Kuchnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Kuchnia
Obszerne pomieszczenie, wewnątrz którego niemal zawsze delikatnym płomieniem żarzy się palenisko pod żeliwnym kociołkiem. Większość półek jest otwartych, w słoikach, buteleczkach i drewnianych skrzynkach znajdują się produkty spożywcze różnego pochodzenia. Wewnątrz pachnie mieszaniną ziół specyficzną dla całej lecznicy, wzmocnionej niedźwiedzim czosnkiem przewieszonym wstęgą nad przeważnie odchylonym oknem - w formie ochronnego amuletu. Ustawiony pośrodku dębowy stół nierzadko służy za dodatkowe łóżko, a cztery krzesła, którymi go otoczono, bynajmniej nie są przeznaczone dla domowników - chorzy muszą nabrać sił. Podwieszone pod sufitem grzyby i owoce pachną suszem, wystrój wydaje się surowy, pozbawiony zbędnych ozdób. Kiedy na zewnątrz panuje ciemność, w kuchni mrok rozprasza blask paleniska oraz świece palone na stole. Gliniane naczynko w kącie pomieszczenia przeważnie wypełnione mlekiem wskazuje na obecność kociego łowcy.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Płynnym gestem porwała do tańca miotłę, która zaczęła zgarniać kurz na podłodze, kolejnym szmaty, które zaczęły czyścić naczynia w zlewie i kocioł ustawiony na paleniskiem, kolejne ruszyły ku parapetom, sprzątać kurze, a ona sama wdrapała się na krzesło, by zdjąć z rozwieszonego sznura ususzone zioła; tego ostatniego nie zwykła powierzać magii: choć była to praca monotonna, czasochłonna i, cóż, również męcząca, zioła należało odwiązać na wysokości i odłożyć na bok, powtarzając to czasem i po wiele razy, to priorytetem były tutaj susze, których nie chciała narażać na połamanie. Każde, nawet najdrobniejsze uszkodzenie mogło sprawić, że alchemicznie stałyby się całkiem bezużyteczne. A do tego doprowadzić nie chciała. Zioła zbierała do drewnianej misy, rozdzielając je według właściwości - dopiero w pracowni rozdzielała je w bardziej szczegółowy sposób. Tak naprawdę, była to forma relaksu - zadanie mniej odpowiedzialne od czuwania nad pacjentami i mniej wyczerpujące, niż opieka nad Calchasem, który przebywał w tym momencie pod czujnym okiem starszej siostry. Bała się odstępować noworodka na krok, ale w jej jednych rękach - rękach Lysandry - czuła, że jej syn był bezpieczny.
Wtem jednak wydarzyło się coś przedziwnego - przez otwarte okno do środka wpadło ptaszę, po chwili odmienione w człowieka; podobny proces nie mógł jej zadziwić, sama wszak przyjmowała podobną formę, choć przyznać musiała, że nieczęsto wpadała na innych animagów. Niemal momentalnie zeskoczyła z krzesła, chwytając tańczącą miotłę, by obrócić ją trzonem w kierunku kobiety niby śmiercionośną broń - nie była nią w tym momencie, ale w każdej chwili mogła się nią stać; miała wszak przy sobie różdżkę, a sztuka przemian nie była jej obca. Uniosła lekko brew, przyglądając się nieznajomej krytyczne, z przekonaniem stwierdzając, że jej nie znała - i że nie pochodziła stąd.
Więc - skąd?
Szukała pomocy, jej zamiary stały się jasne, gdy zabrała głos. Zlustrowała ją wpierw uważnie spojrzeniem, upewniając się, czy mówiła prawdę - była uzdrowicielką z dość długim stażem, by potrafić odróżnić rzeczywiste obrażenia od konfabulowanych. Ale kobieta została mocno poturbowana, choćby i samym upadkiem na jej podłodze. Co gorsza, rozsypała brud zamieciony przez miotłę - będzie musiała sprzątać jeszcze raz.
- Masz, jak zapłacić? - zapytała, nie odkładając broni, miotłę wciąż trzymała uniesioną w drapieżnej ofensywie. Nie pracowała za darmo, jej lecznica była otwarta dla każdego, kto zamierzał jej usługi opłacić - zwłaszcza teraz, kiedy potrzebowała pieniędzy bardziej, bo na świecie pojawiło się niemowlę. Na Nokturnie wiedział o tym każdy, nie przyszło jej do głowy, że nieznajoma mogłaby nie wiedzieć, dokąd trafiła - przecież tu każdy znał Cassandrę. To nie kim jesteś pojawiło się na jej ustach jako pierwsze, ceniono ją właśnie za to, że podobnych pytań nie zadawała.
Ale zwykle nieznajomi nie wpadali ot tak przez okno.
Wtem jednak wydarzyło się coś przedziwnego - przez otwarte okno do środka wpadło ptaszę, po chwili odmienione w człowieka; podobny proces nie mógł jej zadziwić, sama wszak przyjmowała podobną formę, choć przyznać musiała, że nieczęsto wpadała na innych animagów. Niemal momentalnie zeskoczyła z krzesła, chwytając tańczącą miotłę, by obrócić ją trzonem w kierunku kobiety niby śmiercionośną broń - nie była nią w tym momencie, ale w każdej chwili mogła się nią stać; miała wszak przy sobie różdżkę, a sztuka przemian nie była jej obca. Uniosła lekko brew, przyglądając się nieznajomej krytyczne, z przekonaniem stwierdzając, że jej nie znała - i że nie pochodziła stąd.
Więc - skąd?
Szukała pomocy, jej zamiary stały się jasne, gdy zabrała głos. Zlustrowała ją wpierw uważnie spojrzeniem, upewniając się, czy mówiła prawdę - była uzdrowicielką z dość długim stażem, by potrafić odróżnić rzeczywiste obrażenia od konfabulowanych. Ale kobieta została mocno poturbowana, choćby i samym upadkiem na jej podłodze. Co gorsza, rozsypała brud zamieciony przez miotłę - będzie musiała sprzątać jeszcze raz.
- Masz, jak zapłacić? - zapytała, nie odkładając broni, miotłę wciąż trzymała uniesioną w drapieżnej ofensywie. Nie pracowała za darmo, jej lecznica była otwarta dla każdego, kto zamierzał jej usługi opłacić - zwłaszcza teraz, kiedy potrzebowała pieniędzy bardziej, bo na świecie pojawiło się niemowlę. Na Nokturnie wiedział o tym każdy, nie przyszło jej do głowy, że nieznajoma mogłaby nie wiedzieć, dokąd trafiła - przecież tu każdy znał Cassandrę. To nie kim jesteś pojawiło się na jej ustach jako pierwsze, ceniono ją właśnie za to, że podobnych pytań nie zadawała.
Ale zwykle nieznajomi nie wpadali ot tak przez okno.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie mogła przewidzieć, jako potoczy się dzisiejszy wieczór. Wiedziała, że ryzykowała wiele, ale ni e dopuszczała myśli, ze coś pójdzie tak bardzo nie tak. Ratowanie ucieczką nie traktowała jako ostateczności, ale w tym przypadku, nie widziała innej szansy na przetrwanie. A tego musiała się trzymać. Nie żyła tylko dla siebie. Miała syna. I to jego dziecięca twarz przemknęła w umyśle, gdy zamykała - tylko na chwilę - oczy.
Uniosła powieki wyczuwając obecności. I chociaż otumaniony umysł alarmował ostrzegawczo, że powinna szukać kryjówki, albo walczyć, zmusiła ciało do dźwignięcia na kolana. Oparła się o chłodną powierzchnię kanciastego przedmiotu, być może szafki i w drżących palcach zacisnęła różdżkę. Podciągnęła pod siebie kolana, ciągnąc za sobą materiał wilgotnej spódnicy. Drugą rękę wciąż przytrzymywała na piersi, nawet - jeśli na niewiele zdawał się jej zabieg. Ciemna koszula kleiła się do skóry przypominając powoli, nieprzyjemnie lepką strukturę pajęczyny. Ale place wciąż, uparcie dociskała do ciała, jakby w obawie, że z krwią wypłynie też serce. W chwilach stresu, umysł potrafił wysuwać absurdalne wizje.
Tym co dostrzegła w pierwszej kolejności, nie był ludzki cień, a... trzonek wycelowanej w nią miotły, który zawisł niedaleko jej głowy. I wbrew pozorom, nawet tak prowizoryczna broń była w stanie wyrządzić wystarczająco dużą krzywdę, by wytrącić z równowagi. Dopiero, gdy Findlay uniosła wzrok wyżej, ukazała jej się para przenikliwie zielonych oczu i aureola czarnych włosów. Nie potrzebowała przyglądać się bardziej, by rozpoznać ostrzegawczy błysk, który palił ją spojrzeniem. Była przecież intruzem. Obcym. I chociaż nie panowała ani nad upadkiem, ani przemianą - wtargnęła bez pytania. Nie była gościem. I gdyby podobne miejsce miało w jej, być może zareagowałaby jeszcze gwałtowniej, dla pewności, traktując obcego nieuruchomiającym zaklęciem.
Czuła na języku pył i krew, kiedy rozchylała usta z pytaniem, a potem odpowiedzią - Mam - potwierdziła ostrożnym skinieniem, wywołując przy tym tłoczące się mroczki przed oczami. Ślepia starała się jednak utrzymać w górze, ale ciężar osłabienia groził ciemnością rożną od tej, należącej do nocy. Odkleiła dłoń od zaciskanej do tej pory koszuli, by opuścić ją w dół, do brzegu ubrudzonego już płaszcza, który okręcił się przy udzie. Starała się wychwycić zgrubienie, przy którym trzymała jedną z niedużych sakiewek. Nigdy nie nosiła pieniędzy w jednym miejscu. Nie wyciągnęła ich jednak od razu. Opuściła jednak różdżkę, chcąc wyraźniej podkreślić, że rzeczywiście nie szukała zwady.
- Jestem ranna - dodała jeszcze bardziej przytomnie, nadając kierunek pomocy, jakiej potrzebowała. Nie była pewna ostatecznie, czego miała oczekiwać. Czy nieznajoma wezwie uzdrowiciela, wyleje na nią eliksir, czy też po prostu pomoże jej wstać i dostać się w bezpieczne miejsce. Wciąż zachowywała resztki skupionej czujności. Wystarczająco na dziś oberwała od losu, by pozwolić sobie na kolejną bezmyślność. Dostała nauczkę. teraz musiała tylko z niej wyciągnąć lekcję.
Uniosła powieki wyczuwając obecności. I chociaż otumaniony umysł alarmował ostrzegawczo, że powinna szukać kryjówki, albo walczyć, zmusiła ciało do dźwignięcia na kolana. Oparła się o chłodną powierzchnię kanciastego przedmiotu, być może szafki i w drżących palcach zacisnęła różdżkę. Podciągnęła pod siebie kolana, ciągnąc za sobą materiał wilgotnej spódnicy. Drugą rękę wciąż przytrzymywała na piersi, nawet - jeśli na niewiele zdawał się jej zabieg. Ciemna koszula kleiła się do skóry przypominając powoli, nieprzyjemnie lepką strukturę pajęczyny. Ale place wciąż, uparcie dociskała do ciała, jakby w obawie, że z krwią wypłynie też serce. W chwilach stresu, umysł potrafił wysuwać absurdalne wizje.
Tym co dostrzegła w pierwszej kolejności, nie był ludzki cień, a... trzonek wycelowanej w nią miotły, który zawisł niedaleko jej głowy. I wbrew pozorom, nawet tak prowizoryczna broń była w stanie wyrządzić wystarczająco dużą krzywdę, by wytrącić z równowagi. Dopiero, gdy Findlay uniosła wzrok wyżej, ukazała jej się para przenikliwie zielonych oczu i aureola czarnych włosów. Nie potrzebowała przyglądać się bardziej, by rozpoznać ostrzegawczy błysk, który palił ją spojrzeniem. Była przecież intruzem. Obcym. I chociaż nie panowała ani nad upadkiem, ani przemianą - wtargnęła bez pytania. Nie była gościem. I gdyby podobne miejsce miało w jej, być może zareagowałaby jeszcze gwałtowniej, dla pewności, traktując obcego nieuruchomiającym zaklęciem.
Czuła na języku pył i krew, kiedy rozchylała usta z pytaniem, a potem odpowiedzią - Mam - potwierdziła ostrożnym skinieniem, wywołując przy tym tłoczące się mroczki przed oczami. Ślepia starała się jednak utrzymać w górze, ale ciężar osłabienia groził ciemnością rożną od tej, należącej do nocy. Odkleiła dłoń od zaciskanej do tej pory koszuli, by opuścić ją w dół, do brzegu ubrudzonego już płaszcza, który okręcił się przy udzie. Starała się wychwycić zgrubienie, przy którym trzymała jedną z niedużych sakiewek. Nigdy nie nosiła pieniędzy w jednym miejscu. Nie wyciągnęła ich jednak od razu. Opuściła jednak różdżkę, chcąc wyraźniej podkreślić, że rzeczywiście nie szukała zwady.
- Jestem ranna - dodała jeszcze bardziej przytomnie, nadając kierunek pomocy, jakiej potrzebowała. Nie była pewna ostatecznie, czego miała oczekiwać. Czy nieznajoma wezwie uzdrowiciela, wyleje na nią eliksir, czy też po prostu pomoże jej wstać i dostać się w bezpieczne miejsce. Wciąż zachowywała resztki skupionej czujności. Wystarczająco na dziś oberwała od losu, by pozwolić sobie na kolejną bezmyślność. Dostała nauczkę. teraz musiała tylko z niej wyciągnąć lekcję.
As a child you would wait
And watch from far away
But you always knew that you'd be the one
That work while they all play
And watch from far away
But you always knew that you'd be the one
That work while they all play
Veronica Findlay
Zawód : Szuka informacji
Wiek : 38
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Potrzeba wielkiego talentu i umiejętności, by ukryć swój talent i umiejętności
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przyglądała się intruzowi długo i zawzięcie, uważnie badając spojrzeniem linie jej twarzy, grymas, barwę cery, włosy, linię brwi, kształt nosa i ust, szukała powiązań, skojarzeń, czegokolwiek, co pomogłoby jej rozpoznać tożsamość kobiety. Nie przypominała sobie o niej w żadnym znaczeniu. Nie pamiętała nikogo podobnego do niej nigdzie na Nokturnie, nie znała podobnej twarzy z przeszłości, nie widziała jej na plakatach złowieszczo spoglądających na nią z ulic miasta. Trwała wojna, każdy nieznajomy był potencjalnym wrogiem - choć przyjaciół mugoli zdawało się być w mieście... coraz mniej. Przekrzywiła lekko głowę, jak wrona na żerdzi wahająca się, czy obiekt przed nią stanowił zagrożenie, czy też nie. Miała przy sobie różdżkę, mogła sięgnąć po nią w każdej chwili - niechcianych gości zwykła zamieniać w żaby.
A mogła też jej pomóc - i zarobić nieco grosza, powiodła czujnym spojrzeniem za ruchem jej reki, którym wyraźnie szukała zgrubienia pod szatą; dalsza deklaracja zdawała się być przypieczętowaniem umowy.
- Trudno nie zauważyć - że jesteś ranna, opuściła trzon miotły, ale nie wypuściła jej jeszcze z rąk, krytycznie przyglądając się kobiecie. Dopiero po chwili - odłożyła narzędzie na bok, pod pobliską ścianę, by ruchem dłoni odnaleźć między połami spódnicy kraniec różdżki. - Odłóż różdżkę. Na bok, nie w dół, nie zamierzam ryzykować, a tak się składa, że znajdujemy się pod moim dachem - zarządziła krótko, zwykle sama odbierała różdżki nieprzytomnym pacjentom - rzadko ktoś zaskakiwał ją w taki sposób. Jej zachowaniem dyktował strach: trwała wojna, a ona nie chciała zostać ofiarą tej wojny. Miała pod dachem dwójkę dzieci - na nie musiała uważać szczególnie. - ... chyba, że mam poprosić mojego trolla, żeby ci w tym pomógł? - upewniła się, unosząc lekko w górę jedną brew. Kobieta była obolała, pewnie nieco otumaniona, ale jej nieoczekiwane przybycie było wystarczająco zaskakujące, żeby Cassandra nie zamierzała dawać jej taryfy ulgowej. Ale kobieta nie wydawała się szkodliwa, nie na pierwszy rzut oka. Szukała pomocy - i brzmiała w tym przekonująco; reagowała zresztą na to z pewną oczywistością, była przyzwyczajona do ludzi pojawiających się w lecznicy znikąd po to, by odnaleźć ratunek - słowa czarownicy podpowiadały, że wcale nie znalazła się pod jej dachem.... przypadkiem.
- Odchyl się, spróbuję cię rozebrać - zarządziła krótko, przemywając dłonie pod kuchennym kranem.
A mogła też jej pomóc - i zarobić nieco grosza, powiodła czujnym spojrzeniem za ruchem jej reki, którym wyraźnie szukała zgrubienia pod szatą; dalsza deklaracja zdawała się być przypieczętowaniem umowy.
- Trudno nie zauważyć - że jesteś ranna, opuściła trzon miotły, ale nie wypuściła jej jeszcze z rąk, krytycznie przyglądając się kobiecie. Dopiero po chwili - odłożyła narzędzie na bok, pod pobliską ścianę, by ruchem dłoni odnaleźć między połami spódnicy kraniec różdżki. - Odłóż różdżkę. Na bok, nie w dół, nie zamierzam ryzykować, a tak się składa, że znajdujemy się pod moim dachem - zarządziła krótko, zwykle sama odbierała różdżki nieprzytomnym pacjentom - rzadko ktoś zaskakiwał ją w taki sposób. Jej zachowaniem dyktował strach: trwała wojna, a ona nie chciała zostać ofiarą tej wojny. Miała pod dachem dwójkę dzieci - na nie musiała uważać szczególnie. - ... chyba, że mam poprosić mojego trolla, żeby ci w tym pomógł? - upewniła się, unosząc lekko w górę jedną brew. Kobieta była obolała, pewnie nieco otumaniona, ale jej nieoczekiwane przybycie było wystarczająco zaskakujące, żeby Cassandra nie zamierzała dawać jej taryfy ulgowej. Ale kobieta nie wydawała się szkodliwa, nie na pierwszy rzut oka. Szukała pomocy - i brzmiała w tym przekonująco; reagowała zresztą na to z pewną oczywistością, była przyzwyczajona do ludzi pojawiających się w lecznicy znikąd po to, by odnaleźć ratunek - słowa czarownicy podpowiadały, że wcale nie znalazła się pod jej dachem.... przypadkiem.
- Odchyl się, spróbuję cię rozebrać - zarządziła krótko, przemywając dłonie pod kuchennym kranem.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Starała się skupić. Zapamiętać cokolwiek, co mogło jej pomóc, gdyby sytuacja miała się jeszcze pogorszyć. Przecierała więc w otumanionej myśli twarze, które mogła znać, ale mimo wysiłku, nie umiała dopasować nieznajomej do konkretnej tożsamości. Nie rozpoznawała i miejsca, do którego trafiła, chociaż - już wiedziała, że zapamiętać miała przenikający wszystko zapach ziół. I tego wrażenia chwyciła się, jak kotwicy, by zachować ciągłość w przytomności i niepopełnienia niepotrzebnego błędu. I chociaż w tej chwili nie była to wielka pociecha, czuła ulgę trafiając na czarownicę. Na kobietę. Chociaż w obecnym stanie i tak niewiele była w stanie sama zdziałać, było zbyt wiele możliwości, które pozbawionej większej obrony czarownicy mogło się przydarzyć na Nokturnie.
Informacja. Chłonęła szczegóły rozmowy, w końcu - jeśli tylko nie została okłamana - mogła określić chociaż częściowo gdzie się znalazła. I wahała się przez moment, słysząc polecenie. Różdżka była przedłużeniem jej mocy, jej działaniem. Mogła zostać oszukana, ograbiona. I nie tylko, ale śliskie od wilgoci drewienko w końcu znalazło się na podłodze, tuż obok niej. Rozluźniła palce - To nie będzie konieczne - odpowiedziała rzeczowo na ostatnie zdanie, czując tężejące napięcie. Swoje własne, ciemnowłosej czarownicy i samego powietrza, zupełnie jakby magia kumulowała się wokół nich. Nie, zdecydowanie nie miała ochoty na komplikacje. I chociaż wiedźma mogła zwyczajnie ją okłamać - nie odnalazła w groźbie fałszu. Troll. Jej dom.
Zgodnie z kolejną dyspozycją, odchyliła się, zaciskając zęby, gdy poruszyła skulone do tej pory mięśnie. I z każdym kolejnym gestem i działaniem nieznajomej, utwierdzała się w ulotnym jeszcze przekonaniu, że rzeczywiście otrzyma pomoc. A sposób w jaki działała - pewny i czujny - mówił, że nie chodziło o wezwanie dodatkowej pomocy. Czy miała na tyle szczęścia, że trafiła w ręce uzdrowiciela?
Przymknęła powieki, starając się samej, w pierwszej kolejności, odsupłać wiązanie płaszcza, w który wciąż była zaplatana. Nie chciała być bezczynna. I bezużyteczna, czekając na działania innych. Szukała praktycznych rozwiązań i nawet tak niecodzienna sytuacja wymagała, by pozostała po prostu czujna na otoczenia. I zapewne palce zamarły na wpół rozwiązanym zapięciu, a spojrzenie przeniosła na krzątającą się sylwetkę - Przepraszam, za tak niespodziewaną wizytę. Nie miałam większego wyboru - być może nie powinna wciągać w rozmowę kobiety, ale w naturalny dla siebie sposób, starała się zrozumieć, dowiedzieć, gdzie się znalazła. I kim właściwie była jej tajemnicza wybawicielka. Skrawki informacji, które otrzymała do tej pory, rysowały niejasny obraz, który wymagał uzupełnienia. Nienachalnie jednak. Zaciągała właśnie dług wdzięczności. Było też coś znajomego w sposobie poruszania się czarownicy. Drobne, wykonywane gesty, pochylenia, nawet moment, w którym trzymała wojowniczo miotłę i pochłaniała ją spojrzeniem, które chowało i drapieżną groźbę i tajemnicę. Pozostała ostatecznie w niewiedzy, nie mogąc chwycić umykającego jej zrozumienia.
Informacja. Chłonęła szczegóły rozmowy, w końcu - jeśli tylko nie została okłamana - mogła określić chociaż częściowo gdzie się znalazła. I wahała się przez moment, słysząc polecenie. Różdżka była przedłużeniem jej mocy, jej działaniem. Mogła zostać oszukana, ograbiona. I nie tylko, ale śliskie od wilgoci drewienko w końcu znalazło się na podłodze, tuż obok niej. Rozluźniła palce - To nie będzie konieczne - odpowiedziała rzeczowo na ostatnie zdanie, czując tężejące napięcie. Swoje własne, ciemnowłosej czarownicy i samego powietrza, zupełnie jakby magia kumulowała się wokół nich. Nie, zdecydowanie nie miała ochoty na komplikacje. I chociaż wiedźma mogła zwyczajnie ją okłamać - nie odnalazła w groźbie fałszu. Troll. Jej dom.
Zgodnie z kolejną dyspozycją, odchyliła się, zaciskając zęby, gdy poruszyła skulone do tej pory mięśnie. I z każdym kolejnym gestem i działaniem nieznajomej, utwierdzała się w ulotnym jeszcze przekonaniu, że rzeczywiście otrzyma pomoc. A sposób w jaki działała - pewny i czujny - mówił, że nie chodziło o wezwanie dodatkowej pomocy. Czy miała na tyle szczęścia, że trafiła w ręce uzdrowiciela?
Przymknęła powieki, starając się samej, w pierwszej kolejności, odsupłać wiązanie płaszcza, w który wciąż była zaplatana. Nie chciała być bezczynna. I bezużyteczna, czekając na działania innych. Szukała praktycznych rozwiązań i nawet tak niecodzienna sytuacja wymagała, by pozostała po prostu czujna na otoczenia. I zapewne palce zamarły na wpół rozwiązanym zapięciu, a spojrzenie przeniosła na krzątającą się sylwetkę - Przepraszam, za tak niespodziewaną wizytę. Nie miałam większego wyboru - być może nie powinna wciągać w rozmowę kobiety, ale w naturalny dla siebie sposób, starała się zrozumieć, dowiedzieć, gdzie się znalazła. I kim właściwie była jej tajemnicza wybawicielka. Skrawki informacji, które otrzymała do tej pory, rysowały niejasny obraz, który wymagał uzupełnienia. Nienachalnie jednak. Zaciągała właśnie dług wdzięczności. Było też coś znajomego w sposobie poruszania się czarownicy. Drobne, wykonywane gesty, pochylenia, nawet moment, w którym trzymała wojowniczo miotłę i pochłaniała ją spojrzeniem, które chowało i drapieżną groźbę i tajemnicę. Pozostała ostatecznie w niewiedzy, nie mogąc chwycić umykającego jej zrozumienia.
As a child you would wait
And watch from far away
But you always knew that you'd be the one
That work while they all play
And watch from far away
But you always knew that you'd be the one
That work while they all play
Veronica Findlay
Zawód : Szuka informacji
Wiek : 38
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Potrzeba wielkiego talentu i umiejętności, by ukryć swój talent i umiejętności
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spokojnie - minimalizując ostrożne ruchy - skinęła głową, gdy czarownica opuściła różdżkę; Cassandra nie potrzebowała szukać u niej podstępu, gołym okiem potrafiła rozróżnić konfabulanta od czarodzieja naprawdę wymagającego pomocy i opieki - a rozlewająca się krwista plama świadczyła o tym, że ta kobieta podobnej - jakiejkolwiek - pomocy niewątpliwie potrzebowała. I twierdziła, że miała pieniądze, żeby za nią zapłacić. Nie potrafiła rozpoznać jej twarzy, nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle; nigdy wcześniej jej tutaj nie widziała, to źle, nie widziała w niej ściganego wroga, to dobrze. Interwencja Umhry była zbędna, nie wytarła umytych dłoni, powracając do kobiety, by zgodnie z obietnicą rozłożyć poły jej płaszcza; niewiele robiła sobie z jej dłoni, które próbowały rozpleść plątaninę guzików - wiedziała, że nie były w stanie tego zrobić, osłabienie odebrało jej moc rąk. Uczyniła to za nią, korzystając z przewagi, jaką w tym momencie dawała jej pełnia zdrowia. Tak jak się spodziewała, koszula pod płaszczem była lepka od sączącej się krwi.
- Kto cię tak urządził? - wymknęło jej się z ust, kiedy sięgnęła dłońmi do guzików jej koszuli, zamierzając odsłonić nagie ciało i ujrzeć ranę - jej dłoń nie zawahała się ni chwili, wzrok nie umknął, bystra strażniczka z pewnością spostrzegła, że Cassandra do podobnych widoków zwyczajnie przywykła. Rana ciągnęła się od piersi, ale nie wydawała się bardzo poważna - nie mogła taką być, jeżeli nieznajoma zdołała wpaść do niej jeszcze w animagicznej formie. Odeszła na moment, by z jednej z szafek zdjąć glinianą misę i czystą ścierkę, lekkim ruchem dłoni porwała z haków zioła, które między palcami skruszyła do wody, nadając jej oczyszczających właściwości rumianku i mniszka. Zamoczywszy w niej fragment materiału, przetarła nią ciało kobiety, ostrożnie, omijając rozcięcie, ale ściągając krew - wpierw musiała pzobyć się zanieczyszczeć. Zmrużyła lekko oczy, przyglądając się krawędziom rany: były proste, czy szarpane? Płytkie, czy głębokie? Szacowała - co mogło je pozostawić.
- To nie była niespodziewana wizyta - odparła lekkim tonem, zupełnie jak gdyby ranne ptaszydła przeobrażające się w ranne kobiety wpadające do jej domu były dla niej codziennością. Poniekąd były - widok animaga-ptaka nie mógł jej zaskoczyć, sama to przecież potrafiła, a pacjenci, pacjenci zjawiali się cały czas. Tym razem brak zaskoczenia nie miał nic wspólnego z jej trzecim okiem. - A wybór jest dzisiaj przywilejem nielicznych - dodała, zadzierając lekko brodę, by lepiej przyjrzeć się skórze - gdy skończyła ją oczyszczać, odrzuciła materiał na bok, sięgając między poły ciemnej spódnicy, gdzie odnalazła różdżką; pochwyciwszy ją w dłoniach, przeciągnęła nią wzdłuż cięcia, szepcząc spokojną, kojącą mantrę, której sensu Veronia pojąć nie była w stanie. Wkrótce nadeszła ulga: ból ustał, ustało też krwawienie.
- Kto cię tak urządził? - wymknęło jej się z ust, kiedy sięgnęła dłońmi do guzików jej koszuli, zamierzając odsłonić nagie ciało i ujrzeć ranę - jej dłoń nie zawahała się ni chwili, wzrok nie umknął, bystra strażniczka z pewnością spostrzegła, że Cassandra do podobnych widoków zwyczajnie przywykła. Rana ciągnęła się od piersi, ale nie wydawała się bardzo poważna - nie mogła taką być, jeżeli nieznajoma zdołała wpaść do niej jeszcze w animagicznej formie. Odeszła na moment, by z jednej z szafek zdjąć glinianą misę i czystą ścierkę, lekkim ruchem dłoni porwała z haków zioła, które między palcami skruszyła do wody, nadając jej oczyszczających właściwości rumianku i mniszka. Zamoczywszy w niej fragment materiału, przetarła nią ciało kobiety, ostrożnie, omijając rozcięcie, ale ściągając krew - wpierw musiała pzobyć się zanieczyszczeć. Zmrużyła lekko oczy, przyglądając się krawędziom rany: były proste, czy szarpane? Płytkie, czy głębokie? Szacowała - co mogło je pozostawić.
- To nie była niespodziewana wizyta - odparła lekkim tonem, zupełnie jak gdyby ranne ptaszydła przeobrażające się w ranne kobiety wpadające do jej domu były dla niej codziennością. Poniekąd były - widok animaga-ptaka nie mógł jej zaskoczyć, sama to przecież potrafiła, a pacjenci, pacjenci zjawiali się cały czas. Tym razem brak zaskoczenia nie miał nic wspólnego z jej trzecim okiem. - A wybór jest dzisiaj przywilejem nielicznych - dodała, zadzierając lekko brodę, by lepiej przyjrzeć się skórze - gdy skończyła ją oczyszczać, odrzuciła materiał na bok, sięgając między poły ciemnej spódnicy, gdzie odnalazła różdżką; pochwyciwszy ją w dłoniach, przeciągnęła nią wzdłuż cięcia, szepcząc spokojną, kojącą mantrę, której sensu Veronia pojąć nie była w stanie. Wkrótce nadeszła ulga: ból ustał, ustało też krwawienie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie czuła się dobrze bez różdżki w dłoni. Czuła się bardziej bezbronna pamiętając o słabości własnego ciała, gdy nie mogła korzystać z magii. Do tej pory zastanawiała się czasem, jak sobie radzili mugole nie tylko w codziennym życiu, ale przede wszystkim w krytycznych sytuacjach. Dla nich, kobiet, magia stała się rzeczywistą bronią. Z nią, wiedziała, że może zdziałać wiele nawet w obliczu silnego przeciwnika. A na pewno, w razie konieczności pomóc w ucieczce. Martwa nikomu się nie przyda. Miała kogo chronić i nie mogła zostawić syna bez opieki. Kalkulowała, miarkowała siły na zamiary i jeśli wymagała tego sytuacja, wycofywała się. Tak, jak tutaj. W końcu, liczył się cel. Nawet jeśli odsuwał się w czasie, był do osiągnięcia.
Nie zaprotestowała przed obcym dotykiem. Nie dlatego, że pasował jej taki układ. Mimo osłabienia, utrzymywała emocje na wodzy, opierając się na samej prawdziwości pragnienia pomocy. Przyzwyczaiła się tak znosić podobne działania, jak i doceniać skuteczność kolejnych działań. Nie pierwszy raz poddawała się uzdrowicielskim gestom i nagość nie była jej obca. Także własna. I zdecydowanie brakowało znamion wstydu w ujęciu kolejnych ruchów, odsłaniających krwawiące miejsca. Była magomedykiem - Mężczyzna. Zdrajca - odpowiedziała krótko, marszcząc przy tym ciemne brwi. Nie tłumaczyła się. Nie sądziła też, by nieznajoma chciała drążyć temat. Płynąca w niej wcześniej, bardziej gniewna emocja i świadomość zdrady, odpływała. Ale zasługi nie odnajdowała tylko w opanowaniu, a we własnym osłabieniu. Musiała przyznać sama, że dała się podejść. Zaryzykowała. I musiała przełknąć porażkę. Przynajmniej chwilowo.
Zwinęła odruchowo dłonie, gdy czarownica przecierała okolice równo ciętej, dość głębokiej rany, zupełnie, jakby miała nieprzyjemność mierzyć się z ostrością miecza, czy sztyletów. Findlay nie znała wypowiedzianej formuły, ale rozumiała wystarczająco, by wiedzieć, że miała do czynienia z czarna magią. Być może, powinna była zainteresować się mocniej i posiłkować wiedza męża, gdy jeszcze żył. Płaciła za swoją ignorancję - Rozumiem, że to codzienność? - powtórnie skupiła się na twarzy zajmującej się nią kobiety - To prawda - odjęła wzrok od lica czarnowłosej, by spojrzeć w górę, gdy pierwsze, niewyraźne zaklęcia, niby niecodzienna kołysanka, popłynęły z ust uzdrowicielki. Ból ze specyficznym szarpnięciem pojawił się tylko na początku, mgląc półprzymknięte spojrzenie. Potem, ciepłymi falami płynęła ulga, przeganiająca nieustanna potrzebę przyciśnięcia dłoni do piersi.
Z cichym westchnieniem wróciła uwagę do swej wybawicielki z kiełkującą myślą - Przyjmiesz mnie jeszcze, gdy zajdzie taka potrzeba? - nie chciała przewidywać następnych razów, ale Nokturn, wciąż był jej bardziej obcy i niebezpieczny niż pozostałe uliczki Londynu z całą zawartością. A jeśli miała tu wracać - bo zamierzała - potrzebowała zaplecza.
Nie zaprotestowała przed obcym dotykiem. Nie dlatego, że pasował jej taki układ. Mimo osłabienia, utrzymywała emocje na wodzy, opierając się na samej prawdziwości pragnienia pomocy. Przyzwyczaiła się tak znosić podobne działania, jak i doceniać skuteczność kolejnych działań. Nie pierwszy raz poddawała się uzdrowicielskim gestom i nagość nie była jej obca. Także własna. I zdecydowanie brakowało znamion wstydu w ujęciu kolejnych ruchów, odsłaniających krwawiące miejsca. Była magomedykiem - Mężczyzna. Zdrajca - odpowiedziała krótko, marszcząc przy tym ciemne brwi. Nie tłumaczyła się. Nie sądziła też, by nieznajoma chciała drążyć temat. Płynąca w niej wcześniej, bardziej gniewna emocja i świadomość zdrady, odpływała. Ale zasługi nie odnajdowała tylko w opanowaniu, a we własnym osłabieniu. Musiała przyznać sama, że dała się podejść. Zaryzykowała. I musiała przełknąć porażkę. Przynajmniej chwilowo.
Zwinęła odruchowo dłonie, gdy czarownica przecierała okolice równo ciętej, dość głębokiej rany, zupełnie, jakby miała nieprzyjemność mierzyć się z ostrością miecza, czy sztyletów. Findlay nie znała wypowiedzianej formuły, ale rozumiała wystarczająco, by wiedzieć, że miała do czynienia z czarna magią. Być może, powinna była zainteresować się mocniej i posiłkować wiedza męża, gdy jeszcze żył. Płaciła za swoją ignorancję - Rozumiem, że to codzienność? - powtórnie skupiła się na twarzy zajmującej się nią kobiety - To prawda - odjęła wzrok od lica czarnowłosej, by spojrzeć w górę, gdy pierwsze, niewyraźne zaklęcia, niby niecodzienna kołysanka, popłynęły z ust uzdrowicielki. Ból ze specyficznym szarpnięciem pojawił się tylko na początku, mgląc półprzymknięte spojrzenie. Potem, ciepłymi falami płynęła ulga, przeganiająca nieustanna potrzebę przyciśnięcia dłoni do piersi.
Z cichym westchnieniem wróciła uwagę do swej wybawicielki z kiełkującą myślą - Przyjmiesz mnie jeszcze, gdy zajdzie taka potrzeba? - nie chciała przewidywać następnych razów, ale Nokturn, wciąż był jej bardziej obcy i niebezpieczny niż pozostałe uliczki Londynu z całą zawartością. A jeśli miała tu wracać - bo zamierzała - potrzebowała zaplecza.
As a child you would wait
And watch from far away
But you always knew that you'd be the one
That work while they all play
And watch from far away
But you always knew that you'd be the one
That work while they all play
Ostatnio zmieniony przez Veronica Findlay dnia 01.10.20 22:43, w całości zmieniany 1 raz
Veronica Findlay
Zawód : Szuka informacji
Wiek : 38
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Potrzeba wielkiego talentu i umiejętności, by ukryć swój talent i umiejętności
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Zdrajca? - podchwyciła jej słowa, przyglądając się jej twarzy z uwagą. Raz już popełniła błąd, uchroniła życie człowieka, którego twarz zdobiła dziś plakaty listów gończych, człowieka, który był już martwy, ale zanim został martwy - zdążył napsuć Rycerzom Walpurgii wiele krwi. Od tamtej pory wiedziała, że musiała być ostrożniejsza. Że każdy jej ruch, każda jej decyzja, każdy jej błąd, mógł kosztować ją życie. Trwała wojna, a na wojnie nikt nie miał sentymentów. I ona też mieć ich nie mogła - inaczej nie zapewni bezpieczeństwa swoim dzieciom. Zadane rany coraz rzadziej przybierały przypadkowy charakter, jej pacjenci coraz rzadziej zjawiali się pod jej dachem bez związku z polityką - zwłaszcza z obrażeniami takimi, jakie nosiła ona, wyraźnie pozaklęciowych. Ale zdrajcę - tak samo łatwo było znaleźć po jednej, jak po drugiej stronie, kwestia nazwy zależała tylko od zajmowanej strony barykady. A rana, ponad którą operowała różdżką - wydawała się w istocie pozostawiona przez czarną magię.
- Zaraza - przeklęła zatem, choć musiało to wyglądać, jakby coś niepokojącego spostrzegła w samej ranie - w istocie tak było, choć nie w aspekcie nasuwającym się na myśl jako pierwszym. - Vulnerairo - zaryzykowała ocenę, bo widziała już podobne obrażenia. Mimo to, z jej ust wydobyło się wkrótce zaklęcie: - Curatio Vulnera Maxima - szeptane cicho, niczym mantra, gdy skórę z ulgą otoczyła regeneracyjna magia. - Jeśli nie wiesz, kim jestem, nie powinno cię tutaj być - dodała zaraz, unosząc szmaragdowe spojrzenie ku jej twarzy. Na Nokturnie - wiedział o niej każdy. Wpadła tu przypadkiem, przez okno, raniona musiała uciekać w strony, których nie znała. Układała w myślach historię, obierając najbardziej prawdopodobne - we własnej ocenie - scenariusze. - Miasto nie jest teraz bezpieczne - dodała, nie odejmując od niej spojrzenia, ciekawa emocji, jakie odmalują się na niej na to wspomnienie. - Jesteś pewna, że chcesz się tu teraz kręcić? - Przyglądała się jej wciąż, jeśli planowała kolejne wizyty - pewnie miała ku temu powody. Ale teraz - teraz nie był najlepszy czas na poznawanie zakamarków Nokturnu. - Następnym razem możesz nie zdążyć dojść, rana była poważna - Założyła jej ubranie, nieco niedbale, z powrotem. - Przez jakiś czas będziesz jeszcze osłabiona. Przybranie animagicznej formy może sprawić ci trudność - oceniła krótko, krytycznie przyglądając się ranie; srebrne blizny biegły wzdłuż jej brzegów, ale wkrótce zostaną wchłonięte przez ciało. Potrzebowała tylko kilku tygodni. Najdalej miesięcy.
- Zaraza - przeklęła zatem, choć musiało to wyglądać, jakby coś niepokojącego spostrzegła w samej ranie - w istocie tak było, choć nie w aspekcie nasuwającym się na myśl jako pierwszym. - Vulnerairo - zaryzykowała ocenę, bo widziała już podobne obrażenia. Mimo to, z jej ust wydobyło się wkrótce zaklęcie: - Curatio Vulnera Maxima - szeptane cicho, niczym mantra, gdy skórę z ulgą otoczyła regeneracyjna magia. - Jeśli nie wiesz, kim jestem, nie powinno cię tutaj być - dodała zaraz, unosząc szmaragdowe spojrzenie ku jej twarzy. Na Nokturnie - wiedział o niej każdy. Wpadła tu przypadkiem, przez okno, raniona musiała uciekać w strony, których nie znała. Układała w myślach historię, obierając najbardziej prawdopodobne - we własnej ocenie - scenariusze. - Miasto nie jest teraz bezpieczne - dodała, nie odejmując od niej spojrzenia, ciekawa emocji, jakie odmalują się na niej na to wspomnienie. - Jesteś pewna, że chcesz się tu teraz kręcić? - Przyglądała się jej wciąż, jeśli planowała kolejne wizyty - pewnie miała ku temu powody. Ale teraz - teraz nie był najlepszy czas na poznawanie zakamarków Nokturnu. - Następnym razem możesz nie zdążyć dojść, rana była poważna - Założyła jej ubranie, nieco niedbale, z powrotem. - Przez jakiś czas będziesz jeszcze osłabiona. Przybranie animagicznej formy może sprawić ci trudność - oceniła krótko, krytycznie przyglądając się ranie; srebrne blizny biegły wzdłuż jej brzegów, ale wkrótce zostaną wchłonięte przez ciało. Potrzebowała tylko kilku tygodni. Najdalej miesięcy.
bo ty jesteś
prządką
prządką
- W interesach - dopowiedziała krótko, szybko pojmując niefortunność sformułowania, które użyła. Ciche, bardziej wyraźne ostrzeżenie zamigotało gdzieś z tyłu głowy. Mogła zrzucić rozproszenie na swój stan, ale języka potrzebowała pilnować lepiej. I wcale nie zdziwiłaby się, gdyby tej samej zasadzie hołdowała nieznajoma.
Nie musiała nawet mocno udawać, by wlać w głos cięższą, napełnioną gniewem tonację. Miała przecież sprawdzonego informatora i przewodnika. Musiały więc zaistnieć dodatkowe okoliczności, które zmusiły, bądź przekonały do innej racji. Nokturn nie był sferą, w której pojawiała się często, ale przyjmowane zlecenia, od czasu do czasu ją tam prowadziły. Pamiętała, o czym opowiadał jej mąż. Nokturn był siedliszczem największej, możliwie dostępnej w Anglii ciemności. Ale też strachu i biedy. Czarna magia była dla wielu jego "mieszkańców" jednym ze sposobów radzenia sobie ze społecznym odrzuceniem, ale też do osiągania celu. Widział z bliska większość z nokturnowych odsłon egzystencji, a Veronica nigdy nie angażowała się wystarczająco głęboko, by wejść w ciemniejszy światek. Była gościem. Albo intruzem, który obserwował z cienia. Zazwyczaj.
Czuła się zmęczona, była osłabiona, ale początkowe otępienie i rozproszenie ustępowało. A tym samym szybciej chwytała zmiany, które mogły coś więcej powiedzieć o swojej wybawczyni. Podążyła wzrokiem za spojrzeniem czarownicy, starając się samej dostrzec coś bardziej (niż samo rozcięcie i płynąca krew) niepokojącego w ranie. Nie znała się na magii leczniczej, na ranach - tylko pobieżnie, łapiąc podstawy, które pozwalały jej na udzielenie sobie tymczasowej pomocy, bądź nie otrucia przy wypijanych eliksirach.
Zacisnęła usta i rozchyliła, gdy usłyszała znajomą, bo już dziś usłyszaną formułę - Tak to brzmiało - w głosie zafalowała jednak większa doza niepewności, nie dlatego, że nie rozpoznała powtórzonego zaklęcia. Czarownica znała formułę. Czy była to jednak wiedza konieczna do wykonywanej prze nią profesji, czy też innych konieczności - mogła się domyślać - A jednak jestem - zacisnęła usta na moment - Bezpieczne, czy nie, za coś żyć trzeba - nie opuściła spojrzenia, gdy została poddana przenikliwej - jak się domyślała ocenie i historii, która ją tu przywiodła - To już nie będzie twój kłopot. Zapłacę za pomoc. Nie mam zamiaru się naprzykrzać - odetchnęła z wyraźną ulgą i sprawniej radząc sobie z zakładanym na ciało materiałem - będę pamiętała - bo będzie. Ktoś, kto był w stanie połatać ją, gdyby wpadła w kłopoty akurat tutaj, na Nokturnie - byłby niezastąpionym kontaktem. I ciężko było jej oprzeć się pokusie zwerbowania. Jeśli miało się tak stać, obie potrzebowały cierpliwości. I zaufania, które szczególnie tu i w tych czasach był towarem deficytowym.
Pewniej wyprostowała się, wciąż czując silne ciągniecie w okolicy piersi. Skrzywiła się wyraźnie, chociaż przecież mogła ukryć jego znamiona. Sięgnęła w końcu do mieszka, by wysupłać z niego monety, które winna była czarownicy. Nie skąpiła. Znała cenę zdrowia, a być może, gdyby miała więcej pecha, także i życia - Wezmę różdżkę - zakomunikowała, nie chcąc narażać się na niepotrzebne nieporozumienia - Dziękuję - dodała z zawahaniem, samej ogniskując źrenice na zielonookiej uzdrowicielce - Mam wyjść tą samą drogą, czy wskażesz mi inne wyjście? - Mimo ostrzeżenie, miała zamiar przemienić się. Potrzebowała tylko (i aż) tyle, by dotrzeć poza Nokturnowe uliczki. Możliwie niewidoczna na obserwujących ją oczu. Potem będzie już łatwiej.
Nie musiała nawet mocno udawać, by wlać w głos cięższą, napełnioną gniewem tonację. Miała przecież sprawdzonego informatora i przewodnika. Musiały więc zaistnieć dodatkowe okoliczności, które zmusiły, bądź przekonały do innej racji. Nokturn nie był sferą, w której pojawiała się często, ale przyjmowane zlecenia, od czasu do czasu ją tam prowadziły. Pamiętała, o czym opowiadał jej mąż. Nokturn był siedliszczem największej, możliwie dostępnej w Anglii ciemności. Ale też strachu i biedy. Czarna magia była dla wielu jego "mieszkańców" jednym ze sposobów radzenia sobie ze społecznym odrzuceniem, ale też do osiągania celu. Widział z bliska większość z nokturnowych odsłon egzystencji, a Veronica nigdy nie angażowała się wystarczająco głęboko, by wejść w ciemniejszy światek. Była gościem. Albo intruzem, który obserwował z cienia. Zazwyczaj.
Czuła się zmęczona, była osłabiona, ale początkowe otępienie i rozproszenie ustępowało. A tym samym szybciej chwytała zmiany, które mogły coś więcej powiedzieć o swojej wybawczyni. Podążyła wzrokiem za spojrzeniem czarownicy, starając się samej dostrzec coś bardziej (niż samo rozcięcie i płynąca krew) niepokojącego w ranie. Nie znała się na magii leczniczej, na ranach - tylko pobieżnie, łapiąc podstawy, które pozwalały jej na udzielenie sobie tymczasowej pomocy, bądź nie otrucia przy wypijanych eliksirach.
Zacisnęła usta i rozchyliła, gdy usłyszała znajomą, bo już dziś usłyszaną formułę - Tak to brzmiało - w głosie zafalowała jednak większa doza niepewności, nie dlatego, że nie rozpoznała powtórzonego zaklęcia. Czarownica znała formułę. Czy była to jednak wiedza konieczna do wykonywanej prze nią profesji, czy też innych konieczności - mogła się domyślać - A jednak jestem - zacisnęła usta na moment - Bezpieczne, czy nie, za coś żyć trzeba - nie opuściła spojrzenia, gdy została poddana przenikliwej - jak się domyślała ocenie i historii, która ją tu przywiodła - To już nie będzie twój kłopot. Zapłacę za pomoc. Nie mam zamiaru się naprzykrzać - odetchnęła z wyraźną ulgą i sprawniej radząc sobie z zakładanym na ciało materiałem - będę pamiętała - bo będzie. Ktoś, kto był w stanie połatać ją, gdyby wpadła w kłopoty akurat tutaj, na Nokturnie - byłby niezastąpionym kontaktem. I ciężko było jej oprzeć się pokusie zwerbowania. Jeśli miało się tak stać, obie potrzebowały cierpliwości. I zaufania, które szczególnie tu i w tych czasach był towarem deficytowym.
Pewniej wyprostowała się, wciąż czując silne ciągniecie w okolicy piersi. Skrzywiła się wyraźnie, chociaż przecież mogła ukryć jego znamiona. Sięgnęła w końcu do mieszka, by wysupłać z niego monety, które winna była czarownicy. Nie skąpiła. Znała cenę zdrowia, a być może, gdyby miała więcej pecha, także i życia - Wezmę różdżkę - zakomunikowała, nie chcąc narażać się na niepotrzebne nieporozumienia - Dziękuję - dodała z zawahaniem, samej ogniskując źrenice na zielonookiej uzdrowicielce - Mam wyjść tą samą drogą, czy wskażesz mi inne wyjście? - Mimo ostrzeżenie, miała zamiar przemienić się. Potrzebowała tylko (i aż) tyle, by dotrzeć poza Nokturnowe uliczki. Możliwie niewidoczna na obserwujących ją oczu. Potem będzie już łatwiej.
As a child you would wait
And watch from far away
But you always knew that you'd be the one
That work while they all play
And watch from far away
But you always knew that you'd be the one
That work while they all play
Veronica Findlay
Zawód : Szuka informacji
Wiek : 38
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Potrzeba wielkiego talentu i umiejętności, by ukryć swój talent i umiejętności
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W interesach. Co oznaczało szybkie sprostowanie - że nie stała z nimi w jednej linii, to z pewnością, ta kobieta nie chciała chyba, żeby łączyć ją ze stroną Czarnego Pana. Nie była przecież obojętna na konflikt, jaki rozgorzał na ulicach miasta, nikt nie był w stanie być na niego obojętnym - już nie teraz. Gniew w jej głosie nie mówił z kolei nic, choć niewątpliwie brzmiał tak szczerze, jak szczerze mógł brzmieć gniew; Cassandra nie miała zwyczaju wchodzić w cudze porachunki, przynajmniej nie miała zamiaru czynić tego tak długo, jak długo nie widziała w tym korzyści dla siebie. Owszem, przeważnie bywała nadmiernie negatywnie nastawiona w stosunku do agresywnych mężczyzn i nadmiernie opiekuńczo w stosunku do opresjonowanych przez nie kobiet, ale ta na taką nie wyglądała - i nie zamierzała chyba sprawiać podobnego wrażenia. Fakt, że biła się z czarnoksiężnikiem, wydawał jej się co najmniej niepokojący - i miała nadzeję, że ta czarownica nie sprowadzi gniewu na jej dom. Mimo to - zdecydowała się jej pomóc. Brawura często szła w parze z głupotą, ale w tym przypadku chodziło o coś innego; kobieta była pewna siebie i skoncentrowana na celu. Najwyraźniej - swoim własnym. Lazaret Cassandry był prawdziwą skarbnicą informacji na temat - cóż - głównie rycerzy. Wiedźma zamierzała strzec ich tak, jak potrafiła, nie ryzykując ni własnym bezpieczeństwem, ni bezpieczeństwem tych, których miała pod swoją opieką. Kobieta była lakoniczna w słowach, mało wylewna, niewiele ze swoich motywów zdradziła tego dnia. Była pewna, że świadczyło to wyłącznie o rozsądku. Skinęła lekko głową, dała jej przestrogę i to wszystko, co mogła dla niej uczynić. Czy weźmie ją poważnie, zależało to już tylko od niej. Pieniędzy potrzebował przecież każdy, choć każdy miał na nie inny sposób; nie była pewna, czy chcała wiedzieć, jaki sposób ma siedząca przed nią czarownica, ale nie zapytała jej o to. Skinęła lekko głową na jej zapewnienie, tylko przeczucie podpowiadało Cassandrze, że kobieta zrobi lepiej, jeśli zacznie omijać to miejsce. Tę dzielnicę. Tę część mrocznego i skrytego w cieniu miasta. Tak samo jak skinęła głową na jej zapewnienie, kiedy nakładała już na siebie odzienie. Oczywiście, że będzie pamiętała, takie wspomnienia trudno ulatywały - rana była naprawdę poważna. Na jej dyspozycję nie protestowała, brzdęk monet ściągnął jej uwagę. Gość może i był niecodzienny, ale wizyta - jak co dzien.
- Wyjdziesz tym korytarzem - wskazała na właściwe drzwi, za nimi ciągnęła się sień zwieńczona wyjściem poza budynek. - Umhra - wypowiedziała spokojnie, choć podniesionym głosem, imię trolla, przystając u progu kuchni, pozwalając głosowi ponieść się dalej do budynku, aż do podziemnej pieczary. Następnie zwróciła się do niego w języku trollińskim, wskazując na to, że Veronica była gościem, nie intruzem: a to dawało jej przepustkę do wyjścia. Dopiero, kiedy opuściła jej kuchnię, Cassandra zachwiała się z przodu stóp na tył, przystając u progu, ze skrzyżowanymi na piersi rękoma przyglądając się jej znikającej za drzwiami sylwetce.
zt x2
- Wyjdziesz tym korytarzem - wskazała na właściwe drzwi, za nimi ciągnęła się sień zwieńczona wyjściem poza budynek. - Umhra - wypowiedziała spokojnie, choć podniesionym głosem, imię trolla, przystając u progu kuchni, pozwalając głosowi ponieść się dalej do budynku, aż do podziemnej pieczary. Następnie zwróciła się do niego w języku trollińskim, wskazując na to, że Veronica była gościem, nie intruzem: a to dawało jej przepustkę do wyjścia. Dopiero, kiedy opuściła jej kuchnię, Cassandra zachwiała się z przodu stóp na tył, przystając u progu, ze skrzyżowanymi na piersi rękoma przyglądając się jej znikającej za drzwiami sylwetce.
zt x2
bo ty jesteś
prządką
prządką
14.12.57, rano
Moje wizyty w Lecznicy na Nokturnie odbywały się coraz rzadziej. Kiedyś potrafiłam tu spędzać każdy dzień, ale ostatnio czasu było mniej. Dalej widywałyśmy się w weekendy, dalej za nią tęskniłam, ale byłyśmy już przecież dorosłe. Tego dnia zjawiłam się wcześnie, gdy słońce dopiero świtało, a z knajp wytaczali się ostatni pijacy. Rynsztok nawet śmierdział mniej niż zwykle, ale pewnie dlatego, że zamarzł. Cholerne zimno nawiedziło Londyn. Dyszałam ciężej niż normalnie przy dużym wysiłku, co sugerowało mi, że moje ciało było w nerwach. Nie mogłam się sobie dziwić. Wczorajsze spotkanie gdzieś na zachodzie kraju z tym pierdolonym zdrajcą. Miotłę odstawiam o ścianę korytarza, słysząc tylko jak ktoś kaszle w jednej z sal. Cassandra opiekowała się nimi doskonale, mną zresztą też, chociaż nie chciałam, aby kiedykolwiek zobaczyła mnie w aż takim stanie. Weszłam do kuchni, gdzie dostrzegłam drobną paczkę, ustawioną gdzieś w rogu, za paleniskiem. Wiedziałam już, że to dla mnie, a podniesienie jej w górę, tylko mnie w tym upewniło. W środku usłyszałam brzdęk buteleczek, a gdy otworzyłam pakunek, moim oczom ukazały się cztery fiolki. Cudowna Cassandra... Dostrzegłam wywar wzmacniający, a także dwa wywary ze szczuroszczeta. Te ostatnie po otworzeniu potrafiły cholernie śmierdzieć, ale o wiele gorzej capiła śmierć, dlatego potrafiłam wlewać taki w siebie jednym ruchem. Obok leżała jeszcze pasta na oparzenia, a ta mogła się przydać. Wszystkie wyjęłam ze skrzyneczki, którą zostawiłam na swoim miejscu i schowałam je do obszernych kieszeni płaszcza. Na chwilę zawahałam się, czy nie wejść na górę, ale byłam po prostu zmęczona. Potrzebowałam dolecieć do biura i napisać odpowiednie listy, a na to nie miałam wcale tak dużo czasu. Zabrałam więc miotłę i wzniosłam się nad Nokturnem, wylatując prosto przez drzwi Lecznicy. Potem ją odwiedzę i potem jej opowiem. Albo nie... Albo może lepiej nie... Mróz uderzał mnie w oczy i nos, gdy łapczywie chwytałam oddech, mknąc nad Londynem i wypatrując w dole ludzi, którzy zmierzali dopiero do pracy. Londyn był ładny z tej perspektywy. Czysty.
zt, biorę od Cassandry: wywar wzmacniający, wywar ze szczuroszczeta x2, pasta na oparzenia (+30)
Moje wizyty w Lecznicy na Nokturnie odbywały się coraz rzadziej. Kiedyś potrafiłam tu spędzać każdy dzień, ale ostatnio czasu było mniej. Dalej widywałyśmy się w weekendy, dalej za nią tęskniłam, ale byłyśmy już przecież dorosłe. Tego dnia zjawiłam się wcześnie, gdy słońce dopiero świtało, a z knajp wytaczali się ostatni pijacy. Rynsztok nawet śmierdział mniej niż zwykle, ale pewnie dlatego, że zamarzł. Cholerne zimno nawiedziło Londyn. Dyszałam ciężej niż normalnie przy dużym wysiłku, co sugerowało mi, że moje ciało było w nerwach. Nie mogłam się sobie dziwić. Wczorajsze spotkanie gdzieś na zachodzie kraju z tym pierdolonym zdrajcą. Miotłę odstawiam o ścianę korytarza, słysząc tylko jak ktoś kaszle w jednej z sal. Cassandra opiekowała się nimi doskonale, mną zresztą też, chociaż nie chciałam, aby kiedykolwiek zobaczyła mnie w aż takim stanie. Weszłam do kuchni, gdzie dostrzegłam drobną paczkę, ustawioną gdzieś w rogu, za paleniskiem. Wiedziałam już, że to dla mnie, a podniesienie jej w górę, tylko mnie w tym upewniło. W środku usłyszałam brzdęk buteleczek, a gdy otworzyłam pakunek, moim oczom ukazały się cztery fiolki. Cudowna Cassandra... Dostrzegłam wywar wzmacniający, a także dwa wywary ze szczuroszczeta. Te ostatnie po otworzeniu potrafiły cholernie śmierdzieć, ale o wiele gorzej capiła śmierć, dlatego potrafiłam wlewać taki w siebie jednym ruchem. Obok leżała jeszcze pasta na oparzenia, a ta mogła się przydać. Wszystkie wyjęłam ze skrzyneczki, którą zostawiłam na swoim miejscu i schowałam je do obszernych kieszeni płaszcza. Na chwilę zawahałam się, czy nie wejść na górę, ale byłam po prostu zmęczona. Potrzebowałam dolecieć do biura i napisać odpowiednie listy, a na to nie miałam wcale tak dużo czasu. Zabrałam więc miotłę i wzniosłam się nad Nokturnem, wylatując prosto przez drzwi Lecznicy. Potem ją odwiedzę i potem jej opowiem. Albo nie... Albo może lepiej nie... Mróz uderzał mnie w oczy i nos, gdy łapczywie chwytałam oddech, mknąc nad Londynem i wypatrując w dole ludzi, którzy zmierzali dopiero do pracy. Londyn był ładny z tej perspektywy. Czysty.
zt, biorę od Cassandry: wywar wzmacniający, wywar ze szczuroszczeta x2, pasta na oparzenia (+30)
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
14.12 po południu
Nie tak dawno odwiedziła Cassandrę, aby odebrać przygotowaną przez nią maść na oparzenia - spotkała tego dnia młodą Lysandrę i dołączyła do ekscentrycznej herbatki w towarzystwie domowego trolla-strażnika, zawarła też trudną do odrzucenia obietnicę, którą przyrzekła wypełnić. Z zasady nie chciała wyobrażać sobie całego dnia na tłocznym jarmarku, podczas którego musiałaby bez przerwy mieć oko na cudze dziecko, mała Vablatsky była jednak inna, wykraczająca ponad przeciętny obraz kapryśnej dziewczynki. Jak na dziecko, mówiła i kreowała rzeczy interesujące, Elvira chciała dowiedzieć się jak najwięcej o drzemiącym w niej potencjale, a jeżeli przy okazji zacieśniała zaufanie, które łączyło ją z Nokturnową uzdrowicielką - tym lepiej.
Dziś przybyła jednak do lecznicy nie po to, aby wspomóc kobietę i porozmawiać na temat ostatnich wydarzeń, ale porwać przygotowane przez nią eliksiry, które miały przydać się podczas misji, jakie planowali podjąć końcem roku, wykorzystując ospałość przeciwników. Przebłysk żalu przewinął się przez poszarzałą od choroby twarz, gdy stanęła w ciepłej kuchni i przesunęła palcami wzdłuż korków buteleczek. Wywar wzmacniający rozpoznała bez problemu po jego błękitnej barwie, miała też zamiar schować do niewielkiej sakiewki mieszankę ziół antydepresyjnych, przygotowywanych przez Cassandrę z pomocą rozległej wiedzy zielarskiej i doświadczenia. W chwili obecnej, gdy wciąż znienacka atakowała ją gorączka i migrena, przydać miało się wszystko, co mogło uzupełnić brakujące siły. Chciałaby zostać na dłużej, sprawdzić, przy jakich pacjentach Vablatsky krzątała się teraz w lazarecie, lecz czas gonił, obowiązki pozostawały bezwzględne, a kilka dni spędzonych w łóżku pod stertą koców znacząco wpłynęło na ciążące na Elvirze zaległości. Westchnęła cicho, poprawiając krzywo zaplecionego warkocza, a potem schowała wszystkie fiolki, pozostawiając na kuchennym stole własną saszetę pełną pachnących migdałów.
Nie potrafiła dziękować, okazywanie dobrych emocji przychodziło jej z wielką niezręcznością - wolała pisać bezosobowo na pergaminie, oferować proste, a pragmatyczne gesty, z których druga czarownica mogła wynieść realną korzyść, nawet jeżeli była ona tak prozaiczna.
/zt, biorę mieszankę antydepresyjną i wywar wzmacniający, zostawiam 100 g migdałów
Nie tak dawno odwiedziła Cassandrę, aby odebrać przygotowaną przez nią maść na oparzenia - spotkała tego dnia młodą Lysandrę i dołączyła do ekscentrycznej herbatki w towarzystwie domowego trolla-strażnika, zawarła też trudną do odrzucenia obietnicę, którą przyrzekła wypełnić. Z zasady nie chciała wyobrażać sobie całego dnia na tłocznym jarmarku, podczas którego musiałaby bez przerwy mieć oko na cudze dziecko, mała Vablatsky była jednak inna, wykraczająca ponad przeciętny obraz kapryśnej dziewczynki. Jak na dziecko, mówiła i kreowała rzeczy interesujące, Elvira chciała dowiedzieć się jak najwięcej o drzemiącym w niej potencjale, a jeżeli przy okazji zacieśniała zaufanie, które łączyło ją z Nokturnową uzdrowicielką - tym lepiej.
Dziś przybyła jednak do lecznicy nie po to, aby wspomóc kobietę i porozmawiać na temat ostatnich wydarzeń, ale porwać przygotowane przez nią eliksiry, które miały przydać się podczas misji, jakie planowali podjąć końcem roku, wykorzystując ospałość przeciwników. Przebłysk żalu przewinął się przez poszarzałą od choroby twarz, gdy stanęła w ciepłej kuchni i przesunęła palcami wzdłuż korków buteleczek. Wywar wzmacniający rozpoznała bez problemu po jego błękitnej barwie, miała też zamiar schować do niewielkiej sakiewki mieszankę ziół antydepresyjnych, przygotowywanych przez Cassandrę z pomocą rozległej wiedzy zielarskiej i doświadczenia. W chwili obecnej, gdy wciąż znienacka atakowała ją gorączka i migrena, przydać miało się wszystko, co mogło uzupełnić brakujące siły. Chciałaby zostać na dłużej, sprawdzić, przy jakich pacjentach Vablatsky krzątała się teraz w lazarecie, lecz czas gonił, obowiązki pozostawały bezwzględne, a kilka dni spędzonych w łóżku pod stertą koców znacząco wpłynęło na ciążące na Elvirze zaległości. Westchnęła cicho, poprawiając krzywo zaplecionego warkocza, a potem schowała wszystkie fiolki, pozostawiając na kuchennym stole własną saszetę pełną pachnących migdałów.
Nie potrafiła dziękować, okazywanie dobrych emocji przychodziło jej z wielką niezręcznością - wolała pisać bezosobowo na pergaminie, oferować proste, a pragmatyczne gesty, z których druga czarownica mogła wynieść realną korzyść, nawet jeżeli była ona tak prozaiczna.
/zt, biorę mieszankę antydepresyjną i wywar wzmacniający, zostawiam 100 g migdałów
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
24 grudnia 1957
Zwykle wchodzę do lecznicy bez pukania, przecież zdarzały się czasy, gdy praktycznie tu mieszkałam. Wciąż zresztą bywam tak często, jak to możliwe, a dzisiejszy wieczór miał być wyjątkowy. Po odstawieniu Elviry dosłownie kilka kroków dalej, na Pokątną, skierowałam miotłę w stronę Nokturnu. Przelatując obok jakiegoś biedaka, który swoją kościstą łapą już sięgał w moją stronę, wyminęłam mrugającą latarnię, aż w końcu wylądowałam tuż obok wejścia. Czary Multon zadziałały, a ja czułam się o niebo mniej obolała. Może moja spódnica było nieco zbyt potargana, ale nie było już czasu, by się przebrać. Zanim weszłam głębiej do środka, włosy spięłam w ciasny kok, a koszulę przejechałam zmarzniętymi i nieco suchymi dłońmi, usiłując ją odrobinę wyprostować. Tamten pojedynek poszedł po naszej myśli, nawet jeśli wygniótł mi spódnicę, a teraz miałam znaleźć się blisko niej, nic innego się nie liczyło. Z kieszeni płaszcza, wyciągnęłam małe zawiniątko, zbyt cenne, by cokolwiek mu się stało i z ulgą dostrzegłam, że w trakcie pojedynku nie ucierpiało. Obwiązane w kakaowy papier, doczepione miało mały bilecik:
Cieplo mojego serca.
Rita
Rita
Nie znałam się na kwiatach, ani ziołach. Co najwyżej potrafiłam rozpoznać tytoń wysokiej jakości, ale nikt inny nie powinien tego dostać, jedynie ona. Kwiat paproci zatopiony w bursztynie odbijał złotem światło świec i przyćmionych lamp. Zawieszony na srebrnym łańcuszku z delikatnym zapięciem zawsze miał być przy niej, a ja trzymałam go wcześniej blisko mojego serca, tak, aby utrzymał jego ciepło. Czemu pociły mi się dłonie i denerwowałam się bardziej niż przed stanięciem oko w oko z buntownikami, którzy przecież polecieli twarzami w posadzkę, martwi i puści. Już od progu dało się wyczuć smak jej kuchni, nie do pomylenia z żadną inną, gdy to gorąc tego miejsca przyjemnie kołysał ciało, gdy na dworze chłód. - Cass - wyszeptałam, dostrzegając ją w końcu w pachnacej kuchni. Tak bardzo tęskniłam za tym spokojem, który widniał w jej oczach i smutkiem, który leczyły jej dłonie.
zt, przekazuję Cassandrze świetlny bursztyn
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
5 czerwca?
Ledwie wczoraj nad Londynem przetoczyła się gwałtowna, zaprawiona gradem burza, która wyła niemalże tak głośno, jak rozwścieczone po Bezksiężycowej Nocy dusze – zjawisko nie tylko nieoczekiwane, co i zastanawiające, zważywszy na porę roku – a dziś miasto spowijała gęsta, skutecznie ograniczająca widoczność mgła. Choć wiedźma znała Śmiertelny Nokturn na pamięć, nie miał on przed nią najmniejszych tajemnic, to nie potrafiła zignorować mimowolnego niepokoju, który zagnieździł się pod bladą skórą wraz z widokiem rozciągającej się za oknem białawej mętności. Nie mógł to być jedynie przypadek, niewinny wybryk znużonej natury, a objaw – czegoś. Toczącej Wyspy choroby. Działania jakiejś nienazwanej siły, odciskającej swe piętno i na odwiecznym rytmie pór roku. W to przynajmniej wierzyła, wodząc zatroskanym spojrzeniem po rozciągającej się w dole burej, nieprzejrzystej okolicy. – Co o tym sądzisz, hm? – mruknęła do trzymanego w ramionach kociska o gęstej, czarnej sierści i przewiercającym na wskroś spojrzeniu żółtych ślepi. Morgoth, jej wierny towarzysz. Czasem myślała, że nie jest jedynie zwierzęciem, a zaklętym w jego skórze duchem. Takim, który rozumiał i który odpowiadał po swojemu, zwykle przeciągłymi miauknięciami. Wiedziała przy tym, że jedyną osobą zdolną do zaoferowania prawdziwego zrozumienia, a może nawet wytłumaczenia, była Cassandra. Niedawna nawałnica miała w sobie coś nienaturalnego; przywodziła na myśl te przeklęte, powoli odchodzące w zapomnienie anomalie. Skutecznie uprzykrzały one życie nie tylko dorosłym, gdy magia wymykała się spod ich kontroli w najmniej odpowiednim momencie, ale i dzieciom, a może głównie im, wszak zamknięta w ich drobnych ciałach moc była jeszcze nieokiełznana, nieukierunkowana. Wolna. Lecz jeśli tak, jeśli znów działoby się coś złego... Czy wieszczka nie zobaczyłaby tego w swych snach? Kolejnej zagrażającej im katastrofy? I czy na pewno była bezpieczna? Ona, Cassandra. I jej latorośle.
Zegar nie wybił jeszcze siódmej, gdy niemalże bezgłośnie opuszczała ulokowane na poddaszu nadszarpniętej zębem czasu kamienicy mieszkanie. Każdy rozsądny czarodziej uznałby, że to zbyt wczesna pora na odwiedziny, lecz więź, która łączyła ją z Vablatsky, spychała skrupuły na dalszy plan. Nie przejmowała się więc tym, co wypada, a czego robić nie powinna, wszak w lecznicy gościła często, również – bez zapowiedzi. Wierzyła więc, że uzdrowicielka wybaczy jej ten nietakt, o ile w ogóle zwróci na niego uwagę; przez te wszystkie lata z pewnością przywykła już do pojawiającej się ni stąd, ni zowąd zjawy, a może raczej opiekuńczego ducha.
Mgła była lepka, wszędobylska i sprawiała, że zwykle niezachwiane poczucie bezpieczeństwa – wszak Nokturn był domem Heather od urodzenia – ścierało się z bezwiedną obawą napotkania na swej drodze dementora. Mimo to, klnąc pod nosem na nagłą płochliwość, przemierzyła odległość, która dzieliła ją od celu, bez cienia zawahania. Wiedziała, że im szybciej porozmawia z przyjaciółką, tym szybciej dowie się, czy ona też to czuła. Ten niepokój. To rezonujące w klatce żeber drżenie. I uścisk w skroniach.
Nie obawiała się czuwającego przy drzwiach wejściowych Umhry, z czasem nauczyła się nawet doceniać jego towarzystwo; znała go, tak jak i on znał ją. Wiedziała, do czego był zdolny. Odczuwała ulgę na myśl, że dbał o bezpieczeństwo zamieszkujących lecznicę czarodziejów. Były jednak rzeczy, siły, przed którymi mięśnie trolla nie mogły ich ustrzec. I to ich się w tej chwili lękała. – Lysandro? – mruknęła cicho, zsuwając z głowy kaptur smoliście czarnej peleryny, gdy skrzypnęła jedna z poluzowanych desek podłogi. Na pytanie to odpowiedziała jej jednak tylko i wyłącznie cisza. Zrzuciła to na karb wczesnej godziny, najprawdopodobniej mała wieszczka wciąż spała, po czym zrobiła kilka kroków w głąb znajomego wnętrza; znała rozkład budynku na pamięć, odnalazłaby się w nim choćby i po ciemku. Zaczęła ostrożną wspinaczkę po prowadzących do części mieszkalnej schodkach, zakładając, że to właśnie tam, nie w piwnicznej pracowni, znajdzie panią domu. Oby tylko całą, zdrową. – Cassandro? – zapytała, nim jeszcze dobrze przekroczyła próg rozświetlonej blaskiem paleniska kuchni; myślała, że panuje nad swym głosem, lecz gdy wypowiedziała jej imię, miękko i czule, między kolejnymi zgłoskami przyczaiło się coś jeszcze. Napięcie.
Nie spała dobrze. Trudno było jej zmrużyć oko, choć nie była w stanie wskazać, czy była to kwestia ciężkiego gradu, czy może tego nieznośnego uczucia niepokoju, które rozsadzało ją od środka; mniej chyba za sprawą pogody i atmosfery, a bardziej za sprawą podjętych ostatnio decyzji - czy słusznych? Nie była tego pewna, a im więcej dni mijało od tamtych zdarzeń, tym więcej pojawiało się w jej myślach wątpliwości. Zwykle wstawała ze świtem, kiedy przebudzali się pierwsi pacjenci - nie inaczej było tym razem, gdy, już dawno ubrana, krzątała się po kuchni, rozpalając ogień pod paleniskiem kociołka. Przymknęła oczy, słysząc skrzypnięcie podłogi. Rozpoznawała rytm jej kroków, oczywiście że tak, nie potrzebowała nawet podpowiedzi w postaci Umhry witającego ją przyjaznym, nie wrogim pomrukiem.
- Tu jestem, Heath - odpowiedziała cicho, wiedząc, że ta ją usłyszy. W głosie Cassandry kryło się jednak coś więcej, znużenie nieprzespaną nocą, a może napięcie zdradzające towarzyszący jej niepokój. Drżąca niepewność. Nie zastanawiała się nad porą, w której ją odwiedzała, zawsze była u niej przecież mile widziana. Poranek był lepszy od nocy, noc zwiastowała kłopoty, a świt był tylko początkiem nowego. Wiedziałaby, gdyby wydarzyło się coś złego. Poprawiła szmaragdową chustę okrywającą plecy i ramiona, o tej porze dnia doskwierał jeszcze chłód, odbierany dotkliwiej przez niewypoczęte ciało. Szara sukienka przepasana czarną szarfą została założona na szybko, warkocz, w który splecione miała włosy, wydawał się niedbały i pleciony w pospiechu. - Zjesz ze mną? Dopiero odeszłam od pacjentów. Mam wyrostka z krwawymi wymiotami, miałam nadzieję, że przez noc mu przejdzie, ale... To chyba nie jest początek dobrego dnia - westchnęła, dorzucając fragmenty suchego pociętego drewna w tańczące płomienie ognia. W końcu wstała, sięgając po dwie szklanki, bez pytania wsypując do nich ulubioną mieszaninę ziół Heather, które wkrótce znalazły się pod wrzącą wodą. Zakryła szklanki talerzykami, chcąc je odpowiednio zaparzyć - i bez zawahania przeniosła obie szklanki na kuchenny stół. - Nie wiem, czy to w ogóle jest początek czegokolwiek dobrego - westchnęła po chwili, myślami mimowolnie uciekając do najświeższych problemów. - Ty też jesteś niespokojna - zauważyła, spoglądając na nią ze zmartwieniem; powolnym krokiem podeszła bliżej niej, z zamiarem objęcia jej na powitanie. Nie musiała pytać jej o nastrój, znała ją wystarczająco dobrze, żeby go wyczuć, dostrzec w źrenicach i ruchach ciała. Ścisnęła jej dłoń, prowadząc ją na jedno z krzeseł przy stole, po czym klasnęła w dłonie, powstrzymując Kocmołucha przymierzającego się właśnie do skoku na kuchenne szafki, gdzie zaczęła już przygotowywać jedzenie. Pod wpływem nieprzyjemnego dźwięku czarny kot położył po sobie uszy, skulił się i z niezadowoleniem przemknął pod stół, skąd otarł się o nogę Heather, skarżąc się tym samym na zachowanie Cassandry. Niemal machinalnie położyła między nimi koszyk z pieczywem.
- Tu jestem, Heath - odpowiedziała cicho, wiedząc, że ta ją usłyszy. W głosie Cassandry kryło się jednak coś więcej, znużenie nieprzespaną nocą, a może napięcie zdradzające towarzyszący jej niepokój. Drżąca niepewność. Nie zastanawiała się nad porą, w której ją odwiedzała, zawsze była u niej przecież mile widziana. Poranek był lepszy od nocy, noc zwiastowała kłopoty, a świt był tylko początkiem nowego. Wiedziałaby, gdyby wydarzyło się coś złego. Poprawiła szmaragdową chustę okrywającą plecy i ramiona, o tej porze dnia doskwierał jeszcze chłód, odbierany dotkliwiej przez niewypoczęte ciało. Szara sukienka przepasana czarną szarfą została założona na szybko, warkocz, w który splecione miała włosy, wydawał się niedbały i pleciony w pospiechu. - Zjesz ze mną? Dopiero odeszłam od pacjentów. Mam wyrostka z krwawymi wymiotami, miałam nadzieję, że przez noc mu przejdzie, ale... To chyba nie jest początek dobrego dnia - westchnęła, dorzucając fragmenty suchego pociętego drewna w tańczące płomienie ognia. W końcu wstała, sięgając po dwie szklanki, bez pytania wsypując do nich ulubioną mieszaninę ziół Heather, które wkrótce znalazły się pod wrzącą wodą. Zakryła szklanki talerzykami, chcąc je odpowiednio zaparzyć - i bez zawahania przeniosła obie szklanki na kuchenny stół. - Nie wiem, czy to w ogóle jest początek czegokolwiek dobrego - westchnęła po chwili, myślami mimowolnie uciekając do najświeższych problemów. - Ty też jesteś niespokojna - zauważyła, spoglądając na nią ze zmartwieniem; powolnym krokiem podeszła bliżej niej, z zamiarem objęcia jej na powitanie. Nie musiała pytać jej o nastrój, znała ją wystarczająco dobrze, żeby go wyczuć, dostrzec w źrenicach i ruchach ciała. Ścisnęła jej dłoń, prowadząc ją na jedno z krzeseł przy stole, po czym klasnęła w dłonie, powstrzymując Kocmołucha przymierzającego się właśnie do skoku na kuchenne szafki, gdzie zaczęła już przygotowywać jedzenie. Pod wpływem nieprzyjemnego dźwięku czarny kot położył po sobie uszy, skulił się i z niezadowoleniem przemknął pod stół, skąd otarł się o nogę Heather, skarżąc się tym samym na zachowanie Cassandry. Niemal machinalnie położyła między nimi koszyk z pieczywem.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Rozluźnienie objawiło się samo, gdy tylko dobiegły ją słowa wypowiedziane znajomym, wolnym od bólu czy gniewu głosem; spłynęło na ściągnięte w napięciu barki, wygładziło przecinające czoło zmarszczki, przynosząc namiastkę ulgi. A więc nie było powodów do zmartwień, przynajmniej takich, które zwiastowałyby rychłą katastrofę. Mimo to nie zamierzała ignorować przeczuć, które przygnały ją do lecznicy o tak wczesnej porze. Tego irytującego niepokoju niewiadomego pochodzenia, obręczy stale zaciskającej się na falującej od oddechu piersi. Coś było nie tak. Nie wiedziała jeszcze tylko, co dokładnie. – Powinnam się tego spodziewać, że nie będziesz już spać. A może jeszcze? – Uniosła wyżej brew, racząc przyjaciółkę badawczym, a przy tym zabarwionym subtelną naganą spojrzeniem. Szanowała jej oddanie pacjentom. Szanowała decyzje, które podejmowała, również te dotyczące poświęcenia się na rzecz działalności lecznicy. Już dawno przestała sprzeciwiać się im na głos. Nie mogła jednak powstrzymać się przed tym komentarzem, bo dla niej – dla niej zawsze najważniejsza miała być Cassandra. Najwyższa królowa. I jej zdrowie. – Chętnie – przytaknęła w reakcji na propozycję wspólnego posiłku. Nie tyle z powodu głodu, choć prawda była taka, że i ona nie spożyła jeszcze nawet kęsa, co z podskórnej troski o uczucia goszczącej ją wróżbitki. Przy niej, dla niej, wspinała się na wyżyny taktu, zwracając uwagę na zwykle lekceważone niuanse dotyczące zachowania się w towarzystwie innych. – Co mu się stało? Pobicie? Jakaś paskudna klątwa? – Strzelała w ciemno, wybierając prawdopodobne powody, dla których dzieciak mógłby trafić w ręce uzdrowicielki akurat z takimi objawami. Lecz przecież zeszłej nocy szalała ta przedziwna, owiana mgłą tajemnicy burza. Czy istniała szansa, by jego stan był powiązany z tym dziwem? I choć może powinna spróbować ją pocieszyć, przywołać na usta cień uśmiechu, to zamiast tego pokiwała ze zrozumieniem głową, robiąc krok do przodu, a później kolejny; nie chciała przeszkadzać Vablatsky, plątać się pod nogami, a jednocześnie podświadomie dążyła do tego, by być bliżej. – Coś się dzieje. A może raczej dopiero zacznie się dziać. – Wzruszyła ramieniem, tknięta dyskomfortem wynikającym z nieumiejętności dookreślenia swych przekonań. Wiedziała jednak, że Cassandra, ta, która widziała przyszłość, nawet jeśli tylko tę niepokojącą, spędzającą sen z powiek, ma zrozumieć. – Co masz na myśli? – dopytała miękko, próbując w ten sposób nakłonić wirującą po kuchni towarzyszkę do rozwinięcia tematu. Znała ją długo, zbyt długo, by nie zauważyć, że coś ją trapiło. Nie tylko wymiotujący krwią pacjent. – Miałaś wizję? – wypaliła jeszcze z błyskiem w otworzonym szerzej oku, niezmiennie zafascynowana posiadanym przez drogą sercu wiedźmę darem. Przyjęła jej bliskość z wdzięcznością i niewypowiedzianą ulgą, na ledwie chwilę zamykając w poufałym objęciu ramion. Wtedy też odetchnęła głębiej, spokojniej, sycąc się spowijającym ją zapachem ziół. Była obok, cała i zdrowa. Prawdziwa. Żywa. – Musiałam sprawdzić, jak się czujecie. Ta burza... przywiodła na myśl anomalie. Wzburzyła duchy. – Odwzajemniła uścisk dłoni, posłusznie ruszając ku jednemu z kuchennych krzeseł, przelotnie krzyżując spojrzenia z pobladłą – zapewne z powodu wpisanego w jej zawód zmęczenia – towarzyszką. – A może tak ty usiądziesz, a ja zajmę się śniadaniem? Nie zaszkodziłaby ci chwila odpoczynku, duszko – zaproponowała jeszcze z cierpliwością, której na próżno byłoby w niej szukać, gdy rozmawiała z kimkolwiek innym; spoglądała to w kierunku stołu, to blatów, na których pojawiły się już produkty spożywcze. Przecież mogłaby wziąć to na siebie, jak za dawnych czasów; jak wtedy, gdy spędzała w lecznicy niemalże każdą chwilę, gotowa wspierać i ją, i malutką Lysę, o każdej porze dnia i nocy. – Nie bądź taki delikatny – mruknęła w kierunku umykającego przed hałasem Kocmołucha; nikt nie kazał pchać mu się na szafki, a już na pewno nie w takiej chwili.
If you rely only on your eyes,
your other senses weaken.
your other senses weaken.
Kuchnia
Szybka odpowiedź