Karczma "U Bobby'ego"
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Karczma "U Bobby'ego"
Karczma ta znajduje się w samym środku gęstego lasu na obrzeżach Londynu, słynącego z ogromnej ilości grzybów, które w nim rosną. Jest to nieco obskurny budynek z zapadającym się dachem, zbudowany z kamieni i drewna, otoczony gęstą ścianą drzew, która skrywa go przed niepowołanymi oczami. Jego wnętrze jest jasne, swojskie i duszne, zwykle zadymione papierosami lub zasnute dymem wydobywającym się z kominka. Na prawo od wejścia, przy pokrytej boazerią ścianie, stoi stara szafa grająca. Bójki, śpiewy, tańce i krzyki są tu już niemalże tradycją, acz mimo wszystko trudno oprzeć się uroczej atmosferze panującej dookoła, nieco mrocznej, jakby z westernu.
Karczma to istna kopalnia wszelkich informacji - bywają tu bowiem zwolennicy przeciwstawnych stron konfliktu, jak i pracownicy wszelakich instytucji, gazet, a nawet przedstawicie prawa, wszyscy oczywiście pod przebraniem, w ukryciu. To tutaj rozkwita czarnomagiczny interes, to tutaj można kupić truciznę, zakazaną księgę lub smocze jajo. Nigdy nie wiadomo, co tutaj znajdziesz, ta karczma stanowi prawdziwy moralny rynsztok, więc miej to na uwadze.
Kominek podpięty jest do Sieci Fiuu.
Karczma to istna kopalnia wszelkich informacji - bywają tu bowiem zwolennicy przeciwstawnych stron konfliktu, jak i pracownicy wszelakich instytucji, gazet, a nawet przedstawicie prawa, wszyscy oczywiście pod przebraniem, w ukryciu. To tutaj rozkwita czarnomagiczny interes, to tutaj można kupić truciznę, zakazaną księgę lub smocze jajo. Nigdy nie wiadomo, co tutaj znajdziesz, ta karczma stanowi prawdziwy moralny rynsztok, więc miej to na uwadze.
Kominek podpięty jest do Sieci Fiuu.
Możliwość gry w kościanego pokera
The member 'Bellona Greyback' has done the following action : rzut kością
'k100' : 90
'k100' : 90
Pięść Alice po raz kolejny wylądowała na twarzy Greyback. Także ona zaczęła krwawić, czerwona ciecz na tle bladej skóry wyglądała naprawdę makabrycznie i Alice przez chwilę mrugała szybko, jakby z niedowierzaniem, widząc, że szkarłat poplamił również jej rękę. Skoro obie krwawiły, sytuacja robiła się bardziej poważna i zaciekła, ale walka ciągle trwała. Jak długo jeszcze? Tego Alice nie wiedziała. W tym momencie żyła chwilą, koncentrowała się tylko na kolejnych uderzeniach i unikach. Nie myślała o problemach w pracy czy o ojcu, nawet jeśli to z jego powodu uwikłała się w tę sytuację. Wszystko działo się szybko, dzięki czemu łatwiej było nie myśleć.
Kolejny cios Greyback wyglądał na mocny. Alice znowu musiała odchylić się gwałtownie w bok, próbując go uniknąć i tym samym uniknąć zrzucenia na ziemię.
Kolejny cios Greyback wyglądał na mocny. Alice znowu musiała odchylić się gwałtownie w bok, próbując go uniknąć i tym samym uniknąć zrzucenia na ziemię.
The member 'Alice Elliott' has done the following action : rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Oberwała. Od siły ciosu aż zaszumiało jej w głowie i pociemniało przed oczami. Miała wrażenie, że przez moment zobaczyła wszystkie gwiazdy. Zsunęła się z ciała Bellony, lądując ciężko w błocie, czemu towarzyszyło głośne plaśnięcie. A może tylko jej się tak wydawało? Teraz była już prawie cała brudna. Kręciło jej się w głowie, ale wydała z siebie krótki, gniewny okrzyk, próbując gwałtownie podnieść się z ziemi i ponownie rzucić na Greyback, uderzając ją na oślep, próbując trafić ją tak, by uniemożliwić jej rzucenie się na nią i przyduszenie jej do ziemi. To niepotrzebnie ograniczyłoby jej ruchy.
Nadal się nie poddawała.
Nadal się nie poddawała.
The member 'Alice Elliott' has done the following action : rzut kością
'k100' : 20
'k100' : 20
Miał ochotę tego wieczoru odpocząć. Tak po męsku, sam na sam ze swoją szklaneczką po brzegi napełnioną Ognistą. Nie miał pojęcia, ile wypije. Postanowił tak mocno się nie ograniczać, chociaż... będzie miał w ogóle coś do gadania, kiedy weźmie go na smęty i narzekanie na swoje nudne, samotne życie? Zapewne wtedy poprosi od razu o butelkę, wybełkocze coś o pustce i odda swoją całą godność w ręce upojenia alkoholowego.
Nie wybrał się w dobrą porę. Wszystko zdawało mu się mówić, że nie powinien tu przychodzić - w domu poplamił sobie białą koszulę winem, wychodząc niemal potknął się o frędzle dywanu w salonie, a teraz, kiedy tak sobie szedł, z nieba zaczął siąpić deszcz. I to tak paskudnie, jakby ze wszystkich sił chciał przykleić się do marynarki i już nigdy z niej nie opaść. Jakoś przy końcu drogi stwierdził, że nie ma zamiaru niszczyć sobie jeszcze bardziej humoru i woli wrócić do domu teraz, niż męczyć się dalej z tą paskudną aurą. W tym momencie usłyszał jakieś dzikie odgłosy. Coś jak... szarpanie się? Jęczenie? Stękanie?
Skrzywił się, idąc przed siebie i próbując do czegoś te dźwięki dopasować. Rozpoznał kobiety tembr głosu. Faceci się tak nie bili.
Przyspieszył nieco kroku... i w pierwszym momencie zesztywniał.
- Na Merlina! - zacisnął szczękę i podbiegł do szarpiących się kobiet, za wszelką cenę próbując je rozdzielić.
Jak tylko udało mu się rozłączyć ich ciała splecione w tym pełnym nienawiści węźle, chwycił Bell od tyłu w pasie, starając się ją odciągnąć od przeciwniczki. Tak, Bellona miała teraz po swojej stronie rosłego mężczyznę, z którym Alice raczej nie miała szans się bić.
- Nie dotykaj jej już - rzucił do jasnowłosej, patrząc na nią uważnie. - Nie mam pojęcia, o co poszło, ale nie próbuj jej już dotykać, jasne?
Co ci jest, Aaron? Nie widziałeś jej kilka lat i nagle chcesz stać się jej bohaterem?
Nie wybrał się w dobrą porę. Wszystko zdawało mu się mówić, że nie powinien tu przychodzić - w domu poplamił sobie białą koszulę winem, wychodząc niemal potknął się o frędzle dywanu w salonie, a teraz, kiedy tak sobie szedł, z nieba zaczął siąpić deszcz. I to tak paskudnie, jakby ze wszystkich sił chciał przykleić się do marynarki i już nigdy z niej nie opaść. Jakoś przy końcu drogi stwierdził, że nie ma zamiaru niszczyć sobie jeszcze bardziej humoru i woli wrócić do domu teraz, niż męczyć się dalej z tą paskudną aurą. W tym momencie usłyszał jakieś dzikie odgłosy. Coś jak... szarpanie się? Jęczenie? Stękanie?
Skrzywił się, idąc przed siebie i próbując do czegoś te dźwięki dopasować. Rozpoznał kobiety tembr głosu. Faceci się tak nie bili.
Przyspieszył nieco kroku... i w pierwszym momencie zesztywniał.
- Na Merlina! - zacisnął szczękę i podbiegł do szarpiących się kobiet, za wszelką cenę próbując je rozdzielić.
Jak tylko udało mu się rozłączyć ich ciała splecione w tym pełnym nienawiści węźle, chwycił Bell od tyłu w pasie, starając się ją odciągnąć od przeciwniczki. Tak, Bellona miała teraz po swojej stronie rosłego mężczyznę, z którym Alice raczej nie miała szans się bić.
- Nie dotykaj jej już - rzucił do jasnowłosej, patrząc na nią uważnie. - Nie mam pojęcia, o co poszło, ale nie próbuj jej już dotykać, jasne?
Co ci jest, Aaron? Nie widziałeś jej kilka lat i nagle chcesz stać się jej bohaterem?
Aaron Lovegood
Zawód : Właściciel herbaciarni "Czerwony Imbryk"
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I'm just a man
I do what I can
Don't put the blame on me
I do what I can
Don't put the blame on me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ostatni mój cios był naprawdę silny; szczerze mówiąc zdziwiłam się, że taki był. Walnęłam Alice prosto w twarz. Chwilę później słyszałam głuchy trzask. To były kości? Moje, jej, nasze, cichy dźwięk pękającego patyka gdzieś w oddali? Nie miałam pojęcia. Nos pulsował, krew się lała i miała ohydny, metaliczny posmak. Znałam go doskonale, co więcej, nigdy go nie lubiłam. Kojarzył mi się z ojcem i co dzień jadanymi stekami. Co innego krew tamtego bydlęcia, które... nie, nie mogłam na nowo przywoływać tak odrażających wspomnień! Potrząsnęłam głową, dając sobie samej swoistą reprymendę. Ucisk na klatce piersiowej, który wywoływała Elliott nagle zelżał. Odetchnęłam pełną piersią, czując, jak wiruje świat, a wraz z nią adrenalina w moich żyłach. Przełknęłam kolejne porcje krwi, gapiąc się w szare, skołtunione niebo. Nie miałam już ochoty na walkę: w planach miałam pozwolić swojej rywalce na ostatni cios, wszystko po to, by ostatecznie napluć jej w twarz krwią. Szczęka nadal niesamowicie bolała, odmawiając mi jakiejkolwiek chęci do mówienia. Byłam na tyle zdenerwowana, że najprawdopodobniej znów powiedziałabym o wiele słów za dużo. Słów śliskich, obrzydliwych, ciągnących się za mną jak śluz za ślimakiem; pełną prymitywizmu i najgorszych instynktów.
Ziemia była zimna, deszcz był zimny, skóra rozpalona. Powoli bodźce napędzające do walki słabły, ból promieniował, mięśnie drżały. Cały organizm krzyczał wręcz, abym dała spokój; wtem wstałam, chcąc zmierzyć się z wciąż rzucającą się Alice, ale wtedy przestałyśmy być już same. Usłyszałam czyjś głos odbijający się echem w czaszce; automatycznie zwróciłam w jego kierunku oblepioną od mokrych włosów twarz, teraz naznaczoną szkarłatem osocza. Umazana błotem, na pewno wyglądałam jak ktoś, kto wrócił z wojny. Niczym pospolity mugol. W ostatniej chwili chwyciłam swoją różdżkę, zanim jeszcze to ja zostałam uchwycona. Dotyk, tak bardzo męski parzył. Wierzgałam przez kilka sekund. Jedynie wiadomość, że to Aaron, pozwalała mi uzyskać względny spokój.
- Co ty tu robisz? - wychrypiałam. Do mojego bohatera bez lśniącej zbroi, w mokrej marynarce. Nie chciałam, aby oglądał mnie w takim stanie. Musiałabym wtedy się przyznać do mojego gorszego oblicza; powoli powracało krążące w powietrzu poczucie winy. Mimo to nie spojrzałam w stronę Elliott, nic do niej nie powiedziałam. Stałam ze wzrokiem utkwionym w ziemię, czekając na rozwój wydarzeń?
Ziemia była zimna, deszcz był zimny, skóra rozpalona. Powoli bodźce napędzające do walki słabły, ból promieniował, mięśnie drżały. Cały organizm krzyczał wręcz, abym dała spokój; wtem wstałam, chcąc zmierzyć się z wciąż rzucającą się Alice, ale wtedy przestałyśmy być już same. Usłyszałam czyjś głos odbijający się echem w czaszce; automatycznie zwróciłam w jego kierunku oblepioną od mokrych włosów twarz, teraz naznaczoną szkarłatem osocza. Umazana błotem, na pewno wyglądałam jak ktoś, kto wrócił z wojny. Niczym pospolity mugol. W ostatniej chwili chwyciłam swoją różdżkę, zanim jeszcze to ja zostałam uchwycona. Dotyk, tak bardzo męski parzył. Wierzgałam przez kilka sekund. Jedynie wiadomość, że to Aaron, pozwalała mi uzyskać względny spokój.
- Co ty tu robisz? - wychrypiałam. Do mojego bohatera bez lśniącej zbroi, w mokrej marynarce. Nie chciałam, aby oglądał mnie w takim stanie. Musiałabym wtedy się przyznać do mojego gorszego oblicza; powoli powracało krążące w powietrzu poczucie winy. Mimo to nie spojrzałam w stronę Elliott, nic do niej nie powiedziałam. Stałam ze wzrokiem utkwionym w ziemię, czekając na rozwój wydarzeń?
just fake the smile
Bellona Lovegood
Zawód : hodowca i treser chartów angielskich
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Tygrys, tygrys w puszczach nocy
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Klęczała w błocie, cała umazana, mokra i obolała. Mimo to po chwili znowu doskoczyła do Bellony, mimo chwilowego zamroczenia wciąż próbując ją uderzyć, odpłacić się za wyjątkowo silny cios, który wylądował na jej twarzy, mocno obijając szczękę i kość policzkową. Nos oraz rozcięta warga krwawiły. Padający deszcz rozmywał szkarłatną ciecz, tworząc kolejną plamę na koszulce dziewczyny, tym razem czerwoną. Cała twarz ją bolała, podobnie jak reszta ciała, poobijana przez uderzenie o ścianę po jednym z wcześniejszych zaklęć oraz od tarzania się i szarpania w błocie. Ale walczyła, ignorując głos rozsądku, nie przejmując się niczym. Zabrnęła w to za daleko. Zbyt mocno się na tym skupiła.
Wtedy jednak, kiedy obie znowu zaczęły się okładać, nagle jakby z daleka usłyszała kroki i po chwili czyjeś silne, męskie ręce rozdzieliły je. Wykrzykiwała jakieś wyzwiska, próbowała się szarpać, ale nieznajomy był silniejszy od nich i z łatwością je rozdzielił. Chwycił Bellonę i podniósł ją, więc Alice pozostała sama na ziemi, wciąż siedząc w błocie. Obraz przed jej oczami lekko falował, ale zdołała skupić się na tyle, by zauważyć mężczyznę podtrzymującego jej przeciwniczkę. Wstała nieco chwiejnie, starając się jednak to ukryć i udawać, że tak naprawdę trzyma się na nogach całkiem nieźle.
Odniosła wrażenie, że ci dwoje dobrze się znali. Co sprawiało, że teraz jej szanse znacząco spadły, była sama przeciwko ich dwójce. Zresztą, obecność dodatkowej osoby dość mocno ją otrzeźwiła i znacznie zmniejszyła chęci do dalszej walki.
Rzuciła im tylko gniewne spojrzenie, po czym zabrała z ziemi swoją różdżkę i uciekła. Chociaż tak naprawdę żadna z nich nie wygrała, bo im przerwano, Alice czuła się bardzo nieswojo z myślą, że ucieka z podkulonym ogonem, jak ostatni tchórz. Chciała jednak jak najszybciej stamtąd zniknąć.
Mimo nieprzyjemnego odczucia w poobijanych częściach ciała, dotarła jakoś do swojego samochodu. Tam, zanim wsiadła do środka, różdżką oczyściła się z błota i wody, w jakimś przebłysku trzeźwych myśli nie chcąc zabrudzić tapicerki wozu ojca, bo to wiązałoby się z odpowiadaniem na niewygodne pytania. Dopiero potem wsiadła i usiadła z rękami opartymi o kierownicę, oddychając szybko i próbując się uspokoić, ochłonąć, zanim ruszy w dalszą drogę.
Nieco niepewnie spojrzała w lusterko. Jej twarz wciąż była brudna od krwi i błota, spod których było widać zaczynającą się opuchliznę i siniaki, które do jutra z pewnością będą jeszcze bardziej widoczne i nawet makijaż nie ukryje ich całkowicie. Nie znała się na zaklęciach leczących, więc będzie musiała wymyślić jakąś wymówkę w pracy, by uzasadnić, dlaczego wygląda w taki sposób. Powie że spadła ze schodów? Brzmiało to dosyć mało wiarygodnie. Ale to tylko trochę siniaków, za kilka dni znikną same. Jedyne, czego teraz potrzebowała, to ciepłego koca i samotności, by w spokoju przeżywać swoje upokorzenie.
Dopiero po pewnym czasie pojawiły się wyrzuty sumienia, że dała się tak łatwo sprowokować. Jednak kiedy uspokoiła się wystarczająco, by móc jechać, ruszyła w drogę powrotną do Londynu z zamiarem powrotu do swojego mieszkania.
/zt. dla Alice
Wtedy jednak, kiedy obie znowu zaczęły się okładać, nagle jakby z daleka usłyszała kroki i po chwili czyjeś silne, męskie ręce rozdzieliły je. Wykrzykiwała jakieś wyzwiska, próbowała się szarpać, ale nieznajomy był silniejszy od nich i z łatwością je rozdzielił. Chwycił Bellonę i podniósł ją, więc Alice pozostała sama na ziemi, wciąż siedząc w błocie. Obraz przed jej oczami lekko falował, ale zdołała skupić się na tyle, by zauważyć mężczyznę podtrzymującego jej przeciwniczkę. Wstała nieco chwiejnie, starając się jednak to ukryć i udawać, że tak naprawdę trzyma się na nogach całkiem nieźle.
Odniosła wrażenie, że ci dwoje dobrze się znali. Co sprawiało, że teraz jej szanse znacząco spadły, była sama przeciwko ich dwójce. Zresztą, obecność dodatkowej osoby dość mocno ją otrzeźwiła i znacznie zmniejszyła chęci do dalszej walki.
Rzuciła im tylko gniewne spojrzenie, po czym zabrała z ziemi swoją różdżkę i uciekła. Chociaż tak naprawdę żadna z nich nie wygrała, bo im przerwano, Alice czuła się bardzo nieswojo z myślą, że ucieka z podkulonym ogonem, jak ostatni tchórz. Chciała jednak jak najszybciej stamtąd zniknąć.
Mimo nieprzyjemnego odczucia w poobijanych częściach ciała, dotarła jakoś do swojego samochodu. Tam, zanim wsiadła do środka, różdżką oczyściła się z błota i wody, w jakimś przebłysku trzeźwych myśli nie chcąc zabrudzić tapicerki wozu ojca, bo to wiązałoby się z odpowiadaniem na niewygodne pytania. Dopiero potem wsiadła i usiadła z rękami opartymi o kierownicę, oddychając szybko i próbując się uspokoić, ochłonąć, zanim ruszy w dalszą drogę.
Nieco niepewnie spojrzała w lusterko. Jej twarz wciąż była brudna od krwi i błota, spod których było widać zaczynającą się opuchliznę i siniaki, które do jutra z pewnością będą jeszcze bardziej widoczne i nawet makijaż nie ukryje ich całkowicie. Nie znała się na zaklęciach leczących, więc będzie musiała wymyślić jakąś wymówkę w pracy, by uzasadnić, dlaczego wygląda w taki sposób. Powie że spadła ze schodów? Brzmiało to dosyć mało wiarygodnie. Ale to tylko trochę siniaków, za kilka dni znikną same. Jedyne, czego teraz potrzebowała, to ciepłego koca i samotności, by w spokoju przeżywać swoje upokorzenie.
Dopiero po pewnym czasie pojawiły się wyrzuty sumienia, że dała się tak łatwo sprowokować. Jednak kiedy uspokoiła się wystarczająco, by móc jechać, ruszyła w drogę powrotną do Londynu z zamiarem powrotu do swojego mieszkania.
/zt. dla Alice
Siedzące na ziemi, z błotem pomieszanym z krwią na twarzy, okładające się rękami i nogami, wyglądały jak małe niedźwiadki walczące ze sobą o kawałek mięsa. Tak, niedźwiadki. Małe, niewinne, tak w rzeczywistości nie chcące zrobić niczego złego, nie mające zamiaru przegryźć sobie tchawic i odejść z pola walki z uśmiechem triumfu na twarzy. Jak tylko Aaron je rozdzielił, przestały rzucać się na siebie z pazurami. Obie przyjęły jakąś pokorną postawę dziecka, które wiedziało, że zrobiło źle, ale niekoniecznie chciało za to przeprosić.
Uścisk na jej talii zelżał, jak tylko poczuł, że Bell zaczyna się szamotać. Jednak stał obok niej i pilnował, żeby czasami nie wyrwała się do przodu w prostej woli zadania kolejnego ciosu. Zlustrował je obie szybkimi dwoma spojrzeniami, a potem na dłuższy czas przeniósł go na Alice. Nie odezwała się nawet słowem, jej wzrok mówił zbyt wiele. Odprowadził ją wzrokiem, gdy odbiegała, a kiedy zniknęła mu z pola widzenia, zwrócił się do Bell. Rysy twarzy wypogodziły się, okryły się cieniutką łuna troski i zaniepokojenia.
- Jasny gwint, Bell... my za każdym razem musimy się spotykać w takich okolicznościach? - bez wahania wyjął zza pasa swoją różdżkę i wycelował jej koniec w Bellonę. - Chłoszczyść. - miał nadzieję, że zaklęcie oczyściło jej ciało z wszelkich nieczystości. I przy okazji odsłoniło jej twarz targaną przez natłok dziwnych ran i emocji, których Aaron nie mógł rozpoznać i nazwać. - Bell, Bell, co ty wyprawiasz...
Źle mu się na niego patrzyło w tym stanie. Nie czuł obrzydzenia, nie! Chodziło o same okoliczności, w jakich się odnaleźli. Znowu była krew, znowu adrenalina płynęła w ich żyłach rwącym potokiem, znowu któreś z nich doznało ujmy na zdrowiu.
- Zabieram cię do siebie - oświadczył nagle. - Jeśli nie pójdziesz sama, to wezmę cię na ręce, słowo daję.
Chwilę później stwierdził, że od razu mógłby to zrobić, żeby zaoszczędzić jej bólu poobijanych przez bijatykę mięśni, które na pewno odezwałyby się w czasie ich spaceru, ale nie chciał jej do niczego zmuszać.
Kącik jego ust nerwowo drgnął ku górze. Mógł się teraz jakoś odwdzięczyć za to, że kiedyś otoczyła go opieką, kiedy... kiedy dostał strzałą w nogę. Przeklął w duchu Aurelię, że jej tu z nim nie było. Znała się na magii leczniczej jak nikt inny, z łatwością poskładałby Bell.
Uścisk na jej talii zelżał, jak tylko poczuł, że Bell zaczyna się szamotać. Jednak stał obok niej i pilnował, żeby czasami nie wyrwała się do przodu w prostej woli zadania kolejnego ciosu. Zlustrował je obie szybkimi dwoma spojrzeniami, a potem na dłuższy czas przeniósł go na Alice. Nie odezwała się nawet słowem, jej wzrok mówił zbyt wiele. Odprowadził ją wzrokiem, gdy odbiegała, a kiedy zniknęła mu z pola widzenia, zwrócił się do Bell. Rysy twarzy wypogodziły się, okryły się cieniutką łuna troski i zaniepokojenia.
- Jasny gwint, Bell... my za każdym razem musimy się spotykać w takich okolicznościach? - bez wahania wyjął zza pasa swoją różdżkę i wycelował jej koniec w Bellonę. - Chłoszczyść. - miał nadzieję, że zaklęcie oczyściło jej ciało z wszelkich nieczystości. I przy okazji odsłoniło jej twarz targaną przez natłok dziwnych ran i emocji, których Aaron nie mógł rozpoznać i nazwać. - Bell, Bell, co ty wyprawiasz...
Źle mu się na niego patrzyło w tym stanie. Nie czuł obrzydzenia, nie! Chodziło o same okoliczności, w jakich się odnaleźli. Znowu była krew, znowu adrenalina płynęła w ich żyłach rwącym potokiem, znowu któreś z nich doznało ujmy na zdrowiu.
- Zabieram cię do siebie - oświadczył nagle. - Jeśli nie pójdziesz sama, to wezmę cię na ręce, słowo daję.
Chwilę później stwierdził, że od razu mógłby to zrobić, żeby zaoszczędzić jej bólu poobijanych przez bijatykę mięśni, które na pewno odezwałyby się w czasie ich spaceru, ale nie chciał jej do niczego zmuszać.
Kącik jego ust nerwowo drgnął ku górze. Mógł się teraz jakoś odwdzięczyć za to, że kiedyś otoczyła go opieką, kiedy... kiedy dostał strzałą w nogę. Przeklął w duchu Aurelię, że jej tu z nim nie było. Znała się na magii leczniczej jak nikt inny, z łatwością poskładałby Bell.
Aaron Lovegood
Zawód : Właściciel herbaciarni "Czerwony Imbryk"
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I'm just a man
I do what I can
Don't put the blame on me
I do what I can
Don't put the blame on me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie dostrzegłam spojrzenia pełnego gniewu skierowanego w stronę moją i Aarona. Błądziłam swoim gdzieś w okolicy ziemi; trochę, jak gdybym czuła się winna, a adrenalina wyparowywała z mojego organizmu. Jej miejsce zastępował rozsądek coraz intensywniej wyławiający się spośród alkoholowych resztek. Wciąż nim zionęłam, tak samo jak dymem tytoniowym, ale z pewnością bliżej było mi już do trzeźwości aniżeli do pijaństwa. Emocje również rozmyły się pośród deszczu bezlitośnie spadającego z nieba. Rozrzedzając się do minimalnyc stężeń, zdecydowanie sprzyjały lepszej ocenie sytuacji. Było mi wstyd, nie tyle co przed Alice, która teraz bez słowa odeszła, a przed Lovegoodem. Obawiałam się, że będzie dociekał. Nie chciałam mu niczego mówić, bo, chociaż ceniłam go jako dawnego przyjaciela i jako kogoś, kto wzbudzał we mnie pozytywne uczucia oraz wspomnienia, to nie był kimś, kto mógłby mi tak naprawdę pomóc. Nikt nie mógł. Dlaczego miałabym mu się zwierzać ze wszystkiego, co mi się przytafiło? Czy go to tak naprawdę obchodziło? Pomimo naszego ostatniego spotkania uważałam, że jestem dla niego jedynie powiewem minionej historii, która teraz nie miała żadnego znaczenia. Drżałam na myśl o tym, że robi to wszystko dlatego, że tak wypada, albo co gorsza wiedziony współczuciem lub pobłażliwością. Nie potrzebowałam tych śmieciowych odczuć wcale; nie byłam przecież kruchą istotą, której trzeba było pilnować. Dobrze, byłam rozbita psychicznie, ale czy to powód do tego, aby musieć mnie składać? Nie chciałam być kolejnym przymusem w czyimś życiu.
- Nie odpowiedziałeś na pytanie - zachrypiałam ponownie, jedynie kilka sekund patrząc na oddalającą się sylwetkę Elliott. Wzrokiem pustym, acz wciąż roziskrzonym spojrzałam Aaronowi w twarz. By następnie odgarnąć zlepione włosy z twarzy do tyłu, powiększając przestrzeń percepcji. Właśnie to sobie pomyślałam: kolejne, pełne brutalności spotkanie. Czy już zawsze towarzyszyć nam będzie krew? Krew i ból? Wyjątkowe przymioty niesprzyjające pozytywnym spotkaniom. Z drugiej strony, czy zasługiwałam na jakiekolwiek szczęście w moim życiu?
- Żyję - odpowiedziałam jeszcze, a na mojej twarzy pojawił się nikły uśmiech. Zupełnie nieadekwatny do sytuacji, w której się znaleźliśmy, do emocji, które odczuwał stojący przede mną mężczyzna. Stanowiłam jeden wielki chaos, poplątanie i groteskę; nie próbowałam nawet przeciwstawić się temu wizerunkowi. Czy kogokolwiek mogło obchodzić to, co się ze mną dzieje? Ale tak naprawdę, a nie z powodu tego, że głupio byłoby mu odejść i udawać, że niczego nie widział?
Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nie miałam wyboru. Nie miałam już ochoty walczyć, stawiać się i wierzgać. Skinęłam tylko głową, pozwalając mu na to, aby prowadził. Godzina robiła się coraz późniejsza, coraz mocniej bałam się tego miejsca; dobrze było mieć obok kogoś, komu, chyba, można zaufać.
z/t dla obojga Możesz już odpisać u siebie :D
- Nie odpowiedziałeś na pytanie - zachrypiałam ponownie, jedynie kilka sekund patrząc na oddalającą się sylwetkę Elliott. Wzrokiem pustym, acz wciąż roziskrzonym spojrzałam Aaronowi w twarz. By następnie odgarnąć zlepione włosy z twarzy do tyłu, powiększając przestrzeń percepcji. Właśnie to sobie pomyślałam: kolejne, pełne brutalności spotkanie. Czy już zawsze towarzyszyć nam będzie krew? Krew i ból? Wyjątkowe przymioty niesprzyjające pozytywnym spotkaniom. Z drugiej strony, czy zasługiwałam na jakiekolwiek szczęście w moim życiu?
- Żyję - odpowiedziałam jeszcze, a na mojej twarzy pojawił się nikły uśmiech. Zupełnie nieadekwatny do sytuacji, w której się znaleźliśmy, do emocji, które odczuwał stojący przede mną mężczyzna. Stanowiłam jeden wielki chaos, poplątanie i groteskę; nie próbowałam nawet przeciwstawić się temu wizerunkowi. Czy kogokolwiek mogło obchodzić to, co się ze mną dzieje? Ale tak naprawdę, a nie z powodu tego, że głupio byłoby mu odejść i udawać, że niczego nie widział?
Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nie miałam wyboru. Nie miałam już ochoty walczyć, stawiać się i wierzgać. Skinęłam tylko głową, pozwalając mu na to, aby prowadził. Godzina robiła się coraz późniejsza, coraz mocniej bałam się tego miejsca; dobrze było mieć obok kogoś, komu, chyba, można zaufać.
z/t dla obojga Możesz już odpisać u siebie :D
just fake the smile
Bellona Lovegood
Zawód : hodowca i treser chartów angielskich
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Tygrys, tygrys w puszczach nocy
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 5 listopada, noc
Papierosowy dym kłębił się w chłodnym, listopadowym powietrzu.
Czekał. Cierpliwie i w milczeniu zawiesił spojrzenie gdzieś w nieokreślonej przestrzeni, licząc własne oddechy. Zupełnie jakby ciemność nie otulała go wystarczająco szczelnie, profilaktycznie schował twarz w cieniu kaptura; nie mógł zaprzeczyć, że Dumbledore działający z zaświatów - a może jakieś inne wyższe siły, których potęgi nie zdołałby objąć umysłem? nawet nie próbował - wybrał arcyciekawe miejsce na spotkanie. Oddalone od cywilizacji, skryte w lesie i pełne...
...no cóż, pełne osobników balansujących na zatartej granicy prawa. Ironia gryzła w oczy - nie było to najkorzystniejsze miejsce do przebywania dla szanującego się aurora, którego zagorzalsi przedstawiciele półświatka potrafili najpewniej wywąchać w promieniu dwóch mil. A może właśnie o to chodziło: kto spodziewałby się, że tajna organizacja planująca altruistyczne zbawienie całego świata postanowi spotkać się właśnie w miejscu o tak wątpliwej reputacji jak to?
Nie wchodził do środka; zamiast tego przeklął cicho pod nosem, opierając się ze skrzyżowanymi na piersi rękoma o zewnętrzną ścianę budynku. Było zimno, smagający lekko wiatr kąsał go w czubek piegowatego nosa, który nieśmiało wyłaniał się niekiedy spod cienia rzucanego przez kaptur. Pochylił głowę, z braku lepszych rozrywek uznając swoje buty i otaczający je żwir szeleszczący pod stopami przy najmniejszym nawet ruchu za niezwykle interesujące.
Kiedy nieopodal otwierały się drzwi lokalu, ze środka wydobywał się dźwięk rozmów, śmiechów, parsknięć i stuknięć kufli. A potem brama znów skrzypiała, by zaraz się zamknąć, i wszystko cichło. Wszystko z wyjątkiem jego myśli. A Garry pozostawał na zewnątrz, w ciemne powietrze wydychając papierosowy dym.
Czekał. Cierpliwie i w milczeniu raz za razem powtarzał słowa, które usłyszał od Dumbledore'a i powstrzymywał swoją dłoń przed powędrowaniem do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Ciągłe upewnianie się, czy aby na pewno zabrał ze sobą zarówno różdżkę, jak i złote pióro należące do feniksa, zakrawałoby o wyjątkowo podejrzane, co w miejscu takie jak to nie uszłoby niczyjej uwadze.
I znów wypuścił z ust dym, obracając papierosa pomiędzy zziębniętymi palcami. Co chwilę rozglądał się, jakby poszukując twarzy, które już na pierwszy rzut oka zdadzą mu się tymi, które zasilą szereg zakonu. A chociaż oni mogli poznać jego - trudno nie zauważyć dziwnego, mistycznego, złocisto-rubinowego blasku, jaki bił od jego ramienia, przywodząc na myśl feniksa, i który był widoczny wyłącznie dla właścicieli piór - to on rozpozna ich wśród tłumu potencjalnych przestępców dopiero wtedy, gdy wykonają pierwszy krok.
Cierpliwie czekał.
A, prawdę mówiąc, nigdy nie lubił czekania.
| właściciele piórek, piszemy do najpóźniej 7 marca! a na spóźnialskich nie czekamy
uwaga: znajdujemy się na zewnątrz budynku
[bylobrzydkobedzieladnie]
Papierosowy dym kłębił się w chłodnym, listopadowym powietrzu.
Czekał. Cierpliwie i w milczeniu zawiesił spojrzenie gdzieś w nieokreślonej przestrzeni, licząc własne oddechy. Zupełnie jakby ciemność nie otulała go wystarczająco szczelnie, profilaktycznie schował twarz w cieniu kaptura; nie mógł zaprzeczyć, że Dumbledore działający z zaświatów - a może jakieś inne wyższe siły, których potęgi nie zdołałby objąć umysłem? nawet nie próbował - wybrał arcyciekawe miejsce na spotkanie. Oddalone od cywilizacji, skryte w lesie i pełne...
...no cóż, pełne osobników balansujących na zatartej granicy prawa. Ironia gryzła w oczy - nie było to najkorzystniejsze miejsce do przebywania dla szanującego się aurora, którego zagorzalsi przedstawiciele półświatka potrafili najpewniej wywąchać w promieniu dwóch mil. A może właśnie o to chodziło: kto spodziewałby się, że tajna organizacja planująca altruistyczne zbawienie całego świata postanowi spotkać się właśnie w miejscu o tak wątpliwej reputacji jak to?
Nie wchodził do środka; zamiast tego przeklął cicho pod nosem, opierając się ze skrzyżowanymi na piersi rękoma o zewnętrzną ścianę budynku. Było zimno, smagający lekko wiatr kąsał go w czubek piegowatego nosa, który nieśmiało wyłaniał się niekiedy spod cienia rzucanego przez kaptur. Pochylił głowę, z braku lepszych rozrywek uznając swoje buty i otaczający je żwir szeleszczący pod stopami przy najmniejszym nawet ruchu za niezwykle interesujące.
Kiedy nieopodal otwierały się drzwi lokalu, ze środka wydobywał się dźwięk rozmów, śmiechów, parsknięć i stuknięć kufli. A potem brama znów skrzypiała, by zaraz się zamknąć, i wszystko cichło. Wszystko z wyjątkiem jego myśli. A Garry pozostawał na zewnątrz, w ciemne powietrze wydychając papierosowy dym.
Czekał. Cierpliwie i w milczeniu raz za razem powtarzał słowa, które usłyszał od Dumbledore'a i powstrzymywał swoją dłoń przed powędrowaniem do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Ciągłe upewnianie się, czy aby na pewno zabrał ze sobą zarówno różdżkę, jak i złote pióro należące do feniksa, zakrawałoby o wyjątkowo podejrzane, co w miejscu takie jak to nie uszłoby niczyjej uwadze.
I znów wypuścił z ust dym, obracając papierosa pomiędzy zziębniętymi palcami. Co chwilę rozglądał się, jakby poszukując twarzy, które już na pierwszy rzut oka zdadzą mu się tymi, które zasilą szereg zakonu. A chociaż oni mogli poznać jego - trudno nie zauważyć dziwnego, mistycznego, złocisto-rubinowego blasku, jaki bił od jego ramienia, przywodząc na myśl feniksa, i który był widoczny wyłącznie dla właścicieli piór - to on rozpozna ich wśród tłumu potencjalnych przestępców dopiero wtedy, gdy wykonają pierwszy krok.
Cierpliwie czekał.
A, prawdę mówiąc, nigdy nie lubił czekania.
| właściciele piórek, piszemy do najpóźniej 7 marca! a na spóźnialskich nie czekamy
uwaga: znajdujemy się na zewnątrz budynku
[bylobrzydkobedzieladnie]
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Ostatnio zmieniony przez Garrett Weasley dnia 05.03.16 23:03, w całości zmieniany 3 razy
Jasne światła karczmy migotały słabo między gęstymi drzewami, niejako wskazując jej drogę, gdy późnym, listopadowym wieczorem, pokonywała ostatnie metry leśnej ścieżki. Liściasta zasłona chroniła ją od jesiennego wiatru, ale i tak od czasu do czasu po plecach przechodził jej nieprzyjemny dreszcz, mający niewiele wspólnego z chłodnym powietrzem. Wzdrygała się wtedy lekko, nie potrafiąc powstrzymać odruchu obejrzenia się przez ramię i ciaśniej opatulając się długim, wełnianym płaszczem w kolorze nocnego nieba. Jasne włosy, lśniące srebrzyście nawet w panującym dookoła półmroku, schowała zapobiegawczo pod szerokim kapturem, nie chcąc ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi. Na wszelki wypadek.
Sama jej obecność w pobliżu karczmy stanowiła zjawisko co najmniej osobliwe i gdyby miała w sobie więcej cynizmu i mniej wiary w baśnie, z pewnością zostałaby tego dnia w mieszkaniu. Ale nawiedzający ją sen – niezwykły, w niewyjaśniony sposób pokrzepiający i stanowczo tajemniczy – nie chciał jej opuścić; choć starała się zagłuszyć wibrujące słowa pieśni codziennymi obowiązkami, te jak na złość nie dawały zgubić się nawet w nieustającej kakofonii szpitalnych odgłosów, podążając za nią krok w krok, jak cień. A skoro nie mogła przed nimi uciec, postanowiła za nimi podążyć, zgodnie z datą wskazaną przez pióro pojawiając się w środku lasu na obrzeżach Londynu.
Nierówna ścieżka załamała się po raz ostatni, a drzewa rozstąpiły się nieco, ukazując szeroki prześwit, pośrodku którego stał budynek. Obskurny i niezbyt zachęcający, stanowił najprawdopodobniej ostatnie miejsce, do którego Margaux zdecydowałaby się wejść z własnej woli. Przystanęła odruchowo, jednak jej spojrzenie nie powędrowało w stronę jasno oświetlonego wejścia, a zatrzymało się na zakapturzonej postaci stojącej nieopodal. Postaci, wokół której – czy to możliwe? – unosiła się złotoczerwona łuna, nawet z daleka przypominająca feniksa.
Zamrugała, automatycznie zaciskając palce na schowanej w kieszeni płaszcza różdżce, chociaż z jakiegoś powodu wcale nie czuła strachu. Z tego samego zresztą w następnej sekundzie ruszyła się z miejsca, zmierzając powoli w stronę mężczyzny, z sercem bijącym niespokojnie, ale miarowo. Im bardziej zmniejszała dystans, tym więcej szczegółów zauważała – skrzyżowane na klatce piersiowej ramiona, unoszący się w powietrze, szary dym, fragment jasnego profilu, od czasu do czasu oświetlanego słabo, gdy ktoś otwierał na oścież drzwi karczmy. Nie była pewna, jaką odległość powinna była zachować – czy nieznajomy spodziewał się jej obecności? – ale ostatecznie podeszła pod samą ścianę budynku. I dopiero wtedy coś w jej umyśle kliknęło.
Wstrzymując oddech zmierzyła wzrokiem dziwnie znajomą sylwetkę, charakterystyczne przygarbienie ramion i nos oraz policzki, na których skóra nie była jednolita, a pokryta ciemniejszymi plamkami. To było niemożliwe. A może..?
– Garrett?
Umilkła gwałtownie, gdy jej głos wydał jej się dziwnie hałaśliwy, mimo że w rzeczywistości nie wzniósł się wiele ponad szept.
Sama jej obecność w pobliżu karczmy stanowiła zjawisko co najmniej osobliwe i gdyby miała w sobie więcej cynizmu i mniej wiary w baśnie, z pewnością zostałaby tego dnia w mieszkaniu. Ale nawiedzający ją sen – niezwykły, w niewyjaśniony sposób pokrzepiający i stanowczo tajemniczy – nie chciał jej opuścić; choć starała się zagłuszyć wibrujące słowa pieśni codziennymi obowiązkami, te jak na złość nie dawały zgubić się nawet w nieustającej kakofonii szpitalnych odgłosów, podążając za nią krok w krok, jak cień. A skoro nie mogła przed nimi uciec, postanowiła za nimi podążyć, zgodnie z datą wskazaną przez pióro pojawiając się w środku lasu na obrzeżach Londynu.
Nierówna ścieżka załamała się po raz ostatni, a drzewa rozstąpiły się nieco, ukazując szeroki prześwit, pośrodku którego stał budynek. Obskurny i niezbyt zachęcający, stanowił najprawdopodobniej ostatnie miejsce, do którego Margaux zdecydowałaby się wejść z własnej woli. Przystanęła odruchowo, jednak jej spojrzenie nie powędrowało w stronę jasno oświetlonego wejścia, a zatrzymało się na zakapturzonej postaci stojącej nieopodal. Postaci, wokół której – czy to możliwe? – unosiła się złotoczerwona łuna, nawet z daleka przypominająca feniksa.
Zamrugała, automatycznie zaciskając palce na schowanej w kieszeni płaszcza różdżce, chociaż z jakiegoś powodu wcale nie czuła strachu. Z tego samego zresztą w następnej sekundzie ruszyła się z miejsca, zmierzając powoli w stronę mężczyzny, z sercem bijącym niespokojnie, ale miarowo. Im bardziej zmniejszała dystans, tym więcej szczegółów zauważała – skrzyżowane na klatce piersiowej ramiona, unoszący się w powietrze, szary dym, fragment jasnego profilu, od czasu do czasu oświetlanego słabo, gdy ktoś otwierał na oścież drzwi karczmy. Nie była pewna, jaką odległość powinna była zachować – czy nieznajomy spodziewał się jej obecności? – ale ostatecznie podeszła pod samą ścianę budynku. I dopiero wtedy coś w jej umyśle kliknęło.
Wstrzymując oddech zmierzyła wzrokiem dziwnie znajomą sylwetkę, charakterystyczne przygarbienie ramion i nos oraz policzki, na których skóra nie była jednolita, a pokryta ciemniejszymi plamkami. To było niemożliwe. A może..?
– Garrett?
Umilkła gwałtownie, gdy jej głos wydał jej się dziwnie hałaśliwy, mimo że w rzeczywistości nie wzniósł się wiele ponad szept.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
|po wszystkim dotychczasowym
Pamiętam słowa pieśni – przyznałam sobie, zastanawiając się przez ten cały czas, o co mogło chodzić feniksowi, który mnie nawiedził. Czemu mnie w ogóle nawiedził i pchał mą ciekawską duszą w kierunku szemranej karczmy, w której nigdy nie byłam. Namierzenie jej nie było szczególnie trudne, ale oczekiwanie terminu... złośliwość, która nieźle mną nosiła, póki nie stanęłam pod przybytkiem, stwierdzając, że raczej nie przypominał mojego ulubionego Czarta. Pomyślałem jednak, że raczej wiedzą tam, co to zabawa, skoro dobywał się z budynku taki gwar i coś, co przypominało muzykę.
Spotkanie jednakże nie odbywało się w środku. Musiałam obejść się bez ciepłego i zapewne przytulnego wnętrza karczmy. Nie miałam okazji pchnąć głupiutko odważnie drzwi, by stanąć z zapartym tchem, chłonąc całą sobą osobliwy klimat karczmy, który widziałam oczami wyobraźni. Z pewnością poczułabym się w niej znacznie bardziej swojsko niż w Wenus. Tylko że w restauracji wiedziałam co robię i z kim robię, a tu... A tu zaistniała tajemnica, usilnie pchająca mnie wciąż naprzód, naprzód i naprzód, póki nie stanęłam przed tym rudowłosym młodzieńcem oświetlonym tym niesamowitym blaskiem. Ciemność rozświetlał chyba jedynie jego blask... no i światło dobywające się z niewielkich, brudnych okien karczmy. Zadrżałam z zimna.
– Przepraszam... Jesteś animagiem? – zapytałam bardziej dyskretnym głosem, podchodząc bliżej stojącej dwójki. Z rękawa zniszczonego płaszczyka wyjęłam czerwone piórko. – Ktoś zgubił u mnie piórko i... jestem nieco bardzo zaciekawiona powodem – przyznałam, by zaraz zmarszczyć się zaskoczona.
– Ej, ja cię kojarzę! Brałeś udział w pojedynku... ze trzy miesiące temu? Byłam tam uzdrowicielką – odparłam usatysfakcjonowana. Margaux również znałam, ponieważ czasem robiłam za ratownika w czarodziejskim pogotowiu [uznałam, że powinny przynajmniej się kojarzyć, ale jak chcesz jakąś słodką relkę, to wpadaj]. Powitałam się z nią z radością i stanęłam w miarę ptosto, oczekując na wyjaśnienia. Co ja tu robiłam w towarzystwie tej dwójki? Potrzebowali mojej pomocy? Chyba nikt nie był ranny?
|edytowałam, gdyż nie ogarnęłam, że stoimy na zewnątrz ^ ^"
Pamiętam słowa pieśni – przyznałam sobie, zastanawiając się przez ten cały czas, o co mogło chodzić feniksowi, który mnie nawiedził. Czemu mnie w ogóle nawiedził i pchał mą ciekawską duszą w kierunku szemranej karczmy, w której nigdy nie byłam. Namierzenie jej nie było szczególnie trudne, ale oczekiwanie terminu... złośliwość, która nieźle mną nosiła, póki nie stanęłam pod przybytkiem, stwierdzając, że raczej nie przypominał mojego ulubionego Czarta. Pomyślałem jednak, że raczej wiedzą tam, co to zabawa, skoro dobywał się z budynku taki gwar i coś, co przypominało muzykę.
Spotkanie jednakże nie odbywało się w środku. Musiałam obejść się bez ciepłego i zapewne przytulnego wnętrza karczmy. Nie miałam okazji pchnąć głupiutko odważnie drzwi, by stanąć z zapartym tchem, chłonąc całą sobą osobliwy klimat karczmy, który widziałam oczami wyobraźni. Z pewnością poczułabym się w niej znacznie bardziej swojsko niż w Wenus. Tylko że w restauracji wiedziałam co robię i z kim robię, a tu... A tu zaistniała tajemnica, usilnie pchająca mnie wciąż naprzód, naprzód i naprzód, póki nie stanęłam przed tym rudowłosym młodzieńcem oświetlonym tym niesamowitym blaskiem. Ciemność rozświetlał chyba jedynie jego blask... no i światło dobywające się z niewielkich, brudnych okien karczmy. Zadrżałam z zimna.
– Przepraszam... Jesteś animagiem? – zapytałam bardziej dyskretnym głosem, podchodząc bliżej stojącej dwójki. Z rękawa zniszczonego płaszczyka wyjęłam czerwone piórko. – Ktoś zgubił u mnie piórko i... jestem nieco bardzo zaciekawiona powodem – przyznałam, by zaraz zmarszczyć się zaskoczona.
– Ej, ja cię kojarzę! Brałeś udział w pojedynku... ze trzy miesiące temu? Byłam tam uzdrowicielką – odparłam usatysfakcjonowana. Margaux również znałam, ponieważ czasem robiłam za ratownika w czarodziejskim pogotowiu [uznałam, że powinny przynajmniej się kojarzyć, ale jak chcesz jakąś słodką relkę, to wpadaj]. Powitałam się z nią z radością i stanęłam w miarę ptosto, oczekując na wyjaśnienia. Co ja tu robiłam w towarzystwie tej dwójki? Potrzebowali mojej pomocy? Chyba nikt nie był ranny?
|edytowałam, gdyż nie ogarnęłam, że stoimy na zewnątrz ^ ^"
» Ratujmy Ziemię! «
To jedyna planeta, na której występuje czekolada.
Ostatnio zmieniony przez Cynthia Vanity dnia 01.03.16 10:33, w całości zmieniany 1 raz
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zarzuciłam na siebie czarną pelerynę, tam gdzie zamierzałam się udać raczej nikt nie powinien mnie rozpoznać. Przez chwilę jeszcze zastanawiałam się nie zmienić twarzy, w końcu nie miałam pojęcia kogo tam spotkam, przecież podążałam za napisem na piórze. Co mogło się wydawać kompletnym szaleństwem oraz brakiem rozsądku, jednak słowa piosenki dziwnego snu sprzed kilku nocy ciągle krążyły po mojej głowie. Poza tym nie nazywałabym się Lilith Greengrass gdybym raz na jakiś czas nie zrobiła czegoś skrajnie nieopowiedzianego.
Przezornie skorzystałam z uroków swojej genetyki i nim aportowałam się niedaleko umówionego miejsca, przybrałam zupełnie inne rysy twarzy. Naciągnęłam kaptur tak, że zaledwie widać mi było koniuszek nosa i próbując nie przyciągnąć do siebie większej uwagi, ruszyłam w stronę starej, obskurnej karczmy. Trzeba było przyznać, że noc była wyjątkowo paskudna, wiatr zdawał się przeszywać każdy gruby materiał, docierając do wszystkich zakamarków mojego ciała, brakowało jeszcze, żeby zaczęło lać. Kierowałam swoje kroki w stronę wejścia, jednak im bliżej podchodziłam tym bardziej mój wzrok przyciągała grupka osób znajdująca się niedaleko drzwi. Może zignorowałabym ich obecność, gdybym nie zauważyła rubinowego blasku bijącego od jednej z postaci; musiałam kilkakrotnie zamrugać, żeby upewnić się, że to co widzę jest prawdą. Feniks? Zmarszczyłam brwi, ta cała sytuacja wyglądała bardzo podejrzanie ale byłam już tak blisko, ciekawość była zbyt duża by teraz odpuścić. Przyśpieszyłam kroku, kierując się już w stronę stojących z boku postaci a kiedy byłam w odległości kilku kroków zamarłam, niemal natychmiast rozpoznałam mężczyznę upierającego się o ścianę budynku i to na nim skupiłam swoją uwagę. Powróciłam więc do swojego pierwotnego wyglądu, nie wiedzieć czemu jego obecność mnie uspokoiła a przecież ledwo się znamy. W końcu moja osoba stanęła obok nich.
- Witaj Garrett. - Odezwałam się, zdejmując kaptur i tym samym odsłaniając swoją twarz, tak, że teraz spokojnie mogli mnie rozpoznać. Znałam go z Ministerstwa, był świetnym Aurorem a ja byłam na kursie i jeszcze długo nie zapomnę treningu jaki nam zafundował. (chyba mogło to mieć miejsce, prawda?) Powiodłam wzrokiem po pozostałych, zwracając uwagę na zawartość dłoni Cynthii.
- Czyli wy też je dostaliście. - Stwierdziłam nie kryjąc swojego zdziwienia, pośpiesznie wyciągając z kieszeni czerwone pióro, które znalazłam na swojej poduszce. - Czy ktoś mi może powiedzieć o co tu chodzi?
- Rzuciłam nieco ciszej ale mój głos brzmiał niecierpliwie. Naprawdę chciałabym wiedzieć kto ściągnął nas tu o tej porze i w jakim celu. Biorąc pod uwagę wygląd i miejsce w którym znajdowała się karczma, raczej nie załatwiano tu niczego legalnego.
Przezornie skorzystałam z uroków swojej genetyki i nim aportowałam się niedaleko umówionego miejsca, przybrałam zupełnie inne rysy twarzy. Naciągnęłam kaptur tak, że zaledwie widać mi było koniuszek nosa i próbując nie przyciągnąć do siebie większej uwagi, ruszyłam w stronę starej, obskurnej karczmy. Trzeba było przyznać, że noc była wyjątkowo paskudna, wiatr zdawał się przeszywać każdy gruby materiał, docierając do wszystkich zakamarków mojego ciała, brakowało jeszcze, żeby zaczęło lać. Kierowałam swoje kroki w stronę wejścia, jednak im bliżej podchodziłam tym bardziej mój wzrok przyciągała grupka osób znajdująca się niedaleko drzwi. Może zignorowałabym ich obecność, gdybym nie zauważyła rubinowego blasku bijącego od jednej z postaci; musiałam kilkakrotnie zamrugać, żeby upewnić się, że to co widzę jest prawdą. Feniks? Zmarszczyłam brwi, ta cała sytuacja wyglądała bardzo podejrzanie ale byłam już tak blisko, ciekawość była zbyt duża by teraz odpuścić. Przyśpieszyłam kroku, kierując się już w stronę stojących z boku postaci a kiedy byłam w odległości kilku kroków zamarłam, niemal natychmiast rozpoznałam mężczyznę upierającego się o ścianę budynku i to na nim skupiłam swoją uwagę. Powróciłam więc do swojego pierwotnego wyglądu, nie wiedzieć czemu jego obecność mnie uspokoiła a przecież ledwo się znamy. W końcu moja osoba stanęła obok nich.
- Witaj Garrett. - Odezwałam się, zdejmując kaptur i tym samym odsłaniając swoją twarz, tak, że teraz spokojnie mogli mnie rozpoznać. Znałam go z Ministerstwa, był świetnym Aurorem a ja byłam na kursie i jeszcze długo nie zapomnę treningu jaki nam zafundował. (chyba mogło to mieć miejsce, prawda?) Powiodłam wzrokiem po pozostałych, zwracając uwagę na zawartość dłoni Cynthii.
- Czyli wy też je dostaliście. - Stwierdziłam nie kryjąc swojego zdziwienia, pośpiesznie wyciągając z kieszeni czerwone pióro, które znalazłam na swojej poduszce. - Czy ktoś mi może powiedzieć o co tu chodzi?
- Rzuciłam nieco ciszej ale mój głos brzmiał niecierpliwie. Naprawdę chciałabym wiedzieć kto ściągnął nas tu o tej porze i w jakim celu. Biorąc pod uwagę wygląd i miejsce w którym znajdowała się karczma, raczej nie załatwiano tu niczego legalnego.
And on purpose,
I choose you.
.
I choose you.
.
Lilith Greengrass
Zawód : Auror
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Don't mistake my kindness for weakness,
I'll choke you with the same hands I fed you with.
I'll choke you with the same hands I fed you with.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To był naprawdę piękny sen i naprawdę piękna pieśń - lecz nie rozumiała jej znaczenia. Sen jak to sen, przeminął, nie pozostawiając po sobie ani śladu; Minerwa przebudziła się po nim z dziwnym niepokojem, niepewna, czy to jej rojenia, czy to rzeczywistość, kiedy w jej głowie po raz kolejny rozległ się przepiękny śpiew majestatycznego feniksa. Feniksa! To tak rzadkie ptaki, a ona spotkała go we śnie - dlaczego akurat feniksa? Feniks, syn ognia - ogień symbolizował oczyszczenie, popiół - śmierć, odwieczny krąg życia. Nie, nie widziała w tym żadnego sensu, choć dźwięcząca w jej głowie melodia nie pozwalała jej skoncentrować się na niczym innym. Dopiero kiedy ścieliła łóżko odnalazła w pościeli czerwone pióro z tajemniczą wiadomością; w pierwszej chwili stłumiła krzyk, zasłaniając usta - czy ktoś był w jej pokoju? Niemożliwe, nawet ona nie była w stanie przemknąć się obok swojej zgryźliwej gospodyni niepostrzeżenie. Sytuacja robiła się coraz dziwniejsza - a ta dziwność wywoływała w niej tylko kolejne fale niepokoju.
Teleportowała się kilka przecznic dalej, a pod samą karczmę doszła pieszo, po raz pierwszy zapuszczając się w te okolice Londynu. Nie znała tego pubu, zresztą - w ogóle nie wiele bywała w pubach. Kierowana ciekawością mieszaną z lękiem przed dziwnością tej sytuacji już miała kierować się do wnętrza, by przy gromach ciskanych z oczu oberżysty zamówic szklankę soku dyniowego, żeby zastanowić się, co dalej, gdy usłyszała głosy - nie pierwszy raz, co prawda, ale tym razem był to głos całkiem realny, głos kobiety mówiącej o piórze. Podążyła spojrzeniem ku jej sylwetce, odnajdując ją w grupie czarodziejów - rudowłosy mężczyzna, dwie blondynki, wszyscy dużo starsi od niej, i ona - Lilith, pamiętała ją ze szkoły bardzo dobrze. Była co prawda nieco starsza, aż trzy roczniki wyżej, ale dzieliły ten sam pokój wspólny w wieży Gryffindoru, a Minerwa wielokrotnie miała okazję podziwiać jej siłę, odwagę i determinację. Tam znajdziesz druha, między odważnymi, powtórzyła w myślach słowa wciąż krążącej w jej głowie pieśni.
Serduszko biło jej mocno, zawinęła jasny kosmyk włosów za ucho, powiedziała sobie w myślach: odwagi! i mimo wszystko pozbawionym pewności krokiem zbliżyła się grupy czarodziejów.
- Lilith - Uśmiechnęła się, witając dawną znajomą, zastanawiając się, czy może miała z tym coś wspólnego, będąc najwyraźniej jedynym łączącym ich spoiwem, a ledwie chwilę potem przeniosła spojrzenie na pozostałych, starszych już czarodziejów. - Wydaje mi się, że to was szukam - Uniosła trzymane w dłoni czerwone pióro, utkwiwszy wzrok na ramieniu rudego, nie mogąc odpędzić się od myśli, że zachowuje się co najmniej jak osoba niespełna rozumu.
Ale podobno tylko wariaci są coś warci.
Teleportowała się kilka przecznic dalej, a pod samą karczmę doszła pieszo, po raz pierwszy zapuszczając się w te okolice Londynu. Nie znała tego pubu, zresztą - w ogóle nie wiele bywała w pubach. Kierowana ciekawością mieszaną z lękiem przed dziwnością tej sytuacji już miała kierować się do wnętrza, by przy gromach ciskanych z oczu oberżysty zamówic szklankę soku dyniowego, żeby zastanowić się, co dalej, gdy usłyszała głosy - nie pierwszy raz, co prawda, ale tym razem był to głos całkiem realny, głos kobiety mówiącej o piórze. Podążyła spojrzeniem ku jej sylwetce, odnajdując ją w grupie czarodziejów - rudowłosy mężczyzna, dwie blondynki, wszyscy dużo starsi od niej, i ona - Lilith, pamiętała ją ze szkoły bardzo dobrze. Była co prawda nieco starsza, aż trzy roczniki wyżej, ale dzieliły ten sam pokój wspólny w wieży Gryffindoru, a Minerwa wielokrotnie miała okazję podziwiać jej siłę, odwagę i determinację. Tam znajdziesz druha, między odważnymi, powtórzyła w myślach słowa wciąż krążącej w jej głowie pieśni.
Serduszko biło jej mocno, zawinęła jasny kosmyk włosów za ucho, powiedziała sobie w myślach: odwagi! i mimo wszystko pozbawionym pewności krokiem zbliżyła się grupy czarodziejów.
- Lilith - Uśmiechnęła się, witając dawną znajomą, zastanawiając się, czy może miała z tym coś wspólnego, będąc najwyraźniej jedynym łączącym ich spoiwem, a ledwie chwilę potem przeniosła spojrzenie na pozostałych, starszych już czarodziejów. - Wydaje mi się, że to was szukam - Uniosła trzymane w dłoni czerwone pióro, utkwiwszy wzrok na ramieniu rudego, nie mogąc odpędzić się od myśli, że zachowuje się co najmniej jak osoba niespełna rozumu.
Ale podobno tylko wariaci są coś warci.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Karczma "U Bobby'ego"
Szybka odpowiedź