Kuchnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Kuchnia
Obszerne pomieszczenie, wewnątrz którego niemal zawsze delikatnym płomieniem żarzy się palenisko pod żeliwnym kociołkiem. Większość półek jest otwartych, w słoikach, buteleczkach i drewnianych skrzynkach znajdują się produkty spożywcze różnego pochodzenia. Wewnątrz pachnie mieszaniną ziół specyficzną dla całej lecznicy, wzmocnionej niedźwiedzim czosnkiem przewieszonym wstęgą nad przeważnie odchylonym oknem - w formie ochronnego amuletu. Ustawiony pośrodku dębowy stół nierzadko służy za dodatkowe łóżko, a cztery krzesła, którymi go otoczono, bynajmniej nie są przeznaczone dla domowników - chorzy muszą nabrać sił. Podwieszone pod sufitem grzyby i owoce pachną suszem, wystrój wydaje się surowy, pozbawiony zbędnych ozdób. Kiedy na zewnątrz panuje ciemność, w kuchni mrok rozprasza blask paleniska oraz świece palone na stole. Gliniane naczynko w kącie pomieszczenia przeważnie wypełnione mlekiem wskazuje na obecność kociego łowcy.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Magnus Rowle' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 96
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 96
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
I już. Klarowna mikstura była gotowa, zapach podpowiadał, że został uwarzona zgodnie ze sztuką - dość by rzec, że najwyższym poziomie, na jakim było ją dzisiaj stać. Pomarańczowawa toń lekko bulgotała na dogasającym palenisku, ale mogła już przynieść konieczne efekty. Na ciepło eliksiry zwykle smakowały lepiej - temperatura zabijała większość parszywego smaku. Niestety, przy większości z nich raczej niewskazane było je podgrzewać. Zaczęła właśnie rozlewać eliksir do fiolek, gdy usłyszała nadchodzącą sylwetkę; zapewne Magnus, na którego oczekiwała - czym utwierdził ją głosem. Odwróciła się ku niemu, korkując szklaną fiolkę, wypełnioną już tajemną miksturą umożliwiającą bezszelestne poruszanie się. Z zainteresowaniem spojrzała na trzymany w jego rękach pakunek zapowiedziany uprzejmym słowem, nie mogąc jednak dostrzec jego zawartości. Kiedy rozjaśnił sytuację, kiwnęła głową.
- Nastały naprawdę ponure czasy dla dzieci - mruknęła niechętnie, nie mogła sobie nawet wyobrazić, co dzieci urodzone w ostatnich latach przeżywały, kiedy anomalie sprowadziły katastrofę na Anglię. Lysandra, dziewczynki Magnusa, wszystkie inne: nie zasłużyły na to. - Przyda się osłodzić te chwile. - To było naprawdę miłe, że o tym pomyślał - jako ojciec potrafił zrozumieć niekiedy więcej niż inni. - Zdrowe i pożywne, dziękuję - Nie przepadała za dawaniem córce słodyczy, jako uzdrowicielka bardziej świadoma konsekwencji zdrowego odżywiania. Owoce zgrabnie omijały tę przeszkodę, łącząc to, co poprawiało humor i to, co dostarczało witamin, miód gościł na ich półkach stale, zamiast cukru, Lysandra go lubiła. Daktyle na pewno też jej posmakują. - Jak się mają twoje dziewczynki? - dopytała, pozornie beznamiętnie, choć za tymi słowy czaiła się szczera troska; nie mogli zmienić czasów, w których wychowywali dzieci, ale mogli uczynić je lżejszymi.
Przymrużyła oczy jak kot, porozumiewawczo spoglądając na Magnusa, gdy poczuła przypływ mocy - zaklęcie czarodzieja, zgodnie z zapowiedzią, zdawało się zwiększyć jej możliwości, przyniosło więcej sił, energii. Znała już to uczucie, choć nigdy nie mogła się do niego przyzwyczaić.
- Nie pozostanę ci dłużna, weź ze sobą to - wręczyła mu wciąż trzymaną w dłoni, ciepłą jeszcze fiolkę. W pół kroku odwróciła się do kotła, by wziąć z niego łyk - prosto z chochli, nie rozlewając zawartości eliksiru do końca. Zrobi to, kiedy wróci - wywaru powinno starczyć na jeszcze jedną porcję. - Wypij do dna, będzie nam łatwiej podejść na miejsce bezszelestnie - wytłumaczyła spokojnie, czując, jak mikstura rozlewała się po jej żołądku przyjemnym ciepłem. - Opowiesz mi po drodze, nie traćmy czasu. - Skinęła głową na wyjście, mijając je jako pierwsza - wraz z Magnusem kierując się na Pokątną.
piję eliksir kociego kroku i daję drugą fiolkę Magnusowi
ztx 2
- Nastały naprawdę ponure czasy dla dzieci - mruknęła niechętnie, nie mogła sobie nawet wyobrazić, co dzieci urodzone w ostatnich latach przeżywały, kiedy anomalie sprowadziły katastrofę na Anglię. Lysandra, dziewczynki Magnusa, wszystkie inne: nie zasłużyły na to. - Przyda się osłodzić te chwile. - To było naprawdę miłe, że o tym pomyślał - jako ojciec potrafił zrozumieć niekiedy więcej niż inni. - Zdrowe i pożywne, dziękuję - Nie przepadała za dawaniem córce słodyczy, jako uzdrowicielka bardziej świadoma konsekwencji zdrowego odżywiania. Owoce zgrabnie omijały tę przeszkodę, łącząc to, co poprawiało humor i to, co dostarczało witamin, miód gościł na ich półkach stale, zamiast cukru, Lysandra go lubiła. Daktyle na pewno też jej posmakują. - Jak się mają twoje dziewczynki? - dopytała, pozornie beznamiętnie, choć za tymi słowy czaiła się szczera troska; nie mogli zmienić czasów, w których wychowywali dzieci, ale mogli uczynić je lżejszymi.
Przymrużyła oczy jak kot, porozumiewawczo spoglądając na Magnusa, gdy poczuła przypływ mocy - zaklęcie czarodzieja, zgodnie z zapowiedzią, zdawało się zwiększyć jej możliwości, przyniosło więcej sił, energii. Znała już to uczucie, choć nigdy nie mogła się do niego przyzwyczaić.
- Nie pozostanę ci dłużna, weź ze sobą to - wręczyła mu wciąż trzymaną w dłoni, ciepłą jeszcze fiolkę. W pół kroku odwróciła się do kotła, by wziąć z niego łyk - prosto z chochli, nie rozlewając zawartości eliksiru do końca. Zrobi to, kiedy wróci - wywaru powinno starczyć na jeszcze jedną porcję. - Wypij do dna, będzie nam łatwiej podejść na miejsce bezszelestnie - wytłumaczyła spokojnie, czując, jak mikstura rozlewała się po jej żołądku przyjemnym ciepłem. - Opowiesz mi po drodze, nie traćmy czasu. - Skinęła głową na wyjście, mijając je jako pierwsza - wraz z Magnusem kierując się na Pokątną.
piję eliksir kociego kroku i daję drugą fiolkę Magnusowi
ztx 2
bo ty jesteś
prządką
prządką
Jedno wielkie oko spoglądało na niego z dołu. Oko miało kształt owalny, nie było podobne ani do ludzkiego, ani do rybiego. Wyglądało, jak wypukła soczewka, ale o płaskim, raczej ściętym wierzchu. To wielkie oko dryfowało na pożółkłej powierzchni. Przypominało teleskop, przez który można było zajrzeć w jej głąb, by przyjrzeć się bladym, prawie białym węgorzom o nierównych grubościach. Spoczywały na dnie nieruchomo, bez życia. Nie miały ani oczu, ani kolorowych łusek, nie miały nawet płetw, którymi poruszałyby się w gęstej cieczy. Spokojnie czekały na swój moment, zupełnie tak, jakby zamierzały zaatakować każdego kto zanurzy się w cieczy. A była ona mętna, miała żółtawy kolor o chłodnym, szarawym odcieniu. Wiedział, co odpowiadało za ten odcień. To szczury, które kąpały się w wodzie, jak w leśnym bajorze. A szczury potrafiły pływać, dobrze radziły sobie na powierzchni, wystawiając swoje małe szarawe łebki ponad taflę, przebierały małymi nóżkami pływając od brzegu do brzegu, szukając dla siebie ratunku, ocalenia. Ale ono nie nadchodziło. Nie umierały ze zmęczenia, nie natrafiwszy na właściwy grunt. Zabijała je temperatura, która jak za sprawką anomalii podnosiła się w zatrważającym tempie. Słyszał je. Słyszał ich przeraźliwy pisk, bez trudu potrafiąc sobie wyobrazić, przez co musiały przechodzić. Pamiętał, jak pożoga zajęła jego ciało, jak rozpętała na jego własne, lekkomyślnie wypowiedziane życzenie. Ogień tlił się w jego żyłach, przepływając od koniuszków palców lewej dłoni, aż po koniuszki palców prawej dłoni, przez całe jego ciało, niszcząc wszystko co napotkał na swojej drodze. Utracił przytomność od razu, nie krzyczał. Ale szczury nie były cicho. Piszczały przeraźliwie, paląc się, ginąc w potwornych katuszach. Ale woda wrzała, a ich wrzask w końcu ucichł. Ciszę przerywało tylko ciche bulgotanie i trzask ognia pod kotłem, w którym Cassandra gotowała rosół.
I był to najlepszy rosół jaki jadł.
Tłuste oko mrugało do niego z dołu prawie zalotnie, ale kiedy się poruszył, przeniesione z jego przedramion przez drewniany blat wibracje poruszyły głębokim talerzem z zupą, sprawiając, że płaskie, pływające oczka wytopionego ze szczurów tłuszczu (a nie było go zbyt wiele) rozpadły się na setki mniejszych. I już nie było jednego oka, w które wpatrywał się w zamyśleniu, jakby chciał dojrzeć w nim coś więcej niż w rzeczywistości było. Nie mógł zobaczyć w nim przyszłości; nie było zwierciadłem, którego tafla potrafiła ukazywać rzeczy, które się jeszcze nie zdarzyły, a które się zdarzą, jeśli nie spróbuje temu przeszkodzić.
Zupa była mętna. Pływały w niej kawałki szczurzego mięsa i warzywa, starannie wybrane i obrane. Cassandra milczała odkąd tylko się zbudził, obserwował ją więc w milczeniu, nie burząc spokoju i równowagi, jaka zapanowała w tym miejscu. Nie domyślał się nawet co było powodem tej ciszy. Tego chciał, tego potrzebował. Spokoju. Napawał się więc chwilą. Tym jednym krótkim momentem.
Jadł powoli, bo zupa była gorąca. Stopniowo zanurzał łyżkę w rosole, który pod wpływem sztućca zmieniał na moment swoją konsystencję i barwę. Zielonkawy tłuszcz osadzał się na ściankach, a nieruchome i prawie martwe węgorze odżywały, mieszając się z kawałkami mięsa, marchewką i pietruszką. Ciepły posiłek dobrze wpływał na jego żołądek. Mało jadał, w domu wrzucając to co miał akurat pod ręką, szybkie i niezbyt wyszukane dania spożywał w drodze z pracy. Jadł więc tylko tyle ile musiał, by przeżyć. Przez większość czasu tak było. Ale nie dziś. I takie wyjątki jak ten zdarzały się, choć coraz rzadziej. Rosół działał jak balsam, który zalewał uszkodzone ściany i zalepiał dziury, który powstały podczas ataków i niekontrolowanych wyrzutów resztek żółci i czarnej substancji. Był jak miód, jak lekarstwo na rany; to porównanie nawet by go nie zdziwiło, bo to wszystko wychodziło zawsze z jej rak.
— Jest dobry — pochwalił ją wpierw krótko, skąpo. Rosół był o wiele lepszy niż sądził. Odpowiednia temperatura koiła bóle brzucha, w końcu zapełniając trzewia odpowiednią treścią, którą po tych kilku dniach mógł zacząć w końcu zacząć trawić. Organizm musiał zacząć pracować, a wywar był jak magiczny napar, który nie tylko od razu przynosił ulgę, ale i leczył go od wewnątrz. — Bardzo dobry — poprawił się po chwili, ciszej, nabierając kolejną łyżkę, której zawartość szybko znalazła się w jego ustach. Wydawał mu się pikantny, ale zdał sobie po czasie sprawę, że mogło to być złudne; ostatnio nie jadł niczego podobnego. Ona milczała, zajęta sprzątaniem. Zarówno Cassandra jak i jej córka zjadły przed nim. Próbował więc dalej: — Najlepszy dotąd. — Był tego pewien, choć być może na ocenę wpływały jego ostatnie wyjątkowo marne i nieciekawe posiłki. Zupa wydawała się zbawienia, odpowiednio tłusta, przyprawiona, ciężka i pożywna. Nie był wybredny w kwestii pożywienia, zjadłby wszystko, co by mu zaserwowała, w każdej formie i pod każdą postacią, pewnie nawet nie domyślając się, gdyby w środku była trucizna, o ile nie śmierdziałaby zgniłymi jajami. Żółtawa zupa powoli kończyła się w talerzu, tempo jedzenia wzrosło. Po kilku pierwszych łyżkach dopiero zaczął odczuwać głód. Pobudzony do pracy żołądek w końcu podjął rzucone mu wyzwanie, odpowiedział na zupę właściwie, wysyłając informację o tym, że chce dostać więcej.
— Zostało coś jeszcze?— spytał, przełykając ostatnie łyżki. Głodny jak wilk, mógłby zjeść jeszcze trzy takie porcje. Uniósł na nią wzrok, kiedy stała przy kotle. Wciąż tyłem, wciąż zajęta wszystkim, poza patrzeniem w jego stronę. Ignorowała go umyślnie, nie miewała problemów z podzielnością uwagi. Westchnął więc ciężko; jej myśli musiały kierować się ku badaniom nad sinicą. Wyglądała coraz gorzej. Przepracowana, zmęczona, wycieńczona noszeniem potwora. Widział to, a jednak zakładał, że każda propozycja spotka się z odmową. Musiał to załatwić sam, po swojemu. Ograniczyć jej zajęcia, żeby miała czas zająć się sobą i jego dzieckiem. — Porozmawiamy, czy mam dalej tylko zachwycać się obiadem? — Chochla pojawiła się w talerzy nagle i niespodziewanie, chociaż przecież właśnie tego chciał. Dokładki. I kiedy jej dłoń zawisła nad nim chwycił ją za przegub i spojrzał z dołu, odszukując jej spojrzenia, zmuszając ją tym samym do uraczenia go jadowitą i bolesną zielenią jej oczu. Nie zawiódł się. Deszcz szmaragdów spadł na niego jak grad z nieba. Zwolnił uścisk, puścił ją wolno i nie kontynuował tematu. — W takim razie wrócę do obiadu. — Nie była w nastroju do rozmów. I doskonale wiedział, co było tego powodem. Powinien jej podziękować, że mimo wszystko nie wyrzuciła go za drzwi. Miał wrodzony dar doprowadzania jej do tego stanu. Odprowadził ją wzrokiem do wyjścia, westchnął, a później powrócił spojrzenie w dół, do talerza.
Inne, nowe tłuste oko spoglądało na niego z dołu. Po chwili były już dwa.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie mogła powiedzieć, że nie czekała na list od Edgara, odkąd poprosiła go o wsparcie minęło kilka długich miesięcy - obfitujących w sukcesy, nie wyleczyła jeszcze wszystkich zarażonych, ale oczekiwała na ich wizyty ze spokojem, pewna sukcesu. U wszystkich dotąd go osiągnęła. Nie miała niespodziewanych gości, domknęła sprawy w lecznicy, upewniając się, że żaden z pacjentów, których miała pod dachem, nie będzie wymagał natychmiastowej interwencji i obmyła dłonie z krwi, ściągając z wierzchniego ubrania ubrudzony posoką fartuch. Biała koszula nie odsłaniała ciała, długa czarna spódnica zdawała się być odpowiednia na przyjęcie ważnego gościa. Otuliła ramiona purpurową chustą, jesienne wieczory były coraz chłodniejsze, a brzemienność zmuszała ją do silniejszego niż dotąd dbania o prozaiczne potrzeby. Kilkoma sprawnymi ruchami dłoni poprawiła fryzurę, upominając niezadbane włosy w ciasny i nie rzucający się w oczy warkocz, miała zbyt dużo pracy, by o siebie zadbać i zbyt mało sił, odbieranych przez dziecko rosnące pod sercem. Dostrzegała to wyraźnie w lustrze, zbyt bladą skórę i zbyt ziemistą cerę. Zaczynało jej być coraz trudniej dokonywać czynności wymagających precyzji, trzęsły jej się dłonie, ale nieustannie usiłowała przezwyciężyć słabości własnego ciała. W oczekiwaniu na gościa, siedząc przy stole dłubała w cielęcej kości, rzeźbiąc w niej amulet dla nienarodzonego dziecka. Dopiero pomruk Umhry pozwolił jej podejrzewać, że Edgar już nadszedł: wyszła po niego, witając go z szacunkiem płytkim ukłonem:
- Lordzie Burke - I prowadząc wgłąb korytarza, do kuchni, którą właśnie opuściła; pośród wszystkich posiadanych przez nią pomieszczeń to było zawsze najczystsze - odizolowane od jęków pacjentów z lazaretu i oczyszczone od dymu unoszącego się nad nie zawsze leczniczymi eliksirami, jaki wypełniał jej skromną pracownię w piwnicy. Słyszała, że pozycja Edgara jakiś czas temu została wzmocniona, każdy tutaj o tym słyszał - jego wizyta tym mocniej zdawała jej się donioślejsza niż dotąd. Nie szanowała wielu tytułów, żyjąc poza czasem i przestrzenią, w ukryciu trochę przypominającym szczurze legowisko, wcale nie musiała tego robić; Edgar Burke jednak zawsze był niekwestionowanym władcą tych cienistych terenów. Nawet najdurniejszy drab tutaj nie wspomniałby jego imienia bez szacunku, była tego pewna. - Medykament, który cię interesował, jest tutaj - Uniosła lekko wieko drewnianej szkatuły, która spoczywała na stole - w środku leżały trzy fiolki eliksiru szmaragdowej barwy, pobłyskującego, z szarawymi, a gdzieniegdzie czerniejącymi żyłkami przecinającymi jego fakturę. - Skończyłam lek kilka tygodni temu. Zaczęłam terapię od śmierciożerców, lek został już podany Morgothowi i Ramseyowi - u nich obu objawy ustąpiły. Oczekuję też nadejścia Magnusa, wie, że mam dla niego rozwiązanie. Terapia... jest trudna, w organizmie wyzwala się silna reakcja wymuszająca oczyszczenie. Może być niestabilna. Ale jest też w pełni skuteczna - zapewniła, przekazując raczej suche fakty niż chwaląc się dokonaniami. Była jednak świadoma ich ważności - i ufała, że pomogą jej się prześlizgnąć bliżej pod protekcję Czarnego Pana.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Przed wyjściem ze sklepu narzucił na siebie ciemny płaszcz z szerokim kapturem. W normalnych warunkach odpowiednio by go zaczarował, żeby krople deszczu odbijały się od materiału, jednak możliwość wystąpienia anomalii skutecznie go zniechęcała. Niezwykle denerwował go fakt, że nie jest w stanie używać magii do tak prostych czynności, jakby był jakimś charłakiem, zmuszonym do opierania się na mugolskiej technologii. Tęsknił za dniem, kiedy mógł ze spokojem wyciągnąć różdżkę i nie zastanawiać się nad tym czy zaraz nie trzepnie go piorun. Na ulicy było pusto – nie dziwił się, też by tędy nie szedł gdyby nie musiał. Miał jednak do załatwienia pewną kwestię, której już nie chciał odkładać na później. Bezceremonialnie wszedł do środka leczniczy, nie mając zamiaru moknąć na zewnątrz, i przez krótką chwilę pożałował tej decyzji, kiedy przywitało go parsknięcie trolla. Zmierzył go niepewnie wzrokiem, jakby stwór zaraz miał się na niego rzucić, cierpliwie czekając na przyjście Cassandry. Skinął jej głową w tym, typowym dla siebie i niezbyt wylewnym, geście przywitania. Powędrował za nią w głąb pomieszczenia, rozglądając się z ciekawością po ścianach, chociaż zdarzało mu się już tutaj bywać. W zasadzie wnętrze lecznicy przypominało mu trochę chałupę starej wiedźmy, którą poznał jakiś czas temu na Syberii – te szeptuchy miały ze sobą coś wspólnego, bez względu na miejsce życia. To na swój sposób ciekawe.
Zdjął z siebie mokry płaszcz, przewieszając go na wolnym krześle, zanim podszedł do Cassandry obejrzeć fiolki z eliksirem. Nie mógł powiedzieć, że ich wygląd o czymś mu mówi – zupełnie nie znał się na alchemii, ślęczenie nad kociołkiem zawsze było domeną Quentina. Mimo wszystko sięgnął dłonią po jedną z fiolek, spoglądając kontrolnie na czarownicę, chcąc przyjrzeć jej się z bliska. - Co to znaczy, że może być niestabilna? - Sam co prawda nie chorował na sinicę, ale nie mógł wiedzieć co wydarzy się jutro. Chciał mieć pewność, że lek, którego badanie sfinansował, okaże się skuteczny i w razie potrzeby bardziej mu nie zaszkodzi. - I czy choroba genetyczna może mieć wpływ na działanie leku? - To chyba była rzecz, która interesowała go najbardziej. Transmutacyjne zaniki organowe już nie raz uprzykrzały mu życie – gdyby Cassandra była w stanie wyleczyć również to, nie pożałowałby na badania ani jednego galeona. Pogodził się jednak z faktem, że to nie jest możliwe.
Zdjął z siebie mokry płaszcz, przewieszając go na wolnym krześle, zanim podszedł do Cassandry obejrzeć fiolki z eliksirem. Nie mógł powiedzieć, że ich wygląd o czymś mu mówi – zupełnie nie znał się na alchemii, ślęczenie nad kociołkiem zawsze było domeną Quentina. Mimo wszystko sięgnął dłonią po jedną z fiolek, spoglądając kontrolnie na czarownicę, chcąc przyjrzeć jej się z bliska. - Co to znaczy, że może być niestabilna? - Sam co prawda nie chorował na sinicę, ale nie mógł wiedzieć co wydarzy się jutro. Chciał mieć pewność, że lek, którego badanie sfinansował, okaże się skuteczny i w razie potrzeby bardziej mu nie zaszkodzi. - I czy choroba genetyczna może mieć wpływ na działanie leku? - To chyba była rzecz, która interesowała go najbardziej. Transmutacyjne zaniki organowe już nie raz uprzykrzały mu życie – gdyby Cassandra była w stanie wyleczyć również to, nie pożałowałby na badania ani jednego galeona. Pogodził się jednak z faktem, że to nie jest możliwe.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niezbyt wygodne pytanie. Nie odpowiedziała od razu, zbierając myśli tak, by mogła je przekazać w sposób po pierwsze najdelikatniejszy, a po drugie - najbardziej zrozumiały. Nie sądziła, by Edgar Burke znał się szczególnie na zawiłościach ludzkiej anatomii, a to miało wcale nie ułatwiać sprawy.
- Terapia jest trudna, sir - odparła wpierw wymijająco - organizm oczyszcza się z czarnej magii dokładnie tak, jak oczyszcza się z każdych innych toksyn. Jednak, aby wyczyścić żołądek ze starego jedzenia, wystarczy kilka godzin wymiotów - aby oczyścić organizm z cząstek czarnej magii, trzeba się liczyć z kilkoma, kilkunastoma dniami bolesnej i przedłużającej męki. Terapię podaną zaledwie kilku chorym można uznać najdalej za eksperymentalną, nie wszystko jestem w stanie przewidzieć. Proces dotąd przebiegał tak samo, nie znaczy to jednak, że w pewnym momencie nie wyrwie się spod kontroli i nie pójdzie inną drogą, to miałam na myśli, mówiąc o możliwej niestabilności. Jednak stała obecność uzdrowiciela przy chorym powinna uczynić tę niestabilność bezpieczną, istotne jest szybkie reagowanie. Sinicę porównać można do silnego zatrucia, a reakcje na te nie są śmiertelne, o ile obok stoi ktoś, kto wie, co robić. - Tłumacząc, spoglądała na Edgara, szukając na jego twarzy zrozumienia. To, co oczywiste dla niej, nie zawsze bywało oczywiste dla innych, nie miała pewności, czy wyraziła się zrozumiale. - Pewne rzeczy znajdują się poza moim zasięgiem, sir - dodała tonem wyjaśnienia - miałam zbyt mało chorych, by przepadać grupę uznaną za wiarygodną. Ale nie zaprzestanę moich badań, potrzebuję tylko czasu i większej ilości ofiar anomalii. - Magiczny kataklizm był straszny, naturalnie, że tak, ale faktem było, że jego trwanie otwierało nauce wiele nowych drzwi.
- Zależy jaka - odparła na jego kolejne pytanie, na moment się zadumawszy. Miała dane o klątwie Ondyny i nic ponadto, ale atak Morgotha miał mieć istotne i przełomowe konsekwencje, zamierzała go z tej Ondyny wyleczyć. - Choroby w ogólnym stopniu osłabiające organizm uczynią objawy trudniejszymi do przejścia. Słabszy organizm mógłby też... nie wytrzymać ciężaru terapii. Myślę, że to ważne, by na moment leczenia uśpić chorobę lub wprowadzić ją w fazę pasywną, a jeśli to niemożliwe - zabezpieczyć się przed nią w każdy prawdopodobny sposób. Wiele zależy od konkretnej specyfiki, sir, może stać się i tak, że nasilone dolegliwości objawią szkielet choroby, pozwalając zrozumieć ją lepiej. - Przyglądała mu się z czujnością, swojego rodzaju niepewnością, napięciem, którego nie potrafiła zidentyfikować - być może to sama jego osoba wzbudzała tutaj pewien respekt.
- Terapia jest trudna, sir - odparła wpierw wymijająco - organizm oczyszcza się z czarnej magii dokładnie tak, jak oczyszcza się z każdych innych toksyn. Jednak, aby wyczyścić żołądek ze starego jedzenia, wystarczy kilka godzin wymiotów - aby oczyścić organizm z cząstek czarnej magii, trzeba się liczyć z kilkoma, kilkunastoma dniami bolesnej i przedłużającej męki. Terapię podaną zaledwie kilku chorym można uznać najdalej za eksperymentalną, nie wszystko jestem w stanie przewidzieć. Proces dotąd przebiegał tak samo, nie znaczy to jednak, że w pewnym momencie nie wyrwie się spod kontroli i nie pójdzie inną drogą, to miałam na myśli, mówiąc o możliwej niestabilności. Jednak stała obecność uzdrowiciela przy chorym powinna uczynić tę niestabilność bezpieczną, istotne jest szybkie reagowanie. Sinicę porównać można do silnego zatrucia, a reakcje na te nie są śmiertelne, o ile obok stoi ktoś, kto wie, co robić. - Tłumacząc, spoglądała na Edgara, szukając na jego twarzy zrozumienia. To, co oczywiste dla niej, nie zawsze bywało oczywiste dla innych, nie miała pewności, czy wyraziła się zrozumiale. - Pewne rzeczy znajdują się poza moim zasięgiem, sir - dodała tonem wyjaśnienia - miałam zbyt mało chorych, by przepadać grupę uznaną za wiarygodną. Ale nie zaprzestanę moich badań, potrzebuję tylko czasu i większej ilości ofiar anomalii. - Magiczny kataklizm był straszny, naturalnie, że tak, ale faktem było, że jego trwanie otwierało nauce wiele nowych drzwi.
- Zależy jaka - odparła na jego kolejne pytanie, na moment się zadumawszy. Miała dane o klątwie Ondyny i nic ponadto, ale atak Morgotha miał mieć istotne i przełomowe konsekwencje, zamierzała go z tej Ondyny wyleczyć. - Choroby w ogólnym stopniu osłabiające organizm uczynią objawy trudniejszymi do przejścia. Słabszy organizm mógłby też... nie wytrzymać ciężaru terapii. Myślę, że to ważne, by na moment leczenia uśpić chorobę lub wprowadzić ją w fazę pasywną, a jeśli to niemożliwe - zabezpieczyć się przed nią w każdy prawdopodobny sposób. Wiele zależy od konkretnej specyfiki, sir, może stać się i tak, że nasilone dolegliwości objawią szkielet choroby, pozwalając zrozumieć ją lepiej. - Przyglądała mu się z czujnością, swojego rodzaju niepewnością, napięciem, którego nie potrafiła zidentyfikować - być może to sama jego osoba wzbudzała tutaj pewien respekt.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zawsze interesowała go działalność naukowa, ale nigdy nie miał czasu, żeby się nią poważnie zająć. Podziwiał naukowców za cierpliwość i poświęcenie – czasem wydawało mu się, że również byłby do tego zdolny, ale ostatecznie preferował pragmatyzm, coś bardziej praktycznego, czego rezultaty mógł ujrzeć niemalże od razu. Podróże w poszukiwaniu artefaktów dawały mu dużo wolności, której nigdy nie poznałby, siedząc dniami i nocami w laboratorium. Tym bardziej fascynował się wynikami takich badań, które pozostawały dla niego tajemnicą, zupełnie jak w przypadku leku na sinicę. Zdawał sobie sprawę, że zawartość fiolki jest rewolucyjna i niejeden chciałby ją trzymać w ręku tak jak on – tym bardziej nikt spoza Rycerzy Walpurgii nie powinien o niej wiedzieć. - Cóż, nic nie przychodzi w życiu łatwo - skwitował długie wyjaśnienie uzdrowicielki, ostrożnie wkładając fiolkę z powrotem do szkatułki jakby miała za chwilę wybuchnąć. Zupełnie nie znał się na anatomii, ale znał się na czarnej magii i mniej więcej wiedział jak uciążliwa może być sinica. To mu wystarczyło, żeby wyobrazić sobie jak ciężko tę chorobę wyleczyć. - W takim razie mam nadzieję, że te ofiary faktycznie będą tu trafiać - dodał, bo wierzył, że uzdrowicielce faktycznie przydadzą się szczury do eksperymentów. Szczęście w nieszczęściu, że anomalie nikogo nie oszczędzają i być może nawet dzisiaj ktoś jeszcze zapuka do jej drzwi.
Nie lubił chwalić się swoją chorobą genetyczną, która i tak nie uaktywniała się zbyt często. Czasem nawet pozwalał sobie na ten luksus, by zapomnieć, że w ogóle na nią cierpi – coś nie do pomyślenia dla jego brata, którego organizm był bez przerwy osłabiony przez traumę krwi. Chociaż Edgar wciąż pamiętał jak w zeszłym miesiącu jego choroba uaktywniła się w najmniej odpowiednim momencie podczas wyprawy – nie cierpiał tego uczucia słabości, szczególnie, że często w takiej sytuacji musi się zdać na pomoc innych. Uniósł jednak zaciekawiony brew, kiedy Cassandra wspomniała o tym zrozumieniu. - A to pozwoliłoby ją wyleczyć? Teoretycznie? Czy w ogóle da się wyleczyć coś co mamy w genach? - Pozwolił sobie na zadanie pytań, które dręczyły go niemalże od urodzenia, ale tej kobiecie udało się wyleczyć sinicę, czym jednoznacznie pokazała swoją wartość. Jeżeli ktoś mógł znać odpowiedź, to w najbliższym kręgu Edgara mogła to być tylko ona.
Nie lubił chwalić się swoją chorobą genetyczną, która i tak nie uaktywniała się zbyt często. Czasem nawet pozwalał sobie na ten luksus, by zapomnieć, że w ogóle na nią cierpi – coś nie do pomyślenia dla jego brata, którego organizm był bez przerwy osłabiony przez traumę krwi. Chociaż Edgar wciąż pamiętał jak w zeszłym miesiącu jego choroba uaktywniła się w najmniej odpowiednim momencie podczas wyprawy – nie cierpiał tego uczucia słabości, szczególnie, że często w takiej sytuacji musi się zdać na pomoc innych. Uniósł jednak zaciekawiony brew, kiedy Cassandra wspomniała o tym zrozumieniu. - A to pozwoliłoby ją wyleczyć? Teoretycznie? Czy w ogóle da się wyleczyć coś co mamy w genach? - Pozwolił sobie na zadanie pytań, które dręczyły go niemalże od urodzenia, ale tej kobiecie udało się wyleczyć sinicę, czym jednoznacznie pokazała swoją wartość. Jeżeli ktoś mógł znać odpowiedź, to w najbliższym kręgu Edgara mogła to być tylko ona.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przytaknęła lekko głową, w podzięce za dobre życzenia; życzenie komukolwiek zachorowania na sinicę nie mogłoby zostać odebrane pozytywnie, ale w tym przypadku podobne obiekty mogły jedynie pozwolić im - jej - pójść o krok do przodu i zabezpieczyć rycerzy przed ewentualnymi, dotąd nieprzewidzianymi, bo niezbadanymi, konsekwencjami. Nie wątpiła, że Edgar zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji.
- Na Nokturnie to częsta dolegliwość - wtrąciła mimochodem. - Przynajmniej póki sytuacja nie zostanie ustabilizowana - myślę, że to tylko kwestia czasu. Pokusa, by sięgnąć po zakazaną sztukę w miejscu, do którego nie zagląda nawet kulawy auror, jest większa, niż gdziekolwiek indziej. - Nie musiała tego przecież tłumaczyć jego, handlował tym, co dla podobnych czarodziejów było najbardziej pożądane, widział wśród nich być może więcej szaleństwa niż ona w trakcie swojej praktyki w lecznicy. Znał to miejsce bardzo dobrze, mieszkających tu ludzi także, nawet jeśli jego klientela obejmowała wyłącznie bogatszych ekscentryków. Gdy pochwycił jej słowa, pośpieszyła z wyjaśnieniami - była w niej pewna pasja, gdy mówiła o swoich odkryciach czarodziejom, którzy potrafili docenić ich wartość.
- Zapewne tak - zapewne, pewności mieć nie mogła; długie badania nad anomaliami pomogły jej jednak uzmysłowić, że rzeczy niemożliwe nie istniały. Istniały jedynie te bardziej pracochłonne. - Zagadką pozostaną konsekwencje takiego leczenia, mieszanie w kwestiach genetyki czarodzieja nie pozostanie bez wpływu na jego organizm. A my tego wpływu zbyt dobrze nie znamy. - Ona nie znała, ale nie słyszała też o czarodziejskich odkryciach, które by tę barierę przezwyciężały. Choroby genetyczne, co oczywiste, brały się z niezdrowej praktyki żeniaczki między krewnymi, ich usunięcie pozwoliłoby na chów młodych czarodziejów przy zachowaniu bezwzględnej czystości krwi. Brzmiało jak marzenie arystokratów, ale marzenie niebezpieczne, organizm musiał zachować harmonię: zmiana jednego elementu wywoływała wszak anomalię w innym. - Pozostaje też kwestia mozolnej i pracochłonnej drogi do odnalezienia odpowiedniego genu. Drogi, która niekoniecznie prowadzi dokądkolwiek. Gdyby jednak całkowite uleczenie nie było rozsądne, bezpieczne lub w ogóle możliwe, wciąż otwartą pozostaje kwestia uśpienia choroby. Większość jeśli nie wszystkie te, które pozostają większym problemem, mają fazy aktywne i pasywne. Aktywne to te, w trakcie których atakują. Faza pasywna ma swój określony rytm. Zwykle zalecamy go zachować, nakazując unikać pewnych bodźców, chociażby stresu. Ale stres to nic innego jak chemia organizmu, którą równie dobrze można zachować w równowadze inną chemią. Krótko mówiąc, odpowiednio przyrządzone wywary być może byłby w stanie ograniczyć lub nawet wyeliminować napady chorób przy stałym, regularnym ich zażywaniu. Wymagałoby to, oczywiście, wielu miesięcy wytężonej pracy, ale ja wierzę, że jest to możliwie, sir. - Złożyła dłonie razem na podołku spódnicy, obserwując wzrokiem migoczące wnętrze leku na sinicę zamkniętego w szklanej fiolce. Początkowo i on wydawał się niemożliwy.
- Na Nokturnie to częsta dolegliwość - wtrąciła mimochodem. - Przynajmniej póki sytuacja nie zostanie ustabilizowana - myślę, że to tylko kwestia czasu. Pokusa, by sięgnąć po zakazaną sztukę w miejscu, do którego nie zagląda nawet kulawy auror, jest większa, niż gdziekolwiek indziej. - Nie musiała tego przecież tłumaczyć jego, handlował tym, co dla podobnych czarodziejów było najbardziej pożądane, widział wśród nich być może więcej szaleństwa niż ona w trakcie swojej praktyki w lecznicy. Znał to miejsce bardzo dobrze, mieszkających tu ludzi także, nawet jeśli jego klientela obejmowała wyłącznie bogatszych ekscentryków. Gdy pochwycił jej słowa, pośpieszyła z wyjaśnieniami - była w niej pewna pasja, gdy mówiła o swoich odkryciach czarodziejom, którzy potrafili docenić ich wartość.
- Zapewne tak - zapewne, pewności mieć nie mogła; długie badania nad anomaliami pomogły jej jednak uzmysłowić, że rzeczy niemożliwe nie istniały. Istniały jedynie te bardziej pracochłonne. - Zagadką pozostaną konsekwencje takiego leczenia, mieszanie w kwestiach genetyki czarodzieja nie pozostanie bez wpływu na jego organizm. A my tego wpływu zbyt dobrze nie znamy. - Ona nie znała, ale nie słyszała też o czarodziejskich odkryciach, które by tę barierę przezwyciężały. Choroby genetyczne, co oczywiste, brały się z niezdrowej praktyki żeniaczki między krewnymi, ich usunięcie pozwoliłoby na chów młodych czarodziejów przy zachowaniu bezwzględnej czystości krwi. Brzmiało jak marzenie arystokratów, ale marzenie niebezpieczne, organizm musiał zachować harmonię: zmiana jednego elementu wywoływała wszak anomalię w innym. - Pozostaje też kwestia mozolnej i pracochłonnej drogi do odnalezienia odpowiedniego genu. Drogi, która niekoniecznie prowadzi dokądkolwiek. Gdyby jednak całkowite uleczenie nie było rozsądne, bezpieczne lub w ogóle możliwe, wciąż otwartą pozostaje kwestia uśpienia choroby. Większość jeśli nie wszystkie te, które pozostają większym problemem, mają fazy aktywne i pasywne. Aktywne to te, w trakcie których atakują. Faza pasywna ma swój określony rytm. Zwykle zalecamy go zachować, nakazując unikać pewnych bodźców, chociażby stresu. Ale stres to nic innego jak chemia organizmu, którą równie dobrze można zachować w równowadze inną chemią. Krótko mówiąc, odpowiednio przyrządzone wywary być może byłby w stanie ograniczyć lub nawet wyeliminować napady chorób przy stałym, regularnym ich zażywaniu. Wymagałoby to, oczywiście, wielu miesięcy wytężonej pracy, ale ja wierzę, że jest to możliwie, sir. - Złożyła dłonie razem na podołku spódnicy, obserwując wzrokiem migoczące wnętrze leku na sinicę zamkniętego w szklanej fiolce. Początkowo i on wydawał się niemożliwy.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Kiwnął głową, bo nie dało się nie zgodzić z jej słowami. Na Nokturnie roiło się od osób, praktykujących czarną magię – od osób z wyższych sfer, chociaż te pojawiały się w tym specyficznym miejscu sporadycznie, po najmniejszych tutejszych złodziejaszków. Edgar czasem odnosił wrażenie, że bez czarnej magii Nokturn po prostu by się rozpadł – była niemalże fundamentem tej niebezpiecznej dzielnicy. Niebezpiecznej, ale też na swój sposób ciekawej. Przynajmniej dla Edgara, który czuł się wyjątkowo pewnie, klucząc wąskimi nokturnowymi uliczkami, ale inaczej się nie dało, nosząc to nazwisko.
Zdecydowanie nie przyszedł tutaj na pogawędki, lecz gdy temat niespodziewanie zszedł na choroby genetyczne, nie potrafił go po prostu przerwać. Za bardzo interesowały go możliwości współczesnego uzdrowicielstwa, szczególnie jeżeli w grę wchodziły schorzenia nieuleczalne. Wolałby uchronić przed nimi swoje dzieci, chociaż na razie na szczęście żadne z nich nie okazuje żadnych objawów; sam też wolałby się nie męczyć z transmutacyjnymi zanikami organowymi, nawet jeżeli nie była to choroba tak uciążliwa jak trauma krwi, z którą przyszło się zmierzyć Quentinowi. Dlatego odpowiedź zapewne tak wzbudziła w nim nadzieję, o której myślał, że nigdy nie będzie mu dane jej poczuć. - Mógłbym opłacić takie badania - skwitował, jednak sądził, że to wystarczający dowód na to, że traktuje pracę Cassandry bardzo poważnie. Pomimo skarbca pełnego galeonów, nie zwykł machać pieniędzmi na prawo i lewo, jednak tematyka chorób genetycznych była mu na tyle bliska, że nie mógł po prostu zignorować tego co przed chwilą ta kobieta mu powiedziała. Następnie rozejrzał się po pomieszczeniu i podszedł do jednego z drewnianych krzeseł, najpierw oceniając je pobieżnie wzrokiem, czy aby się pod nim nie rozpadnie. - Nie tylko po to tutaj przyszedłem - usiadł, przyglądając się Cassandrze. - Potrzebuję uzdrowiciela - od razu przeszedł do sedna, nigdy nie mając w zwyczaju bezsensownie kluczyć wokół głównego tematu, chociaż mogło by się zdawać, że to standardowa umiejętność większości arystokratów. - Takiego, który będzie mógł przybyć do Durham na każde wezwanie - dodał, przesuwając wzrok na jej widoczny brzemienny brzuch. Już wcześniej go zauważył, co nieco pokrzyżowało mu plany, bo już ułożył sobie w głowie jak taka współpraca miałaby wyglądać. Mimo wszystko miał nadzieję, że Cassandra będzie w stanie pojawiać się w zamku podczas kryzysowych sytuacji – oferowana przez niego stawka niech będzie najważniejszym argumentem.
Zdecydowanie nie przyszedł tutaj na pogawędki, lecz gdy temat niespodziewanie zszedł na choroby genetyczne, nie potrafił go po prostu przerwać. Za bardzo interesowały go możliwości współczesnego uzdrowicielstwa, szczególnie jeżeli w grę wchodziły schorzenia nieuleczalne. Wolałby uchronić przed nimi swoje dzieci, chociaż na razie na szczęście żadne z nich nie okazuje żadnych objawów; sam też wolałby się nie męczyć z transmutacyjnymi zanikami organowymi, nawet jeżeli nie była to choroba tak uciążliwa jak trauma krwi, z którą przyszło się zmierzyć Quentinowi. Dlatego odpowiedź zapewne tak wzbudziła w nim nadzieję, o której myślał, że nigdy nie będzie mu dane jej poczuć. - Mógłbym opłacić takie badania - skwitował, jednak sądził, że to wystarczający dowód na to, że traktuje pracę Cassandry bardzo poważnie. Pomimo skarbca pełnego galeonów, nie zwykł machać pieniędzmi na prawo i lewo, jednak tematyka chorób genetycznych była mu na tyle bliska, że nie mógł po prostu zignorować tego co przed chwilą ta kobieta mu powiedziała. Następnie rozejrzał się po pomieszczeniu i podszedł do jednego z drewnianych krzeseł, najpierw oceniając je pobieżnie wzrokiem, czy aby się pod nim nie rozpadnie. - Nie tylko po to tutaj przyszedłem - usiadł, przyglądając się Cassandrze. - Potrzebuję uzdrowiciela - od razu przeszedł do sedna, nigdy nie mając w zwyczaju bezsensownie kluczyć wokół głównego tematu, chociaż mogło by się zdawać, że to standardowa umiejętność większości arystokratów. - Takiego, który będzie mógł przybyć do Durham na każde wezwanie - dodał, przesuwając wzrok na jej widoczny brzemienny brzuch. Już wcześniej go zauważył, co nieco pokrzyżowało mu plany, bo już ułożył sobie w głowie jak taka współpraca miałaby wyglądać. Mimo wszystko miał nadzieję, że Cassandra będzie w stanie pojawiać się w zamku podczas kryzysowych sytuacji – oferowana przez niego stawka niech będzie najważniejszym argumentem.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uniosła lekko brodę, spoglądając na twarz Edgara; z czujnością zwierzęcia, które jeszcze nie wie, czy powinno wykonać krok w przód, czy w tył. Oczywistym było, że jego pytania nie brały się znikąd, choć być może nie spodziewała się tak szybkiej i konkretnej deklaracji. Patrzyła mu w oczy, przeciągając chwilę milczenia, nim podjęła temat:
- Musiałabym poznać szczegóły - odparła w końcu, nie była pewna, czy mówił o sobie czy może o swoich krewnych, choć nie wątpiła, że Edgar Burke opłaci jej pracę wystarczająco hojnie, by podobny dylemat w istocie dylematem nie był. Mężczyźni nie lubili przyznawać się do swoich słabości, ale Edgar miał przecież rodzinę - mogło chodzić o kogokolwiek z nich. - Wierzę, że istnieje możliwość wynalezienia leku uniwersalnego, ale ku temu należałoby wyjść od badań i terapii indywidualnych, dostosowanych do konkretnego organizmu i konkretnego przypadku. Musiałabym rozpocząć pracę od badań, pomiarów i obserwacji... osoby, która zmaga się z dolegliwościami. - Pytanie zadane wprost wydało jej się niegrzeczne, nie mogła zresztą żądać od Edgara więcej, niż on sam zamierzał jej powiedzieć. Drobna sugestia, iż była to dla niej informacja niezbędna, wydawała się najbardziej adekwatna. Obiecała podobną pomoc Morgothowi - ale dopiero po tym, jak przyjrzała się reakcjom jego ciała w trakcie leczenia sinicy. Nie lubiła rzucać słów na wiatr, chciała wpierw przekonać się co do słuszności swoich tez. Nie poruszyła się, gdy zajął jedno z krzeseł - obserwowała jego ruchy wciąż stojąc, zdając sobie sprawę z dzielących ich różnic.
Zdawało się, że dalsze słowa Edgara spadły na nią jak gwiazdka z nieba, teraz, kiedy straciła dawnych przyjaciół i dawnych protektorów, sam nestor rodu Burke oferował jej posadę. Nie oferował - przedstawiał potrzeby, ale skoro przedstawiał je jej, nie robił tego bez powodu. Szły za tym nie tylko korzyści majątkowe, szła za tym reputacja jej osoby i miejsce samej lecznicy w nokturnowym ekosystemie, szło za tym bezpieczeństwo. Dla niej i dla jej dziecka. Zdawała sobie sprawę z tego, gdzie spoczął wzrok Edgara, tak jak ze znaczenia wypowiedzianych przez niego słów, czarodziej nie mógł jednak wiedzieć, że to, co upatrywał zapewne jako słabość, było jej rzeczywistą siłą. To jej córki dawały jej siłę - i to dla swoich córek gotowa była przekraczać barierę niemożliwego. Owszem, przynajmniej przez kilka miesięcy nie będzie mogła zostawić noworodka samego na dłużej - ale Lysandra lada moment będzie miała ósme urodziny. Była już dużą, dojrzałą dziewczynką, z którą mogła zostawić dziecko na dłuższą chwilę. Rodziła już raz, wiedziała, czym był połóg - i wiedziała, że sobie z nim poradzi. Dla córki zrobiłaby wszystko.
- Lepszego nie znajdziesz - odparła, wierząc, że to co mówi było prawdą. Niewielu było w stanie pojąć determinację zepchniętej nad przepaść matki. Nie zamierzała się tłumaczyć, póki nie pytał wprost, być można uzna tę deklarację za wystarczającą. - Trzeba mi tylko świstoklika do Durham. - Nigdy nie miała kominka, nie ufała im, ale sieć Fiuu i tak nie działała. Nie dało się też teleportować. - Czego będziesz oczekiwał, sir? - Miała się zająć konkretną osobą? Być na bieżące potrzeby? Doglądać chorego krewnego? Była gotowa na wszystko, wierząc, że status uzdrowicielki Edgara Burke'a znacznie zmieniał jej sytuacje na tym obszarze.
- Musiałabym poznać szczegóły - odparła w końcu, nie była pewna, czy mówił o sobie czy może o swoich krewnych, choć nie wątpiła, że Edgar Burke opłaci jej pracę wystarczająco hojnie, by podobny dylemat w istocie dylematem nie był. Mężczyźni nie lubili przyznawać się do swoich słabości, ale Edgar miał przecież rodzinę - mogło chodzić o kogokolwiek z nich. - Wierzę, że istnieje możliwość wynalezienia leku uniwersalnego, ale ku temu należałoby wyjść od badań i terapii indywidualnych, dostosowanych do konkretnego organizmu i konkretnego przypadku. Musiałabym rozpocząć pracę od badań, pomiarów i obserwacji... osoby, która zmaga się z dolegliwościami. - Pytanie zadane wprost wydało jej się niegrzeczne, nie mogła zresztą żądać od Edgara więcej, niż on sam zamierzał jej powiedzieć. Drobna sugestia, iż była to dla niej informacja niezbędna, wydawała się najbardziej adekwatna. Obiecała podobną pomoc Morgothowi - ale dopiero po tym, jak przyjrzała się reakcjom jego ciała w trakcie leczenia sinicy. Nie lubiła rzucać słów na wiatr, chciała wpierw przekonać się co do słuszności swoich tez. Nie poruszyła się, gdy zajął jedno z krzeseł - obserwowała jego ruchy wciąż stojąc, zdając sobie sprawę z dzielących ich różnic.
Zdawało się, że dalsze słowa Edgara spadły na nią jak gwiazdka z nieba, teraz, kiedy straciła dawnych przyjaciół i dawnych protektorów, sam nestor rodu Burke oferował jej posadę. Nie oferował - przedstawiał potrzeby, ale skoro przedstawiał je jej, nie robił tego bez powodu. Szły za tym nie tylko korzyści majątkowe, szła za tym reputacja jej osoby i miejsce samej lecznicy w nokturnowym ekosystemie, szło za tym bezpieczeństwo. Dla niej i dla jej dziecka. Zdawała sobie sprawę z tego, gdzie spoczął wzrok Edgara, tak jak ze znaczenia wypowiedzianych przez niego słów, czarodziej nie mógł jednak wiedzieć, że to, co upatrywał zapewne jako słabość, było jej rzeczywistą siłą. To jej córki dawały jej siłę - i to dla swoich córek gotowa była przekraczać barierę niemożliwego. Owszem, przynajmniej przez kilka miesięcy nie będzie mogła zostawić noworodka samego na dłużej - ale Lysandra lada moment będzie miała ósme urodziny. Była już dużą, dojrzałą dziewczynką, z którą mogła zostawić dziecko na dłuższą chwilę. Rodziła już raz, wiedziała, czym był połóg - i wiedziała, że sobie z nim poradzi. Dla córki zrobiłaby wszystko.
- Lepszego nie znajdziesz - odparła, wierząc, że to co mówi było prawdą. Niewielu było w stanie pojąć determinację zepchniętej nad przepaść matki. Nie zamierzała się tłumaczyć, póki nie pytał wprost, być można uzna tę deklarację za wystarczającą. - Trzeba mi tylko świstoklika do Durham. - Nigdy nie miała kominka, nie ufała im, ale sieć Fiuu i tak nie działała. Nie dało się też teleportować. - Czego będziesz oczekiwał, sir? - Miała się zająć konkretną osobą? Być na bieżące potrzeby? Doglądać chorego krewnego? Była gotowa na wszystko, wierząc, że status uzdrowicielki Edgara Burke'a znacznie zmieniał jej sytuacje na tym obszarze.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie miał zamiaru w tej chwili zagłębiać się w ten temat. Czuł, że badanie nad chorobami genetycznymi wymagałoby dokładniejszego przedyskutowania, a nie po to dzisiaj tutaj przyszedł. Zresztą sam musiał jeszcze raz to przemyśleć i zasięgnąć porady siostry – co prawda wydawało mu się, że nie osiągnęła jeszcze takiego poziomu wiedzy jaki reprezentowała sobą Cassandra, natomiast wciąż liczył się z jej zdaniem. Poza tym miał już plan na dzisiejszą rozmowę, nie chciał marnować cennego czasu, który na nią wydzielił. - Rozumiem - kiwnął głową, ale nie ciągnął tematu, nie odpowiedział też na pokrętnie zadane przez nią pytanie. Nie chwalił się swoją chorobą na prawo i lewo – tym razem również nie zamierzał tego robić, chyba że faktycznie udałoby im się dogadać w sprawie badań. Wtedy może się poświęcić, jeżeli to naprawdę będzie konieczne, żeby wreszcie pozbyć się z siebie tego uciążliwego schorzenia. Z zazdrością patrzył na zdrowych szlachciców, zastanawiając się dlaczego padło akurat na niego i jego braci, ale zawsze pozostawiał te myśli dla siebie; nie lubił się żalić. - Przedyskutujemy to innym razem - dodał, chcąc ostatecznie urwać ten temat.
Dzisiaj ważniejsza była dla niego kwestia uzdrowiciela. Nie tylko działanie w Rycerzach Walpurgii, ale przede wszystkim panujące anomalie uświadomiły mu, że w zamku w Durham brakuje zaufanego uzdrowiciela. Nie zamierzał wybierać go spośród innych arystokratów – nie mógłby ich w każdej chwili wezwać, mimo wszystko wiązałaby go jakaś etykieta, nawet jeżeli Burke'owie nie zawsze jej przestrzegają. To miał być pracownik, nie znajomy.
Spodobała mu się pewność z jaką kobieta oceniła swoje umiejętności, nawet jeżeli było to dość butne z jej strony. - Inaczej bym tutaj nie przychodził - odparł, przyglądając jej się z ciekawością, chociaż wciąż nie był pewny czy jej stan przypadkiem nie przeszkodzi w wykonywaniu powierzonych obowiązków. - To co powiedziałem. Chciałbym, żebyś w nagłych przypadkach pojawiała się w Durham, bez względu na to czy chorym będę ja - co przez działanie na rzecz Rycerzy Walpurgii zdarzało się coraz częściej - czy moja córka z powodu anomalii - dokończył, cicho wystukując na drewnianym stole tylko sobie znany rytm. - Czy będzie to ranek czy środek nocy - uściślił, żeby na pewno miała świadomość na co się pisze – nie miał zamiaru jej zatrudniać jeżeli nie da rady sprostać jego wymaganiom, choć i tak uważał, że nie były one wygórowane. Poważne ingerencje uzdrowiciela nie zdarzały się znowu aż tak często. - Chyba nie muszę mówić, że wiąże się to z wysokim wynagrodzeniem - dodał, pomału podnosząc się z krzesła. Nie miał już czasu na dalsze dyskusje, już chciał usłyszeć pozytywną odpowiedź i wrócić do pracy.
Dzisiaj ważniejsza była dla niego kwestia uzdrowiciela. Nie tylko działanie w Rycerzach Walpurgii, ale przede wszystkim panujące anomalie uświadomiły mu, że w zamku w Durham brakuje zaufanego uzdrowiciela. Nie zamierzał wybierać go spośród innych arystokratów – nie mógłby ich w każdej chwili wezwać, mimo wszystko wiązałaby go jakaś etykieta, nawet jeżeli Burke'owie nie zawsze jej przestrzegają. To miał być pracownik, nie znajomy.
Spodobała mu się pewność z jaką kobieta oceniła swoje umiejętności, nawet jeżeli było to dość butne z jej strony. - Inaczej bym tutaj nie przychodził - odparł, przyglądając jej się z ciekawością, chociaż wciąż nie był pewny czy jej stan przypadkiem nie przeszkodzi w wykonywaniu powierzonych obowiązków. - To co powiedziałem. Chciałbym, żebyś w nagłych przypadkach pojawiała się w Durham, bez względu na to czy chorym będę ja - co przez działanie na rzecz Rycerzy Walpurgii zdarzało się coraz częściej - czy moja córka z powodu anomalii - dokończył, cicho wystukując na drewnianym stole tylko sobie znany rytm. - Czy będzie to ranek czy środek nocy - uściślił, żeby na pewno miała świadomość na co się pisze – nie miał zamiaru jej zatrudniać jeżeli nie da rady sprostać jego wymaganiom, choć i tak uważał, że nie były one wygórowane. Poważne ingerencje uzdrowiciela nie zdarzały się znowu aż tak często. - Chyba nie muszę mówić, że wiąże się to z wysokim wynagrodzeniem - dodał, pomału podnosząc się z krzesła. Nie miał już czasu na dalsze dyskusje, już chciał usłyszeć pozytywną odpowiedź i wrócić do pracy.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skinęła spokojnie głową, po prawdzie nie spodziewając się innej reakcji. Może w duchu była nawet trochę za nią wdzięczna, nie odmówiłaby prośbie, ale nie zmieniało to faktu, że jej ręce przepełnione były pracą. Przygotowania do zajęcia się Morgothem brnęły w przód, ale dobrze wiedziała, że zajmie jej to jeszcze wiele tygodni, miesięcy i oby nie lat. Martwił ją jednak brak odpowiedzi na pytanie zadane nie wprost, jeśli miała spełniać swoje obowiązki dobrze, musiała wiedzieć, co może zastać na miejscu. Jeśli któreś z nich miało Ondynę, nie powinna tracić czasu na rozpatrywanie przyczyn duszności, tylko przejść do natychmiastowego działania - i być na to działanie gotowa. To samo tyczyło się wszelkich innych chorób, ale zdawała sobie sprawę z tego, jacy byli mężczyźni, wiedziała też, że Burke'owie słynęli z milczenia - tym ostatnim zresztą niewątpliwie okazując mądrość. Jeśli będzie musiała organoleptycznie dojść do oceny zdrowia każdego z nich, trudno, zrobi to. Spodziewała się, że wynagrodzenie będzie tego warte - oby ryzyko nie aż tak wielkie, nie chciała przez ich lekkomyślność stracić głowy.
Wysłuchała jego propozycji uważnie, skinąwszy w końcu głową po raz drugi. Nie wahała się wcale. Edgar zaskoczył ją swoją propozycją, nie spodziewała się jej, ale czuła się, jakby ta spadła jej z nieba - będzie potrzebowała więcej pieniędzy na drugie dziecko, potrzebowała też potężnych przyjaciół. A potrafiła przecież wykazać, jak bardzo pożyteczna być potrafi - to w ten sposób odnajdywała bezpieczeństwo od lat. Edgar nie znał jej zbyt dobrze, choć zdołał poznać jej dokonania i niewątpliwie od dawna słyszał o jej praktyce. Ktoś taki jak on nie był jednak czarodziejem, któremu wystarczają plotki: a ona to ceniła, tak jak ceniła u ludzi mądrość. Nie wątpiła też, że szybko dostrzeże jej wartość.
Praca w nocy jej nie przerażała, prowadzenie lecznicy często tego od niej wymagało - położeni tu pacjencji niekiedy wzywali ją w nocy, innym razem do jej drzwi pukali ranni po północy; jej sen często był przerywany, przerwanie go bo to, by zająć się królewną na zamku Durham zdawało się raczej przyjemną odmianą. Praca z dziećmi zresztą nie przerażała jej tym bardziej, potrafiła się z nimi obchodzić, sama była matką. Była przyzwyczajona do ciężkiej pracy - to na niej zbudowała wszystko, co miała dzisiaj. Jej dłonie dawno straciły delikatność, a ciało nigdy nie mogło pozwolić sobie na lenistwo.
- To oczywiste - odparła zatem, jeszcze nim dodał wzmiankę o wynagrodzeniu - którą przyjęła skinięciem głowy. Na to liczyła. - Będę wyczekiwała wezwania, sir - zapowiedziała spokojnie, tym samym deklarując swój czas i swoje umiejętności. Czas zaciskał się kurczowo, będzie go miała jeszcze mniej - ale potrzebowała tego. Widząc, że Edgar zbierał się już do wyjścia, skinęła mu łagodnie głową i odprowadziła do wyjścia, z szacunkiem żegnając go w drzwiach.
zt
Wysłuchała jego propozycji uważnie, skinąwszy w końcu głową po raz drugi. Nie wahała się wcale. Edgar zaskoczył ją swoją propozycją, nie spodziewała się jej, ale czuła się, jakby ta spadła jej z nieba - będzie potrzebowała więcej pieniędzy na drugie dziecko, potrzebowała też potężnych przyjaciół. A potrafiła przecież wykazać, jak bardzo pożyteczna być potrafi - to w ten sposób odnajdywała bezpieczeństwo od lat. Edgar nie znał jej zbyt dobrze, choć zdołał poznać jej dokonania i niewątpliwie od dawna słyszał o jej praktyce. Ktoś taki jak on nie był jednak czarodziejem, któremu wystarczają plotki: a ona to ceniła, tak jak ceniła u ludzi mądrość. Nie wątpiła też, że szybko dostrzeże jej wartość.
Praca w nocy jej nie przerażała, prowadzenie lecznicy często tego od niej wymagało - położeni tu pacjencji niekiedy wzywali ją w nocy, innym razem do jej drzwi pukali ranni po północy; jej sen często był przerywany, przerwanie go bo to, by zająć się królewną na zamku Durham zdawało się raczej przyjemną odmianą. Praca z dziećmi zresztą nie przerażała jej tym bardziej, potrafiła się z nimi obchodzić, sama była matką. Była przyzwyczajona do ciężkiej pracy - to na niej zbudowała wszystko, co miała dzisiaj. Jej dłonie dawno straciły delikatność, a ciało nigdy nie mogło pozwolić sobie na lenistwo.
- To oczywiste - odparła zatem, jeszcze nim dodał wzmiankę o wynagrodzeniu - którą przyjęła skinięciem głowy. Na to liczyła. - Będę wyczekiwała wezwania, sir - zapowiedziała spokojnie, tym samym deklarując swój czas i swoje umiejętności. Czas zaciskał się kurczowo, będzie go miała jeszcze mniej - ale potrzebowała tego. Widząc, że Edgar zbierał się już do wyjścia, skinęła mu łagodnie głową i odprowadziła do wyjścia, z szacunkiem żegnając go w drzwiach.
zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zdawał sobie sprawę, że jego propozycja jest nie do odrzucenia. Nie tylko z powodu plusów, jakie niewątpliwie mają czekać na Cassandrę, ale również z powodu renomy jego nazwiska. Mimo wszystko wolał przyjść i przedyskutować z nią ową propozycję osobiście, bo nie chciał zatrudniać nikogo kto nie mógłby sprostać jego wymaganiom. Oferta pracy na stanowisku uzdrowiciela była dla niego zbyt ważna i dlatego nie mógł zatrudnić byle kogo, a choć osobiście nie znał Cassandry zbyt dobrze, wystarczyła mu posiadana wiedza o jej umiejętnościach magomedycznych. Potrafiła zdziałać cuda, czego świadkiem był dosłownie przed chwilą, trzymając w dłoniach lek na dotychczas nieuleczalną sinicę. Jeżeli ktoś miał dbać o jego krewnych, musiał to być ktoś najlepszy. Tak więc z zadowoleniem przyjął jej decyzję, wierząc, że choć podjęła ją szybko to ze świadomością ewentualnych następstw. Prawdę powiedziawszy, nie znalazł żadnej alternatywy, więc miał nadzieję, że ich współpraca okaże się owocna. - Świetnie - skwitował zadowolony, chociaż w jego głosie nie było słychać zbytniego entuzjazmu. Rzadko okazywał po sobie emocje, zdecydowanie był przeciwieństwem osoby, z której twarzy można było czytać jak z książki. To jednak cecha rodzinna, prawdopodobnie spowodowana wychowaniem w ciemnych murach zamku Durham, które już niedługo na jego wezwanie miała odwiedzić Cassandra. - Przyślę do ciebie kogoś ze świstoklikiem w ciągu kilku najbliższych dni - dodał, zakładając ciemny płaszcz, który mimo wszystko nie do końca go chronił przed chłodem anomalnej pogody. Pożegnał się z kobietą skinieniem głowy i opuścił lecznicę, zmierzając w kierunku sklepu. Czekało na niego jeszcze dużo pracy, chociaż zastanawiał się czy przypadkiem nie odłożyć jej na jutro i nie wrócić już do Durham. Marzył mu się leniwy wieczór; nie zaznał takowego odkąd został nestorem, a ilość obowiązków jaka na niego spadła okazała się o wiele większa niż mógł przypuszczać. Chyba miał prawo od czasu do czasu po prostu nic nie robić? Jeżeli nie, to sam sobie je nada.
zt
zt
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stąd
Płaszcz ociekał wodą, krople wolno skapywały na drewnianą podłogę, szybko tworząc kałuże pod jego stopami. Błyskawice rozjaśniały ciemne niebo, było już późno, a w lecznicy nadzwyczaj cicho. Lysandra pewnie spała, gdzieś tam na górze w swoim łóżku. Nie słyszał jej szybkich, drobnych kroczków. Cassandra ruszyła przodem, dzięki czemu niespokojny troll musiał pohamować swoje mordercze zapędy i wpuścić go do środka. Przywitał go głuchy charkot dobiegający z jego gardła, pomruk, który nie wróżył niczego dobrego. Ostrzegawczy, pełen niezadowolenia i wrogości. Był taki czas, że ignorował jego obecność, puszczał go przez drzwi bez jej wyraźnego polecenia, a później łypał na niego wzrokiem i burczał, gdy tylko się pojawiał. Zdawał sobie jednak zdawać sprawę z czego to wynikało — padło dziś wiele słów, wiele istotnych, z których też należało wyciągnąć lekcje i brać pod uwagę podejmując kolejne kroki w przyszłości. Spojrzał na niego tylko przelotnie, dziwnie pewien, że nie musiał się go obawiać, ani zawczasu wyciągać różdżki zapobiegawczo. Zamiar jego obecności tutaj był dziś jeden, chociaż sunące za nią spojrzenie z każdą upływającą sekundą wyostrzało się coraz bardziej. Musiał porzucić jednak lubieżne myśli, odwracając od niej wzrok. Poprowadziła go do kuchni, wskazując przy tym odpowiednie miejsce. Wszedł do środka, nie zdejmując z ramion płaszcza, bo to miało trwać tylko chwilę, jeden moment, a on nie miał gościć tu długo. Cały proces tworzenia świstoklika był zakończony, teraz była to ledwie formalność, która kosztowała go sekundy. Wyciągnął różdżkę, ustawiwszy gliniany kielich w miejscu.
— Będzie się pojawiał i znikał, mniej więcej co piętnaście minut. — Nie sądził, by musiał przedstawiać jej zasady działania, był jak każdy inny świstoklik tego typu. Wystarczyło, że go dotknie, dotknie Lysandry w odpowiedniej chwili i znajdą się już na miejscu, w lesie, nieopodal zaczarowanego koca i polany. Skierował różdżkę na niego i wykonał zgrabny i płynny gest nadgarstkiem. To tyle. Od razu poczuł, jak magia w nim wzbiera, jak jego uśpione działanie zostaje aktywowane. Wyprostował się i powrócił do niej zatrzymując na chwilę. — Dobranoc, Cassandro.— Pożegnał ją lekkim skinięciem głowy i opuścił lecznicę, tuż za jej progiem zmieniając się w kłąb dymu.
| zt
Płaszcz ociekał wodą, krople wolno skapywały na drewnianą podłogę, szybko tworząc kałuże pod jego stopami. Błyskawice rozjaśniały ciemne niebo, było już późno, a w lecznicy nadzwyczaj cicho. Lysandra pewnie spała, gdzieś tam na górze w swoim łóżku. Nie słyszał jej szybkich, drobnych kroczków. Cassandra ruszyła przodem, dzięki czemu niespokojny troll musiał pohamować swoje mordercze zapędy i wpuścić go do środka. Przywitał go głuchy charkot dobiegający z jego gardła, pomruk, który nie wróżył niczego dobrego. Ostrzegawczy, pełen niezadowolenia i wrogości. Był taki czas, że ignorował jego obecność, puszczał go przez drzwi bez jej wyraźnego polecenia, a później łypał na niego wzrokiem i burczał, gdy tylko się pojawiał. Zdawał sobie jednak zdawać sprawę z czego to wynikało — padło dziś wiele słów, wiele istotnych, z których też należało wyciągnąć lekcje i brać pod uwagę podejmując kolejne kroki w przyszłości. Spojrzał na niego tylko przelotnie, dziwnie pewien, że nie musiał się go obawiać, ani zawczasu wyciągać różdżki zapobiegawczo. Zamiar jego obecności tutaj był dziś jeden, chociaż sunące za nią spojrzenie z każdą upływającą sekundą wyostrzało się coraz bardziej. Musiał porzucić jednak lubieżne myśli, odwracając od niej wzrok. Poprowadziła go do kuchni, wskazując przy tym odpowiednie miejsce. Wszedł do środka, nie zdejmując z ramion płaszcza, bo to miało trwać tylko chwilę, jeden moment, a on nie miał gościć tu długo. Cały proces tworzenia świstoklika był zakończony, teraz była to ledwie formalność, która kosztowała go sekundy. Wyciągnął różdżkę, ustawiwszy gliniany kielich w miejscu.
— Będzie się pojawiał i znikał, mniej więcej co piętnaście minut. — Nie sądził, by musiał przedstawiać jej zasady działania, był jak każdy inny świstoklik tego typu. Wystarczyło, że go dotknie, dotknie Lysandry w odpowiedniej chwili i znajdą się już na miejscu, w lesie, nieopodal zaczarowanego koca i polany. Skierował różdżkę na niego i wykonał zgrabny i płynny gest nadgarstkiem. To tyle. Od razu poczuł, jak magia w nim wzbiera, jak jego uśpione działanie zostaje aktywowane. Wyprostował się i powrócił do niej zatrzymując na chwilę. — Dobranoc, Cassandro.— Pożegnał ją lekkim skinięciem głowy i opuścił lecznicę, tuż za jej progiem zmieniając się w kłąb dymu.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
| 10 kwietnia?
Szum wiatru mieszał się z dudniącym szaleńczo biciem serca. Uciekała. Bijąc drobnymi skrzydłami dziwnie ciężko, jakby zamiast powietrze, miała wokół siebie rozlaną, morską toń. Ciemność mieniła się przed ptasimi ślepiami i właściwie leciała na oślep. Byle dalej od zagrożenia. Byle dalej od porażki, która była udziałem jej błędu. Nawet nie próbowała sobie wyobrażać, co stałoby się z jej ciałem, gdyby nie animagia. Ryzykowała utratą przytomności, ale pod zmienioną postacią byłą w stanie zniknąć z oczu zdrajców. Była w stanie uratować własne życie.
Coraz bardziej osłabiona upływem krwi, traciła na wysokości. Pozwalała nieść się z prądem, ale ledwie starczało jej sił na zmianę kierunku. W końcu, świat rozmazał się jej na tyle, że nawet w jej głowie zapadła ciemność, która na kilka chwil została rozgoniona przez impet uderzenia. Odbiła się od na wpół matowej powierzchni, by ze świstem i piskiem, który wydarł się z ptasiego gardła, opaść gdzieś w dół.
Zerwała się w panice, oszołomiona szarpiąc skrzydłami, które jednak odmawiały posłuszeństwa. Zlepione szkarłatem pióra nie ułatwiały niczego, a Veronica w końcu opadła bez sił, gdzieś w kąt pogrążonego w cieni pomieszczenia. Nie była w stanie dłużej utrzymywać animagicznej postaci.
Uderzył ją intensywny zapach ziół. Kręciło jej się w głowie, czuła obrzydliwe mdłości i w końcu z poranionych od zagryzania ust, wydobył się stłumiony jęk. Żarłoczny ogień bólu ogniskował się na piersi i wędrował głęboka ścieżką, aż na brzuch. Sącząca obficie krew kleiła się do rozerwanej koszuli, a Veronica na powrót zaciskała z całych sił zęby, byle nie wydać z siebie więcej dźwięki. W ciągu kilku chwil posoka zdążyła przeciec przez palce dłoni, którą starała się uciskać ranę po czarnomagicznym zaklęciu. Ale ścieżka krwi zdążyła naznaczyć metaliczną wonią powietrze. Ale te - zdawało się odurzać ją czymś zupełnie innym. Bardziej sennym. Odrywającym ją od zaciskającego niepokoju, że wcale nie zdążyła uciec i tylko majaki niosły ją trzepotem skrzydeł.
Wyłaniająca się z cienia postać nie należała do żadnego z zapamiętanych mężczyzn. I chociaż panujący półmrok rozmazywał obraz, chociaż czarne jak noc włosy przypominały bardziej aureolę, nadając wrażenia, postaci ze snu.
Szkliste spojrzenie zielonych tęczówek nie rozpoznawało miejsca, zdecydowała się na coś, czego często nie stosowała - Pomóż mi - jej głos zdawał się nie należeć do niej - proszę - bardziej ochrypły i zmęczony. I nie musiała kłamać. Potrzebowała pomocy. Ryzykowała. Nokturn nigdy nie był łaskawy dla tymczasowych gości, ale w obliczu okoliczności, kalkulowała swoje szanse na status niewiadomej. Nie mogła się teleportować. Brakowało jej sił na przemianę. I tą animagiczną i zaklęciową. A różdżka aktualnie, stanowiła magiczny element dekoracyjny. Czy pisał się właśnie los jej końca, czy też niewidzialne fatum postanowiło przypomnieć jej lekcję pokory?
Szum wiatru mieszał się z dudniącym szaleńczo biciem serca. Uciekała. Bijąc drobnymi skrzydłami dziwnie ciężko, jakby zamiast powietrze, miała wokół siebie rozlaną, morską toń. Ciemność mieniła się przed ptasimi ślepiami i właściwie leciała na oślep. Byle dalej od zagrożenia. Byle dalej od porażki, która była udziałem jej błędu. Nawet nie próbowała sobie wyobrażać, co stałoby się z jej ciałem, gdyby nie animagia. Ryzykowała utratą przytomności, ale pod zmienioną postacią byłą w stanie zniknąć z oczu zdrajców. Była w stanie uratować własne życie.
Coraz bardziej osłabiona upływem krwi, traciła na wysokości. Pozwalała nieść się z prądem, ale ledwie starczało jej sił na zmianę kierunku. W końcu, świat rozmazał się jej na tyle, że nawet w jej głowie zapadła ciemność, która na kilka chwil została rozgoniona przez impet uderzenia. Odbiła się od na wpół matowej powierzchni, by ze świstem i piskiem, który wydarł się z ptasiego gardła, opaść gdzieś w dół.
Zerwała się w panice, oszołomiona szarpiąc skrzydłami, które jednak odmawiały posłuszeństwa. Zlepione szkarłatem pióra nie ułatwiały niczego, a Veronica w końcu opadła bez sił, gdzieś w kąt pogrążonego w cieni pomieszczenia. Nie była w stanie dłużej utrzymywać animagicznej postaci.
Uderzył ją intensywny zapach ziół. Kręciło jej się w głowie, czuła obrzydliwe mdłości i w końcu z poranionych od zagryzania ust, wydobył się stłumiony jęk. Żarłoczny ogień bólu ogniskował się na piersi i wędrował głęboka ścieżką, aż na brzuch. Sącząca obficie krew kleiła się do rozerwanej koszuli, a Veronica na powrót zaciskała z całych sił zęby, byle nie wydać z siebie więcej dźwięki. W ciągu kilku chwil posoka zdążyła przeciec przez palce dłoni, którą starała się uciskać ranę po czarnomagicznym zaklęciu. Ale ścieżka krwi zdążyła naznaczyć metaliczną wonią powietrze. Ale te - zdawało się odurzać ją czymś zupełnie innym. Bardziej sennym. Odrywającym ją od zaciskającego niepokoju, że wcale nie zdążyła uciec i tylko majaki niosły ją trzepotem skrzydeł.
Wyłaniająca się z cienia postać nie należała do żadnego z zapamiętanych mężczyzn. I chociaż panujący półmrok rozmazywał obraz, chociaż czarne jak noc włosy przypominały bardziej aureolę, nadając wrażenia, postaci ze snu.
Szkliste spojrzenie zielonych tęczówek nie rozpoznawało miejsca, zdecydowała się na coś, czego często nie stosowała - Pomóż mi - jej głos zdawał się nie należeć do niej - proszę - bardziej ochrypły i zmęczony. I nie musiała kłamać. Potrzebowała pomocy. Ryzykowała. Nokturn nigdy nie był łaskawy dla tymczasowych gości, ale w obliczu okoliczności, kalkulowała swoje szanse na status niewiadomej. Nie mogła się teleportować. Brakowało jej sił na przemianę. I tą animagiczną i zaklęciową. A różdżka aktualnie, stanowiła magiczny element dekoracyjny. Czy pisał się właśnie los jej końca, czy też niewidzialne fatum postanowiło przypomnieć jej lekcję pokory?
As a child you would wait
And watch from far away
But you always knew that you'd be the one
That work while they all play
And watch from far away
But you always knew that you'd be the one
That work while they all play
Ostatnio zmieniony przez Veronica Findlay dnia 27.07.20 18:17, w całości zmieniany 1 raz
Veronica Findlay
Zawód : Szuka informacji
Wiek : 38
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Potrzeba wielkiego talentu i umiejętności, by ukryć swój talent i umiejętności
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kuchnia
Szybka odpowiedź