Ognisty gaj
Po wejściu do ignistego gaju należy rzucić kością k10. Poniżej opisane są skutki wywołane oddziaływaniem drzew:
1 - słyszysz ciche brzęczenie, jakby jakaś uparta mucha przelatywała ci od jednego ucha do drugiego. Dźwięk jest wyjątkowo uciążliwy, zaczynasz odganiać od siebie niewidzialne owady. To nieprzyjemne wrażenie będzie ci doskwierać przez cały pobyt w tym miejscu;
2 - nie dzieje się z tobą nic, najwyraźniej ta magia na ciebie nie oddziałuje;
3 - nos cię zaswędział, poczułeś dziwny, choć znajomy zapach, który przez chwilę nie dawał ci spokoju, nie mogłeś go z niczym skojarzyć. W końcu masz wrażenie, że coś się pali, po chwili jesteś pewien, że czujesz dym. Myślisz, że las się pali, nawet jeśli wokół ciebie nie ma ognia;
4 - masz wrażenie, że wokół ciebie zapadła zupełna cisza; jeśli do tej pory toczyłeś rozmowę lub słyszałeś jakieś dźwięki, nagle wszystko ustało. Zrobiło ci się wyjątkowo gorąco, zacząłeś się pocić, po skroni spłynęła ci stróżka potu; czujesz się tak, jakbyś stał w ogniu, jakby buchał w tobie ogień, powietrze dla ciebie robi się cięzkie i dławiące. To uczucie będzie ci towarzyszyć póki się nie rozbierzesz trochę;
5 - nagle rozbolała cię głowa; ból był tępy i promieniował od czoła do skroni. Rozmasowanie ich przyniesie chwilową ulgę, na moment wyda ci się, że wszystko jest w porządku, lecz po chwili z twojego nosa popłynie struga krwi, która szybko zmieni kolor na czarny. Ból głowy od razu po tym minie;
6 - nagle zrobiłeś się głodny; unoszące się w powietrzu zapachy rozbudziły twój apetyt i spowodowały, że nabrałeś ochoty na rozpalenie ogniska i przyrządzenie sobie posiłku - tu i teraz;
7 - czujesz przyjemny zapach - jest twoją amortencją, ale nie nie zdajesz sobie z tego sprawy; wprawia cię w wyjątkowo przyjemny nastrój, pozytywnie cię nastraja i skłania do zbliżeń lub zwierzeń, wywołuje w tobie gwałtowną potrzebę dotknięcia kogoś;
8 - nie dzieje się z tobą nic, najwyraźniej ta magia na Ciebie nie oddziałuje;
9 - boisz się, choć nie wiesz czego. To miejsce przyprawia cię o wrażenie niebezpieczeństwa, wywołuje dziwny niepokój i przywołuje w tobie niespokojne myśli, które dotyczą twojego towarzysza. Zaczynasz mieć obawy o swoje lub jego intencje, wszystko zaczyna ci się mieszać w głowie. Pomoże ci na to tylko kubeł zimnej wody;
Brón Trogain, początek sezonu żniw, od wieków wiązało się z błagalnymi rytuałami o udane zbiory. Głód, wojny i klęski żywiołowe wymagały potężniejszych ofiar, które druidzi składali w rytualnym paleniu "Wiklinowego Maga" - ogromnej, kilkunastometrowej figury z wikliny, w której niczym w klatce zamykano odpowiednie dary. Niektórzy Celtowie składali ofiary z ludzi - jeńców wojennych, niewinnych dziewic, a w najcięższych latach nawet z dobrowolnie poświęcającego się wodza - ale nie wszystkie tradycje są tak krwawe i w Wiklinowym Magu palono również bydło oraz pierwsze zebrane w danym roku owoce.
Po ciężkiej zimie i surowej wiośnie, oraz w obliczu trwającej wojny, Ministerstwo Magii wraz z ideą powrotu do tradycji zorganizowała obyczaj palenia Wiklinowego Maga.
Na powstałej jeszcze w trakcie magicznych anomalii polanie Ognistego Gaju wzniesiono monumentalną rzeźbę Wiklinowego Maga, którego głowa sięga ponad korony ognistych drzew. Postać jest pusta w środku - w jednej z prawych nóg znajduje się rampa, po której organizatorzy festiwalu wprowadzą do środka krowę, świnię i owce. Poświęcone zostaną również kosze z pierwszymi zebranymi w lipcu owocami. Rytualne spalenie Wiklinowego Maga odbywa się o zachodzie słońca codziennie od rozpoczęcia do końca festiwalu. Czarodzieje gromadzą się wokół figury, obserwując wniesienie do rzeźby ofiarnych darów. Następnie, pod czujnym okiem służb porządkowych, Wiklinowy Mag zostaje podpalony. Dym długo wznosi się nad drzewami, splatając się z zapachem palonej wołowiny i dźwiękiem celtyckich hymnów. Wdychany, wpływa na nastrój i podsuwa czarodziejom najróżniejsze wspomnienia - podobno każdy widzi w jego kształcie co innego.
Jeśli siódmego sierpnia o zmroku znajdziesz się w Ognistym Gaju i dołączysz do obrzędu palenia Wiklinowego Maga, rzuć kostką k6:
1: Wiatr wieje w Twoją stronę, dym wdziera ci się do nosa, oczy łzawią. Czujesz na języku smak popiołu. Gdy mrugasz i spoglądasz na płonącego Wiklinowego Człowieka przez chwilę myślisz, że rytuał jest równie pusty jak wiklinowa figura. Brakuje ofiary, brakuje krwi - i wtedy uświadamiasz sobie, że każdy z obecnych już coś poświęcił, że to wasz żal nadaje mocy Wiklinowemu Magowi. Gdy znowu mrugasz załzawionymi oczyma, widzisz w dymie obraz, który kojarzy Ci się z własnym poświęceniem - kogoś bliskiego, kogo utraciłeś, albo skojarzenie z pomyłką, której żałujesz. Wizja rozwieje się po kilku sekundach, pozostawiając w Tobie poczucie dziwnej pustki - zamiast zdjąć ciężar z Twoich ramion, rytuał przypomniał Ci o czymś, do czego być może nie chcesz wracać.
2: Coś trzeszczy w środku Wiklinowego Maga, iskry wznoszą się do rozgwieżdżonego nieba. Nie możesz oderwać wzroku od głowy figury, w której płoną dary i zwierzęta. Wtem trzask ognia przecina cienki, ludzki krzyk, dochodzący wprost z płomieni. Rozglądasz się wkoło z niedowierzaniem, ale nikt ze zgromadzonych zdaje się go nie słyszeć albo nie reagować. Musiałeś się przesłyszeć - dziś poświęcone zostały tylko zwierzęta... prawda? Nawet gdybyś chciał, nie możesz skupić się na dziwnych podejrzeniach - do głowy przychodzi ci myśl o innej nierozwiązanej tajemnicy lub niedogodności, bezpośrednio związanej z twoim życiem. Niezależnie od tego, czy są to rodzinne sekrety, skomplikowane znajomości, trudności zawodowe, czy poczucie jakiejś niesprawiedliwości - dym zmusza cię do myślenia o czymś, co zaburza twój spokój, nawet jeśli na co dzień starałeś się ignorować ten temat. Rozbudza zarazem twoją ciekawość, dając nadzieję na rozwiązanie zagadek lub pokonanie trudności.
3: Dym pachnie jak palone mięso, jak pieczona wołowina. Czujesz suchość w ustach, zaczyna ci burczeć w brzuchu, nawet jeśli już dzisiaj jadłeś. Ofiara pobudza twój apetyt i napełnia cię nadzieją, że żniwa faktycznie się powiodą, że będzie lepiej. Gdy mrugasz, przed sekundę widzisz na rozgwieżdżonym niebie jak dym układa się w kształt twojego największego materialnego pragnienia - czy to dom, symbol władzy, a może osoba, której pożądasz? Nabierasz optymistycznego przekonania, że to marzenie leży w twoim zasięgu i że spełni się na przestrzeni najbliższego roku.
4: Wojna trwa już długo, każdy w jakimś stopniu doświadczył jej okropieństw. Jeśli widziałeś skutki walk i kryzysu, dym przypomina ci o tych wspomnieniach - w przeciwnym wypadku twoja własna wyobraźnia podsuwa ci smutne, straszne obrazy. Przez kilka sekund czujesz się uwięziony we wspomnieniach okrucieństwa i przemocy, ale potem dym wzbija się w górę - i czujesz, że jeśli chcesz, mógłbyś pozostawić je za sobą. Wiklinowy Mag wyciszy konkretne wspomnienie lub wyborażenia, które powodują u ciebie lęk lub wyrzuty sumienia - nie zabierze ich zupełnie, nadal będziesz je pamiętać, ale bez przykrych uczuć z nimi związanymi. Aby przyjąć jego błogosławieństwo, musisz podjąć świadomą decyzję - możesz dalej żyć ze swoimi koszmarami.
5: Kręci ci się w głowie, cały gaj nagle wydaje się zbyt ciasny. Czujesz się częścią czegoś większego niż ty sam. Wielowiekowej tradycji, pokoleń czarodziejów, Matki Natury. Obecność na rytuale w jakiś sposób łączy cię z przesyconym magią wszechświatem. Gdy mrugasz, nagle nie jesteś już w Londynie - znajdujesz się w Stonehenge, wśród ubranych w długie szaty druidów. Hymn, który śpiewają jest taki sam jak ten, który rozbrzmiewa w Londynie. Po kilku sekundach świat znów wiruje i nadal stoisz na polanie Ognistego Gaju w 1958 roku (jeśli jesteś w towarzystwie, przez kilka sekund patrzyłeś w płomienie z nieobecną miną) ale wspomnienie obrzędu sprzed wielu wieków jest wyraźne i żywe w twojej pamięci, utwierdzając cię w przekonaniu, że rytuał bezpośrednio kontynuuje tradycje z przeszłości.
6: Płomienie wzbijają się ku nocnemu niemu, spektakl jest majestatyczny, piękny. Ogarnia cię radość, euforia, nadzieja. Ze wzruszeniem przypominasz sobie najradośniejsze wspomnienia - podobne do tych, których używałbyś (gdybyś potrafił) lub używasz do wyczarowania patronusa. Czujesz się lekko, a reszta wieczoru na pewno upłynie w beztroskiej i przyjemnej atmosferze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:15, w całości zmieniany 2 razy
– Rozmawiałem nawet jakiś czas temu na ten temat z Corneliusem. Uważam, że ta konkurencja to wspaniały pomysł. Trzeba kultywować tradycję nieudolnych prób Prewettów do przygotowania dobrego wydarzenia. Powiedziałbym, że z pewnością poradziliby sobie przygotowując imprezę na swoim poziomie. Np. imieniny ciotki. Jak widać ich rodzina jest mniej wymagająca niż ciotka Adelaide - uśmiechnął się kąśliwie. Widać było, że już jest zadowolony. Możliwość pociśnięcia Prewettom zawsze poprawiała mu humor. W końcu nie mieli najmniejszych szans, żeby przygotować przyjęcie chociaż w połowie dorównujące tym organizowanym przez Nottów. Skrzywił się tylko na słowo o zdrajcach. Przez chwilę nawet pomyślał o Percivalu, ale... Szybko odgonił od siebie tę myśl. To już nie była rodzina.
– Jak dla mnie już wcześniej powinniśmy ich uznać za zdrajców. Organizowanie tak beznadziejnych przyjęć powinno uchodzić za zdradę – uśmiechnął się przyglądając falującym lokom Valerie. Przez chwilę poczuł się tak jakby znów mieli po 16 lat. On nie był Lordem niosącym na sobie brzemię obowiązków względem rodu, a ona nie była żoną ważnego polityka. Przez ten jeden moment miał wrażenie, że zaraz pójdą razem na spotkanie Klubu Ślimaka... Ale to była już przeszłość. Mimo, że Valerie dalej była niezwykle piękna. Przez ułamek sekundy nawet zazdrościł Sallowoi małżonki.
– W czasie wojny kultywowanie tej tradycji jest jeszcze ważniejsze niż w czasach pokoju. Wiesz, że niektórerzy Celtowie składali nawet ofiary z ludzi? To tak a propo Prewettów... - ostatnie zdanie dodał ciszej, a następnie puścił oczko, żeby pokazać, że żartuje. Chociaż... Była to naprawdę kusząca perspektywa. – Byłbym zaszczycony, gdybyś zechciała mi towarzyszyć o zmierzchu w czasie tego rytuału – uśmiechnął się i wyciągnął w jej kierunku ramię jakby już teraz mieli się tam udać. Do obrządku jednak pozostało jeszcze trochę czasu.
Cóż, całe szczęście, że Nott nie wydawał się mieć jej tego za złe.
― Och, lady Adelaide jest na festiwalu? ― wspomnienie wysokourodzonej damy, swoistej królowej socjety nie mogło pozostawić madame Sallow obojętną. Choć już znajdowała się w idealnej posturze, baczna na swój odbiór społeczny wśród tak wielu osób, w mig zdała się być jeszcze bardziej uważna. Wcześniej bardziej rozmarzone, bo wszak skupiona była na raczej niezobowiązującej rozmowie z kimś, z kim łączyły ją wieloletnie więzy przyjaźni, spojrzenie zyskało na istotnej ostrości, gdy gdzieś nad ramieniem Notta próbowała przedrzeć się przez tłum świętujących w poszukiwaniu tej jednej, jedynej starszej pani. ― Mój mąż opowiadał ci zapewne, że był zaszczycony gościć w Hampton Court na tegorocznym Sabacie, czyż nie? ― w jednym momencie na coś, co miało być przyjemną rozmową nałożyły się dwie przykrości. Po pierwsze, nie mogła pominąć kwaśnej miny Nicholasa; nie chciała przecież zniszczyć mu humoru czymś tak przyziemnym. Po drugie, fakt, że Cornelius sam bawił się na słynnym noworocznym przyjęciu Nottów stanowił igłę wbitą we wrażliwe ego śpiewaczki. Kto nie marzyłby o byciu zaproszonym na tak istotne wydarzenie towarzyskie? Niemniej jednak to od niej zależało naprowadzenie wszystkiego na powrót na właściwe tory. Ugłaskanie dumy Lwa Nottingham nie było jej obowiązkiem, ale także swoistą przyjemnością. ― Niestety, nie mogłam mu wtedy towarzyszyć, załatwiałam ostatnie sprawy w Berlinie. Niemniej jednak gdyby zaproszenie znów miało trafić do Sallow Coppice, z olbrzymią przyjemnością poznam, jakie są standardy najlepszych gospodarzy w Wielkiej Brytanii ― uśmiech tańczył na wargach Valerie, gdy zniżyła głos do szeptu, aby wymówić ostatnie zdanie. Miało ono wszak trafić wyłącznie do uszu lorda Notta, zasiać w nim chęć spełnienia tego planu.
― Pomyśl tylko. Znów bylibyśmy na balu, zupełnie jak w szkole ― dodała na sam koniec, uśmiechając się przy tym znacząco. Bal zimowy był chyba ulubioną częścią roku szkolnego Valerie i to w ich trakcie stawiała pierwsze kroki w tańcu balowym. Pamiętała jeszcze kilka kroków, przede wszystkim używanych w trakcie berlińskich bankietów. Ostatni raz dla przyjemności tańczyła dwa miesiące wcześniej, na swym ślubie. Och, z pewnością gdy wróci do odpowiedniej formy, będzie musiała poświęcić tańcu więcej czasu.
― Och? ― uniosła brwi do góry w wyrazie zaskoczenia, przykładając jasną dłoń do pociągniętych czerwoną szminką ust. ― Ależ... Prewettowie nie są pochodzenia celtyckiego? Ofiary z ludzi... ― i zamilkłaby nawet na chwilę, pogrążona w przestrachu przemieszanym z obrzydzeniem, gdyby nie to oczko. Napięta postura natychmiast odzyskała swą lekkość, zaś sama Valerie zaśmiała się cicho, choć dźwięcznie. ― Nicholasie, nabrałeś mnie ― rzekła z udawanym wyrzutem, spoglądając na wyciągnięte w zaproszeniu ramię. ― Ale nie mogę odmówić tak doborowego towarzystwa ― dodała po chwili, darowując mu swoją rękę, jak i towarzystwo.
Czarodzieje powoli zbierali się w wyznaczonym miejscu Ognistego gaju. Widać było, że pradawny obrządek zyskał uwagę dużej ilości czarodziejów, przede wszystkim tych dorosłych. Z oddali słychać było odgłosy wydawane przez bydło ― dla Valerie zupełnie nie do odszyfrowania. Nie znała się na zwierzętach zupełnie, ograniczając się w ostatnich latach wyłącznie do swej sowy oraz słowika Hersilii. Kilkoro czarodziejów z pochodniami minęło madame Sallow i lorda Nott, kierując się bliżej dużej, wiklinowej instalacji.
tradition honor excellence
and turn the knife
i know those
party games too
– Ciotka nie odpuściłaby możliwości pojawienia się na przyjęciu z błachego powodu – uśmiechnął się chociaż rzeczywiście nigdzie w okolicy jej nie widział. Może akurat tego dnia postanowiła zostać w ich rodowej rezydencji. Oczywistym było jednak, że Lady Nott ma tę specjalną zdolność, że nawet jeśli jej nie ma to potrafi skrytykować czyjeś zachowanie. Jako dzieciak zastanawiał się, czy to plus, że jego gaf nigdy nie skomentowałaby publicznie. Bo w końcu minusem było to, że od każdego Notta wymagała o 200% więcej niż od innych. Obiady noworoczne w dzieciństwie były prawdziwą katorgą. Ale dzięki temu etykieta i umiejętność zabawiania gości rozmową weszły mu w krew i były tak oczywiste jak oddychanie. W tym momencie był jej wdzięczny za to wychowanie.
– Sądziłem, że byliście tam razem. Ojciec też wspominał, że lista gości została nieco... poszerzona i ucieszyłem się, że akurat o was – uśmiechnął się, ale okazał zdziwienie, gdy dowiedział się, że Valerie nie pojawiła się na tak ważnym wydarzeniu. To przecież niemożliwe, żeby Cornelius został zaproszony bez swojej partnerki. Ale może "nowych" gości obowiązywały inne zasady niż osoby, które wychowywały się na sabatach. Wyjaśnienie jednak przyjął do wiadomości trochę jednak zdziwiony, że w Berlinie mogły być ważniejsze sprawy niż najważniejsze wydarzenie sezonu towarzyskiego. Ale być może Nott miał inne priorytety. Uśmiechnął się od razu odczytując sugestię, że powinien dopilnować, żeby jego przyjaciółka w przyszłym roku również otrzymała zaproszenie. Miło to połechtało jego ego. Czy to miał być taki kurtuazyjny gest? Był przekonany, że tak ale absolutnie nie przeszkadzało mu być zadowolonym, że towarzystwo uważa, że ma wpływ na listę gości Sabatu.
– Gdybyś nie była mężatką zaprosiłbym Cię już teraz – odpowiedział jej szeptem i puścił oczko – Mogę upewnić się, że będziecie na liście, ale pod warunkiem... - przez chwilę ostentacyjnie udawał, że się zastanawia – musisz obiecać mi chociaż jeden taniec. Trudno znaleźć lepszą tancerkę od Ciebie – dodał jeszcze raz się uśmiechając. Był wyraźnie w dobrym humorze. Tym bardziej, że rozmawiali o wydarzeniach towarzyskich. To przecież był jego ulubiony temat.
– Ale jeśli chodzi o bale... Mam nadzieję, że będziemy mieć okazję spotkać się wcześniej. Smutno by było czekać aż do Sabatu. Do tej pory nie mogę sobie odżałować tego, że nie byłam na waszym weselu. To musiało być wspaniałe przyjęcie - dodał jak najbardziej szczerze.
– Serio kiedyś składano ofiary z ludzi. Ale niestety w tym roku takowych nie będzie. Chociaż chętnie zobaczyłbym składanych w ofierze Prewettów... Ale pewnie bogowie by się obrazili... – kontynuował swoje "śmiertelnie poważne" rozważania prowadząc ją w pobliże miejsca rytuału.
Dziś byli dorosłymi ludźmi. Odpowiedzialnymi za siebie, za swoje rodziny. Valerie Sallow primo voto Krueger de domo Vanity i sir Nicholas Nott byli wszak więcej niż świadomi drogi, którą podążali. I tego, że o wiele lepiej było podążać nią z kimś, do kogo miało się zaufanie. Z przyjacielem lub przyjaciółką.
― Jak to było, dorastać w jej cieniu? ― spytała wreszcie, szczerze ciekawa odpowiedzi. W jej najbliższej rodzinie nie było takiej kobiety. Silnej, stanowiącej swego rodzaju instytucję zaufania publicznego. Była tylko ona ― dziewczynka, najmłodsze dziecko w rodzinie, oraz jej matka ― niegdyś też śpiewaczka, lecz bez tego samego rodzaju szczęścia, które odnalazła jej córka. Z konieczności przerwała karierę, zajmując się wychowaniem czworga dzieci, z których wszyscy wyrośli na znanych muzyków, specjalistów w swych dziedzinach. Dzięki zajęciom rodziców oraz wcześniejszym wejściu w dorosłość jej braci Valerie wiedziała, czego spodziewać się w wielkim świecie. Wiedziała, jaką wartość miały odpowiednia prezencja, odpowiednie przyjaźnie; wnet pojęła gorzką prawdę, że sam talent nie wystarczał. Trzeba było znajdować sobie odpowiednich protektorów, siłą robić miejsce dla siebie, coraz więcej, tego nigdy nie było dość. Ekspansja zapewniała przecież niezastąpioność. Nikt nie chciał być drugim wyborem, a już na pewno nie Valerie Sallow. Tak w życiu zawodowym, jak i prywatnym.
― Nie byliśmy wtedy małżeństwem, Nico ― przypomniała mu ściszonym głosem, całość okalając uprzejmym uśmiechem. Musiał być świadomy, że takie pojawienie się w towarzystwie przed ślubem, a co istotniejsze przed ogłoszeniem zaręczyn, mogłoby wywołać niemały skandal. Ani polityk, ani śpiewaczka nie potrzebowali tegoż do dodatkowego rozgłosu, a przynajmniej taka była oficjalna wersja. Nieoficjalnie przecież Nowy Rok wypadał w okresie, w którym dzisiejsi małżonkowie Sallow poprzyrzekli sobie stosowną dla uczczenia pamięci tragicznie zmarłego Franza Kruegera, pierwszego męża Valerie, separację. Dopiero w Dniu Zakochanych zdecydowali się na to, jak będzie wyglądać ich przyszłość, a pierwszy prawdziwie medialny wspólny występ przypadł w dniu, w którym Cornelius został odznaczony medalami za bohaterstwo. Nicholas ― na szczęście Valerie ― nie był wtedy w kraju, nie musiał znać tej chronologii. Miała nadzieję, że to krótkie sprostowanie mu wystarczy.
Z pewnością wystarczyło ono Valerie. Jeżeli wcześniej próbowała panować nad sobą, aby nie okazać nawet najmniejszego znaku spięcia lub dyskomfortu, kolejne słowa Nicholasa zupełnie ją uspokoiły. Na ustach pociągniętych czerwoną szminką natychmiast pojawił się filuterny uśmiech, zaś jasnoniebieskie tęczówki nie chciały odchodzić od ciemnych oczu swego rozmówcy.
― Jestem pewna, że dam radę dotrzymać ci kroku ― odpowiedziała zaczepnie, dodając do tego porozumiewawcze oczko. Po chwili wyprostowała się jednak, przyjmując dumną, godną sceny postawę. ― Dlatego obiecuję. Lecz pamiętaj, chociaż jeden oznacza, że może być ich więcej ― zachichotała krótko, bowiem Nicholas poruszył temat jej weselnego przyjęcia. Ciepło rozlało się po klatce piersiowej Valerie, lord Nott był niezwykle miły i dobroduszny. ― Ja również żałuję, Nico. Spodobałoby ci się. Lord Nestor Julius Avery pomógł nam zorganizować przyjęcie w samym Pałacu Zimowym w Shropshire. Wyobrażasz to sobie? Upalny pierwszy czerwca spędzony wśród mroźnego, zimowego krajobrazu... ― westchnęła cicho, na chwilę oddając się w objęcia przyjemnych wspomnień. Po kilkunastu krokach spędzonych w podróży do Wiklinowego Maga wróciła jednak do rozmowy. ― Czyżbyś... Planował jakieś przyjęcie? Nicholasie Nott, jeżeli jest jakaś okazja do świętowania i nie zdradziłeś mi jeszcze jej powodu, ostrzegam, że obrażę się śmiertelnie, gdy przyjdzie mi dowiedzieć się o niej ostatnią!
Zagroziła mu niemalże poważnie, choć po tak długiej znajomości Nico mógł z powodzeniem stwierdzić, że Valerie jedynie się z nim droczy. Oczywiście ― jeżeli miałoby to być przyjęcie gratulacyjne, chociażby z powodu zaręczyn, chciałaby o tym wiedzieć wcześniej.
W tym samym czasie czarodzieje z pochodniami podeszli wreszcie do wiklinowej figury. Po odmówieniu modłów w staroceltyckiej mowie, ogień pochodni podłożony został pod stopy figury. Ta, po kilkunastu sekundach syczenia, zajęła się ogniem, którego płomienie powoli wędrowały w górę. Towarzyszyła temu specyficzna mieszanka syczenia wikliny, dźwięków umierających zwierząt, celtyckiej muzyki i śpiewów. Przejęta Valerie odruchowo ścisnęła mocniej ramię swego towarzysza, nie mogąc jednak oderwać wzroku od figury, powoli okalanej coraz to bujniejszymi kłębami dymu.
| k6 na Wiklinowego Maga
tradition honor excellence
and turn the knife
i know those
party games too
'k6' : 5
Nie był tego świadom, ale zawieszenie broni dokuczało mu w równym stopniu, co jego dzisiejszej towarzyszce. Familia miała rzecz jasna zlecenia obejmujące czynności w których nie dochodzi do przelania krwi, były poza tym także cele wciąż trzymane w piwnicy pewnej kamienicy na Nokturnie; cele poprzednich zadań, które wciąż nie przemówiły, nie oddały w posiadanie mafii strzeżonych przez siebie informacji, bądź nie przyniosły stosownego okupu. To jednak nie było to samo, co świeże zlecenie, świeży wyrok. Świeży trup. Nigdy w zasadzie nie rozmyślał nad sensem swojej pracy, nad tym, czy ją lubi; skupiał się na wykonywaniu poleceń, robił to, do czego sam się zmusił. Skoro jednak wciąż w tym trwał, skoro nie widział dla siebie innej drogi… czy można było powiedzieć, że to lubił?
Czy on, Victor Vale, zabijał ludzi, bo to lubił?
Wniosek był nieoczywisty i niewygodny, podobnie jak jego ciągłe próby oddalenia się od rodziny, które ― do tej pory ― spełzły na niczym i zakończyły się pełną porażką.
Czy Mary znała tę kobietę? Skoro była powiązana z motywem śmierci, była na to spora szansa. Może, całkiem nieświadomie, rozmawiał właśnie z prawdziwym sojusznikiem?
― Jak masz na imię? ― spytał wprost; nigdy nie lubił słownych gierek, nie w takich momentach. ― Mam wrażenie, że… być może mamy wspólną znajomą.
Zaciągnął się papierosem i powoli, leniwie, wydmuchał chmurę dymu. Ten skłębił się w powietrzu, ułożył w fantazyjny zawijas i rozmył. Tłum nieco przerzedł, Victor dostrzegł paru umykających na bok ludzi, ale nie poświęcił im szczególnej uwagi. Bardziej interesowała go tajemnicza towarzyszka, a także ― równie tajemnicze ― połączenie w postaci śmierci. Nie wyglądała na skrytobójcę, nie wyglądała mu na kogoś, kto osobiście bierze nóż do ręki i podrzyna komuś gardło, ale nie ośmielił się wydać osądu na podstawie paru strzępów informacji. Równie dobrze mogła go zaskoczyć, wyjąć kartę, której się nie spodziewał.
Musiał działać ostrożnie, równie ostrożnie dobierać słowa, skoro miał przy sobie kobietę otwarcie popierającą to całe pierdolenie o rebelii. Zazwyczaj puszczał to jednym uchem, wykazywał tyle fanatyzmu ile trzeba było, by mieć święty spokój, ale tutaj, teraz… było w niej coś, co go ciekawiło. Coś niebezpiecznego.
Uśmiechnął się kątem warg, kiedy rzuciła mu uważne spojrzenie podszyte drugim dnem, pośrednio odpowiadające na jego wcześniejsze rozterki. A więc jednak. Jednak była zdolna do samodzielnego odebrania życia. Pozostawał sposób działania. Nóż? Magia? Może trucizna? W przestępczym półświatku (choć nie tylko) uważana była przecież za broń kobiet.
― Znalazłoby się paru, których bym tam umieścił za życia ― mruknął, przeglądając w pamięci nieprzyjemne dla niego twarze. Miał paru wrogów, owszem, choć ostatnimi czasy jakoś nie wchodzili sobie w drogę. Może to przez to chujowe zawieszenie, kolejny minus lata. ― I umieszczę ― dodał, wpadając w dziwną aurę roztaczaną przez tajemniczą kobietę. Zwykle nie garnął się do jakichkolwiek deklaracji, zwłaszcza tych ocierających się o fach, ale dzisiaj… ― A trupy oddam tobie, skoro widzisz w nich interes. ― Uniósł kieliszek w formie niemej obietnicy, toastu i dopił resztę swojego likieru. W zaciszu własnych myśli analizował jej słowa; skoro trup był interesem, a nie właściwy cel, to raczej nie była skrytobójczynią. Kim więc? Koneserką ludzkich ingrediencji, zajmowała się klątwami? A może stała na czele jednej z tych pojebanych ekip szwędających się po cmentarzu? Hieny cmentarne nie były niczym nowym, przynajmniej nie dla niego, nie patrzyłby na nią krzywo po takich rewelacjach. Ale może… może wpisywała się w trzecią możliwość, chyba tą najbardziej oczywistą? Skrytą pod chłodem marmuru i granitu, zapisaną w misternie ułożonym epitafium?
Bez wahania wymienił kielich na nowy; znalezione przypadkiem towarzystwo było wystarczającą zachętą, by zostać, poświęcić Londynowi jeszcze chwilę. Tu przynajmniej nikt się do niego nie przypierdalał i szansa na to, że znowu wda się w jakieś bezsensowne obijanie mordy była znikoma. Zabawne, że czasem lepiej odnajdywał się w londyńskiej rzeczywistości, niż gdziekolwiek indziej.
― Wydaje mi się ― mruknął, kołysząc leniwie kielichem ― że możemy sobie nawzajem pomóc, szanowna pani.
|koktajl
'k10' : 3
– W cieniu? – zmarszczył czoło spoglądając pytająco na towarzyszkę. – Właściwie nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób. Ciotka, to ciotka. Czasami zdawało się, że jest ważniejsza niż sam nestor rodu – zaśmiał się przypominając sobie pewne sytuacje, których wolał nie przytaczać przy kimś jednak spoza rodziny. Ale doskonale wiedział, że ciotka potrafiła postawić na swoim i jeszcze nie dopuścić do tego, by ktokolwiek zakwestionował, że jej wybór nie był decyzją Nestora. Drugiej tak charyzmatycznej kobiety za świecą szukać. – Zawsze była wymagająca, ale mam wrażenie, że właśnie stawiała członków swojej rodziny na świeczniku zamiast dawać schronienie w jej cieniu... Jak tak się zastanawiam – przez chwilę rzeczywiście przypominał sobie swoją młodość, gdzie dość szybko ciotka wypchała go do zabawiania gości. W końcu sama nie mogła być wszędzie, a gdzieś musiał się uczyć być prawdziwym Mottem. – W naszej rodzinie zwykle damy mają silne charaktery... – zawiesił głos i posmutniał. – Lwice salonowe. Wiedzą, że prawdziwa wojna odbywa się na bankietach. Gdy pierwszy raz Nestor wybrał mi narzeczoną to był materiał na nową ciotkę - mimo smutku było widać, że do pewnego stopnia jest dumny z kuzynki, z którą się zaręczył - Ale Beatrice zabrała serpentyna. Paskudna choroba – dodał już bardziej nostalgicznie niż smutno. Po przeżyciu żałoby miło wspominał piękną i naprawdę silną kuzynkę.
Do Sabatu było jeszcze sporo czasu, ale na samą myśl pojawiały mu się iskierki w oczach. Przemycony komplement w odpowiedzi Valerie miło połechtał ego Notta.
– Obiecuję tyle tańców, ile sobie życzysz, Pani. Nawet jeśli nadwyręży to cierpliwość Pana małżonka. Dumnie wezmę odpowiedzialność za ten nietakt na swoje konto – odpowiedział prostując się i wyolbrzymiając swój brytyjski akcent, żeby zabrzmieć bardziej dworsko. Następnie posłał jej zawadiacki uśmiech.
– Nie mów więcej, bo jeszcze bardziej żałuję, że mnie nie było. Może jakieś przyjęcie z okazji rocznicy? – uniósł jedną brew i spojrzał na nią zachęcająco. Może to jeszcze bardziej dalekosiężne plany niż Sabat, ale... planowania przyjęć nigdy za dużo.
– Okazja do świętowania znajdzie się zawsze... zawieszenie broni, wernisaż wystawa, imieniny... Ale nie planowałem organizacji żadnego przyjęcia. Jak narazie sprawdzam jak idzie Festiwal i jestem zadowolony. Ale to naprawdę nie brzmi jak zły pomysł zorganizować jakieś przyjęcie. Znalezienie okazji to nie problem. O! W październiku będę miał urodziny. Może nie jakoś bardzo blisko, ale napewno szybsza okazja, żeby zatańczyć niż Sabat – uśmiechnął się wyraźnie ukontentowany ze swojego pomysłu. – Ciotka to pewnie wolała, żebym zrobił imprezę na zaręczyny. Ale to też zrobimy – odpowiedział tak pewnie jakby miał już na oku narzeczoną.
| k6 na Wiklinowego Maga
'k6' : 6
Nie zdziwiłam się zatem, kiedy nieznajomy zasugerował, że być dzielimy ze sobą jakąś znajomość. Wyławiałam z tłumu ludzi, którzy sprawiali wrażenie odpowiednich. Odpowiednich dla mnie, odpowiednich dla moich interesów, odpowiednich dla nastroju, który najbardziej mi odpowiadał. Wszystko było korzyścią, nic nie brało się z niewinności. Każdy przecież miał zamiar. I pośród tego wielu dobierało wygodne maski i całą paletę przydomków. Ja czułam się na tyle pewna swej pozycji, że absolutnie nie widziałam potrzeby w kryciu własnej tożsamości. – Ach, tak? – rozpoczęłam jak ta ryba, która nagle postanowiła podpłynąć bliżej. Posmakować tajemnicy. – Irina – odparłam niedługo później. Gdy na Nokturnie albo gdzieś po innych częściach Londynu zapyta o Irinę i śmierć, powinien bez trudu znaleźć do mnie drogę. Wygodnie było mi wierzyć, że właśnie tak było. – Co to za znajoma? – zapytałam zaraz, ale tego z pewnością mógł się spodziewać. Nie interesowałam się tym przesadnie, ale skoro już zaczął, to należało skończyć. Rozmawiałam z wieloma ludźmi, a wysiedlony ze szlam kraj opustoszał na tyle, by naprawdę naturalną kolejną rzeczy okazywał się plik wspólnych wizytówek.
W oczekiwaniu i ja chętnie wcisnęłam między wargi końcówkę papierosa, czerpiąc jeszcze więcej trującej rozkoszy. Wolałam zabić smak słodkich, wielobarwnych koktajli. – To strata czasu – mruknęłam, odkładając na lewitującą tacę kolejny paskudny trunek w finezyjnym, malowanym kieliszku. – Lepiej napić się w końcu czegoś porządnego – przyznałam, zbierając lekko językiem z ust zadymione resztki po cukrze. Jako Macnair może i powinnam być w stanie spożyć wszystko, ale nie szłam za tym w bezmyślną ciemność. Doceniałam wódkę, wina, ognistą, ale to coś zdołało mnie już zniesmaczyć ostatecznie. Może należało rozejrzeć się za stoiskiem, gdzie nie polewano soku dyniowego? - No proszę… - odparłam z zadowoleniem, kiedy tylko magia tego miejsca usłużnie postanowiła spełnić moją wolę i tak na srebrzystej podkładce pojawił się kieliszek wina. Nie zastanawiałam się długo, objęłam kryształ, ściskając go może nawet zbyt zaborczo długimi palcami. Znacznie lepiej.
- Już niedługo skończy się lato – wyjawiłam, pozwalając sobie na symboliczny, podszyty sugestią uśmiech. – Z pewnością nie zabraknie ci okazji – dopełniłam, usadzając go w pewnych ramach i śmiało dopisując mu część historii, której niekoniecznie mógł być częścią, lecz… do której zaskakująco dobrze pasował. Czar miłości i urok pieśni młodzieńczej wreszcie przestaną koić rany Londyńczyków, a wtedy znowu wrócimy do kreowania dzieła. On mógł być częścią tej sprawy. – Ależ bardzo proszę, oddaj je mnie. Ty zarobisz dodatkowo, a one posłużą do czegoś więcej niż jako gnijąca przystawka robactwa i dzikiej zwierzyny – zakomunikowałam w soczystej obietnicy, podnosząc jeszcze raz wino do ust. Światło odbiło się w owiniętym wokół mojego palca pierścieniu. Czarny kamień mógłby idealnie zatopić się w nocnym niebie. Znałam ludzi, którzy chętnie wypatroszyliby te niechciane trupy, by wydobyć z nich jak najwięcej cennych dla alchemii i klątwotwórstwa wnętrzności. I nie tylko. Domyślałam się też, że przytargane przez niego zwłoki nie miały nigdy być rozpoznane i pochowane z godnością. Za pochód żałobny rodzina płaciła nie mało. Tu rozejdą się rozczłonkowani i przehandlowani pod osłoną nocy. – Nie mam co do tego wątpliwości – wyraziłam aprobatę, gdy przyznał się do interesującej wizji współpracy. -Nie radzę jednak być bardzo brutalnym - pouczyłam go ponuro. Sama nie gardziłam bolesnym, niszczącym mordem, ale niestety to nie sprzyjało temu interesowi. – Bo stracisz, szanowny panie – zakończyłam, by zaraz wykończyć kolejną porcje odurzającego napoju. Marny był zysk ze zmasakrowanych zwłok. Musiał się z tym liczyć. Nie zamierzałam przyjmować byle truchła, stan musiał być odpowiedni. Jeżeli zaś faktycznie miałam do czynienia z profesjonalistą, to z pewnością znał właściwą metodę.
Victor uśmiechnął się cierpko, bo temat Mary nosił w sobie słodko-gorzkie znamię. Szefowa Familii była kobietą brutalną, z prawdziwą żyłką do interesów. Konkretną i zdecydowaną, obytą z widokiem krwi i bebechów. Ale poza tym bywała także humorzasta i zbyt władcza, zdarzało jej się popełniać głupie błędy z czystej przekory i tylko po to, by udowodnić, że ma rację lub jej brak przekuć w iluzję o przeciwnym znaczeniu. Victor darzył ją mieszanymi uczuciami, ale póki procent od zleceń go zadowalał, póki same zlecenia były dobre, to nie zamierzał niczego zmieniać.
― Victor ― mruknął, stosując taktykę nowopoznanej czarownicy. Victor z Nokturnu. W niektórych kręgach tyle wystarczy, by skojarzyć, że chodzi o gościa należącego do Familii. Choć może z uwagi na potencjalną korzyść powinien powiedzieć coś więcej? Od niechcenia zakołysał kieliszkiem w dłoni, potoczył spojrzeniem po okolicy. ― A nasz potencjalny wspólny kontakt to Mary, patronka Sierotek i Familii ― dodał, odwołując się do dwóch pełnionych przez kobietę funkcji. Pierwszą była grupa dzieci, porzuconych sierot, od których wzięła się nazwa “organizacji”, a którym nie tylko zapewniała dach nad głową i strawę, a także wykorzystywała do różnych celów. Szpiegostwo, kradzieże, wabienie w pułapki. Sierotki bywały pomocne, przekonał się o tym już parę razy. Druga funkcja ― Familia ― mówiła sama za siebie. Szajka zrzeszająca szumowiny i typów spod ciemnej gwiazdy, podobno nie było zlecenia, którego by się nie podjęli. A Victor, wiedząc jak szerokim wachlarzem bandytów dysponują, był skłonny nawet uwierzyć w te przechwałki.
Powzięty w dłoń nowy kieliszek nie przyniósł ze sobą niczego, prócz gorzkiego rozczarowania. Zabawnym wydało mu się, że oboje nie trafili w swoje smaki. Bez żalu także odłożył naczynie na inną przepływającą w powietrzu tacę, ale nie sięgnął po kolejną dawkę alkoholu. Czuł niedosyt, to prawda, ale wolał sięgnąć po coś innego. Coś, czego Festiwal zapewne nie mógł mu zaoferować. Już dawno nie urżnął się pospolitym bimbrem wypalającym przełyk.
Uśmiechnął się paskudnie na tę spowitą woalem niedopowiedzenia sugestię i skinął powoli głową. Nie zaprzeczył roli w której samowolnie go osadziła, nie wzbraniał się i nie uciekał. Wyglądało na to, że zdołali się porozumieć. Między słowami, między spojrzeniami, w suchym zapachu dymu paleniska.
― Nie każda oferta zakłada łagodne obejście z celem ― mruknął, dopalając resztkę papierosa. Żar ugasił palcami, pet z kolei trafił do niewielkiego koszyka, który pojawił się obok nich z cichym pyknięciem. Znać było, że organizatorzy chcieli zadbać o porządek, by nie zaśmiecać lasu. ― Niekiedy bywa, że zdarzają się przypadki… wybrakowane. ― Ujął to najdelikatniej jak potrafił i obdarzył ją zaciekawionym spojrzeniem. Czy i tę aluzję wyłapie? To, że czasem musiał pozbawić człowieka ucha, oka, czy wątroby, bo tak zakładał kontrakt? ― Postaram się jednak zapamiętać, by nie raczyć cię zbytnią brutalnością, Irino. Czasem jednak ― rozłożył bezradnie ręce, jak najniewinniejszy czarodziej pod słońcem ― nie ja o tym decyduję. Tymi przypadkami zajmę się w takim razie samodzielnie, choć śmiem twierdzić, że i z brutalności mogą zrodzić się pewne owoce. Te, które trudno uszkodzić działając z zewnętrzną powłoką.
Jeśli trupy nie nadawały się do utylizacji przez nią, to mógł sam o to zadbać, a dorobić na wycięciu tego czy innego organu, zdobyciu tej czy innej ingrediencji. Jeśli chodziło o morderstwa i jego skutki, to nie miał żadnych oporów. Żadnych granic.
- Widziałam w życiu setki trupów, Victorze. Widuję je niemal codziennie – wygłosiłam, obserwując kątem oka poczynania z resztką papierosa. W czasie krótkiej, dość zaskakującej rozmowy, obydwoje zdążyliśmy się nasycić. W dodatku karty wciąż się odsłaniały, czyniąc z tego coś więcej, niż mdłą, przegniłą rozmowę o pogodzie i smaku widywanych na festiwalowych stołach winogron. Poniekąd na to właśnie liczyłam. – Wiem, że bywa różnie – dopełniłam, lekko potwierdzając słowa poruszeniem głowy. Zastanawiające, że siedzieliśmy w temacie po szyję, a i tak wybieraliśmy bezpieczne, mgliste określenia. Nie musiał być precyzyjny, bym pojęła. Ciekawskie ucho czające się za drzewem nie zrozumie, ale ja rozumiałam. – Nie przeszkadza mi brutalność, Victorze – podkreśliłam zupełnie szczerze. Być może powinnam rzec, że tę brutalność lubię. Że ją wybieram, że jest mi towarzyszką, że prowadzi mnie w misji. – Tyle że temu akurat czasami nie służy, jak sam się możesz domyślać. Umniejsza wartości – dokończyłam, wykręcając szyję i prowadząc oczy ku resztkom dopalających się kukieł. Mocno wciągnęłam powietrze, jakbym jeszcze ten ostatni raz pragnęła wciągnąć odrażającą woń zwłok. Nie, nie taki był zamiar. Nie wnikałam w to, co robił z tymi innymi. To były jego metody i jego wyboru. Ja mogłam zająć się tym, co zostanie mi dostarczone. – Lubisz to? – zapytałam po pauzie, robiąc jeden krok, jakbym chciała zmienić ciało, które w znudzeniu pozycją zaczynał się prawie w tej trawie zapadać. – Musisz być piekielnie dobry, skoro cię wybrała – stwierdziłam, lekko mrużąc oczy. Wybrała Mary? Czy może wybrała sama śmierć? Sam musiał wybrać, jak należy rozumieć moje słowa. Tym razem patrzyłam już na niego. Broda wzniosła się w lekkim wyczekiwaniu. Byłam ciekawa, jak daleko sięgają jego myśli. Ktoś, kto wybiera taką profesję, nosi w sobie makabrę, psychozę i potencjał. Innych być może przerażał, ale nie mnie. Ciekawiło mnie, czy komuś jeszcze służył. Nie znałam go, sądziłam, że naszej sprawy raczej nie wspierał, a jeżeli już, czynił to od niedawna. – Nie spodziewałam się spotkać tutaj kogoś takiego jak ty… - wymówiłam soczyście, wcale nie skrywając zadowolenia w tonie głosu. Mówiąc to, przeszłam kawałek, by tuż za jego plecami ulokować ostatnie puste naczynie. Kieliszki w dłoni Macnaira zawsze opróżniały się szybko. Tym samym myśli stawały się bardziej błogie.
Ostatni obłok dymu splótł się z jej słowami o trupach, na powrót przynosząc ze sobą ukłucie znajomego uczucia; jakby patrzył na kogoś z tej samej gliny.
― Domyślam się. ― Skinął głową, coraz lepiej odnajdując się w grze słów i niedomówień. Nigdy nie uważał się za speca w tej dziedzinie, w zasadzie niezbyt lubił podobne gierki, ale w tych okolicznościach, w oparach dymu i smrodu palonej zwierzyny, pewne jego nawyki ewoluowały, nabrały innego kształtu. Zresztą, całkiem przyjemnie było porozmawiać z kimś spoza marginalnego rynsztoka społecznego, z kimś, kto nie traktował przysłowiowej “kurwy” jak przecinek.
Kolejne pytanie ― kolejny półuśmiech. Nie odpowiedział, a przynajmniej nie wprost, bo bystre kobiece oko mogło wychwycić pewne niuanse prowadzące do dość oczywistego wniosku. Był zabójcą, mordercą na zlecenie i kaprys Familii, musiał to w pewien sposób lubić. Może nie sam fakt odbierania życia, ale to, ile praca stawiała przed nim wyzwań i jak po kolei łamała jego kolejne granice. Lubił dowiadywać się, jak bardzo jest zepsutym człowiekiem. Lubił utwierdzać się w przekonaniu, że w istocie, Nokturn to jedyne przeznaczone mu miejsce.
― Przekonaj się sama ― odparł z zawadiackim błyskiem w oku. Postronny słuchacz mógłby to wziąć za nieco dwuznaczną propozycję, ale w rozmowie dwóch profesjonalistów słowa nabierały innego znaczenia, znacznie bardziej niepokojącego. Skoro znała Mary, to wiedziała, jak zwrócić się do Familii, jak zlecić robotę, zabezpieczyć kontrakt gwarantujący nietykalność. A stąd już tylko krok do tego, by spotkali się ponownie, tym razem w zgoła odmiennych okolicznościach.
― I wzajemnie. ― Odwrócił się, nie chcąc tracić jej z oczu i skłonił się nieco teatralnie, zdradzając oznaki dobrego humoru. ― Wydaje się, że widowisko skończone ― dodał, przelotnie zerkając przez ramię ― ale nim wieczór zmieni nas w dwa obce sobie cienie, przejdźmy się. Może na następnej tacy będzie w końcu coś, co zadowoli i moje i twoje podniebienie.
|zt Irina i Victor
To przedziwne uczucie odmłodnienia, a może po prostu zawieszenia w przyjemnym dla nich niebycie — uniemożliwiającym im odczuwanie ducha czasu tak obecnego w ich codziennym życiu, odpowiedzialnego za tyle zasklepionych blizn i ran odtwarzanych w pamięci — towarzyszyło również Valerie i stanowiło prawdopodobnie kolejną słodycz, którą wyciągała z możliwości przebywania w towarzystwie Nicholasa. Choć każde z nich miało swoje tajemnice, te, które dla dobra wszystkich zaangażowanych nie powinny wyjść poza ściśle określone i reglamentowane grono, nie można było im odmówić wzajemnego zaufania, tak klasycznego i tak przecież rzadkiego w życiu, które prowadzili. Życie arystokraty bywało przerażająco podobne do życia artystki na świeczniku ludzkiej uwagi. Musieli prędko posiąść tajniki idealnej prezencji, trwać w rzeczywistości z ciągłą świadomością bycia obserwowanym. Może dlatego wciąż potrafili tak prosto odnaleźć ze sobą wspólny język?
— Wszyscy wiedzą, że lady Adelaide posiada decydujące słowo w kwestiach towarzyskich — z lekkością wyjaśniła swe wcześniejsze słowa; może powinna wyrażać się dosadniej? Nicholas prędko jednak rozwiał jej wątpliwości co do swych zdolności zrozumienia przenośni, którymi Valerie posługiwała się zupełnie naturalnie, często zapominając, że nie muszą być one aż tak oczywiste dla odbiorcy. Niemniej jednak słuchała go dalej, z rosnącą ciekawością, tym bardziej, że zaoferowana przez niego perspektywa była niczym łyk orzeźwiającej, źródlanej wody. — Nie powiedziałabym tego dziesięć lat temu, ale wymagania nie są wcale czymś złym, nieprawdaż? — posłała mu zaczepny uśmiech, dodatkowo okraszając go puszczeniem oczka. Gdy kończyli szkołę i oczekiwali, że świat rzuci im się do stóp powszechnym było twierdzenie, że wymagania to tylko mrzonka wymyślona przez dorosłych po to, aby zdusić ducha młodych. Teraz, z doświadczeniem trudów prawdziwego życia, z córką, którą za kilka lat pośle do Szkoły Magii i kolejnym dzieckiem w drodze z pewną dozą żałoby za dawną sobą odkrywała, że rodzice mieli rację. To chyba nazywano dojrzałością.
Słuchając dalej jego słów, pokiwała głową z uznaniem na słowa o dumnych salonowych lwicach, jakie wydawała rodzina Nottów. Zdusiła w sobie nawet drobne ukłucie zazdrości — wszak gdyby nie urodzenie w rodzinie tylko czystokrwistej, nawet tak blisko związanej z Averymi, może mogłaby prawdziwie konkurować na salonach, bez cienia agresywnego męża, który wiekowo bliżej był śmierci, niż jej. Ostatecznie przecież mogło być wyłącznie gorzej — mogła zrodzić się z krwi rozrzedzonej, mogła nieść w sobie jakąś podłą skazę, wtedy nie osiągnęłaby już niczego. Dziś... Dziś wierzyła w swoje szczęście. W to, że moneta losu odwróciła się, że teraz lśniła w jej kierunku. Nabierająca rozpędu kariera, kochający mąż, rozrastająca się rodzina, wojenne zwycięstwo na horyzoncie.
Aż Nicholas znów wytrącił śpiewaczkę z jej rozmyślań, okrutnym wyrokiem genetycznej loterii. Serpentyna — słowo to było lodowate, jak dreszcz, który przeszył ciało blondynki. A więc jego żona odeszła przedwcześnie właśnie dlatego. Czy... Czy ten sam los czeka Hersilię?
— Mam nadzieję, że nie cierpiała długo — szepnęła, starając się przykryć własne przerażenie całą dozą troski, jaką miała w zanadrzu; gdyby słuchał ich ktoś nieznajomy, mógłby pomyśleć, że tak duża doza empatii swe źródło mogła mieć wyłącznie w długoletniej przyjaźni łączącej Valerie Sallow z nieodżałowaną Beatrice Nott. — Teraz... Musi być w lepszym miejscu — ciepła dłoń ułożyła się na moment — kilka sekund — na dłoni arystokraty, spóźnione kondolencje musiały przykryć strach o to, że historia się powtórzy. Tym razem nie z lady Nott, ale z najukochańszą córką Valerie.
Wydawało się, że już nic nie odwróci jej myśli od najbardziej przerażającej wizji, wizji utraty dziecka w szponach nieuleczalnego schorzenia. Jednakże ekstrawagancja Nicholasa nie miała sobie równych. Przysunęła więc dłoń do swych ust, chichocząc niemalże zauroczona dopiero wtedy, gdy skryła usta za palcami.
— Och, możesz zacząć się kajać już niedługo. Cornelius na dniach będzie obchodził swoje urodziny i przyznam szczerze, że potrzebna byłaby mi drobna... Konsultacja dotycząca tak istotnych przyjęć — ponieważ okazja do świętowania znajdzie się zawsze, tak i pojawiła się teraz. Cztery dni po zakończeniu obchodów Brón Trogain, czwarty dzień ponownego konfliktu. Nie zatrzyma to Valerie w przygotowaniach, choćby przyjęcie miało mieć relatywnie skromny charakter. — Widzisz? Jednak to prawda, że okazja zawsze znajdzie swego poszukiwacza — dodała w odpowiedzi na deklarację przyjęcia urodzinowego lorda Nott. Co prawda nie była przekonana czy w październiku — w szóstym miesiącu ciąży — będzie w stanie być przynajmniej wystarczającą partnerką do tańca, aczkolwiek nie mogła mu odmówić, nie teraz i nie aż tak obscenicznie wprost.
— Och? — zatrzymała się wśród gapiów tłumnie przybywających do Wiklinowego Maga. Na chwilę nie skupiła jednak spojrzenia na strukturze, którą coraz to zachłanniej konsumował ogień, lecz na swoim towarzyszu. — Czy jest coś, czego nie wiem? — spytała figlarnie, chcąc podnieść temat zaręczyn dalej, lecz w tej samej chwili dym owiał ją niemal całą, skutecznie sprowadzając do uczucia pewnej... Ciasnoty? A jednak intuicja podpowiadała, że wszystko, co się z nią działo, było czymś więcej niż przywołaniem starego obrzędu w nowych szatach.
Przymknęła oczy, pragnąc zatopić się w tym uczuciu. Uczuciu, które objawiało się mrowieniem czubków palców, lekkością w żołądku i głowie, które unosiło kąciki ust do góry bez zbędnych myśli. To wena, tak zwykła nazywać podobne uniesienia, ale gdy otworzyła oczy, w i e d z i a ł a, że chodziło tu o coś więcej.
Bo nie było już lasu, nie było Londynu, nie było nawet Nicholasa obok. Było za to Stonehenge, byli druidzi, przodkowie Sallowów, nasze dziedzictwo, dziedzictwo naszego syna. Myśli mknęły prędko, jedna z dłoni asekuracyjnie ułożyła się na brzuchu, jakby chciała wchłonąć całą tę magię dla swego syna. Głoski hymnu były znajome — słyszała je wszak już w Londynie, ale tutaj brzmiały czyściej, tu podłapała też rytm i poczęła nucić razem z druidami.
Chwilo trwaj — chciałaby szepnąć, gdy znów zamykała oczy, aby lepiej skupić się na magii. Tym razem był to jednak... Błąd? Zła decyzja? Bowiem gdy ponownie otworzyła oczy, nie było już druidów, nie było Stonehenge, ale był Londyn i Nicholas, na którego ramieniu oparła się mocniej, dla pewności, że to, co teraz widziała, było jak najbardziej realne.
— Jest zupełnie tak, jak kiedyś — szepnęła zachwycona, nie mogąc oderwać oczu od płomieni, mimo wcześniejszej rezerwy. — Też to czujesz? Tę... tę magię? Moc?
tradition honor excellence
and turn the knife
i know those
party games too
– Oczywiście, i zdradzę Ci sekret, że nie mamy u niej żadnych forów przez wzgląd na nazwisko – powiedział i puścił do niej oczko. Właściwie to trochę mijał się z prawdą. Może i wymagała od nich wiele. Zwracała im uwagę na najmniejszą drobnostkę, ale gdyby chodziło o naprawdę poważną kwestię to wiedział, że na ciotkę mógłby liczyć. I gdyby popełnił jakiś duży błąd (ale nie tak duży, żeby skazać się na wypalenie), to ciotka działałaby w taki sposób, żeby jednak uchronić bratanka przed bolesnymi konsekwencjami. Może dlatego aktualnie chodził po przyjęciach, pił wino, i prowadzał się co wieczór z inną panienką zamiast na poważnie zajmować przyszłością?
– Jako dzieciak myślałem, że zasady są po to, żeby je łamać. Ale tak, żeby nie dać się przyłapać. Teraz zauważam, że zasady są czymś płynnym, czym można manipulować i prosto (nie mylić z łatwo!) naginać. Przyznam się, że ta swoista towarzyska gra stała się wręcz moim głównym zajęciem aktualnie – uśmiechnął się ale dość niepewnie przyglądał się Valerie zastanawiając się w jaki sposób oceni to jego wyznanie. W końcu mógł teraz wyjść na kogoś naprawdę mało ambitnego. A on po prostu lubił cieszyć się życiem i korzystać ze swojej pozycji.
– Mam taką nadzieję – odpowiedział pomijając potwierdzenie tego, że nie cierpiała. Nie chciał kłamać, ale nie chciał też straszyć Valerie. Ani jeszcze bardziej psuć atmosfery, która zmieniła się, gdy padło wspomnienie choroby. Niestety choroby genetyczne były coraz popularniejsze i zbierały swoje żniwo. Na szczęście szybko zeszli z tego nieprzyjemnego tematu. Był pewien, że to Valerie tak posterowała rozmową, żeby poruszyć wątek, który zawsze napawał go radością. Przyjęcia.
– Specjalistę ds. przyjęć masz właśnie przed sobą. Z przyjemnością Ci pomogę w przygotowaniach – był widocznie zadowolony z prośby o pomoc, a nawet podekscytowany perspektywą przygotowywania przyjęcia. Tym bardziej, że wiedział, że Valerie nawet niewielkie przyjęcie będzie chciała urządzić z rozmachem. To była naprawdę przyjemna perspektywa zając się takimi przygotowaniami w roli konsultanta oczywiście.
Nott uśmiechał się wpatrując w ogień. Nawet przestał spoglądać z lekkim niedowierzaniem w magię wiklinowego maga, bo rzeczywiście miał wrażenie, że w pewien sposób ta magia oddziałuje na niego. Jakby nagle znikły wszystkie troski, zapomniał o wszelkiego rodzaju problemach i obowiązkach, które na nim spoczywały. Jakby znów był dzieciakiem, którego wychowywała babcia i tym razem dużo bardziej doceniał cytrynowe ciastka, którymi zawsze go częstowała. Przez chwilę zwyczajnie odpłyną w przyjemnych wspomnieniach. Ale co dziwne nie było to nostalgiczne odpłynięcie, ale był wręcz pewien, że już niedługo powrócą dni, w w których znów będzie miał to poczucie bezwarunkowego bezpieczeństwa. Jakby nic złego nie mogło się już przytrafić.
– I jak kiedyś, i jak będzie w przyszłości... – odpowiedział jeszcze trochę pochłonięty myślami, nad którymi zdecydowanie nie panował. – A co do przyszłości, to nie ma niczego czego nie wiesz. Ale tak byłoby lepiej dla wszystkich, żebym się szybko ustatkował – czy on to rzeczywiście powiedział? Ta nienaturalna radość i nadzieja, które wzbudził w nim Wiklinowy Mag sprawiły, że wyłączyły mu się wszelkie wątpliwości i troski. Miał wrażenie, że nawet jeśli zrezygnuje z tego co jest dla niego cenne to i tak będzie dobrze.
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3