Safiyo. Nie jest przyzwyczajony do niezapowiedzianych wizyt w moich komnatach. — Usprawiedliwił stworzenie suchym tonem, sytuację mającą miejsce przed momentem traktując jako całkowicie oczywistą w jego świecie. Nie zastanawiał się nad tym, jak córka Shackleboltów miała to odebrać. Jeśli nikt wcześniej nie uprzedził jej w kwestii ptasiego towarzystwa, to teraz istniała jedna i niepowtarzalna okazja, by się z tym oswoić i zaakceptować. Innego splotu zdarzeń sobie nie wyobrażał.
— Fathme nie powinna się wtrącać. Doskonale o tym wie. Złamała reguły... — urwał, ze swojej leżącej pozycji, z głową na poduszce spoglądając na przyszłą żonę. Podjęcie się tłumaczenia surowości zasad oraz tradycji, w których tak on, jak i jego ciotka, został wychowany, spełzło wraz z brakiem słów. Utracił je na rzecz dość niepokojącego grymasu, gdy w poruszonym temacie sam poruszył się, nieco zbyt mocno naciągając skórę na plecach. Zacisnął zęby na języku, powstrzymując krótki potok rodzimych inwektyw. Dodatkowy ból na tak wrażliwym organie był tym, co powstrzymywało go od przepędzenia służby czy garstki krewnych, którzy podejmowali próby opieki. Dotychczas jedyną, która usłyszała potok obelg była Fathme, lecz zdawała się nie reagować na nagły wybuch agresji Zachary'ego. On sam przeżywał to wyjątkowo mocno; nigdy nie dawał ponosić się emocjom, mając nad nimi żelazną kontrolę. Ten incydent sprzed paru dni poruszył go i w stronę ciotki nie powiedział już nic poza finalnym ostrzeżeniem, by trzymała się od tego z daleka. Nie usłuchała, czego w zasadzie spodziewał się. Przynajmniej w pewnym sensie, bowiem jeszcze nie nawykł do jej towarzystwa, zazwyczaj mając przed sobą tyle zajęć, iż wspólny posiłek z Fathme stawał się obrzędem przekładanym na bliżej nieokreślone jutro. Akceptacja tego stanu była łatwa, prosta, niemal przyjemna, a teraz – gdy postanowiła wtrącić się – niezmiennie pozostając solą w oku, przemieniła się w oliwę dolewaną wprost do ognia. Sprowadziła Safiyę; bogowie wiedzieli, jakie bzdury zakorzeniła w młodym umyśle arystokratki, zmuszając go do konfrontacji.
— Dlaczego — jesteś tutaj, nie sformułował pytania. Głos ugrzązł w zaschniętym gardle. Uniósł się nieco, wyciągając poranione ramie spod poduszki, eksponując je. Widziała już blizny na plecach, o których pochodzeniu nie miał najmniejszego pojęcia. O tej wiedział jeszcze mniej, posiadając jedynie wiedzę, iż była efektem rozszczepienia. Skutkiem nieudanej teleportacji, po którą musiał świadomie sięgnąć, tak jak teraz w pełni zmysłów sięgał po porcelanową czarkę z przestygłą herbatą. Upił niewielki łyk, nieporadnie, trochę jak dziecko, pozwalając płynowi ściec po brodzie na poduszkę. W istocie było mu w tej chwili wszystko jedno. Safiya zobaczyła w pełnej krasie porażkę, jaką sobą reprezentował, a Fathme dopięła swego. Przekonanie, iż ciotka sabotowała sojusz pieczętowany od ponad ośmiu miesięcy, rosło w nim z każdą sekundą, stając się coraz wyraźniejsze. Jeśli wiedziała, jeśli miała świadomość, co narobiła, konsekwencje tego czynu miały być okrutne. Jedyną niewinną pozostawała ona, dla której przesunął się w głąb łóżka, czyniąc z krawędzi miejsce, które mogła zająć. — Usiądź, proszę — wymamrotał cicho, nieco poprawiając siebie jak i narzutę, pod którą leżał. Był w stanie skryć chociaż resztki własnej godności, choć robił to nieporadnie, przez chwilę szamocząc się z pościelą. Potem ułożył głowę na poduszce i utkwił wyczekujące spojrzenie w Safiyi. Jeśli chciała coś powiedzieć, była to niewątpliwie idealna okazja, gdyż Zachary mógł tylko słuchać.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uprzejmym uśmiechem zbyła uwagę lorda, nie zastanawiając się niepotrzebnie nad jego słowami i tym, czym były zapowiedziane wizyty, zwłaszcza teraz, kiedy z pewną dozą nieufności spoglądała w kierunku raroga. Chociaż w innej sytuacji doceniłaby piękno stworzenia, z pewnością również jego instynkt obronny wobec swojego pana, w tej jedynie liczyła na to, by zwierzę pozostało na swoim miejscu. Jedynie niewybredna myśl, w której widziała ptaka jako jedną z piękniejszych ofiar złożonych bóstwom na ołtarzyku, zaprzątnęła głowę czarownicy, ale odgoniła ją bardzo szybko, karcąc się w duchu za to, że w ogóle sobie na nią pozwoliła. Nie powiedziała właściwie nic, spuszczając wzrok ze zwierzęcia dopiero wtedy, gdy to wróciło do swojego wcześniejszego zajęcia – ale nieprzyjemna świadomość, że znajduje się nieopodal, gdzieś za jej plecami, gotowe do zerwania się, pozostała.
Czarownica doskonale wiedziała, że lady Fathme złamała reguły i nieistotnym było, czy były to sztywne ramy wychowania w rodzie, czy nie; złamała ogólne zasady, w których narzeczona nie wchodziła do sypialni przyszłego męża przed ślubem i vice versa, i nie słyszała o odstępstwach od tej reguły, a przynajmniej były one bardzo skrzętnie ukrywane przed światem zewnętrznym. Wina jednak zawsze leżała po obu stronach, więc Safia nie zrzucała jej w pełni na krewniaczkę narzeczonego. Mogła odmówić wejścia do komnat, przemyśleć co zrobić na spokojnie, bez podejmowania decyzji w emocjach, i nawet jeśli spodziewała się reprymendy ze strony Zacharego, była mile zaskoczona jego zachowaniem.
– Nie obwiniaj jej – poprosiła łagodnie, splatając obie dłonie przed sobą – przynajmniej nie całkowicie – zasugerowała, zauważając jak twarz lorda przy próbie podniesienia się przeszywa bolesny grymas. Stłumiła w sobie chęć pomocy, swoją opiekuńczą postawę, z którą tutaj przyszła, zdając sobie sprawę z tego, iż mężczyźni pomoc niechętnie przyjmowali. Woleli zgrywać samodzielnych wtedy, kiedy nie trzeba było, najwyraźniej w ten sposób trzymając swoje samopoczucie i ego w ryzach. Widziała to u swoich braci, ale i u pacjentów babci dawniej. Jak na razie próbowała odszukać samą siebie w tej niecodziennej dlań konfrontacji. – Pierwszym z powodów jest list, który dzisiaj otrzymałam – odpowiedziała wreszcie – lady wyraźnie zaznaczyła, że ktoś na ciebie napadł, jesteś w opłakanym stanie i, cóż, nie przestrzegasz zaleceń; możesz mi wierzyć lub nie, ale zmartwiło mnie to – drugi z powodów był bardziej oczywisty, ale nie chciała mówić go na głos, wiedząc, że lord mógł się sam domyślić. Drugim powodem było to, że nie miała innego wyjścia i każda reakcja na przysłaną sowę mogła zostać odczytana niepomyślnie, nawet ta, którą ostatecznie wybrała. Gdyby zignorowała wiadomość, czy odwlekała w czasie, wyszłaby zapewne na osobę, której nie zależy, co w skrajnym przypadku mogłoby zostać odebrane jako niechęć wobec rodu przyszłego męża. Za jego pozwoleniem zresztą przysiadła na skraju łoża, skąd miała lepszy widok na słoiczki z maściami. – Nie rozumiem skąd przekonanie, że mam na ciebie jakikolwiek wpływ – bo przecież nie miała żadnego i wątpiła, że będzie go mieć nawet po ślubie. – Nie wspomniała niestety o tym, że maści wystarczy ci zaledwie na dwa razy... przyrządziłabym świeżą – westchnęła, zauważając w jak zabawnych okolicznościach zdradziła mu to jedną ze swoich trzech profesji – skoro już tu jestem, Zachary, a mleko się rozlało, chciałabym się do czegoś przydać tak, jak przydawałam się mojej babce, uzdrowicielce, podczas pracy – obróciła w dłoni jeden z pojemniczków. – Pozwól mi o ciebie zadbać tym razem – dodała subtelnym, prawie niesłyszalnym tonem, ale w zasadzie nie oczekiwała zgody. Odłożyła słoiczek na łóżko i ostrożnie odebrała lordowi naczynie z herbatą, odnajdując zaraz po tym swoją różdżkę. – Jesteś w stanie usiąść? – z lekkim drgnięciem ust poruszyła różdżką, otwierając okna. W pomieszczeniu było duszno.
Czarownica doskonale wiedziała, że lady Fathme złamała reguły i nieistotnym było, czy były to sztywne ramy wychowania w rodzie, czy nie; złamała ogólne zasady, w których narzeczona nie wchodziła do sypialni przyszłego męża przed ślubem i vice versa, i nie słyszała o odstępstwach od tej reguły, a przynajmniej były one bardzo skrzętnie ukrywane przed światem zewnętrznym. Wina jednak zawsze leżała po obu stronach, więc Safia nie zrzucała jej w pełni na krewniaczkę narzeczonego. Mogła odmówić wejścia do komnat, przemyśleć co zrobić na spokojnie, bez podejmowania decyzji w emocjach, i nawet jeśli spodziewała się reprymendy ze strony Zacharego, była mile zaskoczona jego zachowaniem.
– Nie obwiniaj jej – poprosiła łagodnie, splatając obie dłonie przed sobą – przynajmniej nie całkowicie – zasugerowała, zauważając jak twarz lorda przy próbie podniesienia się przeszywa bolesny grymas. Stłumiła w sobie chęć pomocy, swoją opiekuńczą postawę, z którą tutaj przyszła, zdając sobie sprawę z tego, iż mężczyźni pomoc niechętnie przyjmowali. Woleli zgrywać samodzielnych wtedy, kiedy nie trzeba było, najwyraźniej w ten sposób trzymając swoje samopoczucie i ego w ryzach. Widziała to u swoich braci, ale i u pacjentów babci dawniej. Jak na razie próbowała odszukać samą siebie w tej niecodziennej dlań konfrontacji. – Pierwszym z powodów jest list, który dzisiaj otrzymałam – odpowiedziała wreszcie – lady wyraźnie zaznaczyła, że ktoś na ciebie napadł, jesteś w opłakanym stanie i, cóż, nie przestrzegasz zaleceń; możesz mi wierzyć lub nie, ale zmartwiło mnie to – drugi z powodów był bardziej oczywisty, ale nie chciała mówić go na głos, wiedząc, że lord mógł się sam domyślić. Drugim powodem było to, że nie miała innego wyjścia i każda reakcja na przysłaną sowę mogła zostać odczytana niepomyślnie, nawet ta, którą ostatecznie wybrała. Gdyby zignorowała wiadomość, czy odwlekała w czasie, wyszłaby zapewne na osobę, której nie zależy, co w skrajnym przypadku mogłoby zostać odebrane jako niechęć wobec rodu przyszłego męża. Za jego pozwoleniem zresztą przysiadła na skraju łoża, skąd miała lepszy widok na słoiczki z maściami. – Nie rozumiem skąd przekonanie, że mam na ciebie jakikolwiek wpływ – bo przecież nie miała żadnego i wątpiła, że będzie go mieć nawet po ślubie. – Nie wspomniała niestety o tym, że maści wystarczy ci zaledwie na dwa razy... przyrządziłabym świeżą – westchnęła, zauważając w jak zabawnych okolicznościach zdradziła mu to jedną ze swoich trzech profesji – skoro już tu jestem, Zachary, a mleko się rozlało, chciałabym się do czegoś przydać tak, jak przydawałam się mojej babce, uzdrowicielce, podczas pracy – obróciła w dłoni jeden z pojemniczków. – Pozwól mi o ciebie zadbać tym razem – dodała subtelnym, prawie niesłyszalnym tonem, ale w zasadzie nie oczekiwała zgody. Odłożyła słoiczek na łóżko i ostrożnie odebrała lordowi naczynie z herbatą, odnajdując zaraz po tym swoją różdżkę. – Jesteś w stanie usiąść? – z lekkim drgnięciem ust poruszyła różdżką, otwierając okna. W pomieszczeniu było duszno.
goddesses don't speak in whispers;
they scream.
Przyjął nieruchomą pozę – minimalizowanie ruchu sprzyjało w pozbywaniu się bólu. Wcześniej było także tym, co sprawiało, że jego myśli unosił swobodny, bezkształtny dryf, póki nie napotykał na mur w postaci dziury w pamięci. Lecz teraz, kiedy w komnatach znajdowała się Safiya, nie potrafił, nie był w stanie osiągnąć tego stanu. Obserwował ją on sam, obserwował i Ammun pod fasadą skubania piór. Obaj patrzyli, wyczekiwali kroku, reakcji, na którą byli w stanie zareagować w sposób mający zapewnić bezpieczeństwo. Tylko to się liczyło. Wszystko inne straciło znaczenie; nie potrzebował rozpraszających spojrzeń, słów i domysłów innych, ponieważ sam był jednym, wielkim kłębowiskiem pozbawionym jakiejkolwiek koncentracji. Mimo to, jakoś udało mu się wtedy wrócić na Wyspę, przemyć rany buteleczką balsamu oczyszczającego z dyptamu i zalec w łóżku, odprawiając służbę raz za razem. Samotność, której tak rozpaczliwie potrzebował, pozwalała na przywrócenie równowagi – a w zasadzie jej namiastki, niewielkiej krzty pozwalającej ruszyć do przodu. I to odebrano mu wbrew jego woli, a teraz sprowadzono przed oblicze kobietę, którą miał pojąć za żonę. Mętlik ponownie wkroczył do bram umysłu, siejąc spustoszenie w tym, co było już zniszczone, co próbował bezskutecznie naprawić.
— Więc kogo ma obwiniać, jeśli nie ją? — Spytał arogancko, nie bacząc ani na ton, ani na nic innego. — Ciebie? Sie... — urwał, biorąc płytki wdech, po którym zamknął oczy. Raz jeszcze wciągnął powietrze przez nos, z czegoś tak trywialnego czyniąc wysiłek niemożliwy do wykonania. Zacisnął powieki, wypuszczając ciepłe powietrze rozchylonymi ustami. Niedobór wody sprawiał, że świszczał przy tym, jakby co najmniej przeżywał gorączkę. Szczęśliwie nic takiego nie stało się. Pomimo własnej nieudolności tamtego dnia, nie stracił pielęgnowanych przez lata talentów; łatwo zidentyfikował odniesione obrażenia: te na plecach przyjmując za niezbity dowód na pojedynek, w którym brał udział, zaś na bliznę po rozszczepieniu spoglądając z wyraźnym zmieszaniem. Znowu wrócił do analizy tego, czego nie potrafił sobie przypomnieć. W nieustannych próbach przypomnienia zdarzeń z tamtej nocy przestał już czuć czoło ściągające się w zastanowieniu. Robił to na tyle często, iż w zasadzie weszło mu w nawyk szargający obojętny wyraz twarzy.
Uchylił powieki dopiero, gdy usłyszał argumenty, jednak zamknął je, wędrując ku Fathme myślami. Wiedział doskonale, że stała za drzwiami i dyrygowała jego służbą. Byłby zdziwiony, gdyby w ciągu najbliższych paru minut nie wybuchła kolejna awantura z Tahirem w roli głównej. Wierny sługa – jako jeden z niewielu – potrafił doprowadzić ciotkę Zachary'ego do furii, ku ogólnemu rozbawieniu pozostałych Shafiqów. Choć w istocie było niewłaściwym, by tak uprzywilejowana osoba jak ona była karcona przez służbę, to Tahir w żaden sposób nie podlegał jej wpływom. Wiernie strzegł Zechariaha w Egipcie i Zachary'ego w Anglii, w całości wykonując to, co zostało mu zlecone. Najwyraźniej powierzył komuś niekompetentnemu rolę pełnienia warty przy drzwiach, samemu zajmując się posiadłością. Doceniał to, lecz miał w sobie żal, iż z tego powodu doszło do takiej sytuacji. — A drugi powód? Trzeci? Czwarty? — Pytał bez wyrazu, oczekując, że będzie mówiła dalej. Nie zamierzał jej tego mówić, ale w słowach wypowiadanych jej ustami odnajdywał odrobinę spokoju. — Zaleceń wydanych przez nią? Fathme nie ma uncji rozumu o magii leczniczej. To ja jestem uzdrowicielem i ja decyduję, co jest dobre, a co nie jest. — Wypchnął z siebie, w jawnym wyrazie złości, choć było to słabe i nie niosło odpowiedniej mocy. Jedynie jego twarz wykrzywiała się w kolejnych grymasach, gdy zdrową ręką sięgał po okrywające go prześcieradło, by naciągnąć je wyżej. — Fathme nie wie, co się wtedy stało i ty też nie — skarcił słabym tonem, samemu także nie wiedząc, co się stało, jednak nie zamierzał przyznawać się do tego rodzaju niewiedzy. Wszystkie pytanie, które przewinęły się przez umysł postawił przez rarogiem pewien, że w ptasim rozumie odnajdzie odpowiedzi. Przeżyte rozczarowanie wpędziło go jeszcze bardziej w depresyjny nastrój – odłożył różdżkę na dobrych kilka dni – dziś sięgnął po nią po raz pierwszy, wyciągając spod poduszki. Trzymaną czarką oblał się; pozwolił sobie odebrać naczynie, by choć na moment osiągnąć skupienie pozwalające wykonać proste zaklęcie. Pozbawiony swobody zdołał jedynie zatlić koniec jednej z trzech drewnianych laseczek w kwadratowej buteleczce i warknął z rezygnacją odrzucając różdżkę na bok.
— Nie musisz tego robić — odezwał się, strawiwszy propozycję. — Blizny zagoją się. — Dodał równie cicho, wspierając się na zdrowym ramieniu, by podciągnąć nogi i móc usiąść. Mięśnie osłabione brakiem ruchu, odrętwiałe i ospałe zdawały nie usłuchać rozkazu umysłu. Przez moment trząsł się, tak od własnego wysiłku, jak i chłodniejszego powietrza zalewającego komnaty. Nie wiedział, ile czasu zajęło mu przesunięcie lewej drogi; z prawą poszło nieco szybciej, jakby na nowo uczył się chodzić. Przez cały ten czas nie obdarzył Safiyi ani jednym spojrzeniem. Uparcie spoglądał na szafę, w której kryły się wszystkie szaty, jakie na siebie wkładał, a zamiast tego kurczowo zaciskał palce na okryciu, otulając nią ze wszystkich sił. Nie chciał, by dotykano go – dlaczego tak trudno przychodziło im zrozumienie tego, zastanawiał się, wiedząc, co zaraz nadejdzie.
— Więc kogo ma obwiniać, jeśli nie ją? — Spytał arogancko, nie bacząc ani na ton, ani na nic innego. — Ciebie? Sie... — urwał, biorąc płytki wdech, po którym zamknął oczy. Raz jeszcze wciągnął powietrze przez nos, z czegoś tak trywialnego czyniąc wysiłek niemożliwy do wykonania. Zacisnął powieki, wypuszczając ciepłe powietrze rozchylonymi ustami. Niedobór wody sprawiał, że świszczał przy tym, jakby co najmniej przeżywał gorączkę. Szczęśliwie nic takiego nie stało się. Pomimo własnej nieudolności tamtego dnia, nie stracił pielęgnowanych przez lata talentów; łatwo zidentyfikował odniesione obrażenia: te na plecach przyjmując za niezbity dowód na pojedynek, w którym brał udział, zaś na bliznę po rozszczepieniu spoglądając z wyraźnym zmieszaniem. Znowu wrócił do analizy tego, czego nie potrafił sobie przypomnieć. W nieustannych próbach przypomnienia zdarzeń z tamtej nocy przestał już czuć czoło ściągające się w zastanowieniu. Robił to na tyle często, iż w zasadzie weszło mu w nawyk szargający obojętny wyraz twarzy.
Uchylił powieki dopiero, gdy usłyszał argumenty, jednak zamknął je, wędrując ku Fathme myślami. Wiedział doskonale, że stała za drzwiami i dyrygowała jego służbą. Byłby zdziwiony, gdyby w ciągu najbliższych paru minut nie wybuchła kolejna awantura z Tahirem w roli głównej. Wierny sługa – jako jeden z niewielu – potrafił doprowadzić ciotkę Zachary'ego do furii, ku ogólnemu rozbawieniu pozostałych Shafiqów. Choć w istocie było niewłaściwym, by tak uprzywilejowana osoba jak ona była karcona przez służbę, to Tahir w żaden sposób nie podlegał jej wpływom. Wiernie strzegł Zechariaha w Egipcie i Zachary'ego w Anglii, w całości wykonując to, co zostało mu zlecone. Najwyraźniej powierzył komuś niekompetentnemu rolę pełnienia warty przy drzwiach, samemu zajmując się posiadłością. Doceniał to, lecz miał w sobie żal, iż z tego powodu doszło do takiej sytuacji. — A drugi powód? Trzeci? Czwarty? — Pytał bez wyrazu, oczekując, że będzie mówiła dalej. Nie zamierzał jej tego mówić, ale w słowach wypowiadanych jej ustami odnajdywał odrobinę spokoju. — Zaleceń wydanych przez nią? Fathme nie ma uncji rozumu o magii leczniczej. To ja jestem uzdrowicielem i ja decyduję, co jest dobre, a co nie jest. — Wypchnął z siebie, w jawnym wyrazie złości, choć było to słabe i nie niosło odpowiedniej mocy. Jedynie jego twarz wykrzywiała się w kolejnych grymasach, gdy zdrową ręką sięgał po okrywające go prześcieradło, by naciągnąć je wyżej. — Fathme nie wie, co się wtedy stało i ty też nie — skarcił słabym tonem, samemu także nie wiedząc, co się stało, jednak nie zamierzał przyznawać się do tego rodzaju niewiedzy. Wszystkie pytanie, które przewinęły się przez umysł postawił przez rarogiem pewien, że w ptasim rozumie odnajdzie odpowiedzi. Przeżyte rozczarowanie wpędziło go jeszcze bardziej w depresyjny nastrój – odłożył różdżkę na dobrych kilka dni – dziś sięgnął po nią po raz pierwszy, wyciągając spod poduszki. Trzymaną czarką oblał się; pozwolił sobie odebrać naczynie, by choć na moment osiągnąć skupienie pozwalające wykonać proste zaklęcie. Pozbawiony swobody zdołał jedynie zatlić koniec jednej z trzech drewnianych laseczek w kwadratowej buteleczce i warknął z rezygnacją odrzucając różdżkę na bok.
— Nie musisz tego robić — odezwał się, strawiwszy propozycję. — Blizny zagoją się. — Dodał równie cicho, wspierając się na zdrowym ramieniu, by podciągnąć nogi i móc usiąść. Mięśnie osłabione brakiem ruchu, odrętwiałe i ospałe zdawały nie usłuchać rozkazu umysłu. Przez moment trząsł się, tak od własnego wysiłku, jak i chłodniejszego powietrza zalewającego komnaty. Nie wiedział, ile czasu zajęło mu przesunięcie lewej drogi; z prawą poszło nieco szybciej, jakby na nowo uczył się chodzić. Przez cały ten czas nie obdarzył Safiyi ani jednym spojrzeniem. Uparcie spoglądał na szafę, w której kryły się wszystkie szaty, jakie na siebie wkładał, a zamiast tego kurczowo zaciskał palce na okryciu, otulając nią ze wszystkich sił. Nie chciał, by dotykano go – dlaczego tak trudno przychodziło im zrozumienie tego, zastanawiał się, wiedząc, co zaraz nadejdzie.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Komnaty Zachary'ego
Szybka odpowiedź