Cmentarz
Strona 23 z 24 • 1 ... 13 ... 22, 23, 24
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Cmentarz
Cmentarz założony w erze wiktoriańskiej, bujnie porośnięty drzewami, krzakami oraz kwiatami i chwastami, które wyrosły tu wyłącznie w sposób naturalny. Otoczony jest kamiennym murkiem. Rzędy niezliczonych mogił ciągną się długimi sznurami przecinanymi alejkami, krzewami, żywopłotami i drzewami, podczas gdy zimna mgła przysłania niekiedy pole widzenia, mogłoby się zdawać, że cmentarz unosi się w powietrzu, gdzieś między chmurami, w tej ciszy, tym chłodzie. Niesamowite tło stanowią zapierające dech w piersiach widoki na panoramę Londynu, rozciągające się na południe od głównej stacji metra. Jest to jedno z największych i najstarszych miejsc pochowku w całej Wielkiej Brytanii. Architektura sięgająca dziewiętnastego wieku wzbudza ogromny podziw i jest inspiracją dla wielu artystów. Ta różnorodna sceneria od kilkunastu lat zaczęła powoli popadać w ruinę, zyskując jeszcze więcej na swym nietypowym uroku. W oddali, w jednym z zachodnich sektorów, znajduje się miejsce pochówku czarodziejów - osłonięte magią i rzędami brzóz, jeszcze cichsze i smutniejsze, z posągami aniołów, kamiennymi ławeczkami i wiecznie płonącymi ognikami.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Wolałaby się pomylić. Wolałaby zwracać więcej uwagi na takie szczegóły jak przebieg cmentarnej dróżki i wolałaby, żeby Florean nie potwierdził jej przypuszczeń tak jednoznacznie. I tak nie mogła uwierzyć w prawdę. Perspektywa śmierci rodziców nigdy dotąd w jej życiu nie była w pełni realna. Pojawiała się jako odległa myśl, łatwo zbywana nawet błahymi rzeczami i nigdy nie zdołała jej nawet porządnie wystraszyć.
Bez słowa słuchała opowieści Floreana, a elementy układanki, o których nawet nie wiedziała, że nie pasują same jakoś się porządkowały, tworząc bardziej spójną całość. Byłoby to skrajnie bezczelne, ale Franię niemal rozbawiło to, jak święcie przekonana była, że świetnie zna Fortescue. Postawiłaby wszystkie pieniądze, że uda jej się rozszyfrować go bezbłędnie po tylu latach znajomości. A teraz krążyła wokół niego po omacku, nie mogąc zaufać niczemu, co dotąd uważała za znajome.
- Przykro mi. – wyjąkała, zła na siebie, że nie może ofiarować mu nic prócz tego banału. Przez chwilę przyglądała się Floreanowi niewidzącym wzrokiem, a gdy wreszcie dotarło do niej, że za mechanicznymi ruchami ukrywa emocjonalny mętlik, odezwała się znowu: - Zostaw. Już dobrze. – sięgnęła, by chwycić go za rękę, wyrwać z tego zapamiętania. Nie mogła patrzeć na niego w tym stanie. – Florean. – w końcu udało jej się złapać jego dłoń, przemówiła więc nieco głośniej, by zwrócić jego uwagę. – Już dobrze.
Wcale nie było dobrze. Grób nadal był w opłakanym stanie, a porzucone gdzieś na boku stare kwiaty wciąż zalegały oskarżycielsko na myślach, ale Florean nie mógł już na to patrzeć, nie mogła pozwolić, by spadł na sam dół spirali rozpaczy i poczucia winy. Jeśli potrzebował tylko jednej dobrej rzeczy w życiu, ona nagle zapragnęła być tą rzeczą i sama się zdziwiła pewnością, jaką zastała przy tym wniosku, docierając w końcu do niego.
Trudno było nadążyć za słowami Floreana. Frances milczała przez cały czas i tylko świst powietrza, którego nabierała do płuc haustami zdradzał jej przejęcie. Mówił straszne rzeczy, rzeczy niepojęte, chociaż był przy tym bardzo opanowany, nawet za bardzo. Nie umiała na to zareagować, ledwie przetworzyła kolosalną wagę słowa „samobójstwo”, a tu padły kolejne rewelacje, o których nie miała pojęcia.
Zbiór pytań pojawiających się w jej umyśle urastał do bezliku w zastraszającym tempie, a ona nie wiedziała, który z tematów poruszyć najpierw, jeśli w ogóle mogła coś powiedzieć. Jeszcze raz zapewnić go o swoim współczuciu? Obawiała się, że jeśli nie słowami, to w niewielkich gestach i chwilach milczenia zacznie robić to bardzo często. Wysłuchanie takiej opowieści nie skończy się tu i teraz, a odbije się na przyszłości, i to bez wątpienia. Może więc powinna zapytać o Florence – jak ona to wszystko zniosła? I co z tą narzeczoną, którą wspomniał na ostatku, mogłoby się zdawać, że mimochodem? Dlaczego mówił o wszystkim naraz, niczego jej nie ułatwiając?
Co chciał jej przez to wszystko powiedzieć?
Przekaz Floreana był pozornie bardzo prosty – nie sposób takiego zakwestionować, czy doszukiwać się weń drugiego dna. Frances mimo to stała w samym środku bardzo przykrej i bardzo intymnej sytuacji, przytłoczona i skołowana. W jej głowie wirowało tyle myśli, aż nie mogła oprzeć się wrażeniu, że coś bardzo ważnego zwyczajnie jej umyka. Puściła się w pogoń za tym nieodgadnionym elementem, wiedziona dziwnym przeczuciem, że jeśli teraz go nie schwyci – będzie to niepowetowana strata. A jednak jakby wstydziła się zapytać. Wahała się bardzo przed dotknięciem któregokolwiek z czułych miejsc osłoniętych dotąd zbroją milczenia, chcąc jednocześnie położyć rękę na każdym z nich, opatrzyć rany, które najwyraźniej nadal się jątrzyły.
Nie sądziła, że nadejdzie dla niej taki moment, nie tak szybko. To, że kiedyś będzie musiała patrzeć na cierpienie Floreana było kolejną z iluzji majaczących gdzieś daleko na skraju jej świadomości, nie spodziewała się, że tak szybko pokona drogę do dnia dzisiejszego i dotrze na ten piękny, stary cmentarz.
Ta cała głębia i piękno smutku nigdy nie były większą bzdurą niż teraz, gdy pragnęła tylko jakoś go pocieszyć, a zupełnie nie miała pojęcia jak.
- Nie mamy dla nich kwiatów. – słowa, na które w końcu się zdobyła, wydały się jej znów niepomiernie żałosne i małe. Cóż teraz znaczyły te kwiaty, znicze, nawet porastająca wszystko trawa? To tylko marny symbol, który nijak nie zrównoważyłby emocji wyrastających ponad zdolności jej pojmowania. A jednak sięgnęła po różdżkę bez słowa, ciągnąc tym samym łańcuch małych gestów, którymi maskowała wielkie zakłopotanie. Przejęzyczenie o dzieciach w mig odeszło w niepamięć w porównaniu z niezręcznością sytuacji, w której teraz się znaleźli.
- Orchideus. – starała się mówić wyraźnie, chociaż głos nieco jej drżał. Nie miała tu prawa do płaczu, to nie była jej tragedia, a jednak wzruszenie niemal wzięło górę.
Bez słowa słuchała opowieści Floreana, a elementy układanki, o których nawet nie wiedziała, że nie pasują same jakoś się porządkowały, tworząc bardziej spójną całość. Byłoby to skrajnie bezczelne, ale Franię niemal rozbawiło to, jak święcie przekonana była, że świetnie zna Fortescue. Postawiłaby wszystkie pieniądze, że uda jej się rozszyfrować go bezbłędnie po tylu latach znajomości. A teraz krążyła wokół niego po omacku, nie mogąc zaufać niczemu, co dotąd uważała za znajome.
- Przykro mi. – wyjąkała, zła na siebie, że nie może ofiarować mu nic prócz tego banału. Przez chwilę przyglądała się Floreanowi niewidzącym wzrokiem, a gdy wreszcie dotarło do niej, że za mechanicznymi ruchami ukrywa emocjonalny mętlik, odezwała się znowu: - Zostaw. Już dobrze. – sięgnęła, by chwycić go za rękę, wyrwać z tego zapamiętania. Nie mogła patrzeć na niego w tym stanie. – Florean. – w końcu udało jej się złapać jego dłoń, przemówiła więc nieco głośniej, by zwrócić jego uwagę. – Już dobrze.
Wcale nie było dobrze. Grób nadal był w opłakanym stanie, a porzucone gdzieś na boku stare kwiaty wciąż zalegały oskarżycielsko na myślach, ale Florean nie mógł już na to patrzeć, nie mogła pozwolić, by spadł na sam dół spirali rozpaczy i poczucia winy. Jeśli potrzebował tylko jednej dobrej rzeczy w życiu, ona nagle zapragnęła być tą rzeczą i sama się zdziwiła pewnością, jaką zastała przy tym wniosku, docierając w końcu do niego.
Trudno było nadążyć za słowami Floreana. Frances milczała przez cały czas i tylko świst powietrza, którego nabierała do płuc haustami zdradzał jej przejęcie. Mówił straszne rzeczy, rzeczy niepojęte, chociaż był przy tym bardzo opanowany, nawet za bardzo. Nie umiała na to zareagować, ledwie przetworzyła kolosalną wagę słowa „samobójstwo”, a tu padły kolejne rewelacje, o których nie miała pojęcia.
Zbiór pytań pojawiających się w jej umyśle urastał do bezliku w zastraszającym tempie, a ona nie wiedziała, który z tematów poruszyć najpierw, jeśli w ogóle mogła coś powiedzieć. Jeszcze raz zapewnić go o swoim współczuciu? Obawiała się, że jeśli nie słowami, to w niewielkich gestach i chwilach milczenia zacznie robić to bardzo często. Wysłuchanie takiej opowieści nie skończy się tu i teraz, a odbije się na przyszłości, i to bez wątpienia. Może więc powinna zapytać o Florence – jak ona to wszystko zniosła? I co z tą narzeczoną, którą wspomniał na ostatku, mogłoby się zdawać, że mimochodem? Dlaczego mówił o wszystkim naraz, niczego jej nie ułatwiając?
Co chciał jej przez to wszystko powiedzieć?
Przekaz Floreana był pozornie bardzo prosty – nie sposób takiego zakwestionować, czy doszukiwać się weń drugiego dna. Frances mimo to stała w samym środku bardzo przykrej i bardzo intymnej sytuacji, przytłoczona i skołowana. W jej głowie wirowało tyle myśli, aż nie mogła oprzeć się wrażeniu, że coś bardzo ważnego zwyczajnie jej umyka. Puściła się w pogoń za tym nieodgadnionym elementem, wiedziona dziwnym przeczuciem, że jeśli teraz go nie schwyci – będzie to niepowetowana strata. A jednak jakby wstydziła się zapytać. Wahała się bardzo przed dotknięciem któregokolwiek z czułych miejsc osłoniętych dotąd zbroją milczenia, chcąc jednocześnie położyć rękę na każdym z nich, opatrzyć rany, które najwyraźniej nadal się jątrzyły.
Nie sądziła, że nadejdzie dla niej taki moment, nie tak szybko. To, że kiedyś będzie musiała patrzeć na cierpienie Floreana było kolejną z iluzji majaczących gdzieś daleko na skraju jej świadomości, nie spodziewała się, że tak szybko pokona drogę do dnia dzisiejszego i dotrze na ten piękny, stary cmentarz.
Ta cała głębia i piękno smutku nigdy nie były większą bzdurą niż teraz, gdy pragnęła tylko jakoś go pocieszyć, a zupełnie nie miała pojęcia jak.
- Nie mamy dla nich kwiatów. – słowa, na które w końcu się zdobyła, wydały się jej znów niepomiernie żałosne i małe. Cóż teraz znaczyły te kwiaty, znicze, nawet porastająca wszystko trawa? To tylko marny symbol, który nijak nie zrównoważyłby emocji wyrastających ponad zdolności jej pojmowania. A jednak sięgnęła po różdżkę bez słowa, ciągnąc tym samym łańcuch małych gestów, którymi maskowała wielkie zakłopotanie. Przejęzyczenie o dzieciach w mig odeszło w niepamięć w porównaniu z niezręcznością sytuacji, w której teraz się znaleźli.
- Orchideus. – starała się mówić wyraźnie, chociaż głos nieco jej drżał. Nie miała tu prawa do płaczu, to nie była jej tragedia, a jednak wzruszenie niemal wzięło górę.
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Frances Montgomery' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Ten dzień miał wyglądać całkiem inaczej, przyjemnie i wesoło. Skończyło się na krępującej ciszy i zapuchniętych oczach, a to wszystko przeze mnie. Dopiero teraz uświadomiłem sobie jak mało Frances o mnie wie - opowiadałem jej o tylu błahostkach jak przeczytana ostatnio książka, a nigdy nie poruszyłem tak oczywistych tematów jak rodzice czy dzieciństwo. Próbowałem sobie przypomnieć czy kiedykolwiek o nich wspomniałem. Czy wie, że ojciec był historykiem i fanem legend arturiańskich? A mama posłała nas do mugolskiej szkoły? Powinienem wcześniej o tym wszystkim opowiedzieć, a nie wyskakiwać z tyloma informacjami jak Filip z konopi. Bałem się co o mnie pomyśli, a zależało mi na tym, by myślała o mnie jak najlepiej. Do tego wzmianka o Anastazji - zacząłem pluć sobie w brodę tak szybko jak tylko wypowiedziałem te słowa. To nie był odpowiedni moment na podobne zwierzenia, szczególnie, że nie miałem teraz siły ich rozwijać. Rzuciłem w jej stronę bombę i biernie obserwowałem jak wybucha, tak się nie robi. Spuściłem wzrok na jasną płytę nagrobka, wstydziłem się spojrzeć jej w oczy. Wydawało mi się, że ujrzę w nich zawód i niedowierzanie, a nie miałem w tej chwili siły się tłumaczyć i z tym walczyć. Poza tym miała pełne prawo czuć się oszukana, nie zachowałem się dobrze, po prostu. - Przepraszam - wydusiłem z siebie w końcu. Zawsze miałem problem z mówieniem o sobie, ze skupianiem na sobie uwagi, jakby moje problemy nie były ważne w porównaniu do innych problemów na świecie. Dlatego czułem się źle, że musiałem zrzucić to wszystko na jej barki, zupełnie niepotrzebnie. Odetchnąłem głęboko, próbując doprowadzić się do porządku. No tak, kwiaty. Pokiwałem głową, znowu zacząłem nerwowo rozglądać się na boki, jakbym miał obok siebie ujrzeć cały kwiecisty stragan. Na szczęście Frances wciąż trzymała głowę na karku. Co bym bez niej zrobił? Nie raz zadaje sobie to pytanie.
- Dziękuję - najwidoczniej tylko na tyle było mnie stać: przepraszam i dziękuję, naprawdę szczere, choć chyba zaczynały brzmieć jak bezmyślna mantra. Gdyby nie Frances zapewne dalej pogrążałbym się w smutku i wyrzutach sumienia dopóki bym się w nich nie utopił. Ciężko było zderzyć się z przeszłością, szczególnie teraz, kiedy teraźniejszość wcale nie prezentowała się w najjaśniejszych barwach. Powinienem zbesztać Frances za bezsensowne wystawianie się na skutki anomalii - bukiet kwiatów nie był tego wart, nawet dla moich rodziców, przecież niedaleko można było jakieś kupić. Ale nie pomyślałem o tym, raczej byłem jej wdzięczny za ten niewielki, ale za to jak miły, gest. Przyglądałem się przez chwilę wyczarowanemu bukietowi, w zasadzie nie myśląc o niczym konkretnym.
- Powinniśmy już iść - zdecydowałem po paru minutach, Frances pewnie nie chciałaby mnie pospieszać i tym sposobem spędzilibyśmy na cmentarzu resztę dnia. Z naszych planów już nic nie wyjdzie, jestem tego pewny. Mam tylko nadzieję, że między nami wszystko wróci do normy.
- Dziękuję - najwidoczniej tylko na tyle było mnie stać: przepraszam i dziękuję, naprawdę szczere, choć chyba zaczynały brzmieć jak bezmyślna mantra. Gdyby nie Frances zapewne dalej pogrążałbym się w smutku i wyrzutach sumienia dopóki bym się w nich nie utopił. Ciężko było zderzyć się z przeszłością, szczególnie teraz, kiedy teraźniejszość wcale nie prezentowała się w najjaśniejszych barwach. Powinienem zbesztać Frances za bezsensowne wystawianie się na skutki anomalii - bukiet kwiatów nie był tego wart, nawet dla moich rodziców, przecież niedaleko można było jakieś kupić. Ale nie pomyślałem o tym, raczej byłem jej wdzięczny za ten niewielki, ale za to jak miły, gest. Przyglądałem się przez chwilę wyczarowanemu bukietowi, w zasadzie nie myśląc o niczym konkretnym.
- Powinniśmy już iść - zdecydowałem po paru minutach, Frances pewnie nie chciałaby mnie pospieszać i tym sposobem spędzilibyśmy na cmentarzu resztę dnia. Z naszych planów już nic nie wyjdzie, jestem tego pewny. Mam tylko nadzieję, że między nami wszystko wróci do normy.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyczarowane przez nią kwiaty były drobne, bardzo blado różowe. Tylko na większych płatkach widniały cieniutkie żyłki nieco śmielszego koloru. Bukiet był bardzo delikatny, niestety, prawie zanikał wśród ponurego zaniedbania, wciąż widocznego mimo ich pospiesznych prób poprawienia wyglądu grobu. Frances westchnęła lekko, nieco zawiedziona.
- Nie masz za co mi dziękować. – wcięła się w jego słowo z wyjątkowo nieodpowiednią do sytuacji niecierpliwością. Nie chciała odrzucać jego wdzięczności, chociaż czuła się z nią jakoś ciężko. Nie zrobiła nic wielkiego, wydawało jej się wręcz, że to nie jest miejsce dla niej, a mimo to mości się w nim coraz wygodniej z każdym kolejnym gestem. – Ani przepraszać tym bardziej. – jeśli już ktoś powinien komuś tu dziękować, to chyba ona jemu. W końcu nie bez przyczyny także nie opowiedziała mu wszystkiego o swojej przeszłości. Każdy ma za sobą trudne przeżycia, doświadcza się w życiu strat, o których mówić jest bardzo trudno; każde słowo płynące z bolącego serca bardzo wiele kosztuje. Oddalenie od rodziny, jakie spotkało Frances wciąż było po części nieprzepracowaną traumą, chociaż ona uparcie odmawiała myślenia o tym zdarzeniu w ten sposób, nie chcąc dopuszczać do siebie przykrej prawdy. Nawet gdyby pojęła ją jednak w całości i przemyślała wszystko, jej przejścia byłyby zupełnie nieprzystające do tego, co przydarzyło się Floreanowi. Zawarł swoją tragedię w jednym zdaniu, ukrył ją pomiędzy mniej istotnymi detalami, jakby dawał jej do zrozumienia, że to już nic, już nie ma znaczenia. Frania tymczasem wałkowała każde z jego słów już setny raz w ciągu tej krótkiej chwili ciszy, a niezadane pytania ją dławiły. Najtrudniej było jej zrozumieć samobójstwo ojca Floreana. Jego wstydliwa i przerażająca aura nie dała się zbyć żadną myślą. Wstydziła się zapytać, powiedzenie wprost, że odebrał sobie życie przerastało ją. Tym bardziej dziwiła się pozornej łatwości, z jaką powiedział to Florean i dopiero po pewnym czasie zrozumiała, że za tą zdawkowością chowają się zapewne te same uczucia, które przytłaczały teraz Frances, z tą różnicą, że jego dręczą znacznie dłużej, być może dając szansę na uporanie się z częścią z nich.
- Twoja narzeczona… – zaczęła jednak mówić, urywkami zdań i niewiele głośniej od szeptu. Nie umiałaby poruszyć tematu życia i śmierci jego rodziców bez spowodowania jakiegoś upadku, a cisza robiła się z minuty na minutę coraz bardziej nieznośna, musiała więc zrobić coś, cokolwiek. – czy ona też…? – zawiesiła głos, nie chcąc powiedzeniem głośno słowa „śmierć” przypieczętować czegoś, co zaczynało w jej wyobraźni wyglądać jak wiszące nad Floreanem fatum odbierające mu bliskich. Naturalnym wnioskiem było dla niej założyć, że ukochana przyjaciela także odeszła – dlaczego wspominałby o niej na cmentarzu, jeśli nie? Obciążył ją sporym ładunkiem wspomnień, pod którym obawiała się drgnąć. A zaledwie godzinę temu uważała sprawy, którymi zajmowali się wcześniej za ważne, gotowa zaniechać wizyty na cmentarzu. Balans rzeczy został w międzyczasie odwrócony o sto osiemdziesiąt stopni, Frances czuła teraz, przeciwnie do Floreana, że wręcz nie powinni stąd odchodzić.
- Nie musimy, jeśli chcesz jeszcze zostać. Mną nie musisz się przejmować. – chociaż ostatnie tygodnie uświadamiały jej bezlitośnie o brakach w znajomości Floreana, dostrzegła i rozpoznała targające nim emocje. Trudno było na nie patrzeć, trudniej nawet niż na gniew, z którym mogła się skonfrontować – głośno, dopuszczając do działania własną złość, sprintem pokonując dystans od niezrozumienia do agresji. Teraz, kiedy czas zwolnił, a ona musiała się zatrzymać, pojawił się problem. Czuła, jakby jednocześnie powinna go stąd czym prędzej zabrać i zmusić do zostania na cmentarzu. – Mogę poczekać na ciebie, gdybyś chciał być sam. – zaoferowała cicho chcąc uszanować jego prywatność, chociaż zostawienie go samego było ostatnią rzeczą, jaką chciała zrobić.
- Nie masz za co mi dziękować. – wcięła się w jego słowo z wyjątkowo nieodpowiednią do sytuacji niecierpliwością. Nie chciała odrzucać jego wdzięczności, chociaż czuła się z nią jakoś ciężko. Nie zrobiła nic wielkiego, wydawało jej się wręcz, że to nie jest miejsce dla niej, a mimo to mości się w nim coraz wygodniej z każdym kolejnym gestem. – Ani przepraszać tym bardziej. – jeśli już ktoś powinien komuś tu dziękować, to chyba ona jemu. W końcu nie bez przyczyny także nie opowiedziała mu wszystkiego o swojej przeszłości. Każdy ma za sobą trudne przeżycia, doświadcza się w życiu strat, o których mówić jest bardzo trudno; każde słowo płynące z bolącego serca bardzo wiele kosztuje. Oddalenie od rodziny, jakie spotkało Frances wciąż było po części nieprzepracowaną traumą, chociaż ona uparcie odmawiała myślenia o tym zdarzeniu w ten sposób, nie chcąc dopuszczać do siebie przykrej prawdy. Nawet gdyby pojęła ją jednak w całości i przemyślała wszystko, jej przejścia byłyby zupełnie nieprzystające do tego, co przydarzyło się Floreanowi. Zawarł swoją tragedię w jednym zdaniu, ukrył ją pomiędzy mniej istotnymi detalami, jakby dawał jej do zrozumienia, że to już nic, już nie ma znaczenia. Frania tymczasem wałkowała każde z jego słów już setny raz w ciągu tej krótkiej chwili ciszy, a niezadane pytania ją dławiły. Najtrudniej było jej zrozumieć samobójstwo ojca Floreana. Jego wstydliwa i przerażająca aura nie dała się zbyć żadną myślą. Wstydziła się zapytać, powiedzenie wprost, że odebrał sobie życie przerastało ją. Tym bardziej dziwiła się pozornej łatwości, z jaką powiedział to Florean i dopiero po pewnym czasie zrozumiała, że za tą zdawkowością chowają się zapewne te same uczucia, które przytłaczały teraz Frances, z tą różnicą, że jego dręczą znacznie dłużej, być może dając szansę na uporanie się z częścią z nich.
- Twoja narzeczona… – zaczęła jednak mówić, urywkami zdań i niewiele głośniej od szeptu. Nie umiałaby poruszyć tematu życia i śmierci jego rodziców bez spowodowania jakiegoś upadku, a cisza robiła się z minuty na minutę coraz bardziej nieznośna, musiała więc zrobić coś, cokolwiek. – czy ona też…? – zawiesiła głos, nie chcąc powiedzeniem głośno słowa „śmierć” przypieczętować czegoś, co zaczynało w jej wyobraźni wyglądać jak wiszące nad Floreanem fatum odbierające mu bliskich. Naturalnym wnioskiem było dla niej założyć, że ukochana przyjaciela także odeszła – dlaczego wspominałby o niej na cmentarzu, jeśli nie? Obciążył ją sporym ładunkiem wspomnień, pod którym obawiała się drgnąć. A zaledwie godzinę temu uważała sprawy, którymi zajmowali się wcześniej za ważne, gotowa zaniechać wizyty na cmentarzu. Balans rzeczy został w międzyczasie odwrócony o sto osiemdziesiąt stopni, Frances czuła teraz, przeciwnie do Floreana, że wręcz nie powinni stąd odchodzić.
- Nie musimy, jeśli chcesz jeszcze zostać. Mną nie musisz się przejmować. – chociaż ostatnie tygodnie uświadamiały jej bezlitośnie o brakach w znajomości Floreana, dostrzegła i rozpoznała targające nim emocje. Trudno było na nie patrzeć, trudniej nawet niż na gniew, z którym mogła się skonfrontować – głośno, dopuszczając do działania własną złość, sprintem pokonując dystans od niezrozumienia do agresji. Teraz, kiedy czas zwolnił, a ona musiała się zatrzymać, pojawił się problem. Czuła, jakby jednocześnie powinna go stąd czym prędzej zabrać i zmusić do zostania na cmentarzu. – Mogę poczekać na ciebie, gdybyś chciał być sam. – zaoferowała cicho chcąc uszanować jego prywatność, chociaż zostawienie go samego było ostatnią rzeczą, jaką chciała zrobić.
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie potrafiłem się z nią zgodzić. Jak najbardziej mam za co ją przepraszać, a już tym bardziej mam za co jej dziękować. Ta wizyta nie jest dla mnie prosta i nic tego nie zmieni, ale obecność Frances pomaga mi utrzymać fason. W przeciwnym wypadku pewnie całkiem bym się rozkleił, czyszcząc grób jeszcze przez najbliższą godzinę. Nie mam jednak siły teraz się z nią sprzeczać, dlatego jedynie kręcę delikatnie głową w oznace swojego prywatnego sprzeciwu. Ten temat na pewno jeszcze wyjdzie, żadne z nas od niego nie ucieknie, a wtedy na pewno wyrażę swoje myśli, jeszcze raz przeproszę i podziękuję, ku jej rozpaczy.
Temat Anastazji również nie jest dla mnie prosty, tym bardziej teraz, nawet nie wiem dlaczego w ogóle go poruszyłem. Aura cmentarza i grób moich rodziców nastroiły mnie do zwierzeń, ale pożałowałem tych słów tak szybko jak tylko je wypowiedziałem. Tym bardziej, że Frances podchwyciła temat, czemu wcale się nie zdziwiłem. Westchnąłem cicho, nie potrafiąc od razu udzielić jej odpowiedzi. Nad odpowiedzią na to pytanie zastanawiam się od kilku lat, tak samo jak Bertie i cała jego rodzina. Anastazja pewnego dnia zapadła się pod ziemię - co mogę o tym myśleć? Miewam gorsze i lepsze dni. Czasem wydaje mi się, że zniknęła na własne życzenie i jest jej dobrze gdziekolwiek jest. Innego dnia śnią mi się koszmary i dochodzę do wniosku, że musiała jej się stać jakaś krzywda. Staram się uciekać od tej gorszej wersji, ale za każdym razem wraca do mnie jak bumerang. Jest prawdopodobna, może nawet najprawdopodobniejsza, ale nie potrafię wypowiedzieć tego na głos. - Nie - odpowiadam, ziszczając w ten sposób swoje marzenie. - Nie wiem - poprawiam się, stwierdzając, że poprzednia odpowiedź była zbyt naiwna. Nie wiem, właśnie tak brzmi prawda.
Jesteśmy sami na tym cmentarzu, a i tak mam wrażenie jakby obserwował mnie przynajmniej tuzin osób. Pocę się bardziej niż zazwyczaj, naprawdę nie mam ochoty na dalsze zwierzenia czy odpowiadanie na pytania Frances. Na pewno ma ich wiele i jestem jej wdzięczny, że większość zostawiła dla siebie. Przyjdzie czas, że o wszystkim jej opowiem, jestem jej to winien, ale to nie jest ten moment. - Nie, chodźmy - mówię dobitniej, bo naprawdę wolałbym już opuścić to przygnębiające miejsce. Wrócę tu, na pewno, ta niezaplanowana wizyta coś we mnie odblokowała. - Wróćmy do domu - dodaję, ostatni raz spoglądając na grób rodziców, po czym odwracam się i zmierzam w kierunku wyjścia. Milczę przez całą drogę, żegnając się z Frances przed drzwiami do naszych mieszkań. Z ulgą wchodzę do środka z zamiarem położenia się na kanapie.
| ztx2
Temat Anastazji również nie jest dla mnie prosty, tym bardziej teraz, nawet nie wiem dlaczego w ogóle go poruszyłem. Aura cmentarza i grób moich rodziców nastroiły mnie do zwierzeń, ale pożałowałem tych słów tak szybko jak tylko je wypowiedziałem. Tym bardziej, że Frances podchwyciła temat, czemu wcale się nie zdziwiłem. Westchnąłem cicho, nie potrafiąc od razu udzielić jej odpowiedzi. Nad odpowiedzią na to pytanie zastanawiam się od kilku lat, tak samo jak Bertie i cała jego rodzina. Anastazja pewnego dnia zapadła się pod ziemię - co mogę o tym myśleć? Miewam gorsze i lepsze dni. Czasem wydaje mi się, że zniknęła na własne życzenie i jest jej dobrze gdziekolwiek jest. Innego dnia śnią mi się koszmary i dochodzę do wniosku, że musiała jej się stać jakaś krzywda. Staram się uciekać od tej gorszej wersji, ale za każdym razem wraca do mnie jak bumerang. Jest prawdopodobna, może nawet najprawdopodobniejsza, ale nie potrafię wypowiedzieć tego na głos. - Nie - odpowiadam, ziszczając w ten sposób swoje marzenie. - Nie wiem - poprawiam się, stwierdzając, że poprzednia odpowiedź była zbyt naiwna. Nie wiem, właśnie tak brzmi prawda.
Jesteśmy sami na tym cmentarzu, a i tak mam wrażenie jakby obserwował mnie przynajmniej tuzin osób. Pocę się bardziej niż zazwyczaj, naprawdę nie mam ochoty na dalsze zwierzenia czy odpowiadanie na pytania Frances. Na pewno ma ich wiele i jestem jej wdzięczny, że większość zostawiła dla siebie. Przyjdzie czas, że o wszystkim jej opowiem, jestem jej to winien, ale to nie jest ten moment. - Nie, chodźmy - mówię dobitniej, bo naprawdę wolałbym już opuścić to przygnębiające miejsce. Wrócę tu, na pewno, ta niezaplanowana wizyta coś we mnie odblokowała. - Wróćmy do domu - dodaję, ostatni raz spoglądając na grób rodziców, po czym odwracam się i zmierzam w kierunku wyjścia. Milczę przez całą drogę, żegnając się z Frances przed drzwiami do naszych mieszkań. Z ulgą wchodzę do środka z zamiarem położenia się na kanapie.
| ztx2
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 10 września
Bardzo długo zwlekała z pojawieniem się tutaj, chociaż prawdę mówiąc – sama nie była pewna, co właściwie ją powstrzymywało. Nie bała się śmieci; ta towarzyszyła jej przecież od dziecka, wyzierając z oczu przewijających się przez ich stary, kuchenny stół wędrowców, błyskając migotliwie w zaparowanych powierzchniach luster, mrugając do niej zza czarnych źrenic czarodziejów i czarownic, którzy przychodzili do niej, by poznać swoją przyszłość – przyszłość, o której jeszcze nie wiedzieli, że jej nie posiadali. Gasnący na zawsze ogień życia traktowała jak część naturalnej kolei rzeczy, ani nie wylewając nad nim niepotrzebnych łez, ani nie czerpiąc z cudzej krzywdy i nieszczęścia niezdrowej przyjemności – a jednak z jego odejściem wciąż nie potrafiła się pogodzić. Nie chciała myśleć o tym, że zginął dokładnie tak, jak przewidziała w wizji, idiotycznie, bez sensu, tylko dlatego, że okazał się zbyt uparty, by jej posłuchać; nie chciała widzieć też jego imienia i nazwiska wyrytych na prostym nagrobku, stanowiącym ostateczne potwierdzenie, że naprawdę odszedł z jej życia. Nie chciała też myśleć – o tym, jak wiele jej zabrał ze sobą, i że wcale nie była na jego śmierć tak obojętna, jak sobie wmawiała.
A jednak, wygnana z doków przez natarczywą klientelę Parszywego Pasażera oraz własne, natrętne myśli, przekraczała właśnie bramę starego cmentarza, niemal stapiając się z gęstą, czepiającą się jej szaty mgłą. Na pewien sposób podobała jej się atmosfera tego miejsca; uwielbiała snującą się wzdłuż nagrobków, miękką ciszę, doceniała też możliwość skrycia się – w razie potrzeby – za jednym z rozrzuconych przypadkowo drzew. Panujący tu wiecznie chłód jej nie przeszkadzał, nie czuła też niepokoju, na który często narzekali inni, myląc melancholijną, tajemniczą aurę, z niebezpieczeństwem; niepotrzebnie, umarli nie stanowili dla żywych żadnego zagrożenia, choć Sybilla podejrzewała, że duchy czarodziejów były tutaj obecne, nie ukazując się co prawda w świecie materialnym, ale odbierając powietrzu odrobinę ciepła – na ich milczące towarzystwo wskazywały zresztą niebieskawe ogniki, schowane ostrożnie za warstwą zaklęć ochronnych i szpalerem brzóz, oddzielających magiczną część cmentarza od tej mugolskiej.
To właśnie tam skierowała swoje kroki, mocniej naciągając na twarz kaptur ciemnej szaty – nie tyle po to, by ukryć swoją tożsamość, co by zapewnić odrobinę prywatności odmalowującym się na twarzy emocjom. Nie miała problemu z odnalezieniem właściwego miejsca – nagrobek Timothy’ego był jednym z tych wyglądających na nowsze, jeszcze nienadgryzionych zębem czasu; przystanęła przy nim prawie niepewnie, wpatrując się w płaską tablicę: imię, nazwisko, data urodzenia, data śmierci – i to wszystko, cała jego tożsamość zamknięta w kilku znakach. Wydało jej się to takie nierealne, w jakiś sposób – niewłaściwe, bo przecież zasługiwał na znacznie więcej niż to; ludzie powinni wiedzieć, jak iskrzyły mu oczy, kiedy śmiał się z jej przerysowanej powagi, albo jak włosy jaśniały mu od słońca, gdy zbyt długo przebywał w porcie. Informacje, które okazały się jego ostatecznym pożegnaniem, zdawały się w porównaniu do tego błahe, nieistotne; paskudnie zwyczajne. Zanim pojawiła się na cmentarzu, wydawało jej się, że być może wypowiedzenie nad miejscem jego pochówku paru słów pomoże jej pożegnać się z przeszłością – ludzie podobno tak robili – ale teraz, gdy znalazła się nad tym milczącym grobem, sam pomysł wydał jej się absurdalny. Timothy’ego tu nie było – jego, ani niczego, bo by go przypominało – a Sybilla była pewna, że gdyby tylko się tu znalazł, od razu znienawidziłby kamienne nagrobki i anielskie rzeźby.
Westchnęła bezgłośnie, wyciągając wreszcie z połów szaty niewielką świeczkę i postawiła ją na granitowej płycie, samej przy niej przykucając. Końcem różdżki dotknęła knota, drugą dłonią osłaniając wątły płomień przed wiatrem. Zajęta tą czynnością, nie miała pojęcia, że tuż obok znajdował się ktoś jeszcze.
Bardzo długo zwlekała z pojawieniem się tutaj, chociaż prawdę mówiąc – sama nie była pewna, co właściwie ją powstrzymywało. Nie bała się śmieci; ta towarzyszyła jej przecież od dziecka, wyzierając z oczu przewijających się przez ich stary, kuchenny stół wędrowców, błyskając migotliwie w zaparowanych powierzchniach luster, mrugając do niej zza czarnych źrenic czarodziejów i czarownic, którzy przychodzili do niej, by poznać swoją przyszłość – przyszłość, o której jeszcze nie wiedzieli, że jej nie posiadali. Gasnący na zawsze ogień życia traktowała jak część naturalnej kolei rzeczy, ani nie wylewając nad nim niepotrzebnych łez, ani nie czerpiąc z cudzej krzywdy i nieszczęścia niezdrowej przyjemności – a jednak z jego odejściem wciąż nie potrafiła się pogodzić. Nie chciała myśleć o tym, że zginął dokładnie tak, jak przewidziała w wizji, idiotycznie, bez sensu, tylko dlatego, że okazał się zbyt uparty, by jej posłuchać; nie chciała widzieć też jego imienia i nazwiska wyrytych na prostym nagrobku, stanowiącym ostateczne potwierdzenie, że naprawdę odszedł z jej życia. Nie chciała też myśleć – o tym, jak wiele jej zabrał ze sobą, i że wcale nie była na jego śmierć tak obojętna, jak sobie wmawiała.
A jednak, wygnana z doków przez natarczywą klientelę Parszywego Pasażera oraz własne, natrętne myśli, przekraczała właśnie bramę starego cmentarza, niemal stapiając się z gęstą, czepiającą się jej szaty mgłą. Na pewien sposób podobała jej się atmosfera tego miejsca; uwielbiała snującą się wzdłuż nagrobków, miękką ciszę, doceniała też możliwość skrycia się – w razie potrzeby – za jednym z rozrzuconych przypadkowo drzew. Panujący tu wiecznie chłód jej nie przeszkadzał, nie czuła też niepokoju, na który często narzekali inni, myląc melancholijną, tajemniczą aurę, z niebezpieczeństwem; niepotrzebnie, umarli nie stanowili dla żywych żadnego zagrożenia, choć Sybilla podejrzewała, że duchy czarodziejów były tutaj obecne, nie ukazując się co prawda w świecie materialnym, ale odbierając powietrzu odrobinę ciepła – na ich milczące towarzystwo wskazywały zresztą niebieskawe ogniki, schowane ostrożnie za warstwą zaklęć ochronnych i szpalerem brzóz, oddzielających magiczną część cmentarza od tej mugolskiej.
To właśnie tam skierowała swoje kroki, mocniej naciągając na twarz kaptur ciemnej szaty – nie tyle po to, by ukryć swoją tożsamość, co by zapewnić odrobinę prywatności odmalowującym się na twarzy emocjom. Nie miała problemu z odnalezieniem właściwego miejsca – nagrobek Timothy’ego był jednym z tych wyglądających na nowsze, jeszcze nienadgryzionych zębem czasu; przystanęła przy nim prawie niepewnie, wpatrując się w płaską tablicę: imię, nazwisko, data urodzenia, data śmierci – i to wszystko, cała jego tożsamość zamknięta w kilku znakach. Wydało jej się to takie nierealne, w jakiś sposób – niewłaściwe, bo przecież zasługiwał na znacznie więcej niż to; ludzie powinni wiedzieć, jak iskrzyły mu oczy, kiedy śmiał się z jej przerysowanej powagi, albo jak włosy jaśniały mu od słońca, gdy zbyt długo przebywał w porcie. Informacje, które okazały się jego ostatecznym pożegnaniem, zdawały się w porównaniu do tego błahe, nieistotne; paskudnie zwyczajne. Zanim pojawiła się na cmentarzu, wydawało jej się, że być może wypowiedzenie nad miejscem jego pochówku paru słów pomoże jej pożegnać się z przeszłością – ludzie podobno tak robili – ale teraz, gdy znalazła się nad tym milczącym grobem, sam pomysł wydał jej się absurdalny. Timothy’ego tu nie było – jego, ani niczego, bo by go przypominało – a Sybilla była pewna, że gdyby tylko się tu znalazł, od razu znienawidziłby kamienne nagrobki i anielskie rzeźby.
Westchnęła bezgłośnie, wyciągając wreszcie z połów szaty niewielką świeczkę i postawiła ją na granitowej płycie, samej przy niej przykucając. Końcem różdżki dotknęła knota, drugą dłonią osłaniając wątły płomień przed wiatrem. Zajęta tą czynnością, nie miała pojęcia, że tuż obok znajdował się ktoś jeszcze.
it's not the fall that kills you;
it's the sudden stop at the end
it's the sudden stop at the end
Sybilla Vablatsky
Zawód : wróżbitka
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with darkness
dripping off her shoulders;
I've seen ghosts
brighter than her soul
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Teraz, gdy już odeszła, myślał o niej częściej niż kiedy żyła.
Nie robił tego jednak z miłością – nie mógł wzbudzić w swoim sercu uczuć, których nigdy nie żywił wobec Virginie, nawet podczas pierwszych miesięcy ich małżeństwa, gdy jeszcze nic nie zwiastowało tragedii. Po nich nadeszły lata goryczy i niechętnych spojrzeń rzucanych sobie nad stołem podczas nielicznych wspólnych kolacji, którym na przemian towarzyszyła wymowna cisza i subtelne uwagi, że kolejna lady z ich szlacheckich kręgów była przy nadziei.
Nie myślał więc o Virginie z tamtych gorzkich lat pełnych wzajemnej frustracji – o chłodnej i milczącej lady Crouch, której ciemne oczy śledziły go z niemym wyrzutem za każdym razem, gdy przekraczał próg małżeńskiej komnaty. Obydwoje byli boleśnie świadomi gęstniejących wokół nich salonowych plotek, szeptów i niewinnych pytań o to, kiedy wreszcie puste korytarze rezydencji przy Waterloo Avenue miały wypełnić się radosnym śmiechem dzieci. Nie potrafili ich uniknąć i choć żadne z nich nie wyraziło tej myśli na głos, obydwoje wiedzieli, że tylko narodziny dziedzica – lub chociażby dziedziczki – mogły położyć kres złośliwym insynuacjom i uleczyć ich małżeństwo.
Wspomnienie Virginie, które mimo upływu lat wciąż pielęgnował, było więc zupełnie inne i stanowiło zaledwie urywek ich wspólnego życia – prawdziwie szczęśliwego tylko w ostatnich miesiącach poprzedzających jego koniec. Choć od tamtych chwil mijało już ponad siedem lat, wciąż potrafił przywołać w sobie cień radości, jaką czuł na myśl o tym, że jego żona wreszcie spodziewała się dziecka.
Ale szczęście nie było mu dane – od losu otrzymał jedynie śmierć Virginie i ich syna.
Przekraczał więc cmentarną furtę niczym przegrany mierzący się ze swoim przeciwnikiem; śmiertelnik bezsilny wobec łakomej i nieubłaganej śmierci, kapryśnie wyciągającej swe kościste ręce po ludzkie życie. Nie zjawił się tu jednak, aby oddać jej pokłon – wiedział przecież, że istniała inna siła, potężna mroczna magia, która była w stanie mierzyć się ze śmiercią i której tajemnice pragnął posiąść, by zemścić się na okrutnej kostusze, wydrzeć jej władzę i zaśmiać się w twarz - tak jak ona sama przed laty.
Ale na to Amadeus musiał mimo wszystko poczekać.
Dziś z kolei przybył na cmentarz po to, by – jak co miesiąc - złożyć wyrazy szacunku zmarłej żonie i synowi, którzy byli tu pochowani. Klucząc między nagrobkami zatopionymi w mlecznobiałej mgle, szukał wzrokiem odpowiedniej mogiły, niewiele przejmując się zimnem, które kąsało jego twarz i okryte ciemnogranatową szatą ciało. Wyjątkowo porzucił dzisiaj bogato zdobione materiały na korzyść dość prostego odzienia, swoją pozycję społeczną zaznaczając jedynie złotą broszą w kształcie crouchowskiej jemioły i sygnetem z rodowym herbem. Wątpił zresztą, że spotka tu kogoś znajomego; planował także szybko powrócić na Waterloo Avenue, gdzie na biurku w gabinecie czekał już stos dokumentów, którymi powinien był się zająć.
Wreszcie z mgły wynurzył się okazały grobowiec ozdobiony figurą kobiety o łagodnym wyrazie marmurowej twarzy. Rzeźba trzymała w swoich ramionach roześmiane dziecko, a w jej podstawie znajdowała się tablica z wygrawerowanymi herbami Crouchów i Averych, datami urodzenia i śmierci oraz imieniem – tylko tym należącym do jego żony.
Opuścił lekko głowę i podążył w stronę mogiły, obdarzywszy przelotnym spojrzeniem postać w czerni, zapalającą właśnie pojedynczą świeczkę na pobliskim grobie. Nie poświęcił jej jednak więcej uwagi, przystając w miejscu i kierując wzrok ku błękitnemu, nigdy niegasnącemu ognikowi, który unosił się nad grobem jego rodziny.
Zlecił wznieść ten grobowiec zaledwie dzień po tragedii, nawet nie pytając o cenę.
Żadne pieniądze nie były jednak w stanie przywrócić utraconego życia.
Machnąwszy lekko różdżką, by usunąć bluszcz, który zaczynał już piąć się po kamiennej sukni lady Crouch, Amadeus rzucił ostatnie spojrzenie na mogiłę, po czym odwrócił się z zamiarem opuszczenia cmentarza. Ruszając tam, skąd przyszedł, mimowolnie zerknął w stronę samotnej postaci i dopiero wówczas ujrzał młodą kobiecą twarz, wyłaniającą się z kaptura szaty.
Dziwne uczucie kazało mu przystanąć i spojrzeć na prostą kamienną płytę, przed którą tańczył płomień zapalonej przez czarownicę świecy. Spoczywający pod nią mężczyzna nie nosił znanego mu nazwiska – a tym bardziej szlacheckiego – lecz ta sama nieokreślona siła sprawiła, że Amadeus przeniósł spojrzenie z powrotem na nieznajomą.
- Wyrazy współczucia – dość beznamiętne słowa same odnalazły drogę do jego ust; w rzeczywistości niekoniecznie współczuł kobiecie, była dla niego zupełnie obcą, a na dodatek nieznanej krwi czarownicą, lecz uprzejmość nic go nie kosztowała.
Nie robił tego jednak z miłością – nie mógł wzbudzić w swoim sercu uczuć, których nigdy nie żywił wobec Virginie, nawet podczas pierwszych miesięcy ich małżeństwa, gdy jeszcze nic nie zwiastowało tragedii. Po nich nadeszły lata goryczy i niechętnych spojrzeń rzucanych sobie nad stołem podczas nielicznych wspólnych kolacji, którym na przemian towarzyszyła wymowna cisza i subtelne uwagi, że kolejna lady z ich szlacheckich kręgów była przy nadziei.
Nie myślał więc o Virginie z tamtych gorzkich lat pełnych wzajemnej frustracji – o chłodnej i milczącej lady Crouch, której ciemne oczy śledziły go z niemym wyrzutem za każdym razem, gdy przekraczał próg małżeńskiej komnaty. Obydwoje byli boleśnie świadomi gęstniejących wokół nich salonowych plotek, szeptów i niewinnych pytań o to, kiedy wreszcie puste korytarze rezydencji przy Waterloo Avenue miały wypełnić się radosnym śmiechem dzieci. Nie potrafili ich uniknąć i choć żadne z nich nie wyraziło tej myśli na głos, obydwoje wiedzieli, że tylko narodziny dziedzica – lub chociażby dziedziczki – mogły położyć kres złośliwym insynuacjom i uleczyć ich małżeństwo.
Wspomnienie Virginie, które mimo upływu lat wciąż pielęgnował, było więc zupełnie inne i stanowiło zaledwie urywek ich wspólnego życia – prawdziwie szczęśliwego tylko w ostatnich miesiącach poprzedzających jego koniec. Choć od tamtych chwil mijało już ponad siedem lat, wciąż potrafił przywołać w sobie cień radości, jaką czuł na myśl o tym, że jego żona wreszcie spodziewała się dziecka.
Ale szczęście nie było mu dane – od losu otrzymał jedynie śmierć Virginie i ich syna.
Przekraczał więc cmentarną furtę niczym przegrany mierzący się ze swoim przeciwnikiem; śmiertelnik bezsilny wobec łakomej i nieubłaganej śmierci, kapryśnie wyciągającej swe kościste ręce po ludzkie życie. Nie zjawił się tu jednak, aby oddać jej pokłon – wiedział przecież, że istniała inna siła, potężna mroczna magia, która była w stanie mierzyć się ze śmiercią i której tajemnice pragnął posiąść, by zemścić się na okrutnej kostusze, wydrzeć jej władzę i zaśmiać się w twarz - tak jak ona sama przed laty.
Ale na to Amadeus musiał mimo wszystko poczekać.
Dziś z kolei przybył na cmentarz po to, by – jak co miesiąc - złożyć wyrazy szacunku zmarłej żonie i synowi, którzy byli tu pochowani. Klucząc między nagrobkami zatopionymi w mlecznobiałej mgle, szukał wzrokiem odpowiedniej mogiły, niewiele przejmując się zimnem, które kąsało jego twarz i okryte ciemnogranatową szatą ciało. Wyjątkowo porzucił dzisiaj bogato zdobione materiały na korzyść dość prostego odzienia, swoją pozycję społeczną zaznaczając jedynie złotą broszą w kształcie crouchowskiej jemioły i sygnetem z rodowym herbem. Wątpił zresztą, że spotka tu kogoś znajomego; planował także szybko powrócić na Waterloo Avenue, gdzie na biurku w gabinecie czekał już stos dokumentów, którymi powinien był się zająć.
Wreszcie z mgły wynurzył się okazały grobowiec ozdobiony figurą kobiety o łagodnym wyrazie marmurowej twarzy. Rzeźba trzymała w swoich ramionach roześmiane dziecko, a w jej podstawie znajdowała się tablica z wygrawerowanymi herbami Crouchów i Averych, datami urodzenia i śmierci oraz imieniem – tylko tym należącym do jego żony.
Opuścił lekko głowę i podążył w stronę mogiły, obdarzywszy przelotnym spojrzeniem postać w czerni, zapalającą właśnie pojedynczą świeczkę na pobliskim grobie. Nie poświęcił jej jednak więcej uwagi, przystając w miejscu i kierując wzrok ku błękitnemu, nigdy niegasnącemu ognikowi, który unosił się nad grobem jego rodziny.
Zlecił wznieść ten grobowiec zaledwie dzień po tragedii, nawet nie pytając o cenę.
Żadne pieniądze nie były jednak w stanie przywrócić utraconego życia.
Machnąwszy lekko różdżką, by usunąć bluszcz, który zaczynał już piąć się po kamiennej sukni lady Crouch, Amadeus rzucił ostatnie spojrzenie na mogiłę, po czym odwrócił się z zamiarem opuszczenia cmentarza. Ruszając tam, skąd przyszedł, mimowolnie zerknął w stronę samotnej postaci i dopiero wówczas ujrzał młodą kobiecą twarz, wyłaniającą się z kaptura szaty.
Dziwne uczucie kazało mu przystanąć i spojrzeć na prostą kamienną płytę, przed którą tańczył płomień zapalonej przez czarownicę świecy. Spoczywający pod nią mężczyzna nie nosił znanego mu nazwiska – a tym bardziej szlacheckiego – lecz ta sama nieokreślona siła sprawiła, że Amadeus przeniósł spojrzenie z powrotem na nieznajomą.
- Wyrazy współczucia – dość beznamiętne słowa same odnalazły drogę do jego ust; w rzeczywistości niekoniecznie współczuł kobiecie, była dla niego zupełnie obcą, a na dodatek nieznanej krwi czarownicą, lecz uprzejmość nic go nie kosztowała.
7 sierpnia 1958 r.
Kamienny, stary mur ciągnął się nierówną linią, a wiele kroków za nim rozwijała się blada panorama Londynu. Ogrodzenie było stare, nieskrępowana natura śliskim pędem objęła pozlepiane ze sobą różnokształtne kamienie. Były wilgotne, podobnie jak zdobiące je zasłony gęstego pnącza. By ich dosięgnąć, trzeba było przedostać się przez płaszcz ciasnej zieleni. Uniosłam wyżej głowę. To wcale nie był pierwszy raz, gdy wybierałam tę drogę, uznając ją za najszybszy skrót do miasta, mój stały punkt wędrówki na trasie między znajomymi, wielkimi kamienicami a oswajanymi wciąż lasami. Poprawiłam skórzany pas od umocowanej na plecach kuszy i uniosłam dłoń, by złowić w murze wygodny uchwyt. Po deszczu wszystko było nawilgłe, a wspinaczka wydawała się dość ryzykownym pomysłem, ale przecież to tylko mur. Daleko mi było do furtki i zdecydowałam, że znów zrobię to po swojemu. Podciągnęłam się więc, lokując w kamieniach wszystkie cztery kończyny. Przegroda wcale nie była wysoka, a ja nie robiłam tego pierwszy raz. U szczytu puściłam się, by odgarnąć zlepione deszczem kosmyki, a chwilę później zeskakiwałam do mglistej gęstwiny po tej drugiej stronie, prosto na zielony, miękki dywan. Za każdym razem cmentarz był pusty, niemal zapomniany. Wypędzone z Londynu szlamy nie mogły już zapalać płomieni przy starych pomnikach. Przechadzając się miedzy alejkami wcześniej, zdążyłam odkryć, że groby były bardzo stare. Czy ktokolwiek jeszcze pamiętał o tych ludziach? Nie potrzebowałam odpowiedzi, bo i nie czułam zupełnie niczego. Obojętne były mi poprzekrzywiane minionymi dekadami pomniki i zupełnie porośnięte korytarze. To tylko kolejna ścieżka, kolejny punkt wędrówki, zupełnie nic. I pośród tego wszystkiego tylko upiorna mgła wznosząca się jak gruba pierzyna wydawała się interesującym zjawiskiem. Towarzyszyła mojej prędkiej przechadzce za każdym razem. Również i teraz.
Kroki moje były szybkie, rysowały ślad prostej linii. Nie błądziłam w labiryntach nagrobków, potrzebowałam tylko znaleźć się na drugim końcu wielkiego pola z kości i kamienia. Spacerowałam z ciszą i tylko zadeptywane gałęzie i piasek wzburzały sennym, mętnym nastrojem tego miejsca. Tym razem również nie miałam nikogo napotkać na swej drodze, ani też nikomu utkwić w pamięci. A jednak przede mną, gdzieś przy boku alejki ujawniła się postać. Prawie nieruchoma, podobna do tutejszych posągów, jakby martwa, wsparta o drzewo i… oddychająca. Czujnie wychwyciłam jej poruszenie. Zamierzałam jednak zignorować ją, minąć, przejść dalej i zająć się swoimi sprawami – jak zawsze. Tak też uczyniłam, łapiąc się tylko na mimowolnym zwiększeniu tempa przed i po minięciu jej. A właściwie to jego. Zatrzymałam się. Sztywne ciało mechanicznie, dziwacznie obróciło się, by stanąć twarz w twarz z tworem zaklętym między płytami nagrobnymi. W mgłach rozmywała się twarz znajoma, niemal niemożliwa do ujrzenia tu, na angielskiej ziemi. W omamy i iluzje nigdy jednak nie wierzyłam, spodziewając się, że zawsze rozpoznam tylko prawdę i nigdy nie dam się uwieźć czczym fantasmagoriom. I tym razem więc uznawałam, że skoro widzę i jestem pewna swego, nie może być mowy o mistyfikacji. Nie.
Poszukałam spojrzenia, a właściwie szłam prosto w nie, nudnie beznamiętna, pochmurna, niezachęcająca. Rzadko sprawiałam przyjazne wrażenie. Spotkanie go tutaj, w dodatku żywego, wydawało się jakże kwaśną igraszką. Zatrzymałam się te dwa metry od niego, ale moje usta nie drgnęły, porzuciwszy chęć głośnego powitania. Patrzyłam, natrętnie, może podobnie do duchów wijących sobie gniazda w miejscach takich jak to i wcale nieśpieszących się do odejścia. Na jasnej twarzy próżno było szukać choćby pojedynczej smugi czerwieni.
Kamienny, stary mur ciągnął się nierówną linią, a wiele kroków za nim rozwijała się blada panorama Londynu. Ogrodzenie było stare, nieskrępowana natura śliskim pędem objęła pozlepiane ze sobą różnokształtne kamienie. Były wilgotne, podobnie jak zdobiące je zasłony gęstego pnącza. By ich dosięgnąć, trzeba było przedostać się przez płaszcz ciasnej zieleni. Uniosłam wyżej głowę. To wcale nie był pierwszy raz, gdy wybierałam tę drogę, uznając ją za najszybszy skrót do miasta, mój stały punkt wędrówki na trasie między znajomymi, wielkimi kamienicami a oswajanymi wciąż lasami. Poprawiłam skórzany pas od umocowanej na plecach kuszy i uniosłam dłoń, by złowić w murze wygodny uchwyt. Po deszczu wszystko było nawilgłe, a wspinaczka wydawała się dość ryzykownym pomysłem, ale przecież to tylko mur. Daleko mi było do furtki i zdecydowałam, że znów zrobię to po swojemu. Podciągnęłam się więc, lokując w kamieniach wszystkie cztery kończyny. Przegroda wcale nie była wysoka, a ja nie robiłam tego pierwszy raz. U szczytu puściłam się, by odgarnąć zlepione deszczem kosmyki, a chwilę później zeskakiwałam do mglistej gęstwiny po tej drugiej stronie, prosto na zielony, miękki dywan. Za każdym razem cmentarz był pusty, niemal zapomniany. Wypędzone z Londynu szlamy nie mogły już zapalać płomieni przy starych pomnikach. Przechadzając się miedzy alejkami wcześniej, zdążyłam odkryć, że groby były bardzo stare. Czy ktokolwiek jeszcze pamiętał o tych ludziach? Nie potrzebowałam odpowiedzi, bo i nie czułam zupełnie niczego. Obojętne były mi poprzekrzywiane minionymi dekadami pomniki i zupełnie porośnięte korytarze. To tylko kolejna ścieżka, kolejny punkt wędrówki, zupełnie nic. I pośród tego wszystkiego tylko upiorna mgła wznosząca się jak gruba pierzyna wydawała się interesującym zjawiskiem. Towarzyszyła mojej prędkiej przechadzce za każdym razem. Również i teraz.
Kroki moje były szybkie, rysowały ślad prostej linii. Nie błądziłam w labiryntach nagrobków, potrzebowałam tylko znaleźć się na drugim końcu wielkiego pola z kości i kamienia. Spacerowałam z ciszą i tylko zadeptywane gałęzie i piasek wzburzały sennym, mętnym nastrojem tego miejsca. Tym razem również nie miałam nikogo napotkać na swej drodze, ani też nikomu utkwić w pamięci. A jednak przede mną, gdzieś przy boku alejki ujawniła się postać. Prawie nieruchoma, podobna do tutejszych posągów, jakby martwa, wsparta o drzewo i… oddychająca. Czujnie wychwyciłam jej poruszenie. Zamierzałam jednak zignorować ją, minąć, przejść dalej i zająć się swoimi sprawami – jak zawsze. Tak też uczyniłam, łapiąc się tylko na mimowolnym zwiększeniu tempa przed i po minięciu jej. A właściwie to jego. Zatrzymałam się. Sztywne ciało mechanicznie, dziwacznie obróciło się, by stanąć twarz w twarz z tworem zaklętym między płytami nagrobnymi. W mgłach rozmywała się twarz znajoma, niemal niemożliwa do ujrzenia tu, na angielskiej ziemi. W omamy i iluzje nigdy jednak nie wierzyłam, spodziewając się, że zawsze rozpoznam tylko prawdę i nigdy nie dam się uwieźć czczym fantasmagoriom. I tym razem więc uznawałam, że skoro widzę i jestem pewna swego, nie może być mowy o mistyfikacji. Nie.
Poszukałam spojrzenia, a właściwie szłam prosto w nie, nudnie beznamiętna, pochmurna, niezachęcająca. Rzadko sprawiałam przyjazne wrażenie. Spotkanie go tutaj, w dodatku żywego, wydawało się jakże kwaśną igraszką. Zatrzymałam się te dwa metry od niego, ale moje usta nie drgnęły, porzuciwszy chęć głośnego powitania. Patrzyłam, natrętnie, może podobnie do duchów wijących sobie gniazda w miejscach takich jak to i wcale nieśpieszących się do odejścia. Na jasnej twarzy próżno było szukać choćby pojedynczej smugi czerwieni.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ponury cmentarz ginął w mroku wszechobecnej śmierci; zarośnięty dzikimi chwastami jawił się obliczem stanowczego zapomnienia i zaniedbania, zupełnie jakby nikomu już na spoczywających pod ziemią trupkach wcale nie zależało. W rzeczywistości może i ktokolwiek wciąż pamiętał o gnijących szczątkach, nazwanych byle imieniem wyrytym na zapadającym się kamieniu; w rzeczywistości być może rzędy wiktoriańskich grobów jawiły się w czyimś umyśle wizją tęsknoty. Czymś na wzór niespełnionego sentymentu, bo zwiędłe kwiaty i wypalony wosk tutejszych świec zdradzały się minioną już świetnością. To miasto umarłych zdawało się dawno już popaść w ruinę; szczerze chciał wierzyć, że podobny los spotkał skażonych brudem niegodziwców, wyniszczanych z wolna przez angielską wojną toczoną w słusznej sprawie. Rozejm był jedynie polityczną wydmuszką, jedną z niemych sposobności wywabienia wroga z kryjówek. Już niebawem na powrót miał być świadkiem dramatycznego rozlewu krwi; tego przynajmniej żądał od bliżej niedookreślonej przyszłości, włącznie z ostatecznym triumfem nad psującym środowisko szlamem. Ten obraz miał być jedną z niewielu angielskich przyjemności. Lokalny deszcz i letnie zawieruchy irytująco kąsały ciało, ilekroć postanowił pozwiedzać zakamarki tego kraju; niczym nienormalna zmora, albo jakieś okrutne fatum, konsekwentnie przesiąkał brytyjską wilgocią, wcale nie gorzej radząc sobie z inną od ojczystej kulturą. Po spędzonych tu miesiącach na dobre zdawał się zasymilować z zastałą rzeczywistością, przyjmując nową godność, nowe maniery, nowe przyzwyczajenia. Przed oczami dalej nostalgicznie majaczyła mu niekiedy skandynawska dzicz, ówczesna pogoń za marzeniami, cały stek odległych cywilizacji doświadczeń. Z dnia na dzień wepchnięto go do śmierdzącej stolicy, gdzie mowa brzmiała inaczej, choć na pozór podobnie; z dnia na dzień wrzucono go do kotła obcej dzisiejszości, zupełnie niepodobnej znanym dotychczas standardom. Służalczo wypadało się, tak po prostu, dostosować, na końcu przyjmując biernie maskę innej tożsamości. Pragnienia duszy pozostały takie same, choć ścieżka ich spełnienia wyglądała odmiennie. Tym sposobem uwolnił się od Bułgarii, ale zostawił też z tyłu miałkie wspomnienia Norwegii, z jednoznacznym przekonaniem, że nigdy nie wróci już duchem na jawę Karkaroffów, ani nie spotka iluzji królestwa fiordów. Ta druga stawiła się jednak znienacka, tuż przed zmęczoną staturą młodzieńca, skrywającego się przed przebrzydłą ulewą; pomiędzy leciwym dymem papierosa wyrosła znikąd jedyna tu żywa sylwetka: znajomo sprawna, niekonwencjonalnie zwinna, wreszcie ― naznaczona kobiecą twarzyczką, kojarzoną odległą, szkolną zażyłością. Akurat tutaj, w samym sercu porzuconej nekropolii, na tle nie najgorszej panoramy zgoła opustoszałego miasta, przypadek połączył koleje wspólnej historii. Nie widział jej całe wieki, więc zdążyła już dojrzeć i w pełni chyba rozkwitnąć. Uroda dalej dzierżyła utartą przed laty surowość, choć teraz miarkował też w niej wdzięczną krasę. Kiedyś, zdecydowanie mniej spostrzegawczo, oceniał to samo lico jako przynależące do enigmatycznej dzikuski. Odludny milczek zwykł emanować imponującą fizycznością i nienormalną aurą tajemnicy. Chciał wówczas zedrzeć z niej połacie kiszonego w duszy sekretu, więc uprzejmie napisał w jej imieniu kilka niebanalnych wypracowań. Nigdy nie udało mu się jednak dosięgnąć korzeni jej natury; nigdy też nie odwdzięczyła się za jego miłosierną koleżeńskość.
― Intrygujące ― zaczął w dobrze im znanym języku, wwiercając pozostałości po papierosie w korę pobliskiego drzewa. ― Intrygujące, że nawet ciebie spętało to miasto ― kontynuował, równie nieobyczajnie śledząc wzrokiem jasne oblicze zmoczonej do cna kobiety. ― Kto by przypuszczał, że spotkam cię w samym centrum wielkiej, betonowej dżungli? Kiedyś narzekałaś na taki gąszcz.
― Intrygujące ― zaczął w dobrze im znanym języku, wwiercając pozostałości po papierosie w korę pobliskiego drzewa. ― Intrygujące, że nawet ciebie spętało to miasto ― kontynuował, równie nieobyczajnie śledząc wzrokiem jasne oblicze zmoczonej do cna kobiety. ― Kto by przypuszczał, że spotkam cię w samym centrum wielkiej, betonowej dżungli? Kiedyś narzekałaś na taki gąszcz.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Płynąca leniwie po nosie, wprost ku sinej wardze, kropla wreszcie zatrzymała się, malując usta delikatną, przezroczystą poświatą. Gdyby tylko ponura Anglia przepuściła tego dnia choćby promień błyszczącego słońca, być może ciepło zdołałoby się odbić w jednej z podobnych mokrych plam zdobiących twarz. Mnie jednak cieszył brytyjski marazm. Od żarliwych horyzontów wolałam bure niebo z osiadłą w złowrogich chmurach groźbą. Chociaż nic z tego wszystkiego nie było śniegiem, to przynajmniej dane mi było nie roztopić się w kraju dalekim pierwszym niedźwiedziom. Stałam więc cięższa o te pięć tysięcy kropel, zakotwiczone między starymi rzeźbionymi kamieniami, w potrzasku zwietrzałego zapach śmierci, a przed oczami tylko bardziej ożywiała się postać wyciśnięta z pozostawionych za sobą surowych szkolnych kart. Nie miałam pojęcia, jakim cudem Bułgaria wyrzuciła go akurat na te ziemie, akurat prosto na mojej drodze. Nie miał prawa szwendać się tutaj i przez chwilę byłam skłonna nawet uwierzyć, że jest tylko pokpieniem mojego własnego umysłu, że w mokrym krajobrazie zaczynam dostrzegać nieistniejące. Przez chwilę, bo przecież uważałam, że setki minionych wędrówek pozwoliły mi obronić się przed uwodzącymi sztuczkami umysłu. Nie byłam aż tak zmęczona, nie oberwałam paskudnym czarem i nie najadłam się wątpliwych leśnych jagód. Był więc prawdziwy. Trochę inny niż ostatnim razem, trochę postawniejszy, ale wciąż pod łachmanami kryć się musiało przeciętne, nieco oporne ciało. Naturalnym stało się odtworzenie scen sprzed lat, ale żadna nie odrodziła się na dłużej niż jedno mrugnięcie powieki. Tyle że ja teraz nie mrugałam. Zastygła jak anioł rozkładający za jego plecami skrzydła smakowałam tylko deszczu przez sklejone, spetryfikowane wargi – niechętna do rozpoczęcia jakiejkolwiek konwersacji, ale wciąż dość zaskoczona jego obliczem, by tak po prostu je minąć i wrócić do swoich spraw. Czekałam więc, aż ta twarz okaże się przypadkowym podobieństwem i odwrócimy się od siebie jak dwójka obojętnych sobie ludzi. On nie miał dla mnie znaczenia, ja nie miałam znaczenia dla niego. Czy obcy czy znajomy – ufałam, że właśnie taki kształt miała nasza zależność. Tylko że podeszwy coraz głębszy ślad odciskały w podłogach błotnistej alejki. Oddychałam spokojnie, orzeźwiającym chłodem. Czułam, że przemokły mi rękawice, a pod materiałem sztywniały palce. Patrzyłam spode łba, nie robiąc na nim zapewne żadnego wrażenia – jeżeli oczywiście nie myliłam się w swym rozpoznaniu.
Mowa Durmstrangu zmyła ostatni ślad zwątpienia. Natychmiast chciałam dowiedzieć, co on tutaj robił, ale nie byłam z tych, którzy potrzeby zaklęte w myśli wygłaszali prosto i wylewnie. Zamierzałam najpierw wysłuchać go do samego końca. Nie siliłam się na podpowiedź złożoną z pojedynczych zmarszczek czy charakterystycznych ścisków ust. – To nie spętanie – odpowiedziałam naszym językiem kilka wdechów po tym, kiedy zgasło ostatnie jego słowo. Zupełnie jakbym musiała długo zastanowić się nad odpowiednią reakcją, albo… jakbym gdzieś po drodze uciekła myślami daleko poza jego bułgarską czuprynę. Oszczędzałam słowa. Między nami wciąż istniał dystans, a przecież kilka kroków mniej pozwoliłoby słyszeć się jeszcze wyraźniej. Uznałam to za zbędne. Próbował poznać odpowiedzi, których wcale nie chciałam mu dawać. – Podjęłam wezwanie, Karkaroff. I nic ci do tego – burknęłam chłodno. Choć pewnie musiał się dziwić, że ktoś, kto oddał Rosji całego siebie, nagle obrał kierunek angielski. Obróciłam twarz w bok, prosto na rzędy burych nagrobków. –Echo tutejszych wydarzeń dociera daleko poza wyspy. Pewnie dlatego sam tutaj jesteś – założyłam odważnie, między wierszami również wyjaśniając swoją obecność. I zawierzając jednocześnie, że znam i jego położenie. Być może nasze motywacje były sobie bliskie. To by była nowość. A tutaj? Kopał sobie grób? Podeszłam do jednej zazieleniałej płyty. Palec wcisnęłam w wyryty w rogu runiczny znak i obrysowałam go leniwie, drażniąc śpiące dusze. Na niego już nie popatrzyłam. Ponad naszymi głowami zagrzmiało. Potok nieba powoli zaczął się nasilać.
Mowa Durmstrangu zmyła ostatni ślad zwątpienia. Natychmiast chciałam dowiedzieć, co on tutaj robił, ale nie byłam z tych, którzy potrzeby zaklęte w myśli wygłaszali prosto i wylewnie. Zamierzałam najpierw wysłuchać go do samego końca. Nie siliłam się na podpowiedź złożoną z pojedynczych zmarszczek czy charakterystycznych ścisków ust. – To nie spętanie – odpowiedziałam naszym językiem kilka wdechów po tym, kiedy zgasło ostatnie jego słowo. Zupełnie jakbym musiała długo zastanowić się nad odpowiednią reakcją, albo… jakbym gdzieś po drodze uciekła myślami daleko poza jego bułgarską czuprynę. Oszczędzałam słowa. Między nami wciąż istniał dystans, a przecież kilka kroków mniej pozwoliłoby słyszeć się jeszcze wyraźniej. Uznałam to za zbędne. Próbował poznać odpowiedzi, których wcale nie chciałam mu dawać. – Podjęłam wezwanie, Karkaroff. I nic ci do tego – burknęłam chłodno. Choć pewnie musiał się dziwić, że ktoś, kto oddał Rosji całego siebie, nagle obrał kierunek angielski. Obróciłam twarz w bok, prosto na rzędy burych nagrobków. –Echo tutejszych wydarzeń dociera daleko poza wyspy. Pewnie dlatego sam tutaj jesteś – założyłam odważnie, między wierszami również wyjaśniając swoją obecność. I zawierzając jednocześnie, że znam i jego położenie. Być może nasze motywacje były sobie bliskie. To by była nowość. A tutaj? Kopał sobie grób? Podeszłam do jednej zazieleniałej płyty. Palec wcisnęłam w wyryty w rogu runiczny znak i obrysowałam go leniwie, drażniąc śpiące dusze. Na niego już nie popatrzyłam. Ponad naszymi głowami zagrzmiało. Potok nieba powoli zaczął się nasilać.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Skórzany, sięgający kolan płaszcz ciążył nieprzyjemnie na statycznej sylwetce młodzieńca. Doszczętnie przemoczony skrył się pod bujną w letnim okresie koroną majestatycznego drzewa; za plecami majaczył śmierdzący cywilizacją Londyn, opustoszały po czystkach mugoli, zarazem przepełniony po szumnej wiadomości o rozejmie. Zza powszechnego zachmurzenia dalej wyglądał niepokojący blask komety; majestatyczna, dobrze zapamiętana twarz, niegdyś dziewczęcia, teraz już kobiety, połowicznie skryta była w cieniu domysłów i nieobecnego dziś słońca. Całe lata nie widział jej na oczy, ostatni raz chyba jeszcze w chłodzie szkolnych murów, gdy na zasadach dziwacznego paktu próbowali rówieśniczo ze sobą koegzystować. Ona hasała dziko wśród wiecznie śnieżnych, przyszkolnych błoni; on, raczej w ramach interesu, niźli z dobroci serca, podejmował się niekiedy pomocy przy intelektualnych zmaganiach z nużącymi pracami domowymi. Po co to wszystko? Zaledwie tylko po to, by w powietrzu zastygła wizja niespłaconego długu, możliwego kiedyś do przywołania w razie niespodziewanego kryzysu, albo innego dojmującego letargu. Poniekąd chyba też władczo pragnął poznać meandry skrytych w milczeniu myśli, połacie jej prawdziwego ja, na pokaz chyba skrytego w trwodze i fizycznej sprawności. Ktoś cię kiedyś skrzywdził, Varyo Mulciber i właśnie stąd ta cała gra pozorów? A może gdzieś głęboko w podświadomości tkwi rzeczywistość, do której nie chcesz się przyznać? Nigdy nie miał sposobności się tego dowiedzieć, choć naiwnie zgodził się napisać za nią parę wypracowań; nigdy nie pozwoliła, bodaj psychicznie, dopuścić go do siebie bliżej, bo w naturze jej preferencji intuicyjnie znaleźć można było chłód. Nad wyraz rzadko z twarzy schodziła maska wiecznego naburmuszenia; nad wyraz rzadko pełne wargi rozciągały się w szczerym uśmiechu satysfakcji. Nie to co jej krewna, wałęsająca się z nim niegdyś ulotnie w zgliszczach norweskich lasów. Tamta zdolna była spojrzeć przychylnie, wydusić z siebie więcej, niemo docenić towarzystwo; też, co prawda, do czasu, ale niedawna konfrontacja uzmysłowiła, że miała ku temu wyraźny powód. Ta tutaj niechęcią odpychała każdy atom jego bułgarskiej frekwencji. A przy tym naiwnie sądziła, że na obcy ląd sprowadziły ich te same przyczyny. On także odpowiedział na wezwanie, ale nie wojenne, nie Czarnego Pana; posłusznie uwierzył w wizję własnej matki i tak podążył za nią śladem brytyjskości.
― Macnair, jeśli już pragniesz sypać nazwiskami ― poprawił z przekąsem, w manierze beznamiętności wtykając dłonie do kieszeni wierzchniego okrycia. Formalnie nie miał jeszcze prawa przedstawiać się tą godnością, ale sprawa ta prędko miała się zmienić. W całości uchodzić już mógł za angielskiego błazna, jak udało się trafnie ocenić już jej kuzynce; jej postanowił zatem podsunąć podobną sugestię, w razie gdyby pragnęła kąsać go dalej z niezrozumiałą wrogością. Najwyraźniej wszyscy Mulciberowie mieli mu coś do zarzucenia; inni, jeszcze mu nieznani, zapewne spoglądaliby na niego złośliwą nieufnością, choć przecież nie dawał im ku temu żadnych podstaw.
― Mylisz się, nie dlatego ― zaprzeczył, chwilowo milczał, wreszcie zdecydował podzielić się z nią prawdą wydarzeń, które wyciągnęły go spośród fiordów, a potem z terenów bałkańskiej ojczyzny. ― Moja owdowiała matka postanowiła wrócić do korzeni, coby ukoić zszargane stratą serce ― kontynuował, wciąż w dobrze im znanej mowie, którą nieczęsto mógł się tu posługiwać. ― A ty, pogodziłaś się bez trudu z opuszczeniem swojej kochanej Rosji? Śmiem wątpić, skoro samotnie włóczysz się po tutejszych cmentarzach. Czyżby brakowało ci towarzystwa? ― dopytał, trochę złośliwie odpłacając się jej otrzymaną wcześniej uprzejmością. Jego nauczono innej kurtuazji, ale członkowie tego rodu najwyraźniej nie rozumieli ram banalnej etykiety.
― Macnair, jeśli już pragniesz sypać nazwiskami ― poprawił z przekąsem, w manierze beznamiętności wtykając dłonie do kieszeni wierzchniego okrycia. Formalnie nie miał jeszcze prawa przedstawiać się tą godnością, ale sprawa ta prędko miała się zmienić. W całości uchodzić już mógł za angielskiego błazna, jak udało się trafnie ocenić już jej kuzynce; jej postanowił zatem podsunąć podobną sugestię, w razie gdyby pragnęła kąsać go dalej z niezrozumiałą wrogością. Najwyraźniej wszyscy Mulciberowie mieli mu coś do zarzucenia; inni, jeszcze mu nieznani, zapewne spoglądaliby na niego złośliwą nieufnością, choć przecież nie dawał im ku temu żadnych podstaw.
― Mylisz się, nie dlatego ― zaprzeczył, chwilowo milczał, wreszcie zdecydował podzielić się z nią prawdą wydarzeń, które wyciągnęły go spośród fiordów, a potem z terenów bałkańskiej ojczyzny. ― Moja owdowiała matka postanowiła wrócić do korzeni, coby ukoić zszargane stratą serce ― kontynuował, wciąż w dobrze im znanej mowie, którą nieczęsto mógł się tu posługiwać. ― A ty, pogodziłaś się bez trudu z opuszczeniem swojej kochanej Rosji? Śmiem wątpić, skoro samotnie włóczysz się po tutejszych cmentarzach. Czyżby brakowało ci towarzystwa? ― dopytał, trochę złośliwie odpłacając się jej otrzymaną wcześniej uprzejmością. Jego nauczono innej kurtuazji, ale członkowie tego rodu najwyraźniej nie rozumieli ram banalnej etykiety.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Macnair.
Pod skórą przemknął gryzący, nieprzyjazny dreszcz irytacji, albowiem w ostatnim czasie człowiek o takim samym przydomku wyjątkowo mocno zalazł mi za skórę. Nazywałam go na przemian druhem i wrogiem, a tymczasem był panem ziem i moim wodzem. Nienawidziłam uczucia, które spłynęło na mnie w chwili, kiedy wreszcie świat opowiedział mi o jego sekrecie, kiedy on i ja przestaliśmy być dla siebie bezimiennymi postaciami bez historii i opinii. Co Igor mógł mieć wspólnego z tym rodem? Długo milczałam, sycąc się tą informacją, rozdrabniając ją ostrożnie, powoli w myśli i próbując sensownie rozplątać kłęby dziwnych wątków. Wcale nie spodobało mi się to, że z jakiegoś powodu zaczął do takiej rodziny przyleżeć. Zdawało się jednak, że widmo szydzącego losu nie tylko zaciągnęło nas do Anglii z dalekich krain, ale i ułożyło nasze głowy pod namiestniczymi sztandarami. Jeszcze raz skrzyżowały się ścieżki sępa i niedźwiedzia, a ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że tego lata dwie rodziny przenikały się ze sobą mocno. O wiele mocniej, niż mogłabym pragnąc i o wiele mocniej, niż faktycznie mogłam mieć tego świadomość.
Znudzony deszcz spływał po dwóch znajomych twarzach, odsłaniając wejrzenia niepasujące do tego, co niegdyś było już rozpoznane. Stałam nieruchomo, ignorując wdzierająca się pod połacie wilgoć i towarzyszący jej chłód, który dawno temu przestał mojemu ciału faktycznie wadzić. Wspólnie z duchami i łomotem angielskiej pogody dzieliliśmy się aurą niemowy. Sądziłam, że taką mógł mnie zapamiętać i że to w żaden sposób nie było dla niego zaskakujące. Bystre oczy już na początku połknęły widok młodzieńczego oblicza, zanotowując dojrzałość, zanotowując ostrzejsze rysy. Brzmienie północnej mowy przywoływało namolne obrazy – dość przyjemne, biorąc pod uwagę mój miałki nastrój. Tak wtedy jak i teraz. Sentymenty były mi obce, a przynajmniej starałam się odgradzać od nich grubymi murami. Jedynie uczucia do ojczyzny chowałam w bezpiecznej przestrzeni ducha, nie pozwalając im jednak na oderwanie mnie od świeżych obowiązków w brytyjskiej rzeczywistości.
Moje siniejące usta ani drgnęły, by jakkolwiek zareagować na niesamowitą wiadomość o jego nowym jestestwie. Ciekawskie widmo miało kilka pytań, ale nie wypełzło z ciemnej nory – a jeżeli nawet – nie obchodziło mnie to. O tej rodzinie wolałam wiedzieć jak najmniej. Jednak nie dane mi było odciąć uszu przed skrawkiem ostatnich historii rodzinnych chłopca ze szkolnej ławki. Wysłuchałam więc, przyjmując ponurą wieść o śmierci pana ojca i zapewne mojego dalekiego wuja. Do zaśnieżonych murów Syberii nie dotarła wiadomość o jego odejściu, a przynajmniej nikt ze starszyzny nie uznał, iż było to coś, o czym winnam wiedzieć. Bułgaria, choć bliższa nam od Anglii, wydawała się nagle niesamowicie odległa i niedostępna. Nie mówił o śmierci ojca, mówił o stracie matki. Nie swojej. Nie rozumiałam.
- Podążyłeś za nią – zauważyłam niezbyt głośno, bardziej pod nosem, niż próbując przedrzeć się przez narastające uderzenia wody. W przeciwieństwie do Igora ja pozostawiłam rodziców, wybierając zupełnie nową drogę, odpowiadając na odurzający Anglię niedźwiedzi ryk. Pragnąc dla siebie czegoś więcej i jednocześnie szanując dziedzictwo bardziej niż cokolwiek na świecie. – Nie jest mi potrzebne towarzystwo na polowaniu – wyjawiłam cierpko w duchu rozczarowana faktem, że nie spostrzegł łowieckiego kaftanu i kuszy zarzuconej na plecy. Nie miałam powodów do krzątania się po cmentarzach. – I teraz w Brytanii znajduje się moje stado – opowiedziałam tyle, ile uznałam za stosowne. Wysokie buty zaczynały pod podeszwą czuć breję rozłażącego się błota. Woda pętała ostatnie suche skrawki ubrania, lecz mimo to nie poruszyłam się. W tym obrazku jedno jednak wydawało się zastanawiające. Ja czyniłam z tego miejsca skrót, a on stał tu już od jakiegoś czasu. Podeszłam bliżej – tam, gdzie wrażliwy nos mógłby jeszcze wyczuć resztki tytoniu, nawet jeżeli większy jego ślad woda zdołała już zmyć z powietrza. Spoglądałam w górę, do jego twarzy i było to spojrzenie napastliwe, nieporuszalne, dalekie od chęci mrugnięcia. – Co ty robisz na tym cmentarzu? – zapytałam zupełnie bezpośrednio, ale nieco sztucznie. Jakbym głośno i wyraźnie odtwarzała jakąś rolę.
Choć sępom zdecydowanie bliżej do czajenia się w kłębowisku zwłok.
Pod skórą przemknął gryzący, nieprzyjazny dreszcz irytacji, albowiem w ostatnim czasie człowiek o takim samym przydomku wyjątkowo mocno zalazł mi za skórę. Nazywałam go na przemian druhem i wrogiem, a tymczasem był panem ziem i moim wodzem. Nienawidziłam uczucia, które spłynęło na mnie w chwili, kiedy wreszcie świat opowiedział mi o jego sekrecie, kiedy on i ja przestaliśmy być dla siebie bezimiennymi postaciami bez historii i opinii. Co Igor mógł mieć wspólnego z tym rodem? Długo milczałam, sycąc się tą informacją, rozdrabniając ją ostrożnie, powoli w myśli i próbując sensownie rozplątać kłęby dziwnych wątków. Wcale nie spodobało mi się to, że z jakiegoś powodu zaczął do takiej rodziny przyleżeć. Zdawało się jednak, że widmo szydzącego losu nie tylko zaciągnęło nas do Anglii z dalekich krain, ale i ułożyło nasze głowy pod namiestniczymi sztandarami. Jeszcze raz skrzyżowały się ścieżki sępa i niedźwiedzia, a ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że tego lata dwie rodziny przenikały się ze sobą mocno. O wiele mocniej, niż mogłabym pragnąc i o wiele mocniej, niż faktycznie mogłam mieć tego świadomość.
Znudzony deszcz spływał po dwóch znajomych twarzach, odsłaniając wejrzenia niepasujące do tego, co niegdyś było już rozpoznane. Stałam nieruchomo, ignorując wdzierająca się pod połacie wilgoć i towarzyszący jej chłód, który dawno temu przestał mojemu ciału faktycznie wadzić. Wspólnie z duchami i łomotem angielskiej pogody dzieliliśmy się aurą niemowy. Sądziłam, że taką mógł mnie zapamiętać i że to w żaden sposób nie było dla niego zaskakujące. Bystre oczy już na początku połknęły widok młodzieńczego oblicza, zanotowując dojrzałość, zanotowując ostrzejsze rysy. Brzmienie północnej mowy przywoływało namolne obrazy – dość przyjemne, biorąc pod uwagę mój miałki nastrój. Tak wtedy jak i teraz. Sentymenty były mi obce, a przynajmniej starałam się odgradzać od nich grubymi murami. Jedynie uczucia do ojczyzny chowałam w bezpiecznej przestrzeni ducha, nie pozwalając im jednak na oderwanie mnie od świeżych obowiązków w brytyjskiej rzeczywistości.
Moje siniejące usta ani drgnęły, by jakkolwiek zareagować na niesamowitą wiadomość o jego nowym jestestwie. Ciekawskie widmo miało kilka pytań, ale nie wypełzło z ciemnej nory – a jeżeli nawet – nie obchodziło mnie to. O tej rodzinie wolałam wiedzieć jak najmniej. Jednak nie dane mi było odciąć uszu przed skrawkiem ostatnich historii rodzinnych chłopca ze szkolnej ławki. Wysłuchałam więc, przyjmując ponurą wieść o śmierci pana ojca i zapewne mojego dalekiego wuja. Do zaśnieżonych murów Syberii nie dotarła wiadomość o jego odejściu, a przynajmniej nikt ze starszyzny nie uznał, iż było to coś, o czym winnam wiedzieć. Bułgaria, choć bliższa nam od Anglii, wydawała się nagle niesamowicie odległa i niedostępna. Nie mówił o śmierci ojca, mówił o stracie matki. Nie swojej. Nie rozumiałam.
- Podążyłeś za nią – zauważyłam niezbyt głośno, bardziej pod nosem, niż próbując przedrzeć się przez narastające uderzenia wody. W przeciwieństwie do Igora ja pozostawiłam rodziców, wybierając zupełnie nową drogę, odpowiadając na odurzający Anglię niedźwiedzi ryk. Pragnąc dla siebie czegoś więcej i jednocześnie szanując dziedzictwo bardziej niż cokolwiek na świecie. – Nie jest mi potrzebne towarzystwo na polowaniu – wyjawiłam cierpko w duchu rozczarowana faktem, że nie spostrzegł łowieckiego kaftanu i kuszy zarzuconej na plecy. Nie miałam powodów do krzątania się po cmentarzach. – I teraz w Brytanii znajduje się moje stado – opowiedziałam tyle, ile uznałam za stosowne. Wysokie buty zaczynały pod podeszwą czuć breję rozłażącego się błota. Woda pętała ostatnie suche skrawki ubrania, lecz mimo to nie poruszyłam się. W tym obrazku jedno jednak wydawało się zastanawiające. Ja czyniłam z tego miejsca skrót, a on stał tu już od jakiegoś czasu. Podeszłam bliżej – tam, gdzie wrażliwy nos mógłby jeszcze wyczuć resztki tytoniu, nawet jeżeli większy jego ślad woda zdołała już zmyć z powietrza. Spoglądałam w górę, do jego twarzy i było to spojrzenie napastliwe, nieporuszalne, dalekie od chęci mrugnięcia. – Co ty robisz na tym cmentarzu? – zapytałam zupełnie bezpośrednio, ale nieco sztucznie. Jakbym głośno i wyraźnie odtwarzała jakąś rolę.
Choć sępom zdecydowanie bliżej do czajenia się w kłębowisku zwłok.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W posępnym spojrzeniu dało się dostrzec iskierkę zaintrygowania, złączoną zapewne również z dreszczem niepewności, kiedy w eterze wykwitło szumne nazwisko Macnair. Formalnie jeszcze nim nie był, na dżdżystych ziemiach Anglii zwykł się już jednak nim określać, stanowczą kreską niebytu odcinając swe rzeczywiste pochodzenie. Bułgarskie miano Karkaroff nic tutaj nie znaczyło, majacząc przed oczyma brytyjskich dzieci niezrozumiałym, brzmiącym wschodnio bełkotem; to tam, nad Morzem Czarnym, echo tego rodu odbijało się wizją kwitnącej korzyści, to właśnie tam jego prawdziwa tożsamość niosłaby się jakimkolwiek obrazem intratności. Tutaj stać się musiał zasymilowanym obcym, skrzętnie ukrywającym twardość akcentu w poznawanej skrupulatnie mowie; tutaj istnieć miał jako wizytówka swojej matki, jako posłuszny orędownik kuzyna nagrodzonego laurem namiestnictwa, wreszcie ― jako przyszły czyściciel szlamu, służący idei niezachwianej krwi czarodziejów, służący nobliwym dążeniom do wspaniałości! Ściśle wytyczona była ścieżka jego jestestwa, naiwnym było zatem sądzić, że dzierżył w swych dłoniach nieskończone pokłady wolności; co jednak, całkiem szczerze, gotów był docenić, to miałka iluzja tejże samodzielności. Ta jątrząca zmysły autonomia jakoś koiła tęsknotę za tym, co na wyciągnięcie ręki miał dawniej, czyniąc pobyt na tutejszych ziemiach znacznie znośniejszym. Jak się niechybnie przekonał zaledwie parę dni temu, przy okazji wielkiej, kadzidlanej celebracji Brón Trogain, miał tu zresztą swoją osobistą namiastkę Norwegii, po części zapomnianą w obliczu nierozwiązanej waśni, po części zignorowaną przez czas tak długiej ciszy, nieprzetykanej choćby skromnym listem, albo nieskromnym wspomnieniem. Ale bogowie zwiedli ich na powrót jedną nicią porozumienia, Norny uwikłały ich na jednej drodze przeznaczenia, zapewne śmiejąc się przy tym do rozpuku z zaistniałej nieporadności. O krzyżówce dwóch sztandarów, swoistym złączeniu sępa z niedźwiedziem, pojęcia mieć raczej nie mogła; a może przeciwnie, gdzieś spłynął do jej uszu szmer wyznań ze strony krewnej i wiedziała więcej, niźli odwagę miał oczekiwać? Widmem niewiadomej spłynąć miał, razem z tutejszymi kroplami deszczu, dylemat podobnej rangi, tym samym sprowadzając ich zaledwie do maluczkich postaci kojarzących się wzajemnie ze szkoły. Tak wiele o niej nie wiedział, tak wiele kryć się mogło pod czupurną postawą wyalienowanej dzikuski; nie dostąpił nigdy zaszczytu wydarcia z jej serca bodaj pojedynczej emocji, nie wykradł z jej umysłu ani jednej myśli, a miałby uczynić to przecież w imię ambitnych pobudek. Dla własnej satysfakcji.
― Podążyłem. Tak robią posłuszni synowie ― przytaknął cicho, palcem wskazującym wytarłszy z własnego policzka drażniące ostatki wody, lejącej mu się niechybnie na głowę. W całej zawiłości jego przyjazdu plątała się bardziej skomplikowana prawda, nietycząca się wyłącznie spełniania powinności i wiary w wizje matki. W istocie nie było już dla niego miejsca, tam, w ojczyźnie; w istocie nie było już tam obiecanej mu żony; w istocie nie miał nawet gwarancji, że pozostawiony przez zmarłego ojca majątek powędruje właśnie w jego ręce. Wszyscy członkowie rodziny obudzili się nagle z letargu zażyłości, chciwie żądni choćby leciwego ułamka mitycznych pieniędzy; ich, tak naprawdę, nie było aż tak wiele, ale usadzeni w rzędach naiwniacy zanosili się na pogrzebie żałośnie egzaltowanym płaczem. Zupełnie jakby rzewność ich łez miała wypełnić ich portfele złotem. Śmieszne. ― Polujesz tutaj? Tu, gdzie nie ma choćby cienia zwierząt? Tu, gdzie złapać można, co najwyżej, obsrywającego groby ptaka? ― zdziwił się jawnie, jakby w odpowiedzi na jej cierpkie rozczarowanie. Że nie dostrzegł rozmywającego się w ulewie, łowieckiego kaftana; że nie zwrócił uwagi na skórzany pas, okalający ciasno tułów, przytwierdzony do krańców zabójczej kuszy, czekającej tylko na wypuszczenie ze swych sideł celnie wystrzelonego bełtu. ― Wróć najprędzej w listopadzie, co niektórzy znoszą tu w Halloween świeże kwiaty, a do nich lgną przecież wygłodniałe sarny i dziki ― zawyrokował pewnie, choć domniemania te wysnuł trochę na wyrost. Tutejsi, przeciwnie do Bułgarów, nie odwiedzali nekropolii w szumny Dzień Zmarłych; tutejsi nie mieli zwyczaju przystrajania mogił światełkiem w dzień inny od rocznicy śmierci. Ten konkretny cmentarz tym bardziej nie jawił się pociągająco, łypiąc nań obrazem jednoznacznego porzucenia.
― Podziwiam londyńską infrastrukturę, sprawdzam minione trendy sztuki kamieniarskiej... ― wymienił enigmatycznie, będąc tu przede wszystkim służbowo. Obcowanie z trupami i ich pogorzeliskiem było już jednak zakorzenione w jego krwiobiegu, toteż za swoiście naturalny uchodzić mógł jego dzisiejszy spacer. Ostatecznie nie był jednak aż tak nienormalny ― znacznie lepiej czuł się wszakże w lukrowanej splendorem przestrzeni obecnego domostwa. Nie miał w zwyczaju, podobnie do niej, hasać beztrosko po krzakach, bynajmniej nie ostatnio.
― Podążyłem. Tak robią posłuszni synowie ― przytaknął cicho, palcem wskazującym wytarłszy z własnego policzka drażniące ostatki wody, lejącej mu się niechybnie na głowę. W całej zawiłości jego przyjazdu plątała się bardziej skomplikowana prawda, nietycząca się wyłącznie spełniania powinności i wiary w wizje matki. W istocie nie było już dla niego miejsca, tam, w ojczyźnie; w istocie nie było już tam obiecanej mu żony; w istocie nie miał nawet gwarancji, że pozostawiony przez zmarłego ojca majątek powędruje właśnie w jego ręce. Wszyscy członkowie rodziny obudzili się nagle z letargu zażyłości, chciwie żądni choćby leciwego ułamka mitycznych pieniędzy; ich, tak naprawdę, nie było aż tak wiele, ale usadzeni w rzędach naiwniacy zanosili się na pogrzebie żałośnie egzaltowanym płaczem. Zupełnie jakby rzewność ich łez miała wypełnić ich portfele złotem. Śmieszne. ― Polujesz tutaj? Tu, gdzie nie ma choćby cienia zwierząt? Tu, gdzie złapać można, co najwyżej, obsrywającego groby ptaka? ― zdziwił się jawnie, jakby w odpowiedzi na jej cierpkie rozczarowanie. Że nie dostrzegł rozmywającego się w ulewie, łowieckiego kaftana; że nie zwrócił uwagi na skórzany pas, okalający ciasno tułów, przytwierdzony do krańców zabójczej kuszy, czekającej tylko na wypuszczenie ze swych sideł celnie wystrzelonego bełtu. ― Wróć najprędzej w listopadzie, co niektórzy znoszą tu w Halloween świeże kwiaty, a do nich lgną przecież wygłodniałe sarny i dziki ― zawyrokował pewnie, choć domniemania te wysnuł trochę na wyrost. Tutejsi, przeciwnie do Bułgarów, nie odwiedzali nekropolii w szumny Dzień Zmarłych; tutejsi nie mieli zwyczaju przystrajania mogił światełkiem w dzień inny od rocznicy śmierci. Ten konkretny cmentarz tym bardziej nie jawił się pociągająco, łypiąc nań obrazem jednoznacznego porzucenia.
― Podziwiam londyńską infrastrukturę, sprawdzam minione trendy sztuki kamieniarskiej... ― wymienił enigmatycznie, będąc tu przede wszystkim służbowo. Obcowanie z trupami i ich pogorzeliskiem było już jednak zakorzenione w jego krwiobiegu, toteż za swoiście naturalny uchodzić mógł jego dzisiejszy spacer. Ostatecznie nie był jednak aż tak nienormalny ― znacznie lepiej czuł się wszakże w lukrowanej splendorem przestrzeni obecnego domostwa. Nie miał w zwyczaju, podobnie do niej, hasać beztrosko po krzakach, bynajmniej nie ostatnio.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Narażona na nieustający atak coraz cięższych kropli wytrąconych z melancholii burych chmur, stałam nieporuszona. Stałam i wciąż słuchałam, poza jego wejrzeniem łącząc pewne myśli w pełniejsze twierdzenia. Nasiąkałam tym chłodem, nasiąkałam smutną aurą nieskończonych nagrobków, które tutaj wyrastały jak kwiaty, lecz potem szybko więdły jak pamięć o tych, którzy odeszli. Myślałam o nas, o dwóch dzieciach wschodu, dzieciach dorastających w legendach Grindewalda, umysłach wytresowanych spojrzeniami tnącymi jak brzytwa, dalekich tym wyspom i tym akcentom, gardzących londyńską herbatą i kwiecistymi zasłonami, nawykłych do wymagań i dyscypliny, istniejących jak te młode pędy starego drzewa o niepodważalnej tradycji. Myślałam o nas, o tych, którzy w końcu dotarli i tutaj, lecz ciągnięci z goła odmienną mocą. Ja byłam po to, by inną drogą odzyskać utracone, poza ziemią ojców, poza zmulonymi baśniami dzisiejszych starców. By tam, gdzie w ogniu wyły z bólu szlamy, zaryczeć głośno i dumnie. Na Syberii hałasu tego triumfu dawno już nie słyszano, zaś tutaj zdawał się narastać z każdym dniem. On poszedł po śladach matki, aż spotkaliśmy się na nie naszej ziemi. Patrzyłam na niego, wcale nierozmazującego się w wilgoci – wręcz przeciwnie, on tylko bardziej się urzeczywistniał. Gdy mówił, wiedziałam, co czaiło się za tym posłuszeństwem. Na wschodzie nie wybaczano pogardliwemu obchodzeniu się z poleceniami starszych. Tak nas wyrzeźbiono.
Przytaknęłam jedynie, by potem z dziwnym zainteresowaniem obserwować zwyczajny gest usunięcia wody z twarzy. Nie miał drogi innej, a jako mężczyzna i najstarszy syn, jedyny syn, niósł jeszcze większy ciężar odpowiedzialności. Tym pierwszym przyglądano się bacznie, ci pierwsi zdawali się składać krewnym nieskończony raport ze swojego życia. Spełniali się w długiej liście wypełnionej powinnością. Liście, której sami sobie nie stworzyli. Ile z tego wszystkiego zdołał uczynić, by zadowolić krewnych? Nie były to odpowiedzi mi należne, więc nawet nie spróbowałam się o nie postarać. Odjęłam uwagę, czując nagle chłodną kroplę spływającą gdzieś pod warstwami ubrania, między piersiami, w dół, przez brzuch. Nie była drażniąca, prędzej przyjemnie koiła skórę nieprzystosowaną do takiego lata. – Nie na cmentarzu. Wracam z lasu, to najlepsza ścieżka powrotu – wytłumaczyłam, nie pojmując, dlaczego pomyślał, że to cmentarz stał się polem dla mojej strzały. To dość głupie. Sam przecież o tym wiedział. Przywołane ptactwo nie satysfakcjonowało mnie, odkąd skończyłam trzynaście lat. Brodzące w płytkim błocie podeszwy rozmazały piaszczystą breję, kiedy przystąpiłam z nogi na nogę, pierwszy raz wykazując jakiś wyraźny ruch. Towarzyszący temu odgłos zniknął jednak zupełnie w deszczowym dudnieniu. Przez chwilę zawiesiłam spojrzenie na kamiennym policzku kobiety strzeżącej jednego z nagrobków. Strumień żałobnie prześlizgnął w dół, mocząc misternie rzeźbiony kołnierz. – Nie zamierzam polować na cmentarzu. Chyba że zwierzęta zagrożą ludziom – przyznałam, nie odnajdując aprobaty dla jego sugestii. Niektóre moje strzały potrafiły wyraźnie uszkodzić pomniki. Stare i kruche figury z kamienia można było naprawić czarami, lecz ja z jakiegoś powodu upatrywałam w ich naruszeniu akt gwałtu. Miały tu spokój swoich wieków, spokój swoich kruszących się resztek wspomnień. Złe to było pole dla uciechy łowów. On jednak raczej nigdy nie był entuzjastą strzał, więc mógł nie rozumieć.
Nagle schyliłam się, by zanurzyć palce w błocie i wyciągnąć z niego skruszony kawałek historii. Mieszczący się w dłoni kamyk wyżłobiono na kształt oka. Tak przynajmniej sądziłam. Razem ze znaleziskiem zamkniętym w pięści podniosłam się, by jeszcze raz rozłożyć palce. Spadające krople zmywały piaski. Nie miałam żadnej wiedzy o tym, co motywowało jego obecność pośród ogrodu nagrobków. – Dlaczego? – zapytałam, stojąc wciąż z ułożonym na dłoni okiem. – Dlaczego cię to interesuje? - rozwinęłam to pytanie, bo mogło brzmieć chyba myląco. Nie znałam jego losów, nie wiedziałam, kim dzisiaj był i jaką miał rolę w tym świecie. Przez chwilę poczułam pokusę, by zapytać go o odnaleziony odłamek śmiertelnego pomnika, lecz porzuciłam tę myśl. Nawet jeżeli sztuka kamieniarska była jego zainteresowaniem, raczej nie znał historii każdej ukształtowanej skały. A ja również nie byłam tym specjalnie przejęta. Ciemne oczy odszukały więc znów mokrej twarzy bułgarskiego chłopca i nie towarzyszyło temu ani jedno drgnięcie warg.
Przytaknęłam jedynie, by potem z dziwnym zainteresowaniem obserwować zwyczajny gest usunięcia wody z twarzy. Nie miał drogi innej, a jako mężczyzna i najstarszy syn, jedyny syn, niósł jeszcze większy ciężar odpowiedzialności. Tym pierwszym przyglądano się bacznie, ci pierwsi zdawali się składać krewnym nieskończony raport ze swojego życia. Spełniali się w długiej liście wypełnionej powinnością. Liście, której sami sobie nie stworzyli. Ile z tego wszystkiego zdołał uczynić, by zadowolić krewnych? Nie były to odpowiedzi mi należne, więc nawet nie spróbowałam się o nie postarać. Odjęłam uwagę, czując nagle chłodną kroplę spływającą gdzieś pod warstwami ubrania, między piersiami, w dół, przez brzuch. Nie była drażniąca, prędzej przyjemnie koiła skórę nieprzystosowaną do takiego lata. – Nie na cmentarzu. Wracam z lasu, to najlepsza ścieżka powrotu – wytłumaczyłam, nie pojmując, dlaczego pomyślał, że to cmentarz stał się polem dla mojej strzały. To dość głupie. Sam przecież o tym wiedział. Przywołane ptactwo nie satysfakcjonowało mnie, odkąd skończyłam trzynaście lat. Brodzące w płytkim błocie podeszwy rozmazały piaszczystą breję, kiedy przystąpiłam z nogi na nogę, pierwszy raz wykazując jakiś wyraźny ruch. Towarzyszący temu odgłos zniknął jednak zupełnie w deszczowym dudnieniu. Przez chwilę zawiesiłam spojrzenie na kamiennym policzku kobiety strzeżącej jednego z nagrobków. Strumień żałobnie prześlizgnął w dół, mocząc misternie rzeźbiony kołnierz. – Nie zamierzam polować na cmentarzu. Chyba że zwierzęta zagrożą ludziom – przyznałam, nie odnajdując aprobaty dla jego sugestii. Niektóre moje strzały potrafiły wyraźnie uszkodzić pomniki. Stare i kruche figury z kamienia można było naprawić czarami, lecz ja z jakiegoś powodu upatrywałam w ich naruszeniu akt gwałtu. Miały tu spokój swoich wieków, spokój swoich kruszących się resztek wspomnień. Złe to było pole dla uciechy łowów. On jednak raczej nigdy nie był entuzjastą strzał, więc mógł nie rozumieć.
Nagle schyliłam się, by zanurzyć palce w błocie i wyciągnąć z niego skruszony kawałek historii. Mieszczący się w dłoni kamyk wyżłobiono na kształt oka. Tak przynajmniej sądziłam. Razem ze znaleziskiem zamkniętym w pięści podniosłam się, by jeszcze raz rozłożyć palce. Spadające krople zmywały piaski. Nie miałam żadnej wiedzy o tym, co motywowało jego obecność pośród ogrodu nagrobków. – Dlaczego? – zapytałam, stojąc wciąż z ułożonym na dłoni okiem. – Dlaczego cię to interesuje? - rozwinęłam to pytanie, bo mogło brzmieć chyba myląco. Nie znałam jego losów, nie wiedziałam, kim dzisiaj był i jaką miał rolę w tym świecie. Przez chwilę poczułam pokusę, by zapytać go o odnaleziony odłamek śmiertelnego pomnika, lecz porzuciłam tę myśl. Nawet jeżeli sztuka kamieniarska była jego zainteresowaniem, raczej nie znał historii każdej ukształtowanej skały. A ja również nie byłam tym specjalnie przejęta. Ciemne oczy odszukały więc znów mokrej twarzy bułgarskiego chłopca i nie towarzyszyło temu ani jedno drgnięcie warg.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zwykło się mówić, że wychowankowie lasu, dzieci wielkiej zwierzyny, krewni słońca i księżyca, swoimi ograniczającymi przyzwyczajeniami zniewalali się w ciasnej przestrzeni otaczającej ich dżungli. Zupełnie wynaturzeni, przede wszystkim jednak prości, na swój sposób przewidywalni w schematyczności podejmowanych ruchów; do cna naiwni, moralnie zdegenerowani, albo przeciwnie, zaskakująco niewinni, odnajdywali się w maluczkim, niecywilizowanym świecie, nie znającym szarości, dostatecznie dobrze znającym jednak czerń i biel. I o niej szeptano w szkolnych murach osobliwym mianem dzikuski, jakby odgórnie skazując na ton zlekceważenia; i o niej myślano niekiedy jak o potomkini jakiegoś przysadzistego niedźwiedzia, żartobliwie przy tym zauważając, że jej skóry nie porastało jednak znamienne dla tej rasy futro. Głosów tych nie było wiele, choć podobne pomruki rzeczywiście docierały do jego uszu, ilekroć tylko w pozie samotnika wybywała poza bezpieczne tereny strzelistego zamczyska; opinii tych nie słyszał zresztą od nikogo poza paroma cynicznymi młokosami, zakompleksionymi najpewniej piskliwością własnych brzmień, albo niewieścim wręcz wzrostem, nadającym status godnego pożałowania kurdupla. Żaden z nich nie dostrzegał w niej intrygującej enigmatyczności; żaden nie dojrzał też całkiem pociągającej odmienności, stawiającej ją gdzieś z dala od ładnych, choć niespecjalnie mądrych dziewuszysk. Być może kierowała nimi zazdrość ― o to, że sprawniej od nich pokonywała połacie zaśnieżonych błoni, że zręczniej od nich pozbawiać mogła tchnienia jednym, celnym trafieniem bełtu; być może niosła ich też trwoga ― o to, że za drobnymi rączkami kryła się znaczniejsza od ichniejszej siła, a za stereotypem babskiej bezradności, zmyślność umysłu przekraczająca chłopięce oczekiwania. Nad wyraz przejmującym musiało być mierzenie się z żeńskim uosobieniem krewkości ciała i rozumu; nad wyraz irytującym musiało być również nieme przyznanie, że w całej kompletności posiadanych umiejętności, bynajmniej nie odstawała urodą od tych konwencjonalnie ładnych gęsi, rozpinających zalotnie guziki mundurka, piłujących paznokcie w wyraźny szpic, przypatrujących się godzinami w odbicia własnego oblicza. Właśnie takie, szkolne piękności, przyciągał wtedy w apogeum własnego dojrzewania, w kobietach widząc zaledwie potencjał przyjemnych dla oka akcesoriów, które dobrze całowało się w skrytce na miotły, zaglądnąwszy przy tym jeszcze pod skrawki materiału, znacznie gorzej już odnajdując się w sytuacji banalnej rozmówki. Dolegało to sercu, zwłaszcza gdy doszczętnie znudzony, zmuszony był porzucić pierwszą, drugą czy czwartą; dolegało to na tyle, że kretyńsko postanowił poświęcić się dla własnej fantazji o rówieśniczej pustelniczce, niepoważnie sądząc, że napisanym dlań wypracowaniem zaskarbi sobie jakoś jej sympatię. Ocena była zadowalająca, w powietrzu zastygła zatem wizja nigdy niespełnionej przysługi, której nie kwapiła się wcale spłacać. Wykorzystała cwaniacko jego słabości, choć zawsze wydawało mu się, że nie była w tej kwestii specjalnie domyślna; uczyniła zeń niewiele znaczącego pionka własnej, żrącej gry i być może czerpała z tego nawet jakąś satysfakcję. Kto wie, jakby zechciała kiedyś wreszcie zdjąć z siebie maskę tej zimnej, niechętnej do gadaniny pasywności, zapewne i teraz nie pogardziłby możliwością zwiedzenia tych nieprzeniknionych myśli. Z jakiegoś powodu spoglądała nań jednak z aroganckim wyrachowaniem, bez krzty sympatii, bez zadowolenia sentymentem minionych czasów.
― Szlachetne ― skomentował lapidarnie, gdy tylko wyjawiła intencję altruistycznej pomocy. Zapamiętał ją jakoś inaczej, raczej umorusaną błotem dla własnej, czysto egoistycznej satysfakcji, nie wspaniałomyślnej pobudki. Czymże było dla niej jednak bieganie z okiem wycelowanym w, zwiastujące ulatniającą się parą, oddechy okolicznej fauny? Rozrywką samą w sobie, czystą podnietą dla impulsu istnienia. Tym samym, czym dla niego było staranne kreślenie run; tym samym, czym była dlań czarnomagiczna głębia wiedzy. Każde z nich, poza iluzją statecznych sylwetek, miało swoje obsesyjne zakusy i oboje zdawali się współmiernie tym maniom oddawać. Ona w zagajniku, on w zaciszu gotyckiego domostwa. ― Są w życiu rzeczy, które z racji powinności muszą mnie interesować ― odparł nieprecyzyjnie i z widocznym lekceważeniem, nie widząc większego sensu w rozwijaniu podjętego tematu. Już zaraz podejmował kolejny, przypatrując się obmytemu z piasku kamyczkowi, któremu zdawała się poświęcać obecnie więcej osobistej uwagi. Chyba cię nie zawstydzam?, przemknęło bezgłośnie przez meandry przypuszczeń, gdy konsekwentnie uciekała odeń wzrokiem; wyładniałaś, nasunęło się szczerze w chwili zastałego milczenia. ― Tak też bardziej interesuje mnie, na przykład, czemu poświęcasz się teraz na co dzień. Albo czy wepchnięto cię już w jakiś aranżowany, małżeński układ ― uznał wreszcie, z dyskretnym uśmiechem szczerego wścibstwa. Pytał pół żartem, pół serio, trochę ironicznie, trochę też bez istotniejszej intencji, jak ciekawski przyjaciel, albo kochanek, którym nigdy nie był. ― Albo czemu pozowałaś na sukę w szkole, choć nigdy nią nie byłaś. Henrik, ten niski rudzielec, pamiętasz go? Rozpuścił plotkę, że się w nim podkochujesz i miesiącami łaził przerażony wizją, że gdy tylko się dowiesz, to poćwiartujesz go na kawałki ― dodał zaraz, w jawnym rozbawieniu tamtym dziecięcym wspomnieniem i niedorzecznym pomysłem tamtego głupka. W historyjkę nikt mu wszakże nie uwierzył, a i ona nie żądałaby przecież jego krwi w odwecie. Chyba.
― Szlachetne ― skomentował lapidarnie, gdy tylko wyjawiła intencję altruistycznej pomocy. Zapamiętał ją jakoś inaczej, raczej umorusaną błotem dla własnej, czysto egoistycznej satysfakcji, nie wspaniałomyślnej pobudki. Czymże było dla niej jednak bieganie z okiem wycelowanym w, zwiastujące ulatniającą się parą, oddechy okolicznej fauny? Rozrywką samą w sobie, czystą podnietą dla impulsu istnienia. Tym samym, czym dla niego było staranne kreślenie run; tym samym, czym była dlań czarnomagiczna głębia wiedzy. Każde z nich, poza iluzją statecznych sylwetek, miało swoje obsesyjne zakusy i oboje zdawali się współmiernie tym maniom oddawać. Ona w zagajniku, on w zaciszu gotyckiego domostwa. ― Są w życiu rzeczy, które z racji powinności muszą mnie interesować ― odparł nieprecyzyjnie i z widocznym lekceważeniem, nie widząc większego sensu w rozwijaniu podjętego tematu. Już zaraz podejmował kolejny, przypatrując się obmytemu z piasku kamyczkowi, któremu zdawała się poświęcać obecnie więcej osobistej uwagi. Chyba cię nie zawstydzam?, przemknęło bezgłośnie przez meandry przypuszczeń, gdy konsekwentnie uciekała odeń wzrokiem; wyładniałaś, nasunęło się szczerze w chwili zastałego milczenia. ― Tak też bardziej interesuje mnie, na przykład, czemu poświęcasz się teraz na co dzień. Albo czy wepchnięto cię już w jakiś aranżowany, małżeński układ ― uznał wreszcie, z dyskretnym uśmiechem szczerego wścibstwa. Pytał pół żartem, pół serio, trochę ironicznie, trochę też bez istotniejszej intencji, jak ciekawski przyjaciel, albo kochanek, którym nigdy nie był. ― Albo czemu pozowałaś na sukę w szkole, choć nigdy nią nie byłaś. Henrik, ten niski rudzielec, pamiętasz go? Rozpuścił plotkę, że się w nim podkochujesz i miesiącami łaził przerażony wizją, że gdy tylko się dowiesz, to poćwiartujesz go na kawałki ― dodał zaraz, w jawnym rozbawieniu tamtym dziecięcym wspomnieniem i niedorzecznym pomysłem tamtego głupka. W historyjkę nikt mu wszakże nie uwierzył, a i ona nie żądałaby przecież jego krwi w odwecie. Chyba.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 23 z 24 • 1 ... 13 ... 22, 23, 24
Cmentarz
Szybka odpowiedź