tyły domu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Za domem
Za domem, zamiast lasu, znajduje się sporej wielkości ogród. Otoczony białym płotem, który pokryty został przez wijącą się roślinność, sięga tak naprawdę jeszcze dalej - ale z braku funduszy Weasley'owie zdecydowali się ogrodzić jedynie niewielką część włości. W środku zawiera zadbany ogródek - z grządkami warzywnymi oraz kwiatowymi rabatkami. Taras nie został ściśle wydzielony. Umownie jest nim przestrzeń przy domu przykryta prowizoryczną markizą skrywającą drewniane, bujane fotele i niewielki, drewniany stolik. Za ogrodzeniem po prawej stronie rosną owocowe drzewa, a po lewej rozciąga się polana służąca za miejsce organizacji wszelkich rodzinnych przyjęć. Jednak największą atrakcją pozostaje oddalone na północ jeziorko, licznie oblegane przez wszystkich późną wiosną oraz latem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Ostatnio zmieniony przez Ria Weasley dnia 13.06.18 21:22, w całości zmieniany 1 raz
W pewnym sensie wierzyła, że miłość nie mogła istnieć bez zazdrości. W końcu gdyby obojętnie podchodziła do innych, romantycznych interakcji (nawet tych niechcianych bądź nieświadomych) ukochanego, to jak świadczyłoby to o ich uczuciu? Jakby jej nie zależało, co było dalekie od prawdy jak to tylko możliwe - czy istniałby sens jakiegokolwiek związku? Czy byliby wtedy szczęśliwi? Może, gdyby byli przeciętnymi przedstawicielami szlacheckiej społeczności; może wtedy Tony czułby ulgę na myśl, że żona nie urządza mu awantur o kolejne kochanki, natomiast Ria byłaby zadowolona, że jej mąż zostawia ją w spokoju. Tak poniekąd widziała większość arystokratycznych małżeństw, choć nie miała z nimi zbyt wiele do czynienia. Nie z tą bazującą na konserwatywnych poglądach, gdzie dostrzec prawdziwe szczęście było niezwykle trudno. Gdyby nie trawiące ich od środka zepsucie może nawet byłoby jej żal tych wszystkich smutnych par. Pogrążonych w żałobie za utraconymi marzeniami i wolnością wyboru. Oni tacy nie byli, złączeni ze sobą z własnej woli - niestety, pulsujący we wnętrznościach gniew wypaczał ten obraz każąc myśleć czarownicy, że to wszystko było jedną, wielką pomyłką. Żyła w chwilowym przeświadczeniu, że mężczyzna zaczął żałować tej decyzji, że mu zwyczajnie nie wystarczała; tyle z kolei wystarczyło myślom do popędzenia jeszcze dalej, w największe rejony absurdów oraz nieprawdy. Kiedy kurz emocji ominie, Rhiannon zrozumie wreszcie o co chodziło w tej całej rozmowie. Zrozumie, że to tylko chwilowa niezgodność. Rozmową i wyrozumiałością będą w stanie zażegnać każdy kryzys, ponieważ zależy im na sobie nawzajem. Niestety, do tego wniosku prowadziła długa, wyboista droga.
- Nieprawda - zaprzeczyła od razu. - Doceniłabym, że jesteś ze mną s z c z e r y - wyrzuciła z siebie, akcentując odpowiednie słowo. Nie podobało jej się to, jak wmawiał jej coś nieprawdziwego. Nie miał racji, nie tym razem. Mylnie zinterpretował to, co chciała mu przekazać. Zresztą, mówiła od początku, że kobiecie zależało wyłącznie na szczerej konwersacji, wyjaśnieniu sobie paru spraw.
Może to lepiej, że Tony nie brnął dalej w dyskusje, nie reagował też gwałtownie na krzyki. Gdyby tak oboje zapętlili się w spirali gniewu, mogliby nie wyjść z tego żywi - w metaforycznym znaczeniu tej frazy. Szczęśliwie nie dzielił się także na głos swoimi przemyśleniami, które tylko podsyciłyby ogień złości rozpalony przez samą Rię. Azkaban pozostawał delikatnym tematem, od którego raczej uciekała niż chciała rozdrapywać tamte paskudne rany. Powinna. Powinna powiedzieć mu o wszystkim, aczkolwiek bała się jak on na to zareaguje. Był wrażliwym człowiekiem, którego dotknęło wiele nieszczęść - czy zniósłby kolejną, przykrą rewelację? Nie rozpaczałby nad tym, co właściwie nie było nawet realne, tylko bolesnym złudzeniem? Nie wiedziała i coś podpowiadało rudowłosej, że wcale nie chciała się o tym przekonywać. Jednak oboje mieli w tym momencie dowód na to, iż zamiatanie spraw pod dywan to nienajlepsza taktyka. Zbyt wiele tajemnic oraz niedopowiedzeń nie wpływało dobrze na ich wzajemną pewność siebie. Powinni wyeliminować ten składnik dotychczasowej egzystencji.
Jeszcze nie udało się sformułować podobnych wniosków. Nadal pozostawała wściekła, zraniona oraz przepełniona wątpliwościami co do samej siebie. Kochała go zbyt mocno, żeby tak po prostu pozwolić mu odejść. Dopiero docierali się w małżeńskim życiu, nie mieszkali wcześniej razem - musieli więc przeczekać tę burzę. Z piorunami. Widocznej w każdym spojrzeniu, każdym geście rozzłoszczonej czarownicy. Zamierzającej ukarać Tony’ego pocałunkiem odbierającym dech w piersi. Sobą całą, niech poczuje ten ból frustracji. Nieważne, że posiadał swój, teraz musi poznać także ten należący do niej. - Nie uśmiechaj się tak głupio, nie myśl sobie, że ci odpuszczę - mruknęła w przerwie na zaczerpnięcie powietrza w płuca. Na krótko, nim z jego nową porcją po raz kolejny zanurzyła się w ogień. Płomień potrzeby bliskości i wyładowania natrętnych uczuć parzył powodując zaczerwienienie skóry. Ostatecznie spopielił wszystko na swej drodze - pozostawiając grunt żyznym, idealnym na rozpoczęcie wszystkiego od nowa. Tym razem bez zbędnych paranoi.
| zt Tony i Ria
- Nieprawda - zaprzeczyła od razu. - Doceniłabym, że jesteś ze mną s z c z e r y - wyrzuciła z siebie, akcentując odpowiednie słowo. Nie podobało jej się to, jak wmawiał jej coś nieprawdziwego. Nie miał racji, nie tym razem. Mylnie zinterpretował to, co chciała mu przekazać. Zresztą, mówiła od początku, że kobiecie zależało wyłącznie na szczerej konwersacji, wyjaśnieniu sobie paru spraw.
Może to lepiej, że Tony nie brnął dalej w dyskusje, nie reagował też gwałtownie na krzyki. Gdyby tak oboje zapętlili się w spirali gniewu, mogliby nie wyjść z tego żywi - w metaforycznym znaczeniu tej frazy. Szczęśliwie nie dzielił się także na głos swoimi przemyśleniami, które tylko podsyciłyby ogień złości rozpalony przez samą Rię. Azkaban pozostawał delikatnym tematem, od którego raczej uciekała niż chciała rozdrapywać tamte paskudne rany. Powinna. Powinna powiedzieć mu o wszystkim, aczkolwiek bała się jak on na to zareaguje. Był wrażliwym człowiekiem, którego dotknęło wiele nieszczęść - czy zniósłby kolejną, przykrą rewelację? Nie rozpaczałby nad tym, co właściwie nie było nawet realne, tylko bolesnym złudzeniem? Nie wiedziała i coś podpowiadało rudowłosej, że wcale nie chciała się o tym przekonywać. Jednak oboje mieli w tym momencie dowód na to, iż zamiatanie spraw pod dywan to nienajlepsza taktyka. Zbyt wiele tajemnic oraz niedopowiedzeń nie wpływało dobrze na ich wzajemną pewność siebie. Powinni wyeliminować ten składnik dotychczasowej egzystencji.
Jeszcze nie udało się sformułować podobnych wniosków. Nadal pozostawała wściekła, zraniona oraz przepełniona wątpliwościami co do samej siebie. Kochała go zbyt mocno, żeby tak po prostu pozwolić mu odejść. Dopiero docierali się w małżeńskim życiu, nie mieszkali wcześniej razem - musieli więc przeczekać tę burzę. Z piorunami. Widocznej w każdym spojrzeniu, każdym geście rozzłoszczonej czarownicy. Zamierzającej ukarać Tony’ego pocałunkiem odbierającym dech w piersi. Sobą całą, niech poczuje ten ból frustracji. Nieważne, że posiadał swój, teraz musi poznać także ten należący do niej. - Nie uśmiechaj się tak głupio, nie myśl sobie, że ci odpuszczę - mruknęła w przerwie na zaczerpnięcie powietrza w płuca. Na krótko, nim z jego nową porcją po raz kolejny zanurzyła się w ogień. Płomień potrzeby bliskości i wyładowania natrętnych uczuć parzył powodując zaczerwienienie skóry. Ostatecznie spopielił wszystko na swej drodze - pozostawiając grunt żyznym, idealnym na rozpoczęcie wszystkiego od nowa. Tym razem bez zbędnych paranoi.
| zt Tony i Ria
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
początek grudnia?
Jesień powoli odchodziła, a może bardziej, dawała się objąć i przytulić spadającym na ziemie płatkom śniegu. Te, jeszcze przez wahającą się temperaturę, czasem zwyczajnie topiły się na niej. Nocą, kiedy zasiadałam w oknie pochylając się nad kolejnym rozdziałem z transmutacji - nadal nie będąc za bardzo w stanie przebrnąć przez te transmutacje do zwierząt za bardzo - wiedziałam, jak na dłużej na ziemi zostaje. A rano, kiedy wstawałam, że udać się do stoły i zająć końmi, które cioteczka doglądała widziałam szron osiadający na źdźbłach trawy. Naprawdę cieszyłam się, że żyć jest mi dane w świecie który otula się białą mroźną kołdrą na kilka miesięcy, które my określamy zimą. Zima potrafiła być malownicza, choć zdecydowanie nie ułatwiała sprawy. Ale praca jak to praca, zrobiona być musiała. A ja w sumie lubiłam zajmować się końmi, mimo że nadal jeszcze do nauczenia się dużo miałam, rozmawiałam z nimi bo słuchaczami były dobrymi i nie robiłam nic więcej ponad to, na czego robienie pozwolenie dostałam już. Niektóre rzeczy już wolno mi było samej robić. Jak sprzątanie i wyprowadzanie koni. Zwyczajnie, teraz w ogarniętym wojną kraju, cioteczka musiała pomagać też w innych miejscach. Ale miała mnie, a ja nie chciałam, żeby w jakiś sposób się na mnie zawiodła. Bo przecież, okazała mi tyle dobroci i cierpliwości w sumie też. Czasem mi się zdawało, że anielską musiała do mnie mieć, czy jak to tam inaczej nazwać. Ale nic to, właśnie w zbudowanej niedaleko od domu, drewnianej stole w którym mieściły się konie się znajdowałam, miałam dobry widok na ścieżkę, która prowadziła do domu i każdego kto na niej się znajdował. Zajmowałam się wyczesywaniem Bibi, trzymając w dłoni szczotkę, przesuwałam dłonią po jej jasnej sierści nucąc coś sobie pod nosem. W nuty tak średnio trafiałam, ale to była podobna melodia, do tej, co James nucił. Tak mi jakoś w pamięć zapadła, chociaż w ogóle nie miałam pojęcia dlaczego. Pokręciła głową niezadowolona do siebie, kiedy to zrozumiałam biorąc wdech, na chwilę odciągając spojrzenie od sierści konia, dostrzegając postać na ścieżce.
- Melody!!- krzyknęła, unosząc rękę, żeby zwrócić jej uwagę na siebie. Co prawda chyba nie umawiałyśmy się dokładnie na dzisiaj, ale daleko nie miała, a nie zawsze trzeba było się brać i zapowiadać o tym, że kogoś twoja dusza zapragnąć widziała.
Jesień powoli odchodziła, a może bardziej, dawała się objąć i przytulić spadającym na ziemie płatkom śniegu. Te, jeszcze przez wahającą się temperaturę, czasem zwyczajnie topiły się na niej. Nocą, kiedy zasiadałam w oknie pochylając się nad kolejnym rozdziałem z transmutacji - nadal nie będąc za bardzo w stanie przebrnąć przez te transmutacje do zwierząt za bardzo - wiedziałam, jak na dłużej na ziemi zostaje. A rano, kiedy wstawałam, że udać się do stoły i zająć końmi, które cioteczka doglądała widziałam szron osiadający na źdźbłach trawy. Naprawdę cieszyłam się, że żyć jest mi dane w świecie który otula się białą mroźną kołdrą na kilka miesięcy, które my określamy zimą. Zima potrafiła być malownicza, choć zdecydowanie nie ułatwiała sprawy. Ale praca jak to praca, zrobiona być musiała. A ja w sumie lubiłam zajmować się końmi, mimo że nadal jeszcze do nauczenia się dużo miałam, rozmawiałam z nimi bo słuchaczami były dobrymi i nie robiłam nic więcej ponad to, na czego robienie pozwolenie dostałam już. Niektóre rzeczy już wolno mi było samej robić. Jak sprzątanie i wyprowadzanie koni. Zwyczajnie, teraz w ogarniętym wojną kraju, cioteczka musiała pomagać też w innych miejscach. Ale miała mnie, a ja nie chciałam, żeby w jakiś sposób się na mnie zawiodła. Bo przecież, okazała mi tyle dobroci i cierpliwości w sumie też. Czasem mi się zdawało, że anielską musiała do mnie mieć, czy jak to tam inaczej nazwać. Ale nic to, właśnie w zbudowanej niedaleko od domu, drewnianej stole w którym mieściły się konie się znajdowałam, miałam dobry widok na ścieżkę, która prowadziła do domu i każdego kto na niej się znajdował. Zajmowałam się wyczesywaniem Bibi, trzymając w dłoni szczotkę, przesuwałam dłonią po jej jasnej sierści nucąc coś sobie pod nosem. W nuty tak średnio trafiałam, ale to była podobna melodia, do tej, co James nucił. Tak mi jakoś w pamięć zapadła, chociaż w ogóle nie miałam pojęcia dlaczego. Pokręciła głową niezadowolona do siebie, kiedy to zrozumiałam biorąc wdech, na chwilę odciągając spojrzenie od sierści konia, dostrzegając postać na ścieżce.
- Melody!!- krzyknęła, unosząc rękę, żeby zwrócić jej uwagę na siebie. Co prawda chyba nie umawiałyśmy się dokładnie na dzisiaj, ale daleko nie miała, a nie zawsze trzeba było się brać i zapowiadać o tym, że kogoś twoja dusza zapragnąć widziała.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Grudniowa szaruga spadała miękko na jej ramiona, otulając barchanowym całunem apatii; i choć było w tej porze – śpiąco bezsennej – coś nostalgicznego ponad każdą wiosnę, chłód odczuwała głęboko w trzewiach. Jednak czy zima była faktycznie wyłącznie welonem śniegu i groteskowym szronem na źdźbłach trawy?; w szarościach corocznie odnajdywała siebie na nowo, uśmiechem witając podmuch królowej lodu, szczypiącej różowawe policzki swą chłodną dłonią. I choć katar wzbierał w nozdrzach, przeklinając wielokroć ujemne temperatury, które zagościły na podszyciu ziemskim, gonione przez bure chmury, czuła pewną ulgę. Może to niemożność własnego wpływu; może tańczące, jedne z ostatnich popielatych liści, niesionych podmuchem chłodnawego zefiru. Wiedziała jednak, iż ta pora wyjątkowo służy poezji, zatracając ją w melancholii i wyborach ulotnych. To właśnie cienkie igiełki deszczu, mróz szczypiący policzki oraz szron skrzypiący pod butami nadawały jej piękna i wzniosłości. Zupełnie jak zielona herbata paląca gorzkością wargi.
Głęboki wdech, zimnem ścielący płuca, zastygł w ich klatce na ulotny moment. Błękit ocząt skoncentrował się prędko na linii horyzontu, gdy ciało opuszczał wydech, sunący gorącem, parą w eter. To był jeden z dni, w których nie chciała się budzić; spać w nieistniejącej iluzji bezsenności. Westchnęła miękko, czując, jak chłód obejmuje ją swoją peleryną, a każdy oddech odznacza się kłębami pary w grudniowym powietrzu. Ostatnie dni nie niosły za sobą arii porannych ptaków ani ukontentowania – wręcz przeciwnie, myśli miała wzburzone i niepoukładane.
Już z daleka dostrzegła płomienne włosy kuzynki, zajmującej się końmi. I choć nigdy nie rodziła się w jej ciele sympatia do wszelakich zwierząt – czterokopytne uspokajały swoim stoicyzmem, a obłoki wirujące wokół znaczonych ciężkim oddechem chrap, rozszerzając spokojnie nozdrza, a bystrym spojrzeniem obserwujące wszechrzecz. Może istotnie widziały więcej?
Nic nie mówiła początkowo, nawet nie szeptała – może po prostu nie czuła już nic więcej?; a może toksyna zakazanej relacji rzeźbiła meandry w delikatnym umyśle, drżąc dłońmi i głosem groteskowo?
– Och, Neala! Wiedziałam, że cię tu zastanę – stwierdziła miękko, aby po chwili opleść ją wianuszkiem wątłych ramion, dociskając tę solidnie do swojej piersi. I trwała tak przez chwilę, racząc się ciepłem, odsuwając jak najdalej złośliwe demony igrające z myślami.
I przez moment wszystko było dobrze.
– Czy my nie widziałyśmy się odrobinę zbyt dawno? Z tęsknoty usychałam! – dodała, groteskowo układając dłoń na klatce piersiowej.
Mgiełka unosiła się od moich ust i rozmywała na mroźnym powietrzu. Było już zimno, ale mroźne powietrze było tak zachwycająco orzeźwiające. Nie wybrażałam sobie, żyć w świecie w którym nie istnieje zima.W którym nie ma grudnia skąpanego pod połacią białego śniegu, które o poranku odbijało słońce. Bez szronu na oknach, na których można było dostrzec - kiedy tylko słońce padło pod odpowiednim kątem - wszystkie kolory tęczy. Tak zachwycające i tak piękne. Zimno, byłam w stanie jakoś znieść. Było odpowiednią ceną, za ilość prezentowanych darów.
Sylwetkę Melody dostrzegłam kątem oka i od razu właściwie postanowiłam zwrócić jej uwagę na mnie. Wątpliwym raczej było, że wybierała się do cioteczki albo wujaszka. A przynajmniej zazwyczaj tak to wyglądało, przywiązała wodze Montygona do ogrodzenia, przekładając nogi na jednej z dolnych belek i przeciskając się nad tą znajdującą się wyżej wystawiając przy tym na krótką chwilę, kiedy pilnowałam, żeby przypadkiem dłonie nie puścić i nie zawisnąć jakoś dziwacznie na tej belce - bo to też potrafiłam przecież zupełnie przypadkiem i całkowicie niesamowicie. Wyprostowałam się, strzepując niewidoczny pył z zielonego, trochę znoszonego już płaszcza nieistniejące okruszki. Kiedy szłam zajmować się końmi cioteczki wkładałam starsze ubrania, wygodniejsze, takich których nie szkoda było aż tak, kiedy ubrudzić się miały, albo podrzeć - gdybym zahaczyła o coś.
- Stałam się chyba więc dość przewidywalna. - odpowiedziałam, śmiejąc się krótko, pozwalając żeby znajome ramiona oplotły się wokół mnie. Sama też nie pozostawałam dłużna, ze śmiechem, trochę teatralnie ściskając ją z całych sił mocno. - Moja wina! - przeprosiłam od razu, może bez przepraszania, ale ściągnęłam wszystko na barki swoje. - Okres przed zimą szalony dość był. Sama wiesz, w wielu miejscach byliśmy, żeby sprawdzić gdzie czego i komu brakuje i co zrobić by należało. - uniosłam rękę w rękawiczce odgarniając nią kosmyk rudych włosów. Uniosłam przepraszająco kąciki ust ku górze. - Opowiadaj, co mnie ominęło przez ten czas. - poprosiłam łapiąc jej dłonie w swoje własne. - Oh właśnie. Do domu, czy nie przeszkadza ci zimno? - zapytałam jeszcze zerkając przez plecy na Montygona. Zaraz jednak jasne tęczówki zawiesiłam znów na kuzynce, rozciągając usta w zajmującym całą twarz uśmiechu. Niespodziewane wizyty zawsze miały w sobie coś ujmującego. I niosły ze sobą świeżość tak podobną do mroźnego, zimowego powietrza. Zaraz jednak moje brwi się zmarszczyły. Widocznie czym tchnięta - myślą w głowie, która pojawiła się nagle. - Melody, dlaczego wszyscy tak zachwycają się papierosami, jak one takie okrutnie okropne są? - zapytałam ją, ściszając głos i rozglądając się, na wypadek, gdyby ciocia miała gdzieś nagle pojawić się nie wiadomo skąd, chociaż i tak jej obecność raczej nie mogłaby być niezauważona. Ale tajemnica, wymagała niższego głosu.
Sylwetkę Melody dostrzegłam kątem oka i od razu właściwie postanowiłam zwrócić jej uwagę na mnie. Wątpliwym raczej było, że wybierała się do cioteczki albo wujaszka. A przynajmniej zazwyczaj tak to wyglądało, przywiązała wodze Montygona do ogrodzenia, przekładając nogi na jednej z dolnych belek i przeciskając się nad tą znajdującą się wyżej wystawiając przy tym na krótką chwilę, kiedy pilnowałam, żeby przypadkiem dłonie nie puścić i nie zawisnąć jakoś dziwacznie na tej belce - bo to też potrafiłam przecież zupełnie przypadkiem i całkowicie niesamowicie. Wyprostowałam się, strzepując niewidoczny pył z zielonego, trochę znoszonego już płaszcza nieistniejące okruszki. Kiedy szłam zajmować się końmi cioteczki wkładałam starsze ubrania, wygodniejsze, takich których nie szkoda było aż tak, kiedy ubrudzić się miały, albo podrzeć - gdybym zahaczyła o coś.
- Stałam się chyba więc dość przewidywalna. - odpowiedziałam, śmiejąc się krótko, pozwalając żeby znajome ramiona oplotły się wokół mnie. Sama też nie pozostawałam dłużna, ze śmiechem, trochę teatralnie ściskając ją z całych sił mocno. - Moja wina! - przeprosiłam od razu, może bez przepraszania, ale ściągnęłam wszystko na barki swoje. - Okres przed zimą szalony dość był. Sama wiesz, w wielu miejscach byliśmy, żeby sprawdzić gdzie czego i komu brakuje i co zrobić by należało. - uniosłam rękę w rękawiczce odgarniając nią kosmyk rudych włosów. Uniosłam przepraszająco kąciki ust ku górze. - Opowiadaj, co mnie ominęło przez ten czas. - poprosiłam łapiąc jej dłonie w swoje własne. - Oh właśnie. Do domu, czy nie przeszkadza ci zimno? - zapytałam jeszcze zerkając przez plecy na Montygona. Zaraz jednak jasne tęczówki zawiesiłam znów na kuzynce, rozciągając usta w zajmującym całą twarz uśmiechu. Niespodziewane wizyty zawsze miały w sobie coś ujmującego. I niosły ze sobą świeżość tak podobną do mroźnego, zimowego powietrza. Zaraz jednak moje brwi się zmarszczyły. Widocznie czym tchnięta - myślą w głowie, która pojawiła się nagle. - Melody, dlaczego wszyscy tak zachwycają się papierosami, jak one takie okrutnie okropne są? - zapytałam ją, ściszając głos i rozglądając się, na wypadek, gdyby ciocia miała gdzieś nagle pojawić się nie wiadomo skąd, chociaż i tak jej obecność raczej nie mogłaby być niezauważona. Ale tajemnica, wymagała niższego głosu.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Welon bielutkiego śniegu, opalizującego nieomal w kompozycji z mroźnym lodem, przynosił ukojenie, jednocześnie wylewając na policzki czerwień rumieńca. Chłód szczypał piegowate oblicze, przypominając nieodwołalnie o przemijaniu, znacząc je karminem, trującymi, acz nęcącymi swym kolorytem jabłka. Ach, jesień odsuwała się zachowawczo, ustępując tronu zaklętej królowej lodu, która pokryła woalką białego puchu wszechrzecz, skłaniając ku przywdziewaniu podszytych kożuchem płaszczy, do wełnianych czapek oraz wysokich kozaków. Nie bała się jednak zimy, nie w tym eksodosie corocznego przemijania, który wgryzał się w same kości, opiewany ciepłem porannej herbaty – gorzkiej, acz uwodzącej plejadą smaku. Potarła dłonie o siebie, wielokroć napominając się do ubierania rękawiczek, o których, w całym swoim roztrzepaniu, zapominała. Ach, całe szczęście, że przez bure chmury umykały świetliste wstęgi słońca, malując świat na nowo.
I może by się przejęła umieralnością świata, corocznie sukcesywnie przeprowadzaną przez panią lodu, darzyła jednak zbyt wielkim sentymentem ową sennie bezsenną porę, w której konary chyliły się w ukłonie ku ziemi, a pod butami skrzypiał szron. Bo wówczas poezja nabierała smaku, zupełnie jak ta parząca wargi zielona herbata, stanowiąca odwieczne remedium na poranne troski.
– Przewidywalność nie jest absolutnie niczym złym! Zwłaszcza, gdy darzy cię nim rodzina, myślę, że to świadczy o tym, jak dobrze się znamy – rzekła z cichym westchnięciem, a na jej wargach zatańczył subtelny uśmiech.
– Ominęło cię wszystko i nic. Ach, trochę rzeczy zaprząta moją głowę, nie będę jednak się nimi zbyt pochopnie dzielić. Zresztą, są to same bzdury, niewarte na pewno twojej troski – dodała po chwili, odwzajemniając uścisk dłoni, w którym zamknęły się jej palce.
Zadrżała lekko na całym ciele, skalana mroźną dłonią zimowej pory, nie było to jednak problemem – właśnie wtedy czuła, że żyła w pełnej krasie znaczenia słowa. Zmarszczyła lekko brwi, pozwalając ponieść się meandrom własnego umysłu – równie dotkniętego chłodem.
Po chwili jednak jej wargi rozciągnął urokliwy uśmiech.
– Nie, w porządku, możemy pozostać tutaj, chłód mi niestraszny! O ile tobie to również odpowiada – rzekła radośnie, acz coś niepokojącego czaiło się z tyłu jej głowy. Może były to listopadowe zdarzenia, które solidnie namieszały jej w rudej głowie; może coś zgoła innego.
– Okrutnie okropne, mówisz? Myślę, że to element wyrwania się z rzeczywistości – dodała po chwili namysłu.
- Pewna jesteś na pewno, Melody? Nie chciałabyś żebym cię tak wzięła i zaskoczyła kiedyś czymś, czego nie spodziewałaś się w ogóle? - zapytałam odsuwając się od niej i częstując ją rozciągającym na wargach uśmiechem. W pierwszej myśli już mając powiedzieć, że lubiłam niespodzianki. Ale potem przypomniałam sobie o wrednym losie i zamknęłam usta sznurując je ze sobą.
- Banialuki. - powiedziałam, machając ręką. - Wszystko co Cię trapi warte jest troski. - zapowiedziałam z pewnością, która widocznie odbijała się w mojej twarzy i niegasnącym uśmiechu. - To czym było to wszystko? - zapytałam, kierując swoje kroki na powrót w kierunku ogrodzenia. Praca jeszcze do skończenia była, więc nie było co jej przerywać, bo wyczesać Montygona i nakarmić resztę mogłam jednocześnie prowadząc rozmowę z Melody.
- Jak zostajemy, to pracować dalej będę. - zapowiedziałam jej, wsuwając się za ogrodzenie w ten sam sposób w który je opuściłam. Złapałam za odłożoną na bok szczotkę zaczynając przesuwać nią po boku konia. Zaśmiałam się krótko. - Straszny czy nie, robotę skończyć trzeba. - wyjaśniłam, wzruszając lekko ramionami. Lubiłam pomagać cioci, po pierwsze dlatego, że lubiłam konie. Rozumiałam się z nimi w jakiś trudny do określenia sposób no i, choć niewiele, cioteczka czasem za pomoc dawała mi kilka galeonów, żebym mogła na coś swojego wydać, albo odkładać. Przyjemny układ, bo nigdy nie czułam, że tak naprawdę pracuję, robiąc to, co lubiłam. Chociaż nie znaczyło to też jednocześnie, że czasem ciężko nie było. Było - bo kondycja nie domagała do końca trochę. Ale to nic, wuja mówił, że jak będę sumiennie pracować nad sobą to i kondycja się w końcu ugnie i poprawi zlękniona moim uporem.
-W którym momencie tam element wyrwania się z rzeczywistości jest? - zapytałam kompletnie nie rozumiejąc, marszcząc brwi i przerywając wyczesywanie konia. Jasne tęczówki razem z tymi brwiami zmarszczonymi zwróciły się w kierunku Melody oczekując na odpowiedź, która mogłaby jej coś wyjaśnić, albo coś więcej powiedzieć.
- Oh, hm… - podjęłam po chwili zwracając znów wzrok na Montygona. - pewnie już dawno do was dotarły rewelacje o tym, jak Walter postanowił mi się wziąć i oświadczyć nagle? - upewniła się, nie odwracając spojrzenia na kuzynkę. Już trochę czasu od tego czasu minęło, a jednak nadal nie potrafiłam mu wybaczyć. Nie chciałam, może bardziej. Przecież wzięłam wszystkich na świadków sobie, a ja swojego słowa się trzymałam. Przeważnie.
- Banialuki. - powiedziałam, machając ręką. - Wszystko co Cię trapi warte jest troski. - zapowiedziałam z pewnością, która widocznie odbijała się w mojej twarzy i niegasnącym uśmiechu. - To czym było to wszystko? - zapytałam, kierując swoje kroki na powrót w kierunku ogrodzenia. Praca jeszcze do skończenia była, więc nie było co jej przerywać, bo wyczesać Montygona i nakarmić resztę mogłam jednocześnie prowadząc rozmowę z Melody.
- Jak zostajemy, to pracować dalej będę. - zapowiedziałam jej, wsuwając się za ogrodzenie w ten sam sposób w który je opuściłam. Złapałam za odłożoną na bok szczotkę zaczynając przesuwać nią po boku konia. Zaśmiałam się krótko. - Straszny czy nie, robotę skończyć trzeba. - wyjaśniłam, wzruszając lekko ramionami. Lubiłam pomagać cioci, po pierwsze dlatego, że lubiłam konie. Rozumiałam się z nimi w jakiś trudny do określenia sposób no i, choć niewiele, cioteczka czasem za pomoc dawała mi kilka galeonów, żebym mogła na coś swojego wydać, albo odkładać. Przyjemny układ, bo nigdy nie czułam, że tak naprawdę pracuję, robiąc to, co lubiłam. Chociaż nie znaczyło to też jednocześnie, że czasem ciężko nie było. Było - bo kondycja nie domagała do końca trochę. Ale to nic, wuja mówił, że jak będę sumiennie pracować nad sobą to i kondycja się w końcu ugnie i poprawi zlękniona moim uporem.
-W którym momencie tam element wyrwania się z rzeczywistości jest? - zapytałam kompletnie nie rozumiejąc, marszcząc brwi i przerywając wyczesywanie konia. Jasne tęczówki razem z tymi brwiami zmarszczonymi zwróciły się w kierunku Melody oczekując na odpowiedź, która mogłaby jej coś wyjaśnić, albo coś więcej powiedzieć.
- Oh, hm… - podjęłam po chwili zwracając znów wzrok na Montygona. - pewnie już dawno do was dotarły rewelacje o tym, jak Walter postanowił mi się wziąć i oświadczyć nagle? - upewniła się, nie odwracając spojrzenia na kuzynkę. Już trochę czasu od tego czasu minęło, a jednak nadal nie potrafiłam mu wybaczyć. Nie chciałam, może bardziej. Przecież wzięłam wszystkich na świadków sobie, a ja swojego słowa się trzymałam. Przeważnie.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nigdy nie odpisał na jej list, może powinien, może nie. Dziś nie był już pewien niczego, poza tym, że kiedy patrzył na swoją młodszą siostrę musiał wziąć się w garść. Nie był dzieckiem, nie był słaby. Musiał stawić temu wszystkiemu czoła i uporać się z demonami, które próbowały wpełznąć do jego serca z krążącej w krwioobiegu trucizny. Nikt za niego tego nie zrobi, nikt nie pogrzebie dylematów, wątpliwości za niego. Nikt nie będzie dźwigał jego ciężaru za niego, musiał to zrobić sam. Rozmowa z Marcelem uświadomiła mu, że to wszystko się samo nie wyprostuje, nie ułoży jakoś. Sprawy miały to do siebie, że komplikowały się coraz bardziej, a on nie lubił i nie umiał ich rozwiązywać. Wolał stać z boku, patrzeć. Ale teraz patrzył jak to wszystko się sypie, przelatuje mu przez palce. I nie miał motywacji, by zacisnąć pięści i to zatrzymać. Zrobił to bo musiał. Musiał ruszyć naprzód, zrobić jakiś krok, przestać stać w miejscu i czekać, aż los w końcu się do niego uśmiechnie. To było trudne. Spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie, że wszystko się da, wszystko można. Oszukiwał ludzi, mamił, łgał. Ale czy dało się oszukać samego siebie? Żyć w kłamstwie, ułudzie? Czy wystarczyło być naiwnym, czy trzeba było mieć to coś, by w to uwierzyć? W prawdę, którą chciało się wierzyć? Czy to było proste, czy graniczyło z cudem?
Alkohol się skończył. Jego brak, uciążliwe, irytująca trzeźwość i świadomość, że problemy nie rozwiążą się same zmusiły go, by w końcu zjawił się w Devon. Przebłysk rozsądku podpowiedział mu, że nie miał innego wyjścia. Zjawił się w świeżych, wypranych przez Sheilę rzeczach, trochę po to by dodać powagi sytuacji, trochę po to by nie sprawić wrażenia kogoś kim naprawdę się stał przez ten czas, a w końcu by sprawiać wrażenie kogoś kto chciał z przyjemności odbyć tę przejażdżkę, wprosić się w obiecane spotkanie, nawet jeśli dziś nie miało to już takiego znaczenia. Czym było, kiedy cały świat tonął? Starał się nie myśleć, że miało być inaczej; miał tu się zjawić z czarującym uśmiechem, zachęcony jej zaproszeniem. Lubił ją. Chociaż była inna niż one wszystkie, nie wpasowując się w żaden standardowy schemat. Nie potrafił jej rozgryźć, przewidzieć jej zachowania. Nie potrafił pewnie też prawidłowo odczytać tego, co chciała mu powiedzieć. ta nuta niepewności wcześniej sprawiała, że czuł się jakby balansował na krawędzi, nad przepaścią. Wiele ryzykował. Wszystko, całą znajomość mógł zaprzepaścić jedną głupotą. Było w tym coś emocjonującego. A dziś? Dziś czuł się ciężko. Jego twarz nosiła ślady zmęczenia i wielu nieprzespanych nocy, wieczorów zakrapianych alkoholem, przyprawiony był resztkami kaca, głodem — za wszystkim, za czymkolwiek. l papierosami, alkoholem. Czymś co go odrętwi. A może przywróci do życia.
Podchodząc pod dom spotkał kobietę, która niosła kosz z jedzeniem. Spojrzał na niego, dopiero później na nią, obwieszczając, że pojawił się tu w odpowiedzi na zaproszenie lady Weasley. Był świadomy, że jego aparycją nie czyniła go bardziej wyczekiwanym gościem. Cuchnął desperacją, chociaż bardzo próbował to ukryć. Chciał poczekać na dworze. Było już późno; zaczynało się powoli ściemniać, ale zima szybko żegnała dzień. Przechadzając się po terenie zawędrował do stajni. Znajomy zapach słomy, rżenie koni niosło dziwną otuchę i spokój. Oparł się czołem o kraty, patrząc na Bibi. Rozpoznał ją od razu. Wtargnął tu, choć nie powinien. Ale wszystko mu było jedno.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dnie szybko mijały, jeden za drugim, kiedy wypełnione właściwie były całe. Do tego jeszcze krótsze były, a co za tym szło, mniej czasu na złapanie nieśmiałych o tej porze promieni słońca. Ale zima potrafiła być piękna, kiedy tak obejmowała kołdrą bieli wszystko w zasięgu wzroku. Drzewa uginały się pod jego ciężarem, jakby składały pokłonie Królowej Zimie. Mróz potrafił też być orzeźwiający. Oczywiście, nie w nadmiernych ilościach, bo wtedy choroba zdawała się prawie gwarantowała.
Pomimo obejmującej Anglię wojny nadal musiałam się uczyć. A do nauki doszły inne obowiązki. Te w stajni, kiedy pomagałam cioci przyuczając się do tego, czym się zajmowała, jak i w innych miastach, kiedy wyjeżdżaliśmy z wujaszkiem coś sprawdzić, albo czemuś zaradzić. Znajdowałam chwilę na to, żeby porysować. A wieczorem, kiedy było już ciemno, miałam mnóstwo czasu żeby kontemplować. W sensie, że myśleć - tylko ładniejsze określenie na to znalazłam. A jakże.
Dzień dzisiejszy inny od reszty jakoś specjalnie nie był. Rano miałam naukę. Głównie z książek co któryś dzień przychodzili do mnie znajomi cioci i wujka by sprawować pieczę nad tym jak i czego się uczę, no i pomóc, kiedy wzięłam i utknęłam na czymś, czego zrozumieć nie potrafiłam. A po obiedzie, stajnia. Lubiłam zapach siana i obecność koni, które się w niej znajdowały. Były moimi powiernikami, przyjaciółmi, bratnimi duszami.
Zdziwiłam się, bardziej niż trochę zastygając z nożem w jednej ręce i marchewką w drugiej kiedy padły dwa słowa. Masz gościa. Moje brwi zeszły się ze sobą kiedy zastanawiałam się czy w swojej własnej nierozwadze rzeczywiście umówiłam na dziś jakieś spotkanie konkretnie i w jeszcze większym roztargnieniu nie zapamiętałam tego nadchodzącego wydarzenia. Spojrzałam na cioteczkę która przekrzywiła głowę w bok. A później poprosiłam o krótki opis.
A opis, cóż, mówił tylko trochę, ale mimo to, coś stuknęło w piersi mocniej. W najgorszym wypadku, na zewnątrz czekał Thomas, chociaż tylko mądra Rowena była w stanie przewidzieć czego mógłby ode mnie chcieć. I chyba nie wiedział gdzie mieszkam. Wiedziała Sheila i wiedział James, powiedzieliby mu? Pewnie tak, może, po co? Zmarszczyłam znów brwi do samej siebie.
- Idź, Nela. - powiedziała ciocia a ja odłożyłam nóż i do połowy obraną marchewkę. Nie byłam gotowa. Właściwie tego byłam pewna. A niepewność jedynie podsycała wszystko. Założyłam jeden but, a później skacząc na obutej nodze wsunęłam drugi. Złapałam zielony płaszcz i owinęłam szyję szalikiem, nie zapinając się jednak. Poprawiłam niewidoczną fałdę na ceglastej spódnicy sięgającej do połowy łydek i sprawdziłam jeszcze dla pewności, czy biała koszula w roślinne wzory nie wystaje mi jakoś niechluje. Zerknęłam w lustro, ale niewiele się zmieniło od rana. Zebrane z góry włosy nadal pozostawały spięte. Wzięłam wdech w płuca łapiąc za klamkę i natrafiając na...
...na nikogo.
Zmarszczyłam brwi wychodząc głębiej na ganek. Zażartowali sobie ze mnie? Rozejrzałam się wkładając dłonie do kieszeni. Wróciłam się do domu obwieszczając wszem i wobec, że nikogo nie ma przecież. Ale wuja kazał mi stajnie sprawdzić. Więc wyszłam, żeby zgodnie z jego słowami ją wziąć i sprawdzić. I kiedy znalazłam się już dostatecznie niedaleko dostrzegłam go. Nie zwolniłam idąc dalej wydeptaną trochę ścieżką przez śnieg.
Udawałam że to nic, że nie odpisał wcale. W sensie, to było nic przecież. Nie musiałam nic udawać. Miał rzeczy ważniejsze na głowie i żonę. Jasny panie z początku zdawało mi się, że to wina alkoholu była, ale jakoś tak Sheila swoim listem istnienie Eve potwierdziła. Więc pewna na pewno byłam, że nic nie wymyśliłam. Żaden problem i tak mnie to nie interesowało w stopniu najmniejszym. Mógł sobie mieć kogo sobie chciał. Wierzch dłoni zaswędział mnie, jakby chciał przypomnieć o tym, czego mało eleganckiego dopuściłam się ponad miesiąc temu. Z jednej strony cieszyłam się, z drugiej zastanawiałam czy...
- Teraz będzie tak zawsze? - wypadło z myśli i ust jednocześnie, kiedy wchodziłam do stajni, splatając dłonie za plecami. Nie byłam pewna, czy mi to przeszkadzało, czy odpowiadało. Przekrzywiłam odrobinę głowę w bok. Zjawi się, kiedy zechce by później zamilknąć do kolejnego pojawienia. Spojrzeniem najpierw celując w jego twarz, które mimowolnie pomknęło w kierunku jednej z dłoni.
Pomimo obejmującej Anglię wojny nadal musiałam się uczyć. A do nauki doszły inne obowiązki. Te w stajni, kiedy pomagałam cioci przyuczając się do tego, czym się zajmowała, jak i w innych miastach, kiedy wyjeżdżaliśmy z wujaszkiem coś sprawdzić, albo czemuś zaradzić. Znajdowałam chwilę na to, żeby porysować. A wieczorem, kiedy było już ciemno, miałam mnóstwo czasu żeby kontemplować. W sensie, że myśleć - tylko ładniejsze określenie na to znalazłam. A jakże.
Dzień dzisiejszy inny od reszty jakoś specjalnie nie był. Rano miałam naukę. Głównie z książek co któryś dzień przychodzili do mnie znajomi cioci i wujka by sprawować pieczę nad tym jak i czego się uczę, no i pomóc, kiedy wzięłam i utknęłam na czymś, czego zrozumieć nie potrafiłam. A po obiedzie, stajnia. Lubiłam zapach siana i obecność koni, które się w niej znajdowały. Były moimi powiernikami, przyjaciółmi, bratnimi duszami.
Zdziwiłam się, bardziej niż trochę zastygając z nożem w jednej ręce i marchewką w drugiej kiedy padły dwa słowa. Masz gościa. Moje brwi zeszły się ze sobą kiedy zastanawiałam się czy w swojej własnej nierozwadze rzeczywiście umówiłam na dziś jakieś spotkanie konkretnie i w jeszcze większym roztargnieniu nie zapamiętałam tego nadchodzącego wydarzenia. Spojrzałam na cioteczkę która przekrzywiła głowę w bok. A później poprosiłam o krótki opis.
A opis, cóż, mówił tylko trochę, ale mimo to, coś stuknęło w piersi mocniej. W najgorszym wypadku, na zewnątrz czekał Thomas, chociaż tylko mądra Rowena była w stanie przewidzieć czego mógłby ode mnie chcieć. I chyba nie wiedział gdzie mieszkam. Wiedziała Sheila i wiedział James, powiedzieliby mu? Pewnie tak, może, po co? Zmarszczyłam znów brwi do samej siebie.
- Idź, Nela. - powiedziała ciocia a ja odłożyłam nóż i do połowy obraną marchewkę. Nie byłam gotowa. Właściwie tego byłam pewna. A niepewność jedynie podsycała wszystko. Założyłam jeden but, a później skacząc na obutej nodze wsunęłam drugi. Złapałam zielony płaszcz i owinęłam szyję szalikiem, nie zapinając się jednak. Poprawiłam niewidoczną fałdę na ceglastej spódnicy sięgającej do połowy łydek i sprawdziłam jeszcze dla pewności, czy biała koszula w roślinne wzory nie wystaje mi jakoś niechluje. Zerknęłam w lustro, ale niewiele się zmieniło od rana. Zebrane z góry włosy nadal pozostawały spięte. Wzięłam wdech w płuca łapiąc za klamkę i natrafiając na...
...na nikogo.
Zmarszczyłam brwi wychodząc głębiej na ganek. Zażartowali sobie ze mnie? Rozejrzałam się wkładając dłonie do kieszeni. Wróciłam się do domu obwieszczając wszem i wobec, że nikogo nie ma przecież. Ale wuja kazał mi stajnie sprawdzić. Więc wyszłam, żeby zgodnie z jego słowami ją wziąć i sprawdzić. I kiedy znalazłam się już dostatecznie niedaleko dostrzegłam go. Nie zwolniłam idąc dalej wydeptaną trochę ścieżką przez śnieg.
Udawałam że to nic, że nie odpisał wcale. W sensie, to było nic przecież. Nie musiałam nic udawać. Miał rzeczy ważniejsze na głowie i żonę. Jasny panie z początku zdawało mi się, że to wina alkoholu była, ale jakoś tak Sheila swoim listem istnienie Eve potwierdziła. Więc pewna na pewno byłam, że nic nie wymyśliłam. Żaden problem i tak mnie to nie interesowało w stopniu najmniejszym. Mógł sobie mieć kogo sobie chciał. Wierzch dłoni zaswędział mnie, jakby chciał przypomnieć o tym, czego mało eleganckiego dopuściłam się ponad miesiąc temu. Z jednej strony cieszyłam się, z drugiej zastanawiałam czy...
- Teraz będzie tak zawsze? - wypadło z myśli i ust jednocześnie, kiedy wchodziłam do stajni, splatając dłonie za plecami. Nie byłam pewna, czy mi to przeszkadzało, czy odpowiadało. Przekrzywiłam odrobinę głowę w bok. Zjawi się, kiedy zechce by później zamilknąć do kolejnego pojawienia. Spojrzeniem najpierw celując w jego twarz, które mimowolnie pomknęło w kierunku jednej z dłoni.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Spała, ale spojrzała na niego i prychnęła, kiedy oparł czoło o kraty zamkniętego boksu. Wewnątrz było ciepło, siano pachniało znajomie. Przypominało mu o dziadku, który tyle go nauczył. Mawiał, że mało kto miał odwagę patrzeć koniom w oczy, bo kiedy to ludzie robią, zwierzęta już wiedzą, z kim naprawdę mają do czynienia. Albo zaakceptują, albo przepędzą. Ale ona przymknęła powieki; uszy poruszały się na każdy dźwięk, który docierał ze stajni. Innego konia, może kota. Patrzył na to jak ze spokojem usypia na stojąco, z jedną nogą podciągniętą luźno. Tak na chwilę, wiedział, że pewnie zaraz położy się na sianie, derkę brudząc wszystkim co znajdowało się w ściółce. Zazdrościł jej. Spokojnego snu, prostych życiowych potrzeb, prostych zagrożeń, prostego życia. Niewiele trzeba było, by zapewnić im wszystko, czego potrzebowały. Im wiecznie czegoś brakowało. Ludziom. Zawsze było za mało. Zawsze było niewystarczająco. Zawsze było coś, co psuło wszystko, kiedy już na horyzoncie iskrzyło słońce.
Usłyszał ją, ale nie zareagował, udając, że nie dotarły do niego jej kroki. Tak naprawdę był zbyt zmęczony, nie chciało mu się okazywać gotowości i czujności. Był pewien, że nikt go tu przecież nie skrzywdzi. Oderwał się od krat dopiero kiedy się odezwała, spoglądając na nią z uniesionymi brwiami, rozchylonymi ustami. Co?, nieme pytanie zastygło na ustach. Patrzył na nią, przeskakując z jej oczu na usta. O co jej chodziło? O co pytała? Spojrzał po sobie, wygładził obiema dłońmi ubranie. Przecież ubrał czyste, chciał wyglądać odpowiednio, przychodząc tu do lady, odpowiadając na zaproszenie. O czymś zapomniał?
— Ja... ee...— bąknął, spuszczając wzrok. Brwi ściągnęły się ku sobie w krótkim zastanowieniu, nim uniósł na nią spojrzenie. — Powinienem cię uprzedzić, chyba... Tak? Ehm... Zapowiedzieć się jakoś? Ja....— Zawiesił się, spojrzał w ziemię. Po podłodze walało się siano. Dłońmi przeciągnął pod kurtką, po bokach bioder. Milczał chwilę, nie wiedząc, co i jak powinien powiedzieć. W końcu uniósł na nią oczy, patrząc na jej wysłaną piegami twarz. — Pytałaś, czy wszystko jest w porządku, ale... nie było wtedy. Przepraszam, że nie odpisałem.— Nie był do końca pewien, dlaczego tak naprawdę postanowił się tu zjawić, nie miał przygotowanej dla niej odpowiedzi, opowiastki. To, co się wydarzyło między nim a Marcelem, między nim, a Eve... Thomas zniknął, a Sheili nie mógł tym obarczać. Czy naprawdę było w tym coś? Coś więcej, niż przelotna znajomość? A jeśli w tym tkwił cały sekret? Jeśli to pozwalało na to, by odpuścił? — Nie mogłem pozwolić, żebyś weszła w Nowy Rok z długami. Już i tak zwlekałem— odpowiedział, zadzierając brodę wyżej. Uśmiechnął się lekko, ale wyraz twarzy nie sięgał jego oczu. Patrzył na nią chwilę, po czym odwrócił się do boksu. — Nie musimy nigdzie jechać... — dodał ciszej, spoglądając na Bibi; chcąc poczuć spokój, który ją otulał. — To wystarczy.
Usłyszał ją, ale nie zareagował, udając, że nie dotarły do niego jej kroki. Tak naprawdę był zbyt zmęczony, nie chciało mu się okazywać gotowości i czujności. Był pewien, że nikt go tu przecież nie skrzywdzi. Oderwał się od krat dopiero kiedy się odezwała, spoglądając na nią z uniesionymi brwiami, rozchylonymi ustami. Co?, nieme pytanie zastygło na ustach. Patrzył na nią, przeskakując z jej oczu na usta. O co jej chodziło? O co pytała? Spojrzał po sobie, wygładził obiema dłońmi ubranie. Przecież ubrał czyste, chciał wyglądać odpowiednio, przychodząc tu do lady, odpowiadając na zaproszenie. O czymś zapomniał?
— Ja... ee...— bąknął, spuszczając wzrok. Brwi ściągnęły się ku sobie w krótkim zastanowieniu, nim uniósł na nią spojrzenie. — Powinienem cię uprzedzić, chyba... Tak? Ehm... Zapowiedzieć się jakoś? Ja....— Zawiesił się, spojrzał w ziemię. Po podłodze walało się siano. Dłońmi przeciągnął pod kurtką, po bokach bioder. Milczał chwilę, nie wiedząc, co i jak powinien powiedzieć. W końcu uniósł na nią oczy, patrząc na jej wysłaną piegami twarz. — Pytałaś, czy wszystko jest w porządku, ale... nie było wtedy. Przepraszam, że nie odpisałem.— Nie był do końca pewien, dlaczego tak naprawdę postanowił się tu zjawić, nie miał przygotowanej dla niej odpowiedzi, opowiastki. To, co się wydarzyło między nim a Marcelem, między nim, a Eve... Thomas zniknął, a Sheili nie mógł tym obarczać. Czy naprawdę było w tym coś? Coś więcej, niż przelotna znajomość? A jeśli w tym tkwił cały sekret? Jeśli to pozwalało na to, by odpuścił? — Nie mogłem pozwolić, żebyś weszła w Nowy Rok z długami. Już i tak zwlekałem— odpowiedział, zadzierając brodę wyżej. Uśmiechnął się lekko, ale wyraz twarzy nie sięgał jego oczu. Patrzył na nią chwilę, po czym odwrócił się do boksu. — Nie musimy nigdzie jechać... — dodał ciszej, spoglądając na Bibi; chcąc poczuć spokój, który ją otulał. — To wystarczy.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Mógłbyś. - zgodziłam się przytakując krótko głową. - Ale ostatecznie, raz na jakiś czas mogę łaskawie pozwolić byś zjawił się bez zapowiedzi. - wypowiedziałam niby poważnie, niby wyniośle, by zaraz zepsuć efekt wywróceniem oczami i uśmiechem, którym rozciągnęłam usta. Kompromis. A niespodzianki, były czasem odżywcze. Choć przy nim zawsze los lubił sprawić, że miałam ochotę zapaść się pod ziemię co najmniej raz na spotkanie. Jak nie częściej. Trudna i ciężka była moja dola. Mną też łatwo nie było być. Ale to brzemię, które musiałam odważnie ponieść dalej sama. Patrzyłam, jak patrzy w te ziemię, poszukując chyba jakiś odpowiedzi. Inny się zdawał. Niby taki sam, a jakby nie swój. Nie uciekłam wzrokiem, krzyżując swoje tęczówki z tymi należącymi do niego. Kiedy znów się odezwał brwi zeszły się na krótką chwilę. Głowa przesunęła się na drugą stronę w zastanowieniu. Niekoniecznie słów, a wyglądu. Teraz, kiedy stał na przeciw widziałam więcej, niż jeszcze przed chwilą. Zdawało się, jakby czegoś mu brakowało, ale nie mogłam zlokalizować jeszcze czym to było. Na kolejne słowa najpierw skinęłam głową. Dobrze więc, przeprosiny przyjęte. Choć z pewnością nie zapomniane. Gdyby nie Sheila i informacje od niej, nie miałabym pojęcia. A czasy były takie, że pojęcie wolałam mieć. Bo jego brak zwiastował wiele myśli i idących za nimi pytań. - A teraz? - zapytałam zamiast tego rozplatając dłonie. Uniosłam jedną z nich, żeby odgarnąć włosy i odrzucić je na plecy. Jakiś zawieruszony kosmyk założyłam za ucho. - Jest lepiej? - uściśliłam jeszcze jakby dla pewności, że źle zrozumiana nie zostanę. Sheila pisała, że wpadli w tarapaty, a potem, że James był na leczeniu jakimś. Pisała o pomoc, w razie potrzeby a ja mimo wszystko czekałam w stanie alarmu. Trochę się jednak martwiąc, nawet o głupiego Thomasa. Nie dlatego, ż go lubiłam - co to to nie, ale był ważny, dla Paprotki. Nie mogłam złościć się, że kiedy walczył o siebie samego, nie myślał o mnie. Kim byłam, jak nie prawie nieznajomą przyjaciółką jego siostry? Czy patrzył na mnie przez pryzmat tej znajomości, czy pierwszego spotkania? Ciekawość była moim największym błogosławieństwem i zmorą jednocześnie. Kolejne słowa sprawiły, a może nie słowa, a jego gest, że sama uniosłam trochę brodę. - Zawsze swoje spłacam. - powiedziałam opuszczając trochę brodę i pozwalając brwią by zmarszczyły się trochę. - A przynajmniej się staram. - wytłumaczyłam się dalej mimowolnie wzruszając ramionami. Odpuszczając trochę, chociaż nie byłam pewna co tak właściwie odpuszczam i po co.
W końcu zrobiłam krok w jego stronę i kolejny i następny, żeby zatrzymać się obok niego, zwrócona też w stronę Bibi. Musiałam zadrzeć trochę głowę, żeby spojrzeć na jej pysk. Dłonie splotłam przed sobą, pocierając kciukiem wierzch dłoni. Zmarszczyłam znów brwi w zastanowieniu kiedy praktycznie zrezygnował z przejażdżki. Naprawdę jej nie chciał? Jeśli nie po nią, to po co tu przyszedł?
- Jak chcesz. - zgodziłam się nie pytając o powody. Choć gdzieś w środku korciło, żeby to właśnie zrobić. Ale mama czasem mówiła, że powstrzymać się lepiej jest. Bo słowa z człowieka czasem same uchodzą. A napędzane w drugą stronę lubią pójść. - Kolacja będzie pewnie za godzinę, dwie - możesz zjeść z nami. - powoli przygotowywałyśmy do niej rzeczy, kiedy się zjawił. Ale czas jeszcze był. Zdążyło by i na krótką przejażdżkę po pobliskich terenach zanim wszystko utonie w mroku i na posiedzenie tutaj. - Osobiście rzadko i niechętnie rezygnuje z robienia czegoś, co przynosi mi radość. - a zdawał się lubić konie. Chyba nawet trochę tęsknić za nimi. - No i… będziesz musiał tu wrócić. - orzekłam z przekonaniem, bo siedzenie w stajni nie było równe przejażdżce, którą byłam mu winna. Powstrzymałam się przed zerknięciem w jego kierunku, chociaż korciło mnie trochę żeby właśnie to zrobić. - Decyzja należy do ciebie. Możemy zostać i… porozmawiać? - zaryzykowałam marszcząc na chwilę brwi. - Możemy tu zostać. - właściwie powiedziałam jeszcze raz to samo, w ogóle tego nie zauważając. - ]Przedstawiłabym Ci mojego towarzysza o którym wspominałam i może załatwiła herbaty. - zaproponowałam więc coś innego, coś co określił wystarczającym. W stajni było chłodno. Nie tak jak na dworze. Ale jednak zimniej. Miałam jedno pytanie, które chciałam zadać, ale na razie musiałam wyhodować na nie więcej odwagi. Może nie miałam go nigdy nie zadać - a przynajmniej nie dzisiaj. Dopiero teraz przekręciłam głowę żeby spojrzeć w górę na niego.
W końcu zrobiłam krok w jego stronę i kolejny i następny, żeby zatrzymać się obok niego, zwrócona też w stronę Bibi. Musiałam zadrzeć trochę głowę, żeby spojrzeć na jej pysk. Dłonie splotłam przed sobą, pocierając kciukiem wierzch dłoni. Zmarszczyłam znów brwi w zastanowieniu kiedy praktycznie zrezygnował z przejażdżki. Naprawdę jej nie chciał? Jeśli nie po nią, to po co tu przyszedł?
- Jak chcesz. - zgodziłam się nie pytając o powody. Choć gdzieś w środku korciło, żeby to właśnie zrobić. Ale mama czasem mówiła, że powstrzymać się lepiej jest. Bo słowa z człowieka czasem same uchodzą. A napędzane w drugą stronę lubią pójść. - Kolacja będzie pewnie za godzinę, dwie - możesz zjeść z nami. - powoli przygotowywałyśmy do niej rzeczy, kiedy się zjawił. Ale czas jeszcze był. Zdążyło by i na krótką przejażdżkę po pobliskich terenach zanim wszystko utonie w mroku i na posiedzenie tutaj. - Osobiście rzadko i niechętnie rezygnuje z robienia czegoś, co przynosi mi radość. - a zdawał się lubić konie. Chyba nawet trochę tęsknić za nimi. - No i… będziesz musiał tu wrócić. - orzekłam z przekonaniem, bo siedzenie w stajni nie było równe przejażdżce, którą byłam mu winna. Powstrzymałam się przed zerknięciem w jego kierunku, chociaż korciło mnie trochę żeby właśnie to zrobić. - Decyzja należy do ciebie. Możemy zostać i… porozmawiać? - zaryzykowałam marszcząc na chwilę brwi. - Możemy tu zostać. - właściwie powiedziałam jeszcze raz to samo, w ogóle tego nie zauważając. - ]Przedstawiłabym Ci mojego towarzysza o którym wspominałam i może załatwiła herbaty. - zaproponowałam więc coś innego, coś co określił wystarczającym. W stajni było chłodno. Nie tak jak na dworze. Ale jednak zimniej. Miałam jedno pytanie, które chciałam zadać, ale na razie musiałam wyhodować na nie więcej odwagi. Może nie miałam go nigdy nie zadać - a przynajmniej nie dzisiaj. Dopiero teraz przekręciłam głowę żeby spojrzeć w górę na niego.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zapominał o tym, co było wolno, czego nie wypadało. Kiedyś przychodziło mu to naturalnie, zasady w rodzinnym kręgu były jasne i respektowane, w szkole zaś zupełnie nie obowiązywało nic podobnego, to zaś sprawiało, że nie doganiał swoich rówieśników w tempie nawiązywania relacji. Nawet mając Thomasa za brata nie był w stanie przekroczyć znanych granic. Dwa lata spędzone w oderwaniu od tego wszystkiego, życiu bez zasad, bez norm, nisko, wśród najprostszych ludzi uniewrażliwiły go na to. Czasem, jak teraz przypominał sobie. Oczywiście, że powinien ją uprzedzić. Zjawianie się w taki sposób musiało być niegrzeczne. Czy było oznaką braku szacunku?
— To się nie powtórzy — wyrzucił z siebie prędko, a nuta strachu przed tym, że uzna to za niewybaczalną wpadkę okazała się mocno zauważalna. Nie chciał zrobić jej wstydu, nastręczyć problemów. Doskwierał mu brak dobrego wychowania; a może wychowania w ogóle? Ogłady? Czegoś jeszcze innego? Kiedy się uśmiechnęła odetchnął z ulgą; dziwną, napawająca go spokojem, ale jednocześnie przypominającą mu o tym, jak wielkie miał braki. Kiedy się poznali, w pobliżu klifów Blackpool, gdy o mały włos nie skręciła nogi, nie brakowało mu śmiałości w ocenie, zaczepności, prowokacyjnego tonu, gdy musiał traktować ją z przymróżeniem oka. Dziś nie było po tym śladu, zupełnie jakby kwiat, który wyrósł spijał całą pewność siebie, pozostawiając ziemię jałową i już nieurodzajną. Teraz to on uciekał wzrokiem, wbijał go w ziemię. Większość ran po Tower zostało wyleczonych, niewiele blizn zyskało jego ciało; a jednak powrócił z cieniem przecinającym twarz.
A teraz? Jak było teraz?
Uśmiechnął się słabo; uśmiech nie sięgał oczu, nawet gdy się poszerzył.
— Dobrze. Bardzo dobrze. Wszystko się układa. Sheila jest spokojna, szczęśliwa, że jesteśmy w komplecie. Ma wiele pracy, ciągle szyje... Mars... Ten bydlak je za czworo. Przeklęty bydlak ma taki apetyt, że gdyby nie to, że ciągle go wyprowadzają pewnie by się już nie ruszał. Thomas... Ach, Tommy, zakochał się, dasz wiarę? W prześlicznej dziewczynie. Jest szczęśliwy. Wszystko jest w porządku — odpowiedział szybko, po czym spuścił wzrok, wbił go w ziemię, przesunął bliżej, na czubki swoich brudnych, nieco obdartych butów. Powinien był je wyczyścić przed wyjściem; były ubłocone. Westchnął i spojrzał na konia. Bibi była niezadowolona, że rozmawiają, chyba ucięła sobie popołudniową drzemkę. Kiedy Neala stanęła obok niego, oparł się przedramionami o część boksu, zupełnie tak jakby zeszło z niego powietrze, niewidzialne napięcie. Patrzył na konia, tak jak i ona. Był zmęczony. Koszmarami, sprzeczkami, myślami, których próbował się uparcie pozbyć. A jednocześnie potrzebował zajęcia. Kogoś, kto odciągnie Czarne myśli. Zerknął na nią na moment, na jej włosy koloru iskrzącej rdzy, usłany piegami nos, policzki, rzęsy pozornie pozbawione barwnika. Ale kiedy spytała o kolację, spojrzał na kobyłę. — Nie, ja... Nie chcę robić problemu. — zamilkł na moment, obserwując jak trzepie grzywą, a później zbliża się, by łakomie domagać się przekąski. — Wpadłem tylko na chwilę — skłamał gładko; tak naprawdę kompletnie nie wiedział, co ze sobą zrobić i do kogo pójść. — Czasem nie ma innego wyjścia. Czasem wiesz, że słuszne jest przestać to robić. Jeśli starasz się robić to, co słuszne. Czasem musisz zrezygnować z tego, na czym ci zależy... czego chcesz, żeby było lepiej. Ponoć tak się walczy z egoizmem — mruknął, wzdychając na koniec. Wbił wzrok w jeden punkt w boksie, na słomę w kącie, nie drgnął przez chwilę, jakby się zamyślił. Czy tak było? Czy próbował w ogóle robić to, co słuszne? Kogo próbował oszukać? Był egoistą, intuicyjnie sięgał po to, czego pragnął. Kiedy starał się postępować słusznie, jak sądził — słusznie — nie był sobą. — Masz rum?— spytał bez ogródek, nie patrząc na nią. Dopiero po chwili zerknął, a ich spojrzenie się spotkało. — Do tej herbaty — dodał. Dopiero po chwili nawiedziły go inne myśli, pytania. — Co to za towarzysz?— spytał po chwili, zerkając na kopyta.
— To się nie powtórzy — wyrzucił z siebie prędko, a nuta strachu przed tym, że uzna to za niewybaczalną wpadkę okazała się mocno zauważalna. Nie chciał zrobić jej wstydu, nastręczyć problemów. Doskwierał mu brak dobrego wychowania; a może wychowania w ogóle? Ogłady? Czegoś jeszcze innego? Kiedy się uśmiechnęła odetchnął z ulgą; dziwną, napawająca go spokojem, ale jednocześnie przypominającą mu o tym, jak wielkie miał braki. Kiedy się poznali, w pobliżu klifów Blackpool, gdy o mały włos nie skręciła nogi, nie brakowało mu śmiałości w ocenie, zaczepności, prowokacyjnego tonu, gdy musiał traktować ją z przymróżeniem oka. Dziś nie było po tym śladu, zupełnie jakby kwiat, który wyrósł spijał całą pewność siebie, pozostawiając ziemię jałową i już nieurodzajną. Teraz to on uciekał wzrokiem, wbijał go w ziemię. Większość ran po Tower zostało wyleczonych, niewiele blizn zyskało jego ciało; a jednak powrócił z cieniem przecinającym twarz.
A teraz? Jak było teraz?
Uśmiechnął się słabo; uśmiech nie sięgał oczu, nawet gdy się poszerzył.
— Dobrze. Bardzo dobrze. Wszystko się układa. Sheila jest spokojna, szczęśliwa, że jesteśmy w komplecie. Ma wiele pracy, ciągle szyje... Mars... Ten bydlak je za czworo. Przeklęty bydlak ma taki apetyt, że gdyby nie to, że ciągle go wyprowadzają pewnie by się już nie ruszał. Thomas... Ach, Tommy, zakochał się, dasz wiarę? W prześlicznej dziewczynie. Jest szczęśliwy. Wszystko jest w porządku — odpowiedział szybko, po czym spuścił wzrok, wbił go w ziemię, przesunął bliżej, na czubki swoich brudnych, nieco obdartych butów. Powinien był je wyczyścić przed wyjściem; były ubłocone. Westchnął i spojrzał na konia. Bibi była niezadowolona, że rozmawiają, chyba ucięła sobie popołudniową drzemkę. Kiedy Neala stanęła obok niego, oparł się przedramionami o część boksu, zupełnie tak jakby zeszło z niego powietrze, niewidzialne napięcie. Patrzył na konia, tak jak i ona. Był zmęczony. Koszmarami, sprzeczkami, myślami, których próbował się uparcie pozbyć. A jednocześnie potrzebował zajęcia. Kogoś, kto odciągnie Czarne myśli. Zerknął na nią na moment, na jej włosy koloru iskrzącej rdzy, usłany piegami nos, policzki, rzęsy pozornie pozbawione barwnika. Ale kiedy spytała o kolację, spojrzał na kobyłę. — Nie, ja... Nie chcę robić problemu. — zamilkł na moment, obserwując jak trzepie grzywą, a później zbliża się, by łakomie domagać się przekąski. — Wpadłem tylko na chwilę — skłamał gładko; tak naprawdę kompletnie nie wiedział, co ze sobą zrobić i do kogo pójść. — Czasem nie ma innego wyjścia. Czasem wiesz, że słuszne jest przestać to robić. Jeśli starasz się robić to, co słuszne. Czasem musisz zrezygnować z tego, na czym ci zależy... czego chcesz, żeby było lepiej. Ponoć tak się walczy z egoizmem — mruknął, wzdychając na koniec. Wbił wzrok w jeden punkt w boksie, na słomę w kącie, nie drgnął przez chwilę, jakby się zamyślił. Czy tak było? Czy próbował w ogóle robić to, co słuszne? Kogo próbował oszukać? Był egoistą, intuicyjnie sięgał po to, czego pragnął. Kiedy starał się postępować słusznie, jak sądził — słusznie — nie był sobą. — Masz rum?— spytał bez ogródek, nie patrząc na nią. Dopiero po chwili zerknął, a ich spojrzenie się spotkało. — Do tej herbaty — dodał. Dopiero po chwili nawiedziły go inne myśli, pytania. — Co to za towarzysz?— spytał po chwili, zerkając na kopyta.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dzisiaj było inne, ale czułam to jakoś od samego początku. Zaskoczyła mnie strachliwa nuta, na samym początku i widoczna ulga, kiedy nie pielęgnowałam żadnej złości. Z początku twarz mi się rozweseliła. Ale z każdym kolejnym słowem o tym, jak to lepiej było trochę uśmiech przygasał. Sheila była spokojna, to dobrze. Mars miał co jeść, więc Paprotka nie musiała się martwić, że będzie musiała go oddać. I Thomas… może to i lepiej. Dziwne. Ale kim byłam, żeby ocenić że ktoś chciał z nim przebywać dłużej niż chwilę na odległość mniejszą niż co najmniej metr. Co innego zauważyłam. Nie powiedział nic o sobie. Ani słowa, choć pierwsze zapewnienia mogły się wydawać jakby miały dotyczyć jego, sądziłam, że raczej dotyczą wszystkich wokół. Uciekał spojrzeniem, pierwszy raz? Dlaczego? Cały był jakiś taki zmieszany z brakującą pewnością, którą miał za swojego sprzymierzeńca wcześniej. Co się tak naprawdę stało? Podeszłam bliżej. Stanęłam obok, przechylając się w jego kierunku, Łokciem trącając jego przedramię. - Pytałam o ciebie. - uściśliłam nie spoglądając na niego. - Ale nie musisz mówić. - dodałam jeszcze szybko. Nie chciałam naciskać. Wymagać. Dzisiaj było inne. Jakby zamiast znajomej burzy i spięć, panował spokój i dziwna niewiadoma, której nie potrafiłam zrozumieć. - Moja mama lubiła powtarzać, że czasem należy wyrzucić coś z siebie. A najtrudniejsze to znaleźć kogoś, kto mimo wszystko to weźmie. Mam tylko nadzieję, że go masz. - przyznałam przygryzając na chwilę wargę. Tego kogoś. Chyba już znalazł, prawda? Przyszedł przecież tylko odebrać dług, nic więcej. Czułam na sobie jego spojrzenie, ale nie odwróciłam głowy, by je złapać. Zamiast tego mówiąc o zbliżającej się powoli kolacji. Brew mi drgnęła. Kiedy odpowiedział. Rozchyliłam trochę usta i zamknęłam je na następne słowa. Tylko na chwilę. Oczywiście, że tak. Nie było po co na dłużej.
- Nie robisz. - zapewniłam jeszcze, ale nie namawiałam bardziej czy dłużej. Zarówno ciocia jak i wujek poznali go wcześniej. A szczerze wątpiłam, by ciocia chciała kogoś wypuścić ze swojego domu chociaż bez kanapki. Taka już była i nic się nie dało z tym zrobić.
- I zrezygnowanie z przejażdżki jest słuszne bo… ? - zaczęłam marszcząc na chwilę brwi i nie znajdując odpowiedzi na to pytanie. Mówił o tym czy odpowiadał ogólnie. Westchnęłam krótko wkładając dłonie w kieszenie płaszcza. - Trzeba być trochę egoistą. - nie zgodziłam się z nim. - Jeśli nie dbasz o siebie, nie jesteś w stanie pomóc nikomu innemu. - mówiłam dalej w jakiś sposób pewna swojego. Patrząc na Bibi, która podeszła bliżej. - Robienie tego co słuszne, jest słuszne. Ale czasem możesz zrobić tylko tyle, ile możesz. Rozumiesz? - zapytałam bo niby jasne, a jednak zdawało mi się, że pokręciłam jakoś strasznie.
Przesunęłam się na bok, ale zrobiłam tylko kilka kroków, kiedy zatrzymało mnie jego pytanie. Odwróciłam głowę ze zmarszczonymi brwiami łapiąc jego spojrzenie. Usta rozciągnęły się w krótkim uśmiechu, kiedy doprecyzował. Zaśmiałam się krótko odwracając w jego stronę. - Wybacz, Jimmy, ale mój barek jest pusty. - powiedziałam rozkładając bezradnie dłonie. - Wujka ma się lepiej. Zostaniesz na nie problemowej kolacji, to może zaproponuje. - taki już znów był wujek. Ostatnio kiedy byli, zjedli na szybko wychodząc na dwór, korzystając z jeszcze nie tak zimnych wieczorów. Chociaż wydawało mi się, że alkohol to ostatnie czego potrzebuje. Nie miałam okazji pić jakoś dużo, ale wiedziałam, że potem się za to pokutuje. Kupuje się chwilowe szczęście. Niby przyjemne, ale zgubne też może być całkiem. Nie powiedziałam jednak tego, zachowując tą myśl dla mnie. Na kolejne pytanie rozpogodziłam się. Wyciągając dłonie żeby w nie klasnąć z radością która zagościła w moich oczach. Odbiłam się kilka razy na piętach, nie odrywając palców od podłoża. - Zobaczysz. - obiecałam zmieniając trasę. - Poczekaj, zaraz wrócę. - ruszyłam do wejścia. - Możesz do niej wejść. Tylko nie znikaj. - powiedziałam jeszcze wychodząc, przed przekroczeniem progu zerkając jeszcze raz w jego stronę, jakby chcąc się upewnić, że rzeczywiście tam był i nie ruszał się nigdzie.
Do domu ruszyłam bez ociągania się, w korytarzu ściągając buty i wchodząc do kuchni, żeby w krótkiej rozmowie przygotować niewielką tacką i dwa kubki powiedzieć cioci, że to James i o tym że może zostanie na obiedzie. Bez większych sprzeciwów. Kiedy woda się nasypałam herbaty i z nią gotową wyszłam - uprzednio wkładając znów buty i kurtkę.
- Basil. - zawołałam, zadowolona, że smoczognik reagował już nawet na mój głos i swoje imię. Robiłam wszystko tak, jak kazał pan Percival, chociaż czasem młody zupełnie niespecjalnie złapał za mocno, a ostre miał pazury. Kilka draśnięć miałam na rękach, ale nie były ważne, same miały zejść. Wyciągnięty ze swojego miejsca gdy tylko poczuł chłodniejszy wiatr wsunął się pod płaszcz chcąc ochronić się przed wiatrem.
Do stajni wróciłam niosąc parujące herbaty z lekkim wybrzuszeniem pod płaszczem. Na drewnianej skrzynce która stała w kącie postawiłam napojem i potem ruszyłam w kierunku Jamesa.
- No chodź. - powiedziałam do skrytego Basila, wyciągając przed siebie złożone dłonie, żeby mógł na nie wejść. - Obiecuję że Jimmy jest niegroźny. - namawiałam spokojnym głosem. Robiąc jeszcze krok, uśmiechnięta z policzkami zaróżowionymi od mrozu unosząc spojrzenie, żeby zerknąć na Jamesa. I wtedy wystawił łeb na zewnątrz, rozglądając się wokół. By później, czepiając się pazurami płaszcza przejść na wyciągnięte dłonie. Nie był jakiś duży. A z nich wspiąć się na prawe ramię, na którym okręcił się kilka razy i usiadł. Przypominał smoka, chociaż nie ział ogniem. Mimo wszystko trzeba było uważać na jego ogień którym przy pomocy iskier mógł coś podpalić. - To Basil. - przedstawiłam go Jamesowi obserwując jego reakcje.
- Nie robisz. - zapewniłam jeszcze, ale nie namawiałam bardziej czy dłużej. Zarówno ciocia jak i wujek poznali go wcześniej. A szczerze wątpiłam, by ciocia chciała kogoś wypuścić ze swojego domu chociaż bez kanapki. Taka już była i nic się nie dało z tym zrobić.
- I zrezygnowanie z przejażdżki jest słuszne bo… ? - zaczęłam marszcząc na chwilę brwi i nie znajdując odpowiedzi na to pytanie. Mówił o tym czy odpowiadał ogólnie. Westchnęłam krótko wkładając dłonie w kieszenie płaszcza. - Trzeba być trochę egoistą. - nie zgodziłam się z nim. - Jeśli nie dbasz o siebie, nie jesteś w stanie pomóc nikomu innemu. - mówiłam dalej w jakiś sposób pewna swojego. Patrząc na Bibi, która podeszła bliżej. - Robienie tego co słuszne, jest słuszne. Ale czasem możesz zrobić tylko tyle, ile możesz. Rozumiesz? - zapytałam bo niby jasne, a jednak zdawało mi się, że pokręciłam jakoś strasznie.
Przesunęłam się na bok, ale zrobiłam tylko kilka kroków, kiedy zatrzymało mnie jego pytanie. Odwróciłam głowę ze zmarszczonymi brwiami łapiąc jego spojrzenie. Usta rozciągnęły się w krótkim uśmiechu, kiedy doprecyzował. Zaśmiałam się krótko odwracając w jego stronę. - Wybacz, Jimmy, ale mój barek jest pusty. - powiedziałam rozkładając bezradnie dłonie. - Wujka ma się lepiej. Zostaniesz na nie problemowej kolacji, to może zaproponuje. - taki już znów był wujek. Ostatnio kiedy byli, zjedli na szybko wychodząc na dwór, korzystając z jeszcze nie tak zimnych wieczorów. Chociaż wydawało mi się, że alkohol to ostatnie czego potrzebuje. Nie miałam okazji pić jakoś dużo, ale wiedziałam, że potem się za to pokutuje. Kupuje się chwilowe szczęście. Niby przyjemne, ale zgubne też może być całkiem. Nie powiedziałam jednak tego, zachowując tą myśl dla mnie. Na kolejne pytanie rozpogodziłam się. Wyciągając dłonie żeby w nie klasnąć z radością która zagościła w moich oczach. Odbiłam się kilka razy na piętach, nie odrywając palców od podłoża. - Zobaczysz. - obiecałam zmieniając trasę. - Poczekaj, zaraz wrócę. - ruszyłam do wejścia. - Możesz do niej wejść. Tylko nie znikaj. - powiedziałam jeszcze wychodząc, przed przekroczeniem progu zerkając jeszcze raz w jego stronę, jakby chcąc się upewnić, że rzeczywiście tam był i nie ruszał się nigdzie.
Do domu ruszyłam bez ociągania się, w korytarzu ściągając buty i wchodząc do kuchni, żeby w krótkiej rozmowie przygotować niewielką tacką i dwa kubki powiedzieć cioci, że to James i o tym że może zostanie na obiedzie. Bez większych sprzeciwów. Kiedy woda się nasypałam herbaty i z nią gotową wyszłam - uprzednio wkładając znów buty i kurtkę.
- Basil. - zawołałam, zadowolona, że smoczognik reagował już nawet na mój głos i swoje imię. Robiłam wszystko tak, jak kazał pan Percival, chociaż czasem młody zupełnie niespecjalnie złapał za mocno, a ostre miał pazury. Kilka draśnięć miałam na rękach, ale nie były ważne, same miały zejść. Wyciągnięty ze swojego miejsca gdy tylko poczuł chłodniejszy wiatr wsunął się pod płaszcz chcąc ochronić się przed wiatrem.
Do stajni wróciłam niosąc parujące herbaty z lekkim wybrzuszeniem pod płaszczem. Na drewnianej skrzynce która stała w kącie postawiłam napojem i potem ruszyłam w kierunku Jamesa.
- No chodź. - powiedziałam do skrytego Basila, wyciągając przed siebie złożone dłonie, żeby mógł na nie wejść. - Obiecuję że Jimmy jest niegroźny. - namawiałam spokojnym głosem. Robiąc jeszcze krok, uśmiechnięta z policzkami zaróżowionymi od mrozu unosząc spojrzenie, żeby zerknąć na Jamesa. I wtedy wystawił łeb na zewnątrz, rozglądając się wokół. By później, czepiając się pazurami płaszcza przejść na wyciągnięte dłonie. Nie był jakiś duży. A z nich wspiąć się na prawe ramię, na którym okręcił się kilka razy i usiadł. Przypominał smoka, chociaż nie ział ogniem. Mimo wszystko trzeba było uważać na jego ogień którym przy pomocy iskier mógł coś podpalić. - To Basil. - przedstawiłam go Jamesowi obserwując jego reakcje.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie musiał mówić, nie odpowiedział. SPuścił tylko wzrok, ciężar ciała zawieszając na ramionach opartych łokciami o krawędź boksu. Co miałby jej powiedzieć? Zwierzyć się z problemów? Jak mięczak? Wyznać, że żona go zostawiła? Nie był taki. Nie mógł tego zrobić ani względem Eve, ani Neali, nie krył tego, że wpadła mu w oko, gdy się spotkali na tamtej felernej potańcówce. Milczał więc bezlitośnie, nie wiedząc co powinien powiedzieć. Słowa nie mogły przynieść ukojenia, nie mogły niczego naprawić ani zmienić. Musiał to wszystko przepracować sam.
— W teorii wszystko brzmi tak pięknie, beztrosko — odpowiedział jej, może zbyt szybko, zbyt ostro. — Nawet jeśli wiesz, że mąż pośród siebie ludzi, którzym możesz ufać i wszystko powiedzieć, nie chcesz ich zadręczać... pierdołami.— Nie czuł się tak, jakby to były pierdoły. Właściwie miał wrażenie, jakby cały jego świat walił się mu prosto nie wiedział, co robić — ale wiedział jak sprzeczne rady dostanie i jak wiele emocji poniosą ze sobą wszystkie te rozmowy. Nie chciał martwić Sheili, zrzucać na jej ramiona własnych problemów i odpowiedzialności za podjęte decyzje. Nie mógł powiedzieć tego bratu, bo było mu wstyd. Kiedy wspomniała o kolacji, nabrał powietrza w płuca. To było miłe z ich strony. Byli naprawdę dobrymi ludźmi.
— Nie mają nic przeciwko? — spytał powoli, niepewnie, obracając w jej kierunku głowę. Kiedy ich spojrzenie na chwilę się spotkało mrugnął dwukrotnie i obejrzał się dalej, ponad jej głową na wejście do stajni. — Że jesteśmy tu sami — spytał dziwnie cicho. Nie powinni byli. Ani ona z nim, tu, w pełnym jednoznacznych skojarzeń miejscu, kiedy na dworze się ściemniało; bez opieki, nadzoru. Bądź co bądź, był obcym mężczyzną, nie chłopcem. W wieku, w którym myślenie odbywało się innymi torami. Naprawdę byli tak ufni? Beztroscy? Nawet jeśli wiedzieli, że jej nie skrzywdzi, nie bali się tego, co mogłoby się zdarzyć, jeśli już jego własna podświadomość podpowiadała mu podobne scenariusze? Ani on nie powinien tu być z nią. Sam na sam z panienką. Wiedział, że nie było to w porządku wobec Eve. Była jego żoną, niezależnie od tego, co zrobiła; czy zamierzała wrócić czy nie. Poczucie winy ukłuło go w trzewiach. Nie powinien tu być. Mimo to, nie ruszył się. Nie rozważał nawet powrotu do domu.
Palcami przesunął po metalowej krawędzi boksu, dopóki kobyła nie znalazła się blisko. Wtedy niósł delikatnie dłoń, by go powąchała, a później spróbowała przygryźć wargami, jakby liczyła na przysmak. Nic nie miał dla niej, niestety. Uśmiechnął się lekko, pozwalając sobie pozwoli, posmyrać ją po chrapach. Jego słowa padły jakoś niekontrolowanie, bez zastanowienia. Spojrzał na nią, zdając sobie sprawę, że wcale nie mówił o przejażdżce. Nie był pewien, jak z tego wybrnąć.
— Nie powinienem o to prosić, ale nie mam wyjścia — zaczął więc, spoglądając w oczy kłączy, by zaraz potem spojrzeć na rudowłosą dziewczynę. Wiedział, że pytanie nie powinno być skierowane do niej, ale to z nią się znał, od niej musiał mieć wpierw cichą zgodę. Chciał. — Wiem, że sytuacja jest trudna, pewnie macie wiele gęb do wyżywienia i wielu ludzi do pomocy. Ale jeśli potrzebowalibyście rąk do pracy, do czegokolwiek... Potrzebuję pracy.— Wyznał, szukając jej spojrzenia, na moment. Było w tym coś upadlającego, dlatego od razu odwrócił wzrok. — Pracowałem od małego, wiele potrafię. Szybko się uczę — zapewnił ją; mógłby przyznać, co robił i gdzie pracował, ale zima zawsze była fatalnym okresem, zwykle bezczynnym. Pola były pokryte śniegiem, pracy nie było nigdzie. Mógłby kraść. Być egoistą, jak mówiła. Żyć bardziej beztrosko, ale to już nie wystarczyło. Potrzebował czegoś pewniejszego, musiał zadbać o siostrę, brata. Dziś tylko oni mu pozostali.
Nalegała na kolację, otworzył usta z zakłopotaniem, nie wiedząc, jak się tego wykręcić, co powiedzieć, a nawet jak się zgodzić. To nie było jego miejsce, tam w tym domu pośród szlachetnie urodzonych ludzi. Nie chciał się wygłupić, czuć obco. Był sam, pośród nich wszystkich. Daleko od swoich. Pokręcił głową. — Dziękuję, ale... — Spojrzał na nią z wdzięcznością kogoś, kto nie wiedział, jak ich słów użyć, by nie zrobić jej przykrości. W końcu nie powiedział nic, zaciskając wargi.
Chciała mu coś pokazać. Jej entuzjazm był poniekąd zaraźliwy. Uśmiechnął się lekko, patrząc na nią nieruchomo, na pojawiający się w jej oczach blask, uśmiech, którego nie znał — nigdy nie uśmiechała się przy nim w ten sposób, pozostając dumną, zachowawczą. Jej naturalność i otwartość były obce, ale jednocześnie przyjemne. Czuł się tak, jakby znali się dłużej, niż te kilka raz, gdy ich drogi się ze sobą skrzyżowały. Skinął głową i gdy tylko zniknęła, powoli otworzył boks i wsunął się do środka.
— Hej, hej, pamiętasz mnie? — spytał cicho, wyciągając rękę do konia, który poderwał głowę z postawionymi uszami zaskoczony poufałością. Ale była przyjemna w obyciu, uległa. Zbliżył się, by na moment oprzeć czoło jej czuję. Miała grubą sieć, puszystą, gęstą. Przypominała sierść kota, wiedział, że na wiosnę większość z niej straci, kiedy odejdą mrozy. Przypomniał sobie dziadka, to, jak obchodził się z końmi. Rodzinę, krewnych. Tamto życie — dziś było tak nierealne, jakby nie należało do niego. A kiedy wróciła oderwał się i od wewnątrz spojrzał a to, co przyniosła.
— Co to za...Czy to jaszczurka?— spytał niepewnie, zerkając to na nią, to na Basila. Widząc jej poważną, przejęta twarz ukłonił się lekko z przyjemnym uśmiechem. — Miło mi cię poznać, Basil.— Przyglądał mu się z zaciekawieniem , czekając na konkrety. — Nigdy czegoś takiego nie widziałem. — Przyznał opierając się o krawędź boksu od środka, naprzeciw niej, stojącej po drugiej stronie.
— W teorii wszystko brzmi tak pięknie, beztrosko — odpowiedział jej, może zbyt szybko, zbyt ostro. — Nawet jeśli wiesz, że mąż pośród siebie ludzi, którzym możesz ufać i wszystko powiedzieć, nie chcesz ich zadręczać... pierdołami.— Nie czuł się tak, jakby to były pierdoły. Właściwie miał wrażenie, jakby cały jego świat walił się mu prosto nie wiedział, co robić — ale wiedział jak sprzeczne rady dostanie i jak wiele emocji poniosą ze sobą wszystkie te rozmowy. Nie chciał martwić Sheili, zrzucać na jej ramiona własnych problemów i odpowiedzialności za podjęte decyzje. Nie mógł powiedzieć tego bratu, bo było mu wstyd. Kiedy wspomniała o kolacji, nabrał powietrza w płuca. To było miłe z ich strony. Byli naprawdę dobrymi ludźmi.
— Nie mają nic przeciwko? — spytał powoli, niepewnie, obracając w jej kierunku głowę. Kiedy ich spojrzenie na chwilę się spotkało mrugnął dwukrotnie i obejrzał się dalej, ponad jej głową na wejście do stajni. — Że jesteśmy tu sami — spytał dziwnie cicho. Nie powinni byli. Ani ona z nim, tu, w pełnym jednoznacznych skojarzeń miejscu, kiedy na dworze się ściemniało; bez opieki, nadzoru. Bądź co bądź, był obcym mężczyzną, nie chłopcem. W wieku, w którym myślenie odbywało się innymi torami. Naprawdę byli tak ufni? Beztroscy? Nawet jeśli wiedzieli, że jej nie skrzywdzi, nie bali się tego, co mogłoby się zdarzyć, jeśli już jego własna podświadomość podpowiadała mu podobne scenariusze? Ani on nie powinien tu być z nią. Sam na sam z panienką. Wiedział, że nie było to w porządku wobec Eve. Była jego żoną, niezależnie od tego, co zrobiła; czy zamierzała wrócić czy nie. Poczucie winy ukłuło go w trzewiach. Nie powinien tu być. Mimo to, nie ruszył się. Nie rozważał nawet powrotu do domu.
Palcami przesunął po metalowej krawędzi boksu, dopóki kobyła nie znalazła się blisko. Wtedy niósł delikatnie dłoń, by go powąchała, a później spróbowała przygryźć wargami, jakby liczyła na przysmak. Nic nie miał dla niej, niestety. Uśmiechnął się lekko, pozwalając sobie pozwoli, posmyrać ją po chrapach. Jego słowa padły jakoś niekontrolowanie, bez zastanowienia. Spojrzał na nią, zdając sobie sprawę, że wcale nie mówił o przejażdżce. Nie był pewien, jak z tego wybrnąć.
— Nie powinienem o to prosić, ale nie mam wyjścia — zaczął więc, spoglądając w oczy kłączy, by zaraz potem spojrzeć na rudowłosą dziewczynę. Wiedział, że pytanie nie powinno być skierowane do niej, ale to z nią się znał, od niej musiał mieć wpierw cichą zgodę. Chciał. — Wiem, że sytuacja jest trudna, pewnie macie wiele gęb do wyżywienia i wielu ludzi do pomocy. Ale jeśli potrzebowalibyście rąk do pracy, do czegokolwiek... Potrzebuję pracy.— Wyznał, szukając jej spojrzenia, na moment. Było w tym coś upadlającego, dlatego od razu odwrócił wzrok. — Pracowałem od małego, wiele potrafię. Szybko się uczę — zapewnił ją; mógłby przyznać, co robił i gdzie pracował, ale zima zawsze była fatalnym okresem, zwykle bezczynnym. Pola były pokryte śniegiem, pracy nie było nigdzie. Mógłby kraść. Być egoistą, jak mówiła. Żyć bardziej beztrosko, ale to już nie wystarczyło. Potrzebował czegoś pewniejszego, musiał zadbać o siostrę, brata. Dziś tylko oni mu pozostali.
Nalegała na kolację, otworzył usta z zakłopotaniem, nie wiedząc, jak się tego wykręcić, co powiedzieć, a nawet jak się zgodzić. To nie było jego miejsce, tam w tym domu pośród szlachetnie urodzonych ludzi. Nie chciał się wygłupić, czuć obco. Był sam, pośród nich wszystkich. Daleko od swoich. Pokręcił głową. — Dziękuję, ale... — Spojrzał na nią z wdzięcznością kogoś, kto nie wiedział, jak ich słów użyć, by nie zrobić jej przykrości. W końcu nie powiedział nic, zaciskając wargi.
Chciała mu coś pokazać. Jej entuzjazm był poniekąd zaraźliwy. Uśmiechnął się lekko, patrząc na nią nieruchomo, na pojawiający się w jej oczach blask, uśmiech, którego nie znał — nigdy nie uśmiechała się przy nim w ten sposób, pozostając dumną, zachowawczą. Jej naturalność i otwartość były obce, ale jednocześnie przyjemne. Czuł się tak, jakby znali się dłużej, niż te kilka raz, gdy ich drogi się ze sobą skrzyżowały. Skinął głową i gdy tylko zniknęła, powoli otworzył boks i wsunął się do środka.
— Hej, hej, pamiętasz mnie? — spytał cicho, wyciągając rękę do konia, który poderwał głowę z postawionymi uszami zaskoczony poufałością. Ale była przyjemna w obyciu, uległa. Zbliżył się, by na moment oprzeć czoło jej czuję. Miała grubą sieć, puszystą, gęstą. Przypominała sierść kota, wiedział, że na wiosnę większość z niej straci, kiedy odejdą mrozy. Przypomniał sobie dziadka, to, jak obchodził się z końmi. Rodzinę, krewnych. Tamto życie — dziś było tak nierealne, jakby nie należało do niego. A kiedy wróciła oderwał się i od wewnątrz spojrzał a to, co przyniosła.
— Co to za...Czy to jaszczurka?— spytał niepewnie, zerkając to na nią, to na Basila. Widząc jej poważną, przejęta twarz ukłonił się lekko z przyjemnym uśmiechem. — Miło mi cię poznać, Basil.— Przyglądał mu się z zaciekawieniem , czekając na konkrety. — Nigdy czegoś takiego nie widziałem. — Przyznał opierając się o krawędź boksu od środka, naprzeciw niej, stojącej po drugiej stronie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie spojrzałam, patrząc przed siebie na Bibi której ich rozmowa zdawała się niewiele interesować. Słuchałam marszcząc znów brwi. W teorii. Beztrosko. Głos był ostrzejszy, mniej przyjemny. Ale milczałam dalej. Dalej słuchając.
- A nie są od tego? - zapytała więc przekrzywiając odrobinę głowę. - Od pierdół i rzeczy największej wagi. Od radości i smutków. Od tego by pomóc, kiedy tego potrzeba i o pomoc poprosić, kiedy oni jej potrzebują. - tak mi się zdawało. Tak widziałam przyjaźń i więzi rodzinne. Od bezwarunkowego oddania. Od nieoczekiwania niczego materialnego w zamian, od liczenia na to, że ktoś pomoże ci jeśli upadniesz i że ja będę w stanie też pomóc, gdy nadejdzie taki moment. - Ale jeśli nie powiesz, nawet najlepsi mogą się wiesz… nie domyślić. Chyba… nie trzeba wszystkiego samemu. Po to zdobywa się przyjaciół. - rozmawialiśmy tak wcześniej? Może krótki ułamek chwili, wtedy w Playmouth. Przeważnie bardziej dynamicznie, może mniej poważnie.
Nie powiedział. Widocznie nie chciał. A ja nie miałam prawa, by czegoś wymagać. Choć wiele mnie to kosztowało, ugryźć się w język. Nie powiedzieć chociaż raz czegoś nie tak. Tak łatwo było się przecież potknąć.
Dopiero kiedy o maniu coś przeciwko zapytał przesunęłam spojrzenie na niego i odwróciłam głowę trochę w jego stronę. Kolejne wyjaśnienie sprawiło, że uniosłam w krótkim zaskoczeniu brwi, będąc pewną, że odnosi się najpierw do kolacji. I wraz ze świadomością, że to nie to, uniesienie brwi opadły, policzki najpierw pokryły się zdradliwą czerwienią, ale liczyłam na to, że w przygaszonym świetle stajni nie widać nic a nic. Spróbowałam to zbyć wywróceniem oczami. - A jesteś pewien, że jesteśmy? - zapytałam, rozciągając usta w uśmiechu. Ja sama nie byłam. Co prawda w stajni rzeczywiście raczej nikogo nie było. Ale wuja miewał różne pomysły. I różne absurdalne obawy. Nie zdziwiłabym się, gdyby był gdzieś za budynkiem robiąc te swoje sztuczki żeby wszystko wiedzieć. Jasne tęczówki podążały za ruchem jego dłoni, kiedy przesuwał ją po krawędzi boksu. Nie miał jej, byłam tego już pewna, co upewniając się kolejnymi zerknięciami. I co niby dalej miałam z tym zrobić, jak dziś nie zdawało się odpowiednie. Miałam ochotę westchnąć, wiedząc, że będę musiała poczekać. A czekanie, nigdy nie było moją ulubioną czynnością. Właściwie bardziej udręką. Im bliżej byłam czegoś, czego szczególnie wyczekiwałam, tym trudniej było mi odnaleźć skupienie na czymś innym i tym bardziej czas dłużyć się zaczynał niemiłosiernie. Ale trudno, nic to, jakoś przecież będzie.
Odsunęłam się w końcu robiąc kilka kroków nim zatrzymały mnie wypowiedziane przez niego słowa. Nie powinien prosić. Ale prosić o co? Zdradliwie mocniej mi coś zabiło, a ja zwróciłam się w jego kierunku. Prostując się bardziej. Sytuacja była trudna. Tych gęb nie było aż tyle, ale pogubiłam się do czego zmierza. Wzięłam wdech i… wypuściłam go kiedy mówił dalej. Praca. Spojrzałam gdzieś w górę i w bok wydymając lekko usta w zastanowieniu. Marszcząc brwi. Prychnęłam i wywróciłam oczami. - Oczywiście, że los sprzyja tobie. - nie mnie, wymruczałam pod nosem, wypuściłam trochę powietrza opuszczając głowę i odsuwając swoje rozżalenie ze względu na niesprawiedliwość świata. Bo był niesprawiedliwy w swoich działaniach. A jakże. Po chwili się reflektują i licząc, że może nie było to w kontekście poszukiwania pracy zbyt... trafne stwierdzenie. - Nie wiem, czy ciocia będzie szukać kogoś za Darylla, ale zapytać nie wadzi. Znasz się na nich, prawda? - zapytałam brodą wskazując na Bibi. Znasz i lubisz, tak mi się wydawało. - Ja też pomagam, ale siły mam tyle co wiewiórka a umiejętności jeszcze nie wiele. A Brendan nie chciałby, żebym zaniedbała naukę. - wytłumaczyłam się trochę. - Ale jak wygląda kwestia zapłaty nie wiem. Pewnie nie jest to jakieś wiesz… - imponujące. Wzruszyłam ramionami. Nie wiedziałam bo nigdy w to nie wnikałam, nie mieliśmy wiele, ale też więcej niż niektórzy. A cioci zawsze ktoś pomagał, bo wuja często musiał wyjechać. Ze mnie pożytek to był taki… połowiczny bym określiła sprawiedliwie. Zamyśliłam się ponownie. - Może też wuja coś wiedzieć będzie. Bywa w miastach. Możemy jeszcze nakreślić list do kuzyna Elroya. Może w rezerwacie smoków byłoby zajęcie. - bo pomógłby pewnie gdyby o pomoc list wystosowany był z moim nazwiskiem. Tak jak wiedziałam, że jeśli Sheila zdecyduje się nie próbować w Exeter a napisać do kuzynki Mare, to ta też jeśli będzie w stanie pomoc te zapewnić. Wymieniałam więc to, co w pierwszej myśli mi na myśl przyszło, oddając się postawionemu zadaniu przede mną. Prośbie. Problemowi, który należało zażegnać.
-... ale postanowione. Jak chcesz pracy to i tak musisz z nimi porozmawiać. - zdecydowałam, bo innej opcji już nie było kończąc za niego to, co postanowił za niedokończone. W sensie, mógł odmówić, ale musiał to zrobić całkiem i sam. - Chyba że wolisz od razu w rezerwat celować. - dodałam jeszcze marszcząc brwi. Bo może wolał. Wtedy nie musiał. Wtedy wystarczyć miał tylko list.
Zniknęłam, po herbatę i Basila, wracając chwilę później, napomykając po drodze, znaczy w trakcie robienia herbaty cioci o tej pracy całej. Wuja w kuchni nie było, ale jakoś niespecjalnie go szukałam teraz. Na kolacji na pewno też będzie. Odstawiłam herbaty i skierowałam się w stronę Jamesa. Uniosłam wargi w uśmiechu kiedy ukłonił się Basilowi.
- Smoczognik, dokładnie. - wyjaśniłam kiedy Basil rozdziawił na chwilę paszcze spojrzenie swoje lokując na Jamesie. - Sklasyfikowane są jako jaszczurki, ale wyglądają jak małe smoki! - powiedziałam z przejęciem ledwie utrzymując stopy na ziemi. - Nie zieją ogniem. - zastrzegłam od razu z lekkim rozczarowaniem. - Ale widzisz ten grot na końcu ogona? - zachęciłam Basila, żeby wszedł mi na przedramię, by drugą ręką go wskazać. - Wytwarza nim iskry. Bywa kłopotliwy. Przypalił mi raz przypadkiem włosy. - podzieliłam się niedawnym przeżyciem. - Widzisz, mówiłam, że to nie Walter Drugi. - powiedziałam unosząc na niego spojrzenie zabierając je z nowego towarzysza. - Ten pana.. znaczy Percivala umie nosić listy! - dodałam jeszcze, jeszcze bardziej zachwycona tą myślą i tą wizją.
- A nie są od tego? - zapytała więc przekrzywiając odrobinę głowę. - Od pierdół i rzeczy największej wagi. Od radości i smutków. Od tego by pomóc, kiedy tego potrzeba i o pomoc poprosić, kiedy oni jej potrzebują. - tak mi się zdawało. Tak widziałam przyjaźń i więzi rodzinne. Od bezwarunkowego oddania. Od nieoczekiwania niczego materialnego w zamian, od liczenia na to, że ktoś pomoże ci jeśli upadniesz i że ja będę w stanie też pomóc, gdy nadejdzie taki moment. - Ale jeśli nie powiesz, nawet najlepsi mogą się wiesz… nie domyślić. Chyba… nie trzeba wszystkiego samemu. Po to zdobywa się przyjaciół. - rozmawialiśmy tak wcześniej? Może krótki ułamek chwili, wtedy w Playmouth. Przeważnie bardziej dynamicznie, może mniej poważnie.
Nie powiedział. Widocznie nie chciał. A ja nie miałam prawa, by czegoś wymagać. Choć wiele mnie to kosztowało, ugryźć się w język. Nie powiedzieć chociaż raz czegoś nie tak. Tak łatwo było się przecież potknąć.
Dopiero kiedy o maniu coś przeciwko zapytał przesunęłam spojrzenie na niego i odwróciłam głowę trochę w jego stronę. Kolejne wyjaśnienie sprawiło, że uniosłam w krótkim zaskoczeniu brwi, będąc pewną, że odnosi się najpierw do kolacji. I wraz ze świadomością, że to nie to, uniesienie brwi opadły, policzki najpierw pokryły się zdradliwą czerwienią, ale liczyłam na to, że w przygaszonym świetle stajni nie widać nic a nic. Spróbowałam to zbyć wywróceniem oczami. - A jesteś pewien, że jesteśmy? - zapytałam, rozciągając usta w uśmiechu. Ja sama nie byłam. Co prawda w stajni rzeczywiście raczej nikogo nie było. Ale wuja miewał różne pomysły. I różne absurdalne obawy. Nie zdziwiłabym się, gdyby był gdzieś za budynkiem robiąc te swoje sztuczki żeby wszystko wiedzieć. Jasne tęczówki podążały za ruchem jego dłoni, kiedy przesuwał ją po krawędzi boksu. Nie miał jej, byłam tego już pewna, co upewniając się kolejnymi zerknięciami. I co niby dalej miałam z tym zrobić, jak dziś nie zdawało się odpowiednie. Miałam ochotę westchnąć, wiedząc, że będę musiała poczekać. A czekanie, nigdy nie było moją ulubioną czynnością. Właściwie bardziej udręką. Im bliżej byłam czegoś, czego szczególnie wyczekiwałam, tym trudniej było mi odnaleźć skupienie na czymś innym i tym bardziej czas dłużyć się zaczynał niemiłosiernie. Ale trudno, nic to, jakoś przecież będzie.
Odsunęłam się w końcu robiąc kilka kroków nim zatrzymały mnie wypowiedziane przez niego słowa. Nie powinien prosić. Ale prosić o co? Zdradliwie mocniej mi coś zabiło, a ja zwróciłam się w jego kierunku. Prostując się bardziej. Sytuacja była trudna. Tych gęb nie było aż tyle, ale pogubiłam się do czego zmierza. Wzięłam wdech i… wypuściłam go kiedy mówił dalej. Praca. Spojrzałam gdzieś w górę i w bok wydymając lekko usta w zastanowieniu. Marszcząc brwi. Prychnęłam i wywróciłam oczami. - Oczywiście, że los sprzyja tobie. - nie mnie, wymruczałam pod nosem, wypuściłam trochę powietrza opuszczając głowę i odsuwając swoje rozżalenie ze względu na niesprawiedliwość świata. Bo był niesprawiedliwy w swoich działaniach. A jakże. Po chwili się reflektują i licząc, że może nie było to w kontekście poszukiwania pracy zbyt... trafne stwierdzenie. - Nie wiem, czy ciocia będzie szukać kogoś za Darylla, ale zapytać nie wadzi. Znasz się na nich, prawda? - zapytałam brodą wskazując na Bibi. Znasz i lubisz, tak mi się wydawało. - Ja też pomagam, ale siły mam tyle co wiewiórka a umiejętności jeszcze nie wiele. A Brendan nie chciałby, żebym zaniedbała naukę. - wytłumaczyłam się trochę. - Ale jak wygląda kwestia zapłaty nie wiem. Pewnie nie jest to jakieś wiesz… - imponujące. Wzruszyłam ramionami. Nie wiedziałam bo nigdy w to nie wnikałam, nie mieliśmy wiele, ale też więcej niż niektórzy. A cioci zawsze ktoś pomagał, bo wuja często musiał wyjechać. Ze mnie pożytek to był taki… połowiczny bym określiła sprawiedliwie. Zamyśliłam się ponownie. - Może też wuja coś wiedzieć będzie. Bywa w miastach. Możemy jeszcze nakreślić list do kuzyna Elroya. Może w rezerwacie smoków byłoby zajęcie. - bo pomógłby pewnie gdyby o pomoc list wystosowany był z moim nazwiskiem. Tak jak wiedziałam, że jeśli Sheila zdecyduje się nie próbować w Exeter a napisać do kuzynki Mare, to ta też jeśli będzie w stanie pomoc te zapewnić. Wymieniałam więc to, co w pierwszej myśli mi na myśl przyszło, oddając się postawionemu zadaniu przede mną. Prośbie. Problemowi, który należało zażegnać.
-... ale postanowione. Jak chcesz pracy to i tak musisz z nimi porozmawiać. - zdecydowałam, bo innej opcji już nie było kończąc za niego to, co postanowił za niedokończone. W sensie, mógł odmówić, ale musiał to zrobić całkiem i sam. - Chyba że wolisz od razu w rezerwat celować. - dodałam jeszcze marszcząc brwi. Bo może wolał. Wtedy nie musiał. Wtedy wystarczyć miał tylko list.
Zniknęłam, po herbatę i Basila, wracając chwilę później, napomykając po drodze, znaczy w trakcie robienia herbaty cioci o tej pracy całej. Wuja w kuchni nie było, ale jakoś niespecjalnie go szukałam teraz. Na kolacji na pewno też będzie. Odstawiłam herbaty i skierowałam się w stronę Jamesa. Uniosłam wargi w uśmiechu kiedy ukłonił się Basilowi.
- Smoczognik, dokładnie. - wyjaśniłam kiedy Basil rozdziawił na chwilę paszcze spojrzenie swoje lokując na Jamesie. - Sklasyfikowane są jako jaszczurki, ale wyglądają jak małe smoki! - powiedziałam z przejęciem ledwie utrzymując stopy na ziemi. - Nie zieją ogniem. - zastrzegłam od razu z lekkim rozczarowaniem. - Ale widzisz ten grot na końcu ogona? - zachęciłam Basila, żeby wszedł mi na przedramię, by drugą ręką go wskazać. - Wytwarza nim iskry. Bywa kłopotliwy. Przypalił mi raz przypadkiem włosy. - podzieliłam się niedawnym przeżyciem. - Widzisz, mówiłam, że to nie Walter Drugi. - powiedziałam unosząc na niego spojrzenie zabierając je z nowego towarzysza. - Ten pana.. znaczy Percivala umie nosić listy! - dodałam jeszcze, jeszcze bardziej zachwycona tą myślą i tą wizją.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
— To tak nie działa. Jeśli twoim zadaniem jest chronić bliskich, to nie obarczasz ich problemami tylko radzisz sobie z nimi jakoś. Szukasz możliwości gdzie indziej. To twoja rodzina powinna czuć, że może na tobie polegać, na ciebie liczyć, tym bardziej jeśli ciągle się okazuje, że... jest inaczej. Proszenie o pomoc to słabość. Nie bądź hipokrytką, nie jesteś chyba typem osoby, która prosi o pomoc — zerknął na nią sugestywnie, unosząc brwi. Tak, w teorii. Właśnie o to mu chodziło. Nie znał jej za dobrze, ale z własnych doświadczeń obserwował ją jako dziewczynę dumną, nieostrożną, nawet jeśli nie miała racji obstawała przy swoim. Nie tak było? — Pamiętasz, kiedy się poznaliśmy? — Dziwnie to brzmiało w jego ustach, jakoś patetycznie. — Uratowałem cię przed wpadnięciem do strumienia. Skręciłas kostkę. A i tak wmawiałaś mi, że nic się nie stało i świetnie dasz sobie radę. Nie dałabyś — wytknął jej. Kąciki ust lekko mu się uniosły, nie chciał być szorstki. Szybko jednak spoważniał, spojrzał na konia, wyciągając ku niemu rękę, by pogłaskać go po długiej szyi. Nie był szczególnie dumnym człowiekiem. Był kompozycją tego, co poznał w świecie zewnętrznym i tym, z czego ulepiła go zamknięta, zacięta społeczność podróżników. — Więc, jak to szło? Nie trzeba wszystko samemu?
Nie miał doskonałych wzorców. Wszyscy mężczyźni wokół byli wujami, nie było jednego autorytetu, wzoru do naśladowania. Nie było ojca — przez chwilę był nim Vane w jego oczach. Posiadał cechy kogoś, z kogo chciałby zedrzeć to wszystko, by ulepić z nich obraz własnego rodzica, ale to było niemożliwe. Chciał być lepszy. Zapewnić komfort swoim bliskim. Nastręczając tylu problemów, prośba o pomoc byłaby kolejną cegiełką budującą przekonanie, że nie radził sobie z niczym. Tonął. Próbował udowodnić, że jest inaczej.
Kiedy wyraziła zwątpienie, co do ich obecności tutaj, poczuł się głupio. Co on sobie właściwie myślał? Oczywiście, że nikt nie puściłby jej tu samej, bez nadzoru. Obejrzał się, spojrzał w drugą stronę i choć nikogo nie widział przyjął do wiadomości, że ktoś nad nią czuwa. I ktoś obserwuje ich poczynania. Było w tym coś krępującego i ograniczającego. Wymuszającego kolejną pozę, nałożenie maski kogoś kim powinien być.
— No tak — mruknął, reflektując się, odruchowo prostując. Odchrząknął. Poświęcił chwilę Bibi. Póki nie wróciła, głaskał ją, chłonąc jej spokój. Konie leczyły duszę. Doskonale odczuwały emocje, reagowały na nie. Potrafiły je także koić w jakiś niewyjaśniony sposób. — Sheila ci mówiła? Większość kobiet w cygańskim taborze to ciotki. Tak do nich mówimy. Bibi. To po naszemu ciotka. Nie wiedział do czego właściwie piły jej słowa, skąd ta rezygnacja, zdenerwowanie na los. Powiedział coś nie tak? Spojrzał na nią niepewnie. Wyglądała jakby spodziewała się czegoś innego. Po nim? Po słowach?
[b]— Powiedziałem coś nie tak? — spytał od razu, szukając jej spojrzenia. — Wiem, że nie masz najlepszych relacji z moim bratem. Może miedzy nami też nie było tak, jak powinno — nie przeproszę za Waltera, należało się skurwysynowi — ale... Nie możemy po prostu czegoś z tym zrobić? — Może powinien był odpuścić, wycofać się, ale nie był taki. I naprawdę potrzebował tej pracy. Gdyby nie desperacja, nie poprosiłby o to. Ani dziś ani nigdy indziej. Zerknął na Bibi. — Nie znalazłabyś lepszego handlarza końmi niż bój dziadek — zaręczył. To on przekazywał mu wiedzę, oddelegowywał od małego do ogarniania zwierząt, sprzątania po nich. Przemilczał fakt, że był wcześniej koniokradem, od czegoś trzeba było zacząć. — Trochę znam. Ale mogę sprzątać. — Każdy w Anglii wiedział, że to właśnie cyganie najlepiej się znali na koniach, ale nie lubili się, by skorzystać z ich wiedzy trzeba było się ukorzyć, dogadać, mało kto to potrafił. — Nie potrzebuje wiele. Mogę pracować za jedzenie — dodał w końcu, cicho. Brzmiało to rozpaczliwie, ale tak była prawda. Przede wszystkim potrzebowali jedzenia, a nawet gdyby mieli pieniądze, zmarł, gdy ziemia była zmarznięta, dostęp do niego był ciężki. — Na smokach się nie znam, i prawdę powiedziawszy niespecjalnie pasuje mi wizja spalenia — dodał pół żartem, lekko; przełknął jednak ślinę. Gdyby się wtedy nie ocknął, spłonąłby przecież. Z wozami, rozrzuconymi ciałami. Pokiwał głową, zgodził się. Wiedział, że będzie musiał porozmawiać z kimś, kto mógł o tym zadecydować. Ona nie mogła. Ale nie wyobrażał sobie omijać ją w tym procesie.
Zgiął i rozprostował palce. Powinien coś z tym zrobić; widział, inaczej nigdy nie będą tak sprawne, jak były. Nie mógł się przemóc. Obawiał się porażki. Liczył, że to wystarczy. Stała, uczciwa praca. Zagrzanie gdzieś miejsca — nawet jeśli wiedział, że to nie dla niego.
Przyniesione stworzenie było, cóż tu dużo mówić, niezwykłe. Przyglądał mu się uważnie, głowie, ciałku, reakcjom.
— Smoczognik — powtórzył po niej powoli. Rzeczywiście wyglądał jak mały smok, jakby na to spojrzeć w ten sposób. Choć był bardzo mały. — Masz własnego smoka? — Przeniósł na nią niepewne spojrzenie, ale po chwili uśmiechnął się szerzej. Niebywale go zaskakiwała na każdym kroku. Wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie tego, że ona, ledwie sięgająca mu ramion bawiła się ze smokami. — Ale wiesz... — Zbliżył się do krawędzi boksu i nachylił w jej kierunku. — Jesteśmy w stajni, tu jest pełno siana i... — dodał konspiracyjnym szeptem, zaraz jednak przypominając sobie, że ktoś mógł ich obserwować. Odsunął się o obejrzał w kierunku drzwi. Opuścił bok, dobrze zamykając go za sobą. — Ten twój potrafi podawać herbatę?
Nie miał doskonałych wzorców. Wszyscy mężczyźni wokół byli wujami, nie było jednego autorytetu, wzoru do naśladowania. Nie było ojca — przez chwilę był nim Vane w jego oczach. Posiadał cechy kogoś, z kogo chciałby zedrzeć to wszystko, by ulepić z nich obraz własnego rodzica, ale to było niemożliwe. Chciał być lepszy. Zapewnić komfort swoim bliskim. Nastręczając tylu problemów, prośba o pomoc byłaby kolejną cegiełką budującą przekonanie, że nie radził sobie z niczym. Tonął. Próbował udowodnić, że jest inaczej.
Kiedy wyraziła zwątpienie, co do ich obecności tutaj, poczuł się głupio. Co on sobie właściwie myślał? Oczywiście, że nikt nie puściłby jej tu samej, bez nadzoru. Obejrzał się, spojrzał w drugą stronę i choć nikogo nie widział przyjął do wiadomości, że ktoś nad nią czuwa. I ktoś obserwuje ich poczynania. Było w tym coś krępującego i ograniczającego. Wymuszającego kolejną pozę, nałożenie maski kogoś kim powinien być.
— No tak — mruknął, reflektując się, odruchowo prostując. Odchrząknął. Poświęcił chwilę Bibi. Póki nie wróciła, głaskał ją, chłonąc jej spokój. Konie leczyły duszę. Doskonale odczuwały emocje, reagowały na nie. Potrafiły je także koić w jakiś niewyjaśniony sposób. — Sheila ci mówiła? Większość kobiet w cygańskim taborze to ciotki. Tak do nich mówimy. Bibi. To po naszemu ciotka. Nie wiedział do czego właściwie piły jej słowa, skąd ta rezygnacja, zdenerwowanie na los. Powiedział coś nie tak? Spojrzał na nią niepewnie. Wyglądała jakby spodziewała się czegoś innego. Po nim? Po słowach?
[b]— Powiedziałem coś nie tak? — spytał od razu, szukając jej spojrzenia. — Wiem, że nie masz najlepszych relacji z moim bratem. Może miedzy nami też nie było tak, jak powinno — nie przeproszę za Waltera, należało się skurwysynowi — ale... Nie możemy po prostu czegoś z tym zrobić? — Może powinien był odpuścić, wycofać się, ale nie był taki. I naprawdę potrzebował tej pracy. Gdyby nie desperacja, nie poprosiłby o to. Ani dziś ani nigdy indziej. Zerknął na Bibi. — Nie znalazłabyś lepszego handlarza końmi niż bój dziadek — zaręczył. To on przekazywał mu wiedzę, oddelegowywał od małego do ogarniania zwierząt, sprzątania po nich. Przemilczał fakt, że był wcześniej koniokradem, od czegoś trzeba było zacząć. — Trochę znam. Ale mogę sprzątać. — Każdy w Anglii wiedział, że to właśnie cyganie najlepiej się znali na koniach, ale nie lubili się, by skorzystać z ich wiedzy trzeba było się ukorzyć, dogadać, mało kto to potrafił. — Nie potrzebuje wiele. Mogę pracować za jedzenie — dodał w końcu, cicho. Brzmiało to rozpaczliwie, ale tak była prawda. Przede wszystkim potrzebowali jedzenia, a nawet gdyby mieli pieniądze, zmarł, gdy ziemia była zmarznięta, dostęp do niego był ciężki. — Na smokach się nie znam, i prawdę powiedziawszy niespecjalnie pasuje mi wizja spalenia — dodał pół żartem, lekko; przełknął jednak ślinę. Gdyby się wtedy nie ocknął, spłonąłby przecież. Z wozami, rozrzuconymi ciałami. Pokiwał głową, zgodził się. Wiedział, że będzie musiał porozmawiać z kimś, kto mógł o tym zadecydować. Ona nie mogła. Ale nie wyobrażał sobie omijać ją w tym procesie.
Zgiął i rozprostował palce. Powinien coś z tym zrobić; widział, inaczej nigdy nie będą tak sprawne, jak były. Nie mógł się przemóc. Obawiał się porażki. Liczył, że to wystarczy. Stała, uczciwa praca. Zagrzanie gdzieś miejsca — nawet jeśli wiedział, że to nie dla niego.
Przyniesione stworzenie było, cóż tu dużo mówić, niezwykłe. Przyglądał mu się uważnie, głowie, ciałku, reakcjom.
— Smoczognik — powtórzył po niej powoli. Rzeczywiście wyglądał jak mały smok, jakby na to spojrzeć w ten sposób. Choć był bardzo mały. — Masz własnego smoka? — Przeniósł na nią niepewne spojrzenie, ale po chwili uśmiechnął się szerzej. Niebywale go zaskakiwała na każdym kroku. Wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie tego, że ona, ledwie sięgająca mu ramion bawiła się ze smokami. — Ale wiesz... — Zbliżył się do krawędzi boksu i nachylił w jej kierunku. — Jesteśmy w stajni, tu jest pełno siana i... — dodał konspiracyjnym szeptem, zaraz jednak przypominając sobie, że ktoś mógł ich obserwować. Odsunął się o obejrzał w kierunku drzwi. Opuścił bok, dobrze zamykając go za sobą. — Ten twój potrafi podawać herbatę?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
tyły domu
Szybka odpowiedź