Pokój gościnny
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój gościnny
Jeśli nie masz się gdzie podziać tej nocy, to dobrze trafiłeś. Tylko uwaga! Ilość ludzi na metr kwadratowy przechodzi tu czasem najśmielsze oczekiwania.
Nie miała pojęcia, co się stało. Jeszcze nie widziała dzisiejszego Proroka. Nie wiedziała, że to, co do tej pory brała za ciemne chmury kłębiące się na horyzoncie, stało się faktem. Nie chciała tego. Dobrze funkcjonowało jej się w takim świecie, w jakim wyrosła. Nie pragnęła zmian, a już na pewno nie tych na gorsze. Nie chciała się bać, a jedynie żyć spokojnie swoim życiem. Ale pewnie niedługo miała się dowiedzieć. Pewnie pozna wieści gdy tylko dotrze do Londynu lub już w drodze do niego, bo pewnie w Błędnym Rycerzu będą już krążyć wieści.
Jocelyn nie znała takiego życia i nie pragnęła go, mimo wszystko była dość wygodnicka. Dorastała w domu w spokojnej okolicy, z rodzicami i rodzeństwem. Rzadko ktoś do nich przychodził, a jeśli już, to zwykle było to raczej sztywne towarzystwo. Nawet w Hogwarcie nie była cały czas otoczona ludźmi, bo zwykle unikała tłocznych miejsc. Najczęściej można było ją spotkać w bibliotece i tego typu zakątkach, samotną lub w towarzystwie siostry bliźniaczki, która była jej bliska jak nikt inny. W tak wielkim zamku nie było trudno znaleźć samotnego i cichego miejsca. Krukoni nie byli zresztą tak głośni i wszędobylscy jak Gryfoni, bo woleli się uczyć i w pokoju wspólnym bardzo częstym widokiem byli ludzie pochyleni nad podręcznikami lub grający w czarodziejskie szachy. Łatwo było być tam indywidualistą baczącym przede wszystkim na siebie i własny rozwój. Grono bliższych przyjaciół Josie nigdy nie było więc liczne.
Słysząc jego słowa, skinęła głową.
- W rzeczy samej – potwierdziła. – Ale w szlachetnych rodach jest jeszcze trudniej. Te dziewczęta nie mają zbyt wiele swobody – dodała lakonicznie, lekko się rumieniąc i wiedząc, że ona też nie miała jej zbyt wiele, ale na pewno więcej niż dziewczęta z konserwatywnych rodzin, nawet jeśli nie mogła nosić tak pięknych sukien ani pławić się w luksusach. Nie lubiła dużo mówić o sobie, ale nagle poczuła potrzebę sprostowania, że wcale nie jest szlachcianką i nie chciała, by ją za taką miał, bo wiedziała, że to byłoby mylne i naciągane wyobrażenie, czyniące ją kimś więcej, niż była w rzeczywistości. To jej matka była prawdziwą damą. Pozostała nią nawet po utracie nazwiska i opuszczeniu rodowego pałacu. To Thea pragnęła nauczyć ją etykiety i stworzyć z niej dobry materiał na przyszłą żonę. To Thea nie pozwalała jej się bawić jak normalne dzieci, zamiast tego ucząc tańca balowego, historii starych rodów i innych tego typu rzeczy. To jej ambicje Jocelyn musiała spełniać, by zasłużyć na uwagę i coś, co uważała za troskę. Przez to całe wychowanie Jocelyn była pogubiona i nie wiedziała, jakie jest jej właściwe miejsce w świecie. Nie widziała go ani w wyższych sferach ani wśród zwyczajnych ludzi, od zawsze zawieszona pomiędzy, nie czująca się w pełni częścią ani jednych, ani drugich. Matka uczyła ją, że mugolacy i mugole są gorsi, że liczą się przede wszystkim czarodzieje o szlachetnej lub czystej krwi. Jak więc miała odnaleźć się w świecie, nie znając swego prawdziwego miejsca w nim? Wewnętrzne rozdarcie dawało jej się we znaki coraz bardziej.
Niemniej jednak nawet nie będąc szlachcianką nosiła głowę zbyt wysoko, żeby mieć do czynienia z takimi wiejskimi czynnościami, jak karmienie zwierząt i dojenie krów. Przecież nawet w jej domu sprzątał i przygotowywał jedzenie mały skrzaci sługa, więc wychodziła z założenia, że takie zajęcia jej nie przystoją.
- A może kopnąć? – zapytała z konsternacją. Sama nie wiedziałaby, jak się z takim stworzeniem obchodzić i nie chciała spróbować, bo nie uchodziło. – Nie, wolę nie. Nie pasuje – odmówiła więc kategorycznie. Dobrze, że jej matka nie posiadała zdolności legilimencji, bo dostałaby zawału już widząc Jocelyn w takim miejscu. Ale nawet z dala od domu i matki musiała trzymać się pewnych zasad, już i tak sporo ich nagięła, rozmawiając tak poufale z kimś, z kim jej matka na pewno nie pozwoliłaby jej się zadawać. Johnatan wydawał się wzorcowym przykładem mężczyzny, od którego Thea nakazałaby jej się trzymać z daleka. Poczuła wyrzuty sumienia, że łamała zasady, ale potem zadała sobie pytanie, czy faktycznie była z tego powodu nieszczęśliwa. Chyba nie, bo mogła doświadczyć posmaku odrobiny wolności i odmienności od tego, co miała na co dzień.
- Czym zajmujesz się na co dzień poza karmieniem zwierząt i wałęsaniem się po dziwnych miejscach? – zapytała nagle. Mgliście pamiętała, że jak uciekali przez doki wspominał, że był żeglarzem. Była ciekawa, ile w tym prawdy, choć z drugiej strony, jeśli zajmował się czymś nielegalnym, to chyba wolała nie wiedzieć. – Nawet nie pamiętam cię ze szkoły, choć chyba nie możesz być ode mnie dużo starszy. – Próbowała sobie jednak przypomnieć, czy kojarzyła takie nazwisko. Raczej na pewno nie był w Ravenclawie, wtedy miałaby większe szanse kojarzenia go.
Jocelyn nie znała takiego życia i nie pragnęła go, mimo wszystko była dość wygodnicka. Dorastała w domu w spokojnej okolicy, z rodzicami i rodzeństwem. Rzadko ktoś do nich przychodził, a jeśli już, to zwykle było to raczej sztywne towarzystwo. Nawet w Hogwarcie nie była cały czas otoczona ludźmi, bo zwykle unikała tłocznych miejsc. Najczęściej można było ją spotkać w bibliotece i tego typu zakątkach, samotną lub w towarzystwie siostry bliźniaczki, która była jej bliska jak nikt inny. W tak wielkim zamku nie było trudno znaleźć samotnego i cichego miejsca. Krukoni nie byli zresztą tak głośni i wszędobylscy jak Gryfoni, bo woleli się uczyć i w pokoju wspólnym bardzo częstym widokiem byli ludzie pochyleni nad podręcznikami lub grający w czarodziejskie szachy. Łatwo było być tam indywidualistą baczącym przede wszystkim na siebie i własny rozwój. Grono bliższych przyjaciół Josie nigdy nie było więc liczne.
Słysząc jego słowa, skinęła głową.
- W rzeczy samej – potwierdziła. – Ale w szlachetnych rodach jest jeszcze trudniej. Te dziewczęta nie mają zbyt wiele swobody – dodała lakonicznie, lekko się rumieniąc i wiedząc, że ona też nie miała jej zbyt wiele, ale na pewno więcej niż dziewczęta z konserwatywnych rodzin, nawet jeśli nie mogła nosić tak pięknych sukien ani pławić się w luksusach. Nie lubiła dużo mówić o sobie, ale nagle poczuła potrzebę sprostowania, że wcale nie jest szlachcianką i nie chciała, by ją za taką miał, bo wiedziała, że to byłoby mylne i naciągane wyobrażenie, czyniące ją kimś więcej, niż była w rzeczywistości. To jej matka była prawdziwą damą. Pozostała nią nawet po utracie nazwiska i opuszczeniu rodowego pałacu. To Thea pragnęła nauczyć ją etykiety i stworzyć z niej dobry materiał na przyszłą żonę. To Thea nie pozwalała jej się bawić jak normalne dzieci, zamiast tego ucząc tańca balowego, historii starych rodów i innych tego typu rzeczy. To jej ambicje Jocelyn musiała spełniać, by zasłużyć na uwagę i coś, co uważała za troskę. Przez to całe wychowanie Jocelyn była pogubiona i nie wiedziała, jakie jest jej właściwe miejsce w świecie. Nie widziała go ani w wyższych sferach ani wśród zwyczajnych ludzi, od zawsze zawieszona pomiędzy, nie czująca się w pełni częścią ani jednych, ani drugich. Matka uczyła ją, że mugolacy i mugole są gorsi, że liczą się przede wszystkim czarodzieje o szlachetnej lub czystej krwi. Jak więc miała odnaleźć się w świecie, nie znając swego prawdziwego miejsca w nim? Wewnętrzne rozdarcie dawało jej się we znaki coraz bardziej.
Niemniej jednak nawet nie będąc szlachcianką nosiła głowę zbyt wysoko, żeby mieć do czynienia z takimi wiejskimi czynnościami, jak karmienie zwierząt i dojenie krów. Przecież nawet w jej domu sprzątał i przygotowywał jedzenie mały skrzaci sługa, więc wychodziła z założenia, że takie zajęcia jej nie przystoją.
- A może kopnąć? – zapytała z konsternacją. Sama nie wiedziałaby, jak się z takim stworzeniem obchodzić i nie chciała spróbować, bo nie uchodziło. – Nie, wolę nie. Nie pasuje – odmówiła więc kategorycznie. Dobrze, że jej matka nie posiadała zdolności legilimencji, bo dostałaby zawału już widząc Jocelyn w takim miejscu. Ale nawet z dala od domu i matki musiała trzymać się pewnych zasad, już i tak sporo ich nagięła, rozmawiając tak poufale z kimś, z kim jej matka na pewno nie pozwoliłaby jej się zadawać. Johnatan wydawał się wzorcowym przykładem mężczyzny, od którego Thea nakazałaby jej się trzymać z daleka. Poczuła wyrzuty sumienia, że łamała zasady, ale potem zadała sobie pytanie, czy faktycznie była z tego powodu nieszczęśliwa. Chyba nie, bo mogła doświadczyć posmaku odrobiny wolności i odmienności od tego, co miała na co dzień.
- Czym zajmujesz się na co dzień poza karmieniem zwierząt i wałęsaniem się po dziwnych miejscach? – zapytała nagle. Mgliście pamiętała, że jak uciekali przez doki wspominał, że był żeglarzem. Była ciekawa, ile w tym prawdy, choć z drugiej strony, jeśli zajmował się czymś nielegalnym, to chyba wolała nie wiedzieć. – Nawet nie pamiętam cię ze szkoły, choć chyba nie możesz być ode mnie dużo starszy. – Próbowała sobie jednak przypomnieć, czy kojarzyła takie nazwisko. Raczej na pewno nie był w Ravenclawie, wtedy miałaby większe szanse kojarzenia go.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
- I nie brakuje im wolności? - unoszę wysoko obie brwi. Pieniądze pewnie potrafiły zastąpić niejedno, ale chyba nie umiałyby mi wynagrodzić zamknięcia w wieży, nawet jeśli cała zbudowana byłaby ze sztabek złota. Byłem materialistą i marzyłem o bogactwach, jednak dużo mocniej umiłowałem sobie przywileje wynikające z braku jakichkolwiek ograniczeń. Czułbym się jak dzikie zwierzę siłą wydarte z rodzinnych stron, zamknięte na sztucznych wybiegach, gdybym nie mógł choćby jutro wsiąść w pociąg i wyruszyć na drugą stronę Wysp Brytyjskich, albo gdzieś jeszcze dalej!
- Może. - kiwam głową - Ale wydaje się spokojna. - unoszę spojrzenie z wiadra prawie już zapełnionego mlekiem, na samą krowę i przesuwam jedną dłonią po jej boku, a później poklepuję ją delikatnie, stając na równych nogach i poprawiam spodnie, które zdążyły mi się nieznacznie zsunąć. Przytulam się jeszcze do Franki, bo zerka na mnie z niejaką zazdrością, a przeca wiadomo, że w tym lokalu to ona jest królową mojego serca. Poganiam zwierzynę, by złapały trochę słońca oraz świeżego powietrza w ten sierpniowy dzień i może żeby sobie pojadły soczystej, zielonej trawy, bo ktoś zdecydowanie powinien się zająć naszym trawnikiem - chaotycznym i dzikim.
- Czym się zajmuję? - zerkam na Jocelyn, mocno zaciskając palce na wiadrze z mlekiem, coby go nie zapomnieć zanieść do domu - Jestem żeglarzem. Jak akurat nie pływam to maluję... - albo kradnę, ale do tego już nie zamierzałem się przyznawać - A ty? Robisz coś oprócz bycia damą? I oprócz kompletnego nie znania się na mugolskich zwierzętach? - pytam z uśmiechem - Gryffindor 43-50. - ponownie kiwam głową, w drodze przekładając wiadro z jednej ręki do drugiej, bo takie to ciężkie, że już mi palce drętwieją - A na ile ci wyglądam? - ciekaw byłem po prostu czy się dobrze zakonserwowałem czy jednak zmarszczki, których sam nie widzę, dodają mi kilku lat?...
Ktośtam sobie paraduje wesoło wokół domu, więc macham na niego ręką i wrzeszczę żeby wziął jajka, tam w koszu, bo ja mam całe wiadro mleka - to z kolei odkładam obok schodów, a sam przysiadam na dolnym i sięgam po paczkę czarodziejskich papierosów, które ktoś tu zostawił. Chwytam jednego, resztę wyciągając w kierunku Jocelyn.
- Palisz? - pytam, zerkając na nią z dołu, a swojego pocieram delikatnie jednym palcem, tym samym odpalając i głęboko zaciągam się dymem, czując jak lekko łaskocze w płuca. Popielate języki wypuszczam nosem, w międzyczasie przeczesując palcami burzę włosów.
- Może. - kiwam głową - Ale wydaje się spokojna. - unoszę spojrzenie z wiadra prawie już zapełnionego mlekiem, na samą krowę i przesuwam jedną dłonią po jej boku, a później poklepuję ją delikatnie, stając na równych nogach i poprawiam spodnie, które zdążyły mi się nieznacznie zsunąć. Przytulam się jeszcze do Franki, bo zerka na mnie z niejaką zazdrością, a przeca wiadomo, że w tym lokalu to ona jest królową mojego serca. Poganiam zwierzynę, by złapały trochę słońca oraz świeżego powietrza w ten sierpniowy dzień i może żeby sobie pojadły soczystej, zielonej trawy, bo ktoś zdecydowanie powinien się zająć naszym trawnikiem - chaotycznym i dzikim.
- Czym się zajmuję? - zerkam na Jocelyn, mocno zaciskając palce na wiadrze z mlekiem, coby go nie zapomnieć zanieść do domu - Jestem żeglarzem. Jak akurat nie pływam to maluję... - albo kradnę, ale do tego już nie zamierzałem się przyznawać - A ty? Robisz coś oprócz bycia damą? I oprócz kompletnego nie znania się na mugolskich zwierzętach? - pytam z uśmiechem - Gryffindor 43-50. - ponownie kiwam głową, w drodze przekładając wiadro z jednej ręki do drugiej, bo takie to ciężkie, że już mi palce drętwieją - A na ile ci wyglądam? - ciekaw byłem po prostu czy się dobrze zakonserwowałem czy jednak zmarszczki, których sam nie widzę, dodają mi kilku lat?...
Ktośtam sobie paraduje wesoło wokół domu, więc macham na niego ręką i wrzeszczę żeby wziął jajka, tam w koszu, bo ja mam całe wiadro mleka - to z kolei odkładam obok schodów, a sam przysiadam na dolnym i sięgam po paczkę czarodziejskich papierosów, które ktoś tu zostawił. Chwytam jednego, resztę wyciągając w kierunku Jocelyn.
- Palisz? - pytam, zerkając na nią z dołu, a swojego pocieram delikatnie jednym palcem, tym samym odpalając i głęboko zaciągam się dymem, czując jak lekko łaskocze w płuca. Popielate języki wypuszczam nosem, w międzyczasie przeczesując palcami burzę włosów.
Josie pokręciła głową.
- Większości nie. I nawet jej nie znają. Od urodzenia są wdrażane w określone schematy, mają być przede wszystkim przyszłymi żonami i matkami, nawet o małżeństwach decyduje rodzina. Wola rodu jest najważniejsza dla wielu panien, które poznałam – odezwała się. Tak wyglądało życie większości szlachcianek, które spotkała na swojej drodze, choć znała wyjątki, choćby własną kuzynkę, która próbowała wyłamywać się ze schematów i szukać swojej ścieżki, balansując na krawędzi i narażając się na utratę względów rodziny. Josie w głębi duszy mimowolnie podziwiała jej odwagę. Sama urodziła się jako czarownica nieszlachetna, o krwi czystej, ale ze skazą, choć jej matka miała niezwykle wysokie ambicje, chcąc ją wżenić w wyższe sfery, by zmazała jej hańbę wydania za mężczyznę niższego stanu. Niewiele kobiet miało odwagę wyłamywać się ze schematów, bo to oznaczało popsucie relacji z rodziną. W przypadku Jocelyn też, dlatego zawsze starała się zadowolić matkę. Mimo wszystko jednak miała więcej swobody, bo jej groziło tylko wyklęcie przez matkę i przekreślenie dobrych relacji z nią – Thea najprawdopodobniej zaczęłaby udawać, że nie ma córki, tak jak już od dawna udawała, że nie ma syna i nie obchodził ją los Thomasa. Nie miała nad sobą nestora, który ją wydziedziczy i odbierze prawo do nazwiska, gdyby tak postanowiła pójść za głosem serca, choć jak dotąd jej serce było chłodne i obojętne na męskie wdzięki, i nigdy jeszcze się nie odezwało, nigdy nie podsyciło w niej pragnienia buntu. Dlatego wciąż żyła w swoich schematach, choć wybranie się na kurs uzdrowicielski było w jej życiu chyba najodważniejszym przejawem nieposłuszeństwa wobec matki, która nie chciała dla niej takiego zajęcia.
Ciągle go obserwowała, nie rozumiejąc czynności, które dokonywał i słuchając jego odpowiedzi.
- Żeglarz i malarz to zaskakujące połączenie. Niespotykane – przyznała. Jej malarze kojarzyli się ze światem galerii i blichtru, prawdopodobnie za sprawą matki, która była niegdyś malarką tego właśnie rodzaju. Nie łączyli się ze światem żeglarzy i portowych spelun, to były dwie skrajności. – Uczę się na uzdrowicielkę. W Mungu – dodała, spuszczając wzrok, jakby zawstydzona, bo miała świadomość, jak źle patrzyła na to jej matka, nawet mimo tego, że miała pod ręką pomoc w postaci córki dobrze obeznanej w tajnikach anatomii. I wiedziała też, że to nie altruizm i chęć zbawiania świata pociągnęły ją do takiej decyzji, a zainteresowanie dziedziną anatomii i magii leczniczej, głód wiedzy i prestiż wiążący się z zawodem uzdrowiciela. W sytuacji zagrożenia życia, w którą się niechcący wplątała, wybrała ratowanie własnej skóry niż pomoc wykrwawiającemu się potrzebującemu, i też miała tego świadomość. Czasem wspomnienia wyspy dręczyły ją w snach i przypominała sobie te wszystkie momenty, w tym ten, w którym Mia poświęciła życie, by ratować resztę, w tym rannego, którego ona zignorowała, bo wolała walczyć o uratowanie siebie i poświęcić uciekający czas na rozwikłanie zagadki przeklętego domostwa, która była kluczowa dla opuszczenia go. Nie miała też pojęcia, że mężczyzna, z którym właśnie rozmawiała, znał tamtą kobietę, która się poświęciła i zginęła na wyspie, a której słowa też czasem nawiedzały Josie. Zdała sobie wtedy sprawę, że jest marną uzdrowicielką, bo duża wiedza i umiejętności to nie wszystko, skoro jej serce nie rwało się do pomagania innym, skoro nie brakowało jej egoizmu i tchórzostwa.
- Ravenclaw, cztery lata później niż ty – dodała po chwili. A więc faktycznie dzieliło ich zaledwie parę lat, oraz dom. Josie z reguły podchodziła do Gryfonów z dystansem, byli zbyt głośni i zbyt śmiali, podczas kiedy ona była zachowawcza, wręcz bierna. Pilnująca swojego nosa. Niektórzy Gryfoni za to za nią nie przepadali, że zawsze z obojętnością przechodziła obok dręczonych mugolaków, nie próbując żadnemu pomóc.
Ruszyła za nim, kiedy odstawił wiadro koło schodów, ale nie usiadła obok niego ani nie poczęstowała się papierosem.
- Nie – powiedziała, kręcąc głową. Matka zawsze jej powtarzała, że eleganckim kobietom nie wypada palić, a już na pewno nie w taki sposób. – Naprawdę powinnam się niedługo zbierać – dodała jeszcze. Chciała wrócić do domu i zobaczyć się z siostrą. Co do matki była niemal pewna, że gdy tylko pojawi się w domu czeka ją kolejna kłótnia.
- Większości nie. I nawet jej nie znają. Od urodzenia są wdrażane w określone schematy, mają być przede wszystkim przyszłymi żonami i matkami, nawet o małżeństwach decyduje rodzina. Wola rodu jest najważniejsza dla wielu panien, które poznałam – odezwała się. Tak wyglądało życie większości szlachcianek, które spotkała na swojej drodze, choć znała wyjątki, choćby własną kuzynkę, która próbowała wyłamywać się ze schematów i szukać swojej ścieżki, balansując na krawędzi i narażając się na utratę względów rodziny. Josie w głębi duszy mimowolnie podziwiała jej odwagę. Sama urodziła się jako czarownica nieszlachetna, o krwi czystej, ale ze skazą, choć jej matka miała niezwykle wysokie ambicje, chcąc ją wżenić w wyższe sfery, by zmazała jej hańbę wydania za mężczyznę niższego stanu. Niewiele kobiet miało odwagę wyłamywać się ze schematów, bo to oznaczało popsucie relacji z rodziną. W przypadku Jocelyn też, dlatego zawsze starała się zadowolić matkę. Mimo wszystko jednak miała więcej swobody, bo jej groziło tylko wyklęcie przez matkę i przekreślenie dobrych relacji z nią – Thea najprawdopodobniej zaczęłaby udawać, że nie ma córki, tak jak już od dawna udawała, że nie ma syna i nie obchodził ją los Thomasa. Nie miała nad sobą nestora, który ją wydziedziczy i odbierze prawo do nazwiska, gdyby tak postanowiła pójść za głosem serca, choć jak dotąd jej serce było chłodne i obojętne na męskie wdzięki, i nigdy jeszcze się nie odezwało, nigdy nie podsyciło w niej pragnienia buntu. Dlatego wciąż żyła w swoich schematach, choć wybranie się na kurs uzdrowicielski było w jej życiu chyba najodważniejszym przejawem nieposłuszeństwa wobec matki, która nie chciała dla niej takiego zajęcia.
Ciągle go obserwowała, nie rozumiejąc czynności, które dokonywał i słuchając jego odpowiedzi.
- Żeglarz i malarz to zaskakujące połączenie. Niespotykane – przyznała. Jej malarze kojarzyli się ze światem galerii i blichtru, prawdopodobnie za sprawą matki, która była niegdyś malarką tego właśnie rodzaju. Nie łączyli się ze światem żeglarzy i portowych spelun, to były dwie skrajności. – Uczę się na uzdrowicielkę. W Mungu – dodała, spuszczając wzrok, jakby zawstydzona, bo miała świadomość, jak źle patrzyła na to jej matka, nawet mimo tego, że miała pod ręką pomoc w postaci córki dobrze obeznanej w tajnikach anatomii. I wiedziała też, że to nie altruizm i chęć zbawiania świata pociągnęły ją do takiej decyzji, a zainteresowanie dziedziną anatomii i magii leczniczej, głód wiedzy i prestiż wiążący się z zawodem uzdrowiciela. W sytuacji zagrożenia życia, w którą się niechcący wplątała, wybrała ratowanie własnej skóry niż pomoc wykrwawiającemu się potrzebującemu, i też miała tego świadomość. Czasem wspomnienia wyspy dręczyły ją w snach i przypominała sobie te wszystkie momenty, w tym ten, w którym Mia poświęciła życie, by ratować resztę, w tym rannego, którego ona zignorowała, bo wolała walczyć o uratowanie siebie i poświęcić uciekający czas na rozwikłanie zagadki przeklętego domostwa, która była kluczowa dla opuszczenia go. Nie miała też pojęcia, że mężczyzna, z którym właśnie rozmawiała, znał tamtą kobietę, która się poświęciła i zginęła na wyspie, a której słowa też czasem nawiedzały Josie. Zdała sobie wtedy sprawę, że jest marną uzdrowicielką, bo duża wiedza i umiejętności to nie wszystko, skoro jej serce nie rwało się do pomagania innym, skoro nie brakowało jej egoizmu i tchórzostwa.
- Ravenclaw, cztery lata później niż ty – dodała po chwili. A więc faktycznie dzieliło ich zaledwie parę lat, oraz dom. Josie z reguły podchodziła do Gryfonów z dystansem, byli zbyt głośni i zbyt śmiali, podczas kiedy ona była zachowawcza, wręcz bierna. Pilnująca swojego nosa. Niektórzy Gryfoni za to za nią nie przepadali, że zawsze z obojętnością przechodziła obok dręczonych mugolaków, nie próbując żadnemu pomóc.
Ruszyła za nim, kiedy odstawił wiadro koło schodów, ale nie usiadła obok niego ani nie poczęstowała się papierosem.
- Nie – powiedziała, kręcąc głową. Matka zawsze jej powtarzała, że eleganckim kobietom nie wypada palić, a już na pewno nie w taki sposób. – Naprawdę powinnam się niedługo zbierać – dodała jeszcze. Chciała wrócić do domu i zobaczyć się z siostrą. Co do matki była niemal pewna, że gdy tylko pojawi się w domu czeka ją kolejna kłótnia.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Patrzę na nią jak na wariatkę, bo to wszystko wydaje mi się kompletnie oderwane od rzeczywistości.
- I ty też wyjdziesz za tego, którego podstawi ci rodzina? - tego to już totalnie nie rozumiałem. Miłość była dla mnie bardzo ważna - jasne, od zawsze skakałem z kwiatka na kwiatek i złamałem chyba z tysiąc niewieścich serc, ale przecież je wszystkie darzyłem jakimiś głębszymi uczuciami, nawet jeśli to były tylko lekkie zauroczenia. Miłość uskrzydla i jest ponad podziałami, a idealnym na to przykładem był mój szkolny związek z panną Mulciber. Ślizgonka i Gryfon? To przecież nie miało prawa się udać... a jednak! Udawało się przez cały, długi rok i może gdybym nie zachował się jak ostatni dupek, udawałoby się do tej pory.
- Czy ja wiem? I to i to bardzo romantyczny zawód. - śmieję się - A podróże to najlepsze źródło inspiracji. - wzruszam ramionami, bo to właśnie stamtąd czerpałem pomysły na coraz to nowsze obrazy, tam, gdzieś daleko w świecie dane mi było poznawać kształtujące się nurty i kierunki, obcować z innymi artystami, obserwować jak sztuka współczesna kształtuje się w różnych częściach świata, być może dołożyć do tego wszystkiego swój pędzel - Chcesz pooglądać? W sensie moje obrazy? - pytam, bo może chce? Ciekaw byłem opinii w sumie, szczególnie kogoś spoza naszego melinowego towarzystwa, bo z nimi wszystkimi już miliard razy dyskutowałem o sztuce mojej i nie tylko.
- Na uzdrowicielkę? Bardzo poważne zajęcie. I chyba całkiem ciekawe, co? I niebezpieczne w sumie... - marszczę brwi, bo pewnie niejeden lump niechętnie się oddawał w ręce uzdrowicieli. Zdziwił mnie jednak jej spuszczony wzrok i jakby lekkie zawstydzenie wymalowane na twarzy? Przecież nie był to powód do wstydu, wręcz przeciwnie - bardzo szanowany zawód. Wyciągam więc ku dziewczęciu rękę, by delikatnie unieść jej podbródek i zerkam głęboko w oczy, szukając tam odpowiedzi.
- Coś się stało? Praca w Mungu to chyba nie powód do wstydu, co? - przekrzywiam głowę na jedną stronę - Ach, Ravenclaw... mogłem się tego domyślić. - kiwam głową. Wyglądała na Krukonkę - cicha i inteligentna... Zresztą będąc Gryfonką raczej by mi nie umknęła, miałem również wielu przyjaciół z Domu Borsuka, a wszelkie węże raczej nieszczególnie mnie interesowały... Nie licząc kilku wyjątków - A Leanne znasz? Leanne Tonks, też była Krukonką. Albo Charlene Leighton? - ciekaw byłem czy mamy jakiś wspólnych znajomych.
Wzruszyłem ramionami, odkładając paczkę na poprzednie miejsce i wyłożyłem się na schodach, wspierając łokcie na jednym z nich i wyciągając przed siebie nogi, które skrzyżowałem na wysokości kostek. Z wolna pykałem papieroska.
- Nie zostaniesz nawet na obiad? - pytam zupełnie jak moja matka - Mogę cię odeskortować do Bibury, jeśli chcesz skorzystać z pociągu, chociaż osobiście polecam Błędnego Rycerza. - i jego kierowcę, najlepszego i najszybszego na całym świecie.
- I ty też wyjdziesz za tego, którego podstawi ci rodzina? - tego to już totalnie nie rozumiałem. Miłość była dla mnie bardzo ważna - jasne, od zawsze skakałem z kwiatka na kwiatek i złamałem chyba z tysiąc niewieścich serc, ale przecież je wszystkie darzyłem jakimiś głębszymi uczuciami, nawet jeśli to były tylko lekkie zauroczenia. Miłość uskrzydla i jest ponad podziałami, a idealnym na to przykładem był mój szkolny związek z panną Mulciber. Ślizgonka i Gryfon? To przecież nie miało prawa się udać... a jednak! Udawało się przez cały, długi rok i może gdybym nie zachował się jak ostatni dupek, udawałoby się do tej pory.
- Czy ja wiem? I to i to bardzo romantyczny zawód. - śmieję się - A podróże to najlepsze źródło inspiracji. - wzruszam ramionami, bo to właśnie stamtąd czerpałem pomysły na coraz to nowsze obrazy, tam, gdzieś daleko w świecie dane mi było poznawać kształtujące się nurty i kierunki, obcować z innymi artystami, obserwować jak sztuka współczesna kształtuje się w różnych częściach świata, być może dołożyć do tego wszystkiego swój pędzel - Chcesz pooglądać? W sensie moje obrazy? - pytam, bo może chce? Ciekaw byłem opinii w sumie, szczególnie kogoś spoza naszego melinowego towarzystwa, bo z nimi wszystkimi już miliard razy dyskutowałem o sztuce mojej i nie tylko.
- Na uzdrowicielkę? Bardzo poważne zajęcie. I chyba całkiem ciekawe, co? I niebezpieczne w sumie... - marszczę brwi, bo pewnie niejeden lump niechętnie się oddawał w ręce uzdrowicieli. Zdziwił mnie jednak jej spuszczony wzrok i jakby lekkie zawstydzenie wymalowane na twarzy? Przecież nie był to powód do wstydu, wręcz przeciwnie - bardzo szanowany zawód. Wyciągam więc ku dziewczęciu rękę, by delikatnie unieść jej podbródek i zerkam głęboko w oczy, szukając tam odpowiedzi.
- Coś się stało? Praca w Mungu to chyba nie powód do wstydu, co? - przekrzywiam głowę na jedną stronę - Ach, Ravenclaw... mogłem się tego domyślić. - kiwam głową. Wyglądała na Krukonkę - cicha i inteligentna... Zresztą będąc Gryfonką raczej by mi nie umknęła, miałem również wielu przyjaciół z Domu Borsuka, a wszelkie węże raczej nieszczególnie mnie interesowały... Nie licząc kilku wyjątków - A Leanne znasz? Leanne Tonks, też była Krukonką. Albo Charlene Leighton? - ciekaw byłem czy mamy jakiś wspólnych znajomych.
Wzruszyłem ramionami, odkładając paczkę na poprzednie miejsce i wyłożyłem się na schodach, wspierając łokcie na jednym z nich i wyciągając przed siebie nogi, które skrzyżowałem na wysokości kostek. Z wolna pykałem papieroska.
- Nie zostaniesz nawet na obiad? - pytam zupełnie jak moja matka - Mogę cię odeskortować do Bibury, jeśli chcesz skorzystać z pociągu, chociaż osobiście polecam Błędnego Rycerza. - i jego kierowcę, najlepszego i najszybszego na całym świecie.
Dla Jocelyn, dorastającej w cieniu tego świata, ale nie mogącej być jego prawdziwą częścią, to wcale nie było takie dziwne. Od swojej matki nasłuchała się sporo o losie szlacheckich niewiast, sporo takich poznała też sama. Niektóre jej rówieśniczki lub dziewczęta niewiele starsze już były mężatkami. Zdecydowana większość nie mogła wybierać sama. Jej matka też nie mogła, ale na pewno wolałaby spędzić resztę życia jako stara panna, ale przy swoim rodzie, niż poślubić takie nic, jak myślała o swoim mężu. I to jego, a nie swoją rodzinę w znacznej mierze obwiniała za swój los. Ale nie tylko szlachta dbała o to, kogo mogły poślubiać ich dzieci, niektóre rodziny o czystej krwi też nie lubiły się mieszać z innymi i dbały o to, by dzieci poślubiały osoby o podobnym statusie. Dla Josie było oczywiste, że partner życiowy powinien mieć czystą krew. Nie była może fanatyczką idei czystości krwi, ale rozumiała, że dbałość o nią miała swoje uzasadnienie, by dzieci mogły cieszyć się dobrym statusem i być szanowane. Tak jej wpojono za młodu i zawsze zaskakiwały ją czystokrwiste koleżanki zakochujące się w mugolakach. Jej matka by ją za to wyklęła i nie chciała nigdy więcej widzieć. Uznałaby, że nie ma córki.
- Najprawdopodobniej – rzekła lakonicznie. Nie była romantyczna, nigdy się nie zakochała i nie marzyła o tym, bo dorastała w domu, w którym miłości nie było, chyba że takie ślepe, niemal psie oddanie, którym jej ojciec darzył matkę, która go odtrącała i traktowała z wyższością, gardząc nim nawet za to, że ośmielał się ją kochać. Nie był to wzorzec, który Josie chciała powielać. Nie wiedząc, jak powinna wyglądać miłość i jak piękna może być, kiedy jest pozbawiona toksyczności, nie potrafiła o niej marzyć. Była gotowa poślubić tego, kogo wskaże matka, nawet jeśli to miałoby oznaczać dwu- lub trzykrotnie starszego od niej wdowca. Ostatnio jednak zaczęła się coraz częściej zastanawiać nad tym, jakiej przyszłości dla siebie pragnie, i ile w jej dotychczasowych pragnieniach było jej, a ile należało do matki.
- Miejsce, w którym byliśmy wczoraj, nie miało w sobie nic z romantyczności – zauważyła, marszcząc się sceptycznie. Co było romantyczne w byciu żeglarzem i wałęsaniu się po spelunach? Podróże owszem, miały w sobie romantyzm i umożliwiały poznawanie świata, ale podejrzewała, że ktoś taki jak Johnatan i tak spędzał ich większość, szorując pokłady na cudzych statkach.
- Mogę zobaczyć – zgodziła się, bardziej z ciekawości, czy mężczyzna pokroju Bojczuka w ogóle potrafił stworzyć coś więcej poza jakimiś maziajami, czy może jego słowa były pustymi przechwałkami. Skąd mogła wiedzieć, że w tym niepozornym, ubogim żeglarzu ani trochę nie kojarzącym się z eleganckimi, wymuskanymi galeriami mógł kryć się prawdziwy talent?
- Niebezpieczne? – zdziwiła się. – Może czasami... – Kiedy trafiał się jakiś agresywny pacjent, albo zarażony jakimś paskudztwem. Wtedy tak, mogło być niebezpiecznie, ale na co dzień jej praca ograniczała się do asystowania uzdrowicielom i roznoszenia eliksirów, z czego specjalnie dumna nie była, ale na swój prestiż płynący z tytułu uzdrowiciela oraz własny gabinet musiała jeszcze poczekać. – Ale ciekawe na pewno, choć wymaga bardzo wiele nauki, i wiąże się z dużą odpowiedzialnością. – Spędzała sporo czasu, ucząc się i teorii i praktyki. Nie było lekko, ale lubiła się uczyć.
- Nie, oczywiście że nie – zaprzeczyła szybko. – Żeby dostać się na ten staż, trzeba być naprawdę dobrym. – Owszem, to nie był powód do wstydu, a do dumy. Tylko dla jej matki to był powód do wstydu, bo nie chciała, by jej córki pracowały zawodowo; sama całe życie leżała i pachniała na koszt rodu, a potem męża. Może Thea miała trochę racji, mówiąc Josie, że się nie nadaje. Brakowało jej prawdziwego, czystego powołania, o czym przekonała się na wyspie, ale też wiedziała, że nie każdy uzdrowiciel szedł tam z powołania, że niektórzy czynili to z innych pobudek, jak prestiż, zarobki czy społeczny szacunek, choć ten był silniejszy w przypadku mężczyzn, bo na kobiety patrzono już nieco mniej przychylnie, dlatego Thea bała się, że przez staż Josie nie znajdzie dobrego męża.
- Nie znam – pokręciła głową. Raczej nie przyjaźniła się z mugolakami, zwykle trzymając się w gronie uczniów czystej krwi, i najczęściej w bliższym jej wieku. Nie zawierała zbyt wielu znajomości z ludźmi kilka lat starszymi lub kilka lat młodszymi, przynajmniej nie w szkole.
- Dziękuję za dobre chęci, ale nie mogę, mam swoją rodzinę, do której powinnam wrócić – powiedziała. Nawet jeśli w jej domu nigdy nie było prawdziwie rodzinnej atmosfery ani ciepła, skrzat matki pewnie wkrótce poda obiad; Thea prędzej umarłaby z głodu niż sama nauczyła się gotować. – Nie korzystam z mugolskich środków transportu, przywołam Błędnego Rycerza. – Josie nie lubiła przebywać wśród mugoli. Zwłaszcza teraz, kiedy wokół nich też działy się anomalie. Za Błędnym Rycerzem też nie przepadała, ale od ponad miesiąca musiała z niego korzystać regularnie, bo nie wypadało jej latać na miotle, zresztą po tylu latach nielatania pewnie nie raz by spadła.
- Najprawdopodobniej – rzekła lakonicznie. Nie była romantyczna, nigdy się nie zakochała i nie marzyła o tym, bo dorastała w domu, w którym miłości nie było, chyba że takie ślepe, niemal psie oddanie, którym jej ojciec darzył matkę, która go odtrącała i traktowała z wyższością, gardząc nim nawet za to, że ośmielał się ją kochać. Nie był to wzorzec, który Josie chciała powielać. Nie wiedząc, jak powinna wyglądać miłość i jak piękna może być, kiedy jest pozbawiona toksyczności, nie potrafiła o niej marzyć. Była gotowa poślubić tego, kogo wskaże matka, nawet jeśli to miałoby oznaczać dwu- lub trzykrotnie starszego od niej wdowca. Ostatnio jednak zaczęła się coraz częściej zastanawiać nad tym, jakiej przyszłości dla siebie pragnie, i ile w jej dotychczasowych pragnieniach było jej, a ile należało do matki.
- Miejsce, w którym byliśmy wczoraj, nie miało w sobie nic z romantyczności – zauważyła, marszcząc się sceptycznie. Co było romantyczne w byciu żeglarzem i wałęsaniu się po spelunach? Podróże owszem, miały w sobie romantyzm i umożliwiały poznawanie świata, ale podejrzewała, że ktoś taki jak Johnatan i tak spędzał ich większość, szorując pokłady na cudzych statkach.
- Mogę zobaczyć – zgodziła się, bardziej z ciekawości, czy mężczyzna pokroju Bojczuka w ogóle potrafił stworzyć coś więcej poza jakimiś maziajami, czy może jego słowa były pustymi przechwałkami. Skąd mogła wiedzieć, że w tym niepozornym, ubogim żeglarzu ani trochę nie kojarzącym się z eleganckimi, wymuskanymi galeriami mógł kryć się prawdziwy talent?
- Niebezpieczne? – zdziwiła się. – Może czasami... – Kiedy trafiał się jakiś agresywny pacjent, albo zarażony jakimś paskudztwem. Wtedy tak, mogło być niebezpiecznie, ale na co dzień jej praca ograniczała się do asystowania uzdrowicielom i roznoszenia eliksirów, z czego specjalnie dumna nie była, ale na swój prestiż płynący z tytułu uzdrowiciela oraz własny gabinet musiała jeszcze poczekać. – Ale ciekawe na pewno, choć wymaga bardzo wiele nauki, i wiąże się z dużą odpowiedzialnością. – Spędzała sporo czasu, ucząc się i teorii i praktyki. Nie było lekko, ale lubiła się uczyć.
- Nie, oczywiście że nie – zaprzeczyła szybko. – Żeby dostać się na ten staż, trzeba być naprawdę dobrym. – Owszem, to nie był powód do wstydu, a do dumy. Tylko dla jej matki to był powód do wstydu, bo nie chciała, by jej córki pracowały zawodowo; sama całe życie leżała i pachniała na koszt rodu, a potem męża. Może Thea miała trochę racji, mówiąc Josie, że się nie nadaje. Brakowało jej prawdziwego, czystego powołania, o czym przekonała się na wyspie, ale też wiedziała, że nie każdy uzdrowiciel szedł tam z powołania, że niektórzy czynili to z innych pobudek, jak prestiż, zarobki czy społeczny szacunek, choć ten był silniejszy w przypadku mężczyzn, bo na kobiety patrzono już nieco mniej przychylnie, dlatego Thea bała się, że przez staż Josie nie znajdzie dobrego męża.
- Nie znam – pokręciła głową. Raczej nie przyjaźniła się z mugolakami, zwykle trzymając się w gronie uczniów czystej krwi, i najczęściej w bliższym jej wieku. Nie zawierała zbyt wielu znajomości z ludźmi kilka lat starszymi lub kilka lat młodszymi, przynajmniej nie w szkole.
- Dziękuję za dobre chęci, ale nie mogę, mam swoją rodzinę, do której powinnam wrócić – powiedziała. Nawet jeśli w jej domu nigdy nie było prawdziwie rodzinnej atmosfery ani ciepła, skrzat matki pewnie wkrótce poda obiad; Thea prędzej umarłaby z głodu niż sama nauczyła się gotować. – Nie korzystam z mugolskich środków transportu, przywołam Błędnego Rycerza. – Josie nie lubiła przebywać wśród mugoli. Zwłaszcza teraz, kiedy wokół nich też działy się anomalie. Za Błędnym Rycerzem też nie przepadała, ale od ponad miesiąca musiała z niego korzystać regularnie, bo nie wypadało jej latać na miotle, zresztą po tylu latach nielatania pewnie nie raz by spadła.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
- I pasuje ci to? - patrzę na nią szeroko otwartymi ramionami. Wychowaliśmy się w całkiem odmiennych światach, przyświecały nam kompletnie różne ideały i zupełnie inaczej patrzyliśmy w przyszłość. Dumałem nad tym przez chwilę, marszcząc brwi i nos, ale szybko odtrąciłem od siebie te myśli, w zamian parskając śmiechem.
- To zamknięta część portu, nieuczęszczana, kompletnie zrujnowana... Ale są na świecie porty, o których nawet nie śniłaś - barwne, tętniące życiem, iście malownicze... No i nie ma niczego bardziej romantycznego niż mocne niebo kołyszące się na spokojnej tafli wody, okrągła tarcza księżyca oświetlająca żeglarzom drogę, w końcu połknięta przez ocean. Nie ma nic piękniejszego niż zapach wód, wschód słońca na otwarty morzu. - aż się rozmarzyłem! Co zresztą odbiło się w moich oczach, na moment rozświetlając ich błękit.
- Świetnie! - klaszczę w dłonie, ale pierwej muszę dopalić papierosa, bo tak przyjemnie się tu siedziało na schodkach, kiedy pojedyncze promienie słońca pieściły nagą skórę.
- Szanuję... Chociaż szczerze powiedziawszy - nienawidzę szpitali. - aż mi ciarki przeszły po plecach, więc drgnąłem. Zdecydowanie wolałem kiedy moimi ranami i siniakami zajmowali się tutejsi, niż nieznajomi magomedycy. Niespecjalnie im ufałem, chociaż zdawałem sobie sprawę, że przeszli wszystkie potrzebne szkolenia i nie są tam dla zabawy. Uśmiechnąłem się na jej słowa.
A na kolejne wzruszyłęm ramionami.
- Pewnie się o ciebie martwią. - kiwam głową - Mhm. - Błędny Rycerz był zdecydowanie szybszy, to fakt, a droga do Bibury pewnie zajęłaby nam kilka godzin. Kończę papierosa i przygaszam peta w słoiku służącym za popielniczkę, po czym wstaję, otrzepując spodnie na tyłku - W takim razie chodźmy poobcować ze sztuką, powiem mamie żeby ci przygotowała coś na drogę. Jakiś kompot chociaż. - macham na nią ręką i wbijam do wnętrza, krzycząc od progu, że mleko na schodach stygnie i jajka się już wykluwają, niech ktoś pozbiera! A później jeszcze żeby kompotu naszykowali, bo pić się chce. Powoli wspinam się na schody, tym razem skręcając do innego pokoju. Pukam we wrota, ale nikt się nie odzywa, więc uchylam drzwi zaglądając do środka.
- Nie wierzę... pusto! - śmieję się, zapraszając Josie gestem ręki - To mój stary pokój. - wyjaśniam, a zaraz dopadam do wiązanej teczki i ją rozpakowuję, wyciągając kolejno kilka obrazów - dwie niewielkie abstrakcje, przywodzące na myśl głębiny oceanu albo nocne niebo; kolejny malowany w tutejszym ogrodzie, na którym smukłe kobiety tańczą swawolne tańce, boso stąpając po trawie, a delikatne szaty otaczają ich sylwetki jak postać Nike z Samotraki; portret mojej matki malowany na naszej werandzie; i w końcu kilka aktów - nagie kobiety wśród fantazyjnej natury egzotycznych krajów, zmysłowe czerwone usta, kuszący wzrok, tancerki Degasa wśród ogrodów Gaugina. Niektóre impresyjne, malowane z lekkością, inne aż nadto naturalistyczne, niepozbawione owłosienia. Wśród płócien walają się także szkice - pastele i węgiel - wyuzdane dziwki jak u Lautreca, osadzone w narkotycznych pejzażach a la Witkacy... Prostuję się w końcu przystając obok Jocelyn i wspieram dłonie na biodrach.
- Co myślisz?
- To zamknięta część portu, nieuczęszczana, kompletnie zrujnowana... Ale są na świecie porty, o których nawet nie śniłaś - barwne, tętniące życiem, iście malownicze... No i nie ma niczego bardziej romantycznego niż mocne niebo kołyszące się na spokojnej tafli wody, okrągła tarcza księżyca oświetlająca żeglarzom drogę, w końcu połknięta przez ocean. Nie ma nic piękniejszego niż zapach wód, wschód słońca na otwarty morzu. - aż się rozmarzyłem! Co zresztą odbiło się w moich oczach, na moment rozświetlając ich błękit.
- Świetnie! - klaszczę w dłonie, ale pierwej muszę dopalić papierosa, bo tak przyjemnie się tu siedziało na schodkach, kiedy pojedyncze promienie słońca pieściły nagą skórę.
- Szanuję... Chociaż szczerze powiedziawszy - nienawidzę szpitali. - aż mi ciarki przeszły po plecach, więc drgnąłem. Zdecydowanie wolałem kiedy moimi ranami i siniakami zajmowali się tutejsi, niż nieznajomi magomedycy. Niespecjalnie im ufałem, chociaż zdawałem sobie sprawę, że przeszli wszystkie potrzebne szkolenia i nie są tam dla zabawy. Uśmiechnąłem się na jej słowa.
A na kolejne wzruszyłęm ramionami.
- Pewnie się o ciebie martwią. - kiwam głową - Mhm. - Błędny Rycerz był zdecydowanie szybszy, to fakt, a droga do Bibury pewnie zajęłaby nam kilka godzin. Kończę papierosa i przygaszam peta w słoiku służącym za popielniczkę, po czym wstaję, otrzepując spodnie na tyłku - W takim razie chodźmy poobcować ze sztuką, powiem mamie żeby ci przygotowała coś na drogę. Jakiś kompot chociaż. - macham na nią ręką i wbijam do wnętrza, krzycząc od progu, że mleko na schodach stygnie i jajka się już wykluwają, niech ktoś pozbiera! A później jeszcze żeby kompotu naszykowali, bo pić się chce. Powoli wspinam się na schody, tym razem skręcając do innego pokoju. Pukam we wrota, ale nikt się nie odzywa, więc uchylam drzwi zaglądając do środka.
- Nie wierzę... pusto! - śmieję się, zapraszając Josie gestem ręki - To mój stary pokój. - wyjaśniam, a zaraz dopadam do wiązanej teczki i ją rozpakowuję, wyciągając kolejno kilka obrazów - dwie niewielkie abstrakcje, przywodzące na myśl głębiny oceanu albo nocne niebo; kolejny malowany w tutejszym ogrodzie, na którym smukłe kobiety tańczą swawolne tańce, boso stąpając po trawie, a delikatne szaty otaczają ich sylwetki jak postać Nike z Samotraki; portret mojej matki malowany na naszej werandzie; i w końcu kilka aktów - nagie kobiety wśród fantazyjnej natury egzotycznych krajów, zmysłowe czerwone usta, kuszący wzrok, tancerki Degasa wśród ogrodów Gaugina. Niektóre impresyjne, malowane z lekkością, inne aż nadto naturalistyczne, niepozbawione owłosienia. Wśród płócien walają się także szkice - pastele i węgiel - wyuzdane dziwki jak u Lautreca, osadzone w narkotycznych pejzażach a la Witkacy... Prostuję się w końcu przystając obok Jocelyn i wspieram dłonie na biodrach.
- Co myślisz?
Zawahała się. Jeszcze kilka miesięcy temu odpowiedziałaby, że „tak”, nie wyobrażając sobie czegoś innego, teraz się zawahała. Czy na pewno jej to pasowało? Czy to było jej pragnienie, czy jej matki, która nie dopuszczała do siebie myśli, że jej wnuki mogłyby być półkrwi, że jej córka mogłaby poślubić kogoś jeszcze niższego stanu niż jej mąż, kogoś, kogo krew nawet nie była już czysta ze skazą? Najprawdopodobniej Thea wolałaby wtedy uznać, że nie ma córki, skreśliłaby ją tak jak Toma, a tego Josie się bała.
- Tak po prostu należy – rzekła cicho. W mniemaniu jej matki tak należało, nie uznawała takich nowoczesnych wymysłów, jak pozwalanie córkom na własny wybór.
- Czyli nie wszystkie wyglądają tak jak tamten? – rzekła. Niestety nie widziała zbyt wiele świata. Na pewno mniej niż on, bo nawet jeśli szorował pokłady, to i tak podróżował więcej niż ona. Nie dlatego, że była biedna, nic z tych rzeczy. Po prostu kobietom nie uchodziło podróżować samotnie, a i nie miała kiedy, skoro od razu po Hogwarcie poszła na kurs. Może kiedyś, kiedy wyjdzie za mąż... Kto wie? Chciałaby zobaczyć to, o czym mówił Johnatan, jeśli oczywiście mówił prawdę, ale trudno było to zweryfikować, skoro znała tylko brytyjskie warunki, i była kiedyś na krótkich wakacjach we Francji i na tym się kończyło.
- A kto je lubi? – westchnęła. Też nie znosiła lądować na oddziale. Na szczęście uszkadzała się rzadko, choć w czerwcu, po wydarzeniach na wyspie, musiała tam spędzić kilka dni i to nie w charakterze stażystki.
Słysząc jego kolejne słowa znowu się zawahała. Jej siostra na pewno się martwiła – ale co do matki nie mogła być pewna. Thea raczej była zła, że Josie wokół niej nie skacze, ale na pewno nie zmartwiona, ona nie potrafiła martwić się o nikogo poza samą sobą.
- Tak, na pewno się martwią. Dlatego muszę szybko wrócić do domu – rzekła jednak nie do końca zgodnie z prawdą, nie musiał wiedzieć, że w jej rodzinie wcale nie było tak różowo. Pod płaszczykiem dobrej rodziny z klasy średniej kryły się demony zepsucia.
Poszła jednak za nim, by przed przywołaniem Błędnego Rycerza rzucić okiem na obrazy, z czystej ciekawości. Nie spodziewała się rewelacji, ale okazało się, że nie doceniła swojego rozmówcy – naprawdę potrafił malować. W sposób nietypowy i różniący się od tego, jak tworzyła jej matka czy artyści w eleganckich galeriach, ale było w tych pracach coś intrygującego.
- Są... Dość oryginalne – przyznała. Niektóre malunki były nieco nieprzyzwoite i na pewno nie zostałyby zaprezentowane w galeriach, ale ogólnie musiała przyznać, że miał talent. Większy od niej, to na pewno. Potrafił malować, nawet jeśli na to nie wyglądał. Może nie powinna tak często oceniać po pozorach, jak robiła to jej matka?
Spojrzała na niego uważnie, po czym znowu obrzuciła spojrzeniem obrazy. Ale niestety czas naglił, więc niedługo później pożegnała się i podziękowała mu za to, że jej pomógł się wydostać z tarapatów i zajął się nią tutaj. Teraz trudno było już się na niego gniewać za tamtą sytuację z wczoraj, tym bardziej, że nie miał wpływu na to, że kominek ją wyrzucił właśnie tam.
Później opuściła jego dziwny dom i przywołała Błędnego Rycerza, którym wróciła do Londynu.
| zt. x 2
- Tak po prostu należy – rzekła cicho. W mniemaniu jej matki tak należało, nie uznawała takich nowoczesnych wymysłów, jak pozwalanie córkom na własny wybór.
- Czyli nie wszystkie wyglądają tak jak tamten? – rzekła. Niestety nie widziała zbyt wiele świata. Na pewno mniej niż on, bo nawet jeśli szorował pokłady, to i tak podróżował więcej niż ona. Nie dlatego, że była biedna, nic z tych rzeczy. Po prostu kobietom nie uchodziło podróżować samotnie, a i nie miała kiedy, skoro od razu po Hogwarcie poszła na kurs. Może kiedyś, kiedy wyjdzie za mąż... Kto wie? Chciałaby zobaczyć to, o czym mówił Johnatan, jeśli oczywiście mówił prawdę, ale trudno było to zweryfikować, skoro znała tylko brytyjskie warunki, i była kiedyś na krótkich wakacjach we Francji i na tym się kończyło.
- A kto je lubi? – westchnęła. Też nie znosiła lądować na oddziale. Na szczęście uszkadzała się rzadko, choć w czerwcu, po wydarzeniach na wyspie, musiała tam spędzić kilka dni i to nie w charakterze stażystki.
Słysząc jego kolejne słowa znowu się zawahała. Jej siostra na pewno się martwiła – ale co do matki nie mogła być pewna. Thea raczej była zła, że Josie wokół niej nie skacze, ale na pewno nie zmartwiona, ona nie potrafiła martwić się o nikogo poza samą sobą.
- Tak, na pewno się martwią. Dlatego muszę szybko wrócić do domu – rzekła jednak nie do końca zgodnie z prawdą, nie musiał wiedzieć, że w jej rodzinie wcale nie było tak różowo. Pod płaszczykiem dobrej rodziny z klasy średniej kryły się demony zepsucia.
Poszła jednak za nim, by przed przywołaniem Błędnego Rycerza rzucić okiem na obrazy, z czystej ciekawości. Nie spodziewała się rewelacji, ale okazało się, że nie doceniła swojego rozmówcy – naprawdę potrafił malować. W sposób nietypowy i różniący się od tego, jak tworzyła jej matka czy artyści w eleganckich galeriach, ale było w tych pracach coś intrygującego.
- Są... Dość oryginalne – przyznała. Niektóre malunki były nieco nieprzyzwoite i na pewno nie zostałyby zaprezentowane w galeriach, ale ogólnie musiała przyznać, że miał talent. Większy od niej, to na pewno. Potrafił malować, nawet jeśli na to nie wyglądał. Może nie powinna tak często oceniać po pozorach, jak robiła to jej matka?
Spojrzała na niego uważnie, po czym znowu obrzuciła spojrzeniem obrazy. Ale niestety czas naglił, więc niedługo później pożegnała się i podziękowała mu za to, że jej pomógł się wydostać z tarapatów i zajął się nią tutaj. Teraz trudno było już się na niego gniewać za tamtą sytuację z wczoraj, tym bardziej, że nie miał wpływu na to, że kominek ją wyrzucił właśnie tam.
Później opuściła jego dziwny dom i przywołała Błędnego Rycerza, którym wróciła do Londynu.
| zt. x 2
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
W zadziwiająco opustoszałym sercu artystycznego półświatka Wielkiej Brytanii brzmiały niekoniecznie pocieszające dźwięki skrupulatnie nastrojonej gitary. Królowa Argyll spoczywała w pozycji półsiedzącej, otoczona zewsząd poduszkami i z wyraźnym zmęczeniem wymalowanym na twarzy starała się uchwycić, co nieuchwytne. Dom, który zwykła nazywać "świątynią Johnny'ego Bojczuka", miał szeroko znaną opinię i każdy szukający natchnienia artysta wychodził zeń niesamowicie zadowolony. Każdy, poza umęczoną tego dnia Caileen, bowiem nawet oczarowana zapachem spalanych nieopodal świec, nie była w stanie zdecydować się ani na temat, ani na melodię nowego, niechybnie mającego podbić wszystkie puby w kraju hitu. Niewielki notatnik i pióro leżały rzucone nieopodal z wołającą o pomstę do Merlina niedbałością, symbolizując umęczony umysł. Westchnęła ciężko, chowając twarz w dłoniach na dłuższy czas i zastanawiając się, gdzie w nasiąkniętym płynną wręcz weną pokoju leży odpowiedź na jej cierpienia.
Nie zwracała uwagi na to, że miała prawo być zmęczona. Bez teleportacji i bez miotły, poruszanie się poza Londynem wymagało nie tyle kreatywności, co wyraźnych fizycznych inwestycji. Łatwo więc stwierdzić, że tragiczny stan okrutnego bezwenia wynikał po prostu z braku sił, nawet jeśli Kajka mimo wszystko bardzo chciała odnaleźć nową melodię i tekst, którym mogłaby czarować coraz szersze grono odbiorców. To przypomniało jej o sugestii otrzymanej jakiś czas temu po koncercie. Nie mogła uwierzyć, gdy to usłyszała, ale jeden wyraźnie niezadowolony słuchacz stwierdził, że o wiele lepiej byłoby, gdyby Findlayówna grała po prostu rock'n'rolla. Co gorsze, Caileen wzięła to na jakiś czas do serca i nawet próbowała przerobić "Donald, Where's Your Trousers?" na wskazane klimaty. Nie trzeba długo wyjaśniać, że ten zabieg ani trochę się jej nie udał, a najlepsze, co z tego wyszło, to żart do ubarwiania koncertów. Nagłe przerwanie gry, szybka zapowiedź w stylu "Cóż, tak śpiewa się tę piosenkę w Szkocji, ale zagranicą brzmiałaby pewnie zgoła inaczej" i chwilowe przejście w styl najbardziej odpowiadający Rickowi Charliemu zwykle bawiło oddaną publikę, równocześnie przyciągając zainteresowanie tej młodszej, często niezadowolonej, gdy okazywało się, że to wszystko tylko momentalna zmiana.
Dziewczyna westchnęła raz jeszcze, jak gdyby chciała zaakcentować swoje męki. Zaczęła grać jedną z dawno wykutych na pamięć melodii, nie mając jednak ochoty na dodawanie do niej śpiewu. Póki co sprawdzała, jak bardzo może ją zmienić, zanim przestanie brzmieć znośnie. Traktowała to jak pewną ofiarę dla kapryśnych muz, które w tym momencie postanowiły ją całkowicie opuścić.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Caileen Findlay dnia 16.03.19 12:45, w całości zmieniany 1 raz
W domu było dzisiaj dziwnie cicho. Pusto. Leniwie. Spokojnie... Nawet mama wyszła do wioski, odwiedzić jedną ze swoich mugolskich koleżanek. Odkąd teleportacja była niemożliwa, dotarcie do Bibury stało się nagle wyjątkowo kłopotliwe, to oznaczało wyprawę przynajmniej na pół dnia. Ja, z kolei, od rana obijałem się z kąta w kąt, szukając sobie jakichkolwiek rozrywek - byłem już na podwórzu z wizytą u zwierzyny, zamiotłem schody i poukładałem drobiazgi na półkach, bo ktoś, albo raczej wszyscy, oczywiście zawsze musieli zostawiać je... gdziekolwiek. Teraz podlewałem roślinki, a tych było w Azylu naprawdę mnóstwo; na każdym parapecie, w każdym pomieszczeniu, w każdym kącie, na prawie co trzecim schodku. Mnogość, mnogość kwiatów, paproci oraz innych... krzaków. Przystanąłem na palcach, sięgając konewką do kolejnej doniczki i wtedy to usłyszałem - muzykę dochodzącą z piętra. Ach, więc ktoś jednak tutaj był i zajmował się czymś innym niż zwykła wegetacja. Ruszyłem w górę, przeskakując skrzypiące tudzież znikające schody (ich rozmieszczenie znałem przecież na pamięć), zatrzymując się dopiero przed jednym z gościnnych pokojów. Przysunąłem ucho do drzwi, przez krótką chwilę wsłuchując się w nieznajomą melodię, moje powieki opadły na sekundę, a wraz z nimi, pod naporem dłoni, opadła również klamka, wpuszczając mnie do środka. Kogóż zastanę wśród miękkich poduch?...
- Oooo! Toż to sama Królowa Argyll! - uśmiecham się szeroko, chociaż po krótkich oględzinach mam wrażenie, że jest coś nie w humorze dzisiaj, że coś ją gryzie, albo coś jej doskwiera - Padam do stóp, mości pani. - kłaniam się, odkładając konewkę na jedną z półek, po czym wspieram dłoń na stoliku, pochylając się w kierunku dziewczyny by ją ucałować w oba policzki. Albo przynajmniej spróbować. Ledwie właściwie udaje mi się utrzymać równowagę, to wracam do pozycji całkiem prostej, ponownie sięgając także po konewkę.
- Co robisz? - pytam i staję na palcach, zalewając następną doniczkę - Roślinki już dostały, to teraz coś dla ogrodnika. - no raczej; w wolną dłoń chwytam piersiówkę i upijam z niej spory łyk. Przepyszne wino różane!...
- Oooo! Toż to sama Królowa Argyll! - uśmiecham się szeroko, chociaż po krótkich oględzinach mam wrażenie, że jest coś nie w humorze dzisiaj, że coś ją gryzie, albo coś jej doskwiera - Padam do stóp, mości pani. - kłaniam się, odkładając konewkę na jedną z półek, po czym wspieram dłoń na stoliku, pochylając się w kierunku dziewczyny by ją ucałować w oba policzki. Albo przynajmniej spróbować. Ledwie właściwie udaje mi się utrzymać równowagę, to wracam do pozycji całkiem prostej, ponownie sięgając także po konewkę.
- Co robisz? - pytam i staję na palcach, zalewając następną doniczkę - Roślinki już dostały, to teraz coś dla ogrodnika. - no raczej; w wolną dłoń chwytam piersiówkę i upijam z niej spory łyk. Przepyszne wino różane!...
Nieme wołania o natchnienie, połączone ze skrupulatnie oddaną muzyczną ofiarą, najwidoczniej wreszcie dały jakiś efekt. Choć Jasiek Bojczuk sam w sobie nie gwarantował momentalnego natchnienia, jego obecność, niczym nieznane Kajce zaklęcie, rozwiała trwającą w niewygodnej stagnacji atmosferę pokoju. Na jej twarz wpełzł nawet niewielki uśmiech, choć zgodnie z tradycją musiał najpierw zostać poprzedzony przez pewne spłoszenie: nie wiedziała przecież, kogo mogło przywiać na miejsce. Zawsze była szansa, że w drzwiach pojawi się grupka innych muzyków, którzy bez problemu pozbyliby się szkockiego klimatu i zastąpiliby go... no właśnie. Caileen starała się zrozumieć, co oni tak właściwie grali, ale zawsze była przez to wyraźnie przerastana i ostatecznie zrozumienie kończyło się tylko większym zdziwieniem. Może gdyby bardziej otworzyła swój umysł, prościej byłoby jej tworzyć także swoją własną muzykę? Tamci nie mieli ograniczeń, ona z kolei czuła się zobowiązana wobec jednej, stałej formy. Gdyby tylko...
Wyrwała się z własnych myśli dopiero po jakimś czasie, przyjmując do wiadomości dopiero symboliczny ukłon, nie zaś wypowiedziane wcześniej powitanie. Zrobiła śmieszną minę, jakby idealne połączenie zachwytu, załamania i królewskiej godności, rozkładając ręce na boki, pokazując wyraźnie że oto ona, Królowa Argyll zawitała na dworze swojego sojusznika i nijak nie była w stanie wyciągnąć z tej wizyty pozytywów, na które liczyła. Schylającego się Jaśka chciała najpierw delikatnie odepchnąć, ale prędko zauważyła, że w ten sposób tylko sprawiłaby obojgu o wiele więcej kłopotów. Bojczuk tragicznie zabrał się za sprawę i gdyby tylko zmienić mu równowagę, niechybnie przewróciłby się i mógłby na przykład zerwać Kajce struny w gitarze. Nadstawiła więc jeden policzek, wymieniła z Johnatanem powitalnego całusa i niechętnie przyjęła drugiego, już szykując dłonie do łapania Jaśka i pozwalając sobie na pełne ulgi odetchnięcie, gdy jednak ustał na nogach.
– Próbuję tworzyć i odnoszę sromotną porażkę – odpowiedziała, brzdąkając w międzyczasie coś niewyraźnego i nieskładnego. Przestała na moment, widząc, jak Bojczuk "podlewa" samego siebie. Pomyślała, że to trochę irytujące. Johnny tylko ciągle pił, pił i wpędzał się przez to w kłopoty. Oczywiście nie miałby przez to do opowiedzenia aż tylu opowieści, ale jednak...
Coś w niej drgnęło. Spojrzała uważnie na gospodarza, przelewając myśli od razu na struny. To było to. To była ta wena, na którą czekała praktycznie cały dzień. Uśmiechnęła się szeroko, sama do siebie.
– Let me tell you a story about a... – zaśpiewała ostrożnie, ale szybko zorientowała się, że nie brzmi to tak dobrze, jak chciała – Let me tell you a little story, about a man named Johnny Bo... – zaklęła pod nosem, orientując się, jak trudno jest wymówić nazwisko jej towarzysza; zaczęła od nowa po raz kolejny – Let me tell you a little story, about a man named Johnny Bojczuk, he was a hard-drinking son of a sailor, always at the bar... – pokiwała głową wielokrotnie, zagryzając z zachwytu wargę – Johnny, opowiedz mi jakąś swoją historyjkę – poprosiła, nie siląc się na wyjaśnienia. Spodziewała się, że w tym momencie jej działania były już całkiem jasne, zwłaszcza dla kogoś, kto z artystami miał do czynienia na co dzień.
Oryginalny kawałek, który Kajka "wymyśla", jest tutaj. Podrzucam dla inspiracji!
Wyrwała się z własnych myśli dopiero po jakimś czasie, przyjmując do wiadomości dopiero symboliczny ukłon, nie zaś wypowiedziane wcześniej powitanie. Zrobiła śmieszną minę, jakby idealne połączenie zachwytu, załamania i królewskiej godności, rozkładając ręce na boki, pokazując wyraźnie że oto ona, Królowa Argyll zawitała na dworze swojego sojusznika i nijak nie była w stanie wyciągnąć z tej wizyty pozytywów, na które liczyła. Schylającego się Jaśka chciała najpierw delikatnie odepchnąć, ale prędko zauważyła, że w ten sposób tylko sprawiłaby obojgu o wiele więcej kłopotów. Bojczuk tragicznie zabrał się za sprawę i gdyby tylko zmienić mu równowagę, niechybnie przewróciłby się i mógłby na przykład zerwać Kajce struny w gitarze. Nadstawiła więc jeden policzek, wymieniła z Johnatanem powitalnego całusa i niechętnie przyjęła drugiego, już szykując dłonie do łapania Jaśka i pozwalając sobie na pełne ulgi odetchnięcie, gdy jednak ustał na nogach.
– Próbuję tworzyć i odnoszę sromotną porażkę – odpowiedziała, brzdąkając w międzyczasie coś niewyraźnego i nieskładnego. Przestała na moment, widząc, jak Bojczuk "podlewa" samego siebie. Pomyślała, że to trochę irytujące. Johnny tylko ciągle pił, pił i wpędzał się przez to w kłopoty. Oczywiście nie miałby przez to do opowiedzenia aż tylu opowieści, ale jednak...
Coś w niej drgnęło. Spojrzała uważnie na gospodarza, przelewając myśli od razu na struny. To było to. To była ta wena, na którą czekała praktycznie cały dzień. Uśmiechnęła się szeroko, sama do siebie.
– Let me tell you a story about a... – zaśpiewała ostrożnie, ale szybko zorientowała się, że nie brzmi to tak dobrze, jak chciała – Let me tell you a little story, about a man named Johnny Bo... – zaklęła pod nosem, orientując się, jak trudno jest wymówić nazwisko jej towarzysza; zaczęła od nowa po raz kolejny – Let me tell you a little story, about a man named Johnny Bojczuk, he was a hard-drinking son of a sailor, always at the bar... – pokiwała głową wielokrotnie, zagryzając z zachwytu wargę – Johnny, opowiedz mi jakąś swoją historyjkę – poprosiła, nie siląc się na wyjaśnienia. Spodziewała się, że w tym momencie jej działania były już całkiem jasne, zwłaszcza dla kogoś, kto z artystami miał do czynienia na co dzień.
Oryginalny kawałek, który Kajka "wymyśla", jest tutaj. Podrzucam dla inspiracji!
- Cóż, wena to kapryśna kochanka. - wzdycham, po czym odsuwam sobie jedno z krzeseł i usadzam na nim swoje zacne cztery litery. Doskonale wiedziałem o czym mówi, znałem to uczucie. Może i znajdowaliśmy ukojenie w dwóch odmiennych sztukach, ale każdy z nas był po prostu artystą i musiał mierzyć się z tymi samymi przeciwnościami. Odkładam konewkę, piersiówkę zaś wyciągając w kierunku Caileen.
- Łyknij sobie, wena w płynie. - mrugam doń jednym okiem. Mi zwykle pomagało; po prostu każdy musiał znaleźć swój własny sposób na radzenie sobie z niemocą twórczą i ja zwykle upatrywałem ratunku w kolejnej szklance trunku tudzież w obcowaniu z pięknymi kobietami.
Przekrzywiłem głowę na jedną stronę widząc jak Caileen nagle się rozpromienia, a gdy ciszę zakłóciły pierwsze dźwięki melodii, zmarszczyłem brwi. Te jednak podskoczyły wysoko w górę, wraz z wyśpiewywanymi słowami. A to heca! W tym momencie poczułem się... nie wiem, wyjątkowo? Nie myślałem, że kiedykolwiek mógłbym być dla kogokolwiek natchnieniem, a tu proszę, chyba właśnie zostałem muzą i to nie byle kogo, a samej Królowej Argyll. Szach-mat wszyscy jej adoratorzy. Poprawiłem się na krześle, wbijając spojrzenie w dziewczynę.
- Dobra, opowiem ci co mnie ostatnio spotkało i jakie bardzo ważne wnioski z tego wyciągnąłem. - kiwam energicznie głową, po czym spijam jeszcze jeden łyk, tak na zaś, żeby mi za szybko w ustach nie zaschło - Wszystko się zaczęło od snu. Totalnie poryta akcja, śniło mi się, że Bertie, ten wiesz, mój współlokator, upiekł mnie i zeżarł, ale to nieważne, bo dążę do tego, że tak się wystraszyłem, że zerwałem z łóżka o świcie i nie mogłem dalej spać. Normalnie to nie wstaję przed południem, no bo co jest do roboty z rana? - bary pozamykane, nawet się nie ma gdzie podziać! - W każdym razie nie chciałem zostać w domu, no bo halo, po tym całym śnie bałem się, że Bertie faktycznie jest jakimś świrem i zaraz mnie zabije. - śmieję się, bo po czasie to brzmi absurdalnie, ale wtedy naprawdę srałem po gaciach na samą myśl, że mógłbym go gdzieś spotkać - Więc poszedłem się przejść po okolicy i niespodzianka! Udało mi się znaleźć jeden otwarty bar, więc wbijam tam i mówię ruszać dupska, dawać szklanki, walimy do oporu! Miałem akurat trochę hajsu, więc poszła jedna kolejka, druga i dziesiąta. Wino, wódka, whiskey i piwo... Chyba wszystko co tam mieli! Serio, takiej mieszanki to dawno w siebie nie wlałem. - wywracam oczami - No ale kończę którąś z kolei butelkę, już ledwo co widzę na oczy, świat wiruje i nagle BACH! tracę grunt pod nogami. Zgon, totalny zgon. Obudziłem się na stole kilka godzin później, ale jeszcze przed zmrokiem i co? Czuję się spragniony! No to na drugą nóżkę. A teraz najważniejsze, Caileen, wnioski. Słuchaj uważnie. - wskazuję nań jednym palcem i pochylam się nieznacznie w jej kierunku - Spokojnie można upić się przynajmniej dwa razy w ciągu dnia, tylko trzeba wstawać wcześniej. - śmieję się w głos, na koniec upijając jeszcze jeden łyk z piersiówki - Ech, człowiek uczy się całe życie.
- Łyknij sobie, wena w płynie. - mrugam doń jednym okiem. Mi zwykle pomagało; po prostu każdy musiał znaleźć swój własny sposób na radzenie sobie z niemocą twórczą i ja zwykle upatrywałem ratunku w kolejnej szklance trunku tudzież w obcowaniu z pięknymi kobietami.
Przekrzywiłem głowę na jedną stronę widząc jak Caileen nagle się rozpromienia, a gdy ciszę zakłóciły pierwsze dźwięki melodii, zmarszczyłem brwi. Te jednak podskoczyły wysoko w górę, wraz z wyśpiewywanymi słowami. A to heca! W tym momencie poczułem się... nie wiem, wyjątkowo? Nie myślałem, że kiedykolwiek mógłbym być dla kogokolwiek natchnieniem, a tu proszę, chyba właśnie zostałem muzą i to nie byle kogo, a samej Królowej Argyll. Szach-mat wszyscy jej adoratorzy. Poprawiłem się na krześle, wbijając spojrzenie w dziewczynę.
- Dobra, opowiem ci co mnie ostatnio spotkało i jakie bardzo ważne wnioski z tego wyciągnąłem. - kiwam energicznie głową, po czym spijam jeszcze jeden łyk, tak na zaś, żeby mi za szybko w ustach nie zaschło - Wszystko się zaczęło od snu. Totalnie poryta akcja, śniło mi się, że Bertie, ten wiesz, mój współlokator, upiekł mnie i zeżarł, ale to nieważne, bo dążę do tego, że tak się wystraszyłem, że zerwałem z łóżka o świcie i nie mogłem dalej spać. Normalnie to nie wstaję przed południem, no bo co jest do roboty z rana? - bary pozamykane, nawet się nie ma gdzie podziać! - W każdym razie nie chciałem zostać w domu, no bo halo, po tym całym śnie bałem się, że Bertie faktycznie jest jakimś świrem i zaraz mnie zabije. - śmieję się, bo po czasie to brzmi absurdalnie, ale wtedy naprawdę srałem po gaciach na samą myśl, że mógłbym go gdzieś spotkać - Więc poszedłem się przejść po okolicy i niespodzianka! Udało mi się znaleźć jeden otwarty bar, więc wbijam tam i mówię ruszać dupska, dawać szklanki, walimy do oporu! Miałem akurat trochę hajsu, więc poszła jedna kolejka, druga i dziesiąta. Wino, wódka, whiskey i piwo... Chyba wszystko co tam mieli! Serio, takiej mieszanki to dawno w siebie nie wlałem. - wywracam oczami - No ale kończę którąś z kolei butelkę, już ledwo co widzę na oczy, świat wiruje i nagle BACH! tracę grunt pod nogami. Zgon, totalny zgon. Obudziłem się na stole kilka godzin później, ale jeszcze przed zmrokiem i co? Czuję się spragniony! No to na drugą nóżkę. A teraz najważniejsze, Caileen, wnioski. Słuchaj uważnie. - wskazuję nań jednym palcem i pochylam się nieznacznie w jej kierunku - Spokojnie można upić się przynajmniej dwa razy w ciągu dnia, tylko trzeba wstawać wcześniej. - śmieję się w głos, na koniec upijając jeszcze jeden łyk z piersiówki - Ech, człowiek uczy się całe życie.
Jasiek chyba nawet nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, jak prawdziwe słowa wypłynęły z jego ust. Kajka pokiwała machinalnie głową, nawet nie orientując się, że wykonuje jakiekolwiek ruchy. Nie zapierała się specjalnie przed zaoferowaną sobie płynną weną, naprędce częstując się trunkiem i rychło oddając piersiówkę właścicielowi. Dobrze pamiętała, że czekała ją jeszcze droga powrotna do Londynu, toteż nie chciała się doprowadzać do nie wiadomo jakiego stanu. O napisaniu nowego folkowego hitu już nawet nie wspominając.
Idea "szach mat, adoratorzy" kompletnie Findlayównę ominęła, mimo że była przezabawna i całkiem interesująca. Tak to już z Kajeczką bywało, że gdy napadł ją jakiś wybitnie dobry, artystyczny pomysł, miała zdolność zupełnego odcięcia się od świata i skupienia na tym jednym aspekcie całego swojego życia. Kreatywność to piękna pani, choć często wykazywała się też absolutnym brakiem litości.
Tym razem to brwi Caileen skoczyły w zdziwieniu ku górze, reagując na zupełnie nieprawdopodobne wprowadzenie. Niewiele wiedziała o kanibalach, ale zgadywała, że pieczenie jedzenia nieczęsto figurowało pośród ich przyzwyczajeń i tym bardziej zdradzało, jak bujną wyobraźnię miał jej znajomy. Dopowiedziała sobie całkiem prędko powód dla tej bujności, spoglądając przelotnie na błyszczącą (ależ Johnny musiał o nią dbać!) piersiówkę i uśmiechnęła się sama do siebie, wsłuchując się w ciąg dalszy opowieści. Wzruszyła ramionami na zupełnie retoryczne pytanie o poranki, choć byłaby w stanie wymienić parę rzeczy – wszystko za sprawą skowronka zwanego Tuilelaith. Nie chciała się na niej w tej chwili skupiać, zresztą Johnatan nie bardzo na to pozwalał, nie zatrzymując się w opowiastce nawet na moment. Głowa Kajki zaczęła się wypełniać pomysłami, i to w takiej liczebności, że dziewczyna nijak nie byłaby w stanie zapamiętać ich wszystkich. Podniosła się nieco, aby przewertować poduszki wśród których iście po królewsku sobie urzędowała, ale pokazała też Jaśkowi, żeby nie przestawał mówić. Gdy znalazła wreszcie swój kajecik i ołówek, zaczęła coś skrupulatnie zapisywać. Z przerwami na uniesienie zadziwionego spojrzenia w stronę Bojczuka, rzecz jasna.
– Jakim cudem ty jeszcze żyjesz... – wymamrotała, choć zaczęła dochodzić do właściwego wniosku jeszcze zanim skończyła swoje zdanie: Jasiek pewnie najzwyczajniej w świecie ściemniał i robił z siebie wielkiego mistrza alkoholu, podczas gdy Kaja byłaby go pewnie w stanie przepić. Znowu obdarzyła samą siebie uśmiechem i wróciła do zapisywania wszystkiego, co było jej zdradzane i co nadążyła pisać, mimo że mogła pewnie zaczarować ołówek i kazać mu skrobać za nią.
Podniosła głowę, aby "słuchać uważnie" i roześmiała się na głos, słysząc dosyć oczywisty wniosek.
– No tak, i masz już od razu odpowiedź na pytanie, co jest z rana do roboty – skomentowała żartobliwie, odkładając otwarty kajecik na bok i biorąc się ponownie za gitarę. Parę krótkich chwil przypominała sobie pierwotną melodię, pozwoliła sobie na kilka kolejnych chwil namysłu i zabrała się na nowo do roboty.
– Let me tell you a little story, about a man named Johnny Bojczuk, he was a hard-drinking son of a sailor, always at the bar... Lager from the tap or shots of Paddy from the shelf... – mamrotała bardziej niż śpiewała, czasami zmuszona do zapętlania melodii po to, aby być w stanie wymyślić następne słowa – He could open his throttle and throw back a bottle as quick as the devil himself! – w tym momencie podniosła nieco głos, jak gdyby ten wers był jej własną wersją okrzyku "Eureka!", odsuwając na szybko gitarę i spisując świeży jeszcze tekst na papierze. Za chwilę znowu brzdąkała, tym razem powtarzając pierwszą zwrotkę w kółko, jak gdyby nagle czegoś jej w tym wszystkim brakowało. I brakowało – właściwego niby-okrzyku, który balansowałby rytmikę słów w muzyce. "Johnny Bojczuk", spróbowała, krzywiąc się od razu i odrzucając ten pomysł w mgnieniu oka. "Johnny Boy"! Pokręciła głową. "Johnny... Bar"? Spojrzała na Jaśka, roześmiana.
– Przezywał cię już ktoś kiedyś per "Jasiek Bar"? W sumie pasowałoby jak ulał, nie? Albo Barr, jest w Szkocji taka miejscowość. Mogłabym ci dopiąć szkockie korzenie – wyszczerzyła do niego zęby. Nietrudno stwierdzić, że nagle zaczęła się doskonale bawić.
Idea "szach mat, adoratorzy" kompletnie Findlayównę ominęła, mimo że była przezabawna i całkiem interesująca. Tak to już z Kajeczką bywało, że gdy napadł ją jakiś wybitnie dobry, artystyczny pomysł, miała zdolność zupełnego odcięcia się od świata i skupienia na tym jednym aspekcie całego swojego życia. Kreatywność to piękna pani, choć często wykazywała się też absolutnym brakiem litości.
Tym razem to brwi Caileen skoczyły w zdziwieniu ku górze, reagując na zupełnie nieprawdopodobne wprowadzenie. Niewiele wiedziała o kanibalach, ale zgadywała, że pieczenie jedzenia nieczęsto figurowało pośród ich przyzwyczajeń i tym bardziej zdradzało, jak bujną wyobraźnię miał jej znajomy. Dopowiedziała sobie całkiem prędko powód dla tej bujności, spoglądając przelotnie na błyszczącą (ależ Johnny musiał o nią dbać!) piersiówkę i uśmiechnęła się sama do siebie, wsłuchując się w ciąg dalszy opowieści. Wzruszyła ramionami na zupełnie retoryczne pytanie o poranki, choć byłaby w stanie wymienić parę rzeczy – wszystko za sprawą skowronka zwanego Tuilelaith. Nie chciała się na niej w tej chwili skupiać, zresztą Johnatan nie bardzo na to pozwalał, nie zatrzymując się w opowiastce nawet na moment. Głowa Kajki zaczęła się wypełniać pomysłami, i to w takiej liczebności, że dziewczyna nijak nie byłaby w stanie zapamiętać ich wszystkich. Podniosła się nieco, aby przewertować poduszki wśród których iście po królewsku sobie urzędowała, ale pokazała też Jaśkowi, żeby nie przestawał mówić. Gdy znalazła wreszcie swój kajecik i ołówek, zaczęła coś skrupulatnie zapisywać. Z przerwami na uniesienie zadziwionego spojrzenia w stronę Bojczuka, rzecz jasna.
– Jakim cudem ty jeszcze żyjesz... – wymamrotała, choć zaczęła dochodzić do właściwego wniosku jeszcze zanim skończyła swoje zdanie: Jasiek pewnie najzwyczajniej w świecie ściemniał i robił z siebie wielkiego mistrza alkoholu, podczas gdy Kaja byłaby go pewnie w stanie przepić. Znowu obdarzyła samą siebie uśmiechem i wróciła do zapisywania wszystkiego, co było jej zdradzane i co nadążyła pisać, mimo że mogła pewnie zaczarować ołówek i kazać mu skrobać za nią.
Podniosła głowę, aby "słuchać uważnie" i roześmiała się na głos, słysząc dosyć oczywisty wniosek.
– No tak, i masz już od razu odpowiedź na pytanie, co jest z rana do roboty – skomentowała żartobliwie, odkładając otwarty kajecik na bok i biorąc się ponownie za gitarę. Parę krótkich chwil przypominała sobie pierwotną melodię, pozwoliła sobie na kilka kolejnych chwil namysłu i zabrała się na nowo do roboty.
– Let me tell you a little story, about a man named Johnny Bojczuk, he was a hard-drinking son of a sailor, always at the bar... Lager from the tap or shots of Paddy from the shelf... – mamrotała bardziej niż śpiewała, czasami zmuszona do zapętlania melodii po to, aby być w stanie wymyślić następne słowa – He could open his throttle and throw back a bottle as quick as the devil himself! – w tym momencie podniosła nieco głos, jak gdyby ten wers był jej własną wersją okrzyku "Eureka!", odsuwając na szybko gitarę i spisując świeży jeszcze tekst na papierze. Za chwilę znowu brzdąkała, tym razem powtarzając pierwszą zwrotkę w kółko, jak gdyby nagle czegoś jej w tym wszystkim brakowało. I brakowało – właściwego niby-okrzyku, który balansowałby rytmikę słów w muzyce. "Johnny Bojczuk", spróbowała, krzywiąc się od razu i odrzucając ten pomysł w mgnieniu oka. "Johnny Boy"! Pokręciła głową. "Johnny... Bar"? Spojrzała na Jaśka, roześmiana.
– Przezywał cię już ktoś kiedyś per "Jasiek Bar"? W sumie pasowałoby jak ulał, nie? Albo Barr, jest w Szkocji taka miejscowość. Mogłabym ci dopiąć szkockie korzenie – wyszczerzyła do niego zęby. Nietrudno stwierdzić, że nagle zaczęła się doskonale bawić.
- Złego diabli nie biorą. - wzruszam ramionami, puszczając do Caileen oczko, ale prawda jest taka, że miałem w tym swoim dziwacznym życiu więcej szczęścia niż rozumu. Często sobie wmawiałem, że jestem pechowcem, bo przecież ciągle spotykało mnie coś złego, ale z drugiej strony zawsze jakimś cudem udawało mi się wyjść z opresji względnie bez szwanku. Po każdej serii niefortunnych zdarzeń, przychodziła chwila rozluźnienia, a po każdej burzy wychodziło słońce. Proste. Spoglądam na dziewczynę, wodząc wzrokiem za jej dłońmi, zapisującymi kolejne słowa, których nie potrafię rozczytać z tej odległości i do góry nogami. No cóż, będę musiał poczekać aż skończy.
- Racja! - rozweselam się - Tylko knajpy zwykle otwierają po południu. Podejrzewam, że tamtej po prostu nie zdążyli jeszcze zamknąć. - ale fajnie, że mieliśmy w Dolinie Godryka taką miejscówkę. Uroki miasteczka dopiero odkrywałem i tak, podobało mi się, chociaż to z pewnością nie to samo co nasze śliczne Bibury, albo dzikie okolice Meliny. Pochyliłem się do przodu, wspierając łokcie na kolanach, a głowę na nadgarstkach i wbiłem spojrzenie w Cailee - w zmarszczkę pomiędzy jej brwiami, kiedy rozmyślała nad odpowiednim doborem słów, w jej nieobecne oczy, kiedy odlatywała myślami gdzieś w świat muzyki, w usta układające się w kolejne wersy, w końcu w dłonie, lekko szarpiące struny gitary. Musiałem przyznać, że była piękna, tym piękniejsza gdy tworzyła, całkowicie poświęcając się temu co kocha. Ja również pogrążyłem się na chwilę we własnych rozważaniach, wracając na ziemię dopiero w momencie, w którym zwróciła się bezpośrednio do mnie.
- O nie, zdecydowanie jesteś pierwsza. - śmieję się - Szczerze powiedziawszy zazwyczaj wołają za mną per gnida, albo per spierdalaj albo cię zabiję. - kręcę z rozbawieniem głową. Nie wiem skąd w ludziach tyle agresji, serio. Później się dziwią, że sami obrywają, a przecież każdy wie, że agresja właśnie agresję rodzi, tak się zamyka błędne koło.
- Szkockie korzenie mówisz, no takich to jeszcze nie miałem. - kiwam łbem. Wmawiałem wszystkim, że mam ukraińskie, bo i mateczka Bojczukowa takie miała, a przecież teoretycznie byłem jej synem. W praktyce sprawa wyglądała zgoła inaczej, a ja sam, Johnatan Beckett, byłem typowym angolem z krwi i kości, urodzonym i wychowanym w Londynie - Możesz jeszcze wspomnieć o tym, że jestem zajebiście przystojny. I wolny, koniecznie, że wolny. - bo przecież każda dupencja będzie wkrótce marzyć o tym, żeby mnie poznać. A przynajmniej każda szkocka dupencja.
- Racja! - rozweselam się - Tylko knajpy zwykle otwierają po południu. Podejrzewam, że tamtej po prostu nie zdążyli jeszcze zamknąć. - ale fajnie, że mieliśmy w Dolinie Godryka taką miejscówkę. Uroki miasteczka dopiero odkrywałem i tak, podobało mi się, chociaż to z pewnością nie to samo co nasze śliczne Bibury, albo dzikie okolice Meliny. Pochyliłem się do przodu, wspierając łokcie na kolanach, a głowę na nadgarstkach i wbiłem spojrzenie w Cailee - w zmarszczkę pomiędzy jej brwiami, kiedy rozmyślała nad odpowiednim doborem słów, w jej nieobecne oczy, kiedy odlatywała myślami gdzieś w świat muzyki, w usta układające się w kolejne wersy, w końcu w dłonie, lekko szarpiące struny gitary. Musiałem przyznać, że była piękna, tym piękniejsza gdy tworzyła, całkowicie poświęcając się temu co kocha. Ja również pogrążyłem się na chwilę we własnych rozważaniach, wracając na ziemię dopiero w momencie, w którym zwróciła się bezpośrednio do mnie.
- O nie, zdecydowanie jesteś pierwsza. - śmieję się - Szczerze powiedziawszy zazwyczaj wołają za mną per gnida, albo per spierdalaj albo cię zabiję. - kręcę z rozbawieniem głową. Nie wiem skąd w ludziach tyle agresji, serio. Później się dziwią, że sami obrywają, a przecież każdy wie, że agresja właśnie agresję rodzi, tak się zamyka błędne koło.
- Szkockie korzenie mówisz, no takich to jeszcze nie miałem. - kiwam łbem. Wmawiałem wszystkim, że mam ukraińskie, bo i mateczka Bojczukowa takie miała, a przecież teoretycznie byłem jej synem. W praktyce sprawa wyglądała zgoła inaczej, a ja sam, Johnatan Beckett, byłem typowym angolem z krwi i kości, urodzonym i wychowanym w Londynie - Możesz jeszcze wspomnieć o tym, że jestem zajebiście przystojny. I wolny, koniecznie, że wolny. - bo przecież każda dupencja będzie wkrótce marzyć o tym, żeby mnie poznać. A przynajmniej każda szkocka dupencja.
Kajeczka nie poczuła na sobie pełnego admiracji spojrzenia, raz przez kompletne skupienie na tworzeniu, dwa zaś przez to, że już dawno nie widziała Jaśka w gronie adoratorów, których należało trzymać w bezpiecznej odległości. Pierwsze spotkanie, jakie odbyli w Hogwarcie, niespecjalnie na to wskazywało: Findlayówna momentalnie uciekła do swoich przyjaciółek i nie spodziewała się, że kiedykolwiek będzie w stanie usiąść z Bojczukiem sam na sam, śmiejąc się w najlepsze, a już na pewno nie myślała o tworzeniu na jego temat piosenki. Nie można kryć tego, jak dobrze rozwinęła się ich znajomość, nawet jeśli Johnny musiał dołączyć do Luciego, Coriandera i wielu bezimiennych mężczyzn, którzy chcieli zdobyć serce Królowej i którzy spotkali się z porażką. Tym bardziej nie można się oszukiwać i twierdzić, że Jaśkowi naprawdę aż tak bardzo na tym zależało. Na palcach dwudziestu dłoni nie dałoby się wyliczyć dziewczyn, które "Johnny Barr" kokietował w szkole i poza nią, zanim znalazł swoją prawdziwą miłość. Caileen w końcu zrozumiała jego wczesne zaloty jako pewną fasadę i zaczęła ją traktować jak należy: w charakterze żartu, od którego mogłaby zacząć się niezła przyjaźń. Oto więc naczelny bard Hogwartu komponował ostrzegawczą opowieść o naczelnym absztyfikancie Hogwartu.
– Kto nadmiernie cwaniakuje, ten niechybnie zbiera burzę – stwierdziła sobie niby niewinnie Kajeczka, nieco modyfikując całkiem znane przysłowie. Spojrzała przy tym sugestywnie na Johnatana, wiedząc, że jego domniemana niewinność zwykle była zwykłym picem na wodę i była też pewna, że on jest tego równie świadom. Nie musiałaby tak często błagać Marcelli o litość dla niego, gdyby było inaczej.
Pokiwała sama do siebie głową, cierpliwie wysłuchując zaskakująco krótkiej listy życzeń. Uśmiechnęła się potem cwaniacko i krótkim gestem pokazała, że tak łatwo być niestety nie może.
– Aż takiej przysługi to ci nie wyświadczę. Gdybym zaczęła ci pchać dziewczyny w ramiona, dopiero zrobiłby się z ciebie pączek w maśle. Ale, w sumie... – urwała na moment, jak gdyby mimo wszystko rozważała ten pomysł – Można fajnie zahaczyć o nieprawdziwość historyjki. Chyba właśnie wymyśliłeś mi refren.
Kilka chwil głębszego skupienia muzykantka poświęciła na dosyć ogólne spojrzenie w stronę usłyszanej opowieści i pierwszych wrażeń, które sama wobec niej miała. Oczywiście, że Jasiek ściemniał: jak więc odsunąć podejrzenia od niego samego i zrobić z całej historyjki legendę podawaną z pokolenia na pokolenie? Po dwóch, a nawet trzech nie do końca udanych próbach, Kaja miała już na to pewien pomysł.
– And even if you saw it yourself you wouldn't believe it, but I wouldn't trust a person like me if I were you, sure I wasn't there, I swear I have an alibi, I heard it from a man who knows a fella who says it's true... – roześmiała się nad własnym geniuszem i prędko chwyciła za kajecik, aby spisać kolejne słowa – Będę musiała przejść się po kilku pubach i pospisywać co fajniejsze nazwy alkoholi – stwierdziła w międzyczasie – Dobrze będzie całość ubarwić czymś prawdziwym – puściła Johnny'emu oczko, zdradzając się ze swoją niepełną wiarą.
– Ej, a gdyby...? – jakiś wspaniały pomysł nagle zaprzątnął jej głowę – Chyba wiem, jak zrobić, żebyśmy oboje byli zadowoleni. Myślałeś kiedyś o tym, żeby powrócić z zaświatów? – zasugerowała, choć odpowiedź nie była w tym momencie wybitnie ważna, bo Kajeczka już skrobała co nieco w zeszycie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Kto nadmiernie cwaniakuje, ten niechybnie zbiera burzę – stwierdziła sobie niby niewinnie Kajeczka, nieco modyfikując całkiem znane przysłowie. Spojrzała przy tym sugestywnie na Johnatana, wiedząc, że jego domniemana niewinność zwykle była zwykłym picem na wodę i była też pewna, że on jest tego równie świadom. Nie musiałaby tak często błagać Marcelli o litość dla niego, gdyby było inaczej.
Pokiwała sama do siebie głową, cierpliwie wysłuchując zaskakująco krótkiej listy życzeń. Uśmiechnęła się potem cwaniacko i krótkim gestem pokazała, że tak łatwo być niestety nie może.
– Aż takiej przysługi to ci nie wyświadczę. Gdybym zaczęła ci pchać dziewczyny w ramiona, dopiero zrobiłby się z ciebie pączek w maśle. Ale, w sumie... – urwała na moment, jak gdyby mimo wszystko rozważała ten pomysł – Można fajnie zahaczyć o nieprawdziwość historyjki. Chyba właśnie wymyśliłeś mi refren.
Kilka chwil głębszego skupienia muzykantka poświęciła na dosyć ogólne spojrzenie w stronę usłyszanej opowieści i pierwszych wrażeń, które sama wobec niej miała. Oczywiście, że Jasiek ściemniał: jak więc odsunąć podejrzenia od niego samego i zrobić z całej historyjki legendę podawaną z pokolenia na pokolenie? Po dwóch, a nawet trzech nie do końca udanych próbach, Kaja miała już na to pewien pomysł.
– And even if you saw it yourself you wouldn't believe it, but I wouldn't trust a person like me if I were you, sure I wasn't there, I swear I have an alibi, I heard it from a man who knows a fella who says it's true... – roześmiała się nad własnym geniuszem i prędko chwyciła za kajecik, aby spisać kolejne słowa – Będę musiała przejść się po kilku pubach i pospisywać co fajniejsze nazwy alkoholi – stwierdziła w międzyczasie – Dobrze będzie całość ubarwić czymś prawdziwym – puściła Johnny'emu oczko, zdradzając się ze swoją niepełną wiarą.
– Ej, a gdyby...? – jakiś wspaniały pomysł nagle zaprzątnął jej głowę – Chyba wiem, jak zrobić, żebyśmy oboje byli zadowoleni. Myślałeś kiedyś o tym, żeby powrócić z zaświatów? – zasugerowała, choć odpowiedź nie była w tym momencie wybitnie ważna, bo Kajeczka już skrobała co nieco w zeszycie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Trochę posmutniałem, kiedy z taką gracją odrzuciła moje wymagania, ale cóż - nie umiałem się długo na nią gniewać i jakoś podświadomie zdawałem sobie sprawę, że piosenka nie może być jednocześnie ogłoszeniem matrymonialnym. Szkoda. Z drugiej strony i tak poczułem się doceniony i miło połechtany; nikt wcześniej nawet nie pomyślał o tym, by o mnie napisać.
- ? ? ? - patrzę na nią pytająco, ale czekam cierpliwie na dalszy rozwój wydarzeń i wcale nie muszę czekać długo. Kolejne wersy wylatują spomiędzy kształtnych warg dziewczyny, a ja śmieję się głośno, bujając lekko na krześle.
- Czy właśnie proponujesz mi turnee po różnych pubach? - pytam z błyskiem w oku, bo do takich ekscesów nie trzeba mnie namawiać, a jeszcze jak towarzystwo wyborne (którym Caileen z pewnością była), to wchodzę w to jak nóż w masło, bez żadnych zbędnych ale. Ale to się możemy niebawem napić.
- No przecież to wszystko prawda! - zarzekam się, wspierając dłonie na piersi. Co to za niedowiarki? Byłem kłamcą, fakt, ale wypraszam sobie! Marszczę groźnie brwi, chociaż w całej swojej złości pewnie wyglądam bardziej śmiesznie niż przerażająco - to właśnie było przekleństwo; nie potrafiłem wyglądać groźnie, nawet jak napinałem wszystkie mięśnie twarzy i się marszczyłem. Wówczas sprawiałem wrażenie kogoś, kto ma problem z wypróżnieniem, ech. Życie takie ciężkie. Przekrzywiam łeb na jedną stronę, wbijając spojrzenie w Caileen. Czekam cierpliwie na wyjaśnienie, a gdy następuje, obie moje brwi unoszą się wysoko na czoło, prawie sięgając nierównej linii zwichrzonych włosów.
- Powrócić z zaświatów? Ale w jakim sensie? - że z martwych powstać? W sumie brzmi całkiem bombastycznie - Wiesz, wróciłem kiedyś z zaświatów. Nie wiem czy ci opowiadałem, to było dawno, jak dopiero co zaciągnąłem się na statek. - wyłożyłem się wygodnie w krześle, zaczynając kolejną opowieść - Byliśmy już na otwartym morzu, kiedy sztorm zmył mnie z desek pokładu. Trzy dni dryfowałem na kawałku galionu, aż nie trafiłem na bezludną wyspę. Pozornie bezludną, bo mieszkała tam jedna dzika czarownica, którą udało mi się oswoić. Dwa miesiące żyliśmy tylko we dwoje jak król i królowa tej bezimiennej ziemi, aż nie dotarł do nas jeden statek przemytniczy. Na nim wróciliśmy do Anglii i tak właśnie Johnatan Bojczuk wrócił zza grobu. - kiwam głową, zakładając ręce na piersi, ale zaraz parskam głośnym śmiechem i macham obiema łapami - Nie no, zgrywam się, to nie miało miejsca.
- ? ? ? - patrzę na nią pytająco, ale czekam cierpliwie na dalszy rozwój wydarzeń i wcale nie muszę czekać długo. Kolejne wersy wylatują spomiędzy kształtnych warg dziewczyny, a ja śmieję się głośno, bujając lekko na krześle.
- Czy właśnie proponujesz mi turnee po różnych pubach? - pytam z błyskiem w oku, bo do takich ekscesów nie trzeba mnie namawiać, a jeszcze jak towarzystwo wyborne (którym Caileen z pewnością była), to wchodzę w to jak nóż w masło, bez żadnych zbędnych ale. Ale to się możemy niebawem napić.
- No przecież to wszystko prawda! - zarzekam się, wspierając dłonie na piersi. Co to za niedowiarki? Byłem kłamcą, fakt, ale wypraszam sobie! Marszczę groźnie brwi, chociaż w całej swojej złości pewnie wyglądam bardziej śmiesznie niż przerażająco - to właśnie było przekleństwo; nie potrafiłem wyglądać groźnie, nawet jak napinałem wszystkie mięśnie twarzy i się marszczyłem. Wówczas sprawiałem wrażenie kogoś, kto ma problem z wypróżnieniem, ech. Życie takie ciężkie. Przekrzywiam łeb na jedną stronę, wbijając spojrzenie w Caileen. Czekam cierpliwie na wyjaśnienie, a gdy następuje, obie moje brwi unoszą się wysoko na czoło, prawie sięgając nierównej linii zwichrzonych włosów.
- Powrócić z zaświatów? Ale w jakim sensie? - że z martwych powstać? W sumie brzmi całkiem bombastycznie - Wiesz, wróciłem kiedyś z zaświatów. Nie wiem czy ci opowiadałem, to było dawno, jak dopiero co zaciągnąłem się na statek. - wyłożyłem się wygodnie w krześle, zaczynając kolejną opowieść - Byliśmy już na otwartym morzu, kiedy sztorm zmył mnie z desek pokładu. Trzy dni dryfowałem na kawałku galionu, aż nie trafiłem na bezludną wyspę. Pozornie bezludną, bo mieszkała tam jedna dzika czarownica, którą udało mi się oswoić. Dwa miesiące żyliśmy tylko we dwoje jak król i królowa tej bezimiennej ziemi, aż nie dotarł do nas jeden statek przemytniczy. Na nim wróciliśmy do Anglii i tak właśnie Johnatan Bojczuk wrócił zza grobu. - kiwam głową, zakładając ręce na piersi, ale zaraz parskam głośnym śmiechem i macham obiema łapami - Nie no, zgrywam się, to nie miało miejsca.
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Pokój gościnny
Szybka odpowiedź