Część otwarta
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Część otwarta
Pokój, który Sybilla wynajmuje w Parszywym Pasażerze, podzielony jest na dwie części - otwartą, w której przyjmuje czarodziejów i czarownice, poszukujących odpowiedzi wśród arkanów wróżbiarstwa, oraz zamkniętą - przeznaczoną jedynie dla niej. Części oddziela gruba, czarna zasłona, stanowiąca jednocześnie tylną ścianę maleńkiego pomieszczenia, służącego za gabinet. Umeblowanie nie należy tutaj do szczególnie bogatych czy imponujących; w pokoju znajduje się okrągły stolik, przykryty ciemną, koronkową serwetą, dwa krzesła i regał z książkami. Odchodzącą od ścian tapetę oświetla jedynie światło porozstawianych tu i ówdzie świec - jedyne okno, wychodzące na port, znajduje się w drugiej części mieszkania.
it's not the fall that kills you;
it's the sudden stop at the end
it's the sudden stop at the end
Sybilla Vablatsky
Zawód : wróżbitka
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with darkness
dripping off her shoulders;
I've seen ghosts
brighter than her soul
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Nie podobało jej się to, jak jej własne nazwisko brzmiało w jego ustach, powtórzone z namysłem, zastanowieniem, nienaturalnym przeciąganiem głosek; musiała zacisnąć zęby, żeby nie pozwolić sobie na kolejny grymas niezadowolenia i odrazy, wywołanej faktem, że w ogóle ośmielał się wypowiadać to słowo. Nie przejmowała się już tym, czy je rozpoznał, czy pozostawało dla niego zagadką; milczała, wciąż wpatrując się w niego uparcie, przypominając sobie strzępki trzymającej się jej wspomnień wizji – Vablatsky, tak zwracał się do jej matki, patrząc na nią z drugiego końca prostego szarego stołu, przemykając plugawym spojrzeniem po jej zmatowiałych włosach, chudszych niż zwykle policzkach, bezbarwnej skórze twarzy. To był ostatni raz, kiedy ją widziała, choć nie ostatni, kiedy widziała jego – od tamtej pory nawiedzał ją jednak wyłącznie samotnie, drwiąc z niej okrutnie samą swoją obecnością, wdzierając się do myśli i odbierając kolejne okruchy prywatności. Rozpoznawała jego oczy, wciąż te same, o nieblaknącej z czasem orzechowej barwie, i miała ochotę je wydrapać za każdym razem, kiedy zatrzymywały się na jej własnych, stanowiących jedną z niewielu pamiątek, które odziedziczyła po niej. – Rosyjskie – odpowiedziała lakonicznie, nie wdając się w żadne wyjaśnienia; nie tłumacząc, że jej rodzina mieszkała w Wielkiej Brytanii już od dawna, że ona sama urodziła się w pobliżu angielskiej, mugolskiej wioski; to nie była jego sprawa, już i tak wchodził z butami w jej osobistą przestrzeń. Nie miała zamiaru odsłaniać przed nim jeszcze więcej.
Poprawiła ułożenie ramion, ciaśniej splatając je na klatce piersiowej. – Zgadza się – przytaknęła, przyjmując beznamiętny wyraz twarzy, nie rozumiejąc, dlaczego był to dla niego istotny fakt. Chciał, żeby zaśpiewała i jemu? Niedoczekanie, wcześniej wycedziłaby nad nim inkantację paskudnej klątwy niż słowa jednej z pieśni. – Nie jestem pewna – odpowiedziała zgodnie z prawdą, gdy zapytał o nazwę statku. – Kilka razy wspominali kobiece imię, Persefona. Mogło chodzić o statek, mogło o prawdziwą kobietę. Trudno było wywnioskować z kontekstu. – A ona nie starała się tego robić, raczej większość przechwałek i opowieści puszczając mimo uszu; nie były dla niej w żaden sposób przydatne, to nie ona zajmowała się tutaj handlem informacjami – zwłaszcza tymi dotyczącymi przeszłości.
Jej zniecierpliwienie zdawało się rosnąć wraz z upływem ciągnących się w nieskończoność minut, powiększając się też z każdym zadanym pytaniem; porzuciła jednak taktykę ostentacyjnego okazywania swojego niezadowolenia, zwyczajnie chowając się za chłodną ścianą obojętności. Być może rzeczywiście mówiła o zadanych przez czarną magię obrażeniach zbyt beznamiętnie, może powinna udawać przerażenie – ale na zmianę podejścia było już za późno, nagłe okazanie emocji mogłoby rzucić na nią więcej podejrzeń niż ich brak. Mógł interpretować to, jak chciał – brak współczucia nie był jeszcze przestępstwem, nie musiał oznaczać też oswojenia z najczarniejszą z dziedzin magii; mógł zwyczajnie nie obchodzić jej los portowych awanturników – i nie obchodził, byli jej tak samo obojętni jak unoszący się w dokach zapach psujących się ryb. – Na jednego z nich krzyczeli Ślepy Joe. Miał bielmo na jednym oku – powiedziała, przypominając sobie niepokojące, jednostronne spojrzenie cuchnącego tytoniem czarodzieja. – Drugi nazywał się Noah. – Był młodszy, spokojniejszy, ale miał w oczach coś, co mroziło ją do szpiku kości; miała wrażenie, że gdyby w nie spojrzała, dostrzegłaby echa potwornych czynów, których się dopuścił.
Nie była pewna, czy uwierzył w jej kłamstwo, nie dała jednak po sobie poznać, że czeka na odpowiedź – i że bezskutecznie próbuje zinterpretować urwane mruknięcie. Nie zanegował ani nie podważył jednak jej słów, być może był więc to dobry znak. – Schowałam się w sąsiedniej sali. Później przyszłam tutaj i zamknęłam drzwi – odpowiedziała mu zdawkowo, bez cienia wstydu czy zmieszania. W miejscach takich jak Parszywy Pasażer nikt nie oczekiwał spontanicznych aktów bohaterstwa; gdy wieczorna popijawa zamieniała się w bójkę, wszyscy, którzy nie szukali guza, znikali z zasięgu rażenia zaklęć i ewentualnych oskarżeń. Niepisaną, ale powszechnie akceptowaną zasadą było to, że każdy dbał o siebie – i nikomu specjalnie to nie przeszkadzało; gdy miało się jasną świadomość, że można liczyć jedynie na własną zaradność, nie czekało się na ratunek – a jego brak nie budził rozczarowania.
Teraz to ona zatrzymała spojrzenie na męskich rysach, szukając w nich reakcji i bezwiednie przekrzywiając lekko głowę. – Przykro mi, że nie jestem w stanie bardziej panu pomóc – powiedziała, tonem, który jednoznacznie świadczył o tym, że wcale nie było jej przykro – a miał jedynie skłonić go do porzucenia tego bezsensownego przesłuchania.
Chwilowo; wiedziała doskonale, że nawet, kiedy za Cedrikiem Dearbornem zamkną się drzwi, nie będzie to oznaczało, że zniknął na dobre z jej rzeczywistości.
Poprawiła ułożenie ramion, ciaśniej splatając je na klatce piersiowej. – Zgadza się – przytaknęła, przyjmując beznamiętny wyraz twarzy, nie rozumiejąc, dlaczego był to dla niego istotny fakt. Chciał, żeby zaśpiewała i jemu? Niedoczekanie, wcześniej wycedziłaby nad nim inkantację paskudnej klątwy niż słowa jednej z pieśni. – Nie jestem pewna – odpowiedziała zgodnie z prawdą, gdy zapytał o nazwę statku. – Kilka razy wspominali kobiece imię, Persefona. Mogło chodzić o statek, mogło o prawdziwą kobietę. Trudno było wywnioskować z kontekstu. – A ona nie starała się tego robić, raczej większość przechwałek i opowieści puszczając mimo uszu; nie były dla niej w żaden sposób przydatne, to nie ona zajmowała się tutaj handlem informacjami – zwłaszcza tymi dotyczącymi przeszłości.
Jej zniecierpliwienie zdawało się rosnąć wraz z upływem ciągnących się w nieskończoność minut, powiększając się też z każdym zadanym pytaniem; porzuciła jednak taktykę ostentacyjnego okazywania swojego niezadowolenia, zwyczajnie chowając się za chłodną ścianą obojętności. Być może rzeczywiście mówiła o zadanych przez czarną magię obrażeniach zbyt beznamiętnie, może powinna udawać przerażenie – ale na zmianę podejścia było już za późno, nagłe okazanie emocji mogłoby rzucić na nią więcej podejrzeń niż ich brak. Mógł interpretować to, jak chciał – brak współczucia nie był jeszcze przestępstwem, nie musiał oznaczać też oswojenia z najczarniejszą z dziedzin magii; mógł zwyczajnie nie obchodzić jej los portowych awanturników – i nie obchodził, byli jej tak samo obojętni jak unoszący się w dokach zapach psujących się ryb. – Na jednego z nich krzyczeli Ślepy Joe. Miał bielmo na jednym oku – powiedziała, przypominając sobie niepokojące, jednostronne spojrzenie cuchnącego tytoniem czarodzieja. – Drugi nazywał się Noah. – Był młodszy, spokojniejszy, ale miał w oczach coś, co mroziło ją do szpiku kości; miała wrażenie, że gdyby w nie spojrzała, dostrzegłaby echa potwornych czynów, których się dopuścił.
Nie była pewna, czy uwierzył w jej kłamstwo, nie dała jednak po sobie poznać, że czeka na odpowiedź – i że bezskutecznie próbuje zinterpretować urwane mruknięcie. Nie zanegował ani nie podważył jednak jej słów, być może był więc to dobry znak. – Schowałam się w sąsiedniej sali. Później przyszłam tutaj i zamknęłam drzwi – odpowiedziała mu zdawkowo, bez cienia wstydu czy zmieszania. W miejscach takich jak Parszywy Pasażer nikt nie oczekiwał spontanicznych aktów bohaterstwa; gdy wieczorna popijawa zamieniała się w bójkę, wszyscy, którzy nie szukali guza, znikali z zasięgu rażenia zaklęć i ewentualnych oskarżeń. Niepisaną, ale powszechnie akceptowaną zasadą było to, że każdy dbał o siebie – i nikomu specjalnie to nie przeszkadzało; gdy miało się jasną świadomość, że można liczyć jedynie na własną zaradność, nie czekało się na ratunek – a jego brak nie budził rozczarowania.
Teraz to ona zatrzymała spojrzenie na męskich rysach, szukając w nich reakcji i bezwiednie przekrzywiając lekko głowę. – Przykro mi, że nie jestem w stanie bardziej panu pomóc – powiedziała, tonem, który jednoznacznie świadczył o tym, że wcale nie było jej przykro – a miał jedynie skłonić go do porzucenia tego bezsensownego przesłuchania.
Chwilowo; wiedziała doskonale, że nawet, kiedy za Cedrikiem Dearbornem zamkną się drzwi, nie będzie to oznaczało, że zniknął na dobre z jej rzeczywistości.
it's not the fall that kills you;
it's the sudden stop at the end
it's the sudden stop at the end
Sybilla Vablatsky
Zawód : wróżbitka
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with darkness
dripping off her shoulders;
I've seen ghosts
brighter than her soul
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
– Dawno panienki ojciec przybył do Anglii? – dopytałem. W wypowiedziach dziewczyny próżno było szukać wschodniego akcentu, posługiwała się doskonałą angielszczyzną, co pozwalało mi wysnuć przypuszczenie, że wychowała się już na tych ziemiach. Pytałem z właściwej mi ciekawości, po trosze z nawyku wypytywania o wszystko, wyrobionego podczas wszystkich lat pracy.
– Persefona to bohaterka greckiego mitu, bardziej prawdopodobne, że chodziło o statek – odpowiedziałem, uznając tę informację za istotną. Z tego co było mi wiadomo statki nierzadko nosiły kobiece imiona. Zwłaszcza te należące do bohaterek opowieści, legend i mitów. Nie mniej ważne były wymienione przez Sybillę imiona. Poprzedni świadek, jej sąsiad, nie znał ich. To było już wiele jak na Parszywego Pasażera. Sądziłem, że odnalezienie mężczyzn będzie już jedynie kwestią czasu.
Nie spodziewałem się po dziewczynie, wróżbitce i śpiewaczce, innej odpowiedzi. Zgadzało się to z informacjami, które już zdążyłem uzyskać, a także moim wyobrażeniem o młódkach w takich miejscach jak Parszywy Pasażer. Rzadko która kobieta brała udział w podobnych awanturach i bójkach, jednakże żadna nie czyniła też nic, by choć je powstrzymać. Nie starały się przemówić awanturnikom do rozsądku, zażegnać konflikt spokojem i głosem rozsądku. Nie wzywały też pomocy, magicznej policji, innych służb. Być może schowała się ze strachu, którego teraz starała się nie okazywać, może po prostu nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Po beznamiętnej minie przypuszczałem, że to drugie.
Obojętność była przyzwoleniem na przemoc. Tego nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć. Jak można było stać i patrzeć, gdy drugi człowiek czynił krzywdę drugiego? Jak można wtedy było odwracać spojrzenie, udając, że się nie widzi? Być może właśnie na to wróżbitka powinna otworzyć swoje trzecie oko. O ile oczywiście naprawdę je miała.
Wiedziałem, że bynajmniej nie odczuwa choćby odrobiny żalu przez to, że nie jest w stanie rzucić mocniejszego Lumos na zdarzenia z ostatniej nocy. Uniosłem brodę wyżej, prychając pod nosem, ni to śmiechem, ni z oburzenia. Nie odwróciłem wzroku, gdy spojrzała na mnie śmiało, szukając reakcji na swe nieprawdziwe słowa.
– Mnie także jest przykro, panno Vablatsky, tym bardziej, gdy panienka tak nieudolnie kłamie – odpowiedziałem szczerze. W cokolwiek teraz ze mną pogrywała, nie miałem zamiaru brać w tym udziału. Czy wyłożenie kart na stół miało wprawić ją w zmieszanie, czy wprost przeciwnie – czy we wróżbitce wstydu nie było za grosz?
– Jeśli będę miał więcej pytań, skontaktuję się z panną. Wybiera się panienka gdzieś, czy wynajmuje pokój na dłużej? – Rzeczy osobistych w komnacie nie było wiele, ale wyglądała, jakby się tu zadomowiła, przyjmowała klientów. – Może się okazać, że zostanie panna wezwana do sądu, jeśli dojdzie do procesu – zastrzegłem. Miałem nadzieję, że nie muszę powtarzać, że stawienie się na wezwanie Biura Aurorów jest obowiązkiem, nie wyborem. – Na tę chwilę to chyba wszystko.
Uśmiechnąłem się lekko, może kpiąco, świadom, że moje ostatnie słowa z pewnością przyniosą jej chociaż ulgę, jeśli nie radość. Pióro przestało skrobać po pergaminie, skórzany notes zamknął się i sam trafił do mojej dłoni. Schowałem go za pazuchę, do wewnętrznej kieszeni szaty, po czym uniosłem rękę do kapelusza, żegnając się z kobietą.
– Do widzenia, panno Vablatsky – pożegnałem się z nią uprzejmie, kierując kroki w stronę drzwi.
Dopiero, gdy zamknęły się za mną głośniej niż powinny, z premedytacją powtarzane nazwisko wyłowiło z pamięci wspomnienia o oczach, które już przecież znałem. Zatrzymałem się tak gwałtownie, jakby rzucono na mnie zaklęcie Petrificus Totalus, zastygłem w bezruchu, zaciskając zęby.
W przeciągu kilkuletniej pracy jako auror zdążyłem aresztować, przesłuchiwać, wtrącać do Azkabanu naprawdę wielu czarnoksiężników. Kobiet, mężczyzn, starych i młodych, bardziej charakterystycznych lub takich, na których w życiu nie zwróciłbym uwagi na ulicy. Pamiętałem chyba wszystkich. Niektórych bardziej, innych mniej. Śledztwo przeciwko kobiecie o nazwisku Irina Vablatsky prowadziłem jednak kilka miesięcy wcześniej, nie wiedziałem, dlaczego nie zorientowałem się od razu, że mam do czynienia z jej krewną. Zbyt młodą na siostrę, może córkę? Miały te same oczy.
Wiedziałem już dlaczego nie okazała strachu, gdy mówiła o rzucanych czarnoksięskich klątwach, dlaczego była tak niechętna, prawie opryskliwa. Nie powinienem był oceniać córki przez grzechy matki, lecz postawa młodej Sybilli przemawiała za prawdziwością porzekadła niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Zastanawiałem się nad wymalowanym na jej twarzy zdziwieniem, wrogością w spojrzeniu, kiedy mnie ujrzała. Nie wiedziała, nie miała prawa przecież wiedzieć, że to właśnie ja doprowadziłem Irinę Vablatsky przed Wizengamot, w skutek czego została skazana na Azkaban. Takie informacje nie były dostępne dla czarodziejów spoza Biura Aurorów.
Coś w jej wzroku nie dawało mi spokoju.
Spojrzałem jeszcze raz na przekrzywioną cyfrę cztery na drzwiach. Bezwiednie uniosłem dłoń, by ją wyprostować. Nie mogłem oprzeć się przeczuciu, że nie było nasze ostatnie spotkanie – jeśli odziedziczyła po matce coś więcej niż oczy i urodę, spotkamy się z całą pewnością.
Nie trwoniłem więcej czasu, podążyłem korytarzem w kierunku schodów, prowadzących na dół. Musiałem odnaleźć Ślepego Joe, Noah i statek, mający coś wspólnego z Persefoną, to było dziś moim celem.
zt.
– Persefona to bohaterka greckiego mitu, bardziej prawdopodobne, że chodziło o statek – odpowiedziałem, uznając tę informację za istotną. Z tego co było mi wiadomo statki nierzadko nosiły kobiece imiona. Zwłaszcza te należące do bohaterek opowieści, legend i mitów. Nie mniej ważne były wymienione przez Sybillę imiona. Poprzedni świadek, jej sąsiad, nie znał ich. To było już wiele jak na Parszywego Pasażera. Sądziłem, że odnalezienie mężczyzn będzie już jedynie kwestią czasu.
Nie spodziewałem się po dziewczynie, wróżbitce i śpiewaczce, innej odpowiedzi. Zgadzało się to z informacjami, które już zdążyłem uzyskać, a także moim wyobrażeniem o młódkach w takich miejscach jak Parszywy Pasażer. Rzadko która kobieta brała udział w podobnych awanturach i bójkach, jednakże żadna nie czyniła też nic, by choć je powstrzymać. Nie starały się przemówić awanturnikom do rozsądku, zażegnać konflikt spokojem i głosem rozsądku. Nie wzywały też pomocy, magicznej policji, innych służb. Być może schowała się ze strachu, którego teraz starała się nie okazywać, może po prostu nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Po beznamiętnej minie przypuszczałem, że to drugie.
Obojętność była przyzwoleniem na przemoc. Tego nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć. Jak można było stać i patrzeć, gdy drugi człowiek czynił krzywdę drugiego? Jak można wtedy było odwracać spojrzenie, udając, że się nie widzi? Być może właśnie na to wróżbitka powinna otworzyć swoje trzecie oko. O ile oczywiście naprawdę je miała.
Wiedziałem, że bynajmniej nie odczuwa choćby odrobiny żalu przez to, że nie jest w stanie rzucić mocniejszego Lumos na zdarzenia z ostatniej nocy. Uniosłem brodę wyżej, prychając pod nosem, ni to śmiechem, ni z oburzenia. Nie odwróciłem wzroku, gdy spojrzała na mnie śmiało, szukając reakcji na swe nieprawdziwe słowa.
– Mnie także jest przykro, panno Vablatsky, tym bardziej, gdy panienka tak nieudolnie kłamie – odpowiedziałem szczerze. W cokolwiek teraz ze mną pogrywała, nie miałem zamiaru brać w tym udziału. Czy wyłożenie kart na stół miało wprawić ją w zmieszanie, czy wprost przeciwnie – czy we wróżbitce wstydu nie było za grosz?
– Jeśli będę miał więcej pytań, skontaktuję się z panną. Wybiera się panienka gdzieś, czy wynajmuje pokój na dłużej? – Rzeczy osobistych w komnacie nie było wiele, ale wyglądała, jakby się tu zadomowiła, przyjmowała klientów. – Może się okazać, że zostanie panna wezwana do sądu, jeśli dojdzie do procesu – zastrzegłem. Miałem nadzieję, że nie muszę powtarzać, że stawienie się na wezwanie Biura Aurorów jest obowiązkiem, nie wyborem. – Na tę chwilę to chyba wszystko.
Uśmiechnąłem się lekko, może kpiąco, świadom, że moje ostatnie słowa z pewnością przyniosą jej chociaż ulgę, jeśli nie radość. Pióro przestało skrobać po pergaminie, skórzany notes zamknął się i sam trafił do mojej dłoni. Schowałem go za pazuchę, do wewnętrznej kieszeni szaty, po czym uniosłem rękę do kapelusza, żegnając się z kobietą.
– Do widzenia, panno Vablatsky – pożegnałem się z nią uprzejmie, kierując kroki w stronę drzwi.
Dopiero, gdy zamknęły się za mną głośniej niż powinny, z premedytacją powtarzane nazwisko wyłowiło z pamięci wspomnienia o oczach, które już przecież znałem. Zatrzymałem się tak gwałtownie, jakby rzucono na mnie zaklęcie Petrificus Totalus, zastygłem w bezruchu, zaciskając zęby.
W przeciągu kilkuletniej pracy jako auror zdążyłem aresztować, przesłuchiwać, wtrącać do Azkabanu naprawdę wielu czarnoksiężników. Kobiet, mężczyzn, starych i młodych, bardziej charakterystycznych lub takich, na których w życiu nie zwróciłbym uwagi na ulicy. Pamiętałem chyba wszystkich. Niektórych bardziej, innych mniej. Śledztwo przeciwko kobiecie o nazwisku Irina Vablatsky prowadziłem jednak kilka miesięcy wcześniej, nie wiedziałem, dlaczego nie zorientowałem się od razu, że mam do czynienia z jej krewną. Zbyt młodą na siostrę, może córkę? Miały te same oczy.
Wiedziałem już dlaczego nie okazała strachu, gdy mówiła o rzucanych czarnoksięskich klątwach, dlaczego była tak niechętna, prawie opryskliwa. Nie powinienem był oceniać córki przez grzechy matki, lecz postawa młodej Sybilli przemawiała za prawdziwością porzekadła niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Zastanawiałem się nad wymalowanym na jej twarzy zdziwieniem, wrogością w spojrzeniu, kiedy mnie ujrzała. Nie wiedziała, nie miała prawa przecież wiedzieć, że to właśnie ja doprowadziłem Irinę Vablatsky przed Wizengamot, w skutek czego została skazana na Azkaban. Takie informacje nie były dostępne dla czarodziejów spoza Biura Aurorów.
Coś w jej wzroku nie dawało mi spokoju.
Spojrzałem jeszcze raz na przekrzywioną cyfrę cztery na drzwiach. Bezwiednie uniosłem dłoń, by ją wyprostować. Nie mogłem oprzeć się przeczuciu, że nie było nasze ostatnie spotkanie – jeśli odziedziczyła po matce coś więcej niż oczy i urodę, spotkamy się z całą pewnością.
Nie trwoniłem więcej czasu, podążyłem korytarzem w kierunku schodów, prowadzących na dół. Musiałem odnaleźć Ślepego Joe, Noah i statek, mający coś wspólnego z Persefoną, to było dziś moim celem.
zt.
becomes law
resistance
becomes duty
| 28 grudnia
Tej nocy spała niespokojnie; nie ze względu na wizje – jej sny, niewyraźne i urywane, pozbawione były jakiegokolwiek głębszego przekazu – ale coś zdawało się wypełniać jej ciało nieokreślonym napięciem, raz po raz wybudzającym ją krótkich, nieprzynoszących wytchnienia drzemek. Miała wrażenie, że było jej zbyt ciepło i zbyt duszno, zupełnie jakby w zatęchłym pokoju w Parszywym Pasażerze brakowało powietrza. Z dołu, z głównej sali, dobiegało do niej raz po raz donośne stukanie kufli i podnoszące się wyżej głosy pijanych mężczyzn, ostatnich, niedających się wyprosić klientów lokalu; na ogół taki hałas jej nie przeszkadzał, czy raczej – stanowił łatwy do zignorowania szum portowej rzeczywistości, kołyszący ją w objęcia snu tak samo skutecznie, jak w domu matki kołysały ją dźwięki lasu. Tym razem jednak natarczywe głosy jej wadziły, wprawiały w irytację, prawie wyciągając z zaciśniętych ust sfrustrowane prychnięcie.
Pogodziła się z perspektywą nieprzespanej nocy dopiero nad ranem, gdy odgrodzona kotarą część jej pokoju wypełniła się szarawym półmrokiem; odrzuciła ze złością cienki pled, schodząc następnie ze skromnego, twardego łóżka, i podchodząc do brudnego okna. Przez chwilę walczyła z wypaczoną od wilgoci okiennicą, w końcu jednak udało jej się otworzyć ją na oścież krótkim szarpnięciem; zawiasy jęknęły, ale wytrzymały, a w Sybillę uderzył podmuch powietrza – nietypowo jak na doki świeżego, tchnącego jakąś dziwną, trudną do uchwycenia wonią, mieszającą się ze zwyczajnym zapachem ryb i wilgoci. Ubrana zaledwie w koszulę, zadrżała, ale nie wycofała się, oddychając głęboko; uniosła spojrzenie wyżej, ku niewidocznemu, zasnutemu mgłą niebu – i wydało jej się, że zza oparów przebija się błękitnawe światło, nienaturalne, dziwne; budzące w niej uczucia, o których już od dawna nie pamiętała.
A później zaczął padać deszcz: pierwsze krople najpierw usłyszała, zanim je poczuła, uderzające twardo w drewniany parapet; następna fala wdarła się z kolei do środka, po chwili mieszając się z gradem. Jasne, lodowe odłamki zaatakowały ścianę budynku i betonowy chodnik piętro niżej, wypełniając uszy dziewczyny chaotyczną kakofonią; nie była pewna, czy podobała jej się ta pieśń, ale wpatrywała się w zjawisko jak zahipnotyzowana, otrząsając się, gdy jeden z lodowych fragmentów wpadł do środka. Zrobiła krok do tyłu, schylając się, by podnieść go z drewnianej podłogi; wydawał się lśnić, bijąc światłem i ciepłem, a chociaż zdrowy rozsądek i przezorność podpowiadały zostawienie go tam, gdzie upadł, to jej chude palce i tak chwyciły za ostre krawędzie. Przyciągnęła go do siebie, chcąc przyjrzeć mu się z bliska – i z fascynacją obserwując, jak zmienia się na jej oczach.
Tej nocy spała niespokojnie; nie ze względu na wizje – jej sny, niewyraźne i urywane, pozbawione były jakiegokolwiek głębszego przekazu – ale coś zdawało się wypełniać jej ciało nieokreślonym napięciem, raz po raz wybudzającym ją krótkich, nieprzynoszących wytchnienia drzemek. Miała wrażenie, że było jej zbyt ciepło i zbyt duszno, zupełnie jakby w zatęchłym pokoju w Parszywym Pasażerze brakowało powietrza. Z dołu, z głównej sali, dobiegało do niej raz po raz donośne stukanie kufli i podnoszące się wyżej głosy pijanych mężczyzn, ostatnich, niedających się wyprosić klientów lokalu; na ogół taki hałas jej nie przeszkadzał, czy raczej – stanowił łatwy do zignorowania szum portowej rzeczywistości, kołyszący ją w objęcia snu tak samo skutecznie, jak w domu matki kołysały ją dźwięki lasu. Tym razem jednak natarczywe głosy jej wadziły, wprawiały w irytację, prawie wyciągając z zaciśniętych ust sfrustrowane prychnięcie.
Pogodziła się z perspektywą nieprzespanej nocy dopiero nad ranem, gdy odgrodzona kotarą część jej pokoju wypełniła się szarawym półmrokiem; odrzuciła ze złością cienki pled, schodząc następnie ze skromnego, twardego łóżka, i podchodząc do brudnego okna. Przez chwilę walczyła z wypaczoną od wilgoci okiennicą, w końcu jednak udało jej się otworzyć ją na oścież krótkim szarpnięciem; zawiasy jęknęły, ale wytrzymały, a w Sybillę uderzył podmuch powietrza – nietypowo jak na doki świeżego, tchnącego jakąś dziwną, trudną do uchwycenia wonią, mieszającą się ze zwyczajnym zapachem ryb i wilgoci. Ubrana zaledwie w koszulę, zadrżała, ale nie wycofała się, oddychając głęboko; uniosła spojrzenie wyżej, ku niewidocznemu, zasnutemu mgłą niebu – i wydało jej się, że zza oparów przebija się błękitnawe światło, nienaturalne, dziwne; budzące w niej uczucia, o których już od dawna nie pamiętała.
A później zaczął padać deszcz: pierwsze krople najpierw usłyszała, zanim je poczuła, uderzające twardo w drewniany parapet; następna fala wdarła się z kolei do środka, po chwili mieszając się z gradem. Jasne, lodowe odłamki zaatakowały ścianę budynku i betonowy chodnik piętro niżej, wypełniając uszy dziewczyny chaotyczną kakofonią; nie była pewna, czy podobała jej się ta pieśń, ale wpatrywała się w zjawisko jak zahipnotyzowana, otrząsając się, gdy jeden z lodowych fragmentów wpadł do środka. Zrobiła krok do tyłu, schylając się, by podnieść go z drewnianej podłogi; wydawał się lśnić, bijąc światłem i ciepłem, a chociaż zdrowy rozsądek i przezorność podpowiadały zostawienie go tam, gdzie upadł, to jej chude palce i tak chwyciły za ostre krawędzie. Przyciągnęła go do siebie, chcąc przyjrzeć mu się z bliska – i z fascynacją obserwując, jak zmienia się na jej oczach.
it's not the fall that kills you;
it's the sudden stop at the end
it's the sudden stop at the end
Sybilla Vablatsky
Zawód : wróżbitka
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with darkness
dripping off her shoulders;
I've seen ghosts
brighter than her soul
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Widziałem siatkę żył ukrytą pod bladą skórą kobiety, zasinienia na nadgarstkach, gdy tasowała karty, błysk zielonych oczu, kiedy rzucała w moją stronę uważne spojrzenia. Nie na długo, nie odwzajemniła mojego bacznego przyglądania się, choć mrowienie na karku kazało mi sądzić, że nie jestem wcale mniej skrupulatnie analizowany. Wierzyłem w swoją umiejętność rozpoznawania wieszczek, byłem przekonany, że w spojrzeniu każdej skrywała się straszna wiedza, ciężar przyszłości, który odbijał swój ślad na ich twarzach ukrywając się w chwilowych grymasach i nieuchwytnych błyskach oczu. Wiedzieć, że rozmawia się z kimś, kto niebawem umrze, że siedzi się naprzeciw żywego jeszcze przez chwilę trupa - trudno oddać to słowami, ale to zostawia piętno. Które można zauważyć, jeśli się wie, czego szukać. A ja wierzyłem, że wiedziałem.
- Nie wiem, zapytajmy kart? - Spojrzałem na talię tarota splatając ze sobą palce dłoni. Los Białorusinki zdawał się zupełnie kobiety nie interesować, więc i ja zaniechałem drążenia tematu. Ważne było to, jak mnie znalazła i dlaczego, nie jak skończyła. W tym ostatnim byliśmy nad wyraz zgodni. Rodowe pamiątki, zagubienie, pomoc, pech, a może fatum, cokolwiek działo się z nią teraz, cokolwiek działo się z nią zanim odwiedziła wieszczkę, nie miało znaczenia. Wróżbitka, kimkolwiek w rzeczywistości nie była, albo nie grzeszyła inteligencją, albo naprawdę potrafiła zabić w sobie empatię i współczucie, gdy było jej to na rękę. Idealny mechanizm przetrwania - wyzbyć się uczuć i myśli, które przeszkadzałyby nam w osiągnięciu spokoju ducha. Odpowiednia doza apatii, żeby nie musieć żałować tego, co zrobiliśmy, by przetrwać. Potrafiłem to sobie wyobrazić, zrozumieć nawet, w więzieniu odcięcie się od wszystkiego było jednym ze sposobów na jego przetrwanie, ale ja byłem człowiekiem emocji. Zawsze lubiłem czuć wolność, szczęście, nienawiść, żal. W odpowiednich proporcjach, bez popadania w skrajności, ale i bez odcinania się od nich na dobre. Nie żałowałem bardziej niż to konieczne Białorusinki, której przeznaczeniem stała się śmierć, pragmatyzm jednak nie pozwalał mi na zostawienie jej przy życiu i rozpamiętywanie jej śmierci zbyt długo.
- To wygodne - przyznałem, z umiarkowanym uznaniem w głosie. Wcale nie kpiłem ze słów kobiety, wytrzymując jej intensywne spojrzenie. - Sprzedać ludziom wiedzę dla nich nieprzeznaczoną i powiedzieć, że ich sprawą jest to, co z nią zrobią. Ale oboje wiemy, że nikt jej nie zignoruje, to wbrew ludzkiej naturze, prawda? A jednak nie jest już naszą winą, że zrobili to, czego nie powinni. Dostali tylko środki, nie musieli z nich skorzystać, zabija ich głupota, a nie to, że dowiedzieli się czegoś, czego lepiej żeby nie widzieli. Byli po prostu za słabi, by to znieść. Ale nie możesz przecież odpowiadać za cudze słabości, czyż nie? - Wyjaśniłem bez złośliwości w głosie. W gruncie rzeczy na tym polegało życie, także moje. Nie brałem na siebie odpowiedzialności za to, co robili moi klienci, gdy ja otwierałem przed nimi możliwości. Zawsze mogli je porzucić. Nigdy tego nie robili. Ale to nie miało znaczenia - decyzja wciąż była ich, nie ja kierowałem ich ręką.
Przewidywanie przyszłości. To były słabe tłumaczenia. Ale zwykle dobrze radziłem sobie z rozpoznawaniem kłamstwa. I wcale nie odnosiłem wrażenie, jakoby kobieta próbowała mnie oszukać. Odwróciłem na chwilę wzrok, biorąc głębszy wdech, patrząc w okno, myśląc. Jeżeli spotkałem właśnie kolejną wieszczkę, byłem przeklęty. Przyciągałem je ja, czy one mnie? A może krew mojej matki, która przepływała wciąż przez moje żyły, nie obdarzając żadnymi zdolnościami mnie, za to przekazując je moim synom.
- To nie kwestia tego czy chcę w swoją odpowiedź wierzyć, czy nie - wróciłem do kobiety spojrzeniem - Nieczęsto spotyka się prawdziwe wieszczki. Szczególnie w Parszywym Pasażerze, większość tych, które twierdzą, że widzą przyszłość, oszukuje - wzruszyłem ramionami pewien, że siedząca naprzeciw musiała o tym wiedzieć, nie była to żadna tajemnica. - I doskonale też zapewne zdajesz sobie sprawę z tego, że gdy ktoś zostaje znaleziony na Nokturnie przez kogoś obcego, powołującego się na wróżkę, może być zaniepokojony - bo owszem, widzenie przyszłości było wygodną, ale niezwykle mało prawdopodobną prawdą. Inną zaś była zdrada. Ktoś musiał powiedzieć, gdzie można mnie znaleźć i o ile nie była to specjalna tajemnica dla tych, którzy wiedzieli, gdzie szukać, nie powinna być łatwo dostępna dla każdego innego. Nie po to mieszkałem na Nokturnie, żeby odwiedzali mnie obcy. Nie kłamałem wyjawiając więc powody swoich wątpliwości i niewątpliwego zdumienia, które ogarnęło mnie, gdy znalazłem na progu Białorusinkę. Każdy byłby zdziwiony. Szczególnie, jeśli chodziło o Gwiezdnego Proroka i o to, co się w nim działo.
- Nieważne kim była, już nie będzie sprawiać problemów - machnąłem od niechcenia dłonią, ona już rzeczywiście nie miała znaczenia. - A jeśli to jakoś wyrównuje szalę, ja też nie mam pojęcia kim jesteś - dlatego też fakt, że znalazła mnie bez problemu był tak niepokojący. - Ale nie ma powodów, żeby nie zachować się jak cywilizowani ludzie, prawda? Ignotus Mulciber - przyłożyłem palce do piersi, głową wykonując lekki ukłon. A gdy ją podniosłem, zawiesiłem dłoń nad talią kart. Stuknąłem wskazującym palcem w jej szczyt i z uśmiechem oczekiwania na twarzy ponownie odsunąłem się nieco od stołu, dotykając plecami oparcia krzesła, które zajmowałem.
- Nie wiem, zapytajmy kart? - Spojrzałem na talię tarota splatając ze sobą palce dłoni. Los Białorusinki zdawał się zupełnie kobiety nie interesować, więc i ja zaniechałem drążenia tematu. Ważne było to, jak mnie znalazła i dlaczego, nie jak skończyła. W tym ostatnim byliśmy nad wyraz zgodni. Rodowe pamiątki, zagubienie, pomoc, pech, a może fatum, cokolwiek działo się z nią teraz, cokolwiek działo się z nią zanim odwiedziła wieszczkę, nie miało znaczenia. Wróżbitka, kimkolwiek w rzeczywistości nie była, albo nie grzeszyła inteligencją, albo naprawdę potrafiła zabić w sobie empatię i współczucie, gdy było jej to na rękę. Idealny mechanizm przetrwania - wyzbyć się uczuć i myśli, które przeszkadzałyby nam w osiągnięciu spokoju ducha. Odpowiednia doza apatii, żeby nie musieć żałować tego, co zrobiliśmy, by przetrwać. Potrafiłem to sobie wyobrazić, zrozumieć nawet, w więzieniu odcięcie się od wszystkiego było jednym ze sposobów na jego przetrwanie, ale ja byłem człowiekiem emocji. Zawsze lubiłem czuć wolność, szczęście, nienawiść, żal. W odpowiednich proporcjach, bez popadania w skrajności, ale i bez odcinania się od nich na dobre. Nie żałowałem bardziej niż to konieczne Białorusinki, której przeznaczeniem stała się śmierć, pragmatyzm jednak nie pozwalał mi na zostawienie jej przy życiu i rozpamiętywanie jej śmierci zbyt długo.
- To wygodne - przyznałem, z umiarkowanym uznaniem w głosie. Wcale nie kpiłem ze słów kobiety, wytrzymując jej intensywne spojrzenie. - Sprzedać ludziom wiedzę dla nich nieprzeznaczoną i powiedzieć, że ich sprawą jest to, co z nią zrobią. Ale oboje wiemy, że nikt jej nie zignoruje, to wbrew ludzkiej naturze, prawda? A jednak nie jest już naszą winą, że zrobili to, czego nie powinni. Dostali tylko środki, nie musieli z nich skorzystać, zabija ich głupota, a nie to, że dowiedzieli się czegoś, czego lepiej żeby nie widzieli. Byli po prostu za słabi, by to znieść. Ale nie możesz przecież odpowiadać za cudze słabości, czyż nie? - Wyjaśniłem bez złośliwości w głosie. W gruncie rzeczy na tym polegało życie, także moje. Nie brałem na siebie odpowiedzialności za to, co robili moi klienci, gdy ja otwierałem przed nimi możliwości. Zawsze mogli je porzucić. Nigdy tego nie robili. Ale to nie miało znaczenia - decyzja wciąż była ich, nie ja kierowałem ich ręką.
Przewidywanie przyszłości. To były słabe tłumaczenia. Ale zwykle dobrze radziłem sobie z rozpoznawaniem kłamstwa. I wcale nie odnosiłem wrażenie, jakoby kobieta próbowała mnie oszukać. Odwróciłem na chwilę wzrok, biorąc głębszy wdech, patrząc w okno, myśląc. Jeżeli spotkałem właśnie kolejną wieszczkę, byłem przeklęty. Przyciągałem je ja, czy one mnie? A może krew mojej matki, która przepływała wciąż przez moje żyły, nie obdarzając żadnymi zdolnościami mnie, za to przekazując je moim synom.
- To nie kwestia tego czy chcę w swoją odpowiedź wierzyć, czy nie - wróciłem do kobiety spojrzeniem - Nieczęsto spotyka się prawdziwe wieszczki. Szczególnie w Parszywym Pasażerze, większość tych, które twierdzą, że widzą przyszłość, oszukuje - wzruszyłem ramionami pewien, że siedząca naprzeciw musiała o tym wiedzieć, nie była to żadna tajemnica. - I doskonale też zapewne zdajesz sobie sprawę z tego, że gdy ktoś zostaje znaleziony na Nokturnie przez kogoś obcego, powołującego się na wróżkę, może być zaniepokojony - bo owszem, widzenie przyszłości było wygodną, ale niezwykle mało prawdopodobną prawdą. Inną zaś była zdrada. Ktoś musiał powiedzieć, gdzie można mnie znaleźć i o ile nie była to specjalna tajemnica dla tych, którzy wiedzieli, gdzie szukać, nie powinna być łatwo dostępna dla każdego innego. Nie po to mieszkałem na Nokturnie, żeby odwiedzali mnie obcy. Nie kłamałem wyjawiając więc powody swoich wątpliwości i niewątpliwego zdumienia, które ogarnęło mnie, gdy znalazłem na progu Białorusinkę. Każdy byłby zdziwiony. Szczególnie, jeśli chodziło o Gwiezdnego Proroka i o to, co się w nim działo.
- Nieważne kim była, już nie będzie sprawiać problemów - machnąłem od niechcenia dłonią, ona już rzeczywiście nie miała znaczenia. - A jeśli to jakoś wyrównuje szalę, ja też nie mam pojęcia kim jesteś - dlatego też fakt, że znalazła mnie bez problemu był tak niepokojący. - Ale nie ma powodów, żeby nie zachować się jak cywilizowani ludzie, prawda? Ignotus Mulciber - przyłożyłem palce do piersi, głową wykonując lekki ukłon. A gdy ją podniosłem, zawiesiłem dłoń nad talią kart. Stuknąłem wskazującym palcem w jej szczyt i z uśmiechem oczekiwania na twarzy ponownie odsunąłem się nieco od stołu, dotykając plecami oparcia krzesła, które zajmowałem.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 2 • 1, 2
Część otwarta