kuchnia z jadalnią
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Kuchnia + jadalnia
Bijące serce uroczej chatki na uboczu. Wchodzi się do niego po otwarciu frontowych drzwi - kuchnia złączona z funkcją jadalni wzbudza same przyjemne uczucia. Bez względu na pogodę panującą na zewnątrz, w środku zawsze jest ciepło, przytulnie i w obu pomieszczeniach unosi się słodki zapach wypieków oraz świeżych ziół. Stół w centrum izby wygląda niepozornie; nosi jawne ślady użytkowania, nie zachwyca wielkością ani jakością wykonania, ale daje się magicznie powiększać do niewyobrażalnych rozmiarów, gdy ma pomieścić większą ilość gości. Przy ścianach porozstawiane są niezliczone szafki oraz szafy, kredensy oraz piec, gotowy do pieczenia i smażenia. W oknach wiszą skromne, czyste firanki, a ponad nimi zawieszone na sznurach wiszą pęta ususzonych przypraw czy warzyw. Z kuchni można wyjść wprost na tyły domu, a z jadalni iść schodami na piętro lub zapuścić się nieco bardziej w prawo i dotrzeć do salonu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Właściwie, to nie było co ukrywać, że propozycja trochę z nieba mi spadła. Przez większość ostatniego czasu sama się uczyłam. Czasami wytłumaczyła mi coś cioteczka, czasami spotykałam kogoś, kto więcej wiedział i mi podpowiedział. Wujka nie było właściwie dnie całe, czasem jechałam z nim, żeby pomóc, mimo że pomoc ta wielka nie była. Ale wiedziałam, że jego nieobecność, oznacza zaangażowanie w sprawę. Większą, niż ja sama. Czasami wieczorami ćwiczyliśmy dalej uroki, albo obronę przed czarną magią. Lubiłam spędzać z nim czas, był zawsze pogodny, mimo tego, że widziałam w jego spojrzeniu zmartwienie czasem w którym przyszło nam funkcjonować. Brendan czasem patrzył tak samo- nie tylko on. Znałam to spojrzenie już nad wyraz dokładnie. Spojrzenie, które martwiło się tym, czym się zajmowało, tym, o czym nie mówiło - bo nie mogło, albo nie chciało mnie martwić - głośno. Nie pytałam też sama, próbując uprzyjemnić mu czas sobą, chociaż trochę, na chwilę odciągając od tego, co tak poważne było i ważne. Ciężar jaki niósł był cięższy bardziej, niż pewnie zdawałam sobie z tego sprawę.
Spisany list przez pana Dee, właściwie był wyciąganą dłonią, którą postanowiłam sięgnąć. Dlaczego by nie? Chociaż na chwilę, chociaż na trochę, jeśli mogło mi to pomóc trochę mocniej się rozwinąć. Stać odrobinę lepszą wersją samej siebie musiałam tego chcieć. I nawet wiedziałam już w czym dokładnie chciałabym uzyskać pomoc. Kiedy pukanie do drzwi rozniosło się po pomieszczeniu podniosłam się od stołu w kuchni spoglądając na cioteczkę, która skinęła głową. Otworzyłam drzwi zadzierając głowę ku górze.
- Pan Dee. - wypowiedziałam jakby jednocześnie stwierdzając i pytając w tym samym czasie. - Pan wybaczy ostrożność, ale jakby mógł pan wziąć i odpowiedzieć byłoby mi lżej. - zastrzegłam od razu przy drzwiach. O tym akurat opowiadał mi wujek, o eliksirach, które zmieniały twarze, o ludziach którzy potrafili zmieniać swoje ciała całe. Dlatego należało pytać o coś, co wiedzieć mógł tylko ten prawdziwy. Zmarszczyłam na krótką chwilę brwi, jakby zastanawiając się nad czymś mocniej. - Drugie imię może? - zastanowiłam się, zaraz jednak kręcąc głową jakby zmieniając zdanie. - A może, jaką formę przymuje jego patronus? - kolejne z pytań zwisło pomiędzy. - Oh, wiem! - orzekłam nagle uderzając zwiniętą w pięść prawą rękę w rozprostowaną lewą. - Kiedy stało się bardziej nizręczne przebywanie z Brendanem? - zapytała a wokół ust zatańczył mi uśmiech. Kiwnęłam sama do siebie głową zadowolona z zagadki na którą tak wpadłam. Zapytanie wprost o to, czy miał jedną rękę czy dwie trochę samo nasuwało odpowiedź, chyba że wpadłabym na to, żeby podstępnie zapytać sugerując ubytek, kiedy w rzeczywistości były dwie. Zapytanie o czas kiedy ją stracił nie mówiąc o tym dokładniej zdawało się idealne.
- Pomyślałam, że mógłby mi pan, panie Dee, pomóc trochę z teleportacją. Nie idzie mi to ani trochę. - wyjawiłam od razu, nie będąc pewna, czy o tym konkretnym w ogóle wspominałam wcześniej w ogóle.
tak właściwie to wuja to auror - mój tata też nim był, zmarł jak mama była ze mną w ciąży
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Z opowieści Brendana pamiętałem, że on i jego siostra mieli rodzinę w Ottery St. Catchpole, w hrabstwie, skąd pochodziła ich rodzina, wciąż widniejące w skorowidzu czystości krwi lorda Notta, choć nigdy sobie tego nie życzyli. Nie znałem jednak dokładnego adresu, numeru domu, przypuszczałem, że będzie on zabezpieczony, biorąc pod uwagę to w jak niekorzystnych barwach malowała się teraz sytuacja. Znałem też ich wuja, z którym przyszło mi kilkukrotnie pracować, lecz poza obowiązkami służbowymi nie łączyły nas żadne relacje.
Zdziwiłem się więc, że dziewczyna mająca w rodzinie tylu aurorów - ojca, brata, wuja - podaje mi w liście swój adres, nie mając pewności co do mojej tożsamości. Westchnąłem ciężko, odczytawszy list skreślony ręką Neali Weasley, zrzucając to na winę młodego wieku i dziewczęcej naiwności, której należało ją jak najszybciej oduczyć, choć to akurat nie powinno leżeć w mojej gestii - a jej rodziny. Czułem się jednak, niejako, zobowiązany, by wyciągnąć do Neali pomocną rękę. Brendan Weasley był mi przyjacielem i nie wierzyłem w to, że żyje, przypuszczałem, że zginął. To mało prawdopodobne, aby powrócił, choć takie przypadki się zdarzały - Samuel Skamander był więziony przez kilka miesięcy. Ileż jednak mogło być takich przypadków? Niewiele. Sam chciałbym, aby w przypadku mojej siostry, ktokolwiek z moich przyjaciół zainteresował się losem Lizzie, czy Debbie, nie pozostawił ich samych, dlatego skreśliłem list do panny Weasley. Miałem wyrzuty sumienia i tak, że uczyniłem to tak późno.
U progu domu jej wujostwa pojawiłem się punktualnie, tak jak napisałem w liście, w ciemnobrązowym płaszczu i kapeluszu, który chronił mnie przed deszczem; ściągnąłem go, kiedy otworzyły się drzwi, a zza nich wyłoniła się drobniutka, chudziutka postać nastolatki - rudowłosej i piegowatej. Jej oczy były podobny do oczu dobrze mi znanych, których już pewnie nigdy nie zobaczę więcej.
- To ja, panno Weasley, dzień dobry... - potwierdziłem i chciałem już mówić, lecz weszła mi w słowo, zaczynając zadawać pytania. Przynajmniej nie zaprosiła mnie do środka tak od razu. Czułem się mile zaskoczony, że zdecydowała się choć w ten sposób zweryfikować moją tożsamość, choć pytanie o drugie imię zbiło mnie z pantałyku. - Nigdy nie podawał swojego drugiego imienia - powiedziałem z wahaniem. Nie pamiętałem tego, a przecież w akta Weasleya też nie miałem zwyczaju zaglądać, bo i po co. - Jego patronusem był niedźwiedź. A prawą dłoń stracił, gdy zaczęły się anomalie, w wybuchu z ostatniego dnia kwietnia na pierwszego maja w 1956 roku - odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, którą znałem i to akurat dobrze pamiętałem. To utwierdziło pannę Weasley w przekonaniu, że jestem tym, za kogo się podaję, lecz to nie wystarczało.
- Czy zdaje sobie panienka sprawę z tego, że podawanie swojego adresu w liście człowiekowi, który podaje się za przyjaciela twojego brata, niemogącego tego potwierdzić, nie było zbyt rozważne? W tym progu mógł stanąć ktoś, kto nie życzy wam dobrze. A panienka otworzyła mi drzwi bez różdżki. Gdybym chciał, unieruchomiłbym ją w trzy sekundy. Jest wuj? - wyrzekłem surowym tonem, ściągając z głowy kapelusz i przekraczając próg ich domu. Rozejrzałem się po korytarzu, szukając i nasłuchując obecności kogoś dorosłego. - Wujostwo, mam nadzieję, wie o mojej wizycie? - Jeszcze tego brakowało, aby zastali nastolatkę z dorosłym mężczyzną sam na sam. - Czy pozwoli panienka, że będę mówił po imieniu? - upewniłem się, jeśli mieliśmy się czegoś uczyć, to tak będzie mi łatwiej - nie proponowałem jednak, aby zwracała się tak do mnie, byłem od niej sporo starszy. - Dopóki nie upewnisz się, czy możesz komuś ufać, nie zapraszaj go do domu. Powinnaś była czekać gdzieś dalej z kimś dorosłym, kimś, kto mógłby cię ochronić w razie potrzeby. A już na pewno nie od razu otwierać drzwi i to bez różdżki w ręku. Wtedy to ci nawet teleportacja nie pomoże - pouczyłem ją, zsuwając z ramion płaszcz i zawieszając go na najbliższym wieszaku. - Zacznijmy od początku - jak rozumiem od dawna uczysz się w domu i masz pozwolenie na używanie różdżki poza Hogwartem?
Zdziwiłem się więc, że dziewczyna mająca w rodzinie tylu aurorów - ojca, brata, wuja - podaje mi w liście swój adres, nie mając pewności co do mojej tożsamości. Westchnąłem ciężko, odczytawszy list skreślony ręką Neali Weasley, zrzucając to na winę młodego wieku i dziewczęcej naiwności, której należało ją jak najszybciej oduczyć, choć to akurat nie powinno leżeć w mojej gestii - a jej rodziny. Czułem się jednak, niejako, zobowiązany, by wyciągnąć do Neali pomocną rękę. Brendan Weasley był mi przyjacielem i nie wierzyłem w to, że żyje, przypuszczałem, że zginął. To mało prawdopodobne, aby powrócił, choć takie przypadki się zdarzały - Samuel Skamander był więziony przez kilka miesięcy. Ileż jednak mogło być takich przypadków? Niewiele. Sam chciałbym, aby w przypadku mojej siostry, ktokolwiek z moich przyjaciół zainteresował się losem Lizzie, czy Debbie, nie pozostawił ich samych, dlatego skreśliłem list do panny Weasley. Miałem wyrzuty sumienia i tak, że uczyniłem to tak późno.
U progu domu jej wujostwa pojawiłem się punktualnie, tak jak napisałem w liście, w ciemnobrązowym płaszczu i kapeluszu, który chronił mnie przed deszczem; ściągnąłem go, kiedy otworzyły się drzwi, a zza nich wyłoniła się drobniutka, chudziutka postać nastolatki - rudowłosej i piegowatej. Jej oczy były podobny do oczu dobrze mi znanych, których już pewnie nigdy nie zobaczę więcej.
- To ja, panno Weasley, dzień dobry... - potwierdziłem i chciałem już mówić, lecz weszła mi w słowo, zaczynając zadawać pytania. Przynajmniej nie zaprosiła mnie do środka tak od razu. Czułem się mile zaskoczony, że zdecydowała się choć w ten sposób zweryfikować moją tożsamość, choć pytanie o drugie imię zbiło mnie z pantałyku. - Nigdy nie podawał swojego drugiego imienia - powiedziałem z wahaniem. Nie pamiętałem tego, a przecież w akta Weasleya też nie miałem zwyczaju zaglądać, bo i po co. - Jego patronusem był niedźwiedź. A prawą dłoń stracił, gdy zaczęły się anomalie, w wybuchu z ostatniego dnia kwietnia na pierwszego maja w 1956 roku - odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, którą znałem i to akurat dobrze pamiętałem. To utwierdziło pannę Weasley w przekonaniu, że jestem tym, za kogo się podaję, lecz to nie wystarczało.
- Czy zdaje sobie panienka sprawę z tego, że podawanie swojego adresu w liście człowiekowi, który podaje się za przyjaciela twojego brata, niemogącego tego potwierdzić, nie było zbyt rozważne? W tym progu mógł stanąć ktoś, kto nie życzy wam dobrze. A panienka otworzyła mi drzwi bez różdżki. Gdybym chciał, unieruchomiłbym ją w trzy sekundy. Jest wuj? - wyrzekłem surowym tonem, ściągając z głowy kapelusz i przekraczając próg ich domu. Rozejrzałem się po korytarzu, szukając i nasłuchując obecności kogoś dorosłego. - Wujostwo, mam nadzieję, wie o mojej wizycie? - Jeszcze tego brakowało, aby zastali nastolatkę z dorosłym mężczyzną sam na sam. - Czy pozwoli panienka, że będę mówił po imieniu? - upewniłem się, jeśli mieliśmy się czegoś uczyć, to tak będzie mi łatwiej - nie proponowałem jednak, aby zwracała się tak do mnie, byłem od niej sporo starszy. - Dopóki nie upewnisz się, czy możesz komuś ufać, nie zapraszaj go do domu. Powinnaś była czekać gdzieś dalej z kimś dorosłym, kimś, kto mógłby cię ochronić w razie potrzeby. A już na pewno nie od razu otwierać drzwi i to bez różdżki w ręku. Wtedy to ci nawet teleportacja nie pomoże - pouczyłem ją, zsuwając z ramion płaszcz i zawieszając go na najbliższym wieszaku. - Zacznijmy od początku - jak rozumiem od dawna uczysz się w domu i masz pozwolenie na używanie różdżki poza Hogwartem?
becomes law
resistance
becomes duty
Odległość do drzwi pokonałam w kilku krokach. Szybko dość, bo właściwie biegiem. Wiedziałam, że ciocia za mną weźmie i zaraz pójdzie. Ale ekscytacja, mimo wszystko, wypełniała mnie całą i pognałam do drzwi w te pędy, kiedy tylko rozległo się pukanie, otwierając drzwi i zadzierając brodę, żeby spojrzeć na mężczyznę, który znajdował się przed nimi. Opis się zgadzał, ale i tak postanowiłam, że no wezmę i upewnię się trochę czy Brendana na pewno zna.
Wtrąciłam się od razu wypowiadając pytania, rozciągając usta w uśmiechu, który rozchodził się na całą moją twarz i obejmował też oczy. Te wpatrywały się w twarz przybysza, czekając na odpowiedzi, które miały przeprowadzić pierwszą formę sprawdzenia prawdziwości słów. Zmarszczyłam lekko nos, kiedy wspomniał, że nie podawał swojego drugiego imienia Brendan. Właściwie, to Laisrean, było całkiem ładne, przyjemne dla ucha. Ale może wiedziało o nim niewielu. Kolejne słowa jednak rozjaśniły moje oczy kiedy pokiwałam głową. Dokładnie tak, niedźwiedź. Miałam sporą nadzieję, że mój patronus będzie równie imponujący co i brata mojego. Niedźwiedź już sam, to by było coś! Albo lew taki, pantera, coś takiego co siły ma i sprytu w sobie. Och taki właśnie mi się marzył cały. Ale na razie robiłam to, co powiedział mi kiedyś kuzyn Garry, skupiałam się na wzmocnieniu wspomnienia. Chociaż wiedziałam, że i do tego pomocy mi będzie trzeba - rady jakiejś - skoro na powrót kuzyna, nie mogłam już liczyć i skoro pożegnałam go razem z Brendanem. Kolejne słowa skwitowałam kiwając głową i otwierając szerzej drzwi, cofając się kroków kilka.
Dopiero kolejne słowa sprawiły, że czerwień - zdradziecka, okrutna czerwień - zaczęła wspinać się po mojej szyi. Opuściłam głowę w poczuciu winy, bo w sumie prawdy miał więcej niż co niemiara. Głupia byłam i tyle.
- Neala, myśl. - odezwała się ciocia, która weszła na korytarz wzdychając odrobinę co sprawiło, że zrobiłam się - jeśli to było możliwe - jeszcze bardziej czerwona. Ależ wstyd, ależ upokorzenie, tak od razu na starcie już. Klapa całkowita. - Męża nie ma. Miło pana poznać, panie Dearborn. - wypowiedziała cioteczka, kiedy ja splatałam dłonie przed sobą, pocierając kciukiem o wierzch drugiej dłoni.
- Tak, Neala wystarczy. - zgodziłam się, jeszcze głosem przepełnionym wstydem i winą, które odbijały się całkowicie na mojej twarzy. Słuchałam ze spuszczoną głowa. Milcząc. W końcu uniosłam głowę. - Ja… - zacięłam się, czując jak drży mi broda. - Ja… - musiałam wziąć i się zebrać jakoś żeby tak nie stać i nie jąkać się. - Ja przepraszam, panie Dee. Będę rozważniejsza. - obiecałam, unosząc dłonie i uderzając nimi lekko o policzki swoje. Skupić się i nie pozwolić na kolejne takie klapowate klapy - taki cel był. - W Hogwarcie byłam rok tylko, Brendan sądził, że tam nie będzie dla mnie Bezpiecznie kiedy dyrektor… to jest Grindelwald tam rezydował. - wyjaśniłam zaplatając ręce za sobą. Ciocia skinęła głową panu Dee i wyszła na powrót do kuchni. - I tak, mam. - dodała jeszcze, gestem zapraszając mężczyznę do salonu, mimo czerwieni, która wciąż tliła się na mojej twarzy.
Wtrąciłam się od razu wypowiadając pytania, rozciągając usta w uśmiechu, który rozchodził się na całą moją twarz i obejmował też oczy. Te wpatrywały się w twarz przybysza, czekając na odpowiedzi, które miały przeprowadzić pierwszą formę sprawdzenia prawdziwości słów. Zmarszczyłam lekko nos, kiedy wspomniał, że nie podawał swojego drugiego imienia Brendan. Właściwie, to Laisrean, było całkiem ładne, przyjemne dla ucha. Ale może wiedziało o nim niewielu. Kolejne słowa jednak rozjaśniły moje oczy kiedy pokiwałam głową. Dokładnie tak, niedźwiedź. Miałam sporą nadzieję, że mój patronus będzie równie imponujący co i brata mojego. Niedźwiedź już sam, to by było coś! Albo lew taki, pantera, coś takiego co siły ma i sprytu w sobie. Och taki właśnie mi się marzył cały. Ale na razie robiłam to, co powiedział mi kiedyś kuzyn Garry, skupiałam się na wzmocnieniu wspomnienia. Chociaż wiedziałam, że i do tego pomocy mi będzie trzeba - rady jakiejś - skoro na powrót kuzyna, nie mogłam już liczyć i skoro pożegnałam go razem z Brendanem. Kolejne słowa skwitowałam kiwając głową i otwierając szerzej drzwi, cofając się kroków kilka.
Dopiero kolejne słowa sprawiły, że czerwień - zdradziecka, okrutna czerwień - zaczęła wspinać się po mojej szyi. Opuściłam głowę w poczuciu winy, bo w sumie prawdy miał więcej niż co niemiara. Głupia byłam i tyle.
- Neala, myśl. - odezwała się ciocia, która weszła na korytarz wzdychając odrobinę co sprawiło, że zrobiłam się - jeśli to było możliwe - jeszcze bardziej czerwona. Ależ wstyd, ależ upokorzenie, tak od razu na starcie już. Klapa całkowita. - Męża nie ma. Miło pana poznać, panie Dearborn. - wypowiedziała cioteczka, kiedy ja splatałam dłonie przed sobą, pocierając kciukiem o wierzch drugiej dłoni.
- Tak, Neala wystarczy. - zgodziłam się, jeszcze głosem przepełnionym wstydem i winą, które odbijały się całkowicie na mojej twarzy. Słuchałam ze spuszczoną głowa. Milcząc. W końcu uniosłam głowę. - Ja… - zacięłam się, czując jak drży mi broda. - Ja… - musiałam wziąć i się zebrać jakoś żeby tak nie stać i nie jąkać się. - Ja przepraszam, panie Dee. Będę rozważniejsza. - obiecałam, unosząc dłonie i uderzając nimi lekko o policzki swoje. Skupić się i nie pozwolić na kolejne takie klapowate klapy - taki cel był. - W Hogwarcie byłam rok tylko, Brendan sądził, że tam nie będzie dla mnie Bezpiecznie kiedy dyrektor… to jest Grindelwald tam rezydował. - wyjaśniłam zaplatając ręce za sobą. Ciocia skinęła głową panu Dee i wyszła na powrót do kuchni. - I tak, mam. - dodała jeszcze, gestem zapraszając mężczyznę do salonu, mimo czerwieni, która wciąż tliła się na mojej twarzy.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Po każdej innej młodej dziewczynie spodziewałbym się podobnego zachowania. To znaczy otwarcia drzwi na oścież bez uprzedniego upewnienia się, czy aby na pewno może to zrobić bezpiecznie i czy ktoś, kto do nich puka jest tym, komu otworzyć można. Nie mówiąc już o podaniu swojego adresu w liście. Neala Weasley była jednak siostrą aurora. Aurora mądrego, utalentowanego i godnego zaufania. Miała też w rodzinie kilku innych. Po dziewczynie takiej jak ona spodziewałem się więcej rozsądku i bardziej uważnego słuchania chociażby swojej rodziny, bo nie wierzyłem w to, że Brendan Weasley nie starał się wpoić podstawowych zasad bezpieczeństwa swojej młodszej siostrze. Nieco rozczarowany obserwowałem rumieniec wykwitający na piegowatych policzkach, po czym westchnąłem ciężko, nie mogąc się powstrzymać przed udzieleniem nastolatce reprymendy, lecz nie pozostało mi nic innego jak wejść do środka i po prostu przypomnieć jej o tym, czego na pewno próbował nauczyć ją własny brat. Nie zamierzałem Neali pocieszać i mówić, że nic się nie stało i poradzić, by uważała następnym razem. Teraz się nie stało, stać się jednak mogło i powinna była wziąć to sobie do serca. Także słowa ciotki, która pojawiła się nagle, dzięki czemu poczułem ulgę. To raczej byłoby nieodpowiednie, gdyby nikogo poza nami w domu nie było.
- Pani Weasley, mnie również miło panią poznać. Cedric Dearborn - powiedziałem, podchodząc do czarownicy, by ucałować jej dłoń i przywitać się. - Rozumiem, że Neala wyjaśniła po co tutaj jestem, prawda? - upewniłem się. Jego młodsza siostra nie powinna zostać bez pomocy, a choć mieszkała u wujostwa, to w listach sugerowała, że przydadzą się jej nauki. Czułem, że jestem to winien Brendanowi.
Zwróciłem zaraz po tym spojrzenie na przepraszającą Nealę. - Trzymam cię zatem za słowo - skomentowałem to krótko, przechodząc do salonu zaraz za dziewczyną przez kuchnię z jadalnią, po której rozejrzałem się z ciekawością. Było tu tak swojsko, że aż przyjemnie, pachniało ziołami i domową kuchnią. W takiej atmosferze trudno się skupić na nauce, lecz nie mogliśmy tracić czasu - bo jego od wielu tygodni po prostu mi brakowało. - Rozumiem. Brendan miał rację. Grindelwald kazał nauczać w Hogwarcie czarnej magii. To już nie była ta sama szkoła. Kto cię zatem uczył? Brat? Zdałaś SUMy, czy nie podeszłaś do tych egzaminów? Jakiego zaklęcia nauczyłaś się ostatnio? A teleportacja? Zaczęłaś się tego uczyć? - zasypałem Nealę gradem pytań, musiałem jednak wiedzieć na jakich podstawach mamy pracować.
- Pani Weasley, mnie również miło panią poznać. Cedric Dearborn - powiedziałem, podchodząc do czarownicy, by ucałować jej dłoń i przywitać się. - Rozumiem, że Neala wyjaśniła po co tutaj jestem, prawda? - upewniłem się. Jego młodsza siostra nie powinna zostać bez pomocy, a choć mieszkała u wujostwa, to w listach sugerowała, że przydadzą się jej nauki. Czułem, że jestem to winien Brendanowi.
Zwróciłem zaraz po tym spojrzenie na przepraszającą Nealę. - Trzymam cię zatem za słowo - skomentowałem to krótko, przechodząc do salonu zaraz za dziewczyną przez kuchnię z jadalnią, po której rozejrzałem się z ciekawością. Było tu tak swojsko, że aż przyjemnie, pachniało ziołami i domową kuchnią. W takiej atmosferze trudno się skupić na nauce, lecz nie mogliśmy tracić czasu - bo jego od wielu tygodni po prostu mi brakowało. - Rozumiem. Brendan miał rację. Grindelwald kazał nauczać w Hogwarcie czarnej magii. To już nie była ta sama szkoła. Kto cię zatem uczył? Brat? Zdałaś SUMy, czy nie podeszłaś do tych egzaminów? Jakiego zaklęcia nauczyłaś się ostatnio? A teleportacja? Zaczęłaś się tego uczyć? - zasypałem Nealę gradem pytań, musiałem jednak wiedzieć na jakich podstawach mamy pracować.
becomes law
resistance
becomes duty
Błąd za błędem - katastrofa totalna. Inaczej na razie określić tego nie mogłam. Raz że ten adres, dwa że te drzwi, trzy że ta różdżka. Stałam normalnie paląc się ze wstydu bo rzeczywiście powinnam, mogłam - a jakoś tak nic z tych mocy i powinności dzisiaj za bardzo nie zadziałało. Uniosłam rękę, zaciskając na palcu wskazującej lewej ręki wargi. I co dalej? Mogło być jeszcze jakieś dalej jak wstęp taki okropny, w ogóle całkowicie nieodpowiedni?
Ten zawód było widać, dobrze że chociaż pan Dee jednak wszedł nie decydując się na całkowity odwrót. Ale i to byłoby zrozumiałe prawda? Tak już kogoś wziąć i rozczarować na wstępie samym - nic dziwnego by to było, jakby stwierdził, ze jednak do czynienia nic ze mną mieć nie chce. Ot, tak zwyczajnie po prostu.
- Wyjaśniła w kilkunastu zdaniach. - zapewniła ciocia przez co jeszcze czerwieńsza się zrobiłam rzucając jedynie cioci spojrzenie, coby więcej nie mówiła nic. Jedyne z czym nas zostawiła to zaproszenie do salonu i pytanie czy pan Dee nie chciałby się napić ciepłej herbaty, oznajmiając, że będzie w kuchni obok.
- Dobrze. - zgodziłam się kiwając energicznie głową. Na potwierdzenie tego trzymania całego. Nie zamierzałam więcej brać i na jakiś zawód pozwalać. Postanowiłam, słowa dotrzymam. Zawsze dotrzymywałam tego raz danego. Ruszyłam przodem przechodząc, trochę mniej już się czerwieniąc, co jakiś czas jednak zerkając w kierunku pana Dee. Na mojej twarzy pojawił się chwilowy strach, kiedy imię Grindelwada zawisło między nami. Pokręciłam krótko głową, nie było już go, był tylko jak koszmar, po czym skinęłam głową. Miał rację, ale jednocześnie tyle mnie ominęło, że trudno czasem było nie wyobrażać sobie - jakby to było. - Tak. On, Garrett, pan Fox, Urien, pan Florian, Margo, kuzynka Eileen i Pomona. - uniosłam rękę, żeby odsunąć kilka rudych włosów na bok. - Tak, w zeszłym roku. - potwierdziłam. Biorąc wdech. - Leczniczego, na rany cięte. - powiedziałam po tym, jak przez chwilę zmarszczyłam brwi. - Tak… trochę. - odpowiedziałam mnie pewnie, żeby sobie zaraz coś przypomnieć. - Oh, panie Dee. Sporo czasu temu, kuzyn Garrett zaczął uczyć mnie rzucania patronusa. Znaczy wybraliśmy wspomnienie i kazał mi obiecać, że póki nie powie, nie spróbuję go rzucać. I słowa dotrzymuje, tylko… on już nie wróci, Brendan mi powiedział zanim... - urwałam unosząc na niego spojrzenie. - Myśli pan, panie Dee, że mogłabym, że powinnam… - plątałam się nie bardzo potrafiąc zwerbalizować to konkretne pytanie.
Ten zawód było widać, dobrze że chociaż pan Dee jednak wszedł nie decydując się na całkowity odwrót. Ale i to byłoby zrozumiałe prawda? Tak już kogoś wziąć i rozczarować na wstępie samym - nic dziwnego by to było, jakby stwierdził, ze jednak do czynienia nic ze mną mieć nie chce. Ot, tak zwyczajnie po prostu.
- Wyjaśniła w kilkunastu zdaniach. - zapewniła ciocia przez co jeszcze czerwieńsza się zrobiłam rzucając jedynie cioci spojrzenie, coby więcej nie mówiła nic. Jedyne z czym nas zostawiła to zaproszenie do salonu i pytanie czy pan Dee nie chciałby się napić ciepłej herbaty, oznajmiając, że będzie w kuchni obok.
- Dobrze. - zgodziłam się kiwając energicznie głową. Na potwierdzenie tego trzymania całego. Nie zamierzałam więcej brać i na jakiś zawód pozwalać. Postanowiłam, słowa dotrzymam. Zawsze dotrzymywałam tego raz danego. Ruszyłam przodem przechodząc, trochę mniej już się czerwieniąc, co jakiś czas jednak zerkając w kierunku pana Dee. Na mojej twarzy pojawił się chwilowy strach, kiedy imię Grindelwada zawisło między nami. Pokręciłam krótko głową, nie było już go, był tylko jak koszmar, po czym skinęłam głową. Miał rację, ale jednocześnie tyle mnie ominęło, że trudno czasem było nie wyobrażać sobie - jakby to było. - Tak. On, Garrett, pan Fox, Urien, pan Florian, Margo, kuzynka Eileen i Pomona. - uniosłam rękę, żeby odsunąć kilka rudych włosów na bok. - Tak, w zeszłym roku. - potwierdziłam. Biorąc wdech. - Leczniczego, na rany cięte. - powiedziałam po tym, jak przez chwilę zmarszczyłam brwi. - Tak… trochę. - odpowiedziałam mnie pewnie, żeby sobie zaraz coś przypomnieć. - Oh, panie Dee. Sporo czasu temu, kuzyn Garrett zaczął uczyć mnie rzucania patronusa. Znaczy wybraliśmy wspomnienie i kazał mi obiecać, że póki nie powie, nie spróbuję go rzucać. I słowa dotrzymuje, tylko… on już nie wróci, Brendan mi powiedział zanim... - urwałam unosząc na niego spojrzenie. - Myśli pan, panie Dee, że mogłabym, że powinnam… - plątałam się nie bardzo potrafiąc zwerbalizować to konkretne pytanie.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pomylić się było rzeczą ludzka. Żaden człowiek na świecie nie był nieomylny, nawet jeśli za takiego się uważał. Mądry człowiek wiedział, że nic nie wie i pozostaje tak wiele do odkrycia, że nie starczy życia, by przeczytać o tym wszystkim. Neala była młoda, miała kilkanaście lat, straciła rodzinę. To też brałem pod uwagę, gdy zdecydowałem się wejść do środka, zostać, dotrzymać słowa danego w liście.
- Jeśli chciałaby pani porozmawiać, bądź pani mąż, to oczywiście jestem do dyspozycji - zapewniłem panią Weasley. Nie znała mnie, na miejscu jej i pana Weasley sam zechciałbym się upewnić co do tożsamości i intencji człowieka, który zamierzał spędzać czas z ich podopieczna. Z wdzięcznością przyjąłem propozycję filiżanki herbaty. Porozmawiać mogliśmy też później. Może ciotka Neali zdecydowała się poczekać na męża.
W każdym razie po chwili miałem już kubek herbaty i tłumaczącą się Nealę przed sobą, na której skupiłem badawcze spojrzenie, gdy odpowiadała na szereg moich pytań. Przez wspomnienie imienia Pomony, z pewnością Pomony Vane, to ona była wszak członkiem Zakonu Feniksa, znieruchomiałem i odwróciłem wzrok. Poczułem zimno w klatce piersiowej. Paskudne poczucie winy, które starałem się od siebie odpędzić. Obrazy z Azkabanu powróciły. Musiałem je od siebie czym prędzej odepchnąć i skupić na rozmowie.
- Leczniczego? W tym nie będę w stanie ci pomóc - odpowiedziałem, łapiąc się desperacko tej myśli, by zapomnieć o Pomonie i chwili, gdy zacisnąłem dłoń na jej gardle. To było trudne, bo Neala, nieświadoma tego, co działo się w mojej głowie, zaczęła ku chwale ironii mówić o zaklęciu patronusa. Merlinie. Musiałem się opanować. Wziąłem głębszy oddech i napiłem się gorącej herbaty, zanim odpowiedziałem.
- Zaklęcie patronusa jest bardzo złożone i trudne. Wielu dorosłych czarodziejów nie potrafi go wyczarować - powiedziałem powoli. - Myślę jednak, że Garrett i Brendan byliby jednak zawiedzeni, że nie ćwiczyłaś w tym czasie. - W końcu powróciłem wzrokiem do twarzy rudej nastolatki i uchwyciłem jej spojrzenie, gdy mówiła o zaginionych krewnych. - Sądzę, że właśnie powinnaś. Sadzę, że powinnaś zrobić to co sprawiłoby, że byliby z ciebie dumni. Po pierwsze - uważać na siebie. Po drugie - uczyć się - mówiłem dalej, z poważna mina - Postawmy też sprawę jasno. Nie jestem tu po to, by wyszkolić cię do walki, nawet o tym nie myśl. Biorąc pod uwagę to z jakiej jesteś rodziny, to nie byłbym zdziwiony, gdyby takie myśli chodziły ci po głowie. Powinnaś nauczyć się bronić i to będzie naszym celem. Na początku prostsze zaklęcia. Zaklęcie patronusa nie jest chwilowo priorytetem, ale jeśli będzie dobrze ci szło... - to dlaczego nie? Wątpiłem jednak w to, czy szesnastolatka podoła tak złożonemu zaklęciu.
- Jeśli chciałaby pani porozmawiać, bądź pani mąż, to oczywiście jestem do dyspozycji - zapewniłem panią Weasley. Nie znała mnie, na miejscu jej i pana Weasley sam zechciałbym się upewnić co do tożsamości i intencji człowieka, który zamierzał spędzać czas z ich podopieczna. Z wdzięcznością przyjąłem propozycję filiżanki herbaty. Porozmawiać mogliśmy też później. Może ciotka Neali zdecydowała się poczekać na męża.
W każdym razie po chwili miałem już kubek herbaty i tłumaczącą się Nealę przed sobą, na której skupiłem badawcze spojrzenie, gdy odpowiadała na szereg moich pytań. Przez wspomnienie imienia Pomony, z pewnością Pomony Vane, to ona była wszak członkiem Zakonu Feniksa, znieruchomiałem i odwróciłem wzrok. Poczułem zimno w klatce piersiowej. Paskudne poczucie winy, które starałem się od siebie odpędzić. Obrazy z Azkabanu powróciły. Musiałem je od siebie czym prędzej odepchnąć i skupić na rozmowie.
- Leczniczego? W tym nie będę w stanie ci pomóc - odpowiedziałem, łapiąc się desperacko tej myśli, by zapomnieć o Pomonie i chwili, gdy zacisnąłem dłoń na jej gardle. To było trudne, bo Neala, nieświadoma tego, co działo się w mojej głowie, zaczęła ku chwale ironii mówić o zaklęciu patronusa. Merlinie. Musiałem się opanować. Wziąłem głębszy oddech i napiłem się gorącej herbaty, zanim odpowiedziałem.
- Zaklęcie patronusa jest bardzo złożone i trudne. Wielu dorosłych czarodziejów nie potrafi go wyczarować - powiedziałem powoli. - Myślę jednak, że Garrett i Brendan byliby jednak zawiedzeni, że nie ćwiczyłaś w tym czasie. - W końcu powróciłem wzrokiem do twarzy rudej nastolatki i uchwyciłem jej spojrzenie, gdy mówiła o zaginionych krewnych. - Sądzę, że właśnie powinnaś. Sadzę, że powinnaś zrobić to co sprawiłoby, że byliby z ciebie dumni. Po pierwsze - uważać na siebie. Po drugie - uczyć się - mówiłem dalej, z poważna mina - Postawmy też sprawę jasno. Nie jestem tu po to, by wyszkolić cię do walki, nawet o tym nie myśl. Biorąc pod uwagę to z jakiej jesteś rodziny, to nie byłbym zdziwiony, gdyby takie myśli chodziły ci po głowie. Powinnaś nauczyć się bronić i to będzie naszym celem. Na początku prostsze zaklęcia. Zaklęcie patronusa nie jest chwilowo priorytetem, ale jeśli będzie dobrze ci szło... - to dlaczego nie? Wątpiłem jednak w to, czy szesnastolatka podoła tak złożonemu zaklęciu.
becomes law
resistance
becomes duty
Czułam palącą czerwień na policzkach. Takich wstyd! Wypaść chciałam tak dobrze a wyszło, że nie wypadłam wcale. A wręcz gorzej jeszcze - źle nawet. Przygryzłam lekko dolną wargę, splatając dłonie przed sobą. Zapamiętać musiałam to wszystko, żeby więcej błędów tak kardynalnych nie popełniać. Odpowiedzialność na ramionach miałam, zachowywać dobrze się powinnam, a nie tak właśnie.
- Dima niedługo wróci, ale słyszałam, że zna pana. - powiedziała ciotka, uśmiechając się i jednocześnie chyba dając znać, że ta rozmowa to bardziej przy wyjściu niż po wejściu się odbyć ma. Zamiast tego skierowała się do kuchni w której zajęła się przygotowywaniem herbaty.
Zaczęłam więc mówić - kiedy herbaty były już gotowe - a może bardziej, odpowiadać na zadawane mi pytania mając nadzieję, że wzięłam i dobrze odpowiedziałam na to, o co pytana byłam. Trochę się obawiałam, że coś nie tak znów powiem - a przecież nie chciałam.
- Oh to nic też, bo z tym radzę sobie dobrze względnie. - zapowiedziałam od razu nie chcąc, by zmartwił się tym właśnie. Zaczęłam więc mówić dalej, by w końcu skończyć i na odpowiedź czekać. Kiedy jednak słowa o zawiedzeniu padły, moje usta mimowolnie opadły na dół rozwierając się.
- A.. Ale.. - zaczęłam jąkając się trochę. - To nie tak. - powiedziałam od razu chcąc trochę zaprotestować na ten niesprawiedliwy - w mojej ocenie - osąd. Bo to nie było tak, że nie ćwiczyłam, nic takiego nie powiedziałam nawet. Słuchałam dalej czując jak moje brwi schodzą się ze sobą w lekkim niezrozumieniu.
- Ćwiczyłam! - uniosłam się trochę, czując jak mi się policzki różem zajmują. - Inne a i owszem. - dodałam już ciszej. - Tylko Garrett kazał o wspomnienie dbać, je poznać i jego przywoływanie ćwiczyć i samej nie ruszać dalej. Źle zrobiłam? - zapytałam unosząc wzrok na mężczyznę, nerwowo zaplatając palce dłoni przed sobą. - Nie zamierzam też sama się do walki pchać, panie Dee. - zastrzegłam, niezmiennie czerwona. - Ale przeciw dementorom jedyne dobre zaklęcie to właśnie patronus prawda? Tak czytałam przynajmniej. Co mnie po protego, jeśli jakiś zjawi się tutaj? - zapytałam, czując jakąś rodzącą się we mnie bezradność. Czyli jednak nigdy nie miałam się go nauczyć? Czy wtedy kiedy kuzyn Garrett o nim mówił, rzeczywiście chciał mnie go nauczyć? I czemu wszyscy tak obawiali się, że na front walk postanowię się wyrwać. Znałam swoje umiejętności, wiedziałam że są jeszcze zbyt małe, by mogły stanowić zagrożenie dla dorosłych mężczyzn, którzy walczą od lat. Ale przecież nie mogłam zawierzać jedynie temu, że Devon jest i będzie bezpieczne. Może przecież przestać być, prawda?
- Dima niedługo wróci, ale słyszałam, że zna pana. - powiedziała ciotka, uśmiechając się i jednocześnie chyba dając znać, że ta rozmowa to bardziej przy wyjściu niż po wejściu się odbyć ma. Zamiast tego skierowała się do kuchni w której zajęła się przygotowywaniem herbaty.
Zaczęłam więc mówić - kiedy herbaty były już gotowe - a może bardziej, odpowiadać na zadawane mi pytania mając nadzieję, że wzięłam i dobrze odpowiedziałam na to, o co pytana byłam. Trochę się obawiałam, że coś nie tak znów powiem - a przecież nie chciałam.
- Oh to nic też, bo z tym radzę sobie dobrze względnie. - zapowiedziałam od razu nie chcąc, by zmartwił się tym właśnie. Zaczęłam więc mówić dalej, by w końcu skończyć i na odpowiedź czekać. Kiedy jednak słowa o zawiedzeniu padły, moje usta mimowolnie opadły na dół rozwierając się.
- A.. Ale.. - zaczęłam jąkając się trochę. - To nie tak. - powiedziałam od razu chcąc trochę zaprotestować na ten niesprawiedliwy - w mojej ocenie - osąd. Bo to nie było tak, że nie ćwiczyłam, nic takiego nie powiedziałam nawet. Słuchałam dalej czując jak moje brwi schodzą się ze sobą w lekkim niezrozumieniu.
- Ćwiczyłam! - uniosłam się trochę, czując jak mi się policzki różem zajmują. - Inne a i owszem. - dodałam już ciszej. - Tylko Garrett kazał o wspomnienie dbać, je poznać i jego przywoływanie ćwiczyć i samej nie ruszać dalej. Źle zrobiłam? - zapytałam unosząc wzrok na mężczyznę, nerwowo zaplatając palce dłoni przed sobą. - Nie zamierzam też sama się do walki pchać, panie Dee. - zastrzegłam, niezmiennie czerwona. - Ale przeciw dementorom jedyne dobre zaklęcie to właśnie patronus prawda? Tak czytałam przynajmniej. Co mnie po protego, jeśli jakiś zjawi się tutaj? - zapytałam, czując jakąś rodzącą się we mnie bezradność. Czyli jednak nigdy nie miałam się go nauczyć? Czy wtedy kiedy kuzyn Garrett o nim mówił, rzeczywiście chciał mnie go nauczyć? I czemu wszyscy tak obawiali się, że na front walk postanowię się wyrwać. Znałam swoje umiejętności, wiedziałam że są jeszcze zbyt małe, by mogły stanowić zagrożenie dla dorosłych mężczyzn, którzy walczą od lat. Ale przecież nie mogłam zawierzać jedynie temu, że Devon jest i będzie bezpieczne. Może przecież przestać być, prawda?
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dziewczyna czerwieniła się tak bardzo, że kolor policzków zaczął niemal zlewać się z barwą jej włosów, upodabniając ją do dorodnego pomidora. No, może trochę przesadzałem, nie były aż tak czerwone. Nie miała aż tylu powodów do wstydu, za to naście lat, które zezwalało na błędy. Ja byłem tu właśnie po to, by je wytknąć, aby mogła wyciągnąć z nich nauczkę i lekcję na przyszłość.
- Świetnie, mam nadzieję, że zdążę się z nim zobaczyć. Chętnie zamieniłbym parę słów - odpowiedziałem jeszcze pani Weasley, zanim zdążyła zniknąć w kuchni i przyniosła nam herbatę. Wuj Neali także w przeszłości był aurorem, bardzo dobrym, tak słyszałem; żałowałem, że nie miałem okazji z nim bliżej współpracować tak jak z bratem dziewczyny. Najwyraźniej Weasleyowie mieli to w genach - talent do białej magii i odważne, szlachetne serca. Ponoć wszyscy trafiali do Gryffindoru z tego powodu.
- Gratuluję zatem. Wiążesz z magią leczniczą swoją przyszłość, czy to po prostu tak na wszelki wypadek? - dopytałem z ciekawością.
Czy młodzi teraz w ogóle myśleli o przyszłości? O tym, co mogliby robić, kiedy wojna się skończy? Nie byłem pewien co sam myślałbym na ten temat na miejscu Neali. Widziałem teraz przyszłość w coraz ciemniejszych barwach. Czas mijał, my robiliśmy, co mogliśmy, nie byliśmy wciąż ani trochę bliżsi zwycięstwa. Odnosiłem przykre wrażenie, że raczej się od niego oddalamy. Ja sam nie myślałem o tym co będzie za rok, za dwa, za trzy. To był luksus, na który chwilowo nie mogłem sobie pozwolić.
- Nie mówię, że się go nie nauczysz i masz nie ćwiczyć - odparłem, kręcąc przy tym głową; źle mnie zrozumiała. - Twój kuzyn pewnie nie sądził, że wasze nauki zostaną tak nagle przerwane i chciał, byś ćwiczyła to pod jego okiem. Miał rację, że dobre wspomnienie, silne na tyle, by przywołać patronusa, należy pielęgnować. Minęło jednak sporo czasu. Myślę, że powinnaś zacząć rozważać myśl, że już nie powróci. Brendan również. Na pewno wybaczyłby ci ćwiczenie bez niego, co więcej, pewnie tego by od ciebie oczekiwał. Ćwiczeń i pracy nad tym zaklęciem. Chodziło mi także o to, że byłoby ci łatwiej, gdybyś na początku skupiła się na prostszych czarach i wzmocniła swoją białą magię. Rozumiesz co mam na myśli? Małe kroki do przodu. Nie porywanie się od razu z motyką na słońce. Najpierw podstawy, później bardziej skomplikowane czary - wytłumaczyłem cierpliwie. Oczywiście, Neala miała rację, że nie obroni się przed dementorem zaklęciem Protego, a nie zaprzeczyć się nie dało, że prawdopodobieństwo jego spotkania jest zdecydowanie wyższe. Trudno było mi sobie jednak wyobrazić szesnastolatkę używającą zaklęcia patronusa, było to jedno z najsilniejszych zaklęć z dziedziny obrony przed czarną magią i nie przesadzałem z tym, że wielu dorosłych nie potrafiło go wyczarować.
- Świetnie, mam nadzieję, że zdążę się z nim zobaczyć. Chętnie zamieniłbym parę słów - odpowiedziałem jeszcze pani Weasley, zanim zdążyła zniknąć w kuchni i przyniosła nam herbatę. Wuj Neali także w przeszłości był aurorem, bardzo dobrym, tak słyszałem; żałowałem, że nie miałem okazji z nim bliżej współpracować tak jak z bratem dziewczyny. Najwyraźniej Weasleyowie mieli to w genach - talent do białej magii i odważne, szlachetne serca. Ponoć wszyscy trafiali do Gryffindoru z tego powodu.
- Gratuluję zatem. Wiążesz z magią leczniczą swoją przyszłość, czy to po prostu tak na wszelki wypadek? - dopytałem z ciekawością.
Czy młodzi teraz w ogóle myśleli o przyszłości? O tym, co mogliby robić, kiedy wojna się skończy? Nie byłem pewien co sam myślałbym na ten temat na miejscu Neali. Widziałem teraz przyszłość w coraz ciemniejszych barwach. Czas mijał, my robiliśmy, co mogliśmy, nie byliśmy wciąż ani trochę bliżsi zwycięstwa. Odnosiłem przykre wrażenie, że raczej się od niego oddalamy. Ja sam nie myślałem o tym co będzie za rok, za dwa, za trzy. To był luksus, na który chwilowo nie mogłem sobie pozwolić.
- Nie mówię, że się go nie nauczysz i masz nie ćwiczyć - odparłem, kręcąc przy tym głową; źle mnie zrozumiała. - Twój kuzyn pewnie nie sądził, że wasze nauki zostaną tak nagle przerwane i chciał, byś ćwiczyła to pod jego okiem. Miał rację, że dobre wspomnienie, silne na tyle, by przywołać patronusa, należy pielęgnować. Minęło jednak sporo czasu. Myślę, że powinnaś zacząć rozważać myśl, że już nie powróci. Brendan również. Na pewno wybaczyłby ci ćwiczenie bez niego, co więcej, pewnie tego by od ciebie oczekiwał. Ćwiczeń i pracy nad tym zaklęciem. Chodziło mi także o to, że byłoby ci łatwiej, gdybyś na początku skupiła się na prostszych czarach i wzmocniła swoją białą magię. Rozumiesz co mam na myśli? Małe kroki do przodu. Nie porywanie się od razu z motyką na słońce. Najpierw podstawy, później bardziej skomplikowane czary - wytłumaczyłem cierpliwie. Oczywiście, Neala miała rację, że nie obroni się przed dementorem zaklęciem Protego, a nie zaprzeczyć się nie dało, że prawdopodobieństwo jego spotkania jest zdecydowanie wyższe. Trudno było mi sobie jednak wyobrazić szesnastolatkę używającą zaklęcia patronusa, było to jedno z najsilniejszych zaklęć z dziedziny obrony przed czarną magią i nie przesadzałem z tym, że wielu dorosłych nie potrafiło go wyczarować.
becomes law
resistance
becomes duty
Zakapturzona postać teleportowała się niedaleko chaty Ottery St. Catchpoles, do ostatniej chwili podważając sens tej wizyty. Deszcz wzmagał na sile; ściekał po kapturze, policzkach, wsiąkał w szatę, powodując także, że ziemia na łące zamieniała się w bagno a czarownica tkwiąc tu od dłuższej chwili ze skostniałymi palcami, odczuwała coraz większe zażenowanie, że chociaż tym razem to ona była tą mądrzejszą, gotową uporządkować zaległe sprawy, miała problem ze zdobyciem informacji, gdzie właściwie mogła teraz znaleźć Garfielda. Prawdopodobieństwo spotkania go tutaj wynosiło pięćdziesiąt do pięćdziesięciu, wysłanie sowy z takim samym prawdopodobieństwem nie przyniosłoby żadnego efektu (co znała zresztą z autopsji sprzed lat), ale z kolei fakt, że musiała w końcu skonfrontować się z jego rodzicami wcale nie ułatwiał sprawy – i nie wiedziała co w tej sytuacji powinna okrzyknąć największą głupotą, której się dopuściła.
Od felernej przemiany w pingwina i późniejszej konfrontacji z Weasleyem wszystko było nie tak. Nie tak potoczył się tamten wieczór, począwszy od nagłego wybuchu tłumionego gniewu, aż po to, co zrobiła w następnej kolejności, gdy tylko Garfield opuścił jej dom. Sięganie po alkohol – w tamtym momencie paskudny, mocny bimber od sąsiada – i tym bardziej stawianie tarota samej sobie pod wpływem silnych emocji było mieszanką wprost wybuchową; złamała bowiem aż cztery podstawowe zasady, których trzymała się w swojej pracy, i następnego dnia nie była z tego zadowolona. Po pierwsze, zarzekała się nie stawiać tarota samej sobie. Wpoiła to sobie w dwudzieste piąte urodziny i postanowiła nigdy więcej nie złamać tej zasady. Po drugie i trzecie, samo połączenie wzburzenia i nietrzeźwości było następną rzeczą, której nie tolerowała. Nie stawiała tarota ani osobom pod wpływem silnych emocji ani tym bardziej pijanym z bardzo prostego powodu – te osoby najczęściej miały zaburzone postrzeganie rzeczywistości, zamknięty umysł, jej słowa mogły potraktować na opak, a więc mogła im tylko zaszkodzić, niż przynieść pożytku. I tamtego wieczoru, kiedy niezgrabnie przetasowała karty, odwrócony księżyc bardzo szybko ją otrzeźwił. Księżyc sam w sobie był dla niej personalnie dość problematyczny. Jego znaczenie w normalnym układzie dość dobrze opisywało to, co chyba teraz czuła a do czego się nie chciała przyznać, a odwrócona karta jedynie wzmacniała negatywnie to znaczenie i sprawiała, że czuła się jeszcze gorzej.
Od tamtej pory również źle spała, nawiedzana co noc zaskakująco realnymi sennymi koszmarami. O ile normalnie raczej by się nimi nie przejęła, bo część z nich, jak choćby krwawe sceny, wydarzyły się na ulicach wcale nie tak dawno, o tyle bardziej martwił ją fakt, że w niektórych uczestniczyła zarówno ona, jak i Garfield. Nie miewała nigdy snów proroczych a Vale zapewne powiedziałby, że w snach manifestuje się to, co co leży głęboko w naszych głowach i ukazuje się w zakrzywionej rzeczywistości, jednak połączenie tego z ostatnim kładzeniem kart układało się we w miarę sensowną całość. Poza tym znała tendencję Weasleya do pchania się w kłopoty, więc to, co się jej przyśniło nie było tak niemożliwe, jak mogłoby się wydawać. Z początku uznała, że może rzeczywiście zbyt usilnie ostatnio rozmyślała nad pewnymi kwestiami. Potem z kolei doszła do wniosku, że właściwie dostała odpowiedź na pytanie co się zdarzy, jeśli nie podejmie żadnych kroków – zostanie zjedzona przez kolejne niestworzone scenariusze i poczucie winy. Wiedziała za to doskonale co się stanie, gdy zadręczanie się wymknie się spod kontroli. Rok po śmierci babki, to, co wtedy wyprawiała, było tym, o czym wolałaby zapomnieć.
Goshawk odchyliła nieco głowę i pozwoliła, by kaptur zsunął się z ciemnych, wilgotnych strąków a krople deszczu schłodziły nadchodzącą migrenę. Deszcz zagłuszał wszystko, w tym trzask gałęzi w pobliskich krzakach, ale dochodzący zza jej pleców znajomy głos przywrócił ją na ziemię. Mając przed sobą panią Weasley, wiedziała, że teraz już nie ma odwrotu. Nie podejmując nawet próby wymigiwania się i wymyślania dlaczego znalazła się akurat tutaj, zgodziła się pójść za nią do domu, dopiero w progu dowiadując się, że akurat tego wieczoru syn złożył im wizytę, więc miała wyjątkowe szczęście. Później wszystko potoczyło się poza nią; uczestniczyła w krótkiej pogawędce, choć niewiele z niej pamiętała, przyjęła ręcznik, żeby się osuszyć i stanęła wreszcie twarzą w twarz z tym, którego szukała.
– Nie przyszłam cię przeprosić – zasygnalizowała, gdy tylko pani mama postanowiła zostawić ich samych – ale nie zamierzam się więcej z tobą kłócić – dodała spokojnie, zastanawiając się mimowolnie jak źle brzmiało stwierdzenie, że na dobrą sprawę to tarot kazał jej tu przyjść.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Tętent kopyt krążących kłusem wokół domu zapowiadał mój powrót mimo deszczowej pluchy, która sukcesywnie utrudniała przedzieranie się cichszych dźwięków przez stukające o parapet krople. Szaruga za oknem była moim ulubionym rodzajem pogody spacerowej; być może to dziecinne, lecz nic tak wielce nie ekscytowało mnie, jak konna wędrówka leśnymi dróżkami i piesze przemierzanie ostępów w środku burzowej szarówki. Mimo coraz rzadszych wizyt w rodzinnych stronach, wybaczono mi ten zew natury; spacer zresztą nie trwał długo i na miejscu byłem już po około godzinie, poklepując pożegnalnie Kelpie w stajni, by chwilę później znaleźć się już pod suchym dachem znajomych czterech ścian. — Wróciłem już — rozniosłem wieści po całym domu, zrzucając z siebie przemoknięty płaszcz; wtedy mama podeszła do mnie, informując mnie dyskretnie, że mam gościa, na którego widok na pewno się ucieszę. Wówczas skierowała mnie do jadalni, gdzie na chwilę zamarłem — a mama, wyczuwając specyficzne napięcie, napomknęła coś o obowiązkach i oddaliła się, by dać nam nieco przestrzeni.
A czy spotkanie tutaj Millie było powodem do radości? Z jednej strony tak, bo w głębi serca wciąż przeszywała mnie tęsknota i ciepłe uczucia do tej dziewczyny. Z drugiej — zupełnie się jej tu nie spodziewałem; miałem wrażenie, że kłótnia sprzed tygodnia będzie naszą ostatnią i więcej nie będzie nam dane się spotkać. Na sam jej widok w głowie jawił mi się glos, który podszeptywał słowa, że jestem w jej oczach wyłącznie zwiastunem kłopotów — i coś mi mówiło, żeby powziąć sobie je do serca, bo pierwsza myśl, która mi się nasunęła, to jej bezpieczeństwo. Nie interesowały mnie jej przeprosiny, to w końcu tylko słowa. Fakt, że tutaj przyszła i deklarowała niechęć do kłótni, sam w sobie wydawał mi się dziwny, bo przecież unikając kontaktu (jak przez ostatnie lata) mogła zapobiec jakiejkolwiek interakcji. Więc po co przyszła?
Jej ubrania były równie przemoczone, co moje; musiała dopiero tutaj przybyć. Mama na szczęście zdążyła ugościć ją gorącą herbatą i ciepłym posiłkiem — przepyszną potrawką warzywną z kaszą, którą przyrządziła wcześniej na obiad. Zająłem miejsce przy stole w ciszy, nie wiedząc do końca, jak powinienem zareagować na tę nieoczekiwaną sytuację. Byłem dobrym mówcą, ale kiedy chodziło o Millie i nasze ostatnie stosunki, zupełnie nie potrafiłem się w tym odnaleźć, błąkałem się jak zagubiona dusza w poszukiwaniu odpowiedniej ścieżki. Dominowało zmartwienie — skoro tu przyszła, musiała mieć powód. — Matka bardzo ucieszyła się, gdy opowiedziałem jej o naszym spotkaniu. Nie wspominałem w jakich okolicznościach — zabawny wydźwięk pingwiniej sprawy przyćmiewała mi kłótnia, przez którą wcale nie miałem ochoty rozmawiać o tym dniu. Mama znała jednak skuteczne sposoby, by wyciągać ze mnie informacje, choć nie naciskała, gdy widziała, że jestem wyjątkowo struty. — Chciałaś o czymś porozmawiać? — spytałem z badawczą ostrożnością. — Czy zapomnieć? — i żyć dalej, jakby nigdy nic się nie wydarzyło, bo nie powinno było się wydarzyć.
A czy spotkanie tutaj Millie było powodem do radości? Z jednej strony tak, bo w głębi serca wciąż przeszywała mnie tęsknota i ciepłe uczucia do tej dziewczyny. Z drugiej — zupełnie się jej tu nie spodziewałem; miałem wrażenie, że kłótnia sprzed tygodnia będzie naszą ostatnią i więcej nie będzie nam dane się spotkać. Na sam jej widok w głowie jawił mi się glos, który podszeptywał słowa, że jestem w jej oczach wyłącznie zwiastunem kłopotów — i coś mi mówiło, żeby powziąć sobie je do serca, bo pierwsza myśl, która mi się nasunęła, to jej bezpieczeństwo. Nie interesowały mnie jej przeprosiny, to w końcu tylko słowa. Fakt, że tutaj przyszła i deklarowała niechęć do kłótni, sam w sobie wydawał mi się dziwny, bo przecież unikając kontaktu (jak przez ostatnie lata) mogła zapobiec jakiejkolwiek interakcji. Więc po co przyszła?
Jej ubrania były równie przemoczone, co moje; musiała dopiero tutaj przybyć. Mama na szczęście zdążyła ugościć ją gorącą herbatą i ciepłym posiłkiem — przepyszną potrawką warzywną z kaszą, którą przyrządziła wcześniej na obiad. Zająłem miejsce przy stole w ciszy, nie wiedząc do końca, jak powinienem zareagować na tę nieoczekiwaną sytuację. Byłem dobrym mówcą, ale kiedy chodziło o Millie i nasze ostatnie stosunki, zupełnie nie potrafiłem się w tym odnaleźć, błąkałem się jak zagubiona dusza w poszukiwaniu odpowiedniej ścieżki. Dominowało zmartwienie — skoro tu przyszła, musiała mieć powód. — Matka bardzo ucieszyła się, gdy opowiedziałem jej o naszym spotkaniu. Nie wspominałem w jakich okolicznościach — zabawny wydźwięk pingwiniej sprawy przyćmiewała mi kłótnia, przez którą wcale nie miałem ochoty rozmawiać o tym dniu. Mama znała jednak skuteczne sposoby, by wyciągać ze mnie informacje, choć nie naciskała, gdy widziała, że jestem wyjątkowo struty. — Chciałaś o czymś porozmawiać? — spytałem z badawczą ostrożnością. — Czy zapomnieć? — i żyć dalej, jakby nigdy nic się nie wydarzyło, bo nie powinno było się wydarzyć.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Powstrzymała się od przewrócenia oczami i zagryzła wagi, żeby się nie skrzywić, dłuższą chwilę rozważając, jak odpowiedzieć; każda zresztą odpowiedź, która wpadała do głowy, wydawała się miałka. Właściwie nie wiedziała od czego zacząć i o czym chciała porozmawiać, uznając, że sam fakt, iż nie zamierzała się więcej kłócić był wystarczający, ale czuła podświadomie i dociekliwość Weasleya – zaszłości z poprzedniej pracy – i to, że jej nie odpuści. Ujęła w zziębnięte dłonie kubek z ciepłą herbatą i nie unosząc wzroku znad ciemnej tafli w filiżance, jakby nigdy nic stwierdziła:
– Tarot kazał mi tu przyjść – czy brzmiała jak wariatka? Może. Czy był to pierwszy raz, kiedy mówiła podobne rzeczy? W jego przypadku nie, dlatego też mógł być pewien, że za jej zjawieniem się stały szczere intencje i rzeczywista próba rozejmu. Gdy wyczytała coś w kartach, brała to na poważnie. Szczególnie we własnych. – Nie zmieniłam zdania wobec tego, co powiedziałam, przynajmniej częściowo; byłeś i jesteś zwiastunem kłopotów – zrobiła krótką pauzę – ale mi to nie przeszkadza, dopóki nie łamiesz mi nosa – uśmiechnęła się nawet, ledwo, bo zaledwie kącikami ust, po czym upiła łyk herbaty. Pozwoliła, by napój rozgrzał ją od środka a potem omiotła przelotnym spojrzeniem talerz z jedzeniem. Żołądek wprawdzie ścisnął się na widok i zapach czegoś innego, niż kaszka i pajda chleba, jednak odsunęła na razie od siebie myśl o jedzeniu. Ostatnim razem to właśnie podczas posiłku doszło pomiędzy nimi do kłótni.
– Nie odpisywałam na twoje listy, bo pogodzenie się z twoją decyzją nie było proste, dlatego wspieranie cię i posiadanie cię dalej blisko było niewykonalne; najprostszym rozwiązaniem, najlepszym dla nas obojga, było moje zniknięcie, i sam dobrze o tym wiesz – zniknięcie, które związane było też ze śmiercią jej najbliższej osoby, depresją i skłonnościami do autodestrukcji, dokończyła w myślach, by wreszcie unieść wzrok na twarz Weasleya. – Zapytałeś co myślę o ostatnim spotkaniu; czasem rzeczy są zbiegiem okoliczności, czasem los dwójki ludzi splata się przelotnie i nie ma to większego sensu, a czasem te drogi splatają się po to, żeby naprostować niektóre sytuacje – wzruszyła ramionami – nie odpowiem ci jednak jak jest w naszym przypadku, nikt nie zna tego, co jest ustalone przez siły wyższe – była fatalistką, od zawsze; wierzyła w nieuchronność przeznaczenia i to, że człowiek nie miał na nie wpływu, dopiero od niedawna ucząc się, jak przyjmować to, co los jej podsuwał. – Dlatego skorzystajmy z okazji i porozmawiajmy jak cywilizowani ludzie, bo równie dobrze możemy się już więcej nie spotkać – w obecnych czasach nie trudno było o niewerbalne w tył pleców, nieświadome wpakowanie się w kłopoty, czy ściągnięcie ich na siebie tylko dlatego, że rozmawiało się z potencjalnym rebeliantem.
– Tarot kazał mi tu przyjść – czy brzmiała jak wariatka? Może. Czy był to pierwszy raz, kiedy mówiła podobne rzeczy? W jego przypadku nie, dlatego też mógł być pewien, że za jej zjawieniem się stały szczere intencje i rzeczywista próba rozejmu. Gdy wyczytała coś w kartach, brała to na poważnie. Szczególnie we własnych. – Nie zmieniłam zdania wobec tego, co powiedziałam, przynajmniej częściowo; byłeś i jesteś zwiastunem kłopotów – zrobiła krótką pauzę – ale mi to nie przeszkadza, dopóki nie łamiesz mi nosa – uśmiechnęła się nawet, ledwo, bo zaledwie kącikami ust, po czym upiła łyk herbaty. Pozwoliła, by napój rozgrzał ją od środka a potem omiotła przelotnym spojrzeniem talerz z jedzeniem. Żołądek wprawdzie ścisnął się na widok i zapach czegoś innego, niż kaszka i pajda chleba, jednak odsunęła na razie od siebie myśl o jedzeniu. Ostatnim razem to właśnie podczas posiłku doszło pomiędzy nimi do kłótni.
– Nie odpisywałam na twoje listy, bo pogodzenie się z twoją decyzją nie było proste, dlatego wspieranie cię i posiadanie cię dalej blisko było niewykonalne; najprostszym rozwiązaniem, najlepszym dla nas obojga, było moje zniknięcie, i sam dobrze o tym wiesz – zniknięcie, które związane było też ze śmiercią jej najbliższej osoby, depresją i skłonnościami do autodestrukcji, dokończyła w myślach, by wreszcie unieść wzrok na twarz Weasleya. – Zapytałeś co myślę o ostatnim spotkaniu; czasem rzeczy są zbiegiem okoliczności, czasem los dwójki ludzi splata się przelotnie i nie ma to większego sensu, a czasem te drogi splatają się po to, żeby naprostować niektóre sytuacje – wzruszyła ramionami – nie odpowiem ci jednak jak jest w naszym przypadku, nikt nie zna tego, co jest ustalone przez siły wyższe – była fatalistką, od zawsze; wierzyła w nieuchronność przeznaczenia i to, że człowiek nie miał na nie wpływu, dopiero od niedawna ucząc się, jak przyjmować to, co los jej podsuwał. – Dlatego skorzystajmy z okazji i porozmawiajmy jak cywilizowani ludzie, bo równie dobrze możemy się już więcej nie spotkać – w obecnych czasach nie trudno było o niewerbalne w tył pleców, nieświadome wpakowanie się w kłopoty, czy ściągnięcie ich na siebie tylko dlatego, że rozmawiało się z potencjalnym rebeliantem.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Podgrzałem dzbanek z zaparzoną herbatą, aby wypełnić swój kubek ciepłym napojem i rozgrzać się po deszczowym spacerze. Spoglądałem na Millie wzrokiem uniesionym znad kubka, z którego powoli sączyłem ciecz i zastanawiałem się, czy kiedyś zejdzie jej ten grymas z twarzy, czy może tak już jej zostało, bo na starość zrobiła się po prostu zrzędliwa. Nie wiem, czego ode mnie oczekiwała, dałem jej przecież wybór — mogliśmy przecież jak gdyby nigdy nic przejść nad ostatnimi wydarzeniami do porządku dziennego i rozejść się w swoje strony. Miałem czas, żeby to sobie wszystko poukładać, nieco spokornieć, odpuścić; zryw serca podchodzącego do gardła na jej widok nie był już tak gwałtowny, choć w głębi duszy trochę pożądany. — Możemy też pomilczeć — zaproponowałem, chcąc uniknąć kolejnego pretekstu do kłótni. Zrezygnowała z tej opcji, wybrała dialog; powiedziałbym nawet, że wreszcie zaczęła zachowywać się jak dorosła kobieta... ale prędko zrezygnowałem, gdy wyjawiła mi, że zesłała ją tu karciana wróżba.
To nie zapowiadało niczego dobrego, choć potrafiłem z niej wyczytać, że naprawdę przyszła tu w dobrych (neutralnych?) intencjach. Chyba po prostu nieco się zawiodłem, że szukała wymówek w takich banałach, zamiast porozmawiać ze mną z własnej woli. Od zawsze była uparta, ale na Merlina, zbliżaliśmy się do trzydziestki, a miałem wrażenie, że nawet Neala radzi sobie lepiej w relacjach międzyludzkich, niż my, a przecież była tylko zagubioną nastolatką. — Mhm, co pokazały Ci karty? Wyglądasz na zaniepokojoną — spytałem z zainteresowaniem. Traktowałem jej pasję z przymrużeniem oka; gdy byliśmy razem, starałem się ją wspierać w rozwoju, ale raczej nie wierzyłem zanadto w wyćwiczoną zdolność prekognicji. Takie talenty posiadały jedynie osoby obdarzone trzecim okiem, a nawet ich nie traktowałem zbyt poważnie. Pomimo sceptycyzmu, starałem się go teraz nie okazywać, aby dziewczyna czuła się zachęcona do wyjawienia, dlaczego tarot wywołał w niej tak silne wzburzenie; nie wątpiłem bowiem, że ona traktuje to zupełnie poważnie.
Kolejne zdanie spodobało mi się trochę mniej. To niby próba rozładowania atmosfery, ale do mnie nie trafiła; zrobił to natomiast ledwie zauważalny grymas uśmiechu, na tyle subtelny, by nie podważać jego szczerości. Zresztą, w ogóle nie zakładałem, że przyszła mnie okłamywać, nie miała przecież ku temu żadnych powodów. Chyba. Zawtórowałem jej z upiciem kolejnego łyka herbaty, nie siląc się na odpowiedź, po prostu wyczekiwałem jej inicjatywy, która wkrótce nastąpiła. — Prosiłem jedynie, żebyś na mnie zaczekała; czas potwierdził moje przypuszczenia — o zerwaniu zaręczyn. Co prawda nie sądziłem, że w okolicznościach, przez które Wielka Brytania spłynie morzem krwi, ale niepowodzenie zaślubin było przeze mnie pożądane i nieuniknione. — Za to wierzę, że Ty potrzebowałaś mojego wsparcia, to dla nas obojga był fatalny etap w życiu — choć jeśli mam go porównywać z początkiem roku 1958, to nie było najgorzej. — Żałuję, że poprzestałem na staraniach — wyznałem i spuściłem wzrok, spoglądając na swoje odbicie w tafli zawartości ceramicznego naczynia. Czułem się żałośnie. — Ale to zamknięty rozdział. Przed nami - Tobą, mną — zaakcentowałem niepewność wobec 'nas'. — Otworzył się kolejny i tylko od nas zależy, jak tym razem się zakończy — czy będzie w nim miejsce dla obydwojga, wypełnią go szczęśliwe chwile czy porażająca pustka w samotności. — Przestały interesować mnie powody, dla których doszło do tego spotkania; koniec końców cieszę się, że w ogóle doszło, choć żałuję, że w takich okolicznościach — przyznałem. Ostatnio targały mną emocje, nad którymi nie sposób było zapanować; znaczony klątwą żyłem w ciągłych wahaniach nastroju. Na szczęście atmosfera domu rodzinnego sprzyjała łagodnej rozmowie i nie czułem tutaj tak silnego wzburzenia.
Mokre ubrania wyschły na nas nienaturalnie prędko. Matka musiała transmutacyjnie podnieść temperaturę pomieszczenia, bo ciepło rozchodziło się przyjemnie po ciele, a pogoda zza okna w żaden sposób nie dokuczała domownikom. W powietrzu unosił się kojący zapach wanilii z kadzidła, które do pewnego stopnia oczyściło napiętą atmosferę. To chyba nienajgorsze warunki do rozmowy jak cywilizowani ludzie? — Ehe, pożegnania nie są moją mocną stroną, powinnaś to wiedzieć. Spróbujmy innego podejścia i na moment zapomnijmy, że tak może skończyć się nasza historia — nie wiedziałem w zasadzie jak interpretować jej słowa; czy chciała wzbudzić we mnie presję, zaznaczając, że od tej rozmowy zależą nasze dalsze wspólne losy, czy ta przestroga, tudzież obawa, była związana z jej wizją tarota? Nie miało znaczenia; teraz byliśmy tu razem i jeśli chcieliśmy, chociaż na chwilę odzyskać utraconą normalność, to były do tego odpowiednie warunki. — Dla odmiany porozmawiajmy o czymś przyjemnym. Przepowiedziałaś ostatnio komuś coś dobrego? — zagaiłem, chcąc nawiązać do jej pasji. Wiedziałem, że nigdy nie lubiła dzielić się z ludźmi złymi wróżbami, poruszenie tematu tych dobrych wydawało się trafniejsze. — Ciężko uwierzyć, że Twoje trzecie oko czasami otwiera się na optymistyczne scenariusze — zażartowałem, ale zaraz w auto-kontrargumencie wspomniałem pewnego kocura, za którym kryła się prosta historia. — Ale nie mogę też zaprzeczyć. Mi wywróżyłaś kiedyś Milo; to było dobre kocisko, godny następca Lorda Persymona — tego drugiego mogła pamiętać jeszcze z Hogwartu; z czasem polubił moje towarzystwo, a matka zgodziła się wysłać go tam ze mną. Jak chodzi o samą wróżbę, to też do końca nie wierzyłem w prekognicję, ot siła wróżebnej sugestii, która skłoniła mnie, by przyjąć Milo pod swój dach. — Nieopodal mojego nowego domu w Appledore znalazłem ostatnio sowę zaplątaną w żyłkę wędkarską pośrodku lasu. Za uratowanie odwdzięcza mi się czasami odwiedzinami i dostarcza moje wiadomości, jest bardzo urocza. Nazwałem ją Persymona na cześć dawnego członka rodziny; jest równie ruda, jak on, tylko trochę bardziej lubi towarzystwo ludzi — dopiłem herbatę z kubka. — Raczej rzadko wyściubiam stamtąd nos. Właściwie cud, że mnie tu spotkałaś, bo odwiedzam Ottery tylko kilka razy na miesiąc — zastanowiłem się przez chwilę, czy ona już zaczęła się zastanawiać, dlaczego; mogło wydawać się dziwne, że facet, który spędził dwadzieścia dziewięć lat pod dachem domu rodzinnego, wyraźnie nieskonfliktowany z bliskimi, tak po prostu porzucił swój dom. Prawdą niestety nie mogłem się z nią podzielić. — Więc może przestańmy zostawiać wszystko dziełu przypadku i spotkajmy się kiedyś jak normalni ludzie. To nie musi być nasze ostatnie spotkanie — zaproponowałem niepewnie. — A teraz spróbuj coś przekąsić, bo matka nie pozwoli Ci odejść od stołu, znasz ją - tutaj ona jest królową. Zresztą, nie pożałujesz, jej potrawka smakuje wyśmienicie — dodałem na koniec. Na Panią Weasley nie było mocnych; choćby wkroczył tu sam Voldemort, nie potrafiłby się jej sprzeciwić, więc chyba warto było rozważyć dokończenie posiłku.
To nie zapowiadało niczego dobrego, choć potrafiłem z niej wyczytać, że naprawdę przyszła tu w dobrych (neutralnych?) intencjach. Chyba po prostu nieco się zawiodłem, że szukała wymówek w takich banałach, zamiast porozmawiać ze mną z własnej woli. Od zawsze była uparta, ale na Merlina, zbliżaliśmy się do trzydziestki, a miałem wrażenie, że nawet Neala radzi sobie lepiej w relacjach międzyludzkich, niż my, a przecież była tylko zagubioną nastolatką. — Mhm, co pokazały Ci karty? Wyglądasz na zaniepokojoną — spytałem z zainteresowaniem. Traktowałem jej pasję z przymrużeniem oka; gdy byliśmy razem, starałem się ją wspierać w rozwoju, ale raczej nie wierzyłem zanadto w wyćwiczoną zdolność prekognicji. Takie talenty posiadały jedynie osoby obdarzone trzecim okiem, a nawet ich nie traktowałem zbyt poważnie. Pomimo sceptycyzmu, starałem się go teraz nie okazywać, aby dziewczyna czuła się zachęcona do wyjawienia, dlaczego tarot wywołał w niej tak silne wzburzenie; nie wątpiłem bowiem, że ona traktuje to zupełnie poważnie.
Kolejne zdanie spodobało mi się trochę mniej. To niby próba rozładowania atmosfery, ale do mnie nie trafiła; zrobił to natomiast ledwie zauważalny grymas uśmiechu, na tyle subtelny, by nie podważać jego szczerości. Zresztą, w ogóle nie zakładałem, że przyszła mnie okłamywać, nie miała przecież ku temu żadnych powodów. Chyba. Zawtórowałem jej z upiciem kolejnego łyka herbaty, nie siląc się na odpowiedź, po prostu wyczekiwałem jej inicjatywy, która wkrótce nastąpiła. — Prosiłem jedynie, żebyś na mnie zaczekała; czas potwierdził moje przypuszczenia — o zerwaniu zaręczyn. Co prawda nie sądziłem, że w okolicznościach, przez które Wielka Brytania spłynie morzem krwi, ale niepowodzenie zaślubin było przeze mnie pożądane i nieuniknione. — Za to wierzę, że Ty potrzebowałaś mojego wsparcia, to dla nas obojga był fatalny etap w życiu — choć jeśli mam go porównywać z początkiem roku 1958, to nie było najgorzej. — Żałuję, że poprzestałem na staraniach — wyznałem i spuściłem wzrok, spoglądając na swoje odbicie w tafli zawartości ceramicznego naczynia. Czułem się żałośnie. — Ale to zamknięty rozdział. Przed nami - Tobą, mną — zaakcentowałem niepewność wobec 'nas'. — Otworzył się kolejny i tylko od nas zależy, jak tym razem się zakończy — czy będzie w nim miejsce dla obydwojga, wypełnią go szczęśliwe chwile czy porażająca pustka w samotności. — Przestały interesować mnie powody, dla których doszło do tego spotkania; koniec końców cieszę się, że w ogóle doszło, choć żałuję, że w takich okolicznościach — przyznałem. Ostatnio targały mną emocje, nad którymi nie sposób było zapanować; znaczony klątwą żyłem w ciągłych wahaniach nastroju. Na szczęście atmosfera domu rodzinnego sprzyjała łagodnej rozmowie i nie czułem tutaj tak silnego wzburzenia.
Mokre ubrania wyschły na nas nienaturalnie prędko. Matka musiała transmutacyjnie podnieść temperaturę pomieszczenia, bo ciepło rozchodziło się przyjemnie po ciele, a pogoda zza okna w żaden sposób nie dokuczała domownikom. W powietrzu unosił się kojący zapach wanilii z kadzidła, które do pewnego stopnia oczyściło napiętą atmosferę. To chyba nienajgorsze warunki do rozmowy jak cywilizowani ludzie? — Ehe, pożegnania nie są moją mocną stroną, powinnaś to wiedzieć. Spróbujmy innego podejścia i na moment zapomnijmy, że tak może skończyć się nasza historia — nie wiedziałem w zasadzie jak interpretować jej słowa; czy chciała wzbudzić we mnie presję, zaznaczając, że od tej rozmowy zależą nasze dalsze wspólne losy, czy ta przestroga, tudzież obawa, była związana z jej wizją tarota? Nie miało znaczenia; teraz byliśmy tu razem i jeśli chcieliśmy, chociaż na chwilę odzyskać utraconą normalność, to były do tego odpowiednie warunki. — Dla odmiany porozmawiajmy o czymś przyjemnym. Przepowiedziałaś ostatnio komuś coś dobrego? — zagaiłem, chcąc nawiązać do jej pasji. Wiedziałem, że nigdy nie lubiła dzielić się z ludźmi złymi wróżbami, poruszenie tematu tych dobrych wydawało się trafniejsze. — Ciężko uwierzyć, że Twoje trzecie oko czasami otwiera się na optymistyczne scenariusze — zażartowałem, ale zaraz w auto-kontrargumencie wspomniałem pewnego kocura, za którym kryła się prosta historia. — Ale nie mogę też zaprzeczyć. Mi wywróżyłaś kiedyś Milo; to było dobre kocisko, godny następca Lorda Persymona — tego drugiego mogła pamiętać jeszcze z Hogwartu; z czasem polubił moje towarzystwo, a matka zgodziła się wysłać go tam ze mną. Jak chodzi o samą wróżbę, to też do końca nie wierzyłem w prekognicję, ot siła wróżebnej sugestii, która skłoniła mnie, by przyjąć Milo pod swój dach. — Nieopodal mojego nowego domu w Appledore znalazłem ostatnio sowę zaplątaną w żyłkę wędkarską pośrodku lasu. Za uratowanie odwdzięcza mi się czasami odwiedzinami i dostarcza moje wiadomości, jest bardzo urocza. Nazwałem ją Persymona na cześć dawnego członka rodziny; jest równie ruda, jak on, tylko trochę bardziej lubi towarzystwo ludzi — dopiłem herbatę z kubka. — Raczej rzadko wyściubiam stamtąd nos. Właściwie cud, że mnie tu spotkałaś, bo odwiedzam Ottery tylko kilka razy na miesiąc — zastanowiłem się przez chwilę, czy ona już zaczęła się zastanawiać, dlaczego; mogło wydawać się dziwne, że facet, który spędził dwadzieścia dziewięć lat pod dachem domu rodzinnego, wyraźnie nieskonfliktowany z bliskimi, tak po prostu porzucił swój dom. Prawdą niestety nie mogłem się z nią podzielić. — Więc może przestańmy zostawiać wszystko dziełu przypadku i spotkajmy się kiedyś jak normalni ludzie. To nie musi być nasze ostatnie spotkanie — zaproponowałem niepewnie. — A teraz spróbuj coś przekąsić, bo matka nie pozwoli Ci odejść od stołu, znasz ją - tutaj ona jest królową. Zresztą, nie pożałujesz, jej potrawka smakuje wyśmienicie — dodałem na koniec. Na Panią Weasley nie było mocnych; choćby wkroczył tu sam Voldemort, nie potrafiłby się jej sprzeciwić, więc chyba warto było rozważyć dokończenie posiłku.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
– Potwierdziły to, że jeśli nic nie zrobię, to zostanę zagryziona przez własne sumienie – wyjaśniła w skrócie – poza tym bardzo źle sypiam, właściwie w ogóle nie sypiam, śnią mi się okropne rzeczy; magipsychiatra by powiedział, że to właśnie w ten sposób ujawnia się moje sumienie, emocje, niedopowiedzenia, czy jakoś tak – nie chciała kpić, a jednak sama nie wierzyła w to, że naprawdę na głos skłoniła się do interpretacji koszmarów w ten sposób. Świat stawał na głowie. Na dobrą sprawę też nie pamiętała zbyt wiele z jego listów, a już na pewno tego, by na niego poczekała. W tamtym czasie wyjątkowo zaabsorbowało ją leżenie albo w kałuży łez albo balowanie za pieniądze ojca po barach, i poniewieranie się tylko po to, by sprawdzić swoje granice i po to, by na chwilę odsunąć od siebie mierzenie się z rzeczywistością. Tego nie zamierzała mu mówić, z pewnością nie teraz, kiedy jednak zauważył, że to ona w tamtym momencie potrzebowała jego wsparcia, mimowolnie odwróciła wzrok na szalejący za oknem deszcz. Była zbyt dumna, żeby przyjmować czyjekolwiek wsparcie, a już na pewno nie chciała, żeby to on widział ją wtedy w takim stanie. Zawsze przecież powtarzała, że poradzi sobie sama i wszystko zrobi sama, myląc niezależność z umiejętnością przyjęcia pomocy, kiedy trzeba. Poza tym nieco bezpodstawnie zafiksowała się na myśli, że taką ją wolał; pewną siebie, nie ukazującą słabości, zadziorną i brnącą do celu po swoje, bo też od takiej strony głównie dała się poznać przez te lata. Nie odezwała się, zauważając, że krótkie podsumowanie Weasleya było na tyle dobre, że niepotrzebnym było dodawanie czegoś więcej. W głębi ducha mimo wszystko zdziwiła się, że poszło tak szybko i automatycznie oflagowała temat, uznając, że zapewne kiedyś, być może, rozmowa powróci wymagając dalszego wyjaśniania.
– Koniec końców dobrze widzieć, że nawet jako terrorysta całkiem nieźle sobie radzisz i jeszcze nikt nie dostał nagrody za twoją głowę – odparła w kontrze, nie uznając swoich słów za nic nieprzyzwoitego. Sam zaledwie przed paroma dniami wykrzyczał jej w twarz, że takim mianem jest określany, a ona profilaktycznie nie wnikała w temat głębiej, niż trzeba. Daleko jej było do politycznych podziałów i łatek, chociaż wychowano ją w duchu niechęci do mugoli i czarodziejów, którzy im sprzyjali; mimo to w ostatnich miesiącach za sprawą sąsiadów jako tako oswoiła się z niemagicznymi, którym wróżyła, ale niespecjalnie chciała opowiadać się za którąś ze stron. Tak było wygodniej, przynajmniej na razie.
Nie odczuła poprawy, gdy ubrania wyschły lub zwyczajnie fakt, że wyglądała jak człowiek umknął jej uwadze. Przed paroma dniami deszcz zmoczył ich właściwie tak samo jak teraz, a w dodatku po ciepłej kąpieli spędziła dobrych kilka minut na zimnie i wietrze. Nic więc dziwnego, że katar nabierał na sile, podobnie jak ból głowy, który dopadł ją jeszcze przed spotkaniem pani Weasley.
– Powiedziałam przyjacielowi, że powinien uważać, bo czeka na niego śmiertelny wróg, ale ostatecznie wszystko wyjdzie na prostą; nie wiem na ile można uznać to za pozytyw – zamyśliła się na moment – ale jedna dziewczyna w fusach dostrzegła to, co symbolizuje nadchodzący ślub, chyba była zadowolona – po minie klientki ciężko było wywnioskować, czy naprawdę się cieszy, czy tylko dobrze ukrywała się z emocjami, ale nie wnikała w to za bardzo. Z fusami było o tyle prościej, że każdy symbol miał swoje znaczenie, które ona pomagała odczytać i zinterpretować, niekoniecznie się przy tym męcząc i krążąc pomiędzy różnymi interpretacjami, możliwościami, jak w tarocie. Wysłuchała uważnie opowieści Garry'ego, po czym po raz drugi tego dnia uśmiechnęła się pod nosem.
– To się nazywa intuicja – wzruszyła ramionami – widocznie moje nie–trzecie oko czasem działa, wbrew temu co wszyscy myślą – zażartowała, chociaż doskonale wiedziała, że ani nie wiedziała czy to dobry pomysł, ani czy ma on sens. Miała pięćdziesiąt procent szans na powodzenie, w które akurat się wstrzeliła. Jego propozycja z kolei zmyła z twarzy czarownicy wszelkie emocje; zapadła cisza, w której niemalże było słychać jak w jej głowie przeskakują kolejne trybiki. – Nie wiem, Garry, czy to dobry pomysł – zawyrokowała, pochylając się nieśpiesznie nad talerzem z jedzeniem. – Gdzie byśmy poszli?
– Koniec końców dobrze widzieć, że nawet jako terrorysta całkiem nieźle sobie radzisz i jeszcze nikt nie dostał nagrody za twoją głowę – odparła w kontrze, nie uznając swoich słów za nic nieprzyzwoitego. Sam zaledwie przed paroma dniami wykrzyczał jej w twarz, że takim mianem jest określany, a ona profilaktycznie nie wnikała w temat głębiej, niż trzeba. Daleko jej było do politycznych podziałów i łatek, chociaż wychowano ją w duchu niechęci do mugoli i czarodziejów, którzy im sprzyjali; mimo to w ostatnich miesiącach za sprawą sąsiadów jako tako oswoiła się z niemagicznymi, którym wróżyła, ale niespecjalnie chciała opowiadać się za którąś ze stron. Tak było wygodniej, przynajmniej na razie.
Nie odczuła poprawy, gdy ubrania wyschły lub zwyczajnie fakt, że wyglądała jak człowiek umknął jej uwadze. Przed paroma dniami deszcz zmoczył ich właściwie tak samo jak teraz, a w dodatku po ciepłej kąpieli spędziła dobrych kilka minut na zimnie i wietrze. Nic więc dziwnego, że katar nabierał na sile, podobnie jak ból głowy, który dopadł ją jeszcze przed spotkaniem pani Weasley.
– Powiedziałam przyjacielowi, że powinien uważać, bo czeka na niego śmiertelny wróg, ale ostatecznie wszystko wyjdzie na prostą; nie wiem na ile można uznać to za pozytyw – zamyśliła się na moment – ale jedna dziewczyna w fusach dostrzegła to, co symbolizuje nadchodzący ślub, chyba była zadowolona – po minie klientki ciężko było wywnioskować, czy naprawdę się cieszy, czy tylko dobrze ukrywała się z emocjami, ale nie wnikała w to za bardzo. Z fusami było o tyle prościej, że każdy symbol miał swoje znaczenie, które ona pomagała odczytać i zinterpretować, niekoniecznie się przy tym męcząc i krążąc pomiędzy różnymi interpretacjami, możliwościami, jak w tarocie. Wysłuchała uważnie opowieści Garry'ego, po czym po raz drugi tego dnia uśmiechnęła się pod nosem.
– To się nazywa intuicja – wzruszyła ramionami – widocznie moje nie–trzecie oko czasem działa, wbrew temu co wszyscy myślą – zażartowała, chociaż doskonale wiedziała, że ani nie wiedziała czy to dobry pomysł, ani czy ma on sens. Miała pięćdziesiąt procent szans na powodzenie, w które akurat się wstrzeliła. Jego propozycja z kolei zmyła z twarzy czarownicy wszelkie emocje; zapadła cisza, w której niemalże było słychać jak w jej głowie przeskakują kolejne trybiki. – Nie wiem, Garry, czy to dobry pomysł – zawyrokowała, pochylając się nieśpiesznie nad talerzem z jedzeniem. – Gdzie byśmy poszli?
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zląkłem się przez chwilę, równie ulotną, co moje przypuszczenia; wojna zmieniła wielu ludzi w chciwych bydlaków, ale przyjąłem perspektywę, jakoby myśl ta była już zboczeniem zawodowym i podejrzewanie Millie o coś podobnego było nie tylko niesłuszne, ale i krzywdzące. Wyszedłem z założenia, że może jednak był to po prostu gest pojednania, bo może doszła do wniosku, że oboje ostatnio przesadziliśmy. — Nie widzę tu żadnego magipsychiatry, jest za to ekspertka od interpretacji znaków i symboli, które podsuwa nam wszechświat. A skoro nawet ja nie bagatelizuję znaczenia snów, to masz moją pełną uwagę — zachęciłem szczerze. Nie rozumiałem, dlaczego wychodziła z założenia, że po tylu latach coś między moim postrzeganiem jej zajęcia by się zmieniło; zawsze byłem sceptyczny, lecz wspierający — dziwiła mnie ta zgryzota, ale chyba po prostu tak już miała.
Dostrzegałem jej chęć niezależności, na pewnym etapie życia nawet nauczyłem się z tym żyć — choć nie sposób uniknąć mojego protekcjonalizmu i chęci opieki, którą dawniej chyba również zaakceptowała. Dzisiaj jednak dałem sobie na wstrzymanie, bo wychodziło na to, że byliśmy sobie równie bliscy, co dalecy i lepiej było dać jej stosowną przestrzeń, niż przytłaczać zalewem frazesów, które tylko ją sprowokują. To jedna nauczka, którą wyciągnąłem z ostatniego spotkania, choć w zasadzie nie miałem wiele czasu, by myśleć nad kolejnym; właściwie nie sądziłem, że do niego dojdzie. Oboje w końcu uznaliśmy ten temat za zamknięty i mogliśmy ruszyć naprzód. — Racja, jeszcze nikt nie dostał. Planujesz to zmienić? — zażartowałem, teraz już bez cienia obaw. — Dużo powiedziane, ale jakoś daję radę — właściwie to nie, nie radziłem sobie zupełnie, ale ktoś musiał dźwigać na barkach trudy sprawowania pieczy nad hrabstwem i tymi niewinnymi ludźmi, a ja nie miałem w zwyczaju uciekać od problemów. Tylko że wojna wcale nie należała do moich największych; osobistą traumą było przecież wilkołactwo, przez które skutecznie tworzyłem dystans dzielący mnie od bliskich, dla ich bezpieczeństwa. — Nie jest łatwo nosić nazwisko zadeklarowanych przeciwników obecnego Ministra — dodałem w gwoli wyjaśnienia zastosowania słowa terrorysta w trakcie ostatniej kłótni. Miałem do niej wtedy żal, że spłyciła mnie do miana zaraźliwego problemu, gdy naprawdę dedykuję swoje życie innym ludziom, ale może coś w tym było.
Po chwili odnotowałem też jej gorsze samopoczucie i tu już troska wzięła górę. — Nie wyglądasz zbyt dobrze — przyznałem, czując, że zaraz odbije piłeczkę i potraktuje to jako przytyk. — Piłaś już jakieś eliksiry wzmacniające? Mogę spytać mamy, może ma jakieś na stanie — zaproponowałem. Każda gospodyni domowa powinna być w nie wyposażona, ale nie byłem pewien, jak obecnie wygląda matczyne zaopatrzenie. — Nie spytałem, jak się czujesz po tym upadku. Głowa wciąż Ci doskwiera? — przejąłem się wyraźnie, przypominając sobie, że prawdopodobnie przeze mnie przydzwoniła głową i rozbiła ją boleśnie.
Przemaglowana pytaniami zmieniła ze mną temat, nawiązując do swojej pracy i zrobiło mi się trochę smutno, że podeszła do tego z takim brakiem entuzjazmu. Może faktycznie nie było czym się cieszyć, ale nie byłbym sobą, gdybym nie próbował szukać pozytywów. — Twoja wróżba przygotowała go na trudy, rozżarzyła światełko w tunelu; być może dzięki temu naprawdę mu się ułoży — wiele tkwi w nastawieniu, a w dzisiejszych czasach o wrogów nietrudno, więc może chociaż dzięki niej będzie dążył do lepszych rozwiązań niż zarżnięcie się na śmierć. — Jak często, kiedy przepowiadasz komuś przyszłość, powraca do Ciebie, aby przyznać, że wróżba się sprawdziła? — przyglądałem się jej z zainteresowaniem. Czy ludzie w ogóle mieli takie skłonności? Jeśli tak — zdarzało im się dziękować jej za naprowadzenie na drogę sprzyjającą fortunie lub obarczać winą za życiowe porażki? Temat był o tyle interesujący, że mentalność ludzi na przestrzeni dwóch lat uległa drastycznej zmianie, więc nie czułem się, jakbym zadawał pytanie, na które dawno uzyskałem odpowiedź, gdy byliśmy razem. — Uh-uhm, wiesz, że zawsze wolałem określać to inteligencją — skomplementowałem ją, gdy wspomniała o intuicji. Można było się zasłaniać przeczuciem, ale jej wróżby dość często się sprawdzały i jako sceptyk wychodziłem z założenia, że po prostu dobrze potrafiła czytać ludzi. W końcu dużo łatwiej przewidzieć czyjąś przyszłość, gdy się na nim poznasz; ludzie to bardzo schematyczne istoty. — A dzisiaj po prostu miałaś farta — dokończyłem z uśmiechem, chociaż nie byłem pewien, czy postrzegała to w takiej kategorii. Z doświadczenia wiem, że czasami czujemy pociąg do zrobienia rzeczy, których później żałujemy, może chęć spotkania była jedną z nich. W pewnym sensie jej kolejne słowa zdawały się to potwierdzać — sama już nie wiedziała, czego chciała i chyba po prostu ode mnie zależało, w którą stronę będzie to zmierzać. — Moja intuicja podpowiada mi, że warty ryzyka — dlaczego, chociaż nie spróbować, co nas powstrzymywało? — Powiedzmy, że punktem wyjścia będzie konna wycieczka przez Devon, a miejscem docelowym - piknik na łonie natury. Niedawno odkryłem interesujące miejsce, które powstało chyba z myślą o Tobie. Wiem, że nie lubisz niespodzianek, ale ta jest warta odkrycia, Millie. Co powiesz? — od zawsze uwielbialiśmy spędzać czas z dala od miejskiego zgiełku, ciesząc się tym, co do zaoferowania miała przyroda, gwieździsta mapa nieba i własne towarzystwo. Chciałem nieco wskrzesić ducha dawnych, dobrych wspomnień, może to był właściwy sposób na odnowienie znajomości? — Powiedz tylko, kiedy, a wszystko przygotuję — zakończyłem z nadzieją, że przystanie na propozycję.
Dostrzegałem jej chęć niezależności, na pewnym etapie życia nawet nauczyłem się z tym żyć — choć nie sposób uniknąć mojego protekcjonalizmu i chęci opieki, którą dawniej chyba również zaakceptowała. Dzisiaj jednak dałem sobie na wstrzymanie, bo wychodziło na to, że byliśmy sobie równie bliscy, co dalecy i lepiej było dać jej stosowną przestrzeń, niż przytłaczać zalewem frazesów, które tylko ją sprowokują. To jedna nauczka, którą wyciągnąłem z ostatniego spotkania, choć w zasadzie nie miałem wiele czasu, by myśleć nad kolejnym; właściwie nie sądziłem, że do niego dojdzie. Oboje w końcu uznaliśmy ten temat za zamknięty i mogliśmy ruszyć naprzód. — Racja, jeszcze nikt nie dostał. Planujesz to zmienić? — zażartowałem, teraz już bez cienia obaw. — Dużo powiedziane, ale jakoś daję radę — właściwie to nie, nie radziłem sobie zupełnie, ale ktoś musiał dźwigać na barkach trudy sprawowania pieczy nad hrabstwem i tymi niewinnymi ludźmi, a ja nie miałem w zwyczaju uciekać od problemów. Tylko że wojna wcale nie należała do moich największych; osobistą traumą było przecież wilkołactwo, przez które skutecznie tworzyłem dystans dzielący mnie od bliskich, dla ich bezpieczeństwa. — Nie jest łatwo nosić nazwisko zadeklarowanych przeciwników obecnego Ministra — dodałem w gwoli wyjaśnienia zastosowania słowa terrorysta w trakcie ostatniej kłótni. Miałem do niej wtedy żal, że spłyciła mnie do miana zaraźliwego problemu, gdy naprawdę dedykuję swoje życie innym ludziom, ale może coś w tym było.
Po chwili odnotowałem też jej gorsze samopoczucie i tu już troska wzięła górę. — Nie wyglądasz zbyt dobrze — przyznałem, czując, że zaraz odbije piłeczkę i potraktuje to jako przytyk. — Piłaś już jakieś eliksiry wzmacniające? Mogę spytać mamy, może ma jakieś na stanie — zaproponowałem. Każda gospodyni domowa powinna być w nie wyposażona, ale nie byłem pewien, jak obecnie wygląda matczyne zaopatrzenie. — Nie spytałem, jak się czujesz po tym upadku. Głowa wciąż Ci doskwiera? — przejąłem się wyraźnie, przypominając sobie, że prawdopodobnie przeze mnie przydzwoniła głową i rozbiła ją boleśnie.
Przemaglowana pytaniami zmieniła ze mną temat, nawiązując do swojej pracy i zrobiło mi się trochę smutno, że podeszła do tego z takim brakiem entuzjazmu. Może faktycznie nie było czym się cieszyć, ale nie byłbym sobą, gdybym nie próbował szukać pozytywów. — Twoja wróżba przygotowała go na trudy, rozżarzyła światełko w tunelu; być może dzięki temu naprawdę mu się ułoży — wiele tkwi w nastawieniu, a w dzisiejszych czasach o wrogów nietrudno, więc może chociaż dzięki niej będzie dążył do lepszych rozwiązań niż zarżnięcie się na śmierć. — Jak często, kiedy przepowiadasz komuś przyszłość, powraca do Ciebie, aby przyznać, że wróżba się sprawdziła? — przyglądałem się jej z zainteresowaniem. Czy ludzie w ogóle mieli takie skłonności? Jeśli tak — zdarzało im się dziękować jej za naprowadzenie na drogę sprzyjającą fortunie lub obarczać winą za życiowe porażki? Temat był o tyle interesujący, że mentalność ludzi na przestrzeni dwóch lat uległa drastycznej zmianie, więc nie czułem się, jakbym zadawał pytanie, na które dawno uzyskałem odpowiedź, gdy byliśmy razem. — Uh-uhm, wiesz, że zawsze wolałem określać to inteligencją — skomplementowałem ją, gdy wspomniała o intuicji. Można było się zasłaniać przeczuciem, ale jej wróżby dość często się sprawdzały i jako sceptyk wychodziłem z założenia, że po prostu dobrze potrafiła czytać ludzi. W końcu dużo łatwiej przewidzieć czyjąś przyszłość, gdy się na nim poznasz; ludzie to bardzo schematyczne istoty. — A dzisiaj po prostu miałaś farta — dokończyłem z uśmiechem, chociaż nie byłem pewien, czy postrzegała to w takiej kategorii. Z doświadczenia wiem, że czasami czujemy pociąg do zrobienia rzeczy, których później żałujemy, może chęć spotkania była jedną z nich. W pewnym sensie jej kolejne słowa zdawały się to potwierdzać — sama już nie wiedziała, czego chciała i chyba po prostu ode mnie zależało, w którą stronę będzie to zmierzać. — Moja intuicja podpowiada mi, że warty ryzyka — dlaczego, chociaż nie spróbować, co nas powstrzymywało? — Powiedzmy, że punktem wyjścia będzie konna wycieczka przez Devon, a miejscem docelowym - piknik na łonie natury. Niedawno odkryłem interesujące miejsce, które powstało chyba z myślą o Tobie. Wiem, że nie lubisz niespodzianek, ale ta jest warta odkrycia, Millie. Co powiesz? — od zawsze uwielbialiśmy spędzać czas z dala od miejskiego zgiełku, ciesząc się tym, co do zaoferowania miała przyroda, gwieździsta mapa nieba i własne towarzystwo. Chciałem nieco wskrzesić ducha dawnych, dobrych wspomnień, może to był właściwy sposób na odnowienie znajomości? — Powiedz tylko, kiedy, a wszystko przygotuję — zakończyłem z nadzieją, że przystanie na propozycję.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
kuchnia z jadalnią
Szybka odpowiedź