Ogród za domem
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogród
Ogród za domem, ogrodzony wysokim, żywopłotem, od lat skrywał wszelkie pomysły i zabawy latorośli Tonksów, przed wzrokiem mugoli. Wiąże się z nim wiele wspomnień, jednak lata świetności ma już dawno za sobą. Kilka starych drzew i trochę pożółkłej trawy. Od lat nie ma kto się nim zająć. Jest jednak dostatecznie duży, by pomieścić jednocześnie kilka osób i pozwolić każdej z nich na zagarnięcie odrobiny przestrzeni dla siebie. Przy płocie leżą stare, lekko zardzewiałe przedmioty - wiadro, młotek, rama okienna - choć nikt dokładnie nie wie, skąd tam się wzięły.
Drobne dłonie zakleszczyły się na materiale kurtki, a on poddał się im bezwiednie, nie wiedząc jeszcze do jakiego punktu ich to zaprowadzi. Gesty mówiły dobitniej, gdy oczy milczały głucho, wciąż sztyletując go spojrzeniem, którego uczepił się kurczowo, spodziewając się, że tylko ono pomoże mu zrozumieć, co tak właściwie się stało. Wina musiała leżeć po jego stronie, przewina wciąż nie była mu znana. Nie podejrzewał nawet, o co mogło chodzić - błękitna furia trawiła jednak jej tęczówki, gdy w milczeniu obserwowała każdy jego krok.
Lód nie wybaczał, nie topił się pod naporem pytań, które przecież padły - choć trwały między nimi wciąż niewypowiedziane. Więc czekał - twarz zastygła w wyrazie, któremu trudno byłoby przyporządkować jakiekolwiek emocje - jak lustrzane odbicie tej należącej do niej.
Skrył się za fasadą beznamiętności - instynktownie chroniąc się przed ujawnieniem siebie, tego, co kłębi się w jego głowie - chciał kontrolować reakcję, która nastąpi, gdy tylko ona w końcu zacznie mówić. Obiecał sobie, że nie da po sobie poznać niczego - nawet jeśli coś, co ma mu do powiedzenia, zostawi kolejną wyrwę w jego pokiereszowanej psychice.
Papieros zmieniał się w popiół, zupełnie o nim zapomniał.
Ile jeszcze ludzi się od niego odwróci? W ile gniewnych spojrzeń przyjdzie mu się ubrać - tych nienależących do niego samego? Ile czasu będzie tak z nim pogrywać, zanim w końcu wydusi z siebie to, co więzi jej oddech, spłycając go, rwąc w niejednostajnym rytmie (słyszał - zbliżyła przecież swoją twarz, scalając ich oddech w jedno, wdech-wydech, wydech-wdech, czas płynie w krzyku milczenia, w hałasie myśli).
Nie drgnął. Choć rozpraszało go jej spojrzenie, kątem oka wyławiał każdy jej ruch; zwiastujące wszystko, a może nic, drżenie ust, zziębniętych jak jego, nienaturalnej barwy. Ale przecież nic nie było naturalne w tej niemej szarpaninie.
Różdżka wciąż tkwiła w jej dłoni, gdy on uniósł swoją własną rękę, bez broni, choć nie bezbronną; w końcu sobie przypomniał, papieros powędrował do warg, dym do płuc - chwilę później kłąb wydmuchnął przez szczelinę w zasupłanych niezrozumieniem ustach - lecz tak, by ominął Justine. Rozstał się jednak ze zbędnym elementem szybko; upuścił go, ogień utonął w śniegu, kiedy pociągnęła Keata za sobą.
W końcu wybuchnie - czuł, jak wzmaga się w niej wściekłość. Przepełniona agresją seria niekontrolowanych przez nią w pełni ruchów nastąpiła w drodze do drzwi znajdujących się na tyłach domu, trwała nieprzerwanie aż do kulminacyjnego momentu.
Ale najpierw - pierwsze pchnięcie, jego mięśnie napinają się mimowolnie, przyjmuje ten dotyk - trudno byłoby nazwać go uderzeniem - i wciąż tylko milczy, przetwarzając każde ze słów, które w końcu wydobywają się z jej ust. Kaskada szyderstw i zarzutów, okraszona kiepsko odegraną scenką - lecz zrozumiał, w końcu, choć nie w pełni, bo informacje te jedynie sprawiły, że i w nim zawrzała krew, febryczne myśli pomknęły ku domysłom.
Kurwa. Kurwa. Kurwa mać.
Monument ciała przyjmował kolejne ciosy. Przesuwał się wgłąb pomieszczenia, zgodnie z jej wolą, nie przerywając tego rytmicznego schematu - sam musiał teraz ochłonąć; zrozumieć, co to dla niego oznacza - a informacja ta zmieniała wiele.
Dowiedziała się - czyli oni wiedzą. Ile ma czasu?
Kolejne słowa. Kolejne pchnięcie. Jeszcze jeden krok.
- Uspokój się, Tonks - wycedził, jak echo powtarzając to, co sam zwykł słyszeć nader często. Spojrzenie zatrzymał na dłużej niż powinien na trzymanej przez nią w gotowości różdżce. Chłodna ocena sytuacji. - Skąd wiesz? - żadnego zaprzeczenia nie usłyszy, nie oczekiwała go zresztą - nie miał wątpliwości, że zdobyła jakoś niepodważalne dowody, bo przecież inaczej kryliby się teraz przed sobą za szrankami niedopowiedzeń, ale pole walki argumentów wciąż byłoby puste.
Skąd wiesz - to jedynie liczyło się w tym momencie.
Zaraz potem - jak dużo wiesz?
Aczkolwiek ona nie żartowała - czekała na moment, w którym Keat uniesie różdżkę - w jakim celu? Chciała mu udowodnić, że zna więcej zaklęć? Że posługuje się nimi lepiej niż on - z precyzją, której on sam najprawdopodobniej nigdy nie osiągnie? Tylko po co - i bez jej zacietrzewionego spojrzenia zdawał sobie z tego sprawę.
- Wiem - odniósł się do wcześniejszego pytania dopiero teraz, z premedytacją lekceważąc pozostałe wypowiedzi. Coś w jego głosie zazgrzytało nieprzyjemnie, poirytowanie sprawiło, że trudno mu było wciąż pozostawać obojętnym na nadmiar bodźców. - Choć mam wrażenie, że nie wszyscy są tego świadomi - poczuł ciężar własnej różdżki w prawej kieszeni kurtki; Tonks rzuciła mu wyzwanie, nie potrafił tego zignorować; ale nie zwykł się również dostosowywać do tego, czego żądali od niego inni. Zanim zdecydował, co dalej, pozwolił jeszcze wybrzmieć tym słowom - niech Justine zrozumie je właściwie.
- Być może więcej niż ciebie - to nie on był mugolakiem - to nie jego życie kładzie się na szali, na drugiej wrzucając uprzedzenia i obrzydzenie, odmierzając pogardę i ważąc nienawiść. - Expelliarmus - różdżka wślizgnęła się do jego dłoni błyskawicznie, ale wiedział, że nie uda mu się zaskoczyć Tonks; może jednak zaskoczy sam siebie, rozbrajając ją na tym etapie, uniemożliwiając im brnięcie w coś, czego końca nie chciał oglądać.
Niech skończą to teraz - nim zacznie się na dobre.
Lód nie wybaczał, nie topił się pod naporem pytań, które przecież padły - choć trwały między nimi wciąż niewypowiedziane. Więc czekał - twarz zastygła w wyrazie, któremu trudno byłoby przyporządkować jakiekolwiek emocje - jak lustrzane odbicie tej należącej do niej.
Skrył się za fasadą beznamiętności - instynktownie chroniąc się przed ujawnieniem siebie, tego, co kłębi się w jego głowie - chciał kontrolować reakcję, która nastąpi, gdy tylko ona w końcu zacznie mówić. Obiecał sobie, że nie da po sobie poznać niczego - nawet jeśli coś, co ma mu do powiedzenia, zostawi kolejną wyrwę w jego pokiereszowanej psychice.
Papieros zmieniał się w popiół, zupełnie o nim zapomniał.
Ile jeszcze ludzi się od niego odwróci? W ile gniewnych spojrzeń przyjdzie mu się ubrać - tych nienależących do niego samego? Ile czasu będzie tak z nim pogrywać, zanim w końcu wydusi z siebie to, co więzi jej oddech, spłycając go, rwąc w niejednostajnym rytmie (słyszał - zbliżyła przecież swoją twarz, scalając ich oddech w jedno, wdech-wydech, wydech-wdech, czas płynie w krzyku milczenia, w hałasie myśli).
Nie drgnął. Choć rozpraszało go jej spojrzenie, kątem oka wyławiał każdy jej ruch; zwiastujące wszystko, a może nic, drżenie ust, zziębniętych jak jego, nienaturalnej barwy. Ale przecież nic nie było naturalne w tej niemej szarpaninie.
Różdżka wciąż tkwiła w jej dłoni, gdy on uniósł swoją własną rękę, bez broni, choć nie bezbronną; w końcu sobie przypomniał, papieros powędrował do warg, dym do płuc - chwilę później kłąb wydmuchnął przez szczelinę w zasupłanych niezrozumieniem ustach - lecz tak, by ominął Justine. Rozstał się jednak ze zbędnym elementem szybko; upuścił go, ogień utonął w śniegu, kiedy pociągnęła Keata za sobą.
W końcu wybuchnie - czuł, jak wzmaga się w niej wściekłość. Przepełniona agresją seria niekontrolowanych przez nią w pełni ruchów nastąpiła w drodze do drzwi znajdujących się na tyłach domu, trwała nieprzerwanie aż do kulminacyjnego momentu.
Ale najpierw - pierwsze pchnięcie, jego mięśnie napinają się mimowolnie, przyjmuje ten dotyk - trudno byłoby nazwać go uderzeniem - i wciąż tylko milczy, przetwarzając każde ze słów, które w końcu wydobywają się z jej ust. Kaskada szyderstw i zarzutów, okraszona kiepsko odegraną scenką - lecz zrozumiał, w końcu, choć nie w pełni, bo informacje te jedynie sprawiły, że i w nim zawrzała krew, febryczne myśli pomknęły ku domysłom.
Kurwa. Kurwa. Kurwa mać.
Monument ciała przyjmował kolejne ciosy. Przesuwał się wgłąb pomieszczenia, zgodnie z jej wolą, nie przerywając tego rytmicznego schematu - sam musiał teraz ochłonąć; zrozumieć, co to dla niego oznacza - a informacja ta zmieniała wiele.
Dowiedziała się - czyli oni wiedzą. Ile ma czasu?
Kolejne słowa. Kolejne pchnięcie. Jeszcze jeden krok.
- Uspokój się, Tonks - wycedził, jak echo powtarzając to, co sam zwykł słyszeć nader często. Spojrzenie zatrzymał na dłużej niż powinien na trzymanej przez nią w gotowości różdżce. Chłodna ocena sytuacji. - Skąd wiesz? - żadnego zaprzeczenia nie usłyszy, nie oczekiwała go zresztą - nie miał wątpliwości, że zdobyła jakoś niepodważalne dowody, bo przecież inaczej kryliby się teraz przed sobą za szrankami niedopowiedzeń, ale pole walki argumentów wciąż byłoby puste.
Skąd wiesz - to jedynie liczyło się w tym momencie.
Zaraz potem - jak dużo wiesz?
Aczkolwiek ona nie żartowała - czekała na moment, w którym Keat uniesie różdżkę - w jakim celu? Chciała mu udowodnić, że zna więcej zaklęć? Że posługuje się nimi lepiej niż on - z precyzją, której on sam najprawdopodobniej nigdy nie osiągnie? Tylko po co - i bez jej zacietrzewionego spojrzenia zdawał sobie z tego sprawę.
- Wiem - odniósł się do wcześniejszego pytania dopiero teraz, z premedytacją lekceważąc pozostałe wypowiedzi. Coś w jego głosie zazgrzytało nieprzyjemnie, poirytowanie sprawiło, że trudno mu było wciąż pozostawać obojętnym na nadmiar bodźców. - Choć mam wrażenie, że nie wszyscy są tego świadomi - poczuł ciężar własnej różdżki w prawej kieszeni kurtki; Tonks rzuciła mu wyzwanie, nie potrafił tego zignorować; ale nie zwykł się również dostosowywać do tego, czego żądali od niego inni. Zanim zdecydował, co dalej, pozwolił jeszcze wybrzmieć tym słowom - niech Justine zrozumie je właściwie.
- Być może więcej niż ciebie - to nie on był mugolakiem - to nie jego życie kładzie się na szali, na drugiej wrzucając uprzedzenia i obrzydzenie, odmierzając pogardę i ważąc nienawiść. - Expelliarmus - różdżka wślizgnęła się do jego dłoni błyskawicznie, ale wiedział, że nie uda mu się zaskoczyć Tonks; może jednak zaskoczy sam siebie, rozbrajając ją na tym etapie, uniemożliwiając im brnięcie w coś, czego końca nie chciał oglądać.
Niech skończą to teraz - nim zacznie się na dobre.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Keat Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 12
'k100' : 12
Nie opierał się - i dobrze, wcale nie chciała się z nim szarpać. Nie zamierzała też. Pozorny spokój, który malował się na jej twarzy był tylko ułudą. Dokładnie utkaną maską, za którą skrywała jeszcze emocje, które kotłowały się w niewielkim, prawie skrzacim ciele.
I cisza, która tylko potęgowała wznoszone w niej burzowe chmury, które już za chwile miały uderzyć z całą swą mocą. Wiedziała, że jej przejdzie. Ale morderczy żywioł musiał się najpierw nasycić, zebrać plony. Nie mogła tego tak zostawić. Zbyt wiele osób odeszło, jej samotność pogłębiała się z każdym dniem, sama odsuwała siebie od innych zaczynając robić to, co robił Skamander nie raz nawet łapiąc się na tym. Zaciskała wtedy wargi w złości, ale jej zdanie pozostawało niezmienne.
Bo ile jej strzaskane serce, było jeszcze w stanie przyjąć bólu? Ilu bliskich i przyjaciół miała pożegnać, sama pozostając na tym świecie na którym nikt nie dał jej wyboru. Na którym los decydował o tym, kto dożyje kolejnego dnia, a kto właśnie nabiera w płuca ostatni dech. Ale tylko głupcy prosili się o śmierć. Inni tylko ją dostawali - może za karę, może w prezencie. Do tych pierwszych przychodziła jednak zasłużona.
Milczała do momentu, gdy drzwi za nią nie zamknęły się. Wtedy pozwoliła by słowa wydobywały się z jej ust. Szybkie, ostre, uderzające z precyzją i brutalnością. Pełne emocji i niewypowiedzianego strachu. Wiedziała, że jej na to pozwala na każdy kolejny krok który robił pod naporem jej dłoni. Ale to nie miało znaczenia, póki szedł tam, gdzie tego chciała. Oddech przyśpieszył.
- W tyłek ci wsadzę to uspokój się. - zastrzegła go, prawie warcząc, gdy nakazał jej by się uspokoiła. Była spokojna, przez większość czasu. Była spokojna zbyt długo. Była spokojna gdy musiała być. Wmuszała w siebie spokój aż zwyczajnie nie wepchnęła w siebie go zbyt wiele. Teraz miała ochotę zwrócić go postokroć. I ani na chwilę nie pomyślała o tym, żeby uspokoić się. Tę wichurę musiał przetrwać. Przeczekać, aż nie odejdzie. Uniosła palec i pogroziła nim mu, jak dziecku. - Co za różnica, skoro wiem! - krzyknęła na niego tracąc nad sobą panowanie. Rozstrojona całkowicie, wychodząca poza ramy, całkowicie dziś niekontrolowana. Zbyt długo przyjmowała ciosy. Zbyt często dawała się ranić w milczeniu. Zbyt wiele razy pozwalała, by ludzie kroczyli własną drogą, choć wiedziała, że idą złą. Musiała w końcu powiedzieć dość.
Weszła energicznie na podwórko, czując jak jej tętno gnało jak szalone. Uspokoić się, dobre sobie. Gdyby umiała, pozbyłaby się wszystkich emocji. Każdej jednej, która szargała jej nerwy i serce. Ale nie potrafiła tego. Musiała z nimi żyć. Zacisnęła dłoń na białej różdżce, a w oczach nadal migotały gniewne ogniki. Zimne powietrze nieco ją otrzeźwiło, ale nie na tyle, by ogień zgasł. Jedno słowo uniosło jej brew, a pozostałe zatrzymały ją w górze, sznurując usta mocniej.
- Nie próbuj. - powiedziała lodowato, zawieszając na nim jasne tęczówki. - Nawet nie próbuj, Keaton. - lód oplatał ostrzeżenie, który wydarło się z jej usta, gdy gromiła go wzrokiem. Doskonale wiedziała do czego odnosił swoją aluzję. Ale nie zamierzała dać się wciągnąć. Zacisnęła mocniej usta na jego kolejne słowa.
Być może więcej niż ciebie.
- Oh nie, mój drogi. - nie kiedy tak bardzo się wystawiał, działając bez planu i pomyślunku. Jeszcze nie rozumiesz? pytała niewerbalnie, jej spojrzenie lekko złagodniało, nadal jednak tlił się w nim ogień. - Zrobią z was przykład. - wypowiedziała poważnie, nie spuszczając z niego spojrzenia. Rozstawiła nogi, gdy machnął różdżką, ale urok pomknął wysoko nad nią. Zrobią z nich przykład i każą zapłacić za każdy jeden okrzyk. Własną krwią, własnym zdrowiem, może bliskimi - jeśli im uda się dostatecznie dobrze ukryć. Wiedziała jak działają aż za dobrze. - Saggitia. - wybrała na początku słabszy urok, wiedziała, że musi się uspokoić i skoncentrować. Gniew i emocje, przynosiły błędy.
idziemy na chwilę tutaj
I cisza, która tylko potęgowała wznoszone w niej burzowe chmury, które już za chwile miały uderzyć z całą swą mocą. Wiedziała, że jej przejdzie. Ale morderczy żywioł musiał się najpierw nasycić, zebrać plony. Nie mogła tego tak zostawić. Zbyt wiele osób odeszło, jej samotność pogłębiała się z każdym dniem, sama odsuwała siebie od innych zaczynając robić to, co robił Skamander nie raz nawet łapiąc się na tym. Zaciskała wtedy wargi w złości, ale jej zdanie pozostawało niezmienne.
Bo ile jej strzaskane serce, było jeszcze w stanie przyjąć bólu? Ilu bliskich i przyjaciół miała pożegnać, sama pozostając na tym świecie na którym nikt nie dał jej wyboru. Na którym los decydował o tym, kto dożyje kolejnego dnia, a kto właśnie nabiera w płuca ostatni dech. Ale tylko głupcy prosili się o śmierć. Inni tylko ją dostawali - może za karę, może w prezencie. Do tych pierwszych przychodziła jednak zasłużona.
Milczała do momentu, gdy drzwi za nią nie zamknęły się. Wtedy pozwoliła by słowa wydobywały się z jej ust. Szybkie, ostre, uderzające z precyzją i brutalnością. Pełne emocji i niewypowiedzianego strachu. Wiedziała, że jej na to pozwala na każdy kolejny krok który robił pod naporem jej dłoni. Ale to nie miało znaczenia, póki szedł tam, gdzie tego chciała. Oddech przyśpieszył.
- W tyłek ci wsadzę to uspokój się. - zastrzegła go, prawie warcząc, gdy nakazał jej by się uspokoiła. Była spokojna, przez większość czasu. Była spokojna zbyt długo. Była spokojna gdy musiała być. Wmuszała w siebie spokój aż zwyczajnie nie wepchnęła w siebie go zbyt wiele. Teraz miała ochotę zwrócić go postokroć. I ani na chwilę nie pomyślała o tym, żeby uspokoić się. Tę wichurę musiał przetrwać. Przeczekać, aż nie odejdzie. Uniosła palec i pogroziła nim mu, jak dziecku. - Co za różnica, skoro wiem! - krzyknęła na niego tracąc nad sobą panowanie. Rozstrojona całkowicie, wychodząca poza ramy, całkowicie dziś niekontrolowana. Zbyt długo przyjmowała ciosy. Zbyt często dawała się ranić w milczeniu. Zbyt wiele razy pozwalała, by ludzie kroczyli własną drogą, choć wiedziała, że idą złą. Musiała w końcu powiedzieć dość.
Weszła energicznie na podwórko, czując jak jej tętno gnało jak szalone. Uspokoić się, dobre sobie. Gdyby umiała, pozbyłaby się wszystkich emocji. Każdej jednej, która szargała jej nerwy i serce. Ale nie potrafiła tego. Musiała z nimi żyć. Zacisnęła dłoń na białej różdżce, a w oczach nadal migotały gniewne ogniki. Zimne powietrze nieco ją otrzeźwiło, ale nie na tyle, by ogień zgasł. Jedno słowo uniosło jej brew, a pozostałe zatrzymały ją w górze, sznurując usta mocniej.
- Nie próbuj. - powiedziała lodowato, zawieszając na nim jasne tęczówki. - Nawet nie próbuj, Keaton. - lód oplatał ostrzeżenie, który wydarło się z jej usta, gdy gromiła go wzrokiem. Doskonale wiedziała do czego odnosił swoją aluzję. Ale nie zamierzała dać się wciągnąć. Zacisnęła mocniej usta na jego kolejne słowa.
Być może więcej niż ciebie.
- Oh nie, mój drogi. - nie kiedy tak bardzo się wystawiał, działając bez planu i pomyślunku. Jeszcze nie rozumiesz? pytała niewerbalnie, jej spojrzenie lekko złagodniało, nadal jednak tlił się w nim ogień. - Zrobią z was przykład. - wypowiedziała poważnie, nie spuszczając z niego spojrzenia. Rozstawiła nogi, gdy machnął różdżką, ale urok pomknął wysoko nad nią. Zrobią z nich przykład i każą zapłacić za każdy jeden okrzyk. Własną krwią, własnym zdrowiem, może bliskimi - jeśli im uda się dostatecznie dobrze ukryć. Wiedziała jak działają aż za dobrze. - Saggitia. - wybrała na początku słabszy urok, wiedziała, że musi się uspokoić i skoncentrować. Gniew i emocje, przynosiły błędy.
idziemy na chwilę tutaj
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 93
'k100' : 93
Jedno się udało. Ale co tak naprawdę osiągnął tym zaklęciem? I jak karykaturalny był to sukces w zestawieniu z tym, co zrobiła mu ona?
Nie wiedział, co ma oznaczać spojrzenie, którym go obdarzyła, jednocześnie kończąc walkę; nie miał też pojęcia, na co miałby być gotowy - i najpewniej nie był, czymkolwiek miałoby być to, z czym przyszłoby mu się zmierzyć. Nie był - stał tutaj nieporadnie trzymając w sztywniejącej bólem dłoni różdżkę, która zdradzała go raz za razem. Zakrwawiony dowód na to, że o prawdziwej magii nie ma najmniejszego pojęcia - mógł ścierać się z rówieśnikami w replikach pojedynków, całkiem nieźle radząc sobie z zaklęciami, które nie wymagały zbyt wielu umiejętności; ale gdy przyszło mu się zmierzyć z nią, pozostało mu już tylko przyjmować każde kolejne uderzenie magii, również tej jeszcze mu nieznanej, tej niebezpieczniej (lamino wciąż dźwięczało w pamięci, skorelowane z bólem, który pojawił się chwilę później).
Podskórnie czuł, że te pytania znaczą więcej, niż pozornie mogłoby się wydawać; i ona, zadając je, celebrowała tę chwilę powagą, namaszczała ciężarem odpowiedzialności. Może dlatego milczał, nie pozwalając sobie na gwałtowną reakcję; milczał, szukając odpowiedzi.
Nie chciał być już dłużej cieniem, który nie pozostawi po sobie żadnego śladu bytności; nic nie znaczyć, przemykać przez życie po cichu, ostrożnie, troszcząc się jedynie o samego siebie - za bardzo zależało mu na bliskich mu osobach, które - choć potrafiły się bronić same lepiej niż on - wciąż pozostawały narażone na zbyt wiele niebezpieczeństw, by mógł to ignorować.
Może w świecie czerni i bieli coraz mniej było miejsca na szarości.
Ogień nie rzuca cieni w ciemności absolutnej - jesteś światłem albo światło niszczysz, dwie ścieżki - dwa ich końce; pozwolisz się pochłonąć ciemności albo ona spłonie z tobą.
Opuścił różdżkę, poddając się; co ona wygrała w tym starciu?
Nie wypił eliksiru, chwycił go wprawdzie, lecz skąpił wykonywania zbyt wielu ruchów, oddychał jedynie głęboko, obserwując w milczeniu to, co dla niego przygotowała. Co teraz? Co jeszcze mu dzisiaj udowodni?
Oni mają gorsze uroki - wiedział o tym przecież, ale jednocześnie nie rozumiał, co to tak naprawdę oznacza, bo dotychczas nigdy nie musiał z żadnym z nich skrzyżować różdżki, walcząc o wszystko.
Przegrywając z kretesem.
Trudno powiedzieć, co próbował udowodnić sobie i jej, rozciągając na sznurku wieczności pokonanie krótkiego dystansu do salonu; wciąż targały nim silne emocje, nie mógł zrobić jej nic więcej - niż to. Pozwolił jej więc patrzeć - jak chwieje się, jak fizycznie cierpi, wykonując najdrobniejszy ruch poszatkowanym ciałem.
Opadł ciężko na fotel, gdy w absolutnej ciszy dotarli w końcu do odpowiedniego pokoju; fiolkę z eliksirem położył na stoliku, na wyciągnięcie ręki, lecz wystarczająco daleko, by zaakcentować to, że jej nie przyjmuje (jeszcze nie teraz?). Nie potrzebuje? Poradzi sobie sam?
Z opóźnieniem odnotował fakt, że Tonks zniknęła gdzieś na chwilę - wróciła z jakimiś ubraniami, tak jakby obchodziło go to, że dorobił się kilku kolejnych dziur w swoich własnych.
- Pytałaś… - zachrypnięty głos i zardzewiałe bólem myśli, trudno mu było znaleźć odpowiednie słowa, by przekazać nimi to, co czuł - przecież wiesz. Wiesz, dlaczego. Jak wygląda… co to jest wojna, która niszczy wszystko. Nie... Widziałaś… Sama widziałaś - wojna, która o nic nie pyta, tylko spija, spija krew z bruku ulic, naznaczonego śmiercią. - Uciekliśmy do tego świata - nadążała? On sam gubił się, nie był pewien, do czego zmierza. - Miał być ratunkiem, bezpiecznym p… - przełknął z trudem ślinę; kropelki potu pojawiły się na jego czole, gdy zmusił się, by mówić dalej. - Nie chcę znowu czuć się jak w klatce, nie chce zastanawiać się, czy ktoś dzisiaj nie… - nie chciał - żeby jakiś siedmioletni chłopiec, trzymając w ramionach małego brata, usłyszał dzisiaj, że ich tata nigdy nie wróci.
Nie wytrzymał już dłużej - odchylił głowę, opierając ją na fotelu, pozwalając sobie na odgrodzenie się od drażniącego światła kurtyną powiek.
Nie zostało już w nim nic z wściekłości - czuł tylko pogłębiające się zmęczenie.
Nie wiedział, co ma oznaczać spojrzenie, którym go obdarzyła, jednocześnie kończąc walkę; nie miał też pojęcia, na co miałby być gotowy - i najpewniej nie był, czymkolwiek miałoby być to, z czym przyszłoby mu się zmierzyć. Nie był - stał tutaj nieporadnie trzymając w sztywniejącej bólem dłoni różdżkę, która zdradzała go raz za razem. Zakrwawiony dowód na to, że o prawdziwej magii nie ma najmniejszego pojęcia - mógł ścierać się z rówieśnikami w replikach pojedynków, całkiem nieźle radząc sobie z zaklęciami, które nie wymagały zbyt wielu umiejętności; ale gdy przyszło mu się zmierzyć z nią, pozostało mu już tylko przyjmować każde kolejne uderzenie magii, również tej jeszcze mu nieznanej, tej niebezpieczniej (lamino wciąż dźwięczało w pamięci, skorelowane z bólem, który pojawił się chwilę później).
Podskórnie czuł, że te pytania znaczą więcej, niż pozornie mogłoby się wydawać; i ona, zadając je, celebrowała tę chwilę powagą, namaszczała ciężarem odpowiedzialności. Może dlatego milczał, nie pozwalając sobie na gwałtowną reakcję; milczał, szukając odpowiedzi.
Nie chciał być już dłużej cieniem, który nie pozostawi po sobie żadnego śladu bytności; nic nie znaczyć, przemykać przez życie po cichu, ostrożnie, troszcząc się jedynie o samego siebie - za bardzo zależało mu na bliskich mu osobach, które - choć potrafiły się bronić same lepiej niż on - wciąż pozostawały narażone na zbyt wiele niebezpieczeństw, by mógł to ignorować.
Może w świecie czerni i bieli coraz mniej było miejsca na szarości.
Ogień nie rzuca cieni w ciemności absolutnej - jesteś światłem albo światło niszczysz, dwie ścieżki - dwa ich końce; pozwolisz się pochłonąć ciemności albo ona spłonie z tobą.
Opuścił różdżkę, poddając się; co ona wygrała w tym starciu?
Nie wypił eliksiru, chwycił go wprawdzie, lecz skąpił wykonywania zbyt wielu ruchów, oddychał jedynie głęboko, obserwując w milczeniu to, co dla niego przygotowała. Co teraz? Co jeszcze mu dzisiaj udowodni?
Oni mają gorsze uroki - wiedział o tym przecież, ale jednocześnie nie rozumiał, co to tak naprawdę oznacza, bo dotychczas nigdy nie musiał z żadnym z nich skrzyżować różdżki, walcząc o wszystko.
Przegrywając z kretesem.
Trudno powiedzieć, co próbował udowodnić sobie i jej, rozciągając na sznurku wieczności pokonanie krótkiego dystansu do salonu; wciąż targały nim silne emocje, nie mógł zrobić jej nic więcej - niż to. Pozwolił jej więc patrzeć - jak chwieje się, jak fizycznie cierpi, wykonując najdrobniejszy ruch poszatkowanym ciałem.
Opadł ciężko na fotel, gdy w absolutnej ciszy dotarli w końcu do odpowiedniego pokoju; fiolkę z eliksirem położył na stoliku, na wyciągnięcie ręki, lecz wystarczająco daleko, by zaakcentować to, że jej nie przyjmuje (jeszcze nie teraz?). Nie potrzebuje? Poradzi sobie sam?
Z opóźnieniem odnotował fakt, że Tonks zniknęła gdzieś na chwilę - wróciła z jakimiś ubraniami, tak jakby obchodziło go to, że dorobił się kilku kolejnych dziur w swoich własnych.
- Pytałaś… - zachrypnięty głos i zardzewiałe bólem myśli, trudno mu było znaleźć odpowiednie słowa, by przekazać nimi to, co czuł - przecież wiesz. Wiesz, dlaczego. Jak wygląda… co to jest wojna, która niszczy wszystko. Nie... Widziałaś… Sama widziałaś - wojna, która o nic nie pyta, tylko spija, spija krew z bruku ulic, naznaczonego śmiercią. - Uciekliśmy do tego świata - nadążała? On sam gubił się, nie był pewien, do czego zmierza. - Miał być ratunkiem, bezpiecznym p… - przełknął z trudem ślinę; kropelki potu pojawiły się na jego czole, gdy zmusił się, by mówić dalej. - Nie chcę znowu czuć się jak w klatce, nie chce zastanawiać się, czy ktoś dzisiaj nie… - nie chciał - żeby jakiś siedmioletni chłopiec, trzymając w ramionach małego brata, usłyszał dzisiaj, że ich tata nigdy nie wróci.
Nie wytrzymał już dłużej - odchylił głowę, opierając ją na fotelu, pozwalając sobie na odgrodzenie się od drażniącego światła kurtyną powiek.
Nie zostało już w nim nic z wściekłości - czuł tylko pogłębiające się zmęczenie.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedziała, że nie ma z nią szans. Była tego pewna. Od kwietnia, od Złotej Wieży skupiała się całkowicie na rozwoju własnych umiejętności. Na tym, by nigdy więcej nie czuć się słabą, czy bezsilną. Paradoksalnie jednak im silniejsza była, tym bardziej czuła się słaba i samotna. Ale nie przestawała iść dalej, naprzód. W jednym znanym sobie kierunku. Oddała serce, to zostało strzaskane. Oddała duszę, tą zapłaciła za nadzieję lepszego świata. Tylko ciało i myśli nadal pozostawały jej. Wiedziała, że będzie musiała podjąć wiele ciężkich decyzji. Nie było łatwo patrzeć na to, jak się wykrwawia. Ale teraz dokładnie rozumiała, czemu Skamander kiedyś kazał jej walczyć z samym sobą. Dzisiaj ona pokazywała jemu, jak szybko ktoś może rzucić go na kolana. A nie sięgnęła po mocniejsze uroki. Nie sięgnęła po Bombardę nie chcąc rozwalać całkowicie ogródka w którym stali. Nie musiała pozbawiać go przytomności by zrozumiał, co miała mu do przekazania. Poczuła już na swojej skórze jakie to uczucie, gdy bezskutecznie, szaleńczo wręcz próbujesz zrobić cokolwiek, a nie jesteś w stanie tak naprawdę nic. Wybrała swoją drogę, wiedziała jaki będzie jej koniec. Zmieniła zawód by móc szybko i równomiernie się rozwijać.
Nie wypił eliksiru, nie zapytała dlaczego. Nie ponaglała go jeszcze. Wsadzając dłonie w kieszenie płaszcza ze spokojem obserwowała jak wchodzi do domu chwiejąc się na nogach, jak cierpi z każdym krokiem. Zacisnęła lekko usta, ale pozwoliła mu na to. Weszła jako druga, zamykając za sobą drzwi na zasuwkę. Ściągnęła ramion płaszcz i rzuciła go na kanapę. Biała koszula jak zwykle wciśnięta była w ciemne spodnie. Zniknęła na chwilę w pokoju Gabriela wracając z kilkoma ubraniami, które rzuciła na oparcie fotela, na którym siedział. Ułożyła dłoń na biodrze słuchając jego słów, nie siadając jeszcze.
- Nie, Keaton. Ja zawsze biegłam, ale nigdy nie uciekałam. - nie zgodziła się z nim. Burza przeszła, po niej przyszedł spokój. Należała do obu światów. Wychowała się w pierwszym, choć od samego początku wiadomym było, że to drugi ją wybrał. Nie rozdzielała ich, nie uważała jednego za lepszy. Ale miał rację, wiedziała jak wygląda wojna. Ta jednak była inna. Ta dopiero nabierała większego tempa. W tej przeciwnicy również nie mieli żadnych skrupułów, choć teraz, teraz został już tylko jeden. Największy i najgorszy.
Voldemort, samozwańczy lord.
- ...umrze? - dokończyła za niego, zwyczajnie, prosto, szczerze.Nie dało się wiecznie uciekać przed prawdą. Ta w końcu doganiała każdego, jakby potrafiąc biec niezaprzeczenie szybciej, niż zwykłe, ludzkie nogi. Błękitne tęczówki lustrowały go uważnie. Obserwowała jak męczy się każdym słowem, jak krople potu wstępując na jego czoło. Pacan - przeszło przez jej głowę, gdy zacisnęła mocniej usta, a bystre tęczówki przesuwały się po przystojnej, młodej twarzy. - Więc robisz to dla siebie? Dla spokoju własnych myśli i własnego ducha? - puściła kolejne pytania odwróciła się na pięcie, przemykając swobodnie do kuchni. Zrzuciła po drodze buty, przemierzając już znajome rejony na boso. Lubiła czuć pod stopami strukturę podłogi. Wróciła z czystym niewielkim ręcznikiem i miską pełną letniej wody w której ją zanurzyła i wycisnęła. Złożyła ją spokojnie i otarła jego czoło, zostawiając na nim. Schyliła się do stolika i odkorkowała fiolkę, ujmując lekko jego twarz.
- Dalej, Burroughs. - powiedziała spokojnym głosem, spoglądając na niego z góry, kciuk przejechał spokojnie po kościstym policzku. - Nie każ mi wlewać ci go siłą. Nie zamierzam przyjmować skarg od wzdychających Pasażerek za blizny na wielbionym ciele. - wetknęła mu eliksir w rękę i spojrzała na niego oczekująco z góry. Nie żartowała, choć jej spojrzenie posiadało w sobie coś z surowości. Coś, czemu nie powinien się sprzeciwiać.
- Nie każ mi też siłą cię przebierać. Choć to mogłaby być ciekawe.- dodała klepiąc go lekko w policzek i odsuwając się. - Zbierz myśli, Keat. Zastanów się co chcesz robić i po co. - powiedziała, odsuwając się i znów ruszając do kuchni. Zostawiła go samego, by mógł zebrać myśli i pomyśleć. Dźwięk krzątania się w kuchni już po chwili musiał dojść do jego uszu. Wspinała się na palce sięgając po kubki i wstawiała wodę. Kilka dobrych minut, tyle jej zajęło, nim wróciła z talerzem na którym leżały dwie proste kanapki z serem, szynką i pomidorem. Chwilę później przyniosła parujące kubki. - Zjedz to i mów. - poleciła spokojnie. Nie prosiła, bardziej wydawała polecenie. Sama nie zorientowała się, kiedy te weszły w jej nawyk. Kiedy ton głosu zmienił się lekko. W którym dokładnie momencie? Sama odpięła pas z nakładką, odkładając go na stolik. Płaszcz leżał niezmiennie na kanapie. Podwinęła rękawy koszuli, na kilka chwil zapominając o brzydkich nierównych bliznach, ciągnących się przez ręce. W końcu ona sama na niej zasiadła, podciągając na nią jedną nogę, na której oparła brodę.. Czekała, nadal zastanawiając się nad tym, co zrobić. Musiała mieć pewność, że zrozumie poziom niebezpieczeństwa. Że nie robi tego dla zabicia czasu, ot nowy pomysł, dawka adrenaliny, sprawdzenie własnej żywotność.
Nie wypił eliksiru, nie zapytała dlaczego. Nie ponaglała go jeszcze. Wsadzając dłonie w kieszenie płaszcza ze spokojem obserwowała jak wchodzi do domu chwiejąc się na nogach, jak cierpi z każdym krokiem. Zacisnęła lekko usta, ale pozwoliła mu na to. Weszła jako druga, zamykając za sobą drzwi na zasuwkę. Ściągnęła ramion płaszcz i rzuciła go na kanapę. Biała koszula jak zwykle wciśnięta była w ciemne spodnie. Zniknęła na chwilę w pokoju Gabriela wracając z kilkoma ubraniami, które rzuciła na oparcie fotela, na którym siedział. Ułożyła dłoń na biodrze słuchając jego słów, nie siadając jeszcze.
- Nie, Keaton. Ja zawsze biegłam, ale nigdy nie uciekałam. - nie zgodziła się z nim. Burza przeszła, po niej przyszedł spokój. Należała do obu światów. Wychowała się w pierwszym, choć od samego początku wiadomym było, że to drugi ją wybrał. Nie rozdzielała ich, nie uważała jednego za lepszy. Ale miał rację, wiedziała jak wygląda wojna. Ta jednak była inna. Ta dopiero nabierała większego tempa. W tej przeciwnicy również nie mieli żadnych skrupułów, choć teraz, teraz został już tylko jeden. Największy i najgorszy.
Voldemort, samozwańczy lord.
- ...umrze? - dokończyła za niego, zwyczajnie, prosto, szczerze.Nie dało się wiecznie uciekać przed prawdą. Ta w końcu doganiała każdego, jakby potrafiąc biec niezaprzeczenie szybciej, niż zwykłe, ludzkie nogi. Błękitne tęczówki lustrowały go uważnie. Obserwowała jak męczy się każdym słowem, jak krople potu wstępując na jego czoło. Pacan - przeszło przez jej głowę, gdy zacisnęła mocniej usta, a bystre tęczówki przesuwały się po przystojnej, młodej twarzy. - Więc robisz to dla siebie? Dla spokoju własnych myśli i własnego ducha? - puściła kolejne pytania odwróciła się na pięcie, przemykając swobodnie do kuchni. Zrzuciła po drodze buty, przemierzając już znajome rejony na boso. Lubiła czuć pod stopami strukturę podłogi. Wróciła z czystym niewielkim ręcznikiem i miską pełną letniej wody w której ją zanurzyła i wycisnęła. Złożyła ją spokojnie i otarła jego czoło, zostawiając na nim. Schyliła się do stolika i odkorkowała fiolkę, ujmując lekko jego twarz.
- Dalej, Burroughs. - powiedziała spokojnym głosem, spoglądając na niego z góry, kciuk przejechał spokojnie po kościstym policzku. - Nie każ mi wlewać ci go siłą. Nie zamierzam przyjmować skarg od wzdychających Pasażerek za blizny na wielbionym ciele. - wetknęła mu eliksir w rękę i spojrzała na niego oczekująco z góry. Nie żartowała, choć jej spojrzenie posiadało w sobie coś z surowości. Coś, czemu nie powinien się sprzeciwiać.
- Nie każ mi też siłą cię przebierać. Choć to mogłaby być ciekawe.- dodała klepiąc go lekko w policzek i odsuwając się. - Zbierz myśli, Keat. Zastanów się co chcesz robić i po co. - powiedziała, odsuwając się i znów ruszając do kuchni. Zostawiła go samego, by mógł zebrać myśli i pomyśleć. Dźwięk krzątania się w kuchni już po chwili musiał dojść do jego uszu. Wspinała się na palce sięgając po kubki i wstawiała wodę. Kilka dobrych minut, tyle jej zajęło, nim wróciła z talerzem na którym leżały dwie proste kanapki z serem, szynką i pomidorem. Chwilę później przyniosła parujące kubki. - Zjedz to i mów. - poleciła spokojnie. Nie prosiła, bardziej wydawała polecenie. Sama nie zorientowała się, kiedy te weszły w jej nawyk. Kiedy ton głosu zmienił się lekko. W którym dokładnie momencie? Sama odpięła pas z nakładką, odkładając go na stolik. Płaszcz leżał niezmiennie na kanapie. Podwinęła rękawy koszuli, na kilka chwil zapominając o brzydkich nierównych bliznach, ciągnących się przez ręce. W końcu ona sama na niej zasiadła, podciągając na nią jedną nogę, na której oparła brodę.. Czekała, nadal zastanawiając się nad tym, co zrobić. Musiała mieć pewność, że zrozumie poziom niebezpieczeństwa. Że nie robi tego dla zabicia czasu, ot nowy pomysł, dawka adrenaliny, sprawdzenie własnej żywotność.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Powodu tej przegranej upatrywał się wyłącznie we własnej słabości - nie umknęło jednak jego uwadze to, że Tonks bez większego wysiłku posyłała w jego stronę popisowe zaklęcia, różdżkę trzymając w dłoni pewnie, wykonując bez wątpienia wielokrotnie powtarzane ruchy nadgarstkiem. Kolejne zgrabne półkole, kolejna wypowiedziana bez impulsu zawahania inkantacja - to musiał być efekt wykuty żmudną praktyką.
Dysproporcja pomiędzy ich umiejętnościami była ogromna - a ona przecież mogła na ten moment nazwać się jedynie kursantką, zgłębiającą arkana wiedzy potrzebnej do tego, by mierzyć się z czarnoksiężnikami potężniejszymi i od niej.
Jaka więc z kolei jego dzieliła od nich przepaść?
To jedno pytanie wracało wraz z każdym przyszpilającym go do bólu oddechem - jak niewiele dzieli go tak naprawdę od śmierci? No właśnie - jak?
Jak skrajnie bezmyślnym był, wierząc w to, że może cokolwiek zdziałać? On - i ci, za którymi podążał, tłumiąc w sobie gorzkie refleksje w chwilach opamiętania.
Ciężkie myśli i spojrzenie ważące zbyt wiele, z trudem wodził nim za jej sylwetką, miał wrażenie, że wyczerpuje go nawet przesunięcie gałek ocznych ledwie o długość paznokcia. Lecz wykrzesał z siebie tyle energii i uwagi, by przyswoić słowa Tonks. Nie miał jednak siły prostować opacznie zrozumianej przez nią wypowiedzi - cud, że udało jej się z tych strzępów zlepić względną całość. Fakt, iż mówiąc o uciekaniu, odnosił się wyłącznie do swojej rodziny, niewiele przecież zmieniał.
Może dla niej było coś uwłaczającego w myśli, że ucieczka to jedno z dostępnych rozwiązań, ale on chyba tego tak nie postrzegał - co innego mieli robić, kiedy świat spopielał się w ich dłoniach? Kiedy goniła ich przeszłość, o której chcieli zapomnieć? Nie zostało im wiele - tylko nadzieja, że mogą przeczekać zawieruchę w cichym mieszkaniu w dokach. Ucieczka niczego przecież nie kończy, to akt zmiany, po którym nastąpić musi ciąg dalszy. W ich przypadku - nieznane. Czy coś takiego nie wymaga choć zalążka kiełkującej w sercu odwagi? Wychodził z założenia, że rzeczywistość jest symfonią względności, a świadomość relatywizmu postrzegania poszczególnych zachowań podstawą, by w ogóle oceniać. Kogokolwiek.
- I dokąd zmierzasz, Justine, biegniesz już przecież tak długo - przed siebie? - a może krążysz w pętli, która nie ma końca, nie ma celu?
Może powinna wyrwać się z tego schematu, uciec przed tym, czego nie może zostawić za sobą, poszukać nowego początku?
- Umrze - powtórzył za nią, równie beznamiętnie, po chwili dodając do myśli szerszy kontekst - dla innych albo dla samego siebie. Wojna zabija na wiele sposobów, zabija człowieczeństwo - tworzy z niektórych ludzi wydmuszki bez emocji.
- Robię… co jak tak właściwie robię, Tonks? Nie robię niemal niczego, nie chcę wdawać się w szczegóły, jestem im winny milczenie, ale… to tylko krzyki. Puste, bez treści. Nie niosą za sobą niczego więcej, nic się nie zmieniło, a krzyczymy przecież tak głośno - świat jest więc głuchy? Dlaczego garstka fanatyków może więcej niż dziesiątkujący ich liczebnie ludzie? Za późno już na zmiany? Większość czarodziejów pogodziła się z tym wszystkim? - pytanie trafiło na podatny grunt, na chwilę niemal zapomniał o bólu, o tym przytwierdzającym go do fotela zmęczeniu. - Czy… ty się pogodziłaś? Mógłbym… mógłbym cię wprowadzić - zawahał się tylko chwilę, mógł sobie pozwolić na skąpienie zaufania innym, ale nie jej, znał przecież Tonks wystarczająco dobrze, nawet jeśli nie potrafiłby powiedzieć, jaki kolor należy do jej ulubionych, ani kiedy ostatnio roześmiała się szczerze, beztrosko, to doskonale wiedział, kim jest - jakim człowiekiem. - Przydałby się ktoś, kogo interesowałyby również działania wykraczające poza organizację demonstracji… - przydałby się auror - z jej wiedzą, doświadczeniem i umiejętnościami.
Przycisnął do czoła ręcznik, który mu podała, po raz kolejny pomijając podziękowania, winien był je już za otrzymany eliksir, ale coś nie pozwalało mu okazać wdzięczności, wciąż za bardzo czuł się sfrustrowany jej popisem w ogrodzie; pogruchotane ego dawało o sobie znać.
Rozproszyła go dotykiem, za którym nie stała żadna intencja mająca zburzyć granice intymności, wiedział to, ale jego palce same zaczepiły się o przedramię Tonks. Zostań. Czemu nie mogła po prostu przerwać tej gonitwy, zatrzymać się przy nim na dłużej, nie potrzebował od niej przecież niczego - tylko obecności.
Miał jednak dość tego stanu - tym razem - znowu? - wykonał jej polecenie w milczeniu, a przyjemne ciepło spłynęło w dół krtani. Podobne ciepło pozostawił po sobie ślad kciuka muskający jego policzek? Może. Prawdopodobnie nie - nie przekona się, uczucie umknęło równie szybko jak ona sama; gdy wypił cierpką ciecz, znowu gdzieś zniknęła.
Eliksir, natomiast, działał powoli, wsączając w niego siły stopniowo; zrzucił z siebie kurtkę, całą mokrą, ślizgającą się w dłoniach czerwienią krwi. Ale gdy skontrolował stan skóry, okazało się, że rany cięte zdążyła już zasklepić magia. Wkrótce do odzienia wierzchniego dołączyła koszula; nim narzucił na siebie tę od niej, starł smugi posoki z płótna ciała, nie chciał pobrudzić ubrania, które mu przyniosła.
I znowu - sceneria zmieniła się.
Skrzyżowali ze sobą wzrok po raz kolejny, ale teraz dzielił ich dystans połowy pokoju (i sterta przygotowanego jedzenia). Zabarwienie emocjonalne nie miało w sobie już nic z tego, co wcześniej. Westchnął tylko ciężko, pochylając się w jej stronę. Niech przestanie nad nim górować, nakazując mu cokolwiek - niech będzie na równi, odsłoni się tak samo jak on.
- Daj spokój, to poczeka - uciął ten temat, nie był teraz w stanie niczego przełknąć, jedyny głód, jaki czuł, to głód informacji. Nie skończyli przecież jeszcze karmić się pytaniami. Wciąż czekał, aż zaspokoi jego ciekawość - on też miał wiele pytań, na które usilnie potrzebował poznać odpowiedzieć. - Tak zaciekle powracasz do motywacji. Jeśli chcesz wierzyć, że robię to po to, żeby spać spokojnie, masz do tego prawo - pewnie nawet nie mija się to z prawdą.
Bardziej niż dlaczego liczyło się dla niego jak. I czy skutecznie.
Dysproporcja pomiędzy ich umiejętnościami była ogromna - a ona przecież mogła na ten moment nazwać się jedynie kursantką, zgłębiającą arkana wiedzy potrzebnej do tego, by mierzyć się z czarnoksiężnikami potężniejszymi i od niej.
Jaka więc z kolei jego dzieliła od nich przepaść?
To jedno pytanie wracało wraz z każdym przyszpilającym go do bólu oddechem - jak niewiele dzieli go tak naprawdę od śmierci? No właśnie - jak?
Jak skrajnie bezmyślnym był, wierząc w to, że może cokolwiek zdziałać? On - i ci, za którymi podążał, tłumiąc w sobie gorzkie refleksje w chwilach opamiętania.
Ciężkie myśli i spojrzenie ważące zbyt wiele, z trudem wodził nim za jej sylwetką, miał wrażenie, że wyczerpuje go nawet przesunięcie gałek ocznych ledwie o długość paznokcia. Lecz wykrzesał z siebie tyle energii i uwagi, by przyswoić słowa Tonks. Nie miał jednak siły prostować opacznie zrozumianej przez nią wypowiedzi - cud, że udało jej się z tych strzępów zlepić względną całość. Fakt, iż mówiąc o uciekaniu, odnosił się wyłącznie do swojej rodziny, niewiele przecież zmieniał.
Może dla niej było coś uwłaczającego w myśli, że ucieczka to jedno z dostępnych rozwiązań, ale on chyba tego tak nie postrzegał - co innego mieli robić, kiedy świat spopielał się w ich dłoniach? Kiedy goniła ich przeszłość, o której chcieli zapomnieć? Nie zostało im wiele - tylko nadzieja, że mogą przeczekać zawieruchę w cichym mieszkaniu w dokach. Ucieczka niczego przecież nie kończy, to akt zmiany, po którym nastąpić musi ciąg dalszy. W ich przypadku - nieznane. Czy coś takiego nie wymaga choć zalążka kiełkującej w sercu odwagi? Wychodził z założenia, że rzeczywistość jest symfonią względności, a świadomość relatywizmu postrzegania poszczególnych zachowań podstawą, by w ogóle oceniać. Kogokolwiek.
- I dokąd zmierzasz, Justine, biegniesz już przecież tak długo - przed siebie? - a może krążysz w pętli, która nie ma końca, nie ma celu?
Może powinna wyrwać się z tego schematu, uciec przed tym, czego nie może zostawić za sobą, poszukać nowego początku?
- Umrze - powtórzył za nią, równie beznamiętnie, po chwili dodając do myśli szerszy kontekst - dla innych albo dla samego siebie. Wojna zabija na wiele sposobów, zabija człowieczeństwo - tworzy z niektórych ludzi wydmuszki bez emocji.
- Robię… co jak tak właściwie robię, Tonks? Nie robię niemal niczego, nie chcę wdawać się w szczegóły, jestem im winny milczenie, ale… to tylko krzyki. Puste, bez treści. Nie niosą za sobą niczego więcej, nic się nie zmieniło, a krzyczymy przecież tak głośno - świat jest więc głuchy? Dlaczego garstka fanatyków może więcej niż dziesiątkujący ich liczebnie ludzie? Za późno już na zmiany? Większość czarodziejów pogodziła się z tym wszystkim? - pytanie trafiło na podatny grunt, na chwilę niemal zapomniał o bólu, o tym przytwierdzającym go do fotela zmęczeniu. - Czy… ty się pogodziłaś? Mógłbym… mógłbym cię wprowadzić - zawahał się tylko chwilę, mógł sobie pozwolić na skąpienie zaufania innym, ale nie jej, znał przecież Tonks wystarczająco dobrze, nawet jeśli nie potrafiłby powiedzieć, jaki kolor należy do jej ulubionych, ani kiedy ostatnio roześmiała się szczerze, beztrosko, to doskonale wiedział, kim jest - jakim człowiekiem. - Przydałby się ktoś, kogo interesowałyby również działania wykraczające poza organizację demonstracji… - przydałby się auror - z jej wiedzą, doświadczeniem i umiejętnościami.
Przycisnął do czoła ręcznik, który mu podała, po raz kolejny pomijając podziękowania, winien był je już za otrzymany eliksir, ale coś nie pozwalało mu okazać wdzięczności, wciąż za bardzo czuł się sfrustrowany jej popisem w ogrodzie; pogruchotane ego dawało o sobie znać.
Rozproszyła go dotykiem, za którym nie stała żadna intencja mająca zburzyć granice intymności, wiedział to, ale jego palce same zaczepiły się o przedramię Tonks. Zostań. Czemu nie mogła po prostu przerwać tej gonitwy, zatrzymać się przy nim na dłużej, nie potrzebował od niej przecież niczego - tylko obecności.
Miał jednak dość tego stanu - tym razem - znowu? - wykonał jej polecenie w milczeniu, a przyjemne ciepło spłynęło w dół krtani. Podobne ciepło pozostawił po sobie ślad kciuka muskający jego policzek? Może. Prawdopodobnie nie - nie przekona się, uczucie umknęło równie szybko jak ona sama; gdy wypił cierpką ciecz, znowu gdzieś zniknęła.
Eliksir, natomiast, działał powoli, wsączając w niego siły stopniowo; zrzucił z siebie kurtkę, całą mokrą, ślizgającą się w dłoniach czerwienią krwi. Ale gdy skontrolował stan skóry, okazało się, że rany cięte zdążyła już zasklepić magia. Wkrótce do odzienia wierzchniego dołączyła koszula; nim narzucił na siebie tę od niej, starł smugi posoki z płótna ciała, nie chciał pobrudzić ubrania, które mu przyniosła.
I znowu - sceneria zmieniła się.
Skrzyżowali ze sobą wzrok po raz kolejny, ale teraz dzielił ich dystans połowy pokoju (i sterta przygotowanego jedzenia). Zabarwienie emocjonalne nie miało w sobie już nic z tego, co wcześniej. Westchnął tylko ciężko, pochylając się w jej stronę. Niech przestanie nad nim górować, nakazując mu cokolwiek - niech będzie na równi, odsłoni się tak samo jak on.
- Daj spokój, to poczeka - uciął ten temat, nie był teraz w stanie niczego przełknąć, jedyny głód, jaki czuł, to głód informacji. Nie skończyli przecież jeszcze karmić się pytaniami. Wciąż czekał, aż zaspokoi jego ciekawość - on też miał wiele pytań, na które usilnie potrzebował poznać odpowiedzieć. - Tak zaciekle powracasz do motywacji. Jeśli chcesz wierzyć, że robię to po to, żeby spać spokojnie, masz do tego prawo - pewnie nawet nie mija się to z prawdą.
Bardziej niż dlaczego liczyło się dla niego jak. I czy skutecznie.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedziała, że wygra. To było pewne od samego początku. Oddała się całkowicie treningom, jej dnie skupiały się wokół kursu i Zakonu, nie pamiętała kiedy ostatnio naprawdę wzięła oddech. Nie pamiętała kiedy śmiała się szczerze, kiedy nie wypatrywała niebezpieczeństwa za rogiem. To wszystko zdawąło się odległe o wieku, jak nie więcej. Wiedziała też, że ona była już niebezpieczna, zwłaszcza dlatego, ze prawdziwa trudność polegała w zabiciu jej. Może i była szlamem, ale niezmiennie przyklejała się do butów, ciężka do zdarcia. Wszystko co przeszła, wszystko, co przeżyła, sprawiło że stała się silniejsza, bardziej zmotywowana, lepiej panująca nad czarami i nad własnymi emocjami. Zapłaciła za to - wiedziała o tym też. Ale wybrała już swoją ścieżkę.
Uśmiechnęła się łagodnie na jego pierwsze pytanie. Ale nie odpowiedziała? Dokąd biegła? Jej droga nie miała celu, jednej drogi, po której szła. Wiedziała tylko jedno. Jej droga mogła mieć tylko jeden koniec. Przysięgała walczyć, aż do ostatniej kropli krwi. Słowa przysięgi zdawały się wyryte w pociągłych bliznach na jej dłoniach. Skrywała je pod materiałem koszul zapisanych przy nadgarstku, ale nie ukrywała pod bandażami. Były znakiem, były jej przysięgą, były jej tajemnicą. Tylko ona wiedziała ile zapłaciła tego dnia, na ganku jeszcze nieodbudowanej Starej Chaty. Tylko ona wiedziała co tam przeżyła, widziała burzący się dom rodzinny pod mocą jej własnego zaklęcia, słyszała bolesne krzyki rodziny torturowanej przez nich, wiła się pod Crucio i unikała śmiertelnych zaklęć przesiąkniętych czarną magią które rzucała siostra. Widziała martw ciała swoich przyjaciół. Topielców, sinych z otwartymi oczami wpatrującymi się w bezkresne niebo. I w końcu pamiętała ich. Jego spojrzenie i płacz Freddiego i Margie, gdy wychodziła za drzwi domu z niebieskimi drzwiami, by znów stanąć do walki. Pamiętała też dźwięk skapującej krwi. Jej krwi, do metalowego naczynia. A najwyraźniej bębnił jej w uszach dźwięk słów Garretta to dopiero początek, Tonks - z każdym dniem przekonywała się, że miał rację.
Obserwowała go z nieprzenikniona twarzą z góry, słuchając słów, które wypowiadał z trudem. Badała jego twarz, zagłębiała się w oczy sprawdzając szczerość. Pozwoliła mu, by sam doszedł do tego, co robił. By zrozumiał dlaczego była tak wściekła. Pozwalała, by zadane pytania pozostały bez odpowiedzi - na razie. Dopiero propozycja, która padła uniosła jej brew ku górze. Bystre, jasne spojrzenie nie odsunęło się od jego twarzy. Kolejne słowa sprawiły, że wypuściła z płuc powietrze. Nie uzyskał jednak odpowiedzi. Jeszcze nie teraz. Znalazła się przy nim, ledwie na chwile, nie zerkając na dłoń, która zacisnęła się na jej przedramieniu zadowolona, że spełnił jej prośbę. Dotyk trwał jedynie chwile, tylko tyle, albo aż. Po którym zniknęła krzątając się w kuchni. Pozwalając by doprowadził się do porządku i zebrał własne myśli. Potrzebowała, gdy myślał trzeźwo. Sama nadal się wahała. To była ciężka droga. Tylko co mogła go z niej zawrócić? I czy mogła wziąć kolejne istnienie na własne barki? Odpowiadała już za tak wiele, niezmiennie obawiając się o wszystkich i o każdego z osobna. Nie chciała by ktoś nie powrócił do domu. Nie chciała, by ktoś zmuszony był kłamać najbliższym. Tylko co, jeśli nie dało się go już nawrócić? Namówić, by odpuścił sobie? Powinna zostawić go i pozwolił, by przekonał się na własnej skórze? Nie mogła, wiedziała, że nie. Wzruszyła lekko ramionami, gdy odmówił jedzenia.
- Straciłeś dużo krwi, powinieneś zjeść jeśli chcesz uniknąć zawrotów głowy. Jeśli nie chleb, to chociaż to. - sięgnęła do kieszeni płaszcza i rzuciła na stolik tabliczkę czekolady. - Ja nie zamierzam głodować. - stwierdziła po chwili sięgając po kawałek chleba. Była głodna, straciła dużo energii, zarówno podczas walki jak i przez cały dzień w Ministerstwie. Wgryzła się właśnie w chleb, gdy odezwał się ponownie. Zamarła w pół gestu, z zębami na kanapce, marszcząc brwi. Ugryzła go i uniosła palec do góry, pozwalając sobie przełknąć kęs. Westchnęła lekko. - Bo motyw jest ważny. - stwierdziła prostolinijnie. Wzięła kolejny kęs kanapki i oparła się o kanapę. - Jeśli robisz to tylko po to, by poprawić sobie samopoczucie, nie pomogę ci i nie zatrzymam cię. - zawyrokowała spokojnie, wgryzła raz jeszcze. Nawet nie zdawała sobie sprawy jak głodna była. Jej wzrok na chwile zawisł na kominku na przeciw. Na nim stały zdjęcia, różne, jedno zatrzymało jej wzrok na dłużej. Przedstawiało roześmianą matkę i ojca a między nimi małego Michaela. - Jeśli to nie zapychanie własnego ego, jeśli naprawdę chcesz zmiany, jeśli nie godzisz się na to, jak jest, jeśli jesteś w stanie położyć na szali własne życie dla nadziei, czasem jedynie nikłej szansy, że wiele istnień, albo jedna jednostka, wyjdą z tego cało, wtedy… - spojrzała znów na niego, odrzucając niedojedzoną kanapkę na talerz. Wytarła dłonie o spodnie.Nie chciała tego dla niego. Nie chciała tego dla nikogo. Gdyby nie to, co dzisiaj zobaczyła prawdopodobnie nie zająknęła się słowem. Ale wiedziała jaki był… nie do zatrzymania. Tym razem zdawał się chcieć zrobić różnicę. musiała mieć jednak pewność. Musiała też wiedzieć, że nie robi tego, by zostać bohaterem. Oni, nie mieli imion i nazwisk. - wtedy wszystko się zmieni. - zakończyła, unosząc dłonie by założyć jasne kosmyki za uszy. Jasne tęczówki znów zawiesiły się na nim. Byli cichymi bohaterami? Chyba nie nimi, skoro tyle razy zawiedli. Może starali się nimi być. Nie szukając glorii i chwały. Nader wszystko byli jedynie ludźmi, targanymi emocjami, słabościami i ciągotami z którymi walczyli niezmiennie i codziennie. - Wtedy opowiem ci o tym, czym zajmuję się ja. - zakończyła, sięgając po kubek z kawą. Ta nie była już gorąca - nie lubiła gorącej kawy. Uniosła ją do usta i upiła z niej trochę. Pozwalając by zastanowił się nad odpowiedzią.
Uśmiechnęła się łagodnie na jego pierwsze pytanie. Ale nie odpowiedziała? Dokąd biegła? Jej droga nie miała celu, jednej drogi, po której szła. Wiedziała tylko jedno. Jej droga mogła mieć tylko jeden koniec. Przysięgała walczyć, aż do ostatniej kropli krwi. Słowa przysięgi zdawały się wyryte w pociągłych bliznach na jej dłoniach. Skrywała je pod materiałem koszul zapisanych przy nadgarstku, ale nie ukrywała pod bandażami. Były znakiem, były jej przysięgą, były jej tajemnicą. Tylko ona wiedziała ile zapłaciła tego dnia, na ganku jeszcze nieodbudowanej Starej Chaty. Tylko ona wiedziała co tam przeżyła, widziała burzący się dom rodzinny pod mocą jej własnego zaklęcia, słyszała bolesne krzyki rodziny torturowanej przez nich, wiła się pod Crucio i unikała śmiertelnych zaklęć przesiąkniętych czarną magią które rzucała siostra. Widziała martw ciała swoich przyjaciół. Topielców, sinych z otwartymi oczami wpatrującymi się w bezkresne niebo. I w końcu pamiętała ich. Jego spojrzenie i płacz Freddiego i Margie, gdy wychodziła za drzwi domu z niebieskimi drzwiami, by znów stanąć do walki. Pamiętała też dźwięk skapującej krwi. Jej krwi, do metalowego naczynia. A najwyraźniej bębnił jej w uszach dźwięk słów Garretta to dopiero początek, Tonks - z każdym dniem przekonywała się, że miał rację.
Obserwowała go z nieprzenikniona twarzą z góry, słuchając słów, które wypowiadał z trudem. Badała jego twarz, zagłębiała się w oczy sprawdzając szczerość. Pozwoliła mu, by sam doszedł do tego, co robił. By zrozumiał dlaczego była tak wściekła. Pozwalała, by zadane pytania pozostały bez odpowiedzi - na razie. Dopiero propozycja, która padła uniosła jej brew ku górze. Bystre, jasne spojrzenie nie odsunęło się od jego twarzy. Kolejne słowa sprawiły, że wypuściła z płuc powietrze. Nie uzyskał jednak odpowiedzi. Jeszcze nie teraz. Znalazła się przy nim, ledwie na chwile, nie zerkając na dłoń, która zacisnęła się na jej przedramieniu zadowolona, że spełnił jej prośbę. Dotyk trwał jedynie chwile, tylko tyle, albo aż. Po którym zniknęła krzątając się w kuchni. Pozwalając by doprowadził się do porządku i zebrał własne myśli. Potrzebowała, gdy myślał trzeźwo. Sama nadal się wahała. To była ciężka droga. Tylko co mogła go z niej zawrócić? I czy mogła wziąć kolejne istnienie na własne barki? Odpowiadała już za tak wiele, niezmiennie obawiając się o wszystkich i o każdego z osobna. Nie chciała by ktoś nie powrócił do domu. Nie chciała, by ktoś zmuszony był kłamać najbliższym. Tylko co, jeśli nie dało się go już nawrócić? Namówić, by odpuścił sobie? Powinna zostawić go i pozwolił, by przekonał się na własnej skórze? Nie mogła, wiedziała, że nie. Wzruszyła lekko ramionami, gdy odmówił jedzenia.
- Straciłeś dużo krwi, powinieneś zjeść jeśli chcesz uniknąć zawrotów głowy. Jeśli nie chleb, to chociaż to. - sięgnęła do kieszeni płaszcza i rzuciła na stolik tabliczkę czekolady. - Ja nie zamierzam głodować. - stwierdziła po chwili sięgając po kawałek chleba. Była głodna, straciła dużo energii, zarówno podczas walki jak i przez cały dzień w Ministerstwie. Wgryzła się właśnie w chleb, gdy odezwał się ponownie. Zamarła w pół gestu, z zębami na kanapce, marszcząc brwi. Ugryzła go i uniosła palec do góry, pozwalając sobie przełknąć kęs. Westchnęła lekko. - Bo motyw jest ważny. - stwierdziła prostolinijnie. Wzięła kolejny kęs kanapki i oparła się o kanapę. - Jeśli robisz to tylko po to, by poprawić sobie samopoczucie, nie pomogę ci i nie zatrzymam cię. - zawyrokowała spokojnie, wgryzła raz jeszcze. Nawet nie zdawała sobie sprawy jak głodna była. Jej wzrok na chwile zawisł na kominku na przeciw. Na nim stały zdjęcia, różne, jedno zatrzymało jej wzrok na dłużej. Przedstawiało roześmianą matkę i ojca a między nimi małego Michaela. - Jeśli to nie zapychanie własnego ego, jeśli naprawdę chcesz zmiany, jeśli nie godzisz się na to, jak jest, jeśli jesteś w stanie położyć na szali własne życie dla nadziei, czasem jedynie nikłej szansy, że wiele istnień, albo jedna jednostka, wyjdą z tego cało, wtedy… - spojrzała znów na niego, odrzucając niedojedzoną kanapkę na talerz. Wytarła dłonie o spodnie.Nie chciała tego dla niego. Nie chciała tego dla nikogo. Gdyby nie to, co dzisiaj zobaczyła prawdopodobnie nie zająknęła się słowem. Ale wiedziała jaki był… nie do zatrzymania. Tym razem zdawał się chcieć zrobić różnicę. musiała mieć jednak pewność. Musiała też wiedzieć, że nie robi tego, by zostać bohaterem. Oni, nie mieli imion i nazwisk. - wtedy wszystko się zmieni. - zakończyła, unosząc dłonie by założyć jasne kosmyki za uszy. Jasne tęczówki znów zawiesiły się na nim. Byli cichymi bohaterami? Chyba nie nimi, skoro tyle razy zawiedli. Może starali się nimi być. Nie szukając glorii i chwały. Nader wszystko byli jedynie ludźmi, targanymi emocjami, słabościami i ciągotami z którymi walczyli niezmiennie i codziennie. - Wtedy opowiem ci o tym, czym zajmuję się ja. - zakończyła, sięgając po kubek z kawą. Ta nie była już gorąca - nie lubiła gorącej kawy. Uniosła ją do usta i upiła z niej trochę. Pozwalając by zastanowił się nad odpowiedzią.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Ta rozmowa ewidentnie brnęła w jakimś kierunku, ale wciąż nie wiedział, o co tak naprawdę chodzi. Coś w jej zachowaniu i spojrzeniu, którym ważyła każde jego słowo, sprawiało, że poczuł się odrobinę nieswojo, nie przywykł do tego, by ktoś poświęcał jego osobie aż tyle uwagi, by temat oscylował niemal wyłącznie wokół jego wyborów, celów… niego samego. To wokół jej życiowych decyzji i rozterek krążyły ich dotychczasowe spotkania - nie był pewien, czy jest gotowy na tę zmianę, na ingerencję w jego prywatność, ani na dokonywaną subtelnie, lecz precyzyjnie wiwisekcję duszy.
Czuł jednak, że jeśli zamilknie, ona także nie zdradzi mu niczego, czego potrzebował się dowiedzieć. Być może zrozumiał nawet, że ta rozmowa jest mu potrzebna - aczkolwiek świadomość ta nie sprawiała, że przez to stała się łatwiejsza.
Podniósł się, podchodząc do stolika po czekoladę, a gdy już ją zagarnął, nie wrócił na dotychczas zajmowane miejsce, lecz przywłaszczył sobie skrawek kanapy, tuż przy nałokietniku, jak najdalej od niej (bliżej). Tym razem to on słuchał, pozornie zaabsorbowany szeleszczącym opakowaniem i dzieleniem czekolady na idealnie równe tabliczki (w sprawach tak ważnych nie można sobie było przecież pozwolić na niedopatrzenia i niesprawiedliwość).
- Może odpowiedź na to pytanie masz przed sobą… czy ja ci wyglądam na kogoś, kto zdołał sobie poprawić samopoczucie? Od tygodni chodzę jedynie coraz bardziej sfrustrowany - to jest jak walka z cieniami - bez wątpienia nie tymi, które zdołał oswoić, ani które towarzyszyły mu odkąd tylko pamiętał, z upływem lat coraz rzadziej, lecz ich znajome sylwetki wciąż jeszcze mknęły wraz z nim na spotkanie ze snem - któryś z nich pada na ciebie i to tyle, znikasz, dołączasz do statystyki, nie można znaleźć po tobie żadnego śladu - to nie lęk czaił się w jego głosie, lecz irytacja i głęboki żal. Wykonywanie ruchów po omacku nie przynosiło niemal żadnych efektów. - Pewnego dnia zabraknie głosów, które odważą się jeszcze krzyczeć - by coś się zmieniło. Nie można do tego dopuścić ani pozwolić na życie pod dyktando absurdu. Ten świat potrzebuje ludzi, którzy będą za niego walczyć - niewiele mogę, ale nawet zwykły sprzeciw ma znaczenie, rozumiesz? Lepszy jest niż bierność. Gdybym walczył - to wciąż zbyt szumne słowo w zestawieniu z jego dorobkiem, wypowiedział je z trudem, poniekąd odnosząc się do tego, co powiedziała Justine - dla samego siebie, szukałbym poklasku na ringu w dokach… trudno mi sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz próbowałem sobie tam coś udowodnić - może wciąż pamiętała go z tamtego okresu, gdy każdy wieczór spędzał w basenie potu, krwi i adrenaliny, ale nie był już tym chłopcem. Nie - odkąd stał się odpowiedzialny za zgraję małolatów, która w głównej mierze tworzyła trzon bojówki. Musiał ich temperować, musiał rugać - gdy znowu chcieli ryzykować za bardzo, teraz także - musiał szukać. Już nie ich - śladów po nich. I ona mówiła mu, że podbudowuje sobie w ten sposób swoje… ego? Samopoczucie? Jest wprost przeciwnie, trawią go wyrzuty sumienia - ale przecież oni wiedzieli na co się piszą; króluje niesprawiedliwość - trudno więc oczekiwać sprawiedliwości od tych, z którymi się walczy, gdyby było inaczej, nie mieliby po co wychodzić na ulice.
Dwa słowa - pomogę ci - tyle wystarczyło, by ponownie zamienił się w słuch, wietrząc trop, którym chciał podążyć - musiał poznać warunki, nie miał wątpliwości, że jakieś się pojawią; sięgnął po drugą tabliczkę czekolady, a opakowanie postawił na środku kanapy, pomiędzy nimi, gdyby sama miała ochotę się poczęstować.
Ta pewność w jej głosie, skryta w nim niewypowiedziana obietnica, zadziałała na jego wyobraźnie - o czym ona mówi? Co się zmieni? I… czym zajmuje się Tonks?
Chciał ją przekonać - ale nie na siłę, nie nachalnie, musiała mu uwierzyć, zaufać.
- Po ci moje zapewnienia - po prostu na mnie spójrz, wsłuchaj się w echo każdego słowa, które przed chwilą wypowiedziałem - w powidoki nawet tej trwającej najkrócej emocji, którą uzewnętrznił - i ty mi powiedz - robię to dla samego siebie? - czy naprawdę potrzebowała jeszcze deklaracji?
Przecież znasz odpowiedź, mówiło jego spojrzenie.
Tkwił w zawieszeniu, czekając na werdykt - czekając na obiecaną zmianę (czym miała być?). Czekolada topiła się w jego dłoniach.
Czuł jednak, że jeśli zamilknie, ona także nie zdradzi mu niczego, czego potrzebował się dowiedzieć. Być może zrozumiał nawet, że ta rozmowa jest mu potrzebna - aczkolwiek świadomość ta nie sprawiała, że przez to stała się łatwiejsza.
Podniósł się, podchodząc do stolika po czekoladę, a gdy już ją zagarnął, nie wrócił na dotychczas zajmowane miejsce, lecz przywłaszczył sobie skrawek kanapy, tuż przy nałokietniku, jak najdalej od niej (bliżej). Tym razem to on słuchał, pozornie zaabsorbowany szeleszczącym opakowaniem i dzieleniem czekolady na idealnie równe tabliczki (w sprawach tak ważnych nie można sobie było przecież pozwolić na niedopatrzenia i niesprawiedliwość).
- Może odpowiedź na to pytanie masz przed sobą… czy ja ci wyglądam na kogoś, kto zdołał sobie poprawić samopoczucie? Od tygodni chodzę jedynie coraz bardziej sfrustrowany - to jest jak walka z cieniami - bez wątpienia nie tymi, które zdołał oswoić, ani które towarzyszyły mu odkąd tylko pamiętał, z upływem lat coraz rzadziej, lecz ich znajome sylwetki wciąż jeszcze mknęły wraz z nim na spotkanie ze snem - któryś z nich pada na ciebie i to tyle, znikasz, dołączasz do statystyki, nie można znaleźć po tobie żadnego śladu - to nie lęk czaił się w jego głosie, lecz irytacja i głęboki żal. Wykonywanie ruchów po omacku nie przynosiło niemal żadnych efektów. - Pewnego dnia zabraknie głosów, które odważą się jeszcze krzyczeć - by coś się zmieniło. Nie można do tego dopuścić ani pozwolić na życie pod dyktando absurdu. Ten świat potrzebuje ludzi, którzy będą za niego walczyć - niewiele mogę, ale nawet zwykły sprzeciw ma znaczenie, rozumiesz? Lepszy jest niż bierność. Gdybym walczył - to wciąż zbyt szumne słowo w zestawieniu z jego dorobkiem, wypowiedział je z trudem, poniekąd odnosząc się do tego, co powiedziała Justine - dla samego siebie, szukałbym poklasku na ringu w dokach… trudno mi sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz próbowałem sobie tam coś udowodnić - może wciąż pamiętała go z tamtego okresu, gdy każdy wieczór spędzał w basenie potu, krwi i adrenaliny, ale nie był już tym chłopcem. Nie - odkąd stał się odpowiedzialny za zgraję małolatów, która w głównej mierze tworzyła trzon bojówki. Musiał ich temperować, musiał rugać - gdy znowu chcieli ryzykować za bardzo, teraz także - musiał szukać. Już nie ich - śladów po nich. I ona mówiła mu, że podbudowuje sobie w ten sposób swoje… ego? Samopoczucie? Jest wprost przeciwnie, trawią go wyrzuty sumienia - ale przecież oni wiedzieli na co się piszą; króluje niesprawiedliwość - trudno więc oczekiwać sprawiedliwości od tych, z którymi się walczy, gdyby było inaczej, nie mieliby po co wychodzić na ulice.
Dwa słowa - pomogę ci - tyle wystarczyło, by ponownie zamienił się w słuch, wietrząc trop, którym chciał podążyć - musiał poznać warunki, nie miał wątpliwości, że jakieś się pojawią; sięgnął po drugą tabliczkę czekolady, a opakowanie postawił na środku kanapy, pomiędzy nimi, gdyby sama miała ochotę się poczęstować.
Ta pewność w jej głosie, skryta w nim niewypowiedziana obietnica, zadziałała na jego wyobraźnie - o czym ona mówi? Co się zmieni? I… czym zajmuje się Tonks?
Chciał ją przekonać - ale nie na siłę, nie nachalnie, musiała mu uwierzyć, zaufać.
- Po ci moje zapewnienia - po prostu na mnie spójrz, wsłuchaj się w echo każdego słowa, które przed chwilą wypowiedziałem - w powidoki nawet tej trwającej najkrócej emocji, którą uzewnętrznił - i ty mi powiedz - robię to dla samego siebie? - czy naprawdę potrzebowała jeszcze deklaracji?
Przecież znasz odpowiedź, mówiło jego spojrzenie.
Tkwił w zawieszeniu, czekając na werdykt - czekając na obiecaną zmianę (czym miała być?). Czekolada topiła się w jego dłoniach.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wcale nie miało być łatwiej - nie mogło, skoro ich przeciwnicy zyskali przewagę tak znaczącą. Jeszcze nie pokazali dokładnie, na co ich stać. Ale nie miała wątpliwości, że prześladowania mugolaków było dopiero przed nimi. Musieli się na nich skupić - na ludziach takich jak ona - to nimi gardzili najbardziej. Na razie jednak zdawała się wybrzmiewać cisza - cisza, przed burzą. Choć pradoksalnie jedną właśnie zakończyli. Patrzyła na niego z uwagą i już ze spokojem. Złość odeszła - zawsze miała w zwyczaju obejmować ją całą i odchodzić, pozostawiając po sobie zazwyczaj zniszczenie. Teraz patrzyła więc, jak podnosi się z fotela i sięga po czekoladę przysiadając niedaleko. Wiedział, że musi zacząć mówić. Ale nie tylko wypychać z siebie słowa, by zapchać ciszę. Musiał ją przekonać. Prawdziwie i całkowicie. Odsunęła od niego wzrok nadal uważnie słuchając zdań, które padały. Nie przerywała, nie zaprzeczała, ani nie potwierdzała.
Oparła głowę o kanapę, kierując wzrok na suit. Pokazując wyraźnie swój profil, lekkie sińce pod oczami które zdawały się jej nowa codziennością, ostro zakończony nosek, zmarszczone lekko brwi i oczy, których tęczówki lustrowały sufit nad głową. Przeniosła na niego spojrzenie gdy poprosił ją by wejrzała w niego. Przekrzywiła głowę, błękit podobny letniemu niebu zawisł na nim. Wiedziała, że mówił prawdę. Nie musiała niego spoglądać, by to wiedzieć. Ale to wcale nie ułatwiło jej decyzji. Badała szarozielone oczy i twarz w której były osadzone. Desperacja i frustracja, te wybijały się z tęczówek, niemo prosząc o wskazanie drogi. Odwróciła znów głowę, ponownie skupiając się na suficie. Tym razem jej tęczówki ruszyły, przesuwały się po białej ścianie nad głową, jakby próbując coś z niej wyczytać. Jakby spisano na niej jakieś informacje przeznaczone tylko dla jej spojrzenia. Gorączkowo próbowała znaleźć sposób, by jeszcze zawrócić go z tej drogi. W końcu ruch ustał. A ona uniosła dłoń by ścisnąć nos kciukiem i palcem wskazującym. Przymknęła powieki, przesuwając dłoń po jasnych włosach. Z ociąganiem dźwignęła głowę, wzdychając lekko. Podciągnęła drugą z nóg i odwróciła się w jego kierunku, siadając po turecku. Dłonie położyła na udach i potarła je, odciągając jeszcze chwilę w której zacznie mówić, pochylając głowę, na chwile chowając je w ramionach, wzrokiem badając przez kilka sekund bliznę na lewej dłoni. Przesunęła po niej palcami prawej w końcu unosząc głowę, trafiając swoimi tęczówkami na jego.
- Dobrze, Burroughs. - odezwała się w końcu, unosząc dłonie i zakładając kosmyki jasnych włosów za uszy. - Ale jeśli dasz się zabić, to przysięgam ci na wszystkich założycieli Hogwartu, że znajdę twoją duszę w zaświatach i jak mądra Rowena mi świadkiem przytargam ją znów na ten, żeby zabić cię ponownie. - słowa wyleciały szybko i pewnie a w oczach czaiła się przestroga pełna powagi i pewności. I miała na myśli każde jedno słowo, które powiedziała, a jej mina świadczyła o tym, że naprawdę powinien jej się obawiać. - I zanim pozwolę ci znów podróżować po zaświatach wyrwę ci po kolei każdy ząb. A człowiek, Keaton, ma ich aż 32. Będziesz więc cierpiał długo, nim cię puszczę. - zastrzegła wypowiadając kolejne, całkowicie szczere groźby. Nie uśmiechała się, ani nie żartowała a on musiał wiedzieć, że była do tego zdolna - chociażby do tej drugiej części. Uniosła dłoń i potarła nos na chwilę znów spojrzała na zdjęcia na kominku - jak wielu jej bliskich stanie do walki? czy chociaż ktoś nie będzie musiał, albo chciał się jej podjąć? - wzięła wdech w płuca. - Ten świat ma ludzi, którzy za niego walczą. - podjęła w końcu znów wracając jasnym spojrzeniem do niego. - Którzy sprzeciwiają się obecnej władzy i temu, kto za nią prawdziwie stoi. - jej wzrok nie drgał, a spojrzenie barwiła jedynie szczerość i niezmącona pewność. - Ludzi którzy wiedzą, na jak wielkie ryzyko się piszą, ludzi którzy poświęcili własne życia dla ochrony tego w co wierzą. To oni uratowali mugolaków wywiezionych podczas kwietniowych przesłuchań. To oni naprawili miejsca skażone anomaliami, w końcu to oni przepędzili je z tego świata na dobre na koniec grudnia. To oni walczą. - mówiła dalej, nie zatrzymując się, choć jej serce - ono mówiła jej, że powinna milczeć. Nie wciągać go w ten świat. - Walczą za tych, którzy sami nie potrafią. Walczą, dla przyszłości, dla lepszego świata. - wymieniała, wbijając w niego mocniej spojrzenie. - Walczą dla ludzi takich jak ty, Keaton. Walczą, żebyś ty nie musiał. - w jej spojrzeniu pojawiła się cicha, niewypowiedziana prośba. Zawróć, Keat. Nie rób kolejnego kroku w tym kierunku. Ale obiecała, przed kolejnymi słowami wzięła kolejny wdech, który wypuściła z ust. - Nazywają się Zakonem Feniksa. - zamilkła nie mówiąc na razie nic więcej.
Oparła głowę o kanapę, kierując wzrok na suit. Pokazując wyraźnie swój profil, lekkie sińce pod oczami które zdawały się jej nowa codziennością, ostro zakończony nosek, zmarszczone lekko brwi i oczy, których tęczówki lustrowały sufit nad głową. Przeniosła na niego spojrzenie gdy poprosił ją by wejrzała w niego. Przekrzywiła głowę, błękit podobny letniemu niebu zawisł na nim. Wiedziała, że mówił prawdę. Nie musiała niego spoglądać, by to wiedzieć. Ale to wcale nie ułatwiło jej decyzji. Badała szarozielone oczy i twarz w której były osadzone. Desperacja i frustracja, te wybijały się z tęczówek, niemo prosząc o wskazanie drogi. Odwróciła znów głowę, ponownie skupiając się na suficie. Tym razem jej tęczówki ruszyły, przesuwały się po białej ścianie nad głową, jakby próbując coś z niej wyczytać. Jakby spisano na niej jakieś informacje przeznaczone tylko dla jej spojrzenia. Gorączkowo próbowała znaleźć sposób, by jeszcze zawrócić go z tej drogi. W końcu ruch ustał. A ona uniosła dłoń by ścisnąć nos kciukiem i palcem wskazującym. Przymknęła powieki, przesuwając dłoń po jasnych włosach. Z ociąganiem dźwignęła głowę, wzdychając lekko. Podciągnęła drugą z nóg i odwróciła się w jego kierunku, siadając po turecku. Dłonie położyła na udach i potarła je, odciągając jeszcze chwilę w której zacznie mówić, pochylając głowę, na chwile chowając je w ramionach, wzrokiem badając przez kilka sekund bliznę na lewej dłoni. Przesunęła po niej palcami prawej w końcu unosząc głowę, trafiając swoimi tęczówkami na jego.
- Dobrze, Burroughs. - odezwała się w końcu, unosząc dłonie i zakładając kosmyki jasnych włosów za uszy. - Ale jeśli dasz się zabić, to przysięgam ci na wszystkich założycieli Hogwartu, że znajdę twoją duszę w zaświatach i jak mądra Rowena mi świadkiem przytargam ją znów na ten, żeby zabić cię ponownie. - słowa wyleciały szybko i pewnie a w oczach czaiła się przestroga pełna powagi i pewności. I miała na myśli każde jedno słowo, które powiedziała, a jej mina świadczyła o tym, że naprawdę powinien jej się obawiać. - I zanim pozwolę ci znów podróżować po zaświatach wyrwę ci po kolei każdy ząb. A człowiek, Keaton, ma ich aż 32. Będziesz więc cierpiał długo, nim cię puszczę. - zastrzegła wypowiadając kolejne, całkowicie szczere groźby. Nie uśmiechała się, ani nie żartowała a on musiał wiedzieć, że była do tego zdolna - chociażby do tej drugiej części. Uniosła dłoń i potarła nos na chwilę znów spojrzała na zdjęcia na kominku - jak wielu jej bliskich stanie do walki? czy chociaż ktoś nie będzie musiał, albo chciał się jej podjąć? - wzięła wdech w płuca. - Ten świat ma ludzi, którzy za niego walczą. - podjęła w końcu znów wracając jasnym spojrzeniem do niego. - Którzy sprzeciwiają się obecnej władzy i temu, kto za nią prawdziwie stoi. - jej wzrok nie drgał, a spojrzenie barwiła jedynie szczerość i niezmącona pewność. - Ludzi którzy wiedzą, na jak wielkie ryzyko się piszą, ludzi którzy poświęcili własne życia dla ochrony tego w co wierzą. To oni uratowali mugolaków wywiezionych podczas kwietniowych przesłuchań. To oni naprawili miejsca skażone anomaliami, w końcu to oni przepędzili je z tego świata na dobre na koniec grudnia. To oni walczą. - mówiła dalej, nie zatrzymując się, choć jej serce - ono mówiła jej, że powinna milczeć. Nie wciągać go w ten świat. - Walczą za tych, którzy sami nie potrafią. Walczą, dla przyszłości, dla lepszego świata. - wymieniała, wbijając w niego mocniej spojrzenie. - Walczą dla ludzi takich jak ty, Keaton. Walczą, żebyś ty nie musiał. - w jej spojrzeniu pojawiła się cicha, niewypowiedziana prośba. Zawróć, Keat. Nie rób kolejnego kroku w tym kierunku. Ale obiecała, przed kolejnymi słowami wzięła kolejny wdech, który wypuściła z ust. - Nazywają się Zakonem Feniksa. - zamilkła nie mówiąc na razie nic więcej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
To nie mógł być nieprzerwany ciąg słów, potrzebowali interwałów ciszy, żeby przyswoić swoje wypowiedzi, zastanowić się nad nimi dogłębnie - patrzył na nią spokojnie, nie chciał przyspieszać procesu, który wymagał czasu; sam siebie zaskoczył swoją postawą, w której zabrało zwyczajowej gorączkowości, było dokładnie tak, jak w dokowym podziemnym kręgu, gdy świat zamiera w pojedynczych klatkach, pulsujących w rytmie szumiącej w ciszy krwi, jego własnej, jeszcze nieprzelanej, jednostajny dźwięk, oczy wpatrzone gdzieś przed siebie, dłonie zaciśnięte stalowo - zaraz się zacznie, zaraz stanie do walki - na przeciwko tego, kogo wystawi przeciw niemu los.
Tym razem - przeciw temu, jakie wyzwanie postawi przed nim ona.
Dopiero teraz dostrzegł blizny perlące się na jej dłoniach, poszarpane, urzekające asymetrią - od kiedy je miała? Nie pamiętał... prawdopodobnie to tylko przypadek, że zauważył je akurat dzisiaj, może były tam od zawsze, a ich historia nie miała nic wspólnego z tym, o czym Tonks wspomniała przed chwilą. Z jej działaniem. Może.
Oparł się bokiem o siedzenie, by byli zwróceni w swoją stronę, po czym leniwie przechylił głowę, jak zaciekawiony kot czekając aż obiekt zainteresowania wreszcie zrobi pierwszy ruch.
- Nie kuś, bo pozwolę się zabić tylko po to, żeby zobaczyć jak przeistaczasz się w czystą furię i ścigasz mnie w zaświatach - parszywy uśmiech przez chwilę zamigotał na twarzy, przełamując powagę, miał już dość tej gęstej atmosfery, czuł się tak, jakby cały ciężar powietrza napierał na jego płuca, uniemożliwiając mu złapanie pełnego wdechu. - Zależy jaki. Miałem już ich tyle, że pogubiłem się w rachubie - zaoponował, wciąż drażniąc się z nią odrobinę; ale nie kłamał - kiedyś zastanawiał się, czy nie zacząć kolekcjonować wszystkich straconych w trakcie walki zębów, z jakiegoś jednak powodu szybko porzucił ten pomysł. Nie dodał już, że żyć też chyba ma więcej niż przysługuje ludziom w standardowym pakiecie; otarł się o śmierć wielokrotnie, czasem było to jedynie muśnięcie, pozostawiające nieprzyjemne dreszcze jak bluszcz oplatające chłodem całe ciało, a czasem zderzenie, które jeszcze długo pamiętał. - W każdym razie - zrozumiałem przekaz. I nie planuję umierać w najbliższej przyszłości, choć chyba nie mogę obiecać, że nigdy mi się to nie zdarzy - zbyt lekceważąco podchodził do kwestii własnej śmiertelności, ale nie na tyle, by ryzykować, kiedy werdykt byłby oczywisty.
Bezceremonialnie wpakował do ust całą tabliczkę czekolady i oblizał brudny kciuk, choć w trakcie tej czynności zastygł, koncentrując się w pełni jedynie na słowach Tonks.
Ten świat ma ludzi, którzy za niego walczą?
Chłonął przekaz w taką uwagą, jakby każde słowo było najcenniejszą rzeczą, którą kiedykolwiek mógłby usłyszeć - ciarki wykwitły na jego przedramionach, gdy zdał sobie sprawę z wagi przekazywanych mu informacji; ona mówiła o nich. - To ich... was nazwali niewidzialnymi bohaterami? - choć było to pytanie, pozostawało retoryczne, nie potrzebował odpowiedzi. Nagle wszystko, każdy element, zaczął wskakiwać na właściwe miejsce - i choć mozaika była ogromna, a on ledwie widział jej fragment, wiedział, że każdy z tych elementów wiąże się z kolejnym, równie spójnym - następna informacja również będzie pasowała do poprzedniej, luki zaczną się zapełniać. - Więc wszystko, co pojawiło się w ostatnim Proroku, to prawda?
Wreszcie zrozumiał. Ale sam fakt posiadania tej wiedzy mu nie wystarczał, na niewiele mógł się zdać. Teraz już wiedział, że musi przekonać Tonks.
- Ale ja potrafię, Justine - chyba podświadomie zanotował fakt, że nie zgromiła go wcześniej wzrokiem, słysząc swoje imię w tej formie, powtórzył je więc dobitnie, wkładając w deklarację całą siłę perswazji, jaką tylko dysponował. - Nie pojedynkuję się wybitnie, to prawda - jego popis widziała ledwie chwilę temu, na własne oczy - ale popracuję nad tym. A w międzyczasie... mogę się przydać w inny sposób - powiedz tylko, jaki. - Mówię poważnie, z pełną odpowiedzialnością za te słowa, chcę być tego częścią. Nawet niewielką - jeśli taka będzie wasza decyzja - prosił, a może żądał - z trudem maskując desperację i niepewność - co, jeśli powiedziała mu to tylko po to, żeby uświadomić go, że są takie osoby, których nie znajdzie się na demonstracjach, ale robią więcej niż bojówka kiedykolwiek będzie w stanie? - Pozwól mi pomóc - przecież potrzebują ludzi. Zaangażowanych i oddanych. Mógł stać się jednym z nich. Wreszcie zacząć coś robić. Zmieniać.
- Longbottom jest w to wszystko zamieszany? To on rozpoczął ten ruch? - nie wiedział, o ile może pytać, więc nie zastanawiał się nad tym niepotrzebnie - jeśli Tonks uzna, że nie może mu więcej powiedzieć, zaakceptuje to bez mrugnięcia okiem.
- Zakon Feniksa - dopiero po chwili powtórzył po niej cicho, smakując jak brzmią te słowa - w samej nazwie żarzyła się nadzieja, która - co najważniejsze - tlić miała się już zawsze, nigdy nie zgasnąć. A jeśli w wielu sercach płonie ten sam blask, migocze to samo pragnienie, ciemność nie zapadnie - mógł być tego pewien.
Tym razem - przeciw temu, jakie wyzwanie postawi przed nim ona.
Dopiero teraz dostrzegł blizny perlące się na jej dłoniach, poszarpane, urzekające asymetrią - od kiedy je miała? Nie pamiętał... prawdopodobnie to tylko przypadek, że zauważył je akurat dzisiaj, może były tam od zawsze, a ich historia nie miała nic wspólnego z tym, o czym Tonks wspomniała przed chwilą. Z jej działaniem. Może.
Oparł się bokiem o siedzenie, by byli zwróceni w swoją stronę, po czym leniwie przechylił głowę, jak zaciekawiony kot czekając aż obiekt zainteresowania wreszcie zrobi pierwszy ruch.
- Nie kuś, bo pozwolę się zabić tylko po to, żeby zobaczyć jak przeistaczasz się w czystą furię i ścigasz mnie w zaświatach - parszywy uśmiech przez chwilę zamigotał na twarzy, przełamując powagę, miał już dość tej gęstej atmosfery, czuł się tak, jakby cały ciężar powietrza napierał na jego płuca, uniemożliwiając mu złapanie pełnego wdechu. - Zależy jaki. Miałem już ich tyle, że pogubiłem się w rachubie - zaoponował, wciąż drażniąc się z nią odrobinę; ale nie kłamał - kiedyś zastanawiał się, czy nie zacząć kolekcjonować wszystkich straconych w trakcie walki zębów, z jakiegoś jednak powodu szybko porzucił ten pomysł. Nie dodał już, że żyć też chyba ma więcej niż przysługuje ludziom w standardowym pakiecie; otarł się o śmierć wielokrotnie, czasem było to jedynie muśnięcie, pozostawiające nieprzyjemne dreszcze jak bluszcz oplatające chłodem całe ciało, a czasem zderzenie, które jeszcze długo pamiętał. - W każdym razie - zrozumiałem przekaz. I nie planuję umierać w najbliższej przyszłości, choć chyba nie mogę obiecać, że nigdy mi się to nie zdarzy - zbyt lekceważąco podchodził do kwestii własnej śmiertelności, ale nie na tyle, by ryzykować, kiedy werdykt byłby oczywisty.
Bezceremonialnie wpakował do ust całą tabliczkę czekolady i oblizał brudny kciuk, choć w trakcie tej czynności zastygł, koncentrując się w pełni jedynie na słowach Tonks.
Ten świat ma ludzi, którzy za niego walczą?
Chłonął przekaz w taką uwagą, jakby każde słowo było najcenniejszą rzeczą, którą kiedykolwiek mógłby usłyszeć - ciarki wykwitły na jego przedramionach, gdy zdał sobie sprawę z wagi przekazywanych mu informacji; ona mówiła o nich. - To ich... was nazwali niewidzialnymi bohaterami? - choć było to pytanie, pozostawało retoryczne, nie potrzebował odpowiedzi. Nagle wszystko, każdy element, zaczął wskakiwać na właściwe miejsce - i choć mozaika była ogromna, a on ledwie widział jej fragment, wiedział, że każdy z tych elementów wiąże się z kolejnym, równie spójnym - następna informacja również będzie pasowała do poprzedniej, luki zaczną się zapełniać. - Więc wszystko, co pojawiło się w ostatnim Proroku, to prawda?
Wreszcie zrozumiał. Ale sam fakt posiadania tej wiedzy mu nie wystarczał, na niewiele mógł się zdać. Teraz już wiedział, że musi przekonać Tonks.
- Ale ja potrafię, Justine - chyba podświadomie zanotował fakt, że nie zgromiła go wcześniej wzrokiem, słysząc swoje imię w tej formie, powtórzył je więc dobitnie, wkładając w deklarację całą siłę perswazji, jaką tylko dysponował. - Nie pojedynkuję się wybitnie, to prawda - jego popis widziała ledwie chwilę temu, na własne oczy - ale popracuję nad tym. A w międzyczasie... mogę się przydać w inny sposób - powiedz tylko, jaki. - Mówię poważnie, z pełną odpowiedzialnością za te słowa, chcę być tego częścią. Nawet niewielką - jeśli taka będzie wasza decyzja - prosił, a może żądał - z trudem maskując desperację i niepewność - co, jeśli powiedziała mu to tylko po to, żeby uświadomić go, że są takie osoby, których nie znajdzie się na demonstracjach, ale robią więcej niż bojówka kiedykolwiek będzie w stanie? - Pozwól mi pomóc - przecież potrzebują ludzi. Zaangażowanych i oddanych. Mógł stać się jednym z nich. Wreszcie zacząć coś robić. Zmieniać.
- Longbottom jest w to wszystko zamieszany? To on rozpoczął ten ruch? - nie wiedział, o ile może pytać, więc nie zastanawiał się nad tym niepotrzebnie - jeśli Tonks uzna, że nie może mu więcej powiedzieć, zaakceptuje to bez mrugnięcia okiem.
- Zakon Feniksa - dopiero po chwili powtórzył po niej cicho, smakując jak brzmią te słowa - w samej nazwie żarzyła się nadzieja, która - co najważniejsze - tlić miała się już zawsze, nigdy nie zgasnąć. A jeśli w wielu sercach płonie ten sam blask, migocze to samo pragnienie, ciemność nie zapadnie - mógł być tego pewien.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uniosła dłoń i wystawiła palec wskazujący celując nim w niego mrużąc lekko oczy. Nie uniosła kącika ust. Jej nie było do śmiechu. Nie teraz, kiedy jeszcze gorączkowo w ciągu ostatnich sekund próbowała znaleźć inne wyjście. Ale nie dostrzegała żadnego, którego mogłaby się uchwycić.
- Nieśmieszne. - mruknęła poważnie. Naprawdę powinien wiedzieć, kiedy jej nie prowokować. Ale nie miało to teraz znaczenia. Musiała sięgnąć po coś - groźbę, choć ze swoim wzrostem i postawą z pewnością nie wydawała się na straszną. Jej brwi zmarszczyły się bardziej z kolejnymi słowami, które powodowały frustrację. Z nieprzeniknionym spojrzeniem obserwowała go, gdy w końcu przyznawał zbyt lekko że przyjmuje do wiadomości jej słowa. Jakby życie znaczyło tyle co nic, albo można było dostać je w sklepie za rogiem. Jeszcze przez chwilę zastanawiała się, czy się nie wycofać. Czy nie sięgnąć po jakieś kłamstwo, troskę, strach. Ale co jej wtedy pozostawało? Pozwolenie by dalej podejmował się tego, co robił do tej pory? Wystawiał się wraz z grupą ludzi, którzy myśleli że takim działaniem dokonają jakichkolwiek zmian? Wiedziała, że rycerze prędzej czy później się nimi zainteresują. Stłumią, zrobią z nich przykład dla własnej potęgi i władzy, której macki zaczynały rozciągać się coraz mocniej po Londynie. Z ich pomocą zasieją w ludziach strach, odwiodą od choćby myśli by spróbować się postawić. Nie chciała, żeby tam był. Ale co tak naprawdę dawała mu w zamian? Jeszcze mniej pewnych i stałych punktów. Więc pozwoliła słowom popłynąć. Spokojnie, wartkim nurtem wprowadzając Keatona do miejsca w którym sama przebywała od miesięcy. Nie miało ono jednego adresu, bo nie o niego chodziło. Pytanie, retoryczne, które wydobyło się z jej ust sprawiło, że skrzywiła usta, nie panując nad gestem. Bohaterami? Nie, z pewnością nimi nie byli. Gdyby tak było, nie zginęłoby tak wielu ludzi, nie zginęłoby tak wielu jej przyjaciół. Byli tylko, albo aż ludźmi, którzy próbowali cokolwiek zrobić.
- Musisz zadać konkretne pytanie, co do treści z Proroka. - odpowiedziała w końcu na pierwszy z pytań spokojnie. Kolejne potwierdzenie uniosło jej brwi do góry. Patrzyła na niego oceniając, nadal zastanawiając się, czy powinna mówić dalej - więcej. Pozwalając, by spróbował przekonać jąą do tego, że wciąganie ją na ścieżkę wojny, to naprawdę odpowiedni wybór. Pozwól mi pomóc dźwięczało w jej uszach, gdy twarz pozostawała nieruchoma. Przymknęła na chwilę oczy. Czy nie popełniała kolejnego błędu, który będzie musiała nosić na ramionach? - Będziesz moimi oczami i uszami w dokach. - odezwała się unosząc tęczówki i zawieszając na nim na powrót spojrzenie. - Koniec z tą farsą którą odprawiałeś. Całkowicie, Keaton. - zaznaczyła poważnie, żeby dokładnie wiedział, że nie żartuje. Bojówka, której stał się członkiem powinna zostać rozwiązana. A ona, jeśli naprawdę chciał pomóc na razie powinien stać się obserwatorem. - Zaczniesz ćwiczyć zaklęcia i obronę przed czarną magią - wydała kolejne polecenie. Brew znów podskoczyła do góry na wspomnienie Ministra. - Tak. - odpowiedziała po prostu. - I nie. - kolejna krótka odpowiedź. Nazwa wydobywająca się z jego ust. - Zakon Feniksa. - przytaknęła lekko głową. - Jest ostatnią wolą Albusa Dumbledora. - potrzebował podstawowych informacji, ale zanim pozna wszystkie musiał się wykazać. Zaufanie, było luksusem. - I posiada swoją własną hierarchię. Zrzesza różnych ludzi, których łączy ta sama idea. Dzisiaj poznasz personalia Gwardzistów, którzy jednocześnie są dowództwem. I nazwiska naszych wrogów, których tożsamości znamy. - ułożyła przedramiona na kolanach i splotła dłonie przed sobą na kilka chwil spoglądając na własne ręce, by zaraz znów unieść głowę. - Jesteśmy tajemnicą, więc istnienie tej rozmowy nie wyjdzie poza ten pokój. - to nie była prośba, to było polecenie które lśniło w jej oczach pewnym blaskiem. Mówiła, choć jej myśli nadal zastanawiały się, czy to dobry wybór. Czy nie powinna sięgnąć po różdżkę i przy pomocy Oblivate wymazać rozmowę. Ale coś ją powstrzymywała. Obawiało się, że tym razem nie mogła wybrać dobrze. Nie wtajemniczając go, pozostawiłaby go samemu sobie z działaniami których się podejmował. Głupimi, niebezpiecznymi. Zapraszając zaś do Zakonu, również narażała go na niebezpieczeństwo. Wzięła wdech w płuca. - Brendan Weasley. - poważny i skupiony, szczery i ddany. - Benjamin Wright. - olbrzym o sile równie wielkiej co dobroć w sercu. - Samuel Skamander. - nazwisko miękko wypadło z jej ust, a sama myśl sprawiła, że serce zabiło mocniej, odrobinę boleśnie. - Frederic Fox. - elastyczny, dobry, radosny, choć ostatnio widziała go jakby mniej. - Alexander Farley. - zdrajca, choć ona tak na niego nie patrzyła. Widziała w nim więcej odwagi niż w większości szlachciców. - I ja. - tak, ja Keaton. Jaj warga nie drgnęła. Z błękitów którymi się w niego wpatrywała biła tylko prawda i pewność. - Wykonujesz polecenia, bez dyskusji i bez kręcenia nosem. - zastrzegła poważnie, badając jego reakcję i twarz.
- Nieśmieszne. - mruknęła poważnie. Naprawdę powinien wiedzieć, kiedy jej nie prowokować. Ale nie miało to teraz znaczenia. Musiała sięgnąć po coś - groźbę, choć ze swoim wzrostem i postawą z pewnością nie wydawała się na straszną. Jej brwi zmarszczyły się bardziej z kolejnymi słowami, które powodowały frustrację. Z nieprzeniknionym spojrzeniem obserwowała go, gdy w końcu przyznawał zbyt lekko że przyjmuje do wiadomości jej słowa. Jakby życie znaczyło tyle co nic, albo można było dostać je w sklepie za rogiem. Jeszcze przez chwilę zastanawiała się, czy się nie wycofać. Czy nie sięgnąć po jakieś kłamstwo, troskę, strach. Ale co jej wtedy pozostawało? Pozwolenie by dalej podejmował się tego, co robił do tej pory? Wystawiał się wraz z grupą ludzi, którzy myśleli że takim działaniem dokonają jakichkolwiek zmian? Wiedziała, że rycerze prędzej czy później się nimi zainteresują. Stłumią, zrobią z nich przykład dla własnej potęgi i władzy, której macki zaczynały rozciągać się coraz mocniej po Londynie. Z ich pomocą zasieją w ludziach strach, odwiodą od choćby myśli by spróbować się postawić. Nie chciała, żeby tam był. Ale co tak naprawdę dawała mu w zamian? Jeszcze mniej pewnych i stałych punktów. Więc pozwoliła słowom popłynąć. Spokojnie, wartkim nurtem wprowadzając Keatona do miejsca w którym sama przebywała od miesięcy. Nie miało ono jednego adresu, bo nie o niego chodziło. Pytanie, retoryczne, które wydobyło się z jej ust sprawiło, że skrzywiła usta, nie panując nad gestem. Bohaterami? Nie, z pewnością nimi nie byli. Gdyby tak było, nie zginęłoby tak wielu ludzi, nie zginęłoby tak wielu jej przyjaciół. Byli tylko, albo aż ludźmi, którzy próbowali cokolwiek zrobić.
- Musisz zadać konkretne pytanie, co do treści z Proroka. - odpowiedziała w końcu na pierwszy z pytań spokojnie. Kolejne potwierdzenie uniosło jej brwi do góry. Patrzyła na niego oceniając, nadal zastanawiając się, czy powinna mówić dalej - więcej. Pozwalając, by spróbował przekonać jąą do tego, że wciąganie ją na ścieżkę wojny, to naprawdę odpowiedni wybór. Pozwól mi pomóc dźwięczało w jej uszach, gdy twarz pozostawała nieruchoma. Przymknęła na chwilę oczy. Czy nie popełniała kolejnego błędu, który będzie musiała nosić na ramionach? - Będziesz moimi oczami i uszami w dokach. - odezwała się unosząc tęczówki i zawieszając na nim na powrót spojrzenie. - Koniec z tą farsą którą odprawiałeś. Całkowicie, Keaton. - zaznaczyła poważnie, żeby dokładnie wiedział, że nie żartuje. Bojówka, której stał się członkiem powinna zostać rozwiązana. A ona, jeśli naprawdę chciał pomóc na razie powinien stać się obserwatorem. - Zaczniesz ćwiczyć zaklęcia i obronę przed czarną magią - wydała kolejne polecenie. Brew znów podskoczyła do góry na wspomnienie Ministra. - Tak. - odpowiedziała po prostu. - I nie. - kolejna krótka odpowiedź. Nazwa wydobywająca się z jego ust. - Zakon Feniksa. - przytaknęła lekko głową. - Jest ostatnią wolą Albusa Dumbledora. - potrzebował podstawowych informacji, ale zanim pozna wszystkie musiał się wykazać. Zaufanie, było luksusem. - I posiada swoją własną hierarchię. Zrzesza różnych ludzi, których łączy ta sama idea. Dzisiaj poznasz personalia Gwardzistów, którzy jednocześnie są dowództwem. I nazwiska naszych wrogów, których tożsamości znamy. - ułożyła przedramiona na kolanach i splotła dłonie przed sobą na kilka chwil spoglądając na własne ręce, by zaraz znów unieść głowę. - Jesteśmy tajemnicą, więc istnienie tej rozmowy nie wyjdzie poza ten pokój. - to nie była prośba, to było polecenie które lśniło w jej oczach pewnym blaskiem. Mówiła, choć jej myśli nadal zastanawiały się, czy to dobry wybór. Czy nie powinna sięgnąć po różdżkę i przy pomocy Oblivate wymazać rozmowę. Ale coś ją powstrzymywała. Obawiało się, że tym razem nie mogła wybrać dobrze. Nie wtajemniczając go, pozostawiłaby go samemu sobie z działaniami których się podejmował. Głupimi, niebezpiecznymi. Zapraszając zaś do Zakonu, również narażała go na niebezpieczeństwo. Wzięła wdech w płuca. - Brendan Weasley. - poważny i skupiony, szczery i ddany. - Benjamin Wright. - olbrzym o sile równie wielkiej co dobroć w sercu. - Samuel Skamander. - nazwisko miękko wypadło z jej ust, a sama myśl sprawiła, że serce zabiło mocniej, odrobinę boleśnie. - Frederic Fox. - elastyczny, dobry, radosny, choć ostatnio widziała go jakby mniej. - Alexander Farley. - zdrajca, choć ona tak na niego nie patrzyła. Widziała w nim więcej odwagi niż w większości szlachciców. - I ja. - tak, ja Keaton. Jaj warga nie drgnęła. Z błękitów którymi się w niego wpatrywała biła tylko prawda i pewność. - Wykonujesz polecenia, bez dyskusji i bez kręcenia nosem. - zastrzegła poważnie, badając jego reakcję i twarz.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wykrzywiła usta, ledwie cień grymasu, smuga niezadowolenia wkradła się na jej twarz. Chyba nie lubiła tego słowa. Nie chciała, by ktokolwiek myślał o niej - o nich - jak o bohaterach? Dlatego, że w powszechnym przekonaniu niewiele dzieli bohatera od szaleńca (niewiele - a może właśnie wiele, ten drugi nie odczuwa strachu, nie ma zahamowań - pierwszy potrafi strach poskromić, zbudować na nim fundament siły)? Nie czuła się więc bohaterem? Może właśnie to, paradoksalnie, sprawiało, że w pełni zasługiwała na to, by postrzegać ją w taki sposób.
Choć dla niego nigdy nie stanie się jedynie herosem marmurowych czynów, widział ją w pełnym spektrum, odsłaniającą się przed nim w takim stopniu, w jakim nie robiła tego nigdy wcześniej. Wyżłobiona w niepewności rycina siły i determinacji. Cała w pęknięciach. Nadkruszona. Zarysowana. Poharatana. Ludzko krucha, nadludzko niezniszczalna.
Patrzyła się na niego wzrokiem, w którym kryła się powaga w stężeniu przekraczającym po wielekroć normę (tę obserwowaną dotychczas w domieszce łagodności niebieskich tęczówek). Wciąż go oceniała - choć zdradziła mu już najważniejszą informację, nadal się wahała, nie była pewna, czy podjęła właściwą decyzję?
Linia szczęki zarysowała się mocno, gdy zagryzł zęby, powstrzymując się przed powiedzeniem czegokolwiek. Słuchał - godząc się na powierzaną mu rolę, przystając na jej warunki. Oczy i uszy w dokach - mógł się tego spodziewać; skinął głową krótko, po żołniersku. Nie potrafił jednak przejść obojętnie obok tego, co powiedziała o bojówce. - Nie mogę... nie mogę zniknąć bez słowa. Mam pewne zobowiązania. I kontakty, które mogą się przydać Zakonowi. Wiesz tak samo jak ja, że oni nie zrezygnują. Zbyt wiele w nich wrzącego gniewu, żeby dało się go ostudzić kilkoma słowami. Sugestią rozwiązania bojówki, zaprzestania tych zrywów. Ich energię, zaangażowanie i chęć zrobienia czegoś dobrego można przekierować na... inny tor? Ten, który im wskażecie? W gruncie rzeczy... nie trzeba będzie ich nawet wtajemniczać w zakonowe kwestie, oni chcą działać - umożliwcie im to - nie zamierzał milczeć, kiedy zaczynał kwestionować w myślach jej decyzje - bo choć bez wątpienia nie miał żadnej mocy decyzyjnej, nie w wyklarowanym właśnie układzie, to jednak nikt nigdy nie odbierze mu prawa do wyrażania własnego zdania.
Pigment zażenowania wykwitnął na jego policzku, gdy wspomniała o konieczności ćwiczenia zaklęć i obrony - nie musiała mu o tym przypominać, do tych samych wniosków doszedł już po kilku minutach ich starcia. Chyba nigdy nic nie zmobilizowało go do działania tak dobrze jak porządne skopanie czterech liter. - Dumbledore'a? Ale przecież... od jak dawna w takim razie funkcjonujecie? - początkowo podejrzewał, że jedynie kilka ostatnich miesięcy, ale jeśli Dumbledore był w to zamieszany... Z jej słów zaczął się wyłaniać obraz organizacji, która nie była wyłącznie chaotycznym, przypadkowym zbiorowiskiem, lecz miała wszystko to, czego brakowało do sprawnego działania w bojówkowym szaleństwie. Hierarchia, dowództwo, podział obowiązków - gdzieś w tym wszystkim, na najniższym szczeblu, znalazł się też on, zadzierając głowę i starając się zrozumieć, jak wysoko sięgają schody. Dokąd go zaprowadzą.
Nie musiała mówić mu o ciążącym na nim obowiązku tajemnicy, ale dla formalności po raz kolejny po prostu jej przytaknął, bezrefleksyjny gest, potwierdzenie oczywistości. O wiele bardziej zaciekawiło go to, jakie nazwiska kryją się za monumentalnym określeniem Gwardziści. Drgnął nieznacznie, gdy zakończyła wymienianie wspomnieniem o sobie.
Przysunął się do niej, stanowczym gestem chwytając jej dłonie, opuszkiem palca sunąc po sznytach zdobiących przedramiona, po każdej nierówności, brzydkiej bliźnie. Ile takich ran zdobi jej ciało? Jaką ofiarę musiała złożyć - z własnej i cudzej krwi - żeby nazywać się gwardzistką?
- Od jak dawna... jesteś tego częścią? - jaką drogę przebyłaś, Justine?
Co musiałaś poświęcić?
Dlaczego ma wrażenie, że więcej, niż on kiedykolwiek byłby w stanie?
- Opowiedz mi o tych, z którymi Zakon walczy - którzy ci to zrobi; wzrok wciąż przyciągał magnetyzm szpecących jej ciało pozostałości po... czarnomagicznych zaklęciach? Nie mógł być pewien.
Może wiedzą coś więcej?
Meandrując palcem po szlaku blizn dotarł do linii podwiniętych rękawów jej koszuli, dopiero wtedy, niechętnie, oderwał swoje dłonie od pergaminu skóry, zapisanego głównie niewidzialnym tuszem. Chciał poznać te historie - chciał zrozumieć w pełni.
Choć dla niego nigdy nie stanie się jedynie herosem marmurowych czynów, widział ją w pełnym spektrum, odsłaniającą się przed nim w takim stopniu, w jakim nie robiła tego nigdy wcześniej. Wyżłobiona w niepewności rycina siły i determinacji. Cała w pęknięciach. Nadkruszona. Zarysowana. Poharatana. Ludzko krucha, nadludzko niezniszczalna.
Patrzyła się na niego wzrokiem, w którym kryła się powaga w stężeniu przekraczającym po wielekroć normę (tę obserwowaną dotychczas w domieszce łagodności niebieskich tęczówek). Wciąż go oceniała - choć zdradziła mu już najważniejszą informację, nadal się wahała, nie była pewna, czy podjęła właściwą decyzję?
Linia szczęki zarysowała się mocno, gdy zagryzł zęby, powstrzymując się przed powiedzeniem czegokolwiek. Słuchał - godząc się na powierzaną mu rolę, przystając na jej warunki. Oczy i uszy w dokach - mógł się tego spodziewać; skinął głową krótko, po żołniersku. Nie potrafił jednak przejść obojętnie obok tego, co powiedziała o bojówce. - Nie mogę... nie mogę zniknąć bez słowa. Mam pewne zobowiązania. I kontakty, które mogą się przydać Zakonowi. Wiesz tak samo jak ja, że oni nie zrezygnują. Zbyt wiele w nich wrzącego gniewu, żeby dało się go ostudzić kilkoma słowami. Sugestią rozwiązania bojówki, zaprzestania tych zrywów. Ich energię, zaangażowanie i chęć zrobienia czegoś dobrego można przekierować na... inny tor? Ten, który im wskażecie? W gruncie rzeczy... nie trzeba będzie ich nawet wtajemniczać w zakonowe kwestie, oni chcą działać - umożliwcie im to - nie zamierzał milczeć, kiedy zaczynał kwestionować w myślach jej decyzje - bo choć bez wątpienia nie miał żadnej mocy decyzyjnej, nie w wyklarowanym właśnie układzie, to jednak nikt nigdy nie odbierze mu prawa do wyrażania własnego zdania.
Pigment zażenowania wykwitnął na jego policzku, gdy wspomniała o konieczności ćwiczenia zaklęć i obrony - nie musiała mu o tym przypominać, do tych samych wniosków doszedł już po kilku minutach ich starcia. Chyba nigdy nic nie zmobilizowało go do działania tak dobrze jak porządne skopanie czterech liter. - Dumbledore'a? Ale przecież... od jak dawna w takim razie funkcjonujecie? - początkowo podejrzewał, że jedynie kilka ostatnich miesięcy, ale jeśli Dumbledore był w to zamieszany... Z jej słów zaczął się wyłaniać obraz organizacji, która nie była wyłącznie chaotycznym, przypadkowym zbiorowiskiem, lecz miała wszystko to, czego brakowało do sprawnego działania w bojówkowym szaleństwie. Hierarchia, dowództwo, podział obowiązków - gdzieś w tym wszystkim, na najniższym szczeblu, znalazł się też on, zadzierając głowę i starając się zrozumieć, jak wysoko sięgają schody. Dokąd go zaprowadzą.
Nie musiała mówić mu o ciążącym na nim obowiązku tajemnicy, ale dla formalności po raz kolejny po prostu jej przytaknął, bezrefleksyjny gest, potwierdzenie oczywistości. O wiele bardziej zaciekawiło go to, jakie nazwiska kryją się za monumentalnym określeniem Gwardziści. Drgnął nieznacznie, gdy zakończyła wymienianie wspomnieniem o sobie.
Przysunął się do niej, stanowczym gestem chwytając jej dłonie, opuszkiem palca sunąc po sznytach zdobiących przedramiona, po każdej nierówności, brzydkiej bliźnie. Ile takich ran zdobi jej ciało? Jaką ofiarę musiała złożyć - z własnej i cudzej krwi - żeby nazywać się gwardzistką?
- Od jak dawna... jesteś tego częścią? - jaką drogę przebyłaś, Justine?
Co musiałaś poświęcić?
Dlaczego ma wrażenie, że więcej, niż on kiedykolwiek byłby w stanie?
- Opowiedz mi o tych, z którymi Zakon walczy - którzy ci to zrobi; wzrok wciąż przyciągał magnetyzm szpecących jej ciało pozostałości po... czarnomagicznych zaklęciach? Nie mógł być pewien.
Może wiedzą coś więcej?
Meandrując palcem po szlaku blizn dotarł do linii podwiniętych rękawów jej koszuli, dopiero wtedy, niechętnie, oderwał swoje dłonie od pergaminu skóry, zapisanego głównie niewidzialnym tuszem. Chciał poznać te historie - chciał zrozumieć w pełni.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie była bohaterką. Nie chciała, by ktoś tak właśnie ją postrzegał. Walczyła, próbując dokonać zmian, jednak te nie przychodziły wcale łatwo. Ich ceną było cierpienie, krople czerwonej posoki i gasnące w oczach życie. Wolność, miała swoją cenę. Zapłaciła swoją niewinnością. Zapłaciła beztroską. Zapłaciła niewiedzą, która chroniła to niewinne i beztroskie serce. Nie była bohaterką. To miano należało się Bathildzie Bagshot, to miano należało się Bartiusowi. Nie jej, tego jednego była pewna. Nie chciała by tak ją postrzegano, bo bohaterowie nieśli nadzieję, posiedli siłę do jednania i wygrywania. A ona poległa zbyt wiele razy. Czyny bohaterskie zaś odnajdywała gdzie indziej - choćby w odwadze Wilde, która tak szybko straciła męża i która potrafiła nie poddać się nienawiści do niej. Choć to ona prowadziła ich przez odrealnione ścieżki Azkabanu.
Obserwowała go uważnie, widząc, jak zagryza zęby. Nie był zadowolony, ale im właśnie tego brakowało. Informacji. Zrzeszali aurorów, smokologów, uzdrowicieli, jednak bezsprzecznie ich dostęp do szarej strefy był przez to ograniczony. Mogłaby co prawda zjawiać się tam pod inną twarzą, jednak zyskanie zaufania i wypracowanie pozycji zajęłoby jej czas, którego zwyczajnie już nie miała. Dla niego, mogło to brzmieć jak nic, ale ona chyba musiała dokładniej wyjaśnić mu wagę zajęcia, które właśnie otrzymywał. Bez emocji spojrzała na niego, gdy zabrał głos sprzeciwiając się niejako jej zdaniu.
- Przedyskutujemy to. - powiedziała jedynie, nie ciągnąc tematu. - Zrób mi listę. Dowiedz, kto jest w stanie przenocować ludzi w razie potrzeby tak, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Powstrzymaj ich, Keaton, od wychodzenia na ulice. - działali po cichu i w cieniu im mniej o nich było wiadomo, im mniej było ich widać, tym lepiej. Jeśli jego nowi przyjaciele nie zaprzestaną dotychczasowych akcji, nie będą w stanie im pomóc. Nie mogli pozwolić sobie na to, by ktoś z nich pociągnął całą ich organizacje w dół. Mieli jeszcze zbyt wiele do zrobienia by pozwolić sobie na potknięcia. Nie przejęła się zażenowaniem, które pojawiło się na jego twarzy. Werbowała go w trudnych czasach, jeszcze trudniejszych niż te w których sama wchodziła w szeregi Zakonu. Teraz ich wrogowie mieli twarze i nazwiska, mieli też własnego Ministra i wraz z nim stawali się coraz śmielsi. To znaczyło, że oni nie mogli już popełniać błędów.
- Zakon zaczął funkcjonować na koniec pięćdziesiątego piątego. - wiedziała, że pierwszymi członkami był między innymi Garrett, Samuel i Ben, znała większość historii, choć sama w nich nie uczestniczyła. Pamiętała jednak dokładnie dzień w którym ona sama dowiedziała się o istnieniu Zakonu. Przyjaciel, który przybył do niej z czerwonym piórem. Sen, który śniła nocą przed tym spotkaniem, wszystko składało się w jedną całość. Dźwięk, który do tej pory ją prowadził i miał prowadzić nadal. Nie drgnęła gdy stanowczo przysunął się do niej, nieprzeniknionym spojrzeniem obserwując kolejne podejmowane przez niego kroki. Nie opuściła spojrzenia, gdy chwytał za jej dłonie, nie zabrała rąk, gdy ruszył śladem blizn, których sama była twórcą. Ciepło wspinało się wraz z jego dotykiem. Było… uspokajające? - Od marca. - odpowiedziała krótko, bo nie sądziła, że coś więcej jest do powiedzenia. Skinęła lekko głową.
- Rycerze Walpurgii. - powiedziała, ale jej głos nie zabrzmiał łagodnie z ust zdawało się popłynąć najgorsze plugastwo. - Bo tak się nazywają. To grupa, która zbiera ludzi, którzy pragną potęgi i czystego świata. Wszyscy, służą samozwańczemu lordowi - Voldemortowi. - wzięła wdech i potarła końcówkę nosa. - Jego najwierniejsi słudzy nazywani są śmierciożercami: Tristan Rosier. Ramsey i Ignotus Mulciberowie. Deirdre Tsagairt. Morgoth Yaxley. Magnus Rowle. Craig Burke. To nazwiska, tych stojących najwyżej, których jesteśmy pewni. - nie mówiła skąd, ani dlaczego. Powinien wiedzieć na co - na kogo - zwracać uwagę. Nie rzucając się jednocześnie w oczy. - Dalej: Macnair i Rookwood. Zwracaj uwagę na nazwiska, czystokrwiste rody i rodziny o negatywnym stosunku do mugoli idealnie pasują do tej organizacji. Black, Zabini, Goyle, Travers, Dolohov, Vablatsky , Borgin, Crouch, Nott. Wszystkich należy się wystrzegać, bo nie o wszystkich wiemy. - sięgnęła na stolik bo swoją - już zimną - herbatę i upiła z niej trochę. Odstawiła ją na stolik i spojrzała na niego ponownie. - Chcę wiedzieć o wszystkim co dzieje się w dokach. Nawet, jeśli uznasz to za potencjalnie bezpiecznie informujesz mnie o tym. - zawiesiła na nim jasnoniebieskie spojrzenie, mrużąc oczy i uważnie mu się przyglądając. Orientowała się odrobinę czym się zajmuje i zdawała sobie sprawę, że nie jest to tylko pomoc w barze. Co ważniejsze, wsiąkł w tamto środowisko, mógł zdobyć informacje, których oni nie mieli. - Nie każ mi żałować mojej decyzji, Keaton. - dodała poważnym głosem, który zdawał się jedynie podsycać moc błękitu w spojrzeniu. Wiedziała, że może im pomóc, o ile nie zdecyduje się przeszkodzić. Udział w bojówce zdawał się świadczyć, że jest po ich stronie, ale… - Na zaufanie, musisz sobie zapracować. - dodała jeszcze, pozwalając by myśli zmieniły się w słowa. Tak, czas, kiedy z otwartymi ramionami przyjmowali do siebie dobrych ludzi minął. Nie było drogi na skróty.
Obserwowała go uważnie, widząc, jak zagryza zęby. Nie był zadowolony, ale im właśnie tego brakowało. Informacji. Zrzeszali aurorów, smokologów, uzdrowicieli, jednak bezsprzecznie ich dostęp do szarej strefy był przez to ograniczony. Mogłaby co prawda zjawiać się tam pod inną twarzą, jednak zyskanie zaufania i wypracowanie pozycji zajęłoby jej czas, którego zwyczajnie już nie miała. Dla niego, mogło to brzmieć jak nic, ale ona chyba musiała dokładniej wyjaśnić mu wagę zajęcia, które właśnie otrzymywał. Bez emocji spojrzała na niego, gdy zabrał głos sprzeciwiając się niejako jej zdaniu.
- Przedyskutujemy to. - powiedziała jedynie, nie ciągnąc tematu. - Zrób mi listę. Dowiedz, kto jest w stanie przenocować ludzi w razie potrzeby tak, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Powstrzymaj ich, Keaton, od wychodzenia na ulice. - działali po cichu i w cieniu im mniej o nich było wiadomo, im mniej było ich widać, tym lepiej. Jeśli jego nowi przyjaciele nie zaprzestaną dotychczasowych akcji, nie będą w stanie im pomóc. Nie mogli pozwolić sobie na to, by ktoś z nich pociągnął całą ich organizacje w dół. Mieli jeszcze zbyt wiele do zrobienia by pozwolić sobie na potknięcia. Nie przejęła się zażenowaniem, które pojawiło się na jego twarzy. Werbowała go w trudnych czasach, jeszcze trudniejszych niż te w których sama wchodziła w szeregi Zakonu. Teraz ich wrogowie mieli twarze i nazwiska, mieli też własnego Ministra i wraz z nim stawali się coraz śmielsi. To znaczyło, że oni nie mogli już popełniać błędów.
- Zakon zaczął funkcjonować na koniec pięćdziesiątego piątego. - wiedziała, że pierwszymi członkami był między innymi Garrett, Samuel i Ben, znała większość historii, choć sama w nich nie uczestniczyła. Pamiętała jednak dokładnie dzień w którym ona sama dowiedziała się o istnieniu Zakonu. Przyjaciel, który przybył do niej z czerwonym piórem. Sen, który śniła nocą przed tym spotkaniem, wszystko składało się w jedną całość. Dźwięk, który do tej pory ją prowadził i miał prowadzić nadal. Nie drgnęła gdy stanowczo przysunął się do niej, nieprzeniknionym spojrzeniem obserwując kolejne podejmowane przez niego kroki. Nie opuściła spojrzenia, gdy chwytał za jej dłonie, nie zabrała rąk, gdy ruszył śladem blizn, których sama była twórcą. Ciepło wspinało się wraz z jego dotykiem. Było… uspokajające? - Od marca. - odpowiedziała krótko, bo nie sądziła, że coś więcej jest do powiedzenia. Skinęła lekko głową.
- Rycerze Walpurgii. - powiedziała, ale jej głos nie zabrzmiał łagodnie z ust zdawało się popłynąć najgorsze plugastwo. - Bo tak się nazywają. To grupa, która zbiera ludzi, którzy pragną potęgi i czystego świata. Wszyscy, służą samozwańczemu lordowi - Voldemortowi. - wzięła wdech i potarła końcówkę nosa. - Jego najwierniejsi słudzy nazywani są śmierciożercami: Tristan Rosier. Ramsey i Ignotus Mulciberowie. Deirdre Tsagairt. Morgoth Yaxley. Magnus Rowle. Craig Burke. To nazwiska, tych stojących najwyżej, których jesteśmy pewni. - nie mówiła skąd, ani dlaczego. Powinien wiedzieć na co - na kogo - zwracać uwagę. Nie rzucając się jednocześnie w oczy. - Dalej: Macnair i Rookwood. Zwracaj uwagę na nazwiska, czystokrwiste rody i rodziny o negatywnym stosunku do mugoli idealnie pasują do tej organizacji. Black, Zabini, Goyle, Travers, Dolohov, Vablatsky , Borgin, Crouch, Nott. Wszystkich należy się wystrzegać, bo nie o wszystkich wiemy. - sięgnęła na stolik bo swoją - już zimną - herbatę i upiła z niej trochę. Odstawiła ją na stolik i spojrzała na niego ponownie. - Chcę wiedzieć o wszystkim co dzieje się w dokach. Nawet, jeśli uznasz to za potencjalnie bezpiecznie informujesz mnie o tym. - zawiesiła na nim jasnoniebieskie spojrzenie, mrużąc oczy i uważnie mu się przyglądając. Orientowała się odrobinę czym się zajmuje i zdawała sobie sprawę, że nie jest to tylko pomoc w barze. Co ważniejsze, wsiąkł w tamto środowisko, mógł zdobyć informacje, których oni nie mieli. - Nie każ mi żałować mojej decyzji, Keaton. - dodała poważnym głosem, który zdawał się jedynie podsycać moc błękitu w spojrzeniu. Wiedziała, że może im pomóc, o ile nie zdecyduje się przeszkodzić. Udział w bojówce zdawał się świadczyć, że jest po ich stronie, ale… - Na zaufanie, musisz sobie zapracować. - dodała jeszcze, pozwalając by myśli zmieniły się w słowa. Tak, czas, kiedy z otwartymi ramionami przyjmowali do siebie dobrych ludzi minął. Nie było drogi na skróty.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Na zaufanie musisz sobie zapracować.
Będzie miał więc ręce pełne roboty - pokryte ściekającym z palców atramentem, gdy ostatnia lista stanie się kompletna; kiedy zanurzy je po łokcie, grzebiąc w ściekach doków, by po omacku natrafić na tę jedną wartościową informację. Cena nieszczególnie wysoka?
Nie chciał myśleć o tym, co mógł dostać w zamian. Nie o to chodziło - ale uchylony przez nią rąbek tajemnic Zakonu wzbudził w nim ciekawość; wydawali się być świetnie zorganizowani - przez dwa lata musieli już wykształcić sprawnie działający mechanizm, dbali o każdy z jego trybików?
Teraz stał się jednym z nich, wskoczył na zaoferowane mu miejsce, peryferyczne, odgrodzone od najwrażliwszych części mechanizmu zbyt skomplikowanego, żeby dało się zrozumieć wszystko od razu.
Ramiona nieznacznie opadły, prawą rękę zgiął na oparciu, kładąc na niej też głowę, świat widział już pod dziwnym kątem, rzeczywistość obróciła się, ona wyglądała nieco inaczej, gdy spoglądał na nią z dołu.
Z coraz większym trudem przychodziło mu zakodowywanie tego, o czym wspominała, choć desperacko walczył ze zdradzieckimi odruchami własnego ciała, próbując wygrać ze zmęczeniem. Energia, sztucznie napompowana zażytym eliksirem, uciekała z niego w zastraszającym tempie.
Niedbałym ruchem przetarł zaczerwienione oczy, podkrążone ciemną smugą, jednocześnie powtarzając w myślach wymienione przez nią nazwiska. - Szlachecka enklawa - wtrącił tylko kąśliwie, niespecjalnie zaskoczony tym, że zagorzali propagatorzy czystości krwi znaleźli się w jakże zaszczytnym gronie; o wiele bardziej zastanawiające było to, jak długo działał już Zakon. - Ci... Rycerze - idiotyczna nazwa perfekcyjnie nadająca się dla stowarzyszenia nadętych bufonów, walczących w ramach wymyślonego przez siebie kodeksu - są na usługach Voldemorta od tego samego momentu? - od pięćdziesiątego piątego roku?
Nieustannie zapełniał mozaikę - kolejnymi informacjami, następnymi przypuszczeniami; jednak teraz szło mu to wybitnie opornie, z trudem wracał myślami do minionych na przestrzeni ostatnich dwóch lat zdarzeń, starając się doszukać w nich drugiego dna.
- W jaki sposób mam cię o tym informować? Chyba nie listownie? - wrócą do częstszych spotkań? Czy w ogóle jeszcze miała czas na to, by jak kiedyś spędzać noce na rozmowach o tym, co się nie zdarzyło, ale zdarzyć mogło - co zdarzyło, choć zdecydowanie nie powinno było? O wszystkich permutacjach ich wyborów życiowych? W nieskończoności wariantów kończyli te rozważania zawsze tym samym. Sobą. Razem.
- Będziesz żałować tylko tego, że nie powiedziałaś mi wcześniej - może tkwił w tym przytyk, ledwie wyczuwalny, choć obecny; zastanawiał się, czy gdyby nie wiadomość o tym, że jest w bojówce, w ogóle kiedykolwiek wspomniałaby mu o Zakonie; co zadecydowało o tym, iż zrobiła to dopiero teraz?
Lecz teraz nadeszło, w końcu i on usłyszał śpiew feniksa, niepowtarzalną melodię.
Właśnie dzisiaj, właśnie w tej chwili związał swoje losy z figurą jeszcze nienamacalną, mglistym wyobrażeniem o lepszym świecie.
Powieki zamknęły się w momencie, w którym otworzyły się przed nim zupełnie nowe możliwości.
| zt
Będzie miał więc ręce pełne roboty - pokryte ściekającym z palców atramentem, gdy ostatnia lista stanie się kompletna; kiedy zanurzy je po łokcie, grzebiąc w ściekach doków, by po omacku natrafić na tę jedną wartościową informację. Cena nieszczególnie wysoka?
Nie chciał myśleć o tym, co mógł dostać w zamian. Nie o to chodziło - ale uchylony przez nią rąbek tajemnic Zakonu wzbudził w nim ciekawość; wydawali się być świetnie zorganizowani - przez dwa lata musieli już wykształcić sprawnie działający mechanizm, dbali o każdy z jego trybików?
Teraz stał się jednym z nich, wskoczył na zaoferowane mu miejsce, peryferyczne, odgrodzone od najwrażliwszych części mechanizmu zbyt skomplikowanego, żeby dało się zrozumieć wszystko od razu.
Ramiona nieznacznie opadły, prawą rękę zgiął na oparciu, kładąc na niej też głowę, świat widział już pod dziwnym kątem, rzeczywistość obróciła się, ona wyglądała nieco inaczej, gdy spoglądał na nią z dołu.
Z coraz większym trudem przychodziło mu zakodowywanie tego, o czym wspominała, choć desperacko walczył ze zdradzieckimi odruchami własnego ciała, próbując wygrać ze zmęczeniem. Energia, sztucznie napompowana zażytym eliksirem, uciekała z niego w zastraszającym tempie.
Niedbałym ruchem przetarł zaczerwienione oczy, podkrążone ciemną smugą, jednocześnie powtarzając w myślach wymienione przez nią nazwiska. - Szlachecka enklawa - wtrącił tylko kąśliwie, niespecjalnie zaskoczony tym, że zagorzali propagatorzy czystości krwi znaleźli się w jakże zaszczytnym gronie; o wiele bardziej zastanawiające było to, jak długo działał już Zakon. - Ci... Rycerze - idiotyczna nazwa perfekcyjnie nadająca się dla stowarzyszenia nadętych bufonów, walczących w ramach wymyślonego przez siebie kodeksu - są na usługach Voldemorta od tego samego momentu? - od pięćdziesiątego piątego roku?
Nieustannie zapełniał mozaikę - kolejnymi informacjami, następnymi przypuszczeniami; jednak teraz szło mu to wybitnie opornie, z trudem wracał myślami do minionych na przestrzeni ostatnich dwóch lat zdarzeń, starając się doszukać w nich drugiego dna.
- W jaki sposób mam cię o tym informować? Chyba nie listownie? - wrócą do częstszych spotkań? Czy w ogóle jeszcze miała czas na to, by jak kiedyś spędzać noce na rozmowach o tym, co się nie zdarzyło, ale zdarzyć mogło - co zdarzyło, choć zdecydowanie nie powinno było? O wszystkich permutacjach ich wyborów życiowych? W nieskończoności wariantów kończyli te rozważania zawsze tym samym. Sobą. Razem.
- Będziesz żałować tylko tego, że nie powiedziałaś mi wcześniej - może tkwił w tym przytyk, ledwie wyczuwalny, choć obecny; zastanawiał się, czy gdyby nie wiadomość o tym, że jest w bojówce, w ogóle kiedykolwiek wspomniałaby mu o Zakonie; co zadecydowało o tym, iż zrobiła to dopiero teraz?
Lecz teraz nadeszło, w końcu i on usłyszał śpiew feniksa, niepowtarzalną melodię.
Właśnie dzisiaj, właśnie w tej chwili związał swoje losy z figurą jeszcze nienamacalną, mglistym wyobrażeniem o lepszym świecie.
Powieki zamknęły się w momencie, w którym otworzyły się przed nim zupełnie nowe możliwości.
| zt
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Ogród za domem
Szybka odpowiedź