Część otwarta
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Część otwarta
Pokój, który Sybilla wynajmuje w Parszywym Pasażerze, podzielony jest na dwie części - otwartą, w której przyjmuje czarodziejów i czarownice, poszukujących odpowiedzi wśród arkanów wróżbiarstwa, oraz zamkniętą - przeznaczoną jedynie dla niej. Części oddziela gruba, czarna zasłona, stanowiąca jednocześnie tylną ścianę maleńkiego pomieszczenia, służącego za gabinet. Umeblowanie nie należy tutaj do szczególnie bogatych czy imponujących; w pokoju znajduje się okrągły stolik, przykryty ciemną, koronkową serwetą, dwa krzesła i regał z książkami. Odchodzącą od ścian tapetę oświetla jedynie światło porozstawianych tu i ówdzie świec - jedyne okno, wychodzące na port, znajduje się w drugiej części mieszkania.
it's not the fall that kills you;
it's the sudden stop at the end
it's the sudden stop at the end
Sybilla Vablatsky
Zawód : wróżbitka
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with darkness
dripping off her shoulders;
I've seen ghosts
brighter than her soul
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
| koniec czerwca '56
Unoszący się w powietrzu niepokój zalegał nad Londynem na kształt wszechobecnych, niezdrowych oparów, nigdy nie opuszczających portowych uliczek. Powszechna niepewność, przemieszana z prasowymi doniesieniami o zniknięciach i echem grzmiącej coraz bliżej wojny, która teoretycznie powinna była utrzymywać czarodziejów w pozornie bezpiecznych schronieniach ich własnych domów, częściej niż zwykle popychała ich w stronę skromnego pokoju Sybilli. Zjawiali się coraz licznej: zrozpaczone kobiety, których bliscy znaleźli się na publikowanych w Proroku listach zaginionych, załamani pracownicy Ministerstwa, niepewni swoich targanych przez polityczne zawirowania posad, albo zwyczajni paranoicy, podejrzewający wszystkich swoich sąsiadów i członków rodziny o udział w szeroko zakrojonym spisku na ich życie. Obcowanie z nimi skutecznie pomagało jej w wyrobieniu sobie jakiego takiego pojęcia o aktualnie panujących w czarodziejskim świecie nastrojach, którego dynamiczny i stale zmieniający się rozwój obserwowała z milczącą fascynacją, póki co jeszcze nie angażując się w żaden sposób, a jedynie przyglądając się uważnie rozchodzącym się po wodzie kręgom; już prawie obmywającej jej kostki, choć jeszcze zatrzymującej się przed nimi, blisko i daleko jednocześnie. Nie spieszyła się, nie wykonywała gwałtownych ruchów, dając sobie czas na wyleczenie ran (paskudna blizna na przedramieniu, skrzętnie zasłaniana długimi rękawami sukien, bladła z dnia na dzień, tak samo, jak bladły żywe wspomnienia o rozdzierającym bólu) i nawiązując więzi, nawiązania których nie przewidziało nawet jej trzecie oko; musiała przyznać, że chociaż obecne czasy z nikim nie obchodziły się łagodnie, to życie w nich nie pozwalało na monotonię.
Uniosła czujne spojrzenie, gdy w skromnym pomieszczeniu rozległo się pukanie. Chwileczkę, wymruczała, podnosząc się z krzesła i starannie zaciągając grubą, czarną zasłonę, która oddzielała prywatną część jej pokoju od tej, w której przyjmowała klientów. Maleńkie pomieszczenie, po przedzieleniu na pół, sprawiało wrażenie jeszcze mniejszego: okrągły stolik z kilkoma płonącymi świecami, zasłonięte lustro na jednej ze ścian (wolała unikać rozproszeń) i traktujące o wróżbiarstwie księgi, upchnięte na jednej jedynej półce (bardziej na pokaz, i tak większość z nich znała na pamięć), stanowiły jedyne elementy prostego wystroju. Sybilla nie przejmowała się tworzeniem mistycznej otoczki: nie potrzebowała wonnych olejków wlewanych do kominkowego ognia ani dymiących kadzideł, nie skupiała się lepiej przy dźwiękach niepokojącej muzyki, nie pomagały jej powłóczyste szaty ani pobrzękująca biżuteria; przychodzący do niej ludzie znajdowali zazwyczaj suche odpowiedzi na swoje pytania i nic poza tym, rzadko jednak wytykali brak teatralnej otoczki – najprawdopodobniej dlatego, że pojawiająca się w dokach klientela nie należała do specjalnie wymagającej. Nawet kryształowa kula, jeden z jej największych, wyniesionych z domu skarbów, znajdowała się poza zasięgiem wzroku ewentualnych gości, ukryta bezpiecznie w upchniętym pod łóżkiem kufrze.
Raz jeszcze objęła wzrokiem cały pokój, dopiero później otwierając drzwi i wpuszczając do środka niską kobiecinę w kwiecie wieku, odzianą w szaty tak luźne, że jej drobna sylwetka niemal w nich tonęła i tak połatane, że wyglądały na wykonane z porwanych skrawków materiału. Sybilla nie powitała jej uśmiechem, jedynie wskazując dłonią na proste krzesło, stojące przy okrągłym stoliku, przykrytym ciemną, koronkową serwetą. Czarownica weszła do środka, razem ze sobą wnosząc intensywny zapach różanych perfum i czegoś jeszcze, czego Vablatsky nie była w stanie rozpoznać, ale co przywołało w niej odległe wspomnienie zapomnianego dzieciństwa. Nie uchwyciła się jednak tej myśli mocniej, odpędzając ją poza krawędzie świadomości; z przyswojonej doświadczeniem zasady, unikała jakiegokolwiek spoufalania się z klientami, trzymając na dystans ich historie i emocje, wiedząc doskonale, jak łatwo było poddać się słabościom, gdy już raz pozwoliło się na rozjątrzenie podstępnemu, kryjącemu się za mostkiem współczuciu. Kiedyś jej się to zdarzało, a co najmniej raz doprowadziło do katastrofy, która niemal pociągnęła ją na dno; obecnie hołdowała więc złotej regule, że patrzenie nie szkodziło, o ile ograniczało się jedynie do biernej obserwacji; wszelkie próby zaangażowania się w cudzą przyszłość kończyły się źle, groźne i podstępne, jak magia sama w sobie.
Jej twarz prawie więc się nie poruszała, gdy wysłuchiwała siedzącej naprzeciwko kobiety, starając się z porwanej jak jej szaty historii wyłuskać pytanie, na które odpowiedzi szukała najbardziej, szybko orientując się, że jak większość, nieznajoma bała się o przyszłość – nie swoją jednak, jak wyjaśniła na samym początku, a najmłodszej córki, od której od tygodni nie miała już żadnych wieści. Sybilla wpatrywała się przez moment w przyniesioną przez czarownicę fotografię: czarno-białą, przedstawiającą młodą dziewczynę z ciemnymi lokami, która wyglądała, jakby dopiero co skończyła Hogwart, uśmiechając się zalotnie do osoby trzymającej aparat. Fotografię wywołano w magicznym płynie, podobizna dziewczyny była więc ruchoma: śmiała się i machała, raz na jakiś czas puszczając do Sybilli oko. Zastanowiła się przez moment, czy przypadkiem jej nie pamiętała – ze szkolnych korytarzy albo zza unoszących się nad kociołkiem oparów, musiała w końcu być w podobnym wieku – ale nieistotne, pod jakim kątem by nie patrzyła, rysy młodej kobiety wydawały jej się dokładnie tak samo obce. Na szczęście; nie lubiła, gdy jej własna przeszłość spoglądała na nią zza pytających spojrzeń osób, które miała jedynie spotkać i zapomnieć w sekundzie, w której opuszczą jej pokój.
Odłożyła ostrożnie fotografię na stolik, tuż obok przygotowanej już talii kart. Wysłużonych, ale wciąż pięknych, które wzięła do rąk z widocznym szacunkiem, dając sobie chwilę na przywołanie odpowiedniej energii. Wróżbiarstwo od zawsze było dla niej czymś więcej niż tylko wyuczonym przekładaniem kart i wyczytywaniem gotowych rozwiązań z podręczników; na jasność otrzymywanych odpowiedzi wpływała subtelna, unosząca się wszędzie dookoła aura, nastawienie samych pytających, ułożenie gwiazd; były dni, w których nie potrafiła zobaczyć absolutnie niczego oraz takie, gdy prawda przychodziła do niej, zanim jeszcze zdążyła zadać pytanie. Kluczem do sukcesu było rozpoznanie, z jakim rodzajem energii miała do czynienia – i wykorzystanie jej we właściwy sposób.
Przetasowała karty ostrożnie, uważnie, wyrównując ich brzegi i dopiero potem wyciągając talię w stronę kobiety. – Proszę je przełożyć – powiedziała po prostu, przyglądając się, jak czarownica niepewnie bierze do rąk plik i starannie go przekłada. Był to moment dosyć kluczowy – taki, w którym trzymająca się nieznajomej energia mieszała się z energią kart. Skinęła głową z aprobatą, ponownie zabierając od niej tarota, po to tylko, by całość odłożyć na serwetę – tuż obok wciąż mrugającej do niej dziewczyny na zdjęciu. Szczupłymi palcami złapała za pierwszą od góry kartę i powoli ją odwróciła, kładąc na środku stolika. Dziewiątka. Pustelnik, nieodwrócony, a więc oznaczający poszukiwanie prawdy, pogoń za wiedzą, próbę odnalezienia samego siebie, wyprawę w nieznane. Karta o znaczeniu niezupełnie negatywnym, ale w nieoczywisty sposób ostrzegająca – przed zatraceniem, błądzeniem, zboczeniem ze ścieżki i porażką. – Twoja córka nie zaginęła – powiedziała gładko Sybilla, przesuwając opuszkami palców po postaci zawiniętego w płaszcz starca, trzymającego w dłoniach laskę i latarnię. – Chociaż póki co nie szuka drogi do domu. Musi najpierw odnaleźć coś innego, wśród ludzi, których nie zna, i którzy nie znają jej – mówiła dalej, nie patrząc na kobietę i nie próbując odczytać z jej twarzy reakcji. Wyciągnęła z talii kolejną kartę i położyła ją obok pierwszej. Szóstka mieczy, skrzyżowanych ze sobą. – Póki co błądzi. Pomyliła się, źle oceniając sytuację i narażając się na zgubę. – Mówiła płasko, bez emocji, przekazując informacje, ale nie próbując okazywać współczucia ani zrozumienia, to nie była jej rola; interpretacja wróżby i jej znaczenia należała do siedzącej naprzeciwko kobiety – tak samo, jak poradzenie sobie z ewentualnymi konsekwencjami.
Trzecią kartą okazała się czwórka pucharów, oznaczająca podążanie za głosem serca i przyznanie się do targających duszą emocji. Później czternastka, Wieża, strach przed sukcesem, upadki trzymające przy ziemi i obciążenie przeszłością. Na miejscu piątym pojawił się Rycerz Monet; Sybilla uniosła wyżej ciemne brwi, lubiła ten moment odkrywania rzeczywistości, coraz wyraźniej wysuwającej się z otaczającej ją oparów. – Spotkała kogoś na swojej drodze – przekazała czarownicy, wskazując palcem na podobiznę odzianego w zbroję mężczyzny, dzierżącego w dłoni przypominającą wielkiego galeona tarczę. – Osobę chłodną, ale posiadającą doskonałe zdolności organizacyjne, która pomoże jej uporządkować panujący w jej życiu chaos – dodała, sięgając po szóstą kartę – ostatnią w tym rozdaniu. Trzynastka; Śmierć. Na szóstej pozycji wyjątkowo niepomyślna, chociaż niekoniecznie oznaczająca najgorsze. – Koniec jej podróży jest już bliski i nie będzie taki, jakiego by chciała. W jej przyszłości widzę przemianę naznaczoną bólem i cierpieniem, coś, co jest już w toku i nie da się tego zatrzymać – zakończyła, po czym zebrała karty, odkładając je z powrotem do talii i po raz pierwszy od początku wróżenia odnajdując spojrzeniem twarz kobiety.
Nie czuła wyrzutów sumienia, odbierając od niej zapłatę i odprowadzając ją do drzwi; już dawno nauczyła się, że cudza przyszłość nie należała do jej zmartwień i nie planowała też takowymi jej uczynić. Od historii kobiety i jej córki odcięła się więc w sekundzie, w której nieznajoma zniknęła na korytarzu, po czym wyprostowała fałdy sukni, przygotowując się na przyjęcie kolejnej osoby.
| zt
Unoszący się w powietrzu niepokój zalegał nad Londynem na kształt wszechobecnych, niezdrowych oparów, nigdy nie opuszczających portowych uliczek. Powszechna niepewność, przemieszana z prasowymi doniesieniami o zniknięciach i echem grzmiącej coraz bliżej wojny, która teoretycznie powinna była utrzymywać czarodziejów w pozornie bezpiecznych schronieniach ich własnych domów, częściej niż zwykle popychała ich w stronę skromnego pokoju Sybilli. Zjawiali się coraz licznej: zrozpaczone kobiety, których bliscy znaleźli się na publikowanych w Proroku listach zaginionych, załamani pracownicy Ministerstwa, niepewni swoich targanych przez polityczne zawirowania posad, albo zwyczajni paranoicy, podejrzewający wszystkich swoich sąsiadów i członków rodziny o udział w szeroko zakrojonym spisku na ich życie. Obcowanie z nimi skutecznie pomagało jej w wyrobieniu sobie jakiego takiego pojęcia o aktualnie panujących w czarodziejskim świecie nastrojach, którego dynamiczny i stale zmieniający się rozwój obserwowała z milczącą fascynacją, póki co jeszcze nie angażując się w żaden sposób, a jedynie przyglądając się uważnie rozchodzącym się po wodzie kręgom; już prawie obmywającej jej kostki, choć jeszcze zatrzymującej się przed nimi, blisko i daleko jednocześnie. Nie spieszyła się, nie wykonywała gwałtownych ruchów, dając sobie czas na wyleczenie ran (paskudna blizna na przedramieniu, skrzętnie zasłaniana długimi rękawami sukien, bladła z dnia na dzień, tak samo, jak bladły żywe wspomnienia o rozdzierającym bólu) i nawiązując więzi, nawiązania których nie przewidziało nawet jej trzecie oko; musiała przyznać, że chociaż obecne czasy z nikim nie obchodziły się łagodnie, to życie w nich nie pozwalało na monotonię.
Uniosła czujne spojrzenie, gdy w skromnym pomieszczeniu rozległo się pukanie. Chwileczkę, wymruczała, podnosząc się z krzesła i starannie zaciągając grubą, czarną zasłonę, która oddzielała prywatną część jej pokoju od tej, w której przyjmowała klientów. Maleńkie pomieszczenie, po przedzieleniu na pół, sprawiało wrażenie jeszcze mniejszego: okrągły stolik z kilkoma płonącymi świecami, zasłonięte lustro na jednej ze ścian (wolała unikać rozproszeń) i traktujące o wróżbiarstwie księgi, upchnięte na jednej jedynej półce (bardziej na pokaz, i tak większość z nich znała na pamięć), stanowiły jedyne elementy prostego wystroju. Sybilla nie przejmowała się tworzeniem mistycznej otoczki: nie potrzebowała wonnych olejków wlewanych do kominkowego ognia ani dymiących kadzideł, nie skupiała się lepiej przy dźwiękach niepokojącej muzyki, nie pomagały jej powłóczyste szaty ani pobrzękująca biżuteria; przychodzący do niej ludzie znajdowali zazwyczaj suche odpowiedzi na swoje pytania i nic poza tym, rzadko jednak wytykali brak teatralnej otoczki – najprawdopodobniej dlatego, że pojawiająca się w dokach klientela nie należała do specjalnie wymagającej. Nawet kryształowa kula, jeden z jej największych, wyniesionych z domu skarbów, znajdowała się poza zasięgiem wzroku ewentualnych gości, ukryta bezpiecznie w upchniętym pod łóżkiem kufrze.
Raz jeszcze objęła wzrokiem cały pokój, dopiero później otwierając drzwi i wpuszczając do środka niską kobiecinę w kwiecie wieku, odzianą w szaty tak luźne, że jej drobna sylwetka niemal w nich tonęła i tak połatane, że wyglądały na wykonane z porwanych skrawków materiału. Sybilla nie powitała jej uśmiechem, jedynie wskazując dłonią na proste krzesło, stojące przy okrągłym stoliku, przykrytym ciemną, koronkową serwetą. Czarownica weszła do środka, razem ze sobą wnosząc intensywny zapach różanych perfum i czegoś jeszcze, czego Vablatsky nie była w stanie rozpoznać, ale co przywołało w niej odległe wspomnienie zapomnianego dzieciństwa. Nie uchwyciła się jednak tej myśli mocniej, odpędzając ją poza krawędzie świadomości; z przyswojonej doświadczeniem zasady, unikała jakiegokolwiek spoufalania się z klientami, trzymając na dystans ich historie i emocje, wiedząc doskonale, jak łatwo było poddać się słabościom, gdy już raz pozwoliło się na rozjątrzenie podstępnemu, kryjącemu się za mostkiem współczuciu. Kiedyś jej się to zdarzało, a co najmniej raz doprowadziło do katastrofy, która niemal pociągnęła ją na dno; obecnie hołdowała więc złotej regule, że patrzenie nie szkodziło, o ile ograniczało się jedynie do biernej obserwacji; wszelkie próby zaangażowania się w cudzą przyszłość kończyły się źle, groźne i podstępne, jak magia sama w sobie.
Jej twarz prawie więc się nie poruszała, gdy wysłuchiwała siedzącej naprzeciwko kobiety, starając się z porwanej jak jej szaty historii wyłuskać pytanie, na które odpowiedzi szukała najbardziej, szybko orientując się, że jak większość, nieznajoma bała się o przyszłość – nie swoją jednak, jak wyjaśniła na samym początku, a najmłodszej córki, od której od tygodni nie miała już żadnych wieści. Sybilla wpatrywała się przez moment w przyniesioną przez czarownicę fotografię: czarno-białą, przedstawiającą młodą dziewczynę z ciemnymi lokami, która wyglądała, jakby dopiero co skończyła Hogwart, uśmiechając się zalotnie do osoby trzymającej aparat. Fotografię wywołano w magicznym płynie, podobizna dziewczyny była więc ruchoma: śmiała się i machała, raz na jakiś czas puszczając do Sybilli oko. Zastanowiła się przez moment, czy przypadkiem jej nie pamiętała – ze szkolnych korytarzy albo zza unoszących się nad kociołkiem oparów, musiała w końcu być w podobnym wieku – ale nieistotne, pod jakim kątem by nie patrzyła, rysy młodej kobiety wydawały jej się dokładnie tak samo obce. Na szczęście; nie lubiła, gdy jej własna przeszłość spoglądała na nią zza pytających spojrzeń osób, które miała jedynie spotkać i zapomnieć w sekundzie, w której opuszczą jej pokój.
Odłożyła ostrożnie fotografię na stolik, tuż obok przygotowanej już talii kart. Wysłużonych, ale wciąż pięknych, które wzięła do rąk z widocznym szacunkiem, dając sobie chwilę na przywołanie odpowiedniej energii. Wróżbiarstwo od zawsze było dla niej czymś więcej niż tylko wyuczonym przekładaniem kart i wyczytywaniem gotowych rozwiązań z podręczników; na jasność otrzymywanych odpowiedzi wpływała subtelna, unosząca się wszędzie dookoła aura, nastawienie samych pytających, ułożenie gwiazd; były dni, w których nie potrafiła zobaczyć absolutnie niczego oraz takie, gdy prawda przychodziła do niej, zanim jeszcze zdążyła zadać pytanie. Kluczem do sukcesu było rozpoznanie, z jakim rodzajem energii miała do czynienia – i wykorzystanie jej we właściwy sposób.
Przetasowała karty ostrożnie, uważnie, wyrównując ich brzegi i dopiero potem wyciągając talię w stronę kobiety. – Proszę je przełożyć – powiedziała po prostu, przyglądając się, jak czarownica niepewnie bierze do rąk plik i starannie go przekłada. Był to moment dosyć kluczowy – taki, w którym trzymająca się nieznajomej energia mieszała się z energią kart. Skinęła głową z aprobatą, ponownie zabierając od niej tarota, po to tylko, by całość odłożyć na serwetę – tuż obok wciąż mrugającej do niej dziewczyny na zdjęciu. Szczupłymi palcami złapała za pierwszą od góry kartę i powoli ją odwróciła, kładąc na środku stolika. Dziewiątka. Pustelnik, nieodwrócony, a więc oznaczający poszukiwanie prawdy, pogoń za wiedzą, próbę odnalezienia samego siebie, wyprawę w nieznane. Karta o znaczeniu niezupełnie negatywnym, ale w nieoczywisty sposób ostrzegająca – przed zatraceniem, błądzeniem, zboczeniem ze ścieżki i porażką. – Twoja córka nie zaginęła – powiedziała gładko Sybilla, przesuwając opuszkami palców po postaci zawiniętego w płaszcz starca, trzymającego w dłoniach laskę i latarnię. – Chociaż póki co nie szuka drogi do domu. Musi najpierw odnaleźć coś innego, wśród ludzi, których nie zna, i którzy nie znają jej – mówiła dalej, nie patrząc na kobietę i nie próbując odczytać z jej twarzy reakcji. Wyciągnęła z talii kolejną kartę i położyła ją obok pierwszej. Szóstka mieczy, skrzyżowanych ze sobą. – Póki co błądzi. Pomyliła się, źle oceniając sytuację i narażając się na zgubę. – Mówiła płasko, bez emocji, przekazując informacje, ale nie próbując okazywać współczucia ani zrozumienia, to nie była jej rola; interpretacja wróżby i jej znaczenia należała do siedzącej naprzeciwko kobiety – tak samo, jak poradzenie sobie z ewentualnymi konsekwencjami.
Trzecią kartą okazała się czwórka pucharów, oznaczająca podążanie za głosem serca i przyznanie się do targających duszą emocji. Później czternastka, Wieża, strach przed sukcesem, upadki trzymające przy ziemi i obciążenie przeszłością. Na miejscu piątym pojawił się Rycerz Monet; Sybilla uniosła wyżej ciemne brwi, lubiła ten moment odkrywania rzeczywistości, coraz wyraźniej wysuwającej się z otaczającej ją oparów. – Spotkała kogoś na swojej drodze – przekazała czarownicy, wskazując palcem na podobiznę odzianego w zbroję mężczyzny, dzierżącego w dłoni przypominającą wielkiego galeona tarczę. – Osobę chłodną, ale posiadającą doskonałe zdolności organizacyjne, która pomoże jej uporządkować panujący w jej życiu chaos – dodała, sięgając po szóstą kartę – ostatnią w tym rozdaniu. Trzynastka; Śmierć. Na szóstej pozycji wyjątkowo niepomyślna, chociaż niekoniecznie oznaczająca najgorsze. – Koniec jej podróży jest już bliski i nie będzie taki, jakiego by chciała. W jej przyszłości widzę przemianę naznaczoną bólem i cierpieniem, coś, co jest już w toku i nie da się tego zatrzymać – zakończyła, po czym zebrała karty, odkładając je z powrotem do talii i po raz pierwszy od początku wróżenia odnajdując spojrzeniem twarz kobiety.
Nie czuła wyrzutów sumienia, odbierając od niej zapłatę i odprowadzając ją do drzwi; już dawno nauczyła się, że cudza przyszłość nie należała do jej zmartwień i nie planowała też takowymi jej uczynić. Od historii kobiety i jej córki odcięła się więc w sekundzie, w której nieznajoma zniknęła na korytarzu, po czym wyprostowała fałdy sukni, przygotowując się na przyjęcie kolejnej osoby.
| zt
it's not the fall that kills you;
it's the sudden stop at the end
it's the sudden stop at the end
Sybilla Vablatsky
Zawód : wróżbitka
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with darkness
dripping off her shoulders;
I've seen ghosts
brighter than her soul
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Moje zdumienie osiągnęło dość wysoki pułap, gdy w nieprzyjemnych słowach wypytywałem wyglądającego na nieco zagubionego obcokrajowca o to, jak znalazł mnie na Nokturnie. Oczywiście, nie było to wcale takie trudne, nie kryłem się na nim specjalnie doskonale zdając sobie sprawę, że im częściej moje imię padnie nad szklanką ognistej w Mantykorze czy Wywernie, tym większe prawdopodobieństwo, że znajdę pracę. Było to całkiem logiczne i zrozumiałe, docieranie do mnie przez związki nokturnowe było łatwe i stanowiło przy okazji odpowiedni filtr - nikt niepowołany wszak nie mógł zasięgnąć języka u stałych bywalców. A przynajmniej nie było to takie łatwe. Działając na granicy prawa, a w zasadzie to nawet daleko za tą granicą trzeba być ostrożnym. Dlatego choć nokturnowa sieć znajomości wyłapywała część tych, którzy nigdy nie powinni jej przeniknąć, nie ufałem jej w pełni. Zawsze dokładnie sprawdzałem, z kim przyszło mi pracować i kto go polecał. Było bowiem tak, że słowo lorda Burke starczyć mogło za gwarancję bezpieczeństwa, podobnie jak rekomendacja Borgina, który nie chciał przecież narażać swoich interesów albo słowo Ramseya, któremu nauczyłem się ufać wychodząc z słusznego założenia, że jeśli będzie chciał mnie zabić zrobi to osobiście, a ja i tak nie zdołam się przed nim obronić. Wszystkich innych jednak sprawdzałem bardzo dokładnie. Szczególnie, gdy byli młodą Białorusinką, która stopę na Nokturnie postawiła po raz pierwszy w życiu i porozumiewała się ze mną w języku rosyjskim zupełnie nie rozumiejąc angielskiego. Nie znała ani nazwiska Burke, ani Borgin, ani nawet nie miała pojęcia, kim jest Ramsey Mulciber. Wiedziała jednak o mnie i znalazła mnie w miejscu, w którym wolałbym nigdy, nikogo niepowołanego nie spotkać. W Gwiezdnym Proroku. Była przerażona samym pojawieniem się na alei Śmiertelnego Nokturnu, widząc mnie, dosłownie zaczęła się nawet trząść i w nieskładnych zdaniach tłumaczyć, że potrzebuje kupca na pamiątki rodzinne. Były piękne, stare i naznaczone czarną magią. Oczywistym było, że zdobędę je od niej za bezcen, a przekażę do sklepu Borgin&Burke za sumę znacznie wyższą. Okazja, która niemalże spadła z nieba. Zwłaszcza, że biorąc pod uwagę jej stan i to, że zdawała się nie znać nikogo w Londynie skłaniał nawet do próby pozbawienia jej pamiątek siłą, razem z życiem i zarobienie na nich bez jakiejkolwiek straty. Tylko że w tym wszystkim coś zdecydowanie nie pasowało, coś, co sprawiło, że ani nie dobiłem z nią targu, ani nie odebrałem przedmiotów siłą.
Jak ona mnie znalazła?
Nie znała ani mnie, ani nikogo na Nokturnie, ani nawet osób związanych z Nokturnem. Nikt nie mógł jej wskazać, gdzie się udać, a już z pewnością to nikt nie mógł wiedzieć, kiedy będę sprawdzał tylne, tajne wyjście z Proroka. Dlatego całe popołudnie spędziłem na wyciąganiu z niej informacji o tym, jak do mnie w ogóle trafiła. Udało mi się poznać przybliżony bieg wydarzeń, który wydawał mi się całkowicie niedorzeczny. Przybyła do Londynu uciekając z rodzinnego kraju przed ślubem, zabrała wszystkie pamiątki, jakie zostały jej po rodzicach i nie znając języka niespecjalnie miała, co poradzić. Za ostatniego galeona opłaciła wróżbitkę, która wskazała jej miejsce i czas, w którym będzie miała szansę sprzedać swój cały dobytek. Miejscem był Prorok, czasem było teraz, a kupcem byłem ja.
Nie wierzyłem w wróżbitów. Znałem dwie wieszczki, mój syn spoglądał w przyszłość dzięki zapewne tej samej krwi, która pozwalała czynić to Cassandrze i Lysandrze. Nie wątpiłem w ich zdolności, szanowałem je i wierzyłem w to, co mówili o zdarzeniach, które jeszcze nie nadeszły. Sceptycznie patrzyłem jednakże na próby przewidywania przyszłości przez wszystkich innych. Wśród wróżbitów więcej było kłamców, którzy lubili zasłaniać się nieistniejącym trzecim okiem. Dużo bardziej prawdopodobne było, że rzekoma wieszczka w rzeczywistości żadnej przyszłości nie ujrzała. A w związku z tym musiałem dowiedzieć się, skąd znała tyle szczegółów z moje życia. Zdobywszy więc adres, pojawiłem się w Parszywym Pasażerze, przed pokojem numer cztery. Było to o tyle łatwe, że w środku wszyscy zdawali się wiedzieć, gdzie mieszka wróżbitka. Pomieszczenie wpasowywało się w pełni w moje wyobrażenie o tym, jak powinno wyglądać jej miejsce pracy. Unoszący się w powietrzu zapach świec, okrągły stół, półmrok, zasłona i dwa krzesła. Podszedłem do jednego z nich wyciągając z kieszeni galeona, ważąc go w dłoni.
- Czy twoje trzecie oko pozwala się także oglądać za siebie? - Opierając ręce o oparcie krzesła spoglądałem na młodą kobietę zastanawiając się czy wiedziała, kim byłem, czy zwyczajnie miała olbrzymiego pecha wysyłając dziewczynę w miejsce, o który nie powinien wiedzieć nikt.
Jak ona mnie znalazła?
Nie znała ani mnie, ani nikogo na Nokturnie, ani nawet osób związanych z Nokturnem. Nikt nie mógł jej wskazać, gdzie się udać, a już z pewnością to nikt nie mógł wiedzieć, kiedy będę sprawdzał tylne, tajne wyjście z Proroka. Dlatego całe popołudnie spędziłem na wyciąganiu z niej informacji o tym, jak do mnie w ogóle trafiła. Udało mi się poznać przybliżony bieg wydarzeń, który wydawał mi się całkowicie niedorzeczny. Przybyła do Londynu uciekając z rodzinnego kraju przed ślubem, zabrała wszystkie pamiątki, jakie zostały jej po rodzicach i nie znając języka niespecjalnie miała, co poradzić. Za ostatniego galeona opłaciła wróżbitkę, która wskazała jej miejsce i czas, w którym będzie miała szansę sprzedać swój cały dobytek. Miejscem był Prorok, czasem było teraz, a kupcem byłem ja.
Nie wierzyłem w wróżbitów. Znałem dwie wieszczki, mój syn spoglądał w przyszłość dzięki zapewne tej samej krwi, która pozwalała czynić to Cassandrze i Lysandrze. Nie wątpiłem w ich zdolności, szanowałem je i wierzyłem w to, co mówili o zdarzeniach, które jeszcze nie nadeszły. Sceptycznie patrzyłem jednakże na próby przewidywania przyszłości przez wszystkich innych. Wśród wróżbitów więcej było kłamców, którzy lubili zasłaniać się nieistniejącym trzecim okiem. Dużo bardziej prawdopodobne było, że rzekoma wieszczka w rzeczywistości żadnej przyszłości nie ujrzała. A w związku z tym musiałem dowiedzieć się, skąd znała tyle szczegółów z moje życia. Zdobywszy więc adres, pojawiłem się w Parszywym Pasażerze, przed pokojem numer cztery. Było to o tyle łatwe, że w środku wszyscy zdawali się wiedzieć, gdzie mieszka wróżbitka. Pomieszczenie wpasowywało się w pełni w moje wyobrażenie o tym, jak powinno wyglądać jej miejsce pracy. Unoszący się w powietrzu zapach świec, okrągły stół, półmrok, zasłona i dwa krzesła. Podszedłem do jednego z nich wyciągając z kieszeni galeona, ważąc go w dłoni.
- Czy twoje trzecie oko pozwala się także oglądać za siebie? - Opierając ręce o oparcie krzesła spoglądałem na młodą kobietę zastanawiając się czy wiedziała, kim byłem, czy zwyczajnie miała olbrzymiego pecha wysyłając dziewczynę w miejsce, o który nie powinien wiedzieć nikt.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zaniedbany pokój w Parszywym Pasażerze nigdy nie miał służyć jej za nic więcej, niż tylko tymczasowe schronienie. Wiedziała to w chwili, w której po raz pierwszy przekroczyła jego próg – ranna, głodna, zdezorientowana i z kończącymi się szybko oszczędnościami, które zostawiła jej matka – i wiedziała to również teraz, po kilku długich miesiącach mozolnego oswajania się z naszpikowanym zagrożeniami Londynem. Otaczające ją cztery ściany nie zasługiwały na miano domu, a Sybilli nawet przez myśl nie przeszło, żeby go tak traktować; nie znosiła murów przesiąkniętych zapachem dymu i taniego piwa, nienawidziła męskich krzyków, które nocą wyrywały ją ze snu, męczyła ją konieczność zachowania stałej czujności, biorąca się z faktu, że próg jej pokoju przekraczał tak naprawdę każdy, komu udało się ominąć wątpliwej jakości przeszkodę w postaci sprawującego pieczę nad lokalem gospodarza lub któregoś z jego pracowników. W trakcie tygodni spędzonych w dokach, Sybilla zmierzyła się już więc z całą portową śmietanką towarzyską: zaglądały do niej zdesperowane kobiety szukające mężów, którzy porzucili je jak zużyte zabawki, matki zaginionych dzieci, samozwańczy poszukiwacze skarbów, podpici mężczyźni, (złudnie) liczący na to, że za kilka sykli kupią od niej coś więcej, niż tylko zamglony obraz przyszłości, na których bez wyrzutów sumienia ćwiczyła świeżo nabytą wiedzę magiczną. Byli też tacy, którzy zdawali się nie pasować do żadnej z tych kategorii; tym przyglądała się najuważniej, starając się wyczytać z pomarszczonych twarzy ukryte intencje – tak, jak przyglądała się starszemu czarodziejowi, który właśnie przekraczał jej próg, bez zaproszenia ani powitania zajmując miejsce za jednym z prostych krzeseł.
Nie podeszła do stolika od razu, przez przedłużający się moment orbitując gdzieś wokół przeciwległej ściany, przy której znajdowała się, kiedy skrzypnęły drzwi – dając nieznajomemu szansę na wyjaśnienie, po co właściwie przyszedł. Oczekiwane słowa jednak nie nadeszły, nie skłaniając jej w najmniejszym stopniu do zmniejszenia ostrożnego dystansu. Być może jej umiejętności społeczne nie stały na najwyższym poziomie, a wychowanie na bagnistym odludziu bezpowrotnie odebrało jej kilka lat uważnych studiów nad zachowaniem ludzkim, ale nie była głupia – wrodzony instynkt przetrwania pozwalał jej na rozpoznanie potężniejszych od niej oraz tych, z którymi zadzierać nie należało. Mężczyzna, który pojawił się w jej pokoju roztaczał wokół siebie aurę drapieżnika, szykującego się do zaatakowania swojej ofiary; tą z kolei nie miała zamiaru się stać. Wyprostowała się, odruchowo kierując spojrzenie w kierunku złotego błysku, przemykającego między palcami – i wtedy zauważyła pokrywające knykcie tatuaże.
Coś w jej umyśle wskoczyło płynnie na swoje miejsce, gwarantując jej chwilę krótkotrwałej jasności i sprawiając, że jeszcze bardziej niż sekundę wcześniej miała ochotę sięgnąć po schowaną w kieszeni różdżkę. Widziała już te linie, odbijające się zwodniczo w błyszczących niezdrowo oczach zabiedzonej kobieciny, która kilka dni temu dopadła ją na dolnym poziomie Pasażera, zwracając na siebie niepotrzebną uwagę i szczebiocząc niezrozumiale po rosyjsku. Nie powinna była robić dla niej wyjątku i przekazywać szczegółów słabej wizji, ale górę wzięła nad nią zarówno litość, jak i chęć pozbycia się problemu – uciszając więc wszystkie podszepty zdrowego rozsądku, wysłała ją na Nokturn, namawiając do spotkania z mężczyzną, którego tożsamości nie znała; mężczyzną, który opierał się właśnie o skrzypiące krzesło, a na jego wargach tańczyło pytanie niepozostawiające wątpliwości co do tego, że nie przyszedł tutaj w nadziei na poznanie wyniku nadchodzącego meczu Quidditcha. – Do tego wystarczy para oczu – odpowiedziała spokojnie, z pewnością siebie znacznie przewyższającą tą, która rzeczywiście wypełniała jej klatkę piersiową.
Ten sam upór, który pozwolił jej na dowleczenie się do Londynu, dał jej odwagę do ruszenia z miejsca; podeszła do okrągłego stolika, zatrzymując się przy drugim krześle, dokładnie naprzeciwko mężczyzny i patrząc mu prosto w oczy – miał uważne spojrzenie kogoś, kto widział już w życiu najgorsze, co świat ma do zaoferowania. – Usiądź – powiedziała, samej zajmując miejsce na krześle, wypowiadając polecenie nie tyle z grzeczności, co dla podkreślenia, że znajdowali się na jej terenie – i że to ona powinna być tą, która ustalała zasady tego spotkania. Wątpiła, by mężczyzna widział to w ten sam sposób, ale nie to było istotne. – Czarodziej o czarnych dłoniach. Budynek usiany gwiazdami, które starzejąc się, spadają na ziemię. Znalazła cię? – zapytała, biorąc do rąk wysłużoną talię kart tarota i zaczynając przekładać je wprawnymi ruchami. Znajomy dotyk grubego papieru ją uspokajał, ułatwiając zachowanie opanowanego tonu; nie mogła pozwolić sobie na drżenie sylab. Nie była ofiarą. Podniosła spojrzenie. – Znalazła, inaczej by cię tu nie było – odpowiedziała, kierując się bardziej do siebie, niż do niego. – Jeżeli to, co miała ze sobą, nie miało żadnej wartości, to nie jestem właściwą osobą do składania skarg – dodała powoli. Nie powinno ją to obchodzić, ale patrząc na surową twarz mężczyzny, zastanowiła się, czy przypadkiem nie wysłała kobiety ku ostatecznej zgubie.
Nie podeszła do stolika od razu, przez przedłużający się moment orbitując gdzieś wokół przeciwległej ściany, przy której znajdowała się, kiedy skrzypnęły drzwi – dając nieznajomemu szansę na wyjaśnienie, po co właściwie przyszedł. Oczekiwane słowa jednak nie nadeszły, nie skłaniając jej w najmniejszym stopniu do zmniejszenia ostrożnego dystansu. Być może jej umiejętności społeczne nie stały na najwyższym poziomie, a wychowanie na bagnistym odludziu bezpowrotnie odebrało jej kilka lat uważnych studiów nad zachowaniem ludzkim, ale nie była głupia – wrodzony instynkt przetrwania pozwalał jej na rozpoznanie potężniejszych od niej oraz tych, z którymi zadzierać nie należało. Mężczyzna, który pojawił się w jej pokoju roztaczał wokół siebie aurę drapieżnika, szykującego się do zaatakowania swojej ofiary; tą z kolei nie miała zamiaru się stać. Wyprostowała się, odruchowo kierując spojrzenie w kierunku złotego błysku, przemykającego między palcami – i wtedy zauważyła pokrywające knykcie tatuaże.
Coś w jej umyśle wskoczyło płynnie na swoje miejsce, gwarantując jej chwilę krótkotrwałej jasności i sprawiając, że jeszcze bardziej niż sekundę wcześniej miała ochotę sięgnąć po schowaną w kieszeni różdżkę. Widziała już te linie, odbijające się zwodniczo w błyszczących niezdrowo oczach zabiedzonej kobieciny, która kilka dni temu dopadła ją na dolnym poziomie Pasażera, zwracając na siebie niepotrzebną uwagę i szczebiocząc niezrozumiale po rosyjsku. Nie powinna była robić dla niej wyjątku i przekazywać szczegółów słabej wizji, ale górę wzięła nad nią zarówno litość, jak i chęć pozbycia się problemu – uciszając więc wszystkie podszepty zdrowego rozsądku, wysłała ją na Nokturn, namawiając do spotkania z mężczyzną, którego tożsamości nie znała; mężczyzną, który opierał się właśnie o skrzypiące krzesło, a na jego wargach tańczyło pytanie niepozostawiające wątpliwości co do tego, że nie przyszedł tutaj w nadziei na poznanie wyniku nadchodzącego meczu Quidditcha. – Do tego wystarczy para oczu – odpowiedziała spokojnie, z pewnością siebie znacznie przewyższającą tą, która rzeczywiście wypełniała jej klatkę piersiową.
Ten sam upór, który pozwolił jej na dowleczenie się do Londynu, dał jej odwagę do ruszenia z miejsca; podeszła do okrągłego stolika, zatrzymując się przy drugim krześle, dokładnie naprzeciwko mężczyzny i patrząc mu prosto w oczy – miał uważne spojrzenie kogoś, kto widział już w życiu najgorsze, co świat ma do zaoferowania. – Usiądź – powiedziała, samej zajmując miejsce na krześle, wypowiadając polecenie nie tyle z grzeczności, co dla podkreślenia, że znajdowali się na jej terenie – i że to ona powinna być tą, która ustalała zasady tego spotkania. Wątpiła, by mężczyzna widział to w ten sam sposób, ale nie to było istotne. – Czarodziej o czarnych dłoniach. Budynek usiany gwiazdami, które starzejąc się, spadają na ziemię. Znalazła cię? – zapytała, biorąc do rąk wysłużoną talię kart tarota i zaczynając przekładać je wprawnymi ruchami. Znajomy dotyk grubego papieru ją uspokajał, ułatwiając zachowanie opanowanego tonu; nie mogła pozwolić sobie na drżenie sylab. Nie była ofiarą. Podniosła spojrzenie. – Znalazła, inaczej by cię tu nie było – odpowiedziała, kierując się bardziej do siebie, niż do niego. – Jeżeli to, co miała ze sobą, nie miało żadnej wartości, to nie jestem właściwą osobą do składania skarg – dodała powoli. Nie powinno ją to obchodzić, ale patrząc na surową twarz mężczyzny, zastanowiła się, czy przypadkiem nie wysłała kobiety ku ostatecznej zgubie.
it's not the fall that kills you;
it's the sudden stop at the end
it's the sudden stop at the end
Sybilla Vablatsky
Zawód : wróżbitka
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with darkness
dripping off her shoulders;
I've seen ghosts
brighter than her soul
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Była niższa ode mnie, drobna, chuda, o ciemnych włosach okalających jasną twarz. W zielonych oczach pobłyskiwały jednak niebezpieczne ogniki karzące uważać na dość niepozorną postać, jaką w pierwszej chwili mogła się wydawać. Za pewnym spojrzeniem kryła się ostrożność, a tuż za nią siła płynąca ze znajomości świata. Otoczony wróżbitami nauczyłem się wynajdować w ich oczach ten specyficzny błysk, jakim nie potrafili lśnić ci, dla których przyszłość stanowiła jedynie zagadkę, którym nigdy nie udało zajrzeć się za kurtynę czasu. Uniosłem nieznacznie kąciki ust w niewesołej parodii uśmiechu spoglądając na kobietę bacznie, uważnie badając każde drgnienie jej mięśni i każdą zmianę koloru na policzkach. Nie była przestraszona, była raczej ostrożna, co w pełni rozumiałem - życie w dokach nawet jeśli bezpieczniejsze od Nokturnu nie należało do najprzyjemniejszych. Pijani mężczyźni, którzy zaglądali do Parszywego Pasażera zapewne często liczyli na coś więcej niż zwyczajne układanie kart we właściwej kolejności. Zastanawiałem się, co zazwyczaj im mówi, że piękna panna wyczekuje spotkania? Bogactwo nadejdzie niebawem? Szczęście im dopisze? Wiedziałem, że nie na tarocie opierała się prawdziwa siła wróżbitów. Jeżeli była wieszczką naprawdę, nie czerpała wiedzy o przyszłości ze szklanych kul i kolorowych kart, nawet nie z dłoni swoich klientów.
- Och, jak zatem myślisz, co stało się z kobietą, którą do mnie przysłałaś? - uważnie obserwowałem kobietę, gdy w pokoju ponownie zabrzmiał mój bezbarwny, wyprany ze wszelkich emocji głos. Widziałem, jak sama uważnie badała wszelkie widoczne ślady mojej przeszłości, dłonie pokryte tatuażami zdradzały wystarczająco dużo, ale nie próbowałem ich ukryć. Nie robiłem tego nigdy wcześniej, nie zamierzałem zacząć teraz, w rozmowie z jakąś kobietą, której wydawało się, że może bawić się w dekorowanie mojego życia jak jej się żywnie podoba. Przyjąłem jednak zaproszenie i powoli odsunąłem krzesło, na którym następnie usiadłem wciąż nie spuszczając nieznajomej nawet na chwilę z oczu. Żadne z nas nie zdecydowało się jeszcze sięgnąć po różdżkę. Nie planowałem nawet specjalnie uciekać się do rozwiązań siłowych, przyszedłem porozmawiać. Nie oznaczało to jednaj, że nie byłem gotowy, by w razie potrzeby zacząć się bronić.
- Znalazła - w tym momencie zaprzeczanie byłoby już tylko głupotą. Co też najwyraźniej stwierdziła kobieta sama sobie odpowiadając na zadane pytanie. Siedząc naprzeciwko niej, przyglądając się uważnie, zacząłem zastanawiać się, co ta biedna kobieta zrobiła wieszczce, że dostała bilet na Nokturn. Bilet, który zwykle bywał jednostronny.
- Jak bardzo źle trzeba życzyć komuś, by wysłać go w sam środek Alei Nokturnu - postarałem się nawet, by w moim głosie przebrzmiała iskierka zainteresowania, co ostatecznie najbardziej przypominało lekkie rozbawienie. Bądź delikatną drwinę. Na wszelki wypadek uniosłem jeszcze brwi, by podkreślić, że liczę na odpowiedź. Czarne dłonie i miejsce ze spadającymi gwiazdami, z jednej strony brzmiało mętnie jak wizja, z drugiej równie dobrze mogło być specjalnie tak ułożone. Wciąż jednak nie miałem pojęcia, dlaczego siedząca przede mną kobieta miałaby wysyłać do mnie zagubione dziewczęta zza granicy z rodowymi pamiątkami w torbie. Mogłem uwierzyć, że była wieszczką, coś w jej oczach przekonywało mnie, że to faktycznie prawda. Jeśli jednak tak, musiała życzyć bardzo niemiłych rzeczy tym, których los starała się przewidzieć.
- Nie chodzi o to, co miała - choć w tym aspekcie akurat nie mogłem mieć pretensji do wieszczki. - Chodzi o to, jak mnie znalazła. I o to, skąd ty wiedziałaś, gdzie ją skierować.
Nachyliłem się nad stolikiem spoglądając na trzymane przez kobietę karty, opierają się na ułożonych na blacie rękach. W tej pozycji moje dłonie znajdujące się blisko drugiego krańca stołu były bardzo dobrze widoczne. Zawiesiłem swoje spojrzenie na kobiecie milknąc. Miała rację, to był jej teren i nie planowałem naruszać go bardziej niż to konieczne. Przyszedłem po odpowiedzi, wyjątkowo zapewne jak na tutejszą klientelę niezwiązane ze zbliżającą się przyszłością.
- Och, jak zatem myślisz, co stało się z kobietą, którą do mnie przysłałaś? - uważnie obserwowałem kobietę, gdy w pokoju ponownie zabrzmiał mój bezbarwny, wyprany ze wszelkich emocji głos. Widziałem, jak sama uważnie badała wszelkie widoczne ślady mojej przeszłości, dłonie pokryte tatuażami zdradzały wystarczająco dużo, ale nie próbowałem ich ukryć. Nie robiłem tego nigdy wcześniej, nie zamierzałem zacząć teraz, w rozmowie z jakąś kobietą, której wydawało się, że może bawić się w dekorowanie mojego życia jak jej się żywnie podoba. Przyjąłem jednak zaproszenie i powoli odsunąłem krzesło, na którym następnie usiadłem wciąż nie spuszczając nieznajomej nawet na chwilę z oczu. Żadne z nas nie zdecydowało się jeszcze sięgnąć po różdżkę. Nie planowałem nawet specjalnie uciekać się do rozwiązań siłowych, przyszedłem porozmawiać. Nie oznaczało to jednaj, że nie byłem gotowy, by w razie potrzeby zacząć się bronić.
- Znalazła - w tym momencie zaprzeczanie byłoby już tylko głupotą. Co też najwyraźniej stwierdziła kobieta sama sobie odpowiadając na zadane pytanie. Siedząc naprzeciwko niej, przyglądając się uważnie, zacząłem zastanawiać się, co ta biedna kobieta zrobiła wieszczce, że dostała bilet na Nokturn. Bilet, który zwykle bywał jednostronny.
- Jak bardzo źle trzeba życzyć komuś, by wysłać go w sam środek Alei Nokturnu - postarałem się nawet, by w moim głosie przebrzmiała iskierka zainteresowania, co ostatecznie najbardziej przypominało lekkie rozbawienie. Bądź delikatną drwinę. Na wszelki wypadek uniosłem jeszcze brwi, by podkreślić, że liczę na odpowiedź. Czarne dłonie i miejsce ze spadającymi gwiazdami, z jednej strony brzmiało mętnie jak wizja, z drugiej równie dobrze mogło być specjalnie tak ułożone. Wciąż jednak nie miałem pojęcia, dlaczego siedząca przede mną kobieta miałaby wysyłać do mnie zagubione dziewczęta zza granicy z rodowymi pamiątkami w torbie. Mogłem uwierzyć, że była wieszczką, coś w jej oczach przekonywało mnie, że to faktycznie prawda. Jeśli jednak tak, musiała życzyć bardzo niemiłych rzeczy tym, których los starała się przewidzieć.
- Nie chodzi o to, co miała - choć w tym aspekcie akurat nie mogłem mieć pretensji do wieszczki. - Chodzi o to, jak mnie znalazła. I o to, skąd ty wiedziałaś, gdzie ją skierować.
Nachyliłem się nad stolikiem spoglądając na trzymane przez kobietę karty, opierają się na ułożonych na blacie rękach. W tej pozycji moje dłonie znajdujące się blisko drugiego krańca stołu były bardzo dobrze widoczne. Zawiesiłem swoje spojrzenie na kobiecie milknąc. Miała rację, to był jej teren i nie planowałem naruszać go bardziej niż to konieczne. Przyszedłem po odpowiedzi, wyjątkowo zapewne jak na tutejszą klientelę niezwiązane ze zbliżającą się przyszłością.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obserwował ją. Była tego świadoma, nawet jeżeli akurat nie spoglądała w jego twarz, skupiając spojrzenie na rzeczach znajomych: wyświechtanej talii kart, zmatowiałym blacie stołu, długich rękawach czarnej szaty, skrywającej w sobie różdżkę. Nie wiedziała jeszcze, co miał nadzieję odczytać z jej rysów, ani jakich odpowiedzi właściwie szukał – ale czuła, że jeżeli wykaże się wystarczającą ilością cierpliwości, teraźniejszość odsłoni się przed nią równie płynnie, jak czasami czyniła to przyszłość. Póki co mętna i niewyraźna; nie zdradzał się łatwo, przemawiając głosem płaskim, bezosobowym, wolnym od emocji – jak równa powierzchnia wody, niezmącona ani jedną zmarszczką wywołanej wiatrem fali. Odrobinę ją to intrygowało; miała ochotę z całej siły dmuchnąć w tę martwą toń, żeby zobaczyć rozchodzące się we wszystkie strony kręgi – ale instynkt samozachowawczy podpowiadał jej, że prowokowanie nieznajomego, o którym kompletnie nic nie wiedziała, nie należało do najrozsądniejszych posunięć.
– Czy ta gra w zgadywanie prowadzi do jakiegoś konkretnego celu? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, unosząc wyżej parę ciemnych brwi. Nie miała pojęcia, co stało się ze zdesperowaną kobieciną – i prawdę mówiąc, jakiekolwiek zainteresowanie jej losem rozpłynęło się w nicości w chwili, w której Białorusinka opuściła jej mieszkanie. Większość osób, które ją odwiedzały, pojawiała się w jej progach tylko raz; stali klienci należeli do mniejszości, ale nawet nimi nie zaprzątała sobie myśli, nie potrafiąc wykrzesać z siebie intensywniejszych emocji związanych z mającymi ich spotkać wydarzeniami. Przyszłość była tylko przyszłością, tragedie – naturalną koleją rzeczy, a dopóki nie dotyczyły niej samej, ograniczała się do roli biernej obserwatorki, czasami jedynie dzieląc się skrawkami wiedzy z tymi, którzy zdawali się faktycznie owej wiedzy szukać. Życie nauczyło ją, że splatanie własnej ścieżki z tą należącą do kogoś innego, nie kończyło się dobrze – więc teraz już tylko patrzyła, czasami ocierając się o uczucia, ale nigdy nie zanurzając się w nich w pełni. Niewiele było osób, które były w stanie to zrozumieć. – Nie życzyłam jej źle – odpowiedziała szczerze, z niemal autentycznym zdziwieniem, że w ogóle to sugerował. Nie życzyła jej również dobrze – po prostu wcale nie myślała o tym, co spotka ją w chwili, w której zamkną się za nią drzwi.
Odchyliła się do tyłu w momencie, w którym on pochylił się do przodu, opierając się plecami o drewniany tył krzesła i nie pozwalając sobie na skrócenie dystansu. W dłoniach nadal trzymała karty, tasując te ostrożnie, ale na nie nie patrząc. – To nie jest aż takie skomplikowane. Ludzie przychodzą tutaj szukając odpowiedzi. Czasami je znajdują, czasami nie – ale to, co z nimi zrobią, to wyłącznie ich sprawa – wyjaśniła powoli, pilnując się, by nie zadrżał jej głos. Jej palce znieruchomiały, podobnie jak zrobiło to jej spojrzenie, utkwione teraz w parze brązowych tęczówek.
Nie trzeba było posiadać daru jasnowidzenia, żeby zrozumieć sytuację, której mimowolnie stała się bohaterką. Siedzący naprzeciwko mężczyzna został odnaleziony – a z jakiegoś powodu odnaleziony zostać nie powinien, szukał więc logicznego wytłumaczenia. Problem polegał na tym, że takowe nie istniało – bo wizja, na podstawie której skierowała biedną kobiecinę w niebezpieczne objęcia Nokturnu, należała do tych niewyraźnych, ale prawdziwych. – Kobieta, z którą się spotkałeś, była jedną z tych osób. Ty do nich nie należysz, bo znałeś odpowiedź na swoje pytanie zanim jeszcze przekroczyłeś próg – po prostu nie chcesz w nią uwierzyć, dlatego liczysz na to, że podsunę ci inną. Nie zrobię tego. – Wyprostowała się, odkładając równo złożoną talię na blat, tuż obok jego dłoni. Rzadko pozwalała sobie na szczerość – a jeszcze rzadziej przyznawała się w ten sposób do ciążącego na jej rodowodzie przekleństwa, ale coś jej mówiło, że siedzący przed nią czarodziej nie zadowoliłby się kłamstwami, którymi miała w zwyczaju faszerować swoich klientów. Nie chciała zresztą się do nich uciekać; tym razem miała ochotę odsłonić przed nim prawdę i sprawdzić, co się stanie. – Nie wiem, kim była ta czarownica. Nie wiem też, kim jesteś ty, ani gdzie dokładnie znajduje się miejsce, które jej opisałam. Jeżeli więc obawiasz się, że któryś z twoich sekretów ujrzał światło dzienne, to możesz być pewien, że łańcuch wtajemniczonych kończy się na niej. – Wyciągnęła dłoń, opuszkami palców lekko popychając karty do przodu. – Przełożysz? – zaproponowała; nie przyszedł tu po wróżbę – ale nie oznaczało to, że nie mógł jej dostać.
– Czy ta gra w zgadywanie prowadzi do jakiegoś konkretnego celu? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, unosząc wyżej parę ciemnych brwi. Nie miała pojęcia, co stało się ze zdesperowaną kobieciną – i prawdę mówiąc, jakiekolwiek zainteresowanie jej losem rozpłynęło się w nicości w chwili, w której Białorusinka opuściła jej mieszkanie. Większość osób, które ją odwiedzały, pojawiała się w jej progach tylko raz; stali klienci należeli do mniejszości, ale nawet nimi nie zaprzątała sobie myśli, nie potrafiąc wykrzesać z siebie intensywniejszych emocji związanych z mającymi ich spotkać wydarzeniami. Przyszłość była tylko przyszłością, tragedie – naturalną koleją rzeczy, a dopóki nie dotyczyły niej samej, ograniczała się do roli biernej obserwatorki, czasami jedynie dzieląc się skrawkami wiedzy z tymi, którzy zdawali się faktycznie owej wiedzy szukać. Życie nauczyło ją, że splatanie własnej ścieżki z tą należącą do kogoś innego, nie kończyło się dobrze – więc teraz już tylko patrzyła, czasami ocierając się o uczucia, ale nigdy nie zanurzając się w nich w pełni. Niewiele było osób, które były w stanie to zrozumieć. – Nie życzyłam jej źle – odpowiedziała szczerze, z niemal autentycznym zdziwieniem, że w ogóle to sugerował. Nie życzyła jej również dobrze – po prostu wcale nie myślała o tym, co spotka ją w chwili, w której zamkną się za nią drzwi.
Odchyliła się do tyłu w momencie, w którym on pochylił się do przodu, opierając się plecami o drewniany tył krzesła i nie pozwalając sobie na skrócenie dystansu. W dłoniach nadal trzymała karty, tasując te ostrożnie, ale na nie nie patrząc. – To nie jest aż takie skomplikowane. Ludzie przychodzą tutaj szukając odpowiedzi. Czasami je znajdują, czasami nie – ale to, co z nimi zrobią, to wyłącznie ich sprawa – wyjaśniła powoli, pilnując się, by nie zadrżał jej głos. Jej palce znieruchomiały, podobnie jak zrobiło to jej spojrzenie, utkwione teraz w parze brązowych tęczówek.
Nie trzeba było posiadać daru jasnowidzenia, żeby zrozumieć sytuację, której mimowolnie stała się bohaterką. Siedzący naprzeciwko mężczyzna został odnaleziony – a z jakiegoś powodu odnaleziony zostać nie powinien, szukał więc logicznego wytłumaczenia. Problem polegał na tym, że takowe nie istniało – bo wizja, na podstawie której skierowała biedną kobiecinę w niebezpieczne objęcia Nokturnu, należała do tych niewyraźnych, ale prawdziwych. – Kobieta, z którą się spotkałeś, była jedną z tych osób. Ty do nich nie należysz, bo znałeś odpowiedź na swoje pytanie zanim jeszcze przekroczyłeś próg – po prostu nie chcesz w nią uwierzyć, dlatego liczysz na to, że podsunę ci inną. Nie zrobię tego. – Wyprostowała się, odkładając równo złożoną talię na blat, tuż obok jego dłoni. Rzadko pozwalała sobie na szczerość – a jeszcze rzadziej przyznawała się w ten sposób do ciążącego na jej rodowodzie przekleństwa, ale coś jej mówiło, że siedzący przed nią czarodziej nie zadowoliłby się kłamstwami, którymi miała w zwyczaju faszerować swoich klientów. Nie chciała zresztą się do nich uciekać; tym razem miała ochotę odsłonić przed nim prawdę i sprawdzić, co się stanie. – Nie wiem, kim była ta czarownica. Nie wiem też, kim jesteś ty, ani gdzie dokładnie znajduje się miejsce, które jej opisałam. Jeżeli więc obawiasz się, że któryś z twoich sekretów ujrzał światło dzienne, to możesz być pewien, że łańcuch wtajemniczonych kończy się na niej. – Wyciągnęła dłoń, opuszkami palców lekko popychając karty do przodu. – Przełożysz? – zaproponowała; nie przyszedł tu po wróżbę – ale nie oznaczało to, że nie mógł jej dostać.
it's not the fall that kills you;
it's the sudden stop at the end
it's the sudden stop at the end
Sybilla Vablatsky
Zawód : wróżbitka
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with darkness
dripping off her shoulders;
I've seen ghosts
brighter than her soul
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
3. listopad
Paciorkowate, przekrwione oczka łypały na mnie nieprzyjaźnie. Marynarz – przedstawił się jako Jim – wsparł się niedbale o framugę, splatając ramiona na szerokiej piersi, przyglądał mi się z niechęcią i zniecierpliwieniem, wyraźnie niezadowolony, że zerwałem go z łóżka przed dwunastą. Raczej tego, co służyło mu za posłanie, łóżkiem bym tego nie nazwał, gdy przelotnie zerknąłem w głąb wynajmowanego przez niego pokoju. Gniazdo z brudnych koców, trących potem i alkoholem tak mocno, że smród drażnił mój nos nawet z odległości kilku metrów.
– Nic nie pamiętam – wyrzekł sennie, przeciągając przy tym samogłoski, jakby chciał wymusić ziewnięcie.
– Barman zeznał, że był pan obecny podczas zdarzenia – odparłem, zerkając wymownie na swój notatnik; mogłem odczytać mu co miał wówczas na sobie, co wykrzywiał i w pijackim transie śpiewał. Nie wziął kąpieli, wciąż miał na sobie tę samą, połataną w licznych miejscach szatę, co stanowiło niejakie potwierdzenie prawdziwości zeznań barmana – przynajmniej po części.
– Nie powiedziałem, że mnie tam nie było. Powiedziałem, że nie pamiętam.
Oczywiście. W miejscach takich jak to – w brudnym, cuchnącym Parszywym Pasażerze – nikt nigdy nic nie pamiętał. Ludzie reagowali na mnie, na magiczną policję, kogokolwiek związanego z organami ścigania niemal alergicznie. Czmychali przed nami jak myszy, obawiając się powiązania z niewygodną sprawą; wszyscy jak jeden mąż doznawali nagłych zaników pamięci.
Od dwóch godzin próbowałem ustalić szczegóły awantury, podczas której dwóch mężczyzn wdało się w pojedynek i sięgnęło po czarną magię; burda okazała się na tyle płomienna i gwałtowna, że ściągnęła uwagę magicznej policji, oni zaś wezwali nas – a konkretnie mnie i Emmersona. Sam bar o tej porze był opustoszały. Udało mi się wyciągnąć od barmana kilka nazwisk. Mój partner zajął się ich zlokalizowaniem; ja miałem przesłuchać lokatorów wynajmowanych klitek na piętrze Parszywego Pasażera. Pukałem w drzwi, słyszałem za nimi kroki, czułem na sobie spojrzenia przez judasza – a potem następowała cisza. Czasami oddalali się w głąb komnat na palcach, sądząc, że nie słyszę.
Marynarz Jim otworzył, sądziłem, że spodziewał się kogoś zupełnie innego; kiedy mnie zobaczył – czarodzieja w ciemnej, eleganckiej szacie, z notatnikiem oprawionym w skórę pod pachą – próbował zamknąć mi je przed nosem, nie pozwoliłem jednak na to.
– Czy to odświeży ci pamięć, Jim?
W mojej dłoni błysnęła złota moneta, w oczach Jima chciwość.
– Być może – odparł, oblizując przy tym spierzchnięte wargi.
Rzuciłem złoty galeon w jego stronę. Jego dłoń wyrwała się w jej stronę z zadziwiającą zręcznością.
– Tak mi się wydaje, że jeden to tu dość często bywa, wie pan, czasami, gdy wypije za dużo rumu język mu się rozplątuje, mówi, że handluje… Sprowadza coś z zagranicy… Nazywają go Edmundem… – mówił powoli; udawał, że się zastanawia, marszczył przy tym brwi, jakby myślenie sprawiało mu problem. W to akurat wcale nie wątpiłem. – Ta dziewucha co wróży może powie więcej. Śpiewała wczorajszej nocy. Chyba siedziała z nimi.
– Jaka dziewczyna?
Jim machnął niedbale ręką w głąb korytarza.
– Ostatnie drzwi na prawo.
Trwałem w miejscu jeszcze kilka minut, próbując wyciągnąć z Jima więcej. Trzasnął mi drzwiami przed nosem z wyraźną ulgą, że w końcu dałem mu spokój. Skreśliłem nazwisko Jima, a wtedy na korytarzu pojawiła się starsza, elegancka czarownica; po jej policzkach gęsto spływały łzy. Wybiegła z pokoju, który wskazał mi marynarz, tak prędko, jakby gonił ją sam Grindelwald.
– Niech pan lepiej tam nie idzie. Ona przepowiada same nieszczęścia! – wyrzekła z żalem, w jej głosie rozbrzmiewała gorycz, choć wcale nie pytałem. Sądziła, że pojawiłem się w Parszywym Pasażerze, by skorzystać z usług rzekomej wróżbitki.
– Cokolwiek pani usłyszała, proszę pamiętać, że każdy czarodziej jest kowalem własnego znicza – to pierwsze słowa, jakie przyszło mi na myśl. Żartobliwe powiedzenie dziadka nawiązujące do Bowena Wrighta, który w Dolinie Godryka wykuł pierwszy złoty znicz.
Czarownica spojrzała na mnie jak na dziwaka. Prychnęła pod nosem kilka słów brzmiących mniej więcej jak: mężczyźni nigdy nic nie rozumieją. Wyminęła mnie, głośno wydmuchując nos w chusteczkę.
Podszedłem do drzwi komnat, które zajmowała rzekoma wróżbitka. Zapukałem dokładnie trzy razy, mocno i głośno, tak, by usłyszała mnie na pewno.
Paciorkowate, przekrwione oczka łypały na mnie nieprzyjaźnie. Marynarz – przedstawił się jako Jim – wsparł się niedbale o framugę, splatając ramiona na szerokiej piersi, przyglądał mi się z niechęcią i zniecierpliwieniem, wyraźnie niezadowolony, że zerwałem go z łóżka przed dwunastą. Raczej tego, co służyło mu za posłanie, łóżkiem bym tego nie nazwał, gdy przelotnie zerknąłem w głąb wynajmowanego przez niego pokoju. Gniazdo z brudnych koców, trących potem i alkoholem tak mocno, że smród drażnił mój nos nawet z odległości kilku metrów.
– Nic nie pamiętam – wyrzekł sennie, przeciągając przy tym samogłoski, jakby chciał wymusić ziewnięcie.
– Barman zeznał, że był pan obecny podczas zdarzenia – odparłem, zerkając wymownie na swój notatnik; mogłem odczytać mu co miał wówczas na sobie, co wykrzywiał i w pijackim transie śpiewał. Nie wziął kąpieli, wciąż miał na sobie tę samą, połataną w licznych miejscach szatę, co stanowiło niejakie potwierdzenie prawdziwości zeznań barmana – przynajmniej po części.
– Nie powiedziałem, że mnie tam nie było. Powiedziałem, że nie pamiętam.
Oczywiście. W miejscach takich jak to – w brudnym, cuchnącym Parszywym Pasażerze – nikt nigdy nic nie pamiętał. Ludzie reagowali na mnie, na magiczną policję, kogokolwiek związanego z organami ścigania niemal alergicznie. Czmychali przed nami jak myszy, obawiając się powiązania z niewygodną sprawą; wszyscy jak jeden mąż doznawali nagłych zaników pamięci.
Od dwóch godzin próbowałem ustalić szczegóły awantury, podczas której dwóch mężczyzn wdało się w pojedynek i sięgnęło po czarną magię; burda okazała się na tyle płomienna i gwałtowna, że ściągnęła uwagę magicznej policji, oni zaś wezwali nas – a konkretnie mnie i Emmersona. Sam bar o tej porze był opustoszały. Udało mi się wyciągnąć od barmana kilka nazwisk. Mój partner zajął się ich zlokalizowaniem; ja miałem przesłuchać lokatorów wynajmowanych klitek na piętrze Parszywego Pasażera. Pukałem w drzwi, słyszałem za nimi kroki, czułem na sobie spojrzenia przez judasza – a potem następowała cisza. Czasami oddalali się w głąb komnat na palcach, sądząc, że nie słyszę.
Marynarz Jim otworzył, sądziłem, że spodziewał się kogoś zupełnie innego; kiedy mnie zobaczył – czarodzieja w ciemnej, eleganckiej szacie, z notatnikiem oprawionym w skórę pod pachą – próbował zamknąć mi je przed nosem, nie pozwoliłem jednak na to.
– Czy to odświeży ci pamięć, Jim?
W mojej dłoni błysnęła złota moneta, w oczach Jima chciwość.
– Być może – odparł, oblizując przy tym spierzchnięte wargi.
Rzuciłem złoty galeon w jego stronę. Jego dłoń wyrwała się w jej stronę z zadziwiającą zręcznością.
– Tak mi się wydaje, że jeden to tu dość często bywa, wie pan, czasami, gdy wypije za dużo rumu język mu się rozplątuje, mówi, że handluje… Sprowadza coś z zagranicy… Nazywają go Edmundem… – mówił powoli; udawał, że się zastanawia, marszczył przy tym brwi, jakby myślenie sprawiało mu problem. W to akurat wcale nie wątpiłem. – Ta dziewucha co wróży może powie więcej. Śpiewała wczorajszej nocy. Chyba siedziała z nimi.
– Jaka dziewczyna?
Jim machnął niedbale ręką w głąb korytarza.
– Ostatnie drzwi na prawo.
Trwałem w miejscu jeszcze kilka minut, próbując wyciągnąć z Jima więcej. Trzasnął mi drzwiami przed nosem z wyraźną ulgą, że w końcu dałem mu spokój. Skreśliłem nazwisko Jima, a wtedy na korytarzu pojawiła się starsza, elegancka czarownica; po jej policzkach gęsto spływały łzy. Wybiegła z pokoju, który wskazał mi marynarz, tak prędko, jakby gonił ją sam Grindelwald.
– Niech pan lepiej tam nie idzie. Ona przepowiada same nieszczęścia! – wyrzekła z żalem, w jej głosie rozbrzmiewała gorycz, choć wcale nie pytałem. Sądziła, że pojawiłem się w Parszywym Pasażerze, by skorzystać z usług rzekomej wróżbitki.
– Cokolwiek pani usłyszała, proszę pamiętać, że każdy czarodziej jest kowalem własnego znicza – to pierwsze słowa, jakie przyszło mi na myśl. Żartobliwe powiedzenie dziadka nawiązujące do Bowena Wrighta, który w Dolinie Godryka wykuł pierwszy złoty znicz.
Czarownica spojrzała na mnie jak na dziwaka. Prychnęła pod nosem kilka słów brzmiących mniej więcej jak: mężczyźni nigdy nic nie rozumieją. Wyminęła mnie, głośno wydmuchując nos w chusteczkę.
Podszedłem do drzwi komnat, które zajmowała rzekoma wróżbitka. Zapukałem dokładnie trzy razy, mocno i głośno, tak, by usłyszała mnie na pewno.
Takie stukanie nigdy nie zwiastowało niczego dobrego.
Sybilla poderwała gwałtownie głowę, wpatrując się w drżące w zawiasach drzwi – poruszyły się trzykrotnie, obijając się o krawędzie powykręcanej przez czas framugi w akompaniamencie głośnych uderzeń; pewnych, stanowczych – raczej mówiących jasno otwieraj niż ostrożnie pytających o możliwość naciśnięcia klamki. Zawahała się na moment, a anemiczne palce układające na nowo talię rozsypanych kart znieruchomiały (ledwie minutę temu wytrąciła je z jej rąk wzburzona wróżbą czarownica, protestując głośno i dobitnie, gdy Vablatsky – trochę już zirytowana jej przedłużającą się obecnością – twardo oznajmiła, że o dziesięć lat młodszy wybranek kobiecego serca własnego nigdy jej nie odda); zamarła, nasłuchując, jednak po drugiej stronie drzwi, które w całości trzymały się chyba tylko na wiarę, nie było słychać żadnych rozmów. Ani szlochu – choć nie spodziewała się, by rozhisteryzowana czarownica miała wrócić tak szybko. Co do tego, że wróci w ogóle nie miała wątpliwości, należała do tego typu klientów, którzy uparcie pojawiali się w jej progach tak długo, dopóki nie usłyszeli tego, co usłyszeć chcieli; jej samej zazwyczaj to jednak nie przeszkadzało, o ile zostawiali za sobą zapłatę współmierną do ilości czasu, który jej zmarnowali.
Jeśli więc nie ona – to kto? Odłożyła karty na blat stolika, przez moment kuszona perspektywą zwyczajnego zignorowania niechcianego gościa i udawania, że jej nie ma, ale byłoby to kłamstwo szyte wyjątkowo grubymi nićmi; między wybiegnięciem zapłakanej kobiety, a następującymi później uderzeniami, minęło zaledwie kilka sekund – ktokolwiek stał przed jej pokojem, musiał wiedzieć, że była w środku. A biorąc pod uwagę natarczywość, z jaką postanowił oznajmić swoją obecność, podejrzewała, że zniecierpliwiony oczekiwaniem, otworzyłby sobie sam. – Chwileczkę – odezwała się wreszcie, podnosząc głos – i dając tym samym tajemniczemu intruzowi znać, że ewentualne uszkodzenie zawiasów nie było wcale konieczne. Podniosła się, omijając okrągły stolik, i po drodze do wyjścia wygładzając ciemną szatę, skutecznie skrywającą zbyt chudą sylwetkę; zanim przekręciła w zamku mosiężny klucz, dłonią musnęła jeszcze nieznaczne wybrzuszenie, upewniając się – mimo że nie było ku temu wątpliwości – że skryta pod materiałem różdżka wciąż pozostawała w zasięgu ręki.
Nacisnęła klamkę, drzwi otworzyły się do wewnątrz, a Sybilla uniosła spojrzenie, by w panującym na korytarzu półmroku odnaleźć twarz niepokojącego ją osobnika – ale przygotowane zawczasu tak? zmarło jej na ustach, rozchylonych lekko w wyrazie zaskoczenia, ogarniającego ją na tyle niespodziewanie i gwałtownie, że nie zdążyła wystarczająco szybko ukryć go pod maską obojętności. Zreflektowała się po sekundzie, długiej i ciągnącej się w nieskończoność – kiedy to w jej oczach musiało odbijać się to samo przerażenie, które na moment niepodzielnie zawładnęło jej umysłem, mimo że nie od razu dotarło do niej, skąd właściwie się wzięło. Strach nie był oczywisty, nie miał też konkretnego, namacalnego powodu, na którym się opierał, strukturą przypominając bardziej uczucie towarzyszące jej przy nocnych powrotach do domu, gdy w trakcie przemykania przez wyjątkowo niebezpieczną okolicę, za jej plecami rozlegały się przyspieszone kroki. Wtedy jej pierwszym odruchem była ucieczka, i najprawdopodobniej dlatego spróbowała jej i teraz, mimo że najgorszy koszmar postanowił zmaterializować się nie za pogrążonym w cieniu rogiem kamienicy, a tuż przed nią. Czy również ją rozpoznał, czy wprost przeciwnie – jej rysy były mu zupełnie obce, bez względu na fakt, że ona potrafiłaby odtworzyć z pamięci zarówno płytkie, znaczące jego skórę zmarszczki, jak i parę spoglądających na nią, orzechowych oczu? – Nie przyjmuję już dzisiaj nikogo – skłamała, wciąż działając w tym samym, irracjonalnym odruchu paniki – po czym popchnęła drzwi do przodu, znacznie zmniejszając przestrzeń między drewnianym skrzydłem a framugą. Nie zamykając ich jednak zupełnie, a zamiast tego rzucając w stronę nieznajomego pytające spojrzenie. Być może przed zatrzaśnięciem mu drzwi przed nosem powstrzymywała ją ciekawość – a może zwyczajna przezorność; mężczyzna, kimkolwiek był (a tego bardzo chciała się dowiedzieć) nie wyglądał na osobę, którą można było łatwo odesłać z kwitkiem. – Czy mogę w czymś panu pomóc? – zapytała po chwili, tonem, który świadczył o tym, że pomoc była ostatnim, na co jegomość mógł z jej strony liczyć.
Sybilla poderwała gwałtownie głowę, wpatrując się w drżące w zawiasach drzwi – poruszyły się trzykrotnie, obijając się o krawędzie powykręcanej przez czas framugi w akompaniamencie głośnych uderzeń; pewnych, stanowczych – raczej mówiących jasno otwieraj niż ostrożnie pytających o możliwość naciśnięcia klamki. Zawahała się na moment, a anemiczne palce układające na nowo talię rozsypanych kart znieruchomiały (ledwie minutę temu wytrąciła je z jej rąk wzburzona wróżbą czarownica, protestując głośno i dobitnie, gdy Vablatsky – trochę już zirytowana jej przedłużającą się obecnością – twardo oznajmiła, że o dziesięć lat młodszy wybranek kobiecego serca własnego nigdy jej nie odda); zamarła, nasłuchując, jednak po drugiej stronie drzwi, które w całości trzymały się chyba tylko na wiarę, nie było słychać żadnych rozmów. Ani szlochu – choć nie spodziewała się, by rozhisteryzowana czarownica miała wrócić tak szybko. Co do tego, że wróci w ogóle nie miała wątpliwości, należała do tego typu klientów, którzy uparcie pojawiali się w jej progach tak długo, dopóki nie usłyszeli tego, co usłyszeć chcieli; jej samej zazwyczaj to jednak nie przeszkadzało, o ile zostawiali za sobą zapłatę współmierną do ilości czasu, który jej zmarnowali.
Jeśli więc nie ona – to kto? Odłożyła karty na blat stolika, przez moment kuszona perspektywą zwyczajnego zignorowania niechcianego gościa i udawania, że jej nie ma, ale byłoby to kłamstwo szyte wyjątkowo grubymi nićmi; między wybiegnięciem zapłakanej kobiety, a następującymi później uderzeniami, minęło zaledwie kilka sekund – ktokolwiek stał przed jej pokojem, musiał wiedzieć, że była w środku. A biorąc pod uwagę natarczywość, z jaką postanowił oznajmić swoją obecność, podejrzewała, że zniecierpliwiony oczekiwaniem, otworzyłby sobie sam. – Chwileczkę – odezwała się wreszcie, podnosząc głos – i dając tym samym tajemniczemu intruzowi znać, że ewentualne uszkodzenie zawiasów nie było wcale konieczne. Podniosła się, omijając okrągły stolik, i po drodze do wyjścia wygładzając ciemną szatę, skutecznie skrywającą zbyt chudą sylwetkę; zanim przekręciła w zamku mosiężny klucz, dłonią musnęła jeszcze nieznaczne wybrzuszenie, upewniając się – mimo że nie było ku temu wątpliwości – że skryta pod materiałem różdżka wciąż pozostawała w zasięgu ręki.
Nacisnęła klamkę, drzwi otworzyły się do wewnątrz, a Sybilla uniosła spojrzenie, by w panującym na korytarzu półmroku odnaleźć twarz niepokojącego ją osobnika – ale przygotowane zawczasu tak? zmarło jej na ustach, rozchylonych lekko w wyrazie zaskoczenia, ogarniającego ją na tyle niespodziewanie i gwałtownie, że nie zdążyła wystarczająco szybko ukryć go pod maską obojętności. Zreflektowała się po sekundzie, długiej i ciągnącej się w nieskończoność – kiedy to w jej oczach musiało odbijać się to samo przerażenie, które na moment niepodzielnie zawładnęło jej umysłem, mimo że nie od razu dotarło do niej, skąd właściwie się wzięło. Strach nie był oczywisty, nie miał też konkretnego, namacalnego powodu, na którym się opierał, strukturą przypominając bardziej uczucie towarzyszące jej przy nocnych powrotach do domu, gdy w trakcie przemykania przez wyjątkowo niebezpieczną okolicę, za jej plecami rozlegały się przyspieszone kroki. Wtedy jej pierwszym odruchem była ucieczka, i najprawdopodobniej dlatego spróbowała jej i teraz, mimo że najgorszy koszmar postanowił zmaterializować się nie za pogrążonym w cieniu rogiem kamienicy, a tuż przed nią. Czy również ją rozpoznał, czy wprost przeciwnie – jej rysy były mu zupełnie obce, bez względu na fakt, że ona potrafiłaby odtworzyć z pamięci zarówno płytkie, znaczące jego skórę zmarszczki, jak i parę spoglądających na nią, orzechowych oczu? – Nie przyjmuję już dzisiaj nikogo – skłamała, wciąż działając w tym samym, irracjonalnym odruchu paniki – po czym popchnęła drzwi do przodu, znacznie zmniejszając przestrzeń między drewnianym skrzydłem a framugą. Nie zamykając ich jednak zupełnie, a zamiast tego rzucając w stronę nieznajomego pytające spojrzenie. Być może przed zatrzaśnięciem mu drzwi przed nosem powstrzymywała ją ciekawość – a może zwyczajna przezorność; mężczyzna, kimkolwiek był (a tego bardzo chciała się dowiedzieć) nie wyglądał na osobę, którą można było łatwo odesłać z kwitkiem. – Czy mogę w czymś panu pomóc? – zapytała po chwili, tonem, który świadczył o tym, że pomoc była ostatnim, na co jegomość mógł z jej strony liczyć.
it's not the fall that kills you;
it's the sudden stop at the end
it's the sudden stop at the end
Sybilla Vablatsky
Zawód : wróżbitka
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with darkness
dripping off her shoulders;
I've seen ghosts
brighter than her soul
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni