Kuchnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Kuchnia
Obszerne pomieszczenie, wewnątrz którego niemal zawsze delikatnym płomieniem żarzy się palenisko pod żeliwnym kociołkiem. Większość półek jest otwartych, w słoikach, buteleczkach i drewnianych skrzynkach znajdują się produkty spożywcze różnego pochodzenia. Wewnątrz pachnie mieszaniną ziół specyficzną dla całej lecznicy, wzmocnionej niedźwiedzim czosnkiem przewieszonym wstęgą nad przeważnie odchylonym oknem - w formie ochronnego amuletu. Ustawiony pośrodku dębowy stół nierzadko służy za dodatkowe łóżko, a cztery krzesła, którymi go otoczono, bynajmniej nie są przeznaczone dla domowników - chorzy muszą nabrać sił. Podwieszone pod sufitem grzyby i owoce pachną suszem, wystrój wydaje się surowy, pozbawiony zbędnych ozdób. Kiedy na zewnątrz panuje ciemność, w kuchni mrok rozprasza blask paleniska oraz świece palone na stole. Gliniane naczynko w kącie pomieszczenia przeważnie wypełnione mlekiem wskazuje na obecność kociego łowcy.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Swobodny ruch różdżki uniósł w powietrze cztery jajka, które zatańczyły w kręgu, lewitując ponad naczyniami, by po chwili, jedno po drugim, rozbić się o kraniec przygotowanej patelni.
- Wiesz, że nie mogę sobie pozwolić na wylegiwanie się do późna - westchnęła, był świt, wielu o tej porze jeszcze spało, ale Cassandra zwykła wstawać bardzo wcześnie. Musiała być do dyspozycji pacjentów - i upewnić się, jak przebiegła ich noc. Szare cienie pod oczami zwykle zakrywała pudrem, ale Heather i tak znała ich odcień. Ale przed Heather nigdy nie musiała udawać. Nie chciała. - Ale co ty tu robisz tak wcześnie? - Przemknęła spojrzeniem po jej twarzy, jej ciche wejście jej ani nie zdumiało ani nie wytrąciło z codziennego rytmu, Heather zawsze była u niej mile widziana i doskonale o tym wiedziała. Martwiło ją jej samopoczucie.
- To nie jest pobicie. Na tym etapie nie sposób wykluczyć klątwy, ale leczę go pod kątem zatrucia. Młodzi ludzie wsadzają sobie do ust wszystko oprócz tego, co faktycznie powinni i wtedy, kiedy nie niepokoją ich dziwne światła na niebie - westchnęła z wyraźną dezaprobatą, odruchowo spoglądając za okno. Dopiero świtało, ale było jaśniej, niż być powinno. Kometa świeciła za dnia i w nocy tak samo przerażająco. Kiwnęła głową na jej słowa, ona też to czuła. Dziwne przeczucie, znaczenie gwiazdy na niebie. - Nie wiem, czy to drogowskaz, czy przestroga. Boję się, że to drugie - stwierdziła, niejako w odpowiedzi na jej niezwerbalizowane obawy. - Więcej niż jedną - przyznała, zamaszystym i zdecydowanym ruchem dłoni szarpiąc zasłonkę okna, by zasłonić widok na to przedziwne zjawisko. - Lecz jedna bardziej mętna od drugiej. Widziałam ciemność, widziałam czarną wodę. Widziałam grozę. Widziałam też ją - Musiała mówić o komecie. - Nadchodzi coś więcej. Coś... strasznego - Pokręciła głową. - Nigdy nie były tak częste - dodała niechętnie, nie oponując, gdy Heather zaproponowała pomoc. Oddała jej drewnianą łyżkę, którą zdążyła pochwycić, ścisnęła jej ramię dziękczynnie i przysiadła przy stole, powoli masując skronie.
- Tak - zgodziła się, ton jej głosu odmienił się znacznie. - Anomalie. Wtedy też... Wtedy też kończył się świat, pamiętasz? - Jak okrutne nieszczęście miało nadejść tym razem? Przymknęła oczy, wzburzenie duchów nie było zaskakujące wobec znaków, które sama odczuwała, a jednak obszedł ją niepokojący zimny dreszcz. - Rozmawiałaś z nimi? Z duchami? - Czy martwe dusze mogły wiedzieć więcej? Wszystko wokół było tak dziwne, tak inne, gdzie mogli szukać odpowiedzi? Jej wizje ich nie znały.
- Byłam w Warwick - wyznała, nie patrząc na nią. Z pewnością pamiętała, że Ramsey ostatecznie odnalazł do niej drogę, że plotki okazały się prawdziwe i Mulciber rzeczywiście utracił związane z nią wspomnienia. Bezczelna próba zaproszenia jej na spotkanie z zastrzeżeniem, że jeśli się nie zjawi, zaprosi inną kobietę, spaliła na panewce, ale o tym Heather też wiedziała. Ostatecznie otrzymała polecenie pojawienia się na miejscu, choć przecież znała rzeczywiste intencje czarodzieja. - Oświadczył się - oznajmiła, wciąż na nią nie patrząc.
- Wiesz, że nie mogę sobie pozwolić na wylegiwanie się do późna - westchnęła, był świt, wielu o tej porze jeszcze spało, ale Cassandra zwykła wstawać bardzo wcześnie. Musiała być do dyspozycji pacjentów - i upewnić się, jak przebiegła ich noc. Szare cienie pod oczami zwykle zakrywała pudrem, ale Heather i tak znała ich odcień. Ale przed Heather nigdy nie musiała udawać. Nie chciała. - Ale co ty tu robisz tak wcześnie? - Przemknęła spojrzeniem po jej twarzy, jej ciche wejście jej ani nie zdumiało ani nie wytrąciło z codziennego rytmu, Heather zawsze była u niej mile widziana i doskonale o tym wiedziała. Martwiło ją jej samopoczucie.
- To nie jest pobicie. Na tym etapie nie sposób wykluczyć klątwy, ale leczę go pod kątem zatrucia. Młodzi ludzie wsadzają sobie do ust wszystko oprócz tego, co faktycznie powinni i wtedy, kiedy nie niepokoją ich dziwne światła na niebie - westchnęła z wyraźną dezaprobatą, odruchowo spoglądając za okno. Dopiero świtało, ale było jaśniej, niż być powinno. Kometa świeciła za dnia i w nocy tak samo przerażająco. Kiwnęła głową na jej słowa, ona też to czuła. Dziwne przeczucie, znaczenie gwiazdy na niebie. - Nie wiem, czy to drogowskaz, czy przestroga. Boję się, że to drugie - stwierdziła, niejako w odpowiedzi na jej niezwerbalizowane obawy. - Więcej niż jedną - przyznała, zamaszystym i zdecydowanym ruchem dłoni szarpiąc zasłonkę okna, by zasłonić widok na to przedziwne zjawisko. - Lecz jedna bardziej mętna od drugiej. Widziałam ciemność, widziałam czarną wodę. Widziałam grozę. Widziałam też ją - Musiała mówić o komecie. - Nadchodzi coś więcej. Coś... strasznego - Pokręciła głową. - Nigdy nie były tak częste - dodała niechętnie, nie oponując, gdy Heather zaproponowała pomoc. Oddała jej drewnianą łyżkę, którą zdążyła pochwycić, ścisnęła jej ramię dziękczynnie i przysiadła przy stole, powoli masując skronie.
- Tak - zgodziła się, ton jej głosu odmienił się znacznie. - Anomalie. Wtedy też... Wtedy też kończył się świat, pamiętasz? - Jak okrutne nieszczęście miało nadejść tym razem? Przymknęła oczy, wzburzenie duchów nie było zaskakujące wobec znaków, które sama odczuwała, a jednak obszedł ją niepokojący zimny dreszcz. - Rozmawiałaś z nimi? Z duchami? - Czy martwe dusze mogły wiedzieć więcej? Wszystko wokół było tak dziwne, tak inne, gdzie mogli szukać odpowiedzi? Jej wizje ich nie znały.
- Byłam w Warwick - wyznała, nie patrząc na nią. Z pewnością pamiętała, że Ramsey ostatecznie odnalazł do niej drogę, że plotki okazały się prawdziwe i Mulciber rzeczywiście utracił związane z nią wspomnienia. Bezczelna próba zaproszenia jej na spotkanie z zastrzeżeniem, że jeśli się nie zjawi, zaprosi inną kobietę, spaliła na panewce, ale o tym Heather też wiedziała. Ostatecznie otrzymała polecenie pojawienia się na miejscu, choć przecież znała rzeczywiste intencje czarodzieja. - Oświadczył się - oznajmiła, wciąż na nią nie patrząc.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Pokiwała tylko krótko głową, z wypracowaną na przestrzeni lat wprawą gryząc się w język, gdy przyjaciółka z westchnieniem odniosła się do kwestii snu, czy raczej jego braku; wiedziała, że musi czuwać nad pacjentami, niekiedy i całymi nocami, dając im z siebie znacznie więcej niż wielu mogłoby przypuszczać, a tym bardziej docenić. Poza tym, nawet kiedy w lecznicy panował względny spokój, również i mały Calchas potrafił skutecznie utrudnić regenerację nadwątlonych sił, domagając się matczynego ciepła. Na niego jednak nikt nie potrafiłby się złościć; malec miał pełne prawo, by tęsknić za bliskością jej ramion. – Nie chciałam zwlekać z wizytą. Gdyby okazało się, że ta upiorna nawałnica, która przetoczyła się nad miastem, miała w sobie coś z tamtych zaburzeń magii... – urwała, kątem oka śledząc wędrówkę lewitujących nad patelnią jajek. – Nic wam się nie stało, prawda? – Musiała dopytać, choć przecież gdyby doszło do tragedii, gdyby latoroślom Cassandry groziło niebezpieczeństwo, nie rozmawiałyby w ten sposób. Zabarwiony niepokojem, zmęczeniem lecz nie sięgającym zenitu napięciem. Może więc te burze – gwałtowne, atakujące gradem, do tego pozostawiające po sobie nieprzejrzystą mgłę – były nie tyle objawem katastrofy, co zwiastunem tego, co przyniosą kolejne dni. Lub tygodnie. – Rozumiem. Zapewne najbliższe godziny okażą się kluczowe, pomogą odrzucić część podejrzeń, a dzięki temu jednoznacznie określić, co mu dolega. Nie zdziwiłabym się jednak, gdyby postanowił zeżreć, hm, na przykład sproszkowany pazur hipogryfa. – W kąciku ust czarownicy zatańczył złośliwy uśmiech; może i pacjent był gołowąsem, nie powinien więc narzekać na potencję, wszak niektórzy bywalcy Nokturnu przypisywali wspomnianej ingrediencji efekt wspomożenia męskości, lecz kto wie, co miał w głowie...? Wystarczy, że nasłuchał się głupot, że naiwnie uwierzył słowom jednego z tutejszych krętaczy. Zaraz jednak drwiący grymas, który przelotnie wykrzywił twarz spirytystki, zbladł; nie ze względu na obcego, a przyjaciółkę – musiała przejmować się jego losem, toteż nie chciała igrać z kobiecą cierpliwością.
Dziwne światła, o których wspomniała Vablatsky, rozpatrywała w kontekście nocnej burzy. Nie pomyślała nawet, przynajmniej jeszcze nie, że jej słowa mogą stanowić zapowiedź czegoś jeszcze gorszego. Zmarszczyła brwi dopiero w chwili, w której kruczowłosa jęła mówić dalej, nie mogąc zdecydować, czy tajemnicze coś było drogowskazem, czy raczej przestrogą. – Czym jest ona, Cass? – zapytała miękko, ostrożnie, wodząc za skąpanym w półmroku licu towarzyszki spojrzeniem, w którym czaiła się troska. Choć wciąż było jej to nie w smak, to przywykła już, że urodziła się ślepa na pewne znaki, znaki, które dla jasnowidzki musiały rysować się niemalże tak wyraźnie jak jawa. Ściśniętego niewysłowionym lękiem serca wcale nie uspokajały słowa, po które sięgała gospodyni; czarna woda, groza i coś więcej, coś strasznego.
Czyżby letnie, parne miesiące wcale nie miały przynieść upragnionej ulgi?
Bez choćby śladu zawahania odebrała od niej łyżkę, by przypilnować skwierczących na patelni jajek; przelotnym muśnięciem dłoni podkreśliła jeszcze raz przekaz wypowiedzianych wcześniej słów – uzdrowicielka powinna odpocząć. Zwłaszcza jeśli jej wizje były jeszcze częstsze niż zwykle, osiadały na ramionach ciężarem obaw i lęków. – Wiesz, że zawsze mogę ci pomóc? – powiedziała cicho, pozornie bez większych emocji, w formie względnie subtelnego przypomnienia. Ich ścieżki, choć nie przecinające się ze sobą tak często jak niegdyś, gdy budziły się i zasypiały pod jednym dachem, wciąż były ze sobą ściśle splecione; nie chciała, by o tym zapominała. – Wtedy też kończył się świat – przytaknęła, ostrożnie mieszając ścinającą się jajecznicę; w międzyczasie sięgnęła po sól, odnajdując ją bez żadnego problemu; wciąż wiedziała, co i gdzie stało. – Ale przetrwałyśmy. Wy przetrwaliście. Nieważne więc, co nadchodzi... Poradzimy z tym sobie. Wspólnie. – Choć sama nie potrafiła wyzbyć się tego nieznośnego skurczu, który trzymał ją w swych objęciach, odkąd wieszczka uraczyła ją niejasną, chaotyczną relacją swych wizji, to próbowała przynieść jej choć odrobinę pokrzepienia. Vablatsky przeszła przez piekło i miała pełne prawo, by być zmęczona. Okrutnie, aż po kość. Z drugiej strony – tym trudniej było ją teraz złamać.
– Rozmawiałam. Nie powiedziały mi nic interesującego, przynajmniej jeszcze nie – mruknęła cierpko, raz po raz stukając łyżką w brzeg patelni. Nieliczne dusze, które udało jej się przyzwać w ostatnich dniach, zachowywały się dziwnie. Paranoicznie. A nawet jakby całkiem odeszły od zmysłów. Co mogłoby tak wpłynąć na zmarłych? – Nie będę jednak ustawać w próbach – obiecała, kątem oka spoglądając ku czającemu się opodal Kocmołuchowi. Na szczęście już kończyła uwijać się przy jedzeniu. Kilkoma ruchami podzieliła zawartość patelni na dwie porcje, tę większą przeznaczyła dla gospodyni, by niewiele później postawić talerze na stole. Wciąż jeszcze nie zajęła swego krzesła, gdy dobiegły ją te słowa.
Była w Warwick.
Interesujące. Pamiętała przecież bolesną, wzbudzającą gniew ciszę, która zapadła między nią a Mulciberem. Pamiętała również wyjaśnienie tego haniebnego postępowania, później również nieudolne, do tego zabarwione samczą pychą próby nakłonienia Cassandry do pojawienia się na wezwanie. Mimo wszystko nie spodziewała się tego, co usłyszała na koniec. A może raczej – czuła, że w końcu tak się stanie, prędzej lub później, niezmiennie jednak widmo małżeństwa przyjaciółki miało okazać się dla niej ciosem, na który nigdy nie mogła okazać się gotowa. – Oświadczył się? – powtórzyła po niej cicho; włożyła całą energię w to, by głos jej przy tym nie zadrżał, a przez twarz nie przemknął zdradziecki grymas. – W końcu. Zapewne... przyjęłaś jego propozycję. Czyż nie? – Ostrożnie osunęła się na miejsce na przeciwko, wzrokiem wędrując od podkrążonych oczu przyjaciółki do jej smukłych, bladych dłoni. Odruch ten był jednak naiwny; nawet gdyby otrzymała od Ramseya pierścionek, nie nosiłaby go przecież w lecznicy, opiekując się obłożnie chorymi czy parząc zioła. – Jego nazwisko znaczy teraz wiele – dodała jeszcze, wskazując na oczywistą zaletę; nie tyle próbując przekonać do niej Cassandrę, co siebie samą.
Dziwne światła, o których wspomniała Vablatsky, rozpatrywała w kontekście nocnej burzy. Nie pomyślała nawet, przynajmniej jeszcze nie, że jej słowa mogą stanowić zapowiedź czegoś jeszcze gorszego. Zmarszczyła brwi dopiero w chwili, w której kruczowłosa jęła mówić dalej, nie mogąc zdecydować, czy tajemnicze coś było drogowskazem, czy raczej przestrogą. – Czym jest ona, Cass? – zapytała miękko, ostrożnie, wodząc za skąpanym w półmroku licu towarzyszki spojrzeniem, w którym czaiła się troska. Choć wciąż było jej to nie w smak, to przywykła już, że urodziła się ślepa na pewne znaki, znaki, które dla jasnowidzki musiały rysować się niemalże tak wyraźnie jak jawa. Ściśniętego niewysłowionym lękiem serca wcale nie uspokajały słowa, po które sięgała gospodyni; czarna woda, groza i coś więcej, coś strasznego.
Czyżby letnie, parne miesiące wcale nie miały przynieść upragnionej ulgi?
Bez choćby śladu zawahania odebrała od niej łyżkę, by przypilnować skwierczących na patelni jajek; przelotnym muśnięciem dłoni podkreśliła jeszcze raz przekaz wypowiedzianych wcześniej słów – uzdrowicielka powinna odpocząć. Zwłaszcza jeśli jej wizje były jeszcze częstsze niż zwykle, osiadały na ramionach ciężarem obaw i lęków. – Wiesz, że zawsze mogę ci pomóc? – powiedziała cicho, pozornie bez większych emocji, w formie względnie subtelnego przypomnienia. Ich ścieżki, choć nie przecinające się ze sobą tak często jak niegdyś, gdy budziły się i zasypiały pod jednym dachem, wciąż były ze sobą ściśle splecione; nie chciała, by o tym zapominała. – Wtedy też kończył się świat – przytaknęła, ostrożnie mieszając ścinającą się jajecznicę; w międzyczasie sięgnęła po sól, odnajdując ją bez żadnego problemu; wciąż wiedziała, co i gdzie stało. – Ale przetrwałyśmy. Wy przetrwaliście. Nieważne więc, co nadchodzi... Poradzimy z tym sobie. Wspólnie. – Choć sama nie potrafiła wyzbyć się tego nieznośnego skurczu, który trzymał ją w swych objęciach, odkąd wieszczka uraczyła ją niejasną, chaotyczną relacją swych wizji, to próbowała przynieść jej choć odrobinę pokrzepienia. Vablatsky przeszła przez piekło i miała pełne prawo, by być zmęczona. Okrutnie, aż po kość. Z drugiej strony – tym trudniej było ją teraz złamać.
– Rozmawiałam. Nie powiedziały mi nic interesującego, przynajmniej jeszcze nie – mruknęła cierpko, raz po raz stukając łyżką w brzeg patelni. Nieliczne dusze, które udało jej się przyzwać w ostatnich dniach, zachowywały się dziwnie. Paranoicznie. A nawet jakby całkiem odeszły od zmysłów. Co mogłoby tak wpłynąć na zmarłych? – Nie będę jednak ustawać w próbach – obiecała, kątem oka spoglądając ku czającemu się opodal Kocmołuchowi. Na szczęście już kończyła uwijać się przy jedzeniu. Kilkoma ruchami podzieliła zawartość patelni na dwie porcje, tę większą przeznaczyła dla gospodyni, by niewiele później postawić talerze na stole. Wciąż jeszcze nie zajęła swego krzesła, gdy dobiegły ją te słowa.
Była w Warwick.
Interesujące. Pamiętała przecież bolesną, wzbudzającą gniew ciszę, która zapadła między nią a Mulciberem. Pamiętała również wyjaśnienie tego haniebnego postępowania, później również nieudolne, do tego zabarwione samczą pychą próby nakłonienia Cassandry do pojawienia się na wezwanie. Mimo wszystko nie spodziewała się tego, co usłyszała na koniec. A może raczej – czuła, że w końcu tak się stanie, prędzej lub później, niezmiennie jednak widmo małżeństwa przyjaciółki miało okazać się dla niej ciosem, na który nigdy nie mogła okazać się gotowa. – Oświadczył się? – powtórzyła po niej cicho; włożyła całą energię w to, by głos jej przy tym nie zadrżał, a przez twarz nie przemknął zdradziecki grymas. – W końcu. Zapewne... przyjęłaś jego propozycję. Czyż nie? – Ostrożnie osunęła się na miejsce na przeciwko, wzrokiem wędrując od podkrążonych oczu przyjaciółki do jej smukłych, bladych dłoni. Odruch ten był jednak naiwny; nawet gdyby otrzymała od Ramseya pierścionek, nie nosiłaby go przecież w lecznicy, opiekując się obłożnie chorymi czy parząc zioła. – Jego nazwisko znaczy teraz wiele – dodała jeszcze, wskazując na oczywistą zaletę; nie tyle próbując przekonać do niej Cassandrę, co siebie samą.
If you rely only on your eyes,
your other senses weaken.
your other senses weaken.
Pokręciła głową przecząco, nie zadając tego samego pytania; stały tu we dwie, naprzeciw siebie, obie całe i zdrowe, żywe, żadnej z nich nic się nie stało. Heather wiedziała, że Cassandra nie byłaby taka spokojna, gdyby cokolwiek zagrażało jej dzieciom.
- Też ci się to przypomniało - westchnęła, nie do końca rada z tego, że skojarzenia w innych również pozostawały żywe. Zbliżało się coś wielkiego. Coś strasznego. A one stały na rozdrożu i mogły tylko patrzeć, jak to nadchodziło. Czy dało się jakoś zatrzymać lub odwrócić bieg zdarzeń?
- To będzie pół biedy, jeśli będzie przynajmniej sproszkowany - mruknęła, ocierając dłonią pulsującą skroń. Pazur wbity w żołądek mógł narobić ogromnych i rozległych szkód, a usunięcie go było nie tyle może skomplikowaną, co zwyczajnie czasochłonną operacją. Nie wykluczała podobnej opcji, zasugerowany przez Heather komponent na potencję brzmiał prawdopodobnie. Może i ten młokos był na tyle młody, żeby nie narzekać na swoje możliwości, ale nie sprawiało to wcale, by tak młodzi chłopcy po podobne specyfiki nie sięgali. Mamiono ich czasem obietnicami lepszych doznań, zadowolenia partnerki lub... innymi efektami, w które nie zamierzała się wgłębiać. - Hm? - Jej kolejne pytanie otrzeźwiło ją z zamyślenia. - Ach, tak. Ona. Kometa - wyjaśniła niechętnie. - Tak bardzo chciałabym rozumieć, czym jest, Heath, i tak bardzo boję się, że jest znakiem tego, o czym śniłam. Czy czujesz ten niepokój, kiedy na nią patrzysz? Jest jak... Błyszczące w ciemności oko kota. Z jednej strony wiesz, że to tylko oko, tylko zwierzę, ale kiedy zapatrzysz się dłużej... - Wstała od stołu, by podejść bliżej okna i spojrzeć na zbyt jasne jak na tę porę dnia niebo. Wciąż tam była, ciągnęła za sobą srebrzysty warkocz - dokąd? Donikąd, wisiała przecież w miejscu jak zaklęta. - Dziękuję - odparła, wdzięczna za pomoc i wdzięczna za dobre słowo, ostatecznie opadła ciężko przy stole, na wolnym krześle, przyglądając się przy tym jej kuchennej krzątaninie. - Wiem. Oczywiście, że wiem. I ty też wiesz, że zawsze masz i zawsze będziesz miała w nas wsparcie - zapewniła ją ze wzajemnością, choć wierzyła, że nie musiała tego wcale mówić, kochała ją przecież. Kiwnęła głową dziękczynnie, gdy postawiła przed nią talerz ze śniadaniem, z westchnieniem pochwyciła widelec. - Czy tak powinno być? - zastanowiła się, spoglądając na nią pytająco. - Czy duchy nie powinny wiedzieć? Czy nie czują, nie widzą, nie wiedzą więcej z zaświatów? - Nie wiedziała, ale była pewna, że mogła ufać doświadczeniu przyjaciółki.
Wydawało jej się, że atmosfera dziwnie zgęstniała, gdy wyznała jej prawdę. Nie odpowiedziała, zamiast tego kiwnęła głowa ledwie zauważalnie, potwierdzając przyjęcie Mulcibera.
- Cassandra Mulciber, żona Namiestnika Warwickshire. Czy to nie brzmi patetycznie? - Nie było w jej głosie nadmiernego entuzjazmu. - Mamy syna. Zasługuje na to, by stać się jego dziedzicem. Jego następcą. To wszystko, do czego Ramsey doszedł, powinno pewnego dnia należeć do niego - wyjaśniła swoją motywację, nie była wcale pozbawiona wątpliwości. Sądziła jednak, że ze wszystkich złych wyjść - wybrała to najlepsze. To, które powinna. - Chyba zamknę to miejsce. Przedstawił mi... interesującą propozycję poprowadzenia lecznicy w Warwick. - Nie spojrzała na nią, umknęła przed nią wzrokiem. - Widziałam dom. Z dużym ogrodem, pełnym pachnących ziół, dwiema młodymi jabłoniami i rozległym ogrodem. Na tyłach rósł wiggen, chciałam tylko sprawdzić, czy wciąż jest żywy, czy wspomoże lecznicę. Powiedział, że kupi tę ziemię. Tam... Tam jest tyle miejsca, Heath, Lysandra mogłaby żyć jak normalne dziecko. Gdybyś to zobaczyła... Myślisz, że źle robię? Powiedz, proszę, powiedz, co myślisz!
- Też ci się to przypomniało - westchnęła, nie do końca rada z tego, że skojarzenia w innych również pozostawały żywe. Zbliżało się coś wielkiego. Coś strasznego. A one stały na rozdrożu i mogły tylko patrzeć, jak to nadchodziło. Czy dało się jakoś zatrzymać lub odwrócić bieg zdarzeń?
- To będzie pół biedy, jeśli będzie przynajmniej sproszkowany - mruknęła, ocierając dłonią pulsującą skroń. Pazur wbity w żołądek mógł narobić ogromnych i rozległych szkód, a usunięcie go było nie tyle może skomplikowaną, co zwyczajnie czasochłonną operacją. Nie wykluczała podobnej opcji, zasugerowany przez Heather komponent na potencję brzmiał prawdopodobnie. Może i ten młokos był na tyle młody, żeby nie narzekać na swoje możliwości, ale nie sprawiało to wcale, by tak młodzi chłopcy po podobne specyfiki nie sięgali. Mamiono ich czasem obietnicami lepszych doznań, zadowolenia partnerki lub... innymi efektami, w które nie zamierzała się wgłębiać. - Hm? - Jej kolejne pytanie otrzeźwiło ją z zamyślenia. - Ach, tak. Ona. Kometa - wyjaśniła niechętnie. - Tak bardzo chciałabym rozumieć, czym jest, Heath, i tak bardzo boję się, że jest znakiem tego, o czym śniłam. Czy czujesz ten niepokój, kiedy na nią patrzysz? Jest jak... Błyszczące w ciemności oko kota. Z jednej strony wiesz, że to tylko oko, tylko zwierzę, ale kiedy zapatrzysz się dłużej... - Wstała od stołu, by podejść bliżej okna i spojrzeć na zbyt jasne jak na tę porę dnia niebo. Wciąż tam była, ciągnęła za sobą srebrzysty warkocz - dokąd? Donikąd, wisiała przecież w miejscu jak zaklęta. - Dziękuję - odparła, wdzięczna za pomoc i wdzięczna za dobre słowo, ostatecznie opadła ciężko przy stole, na wolnym krześle, przyglądając się przy tym jej kuchennej krzątaninie. - Wiem. Oczywiście, że wiem. I ty też wiesz, że zawsze masz i zawsze będziesz miała w nas wsparcie - zapewniła ją ze wzajemnością, choć wierzyła, że nie musiała tego wcale mówić, kochała ją przecież. Kiwnęła głową dziękczynnie, gdy postawiła przed nią talerz ze śniadaniem, z westchnieniem pochwyciła widelec. - Czy tak powinno być? - zastanowiła się, spoglądając na nią pytająco. - Czy duchy nie powinny wiedzieć? Czy nie czują, nie widzą, nie wiedzą więcej z zaświatów? - Nie wiedziała, ale była pewna, że mogła ufać doświadczeniu przyjaciółki.
Wydawało jej się, że atmosfera dziwnie zgęstniała, gdy wyznała jej prawdę. Nie odpowiedziała, zamiast tego kiwnęła głowa ledwie zauważalnie, potwierdzając przyjęcie Mulcibera.
- Cassandra Mulciber, żona Namiestnika Warwickshire. Czy to nie brzmi patetycznie? - Nie było w jej głosie nadmiernego entuzjazmu. - Mamy syna. Zasługuje na to, by stać się jego dziedzicem. Jego następcą. To wszystko, do czego Ramsey doszedł, powinno pewnego dnia należeć do niego - wyjaśniła swoją motywację, nie była wcale pozbawiona wątpliwości. Sądziła jednak, że ze wszystkich złych wyjść - wybrała to najlepsze. To, które powinna. - Chyba zamknę to miejsce. Przedstawił mi... interesującą propozycję poprowadzenia lecznicy w Warwick. - Nie spojrzała na nią, umknęła przed nią wzrokiem. - Widziałam dom. Z dużym ogrodem, pełnym pachnących ziół, dwiema młodymi jabłoniami i rozległym ogrodem. Na tyłach rósł wiggen, chciałam tylko sprawdzić, czy wciąż jest żywy, czy wspomoże lecznicę. Powiedział, że kupi tę ziemię. Tam... Tam jest tyle miejsca, Heath, Lysandra mogłaby żyć jak normalne dziecko. Gdybyś to zobaczyła... Myślisz, że źle robię? Powiedz, proszę, powiedz, co myślisz!
bo ty jesteś
prządką
prządką
– Też prawda – mruknęła, gdy Cassandra zasugerowała, że młokos mógł spożyć ten hipotetyczny pazur w całości. Tylko czy ktokolwiek był aż tak nierozsądny? Pewnie tak. Co więcej, uzdrowicielka miała wiele więcej okazji, by przekonać się o ogromie ludzkiej głupoty, wszak znaczna część przewijających się przez lecznicę pacjentów zawdzięczała swe urazy tylko i wyłącznie sobie, tak przynajmniej widziała to spirytystka. Jak nie żarli kupionych od podejrzanych handlarzy specyfików, to rwali się do bitki po ledwie kilku głębszych. Nie kontynuowała jednak tematu pacjenta oraz jego krwawych wymiotów, wierzyła, że Cassandra w końcu dotrze do sedna problemu i uczyni dla chłopaczka wszystko, co tylko będzie mogła, wszak wiele bardziej zainteresowały ją dalsze słowa przyjaciółki: zabarwione niepokojem, stanowiące nieświadomą wskazówkę dotyczącą tego, co ma nadejść, a jeszcze nie nadeszło. Bo przecież nieba nie przecinała kometa. Heather jej nie widziała, nikt inny jej nie widział – oprócz sięgającej wzrokiem dalej, poza tu i teraz, wieszczki. Nie była to pierwsza sytuacja, w której wizje zaburzały odbiór rzeczywistości; z obserwacji Moribund wynikało, że im bardziej Vablatsky była zmęczona, im częstsze stawały się wizje, tym trudniej przychodziło jej odróżnić jawę od snu. Fascynujące, acz wciąż tak samo bolesne. – Nie wiem, Cass. Jeszcze nie wiem – zaczęła spokojnie, wciąż obejmując ją tym samym zatroskanym spojrzeniem. Żałowała, że nie może podzielić jej lęków, powiedzieć co myśli na temat opisywanego przez nią dziwa. Co miało ono oznaczać? Czego było zwiastunem? – Nie widziałam żadnej komety. A ty, widzisz ją teraz? – dopytała ostrożnie, to pilnując skwierczących na patelni jajek, to zerkając ku wyglądającej za okno czarownicy. Chciałaby zrozumieć, czy słowa towarzyszki dyktowało wspomnienie wizji, czy naprawdę widok tego złowróżbnego kociego oka, jak sama o nim mówiła, wypalił się w kobiecej pamięci tak wyraźnie, że mogła dostrzec je i teraz, przed wszystkimi innymi.
– Wiem – przytaknęła tylko, może i lakonicznie, lecz przecież nie musiała mówić nic więcej; były ze sobą ściśle związane, do tego związane od wielu długich lat. Skoczyłaby za Cassandrą w ogień i nie wątpiła we wzajemność drogiej sercu przyjaciółki. Blady uśmiech wciąż wykrzywiał jej wargi, gdy stawiała na stole talerze z parującym śniadaniem, zasiadała na wolnym krześle. Czy tak powinno być? Że duchy nie znały odpowiedzi na pytania, które gnębiły śmiertelnych? – Sama nie wiem. Przyznaję, że to dziwne. Może jednak coś, co stoi za tymi burzami... co spowoduje objawienie się komety, o której mówiłaś... pozostaje zagadką również dla zmarłych? Lecz jeśli tak, jeśli i oni niczego nie wiedzą, ani nie widzą, źródło tych zjawisk staje się jeszcze groźniejsze. – Westchnęła cicho, po czym ujęła kubek z naparem między skostniałe dłonie, by spróbować je nieco ogrzać. – Jedz, jedz, póki ciepłe – zachęciła, posyłając siedzącej na przeciwko rozmówczyni wymowne spojrzenie. Rozumiała, że temat ich rozmowy mógł skutecznie ostudzić zapał, odebrać apetyt, z drugiej strony – uzdrowicielka musiała się posilić, nim wróci do obowiązków, do pacjentów.
Niewiele później to ona odłożyła sztuciec na bok, próbując oswoić się z tym, co właśnie usłyszała. O Mulciberze, i o Warwick. O oświadczynach i idących z nimi w parze zmianach. – Może odrobinę – patetycznie – ale jak sama mówisz, Calchas powinien na tym zyskać. Zresztą, nie tylko on. Zapewne odgrywanie roli żony namiestnika może wiązać się z pewnymi nieprzyjemnościami... – Tak przynajmniej wyglądało to z jej perspektywy; bywanie w towarzystwie, pokazywanie się u jego boku i uprzejme potakiwanie, czyż nie miało to irytować, a może nawet godzić w dumę Vablatsky? – Ale powinien zapewnić wam bezpieczeństwo. I wygody, w które Nokturn nie obfituje. – Próbowała zachować surowy obiektywizm, choć na języku czuła gorycz, a serce wyraźnie przyśpieszyło swój bieg. Chyba zamknie to miejsce, miejsce, w którym spędziły tyle czasu, które było świadkiem wspólnych wzlotów i upadków; tylko czy mogła ją winić? Cassandra zasługiwała na coś lepszego. Jej dzieci zasługiwały, by wychowywać się w innych warunkach. – Widziałaś już tamtą lecznicę? – dopytała, rozumiejąc, że to dla niej ważne, że na pewno będzie chciała ocenić przybytek po swojemu, wprowadzić w nim pewne zmiany. Jak inni będą tamtejsi pacjenci? Jak inne będą ich problemy? – Przestań, Cass – przerwała jej, miękko lecz stanowczo, gdy przyjaciółka, wyraźnie poruszona, zaczęła kwestionować swe wybory. I choć Heather prawie dławiła się tymi słowami, to nie mogła przecież wybrać innych. – Wiesz, że robisz dobrze. W głębi serca musisz to wiedzieć. Na pewno jest to duża zmiana, niełatwo porzucić coś, co budowałaś od tylu lat, wyrwać się z tego miejsca... – Wątpiła, by ona kiedykolwiek chciała lub była w stanie porzucić Nokturn; urodziła się tu, i pewnie również umrze, pewnego dnia. – Ale przypomnij sobie ten dom. Tę lecznicę w Warwick. Pomyśl o dzieciach, i o sobie. Gdybyś nie przyjęła jego propozycji, już chwilę później plułabyś sobie w brodę. – Przelotnie sięgnęła wzrokiem ku jej twarzy, lecz również nie potrafiła utrzymać go tam na dłużej; spoglądała to ku talerzowi, to ku kręcącemu się po kuchni Kocmołuchowi. – Znasz już jakąś datę? – Ślubu, przeprowadzki, zamknięcia tego rozdziału.
– Wiem – przytaknęła tylko, może i lakonicznie, lecz przecież nie musiała mówić nic więcej; były ze sobą ściśle związane, do tego związane od wielu długich lat. Skoczyłaby za Cassandrą w ogień i nie wątpiła we wzajemność drogiej sercu przyjaciółki. Blady uśmiech wciąż wykrzywiał jej wargi, gdy stawiała na stole talerze z parującym śniadaniem, zasiadała na wolnym krześle. Czy tak powinno być? Że duchy nie znały odpowiedzi na pytania, które gnębiły śmiertelnych? – Sama nie wiem. Przyznaję, że to dziwne. Może jednak coś, co stoi za tymi burzami... co spowoduje objawienie się komety, o której mówiłaś... pozostaje zagadką również dla zmarłych? Lecz jeśli tak, jeśli i oni niczego nie wiedzą, ani nie widzą, źródło tych zjawisk staje się jeszcze groźniejsze. – Westchnęła cicho, po czym ujęła kubek z naparem między skostniałe dłonie, by spróbować je nieco ogrzać. – Jedz, jedz, póki ciepłe – zachęciła, posyłając siedzącej na przeciwko rozmówczyni wymowne spojrzenie. Rozumiała, że temat ich rozmowy mógł skutecznie ostudzić zapał, odebrać apetyt, z drugiej strony – uzdrowicielka musiała się posilić, nim wróci do obowiązków, do pacjentów.
Niewiele później to ona odłożyła sztuciec na bok, próbując oswoić się z tym, co właśnie usłyszała. O Mulciberze, i o Warwick. O oświadczynach i idących z nimi w parze zmianach. – Może odrobinę – patetycznie – ale jak sama mówisz, Calchas powinien na tym zyskać. Zresztą, nie tylko on. Zapewne odgrywanie roli żony namiestnika może wiązać się z pewnymi nieprzyjemnościami... – Tak przynajmniej wyglądało to z jej perspektywy; bywanie w towarzystwie, pokazywanie się u jego boku i uprzejme potakiwanie, czyż nie miało to irytować, a może nawet godzić w dumę Vablatsky? – Ale powinien zapewnić wam bezpieczeństwo. I wygody, w które Nokturn nie obfituje. – Próbowała zachować surowy obiektywizm, choć na języku czuła gorycz, a serce wyraźnie przyśpieszyło swój bieg. Chyba zamknie to miejsce, miejsce, w którym spędziły tyle czasu, które było świadkiem wspólnych wzlotów i upadków; tylko czy mogła ją winić? Cassandra zasługiwała na coś lepszego. Jej dzieci zasługiwały, by wychowywać się w innych warunkach. – Widziałaś już tamtą lecznicę? – dopytała, rozumiejąc, że to dla niej ważne, że na pewno będzie chciała ocenić przybytek po swojemu, wprowadzić w nim pewne zmiany. Jak inni będą tamtejsi pacjenci? Jak inne będą ich problemy? – Przestań, Cass – przerwała jej, miękko lecz stanowczo, gdy przyjaciółka, wyraźnie poruszona, zaczęła kwestionować swe wybory. I choć Heather prawie dławiła się tymi słowami, to nie mogła przecież wybrać innych. – Wiesz, że robisz dobrze. W głębi serca musisz to wiedzieć. Na pewno jest to duża zmiana, niełatwo porzucić coś, co budowałaś od tylu lat, wyrwać się z tego miejsca... – Wątpiła, by ona kiedykolwiek chciała lub była w stanie porzucić Nokturn; urodziła się tu, i pewnie również umrze, pewnego dnia. – Ale przypomnij sobie ten dom. Tę lecznicę w Warwick. Pomyśl o dzieciach, i o sobie. Gdybyś nie przyjęła jego propozycji, już chwilę później plułabyś sobie w brodę. – Przelotnie sięgnęła wzrokiem ku jej twarzy, lecz również nie potrafiła utrzymać go tam na dłużej; spoglądała to ku talerzowi, to ku kręcącemu się po kuchni Kocmołuchowi. – Znasz już jakąś datę? – Ślubu, przeprowadzki, zamknięcia tego rozdziału.
If you rely only on your eyes,
your other senses weaken.
your other senses weaken.
Uniosła spojrzenie na Heather, potem za okno, zastanawiając się nad tym, co było snem, co jawą. Wplotła dłoń we włosy, usiłując podeprzeć głowę, zmartwione spojrzenie wbiło się gdzieś w stół, pokręciła głową przecząco.
- Widziałam ostatnio tak wiele... Gwiazdy, błyskawice, cienie. Sama nie wiem. Czy grzmot pochodził z minionej nawałnicy, czy jest jeszcze przed nami? Ja... przepraszam, Heath, brzmię pewnie jak wariatka. Nie pierwszy, nie ostatni raz. Czasem mam wrażenie, że tkwię, zawieszona gdzieś między światami, między wymiarami, między teraźniejszością, przeszłością i przyszłością. Czasem... czasem sama już nie wiem, o czym mówię. Zbliża się coś strasznego, to pewne, a jeśli też to czujesz, zdarzy się to prędzej, niż ktokolwiek się spodziewał. Jestem już zmęczona uciekaniem. Sięgnęłam nawet po księgi mojej matki, zaczęłam się w nie wczytywać, żeby odzyskać kontrolę nad trzecim okiem - zacząć rządzić nim, gdy większość czasu to ono rządziło mną. A mimo to rzeczywistość wciąż... czasem ulewa mi się z rąk. Jak... obraz na płótnie. Wkładam w niego dłoń i powoli rozmazuję kształty, zamieniając świeżo namalowane kwiaty w bezkształtną breję. - Pokręciła głową. - Widziałam tonący statek. Nad nim dziwne światła na niebie, krwiste, bursztynowe, jak warkocz komety. Na niebie nic nie ma, prawda? Byłam pewna, że... Nie mogę być tak zdekoncentrowana w ciągu dnia - Zacisnęła usta, opadając ciężko na tylne oparcie krzesła. - Dziękuję - westchnęła, kiedy przyjaciółka podała jej posiłek. - Nie słyszałaś nic prócz emocji, prawda? To wszystko jest tak dziwne, ja... chyba znowu boję się tego, co przyniesie przyszłość. - Przeniosła ku niej spojrzenie, czego u niej szukała? Pocieszenia, słów otuchy? Zapewnienia, że wszystko będzie dobrze? Nie mogła jej tego przecież dać.
- Nokturn to najgorsze możliwe miejsce dla dzieci. Lysandra powinna uczyć się samodzielności, a boję się wypuścić ją na ulicę. W Warwick nie będziemy mieć tego problemu, to małe miasteczko, a dom stoi na uboczu. Będzie mogła chodzić po sprawunki. Wiesz, że nigdy nie pragnęłam roli żony, ale istnieją w życiu większe niewygody. Jestem to w stanie zrobić dla moich dzieci. Sądziłam, że... znajdzie sobie kogoś innego do publicznego upokarzania, ale jego syn zasługuje na to, co jest mu należne z urodzenia i nie wolno mi mu tego odebrać. - Była jej wdzięczna za jej słowa. Wiedziała, że nie były dla niej proste.
- Byliśmy tam w maju. Najpierw obejrzałam to miejsce, jest nieco większe od tego, choć wymaga sporego nakładu pracy. Sprzątałam tam, z Lysą i... krewną Elviry, też dziecko, ma na imię Maria, poznałyście się? - Zmarszczyła brew, mrugając kilka razy; zastanawiała się, czy w tym momencie na pewno mówiła o czymś, co już się wydarzyło, nie o czymś, co dopiero wyśniła. - Nie funkcjonuje, trzeba się za niego wziąć od podstaw. Ale to jest do zrobienia. Chyba... chyba mogłabym polubić to miejsce - przyznała, wciąż na nią patrząc. Czy zgani ją za to spojrzeniem? Była jej wsparciem, tak dziś, jak zawsze dotąd. Kiwnęła głową, gdy usłyszała od niej słowa potwierdzenia.
- Powoli zaczynam przygotowywać ten dom dla nas, dla naszej rodziny. Czuję, że nie będziemy mieszkać tam sami, że... że to będzie jak gawra, do której przybędą kolejne niedźwiedzie. To też dziwne, prawda? Niech będą dzięki Morganie, że wychodzę za mąż, przestaną moje dziwactwa wytykać palcem - zironizowała, marszcząc brew. - Nie będziemy przeciągać. Chcę, by Lysandra została uznana za nasze ślubne dziecko, a moją absencję u jego boku zrzucić na jego niebezpieczne wojaże. Chcę, żeby... ona też na tym skorzystała, jeśli tak to ma wyglądać. Powiemy, że jest jego córką. To lepsze, niż brzemię bękarta nieznanego pochodzenia. - Opuściła spojrzenie, pochodzenie Lysandry było znane, lecz póki nie potwierdził tego żaden mężczyzna - mogło zostać podważone. Nie mogła na to pozwolić. Nie w czasach takich jak te. - Nie wiem. Miesiąc? Nie dłużej. Zanim zaczną się pytania, na razie niewielu wie o nim cokolwiek. Pojawił się na Ceremonii Zwycięstwa z jakimś wielkookim dzieckiem, pismaki pewnie już ich ze sobą łączą. Pociągnie się to za nami przez jakiś czas - westchnęła. - Pójdziesz do Lysandry, Heath? - poprosiła ją po chwili. - Jeśli duchy były niespokojne, pewnie ją dręczyły nocą. Pomożesz jej je odpędzić - prosiła dalej, choć wiedziała, że nie musi.
- Widziałam ostatnio tak wiele... Gwiazdy, błyskawice, cienie. Sama nie wiem. Czy grzmot pochodził z minionej nawałnicy, czy jest jeszcze przed nami? Ja... przepraszam, Heath, brzmię pewnie jak wariatka. Nie pierwszy, nie ostatni raz. Czasem mam wrażenie, że tkwię, zawieszona gdzieś między światami, między wymiarami, między teraźniejszością, przeszłością i przyszłością. Czasem... czasem sama już nie wiem, o czym mówię. Zbliża się coś strasznego, to pewne, a jeśli też to czujesz, zdarzy się to prędzej, niż ktokolwiek się spodziewał. Jestem już zmęczona uciekaniem. Sięgnęłam nawet po księgi mojej matki, zaczęłam się w nie wczytywać, żeby odzyskać kontrolę nad trzecim okiem - zacząć rządzić nim, gdy większość czasu to ono rządziło mną. A mimo to rzeczywistość wciąż... czasem ulewa mi się z rąk. Jak... obraz na płótnie. Wkładam w niego dłoń i powoli rozmazuję kształty, zamieniając świeżo namalowane kwiaty w bezkształtną breję. - Pokręciła głową. - Widziałam tonący statek. Nad nim dziwne światła na niebie, krwiste, bursztynowe, jak warkocz komety. Na niebie nic nie ma, prawda? Byłam pewna, że... Nie mogę być tak zdekoncentrowana w ciągu dnia - Zacisnęła usta, opadając ciężko na tylne oparcie krzesła. - Dziękuję - westchnęła, kiedy przyjaciółka podała jej posiłek. - Nie słyszałaś nic prócz emocji, prawda? To wszystko jest tak dziwne, ja... chyba znowu boję się tego, co przyniesie przyszłość. - Przeniosła ku niej spojrzenie, czego u niej szukała? Pocieszenia, słów otuchy? Zapewnienia, że wszystko będzie dobrze? Nie mogła jej tego przecież dać.
- Nokturn to najgorsze możliwe miejsce dla dzieci. Lysandra powinna uczyć się samodzielności, a boję się wypuścić ją na ulicę. W Warwick nie będziemy mieć tego problemu, to małe miasteczko, a dom stoi na uboczu. Będzie mogła chodzić po sprawunki. Wiesz, że nigdy nie pragnęłam roli żony, ale istnieją w życiu większe niewygody. Jestem to w stanie zrobić dla moich dzieci. Sądziłam, że... znajdzie sobie kogoś innego do publicznego upokarzania, ale jego syn zasługuje na to, co jest mu należne z urodzenia i nie wolno mi mu tego odebrać. - Była jej wdzięczna za jej słowa. Wiedziała, że nie były dla niej proste.
- Byliśmy tam w maju. Najpierw obejrzałam to miejsce, jest nieco większe od tego, choć wymaga sporego nakładu pracy. Sprzątałam tam, z Lysą i... krewną Elviry, też dziecko, ma na imię Maria, poznałyście się? - Zmarszczyła brew, mrugając kilka razy; zastanawiała się, czy w tym momencie na pewno mówiła o czymś, co już się wydarzyło, nie o czymś, co dopiero wyśniła. - Nie funkcjonuje, trzeba się za niego wziąć od podstaw. Ale to jest do zrobienia. Chyba... chyba mogłabym polubić to miejsce - przyznała, wciąż na nią patrząc. Czy zgani ją za to spojrzeniem? Była jej wsparciem, tak dziś, jak zawsze dotąd. Kiwnęła głową, gdy usłyszała od niej słowa potwierdzenia.
- Powoli zaczynam przygotowywać ten dom dla nas, dla naszej rodziny. Czuję, że nie będziemy mieszkać tam sami, że... że to będzie jak gawra, do której przybędą kolejne niedźwiedzie. To też dziwne, prawda? Niech będą dzięki Morganie, że wychodzę za mąż, przestaną moje dziwactwa wytykać palcem - zironizowała, marszcząc brew. - Nie będziemy przeciągać. Chcę, by Lysandra została uznana za nasze ślubne dziecko, a moją absencję u jego boku zrzucić na jego niebezpieczne wojaże. Chcę, żeby... ona też na tym skorzystała, jeśli tak to ma wyglądać. Powiemy, że jest jego córką. To lepsze, niż brzemię bękarta nieznanego pochodzenia. - Opuściła spojrzenie, pochodzenie Lysandry było znane, lecz póki nie potwierdził tego żaden mężczyzna - mogło zostać podważone. Nie mogła na to pozwolić. Nie w czasach takich jak te. - Nie wiem. Miesiąc? Nie dłużej. Zanim zaczną się pytania, na razie niewielu wie o nim cokolwiek. Pojawił się na Ceremonii Zwycięstwa z jakimś wielkookim dzieckiem, pismaki pewnie już ich ze sobą łączą. Pociągnie się to za nami przez jakiś czas - westchnęła. - Pójdziesz do Lysandry, Heath? - poprosiła ją po chwili. - Jeśli duchy były niespokojne, pewnie ją dręczyły nocą. Pomożesz jej je odpędzić - prosiła dalej, choć wiedziała, że nie musi.
bo ty jesteś
prządką
prządką
– Nie. Brzmisz po prostu jak ktoś, kto widzi świat inaczej, kto widzi więcej – wtrąciła się względnie spokojnie, lecz stanowczo, nie mogąc przemilczeć padającej z ust przyjaciółki uwagi. Nikt nie miał prawa nazywać jej w ten sposób, wariatką, nawet i ona sama. Heather rozumiała, iż znużenie w połączeniu z poczuciem zagubienia, wytrącenia z równowagi, musiało podszeptywać podobne określenia, podsycać podskórne obawy i utrudniać normalne funkcjonowanie, zaś fakt, że współczesne społeczeństwo nie było szczególnie wyrozumiałe względem wieszczów, tylko dolewał oliwy do ognia. Owszem, chcieli zasięgać ich porady, lecz buntowali się przeciwko słowom, które nie pasowały do pielęgnowanych w skrytości serca pragnień i nadziei. Chcieli móc spojrzeć w przyszłość, wykorzystywać dar ofiarowany nielicznym, a jednak nie potrafili zrozumieć, że – jak wszystko na tym świecie – ma on swoją cenę. Łaknęli rady jasnowidzów, jednocześnie nie mogąc okazać im należnego szacunku. – I kto jest zmęczony. Masz dużo na głowie, Cass. Cholernie dużo. Lecznicę, dzieci, wizje. Do tego światem wstrząsają kolejne wybuchy, jak nie dręczą nas anomalie, magiczne i pogodowe, to terrorystki niespełna rozumu... To wszystko musi utrudniać zapanowanie nad trzecim okiem. – Obejrzała się na nią przez ramię, objęła ją badawczym spojrzeniem, próbując określić, czy wypowiadane słowa przypadkiem nie przynoszą odwrotnego skutku niż oczekiwany. Odmalowywana przed nią sytuacja zarówno fascynowała, jak i martwiła. Wiele oddała by za to, by znaleźć się w jej skórze, przekroczyć granicę tu i teraz, naprawdę ujrzeć przyszłość. Ale jeszcze więcej poświęciłaby w celu przyniesienia Vablatsky choć odrobiny ulgi. – Na niebie nic nie ma – przytaknęła cicho, ostrożnie, kiedy już zajęła miejsce przy kuchennym stole. – Nie bądź jednak dla siebie zbyt surowa. Im bardziej jesteś zmęczona, tym łatwiej pogubić się w tym wszystkim. Potrzebujesz odpoczynku. I zanim się oburzysz, naprawdę to rozważ. Mogę pomóc. Mogę zgarnąć tę chudą dziewczynę, Gertrudę, która mieszka niedaleko sklepu, posłać ją po sprawunki. Przypilnować lecznicy, dzieci. Pozwolić ci zasnąć. – Wtedy też podchwyciła spojrzenie przyjaciółki, a między brwiami spirytystki pojawiła się niewielka zmarszczka. – Niezależnie od tego, co się wydarzy, co przyniesie przyszłość, komety, błyski czy wybuchy, nie jesteś sama. Nigdy nie będziesz. – Przelotnie musnęła dłoń Cassandry w pokrzepiającym geście; stroniła od składania obietnic bez pokrycia, tyle jednak mogła jej zagwarantować. Lecz przecież i ona odczuwała niepokój na myśl o kolejnych tygodniach, miesiącach. Duchy były poruszone, gniewne, zaś nasilające się wizje Vablatsky, przytłaczające i jaskrawe, tylko wzmagały napięcie.
Rozmowa zboczyła na zgoła inne tory, ona zaś kiwała głową, próbując panować nad swą mimiką, nad zaciśniętymi na kubku dłońmi. Nokturn był jej domem, Nokturn wychował ją do społu ze Starym, potrafiła jednak przytaknąć, zrozumieć, że to nie miejsce dla każdego, że tak naprawdę może to nie miejsce dla dzieci. Co by było, gdyby jej matka nie postanowiła oddać się wodom Tamizy? Gdyby wychowywała się w prawdziwym domu...? Czas pozostawał nieczuły na podobne rozważania. – Tam na pewno byłoby Lysandrze lepiej. – Po prostu lepiej, pod wieloma względami; mała bywała nieobecna, zamyślona, zaś śmierdzące uliczki tej części Londynu rzadko kiedy okazywały litość, choćby i swoim. Heather westchnęła cicho, a w jej spojrzeniu podziw zmieszał się z czymś na kształt smutku. – Z pewnością bywają gorsze problemy od posiadania męża – przytaknęła, choć sama nijak nie wyobrażała sobie takiej sytuacji, takiego układu; może dlatego, iż podobne więzi były dlań egzotyką, w dzieciństwie nie obcowała z rodzinami, które nie byłyby w jakiś sposób wybrakowane, niekompletne, dziwne. – I masz doskonałe powody, żeby przystać na jego propozycję. Tylko czy Warwick na pewno jest bezpieczne? Aż tak bezpieczne, by mała mogła udawać się do miasteczka sama? Nie zrozum mnie źle, nie chcę kwestionować kompetencji twojego... narzeczonego... choć z drugiej strony, nie mam powodów, by gryźć się w język. Toczy się jednak wojna, rebelianci uparcie trzymają się życia, nie chcą zdechnąć. Lecz tutaj ich nie ma. Tutaj, choć nie jest idealne, znamy te uliczki i te twarze. Wielu ludzi jest ci wdzięcznych, nie śmiałoby... – urwała nagle, ściągając usta w wąską kreskę. Przemawiał przez nią egoizm. Obawa, że wszystko ulegnie zmianie, że nic już nie będzie takie samo, że Mulciber zamknie Cassandrę w złotej klatce. Uczyni z niej trofeum, uczyni z niej więźnia. – Nie, zapomnij, że to powiedziałam. W Warwick musi być bezpiecznie. A jeśli jeszcze nie jest, to Mulciber zadba o to, by tak się stało. Inaczej nie planowałby tam wspólnej przyszłości, nie proponowałby ci prowadzenia lecznicy. Musi mieć plan, i wprowadzi go w życie. – Serce obijało się o klatkę żeber, wygrywając przy tym żałobny marsz. Lecz to przecież bez znaczenia. – Nie, jeszcze się nie poznałyśmy – odparła, nie przypominając sobie żadnej Marii, kojarząc jednak jej krewniaczkę, Elvirę, z czasów szkolnych. Samo pytanie sugerowało jednak, że ich losy splotą się ze sobą, w taki lub inny sposób. – Ma to swoje zalety, tworzenie takiego miejsca od postaw. Urządzisz wszystko tak, jak uznasz za słuszne. Choć niewątpliwie będzie to wymagało i czasu, i niemałego wysiłku. – Nie pytała, czy przyjaciółka potrzebuje rąk do pomocy; Mulciber z pewnością miał zapewnić jej wszystko to, czego potrzebowała, by doprowadzić lecznicę do porządku. Komentarz, że mogłaby polubić tamto miejsce, przemilczała. – Przestań tak o sobie mówić, błagam. To żadne dziwactwa, po prostu widzisz – i czujesz – więcej. Przemawia przez ciebie intuicja. Jeśli mówisz, że spodziewasz się przybycia kolejnych niedźwiedzi... Mulciberów, jak mniemam... to tak będzie. Tylko bądź gotowa. – By stawić im czoła. Jak liczną Ramsey mógł mieć rodzinę? I jak mieli spoglądać na jego małżonkę? Gdy rozmówczyni odniosła się do planowanej daty przeprowadzki, Moribund pokiwała znów głową. – Jesteś wspaniałą matką, Cass. Skoro decydujesz się na ten krok, ten układ, słusznym jest, że próbujesz osiągnąć dla swoich dzieci możliwie jak najwięcej. By nikt nigdy nie śmiał podważać ich pozycji czy pochodzenia. – I choć miesiąc brzmiał niczym wyrok – to ledwie kilka tygodni, by przywyknąć do tych rewelacji, by nauczyć się żyć na nowo – doskonale rozumiała, skąd ten pośpiech. – Idiota – syknęła; nie interesowała się Ceremonią Zwycięstwa na tyle, by wiedzieć o smarkuli, z którą Ramsey postanowił wystąpić przed publiką. – Myślisz, że dziennikarze przyjdą z tym do ciebie? Pytać o tamtą sytuację? Zasugerowałabym zamienienie ich w żaby, ale podejrzewam, że na tej podstawie zaczęliby snuć niepochlebne wnioski... – Zastukała palcami o blat stołu, powstrzymując cisnące się na język przekleństwa. Posiadanie jakiegoś męża może nie było najgorszym z możliwych problemów, ale akurat takiego? Który pozwalał sobie na podobne bezczelności...? Wtedy też przyjaciółka wspomniała Lysandrę, przypomniała o szalejących duchach, które najpewniej uprzykrzyły noc małej wieszczki, tym samym wyrywając Heather z objęć oburzenia. – Oczywiście. Już do niej idę. Ale proszę cię raz jeszcze, przemyśl moją propozycję. – Dotyczącą pomocy, odpoczynku. – Wrócimy do tego jak sprawdzę co u Lysy, dobrze?
| zt?
Rozmowa zboczyła na zgoła inne tory, ona zaś kiwała głową, próbując panować nad swą mimiką, nad zaciśniętymi na kubku dłońmi. Nokturn był jej domem, Nokturn wychował ją do społu ze Starym, potrafiła jednak przytaknąć, zrozumieć, że to nie miejsce dla każdego, że tak naprawdę może to nie miejsce dla dzieci. Co by było, gdyby jej matka nie postanowiła oddać się wodom Tamizy? Gdyby wychowywała się w prawdziwym domu...? Czas pozostawał nieczuły na podobne rozważania. – Tam na pewno byłoby Lysandrze lepiej. – Po prostu lepiej, pod wieloma względami; mała bywała nieobecna, zamyślona, zaś śmierdzące uliczki tej części Londynu rzadko kiedy okazywały litość, choćby i swoim. Heather westchnęła cicho, a w jej spojrzeniu podziw zmieszał się z czymś na kształt smutku. – Z pewnością bywają gorsze problemy od posiadania męża – przytaknęła, choć sama nijak nie wyobrażała sobie takiej sytuacji, takiego układu; może dlatego, iż podobne więzi były dlań egzotyką, w dzieciństwie nie obcowała z rodzinami, które nie byłyby w jakiś sposób wybrakowane, niekompletne, dziwne. – I masz doskonałe powody, żeby przystać na jego propozycję. Tylko czy Warwick na pewno jest bezpieczne? Aż tak bezpieczne, by mała mogła udawać się do miasteczka sama? Nie zrozum mnie źle, nie chcę kwestionować kompetencji twojego... narzeczonego... choć z drugiej strony, nie mam powodów, by gryźć się w język. Toczy się jednak wojna, rebelianci uparcie trzymają się życia, nie chcą zdechnąć. Lecz tutaj ich nie ma. Tutaj, choć nie jest idealne, znamy te uliczki i te twarze. Wielu ludzi jest ci wdzięcznych, nie śmiałoby... – urwała nagle, ściągając usta w wąską kreskę. Przemawiał przez nią egoizm. Obawa, że wszystko ulegnie zmianie, że nic już nie będzie takie samo, że Mulciber zamknie Cassandrę w złotej klatce. Uczyni z niej trofeum, uczyni z niej więźnia. – Nie, zapomnij, że to powiedziałam. W Warwick musi być bezpiecznie. A jeśli jeszcze nie jest, to Mulciber zadba o to, by tak się stało. Inaczej nie planowałby tam wspólnej przyszłości, nie proponowałby ci prowadzenia lecznicy. Musi mieć plan, i wprowadzi go w życie. – Serce obijało się o klatkę żeber, wygrywając przy tym żałobny marsz. Lecz to przecież bez znaczenia. – Nie, jeszcze się nie poznałyśmy – odparła, nie przypominając sobie żadnej Marii, kojarząc jednak jej krewniaczkę, Elvirę, z czasów szkolnych. Samo pytanie sugerowało jednak, że ich losy splotą się ze sobą, w taki lub inny sposób. – Ma to swoje zalety, tworzenie takiego miejsca od postaw. Urządzisz wszystko tak, jak uznasz za słuszne. Choć niewątpliwie będzie to wymagało i czasu, i niemałego wysiłku. – Nie pytała, czy przyjaciółka potrzebuje rąk do pomocy; Mulciber z pewnością miał zapewnić jej wszystko to, czego potrzebowała, by doprowadzić lecznicę do porządku. Komentarz, że mogłaby polubić tamto miejsce, przemilczała. – Przestań tak o sobie mówić, błagam. To żadne dziwactwa, po prostu widzisz – i czujesz – więcej. Przemawia przez ciebie intuicja. Jeśli mówisz, że spodziewasz się przybycia kolejnych niedźwiedzi... Mulciberów, jak mniemam... to tak będzie. Tylko bądź gotowa. – By stawić im czoła. Jak liczną Ramsey mógł mieć rodzinę? I jak mieli spoglądać na jego małżonkę? Gdy rozmówczyni odniosła się do planowanej daty przeprowadzki, Moribund pokiwała znów głową. – Jesteś wspaniałą matką, Cass. Skoro decydujesz się na ten krok, ten układ, słusznym jest, że próbujesz osiągnąć dla swoich dzieci możliwie jak najwięcej. By nikt nigdy nie śmiał podważać ich pozycji czy pochodzenia. – I choć miesiąc brzmiał niczym wyrok – to ledwie kilka tygodni, by przywyknąć do tych rewelacji, by nauczyć się żyć na nowo – doskonale rozumiała, skąd ten pośpiech. – Idiota – syknęła; nie interesowała się Ceremonią Zwycięstwa na tyle, by wiedzieć o smarkuli, z którą Ramsey postanowił wystąpić przed publiką. – Myślisz, że dziennikarze przyjdą z tym do ciebie? Pytać o tamtą sytuację? Zasugerowałabym zamienienie ich w żaby, ale podejrzewam, że na tej podstawie zaczęliby snuć niepochlebne wnioski... – Zastukała palcami o blat stołu, powstrzymując cisnące się na język przekleństwa. Posiadanie jakiegoś męża może nie było najgorszym z możliwych problemów, ale akurat takiego? Który pozwalał sobie na podobne bezczelności...? Wtedy też przyjaciółka wspomniała Lysandrę, przypomniała o szalejących duchach, które najpewniej uprzykrzyły noc małej wieszczki, tym samym wyrywając Heather z objęć oburzenia. – Oczywiście. Już do niej idę. Ale proszę cię raz jeszcze, przemyśl moją propozycję. – Dotyczącą pomocy, odpoczynku. – Wrócimy do tego jak sprawdzę co u Lysy, dobrze?
| zt?
If you rely only on your eyes,
your other senses weaken.
your other senses weaken.
Westchnęła, ciężko opadając na krzesło, przed Heather nigdy nie musiała udawać, wiedziała, zawsze otaczała ją troską, zbyt mało myśląc o sobie. Miała rację, dużo się działo, w jej życiu, na świecie, wszędzie.
- Świat nie zwolni tylko dlatego, że za nim nie nadążamy, prawda? - odparła niechętnie, retorycznie, nie spodziewała się odpowiedzi, dobrze ją znała. Nie lubiła tego, przyznawać się do słabości, do niedomagania, do spowolnienia, nie lubiła czuć się bezradną. Wiedziała, że musiała się pozbierać, wdzięczna była, że Heath chciała jej w tym pomóc. Uśmiechnęła się, ciepło, kiedy zaoferowała pomoc. - Nie odpuścisz nawet, jeśli odmówię - raczej stwierdzała, nie pytała, z tym samym uśmiechem, smutnym, ale wdzięcznym. Odmówiłaby każdemu innemu, ale Heather, Heather była inna, zdeterminowana, Heather robiła to bezinteresownie. Heather i tak zawsze była obok. I zawsze będzie. Nie musiała tego mówić, przecież wiedziała. - Wiem - odparła w końcu, unosząc ku niej zmęczone spojrzenie. - I nie wyobrażasz sobie, ile to dla mnie znaczy. Pal licho ze mną, nie wybaczyłabym sobie, gdybym zostawiła moje dzieci bez nikogo bliskiego. Nikogo, komu naprawdę by na nich zależało - Nie czarowała się, Ramsey ich nie znał, dziury w pamięci nie mogły dać mu pewności, czy w ogóle mogły być jego. Miał się nimi zająć, nią i dziećmi, ale wiedziała, że skoncentruje się na niej. O przyszłość Lysandry i Calchasa musiała zatroszczyć się sama. - Dziękuję. Naprawdę to doceniam - wyznała, nieczęsto wypowiadała słowa uznania, wierząc, że powtarzane zbyt często traciły na znaczeniu. Wypowiadała je wtedy, kiedy naprawdę miała je na myśli. Jak teraz. - Wiesz, że też możesz na mnie liczyć. Na nas obie, cokolwiek by się nie działo. Cokolwiek... się nie wydarzy. - Lysandra była coraz większa, ale im starsza była, tym więcej mogła oddać jej darowanej opieki. Była mądrą, grzeczną i pracowitą dziewczynką, ceniła sobie bliskość Heather. Poruszyła palcami, chwytając między nie dłoń przyjaciółki, którą ścisnęła w ciepłym, pocieszającym gestem. Zawsze tym była, kiedy była obok, była przy niej, pocieszeniem. Nigdy nie wątpiła w jej obietnice. Nikomu nigdy nie ufała tak mocno, jak jej samej.
I chyba dlatego tak bardzo zależało jej na opinii przyjaciółki, kiwnęła głową, myślały podobnie, Lysandrze lepiej byłoby w spokojniejszym, bardziej codziennym, cieplejszym środowisku. Zaraz zacznie dorastać, nie mogła jej izolować od świata, nie czyniąc jej krzywdy. Czy istniały większe problemy od posiadania męża, z pewnością, jego brak nastręczał problemów, jego obecność kojarzyła się ze zniewoleniem. Nie chciała być od nikogo zależna, w szczególności nie od człowieka na świeczniku, ale Calchas był jego synem i jako taki zasługiwał, by stać się jego prawowitym dziedzicem. Czy oddanie za to własnego ciała i własnej wolności było wysoką ceną? Dla własnych dzieci zrobiłaby znacznie więcej, przecież wiedziała. Nie była złą matką, lecz czy to czyniło z niej złą kobietę?
- Nie wiem, Heath, dowiem się dopiero, kiedy poznam to miejsce lepiej. Myślę, że nie jest bardziej niebezpieczne od tego, co mamy tutaj. Z jednej strony to stolica, pokój na ulicach panuje od dawna, ale z drugiej to miejsce na mapie miasta jest tym, o którym zdecydowano zapomnieć. Ministerialne służby w dalszym ciągu się tutaj nie pokazują - ze zmartwieniem powiodła wzrokiem po jej twarzy. - Narzeczony - powtórzyła za nią, w słowie tym wybrzmiało kilka emocji, nostalgia, melancholia, nienaturalne rozbawienie okraszone goryczą. Ramsey nie był dobrym człowiekiem. Czy mógł być dobry dla nich? Pewnie też nie, czy mógł dać im to, czego potrzebowała? Mógł. To mógł uczynić. Spojrzała na nią z bladym, niepewnym uśmiechem. Po części miała rację, wdzięczność zapewniała im tutaj parasol ochronny, ale szybka refleksja Heather zdradzała, że obie równie mocno zdawały sobie też sprawę z tego, że ten parasol ochronny to było zwyczajnie za mało. - Zdobędę tam wdzięczność, Heath, zawalczę o nią od nowa - obiecała, z wahaniem w głosie, nie chciała wcale zdawać się tylko na Ramseya. Zadba o ich bezpieczeństwo, na pewno, nie pozwoliłby sobie zagrać na nosie, pozwalając innym zabawić się jego rodziną. Ale, mimo to, życie zdążyło ją nauczyć, że jeśli potrafiło się liczyć, należało liczyć w pierwszej kolejności na siebie. - Lubię wyzwania - dodała, z nieco cieplejszym uśmiechem, gdy Heath wspomniała o wyzwaniu. Ależ tak, czekało ją w Warwick wiele wyzwań. I zamierzała im wszystkim sprostać.
- Jestem - zapewniła z przekonaniem, gdy wspomniała o gotowości. Nie wiedziała jeszcze czego, kogo, mogła się spodziewać, ale odnalazła w sobie siłę, którą odnaleźć musiała, a która miała pozwolić jej utorować drogę ku przyszłości dla jej dzieci. Nie obchodziło jej, jakie zdanie na jej temat będzie miała rodzina Ramseya, albo się do niej przekonają albo znikną im z oczu.
Uśmiechnęła sie z rozbawieniem na sugestię pozamieniania dziennikarzy w żaby.
- Interesująca propozycja - mruknęła w zamyśleniu, wciąż z uśmiechem. Kiwnęła głową, kiedy jej przyjaciółka zaczęła się zbierać, obejrzała się za nią przez ramię, kiwając głową. - Dobrze, Heath - przytaknęła jej, odprowadzając ją korytarzem wzrokiem. Teraz chodziło o Lysę. To ona musiała być priorytetem.
/zt x2
- Świat nie zwolni tylko dlatego, że za nim nie nadążamy, prawda? - odparła niechętnie, retorycznie, nie spodziewała się odpowiedzi, dobrze ją znała. Nie lubiła tego, przyznawać się do słabości, do niedomagania, do spowolnienia, nie lubiła czuć się bezradną. Wiedziała, że musiała się pozbierać, wdzięczna była, że Heath chciała jej w tym pomóc. Uśmiechnęła się, ciepło, kiedy zaoferowała pomoc. - Nie odpuścisz nawet, jeśli odmówię - raczej stwierdzała, nie pytała, z tym samym uśmiechem, smutnym, ale wdzięcznym. Odmówiłaby każdemu innemu, ale Heather, Heather była inna, zdeterminowana, Heather robiła to bezinteresownie. Heather i tak zawsze była obok. I zawsze będzie. Nie musiała tego mówić, przecież wiedziała. - Wiem - odparła w końcu, unosząc ku niej zmęczone spojrzenie. - I nie wyobrażasz sobie, ile to dla mnie znaczy. Pal licho ze mną, nie wybaczyłabym sobie, gdybym zostawiła moje dzieci bez nikogo bliskiego. Nikogo, komu naprawdę by na nich zależało - Nie czarowała się, Ramsey ich nie znał, dziury w pamięci nie mogły dać mu pewności, czy w ogóle mogły być jego. Miał się nimi zająć, nią i dziećmi, ale wiedziała, że skoncentruje się na niej. O przyszłość Lysandry i Calchasa musiała zatroszczyć się sama. - Dziękuję. Naprawdę to doceniam - wyznała, nieczęsto wypowiadała słowa uznania, wierząc, że powtarzane zbyt często traciły na znaczeniu. Wypowiadała je wtedy, kiedy naprawdę miała je na myśli. Jak teraz. - Wiesz, że też możesz na mnie liczyć. Na nas obie, cokolwiek by się nie działo. Cokolwiek... się nie wydarzy. - Lysandra była coraz większa, ale im starsza była, tym więcej mogła oddać jej darowanej opieki. Była mądrą, grzeczną i pracowitą dziewczynką, ceniła sobie bliskość Heather. Poruszyła palcami, chwytając między nie dłoń przyjaciółki, którą ścisnęła w ciepłym, pocieszającym gestem. Zawsze tym była, kiedy była obok, była przy niej, pocieszeniem. Nigdy nie wątpiła w jej obietnice. Nikomu nigdy nie ufała tak mocno, jak jej samej.
I chyba dlatego tak bardzo zależało jej na opinii przyjaciółki, kiwnęła głową, myślały podobnie, Lysandrze lepiej byłoby w spokojniejszym, bardziej codziennym, cieplejszym środowisku. Zaraz zacznie dorastać, nie mogła jej izolować od świata, nie czyniąc jej krzywdy. Czy istniały większe problemy od posiadania męża, z pewnością, jego brak nastręczał problemów, jego obecność kojarzyła się ze zniewoleniem. Nie chciała być od nikogo zależna, w szczególności nie od człowieka na świeczniku, ale Calchas był jego synem i jako taki zasługiwał, by stać się jego prawowitym dziedzicem. Czy oddanie za to własnego ciała i własnej wolności było wysoką ceną? Dla własnych dzieci zrobiłaby znacznie więcej, przecież wiedziała. Nie była złą matką, lecz czy to czyniło z niej złą kobietę?
- Nie wiem, Heath, dowiem się dopiero, kiedy poznam to miejsce lepiej. Myślę, że nie jest bardziej niebezpieczne od tego, co mamy tutaj. Z jednej strony to stolica, pokój na ulicach panuje od dawna, ale z drugiej to miejsce na mapie miasta jest tym, o którym zdecydowano zapomnieć. Ministerialne służby w dalszym ciągu się tutaj nie pokazują - ze zmartwieniem powiodła wzrokiem po jej twarzy. - Narzeczony - powtórzyła za nią, w słowie tym wybrzmiało kilka emocji, nostalgia, melancholia, nienaturalne rozbawienie okraszone goryczą. Ramsey nie był dobrym człowiekiem. Czy mógł być dobry dla nich? Pewnie też nie, czy mógł dać im to, czego potrzebowała? Mógł. To mógł uczynić. Spojrzała na nią z bladym, niepewnym uśmiechem. Po części miała rację, wdzięczność zapewniała im tutaj parasol ochronny, ale szybka refleksja Heather zdradzała, że obie równie mocno zdawały sobie też sprawę z tego, że ten parasol ochronny to było zwyczajnie za mało. - Zdobędę tam wdzięczność, Heath, zawalczę o nią od nowa - obiecała, z wahaniem w głosie, nie chciała wcale zdawać się tylko na Ramseya. Zadba o ich bezpieczeństwo, na pewno, nie pozwoliłby sobie zagrać na nosie, pozwalając innym zabawić się jego rodziną. Ale, mimo to, życie zdążyło ją nauczyć, że jeśli potrafiło się liczyć, należało liczyć w pierwszej kolejności na siebie. - Lubię wyzwania - dodała, z nieco cieplejszym uśmiechem, gdy Heath wspomniała o wyzwaniu. Ależ tak, czekało ją w Warwick wiele wyzwań. I zamierzała im wszystkim sprostać.
- Jestem - zapewniła z przekonaniem, gdy wspomniała o gotowości. Nie wiedziała jeszcze czego, kogo, mogła się spodziewać, ale odnalazła w sobie siłę, którą odnaleźć musiała, a która miała pozwolić jej utorować drogę ku przyszłości dla jej dzieci. Nie obchodziło jej, jakie zdanie na jej temat będzie miała rodzina Ramseya, albo się do niej przekonają albo znikną im z oczu.
Uśmiechnęła sie z rozbawieniem na sugestię pozamieniania dziennikarzy w żaby.
- Interesująca propozycja - mruknęła w zamyśleniu, wciąż z uśmiechem. Kiwnęła głową, kiedy jej przyjaciółka zaczęła się zbierać, obejrzała się za nią przez ramię, kiwając głową. - Dobrze, Heath - przytaknęła jej, odprowadzając ją korytarzem wzrokiem. Teraz chodziło o Lysę. To ona musiała być priorytetem.
/zt x2
bo ty jesteś
prządką
prządką
Kuchnia
Szybka odpowiedź