Cmentarz
Strona 24 z 24 • 1 ... 13 ... 22, 23, 24
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Cmentarz
Cmentarz założony w erze wiktoriańskiej, bujnie porośnięty drzewami, krzakami oraz kwiatami i chwastami, które wyrosły tu wyłącznie w sposób naturalny. Otoczony jest kamiennym murkiem. Rzędy niezliczonych mogił ciągną się długimi sznurami przecinanymi alejkami, krzewami, żywopłotami i drzewami, podczas gdy zimna mgła przysłania niekiedy pole widzenia, mogłoby się zdawać, że cmentarz unosi się w powietrzu, gdzieś między chmurami, w tej ciszy, tym chłodzie. Niesamowite tło stanowią zapierające dech w piersiach widoki na panoramę Londynu, rozciągające się na południe od głównej stacji metra. Jest to jedno z największych i najstarszych miejsc pochowku w całej Wielkiej Brytanii. Architektura sięgająca dziewiętnastego wieku wzbudza ogromny podziw i jest inspiracją dla wielu artystów. Ta różnorodna sceneria od kilkunastu lat zaczęła powoli popadać w ruinę, zyskując jeszcze więcej na swym nietypowym uroku. W oddali, w jednym z zachodnich sektorów, znajduje się miejsce pochówku czarodziejów - osłonięte magią i rzędami brzóz, jeszcze cichsze i smutniejsze, z posągami aniołów, kamiennymi ławeczkami i wiecznie płonącymi ognikami.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
W nasilającym się wietrznym tańcu gałęzie rozsianych po cmentarzu pojedynczych drzew próbowały podrapać czubki naszych głów, lecz zamiast tego co najwyżej bezradnie wychylały się daleko od przybrudzonych, śliskich pomników, a tym bardziej dwóch postaci przypadkiem zatrzymanych w śmiertelnym ogrodzie. Dużo łatwiej było mi obserwować zachowanie rozpędzającej się natury niż wyginające się dziwacznie mięśnie jego twarzy, niż te spojrzenia, z których nie rozumiałam za wiele. Nie był mi sentymentem, nie był przyjemnie osadzającą się przed oczami kartką ze starego pamiętnika. Zamiast mielenia wspomnień, skupiałam się na widoku obecnym, na lepiących się do czoła kosmykach włosów i skórze blednącej od wilgotnych języków deszczu. Nie widziałam chłopca od spisywanych po norwesku wypracowań, nie widziałam nawet mężczyzny wyrosłego z wątlejszej formy. Nie myślałam o tym, nie szukałam apetycznych kęsów wspomnień, nie rysowałam węglistą smugą fantazji – zawsze woląc mocno odcisnąć w ziemi ślad swojego pochodu. Wymysły i marzenia były niewidzialne, nieżywe, trujące – szczególnie te, którym ulegało się tak łatwo, które wdzierały się podstępnie, zawłaszczając sobie zbyt wiele przestrzeni dla myśli. Igor był częścią pozostawionego za plecami szlaku i tylko jakimś pokrętnym zrządzeniem losu napataczał się znów, jak niewygodna przeszkoda. Tkwiłam jak ten posąg, niewiele różniąc się od reszty obmywanych deszczem kamieni, a największym moim narzędziem zawsze pozostawała para oczu. Wydawało mi się, że przyglądam się każdej jego części, podczas gdy tak naprawdę nie dostrzegałam nic. To było brutalne i trochę frustrujące. Chciałam iść dalej, chciałam poradzić sobie z zaczepkami, rozgnieść je wszystkie na mozaice z nierównych, płaskich kamyków, albo obić boleśnie o pień. Nie wierciłam głębiej we własnych intencjach, nie poszukiwałam źródła tych motywacji. Miał w sobie coś, co sprawiało, że moja niechęć pęczniała, że mdło smakowały słowa, a ciało wzywało się do odwrotu. Pozornie był przecież sojusznikiem, pozornie pojmował więcej, niż cała świta eleganckich angielskich panien i paniczów. Przeszedł równie srogi trening i tak jak ja mierzył się z osądem obcego. Lecz mimo tego wszystkiego wcale nie uznawałam, by zasługiwał na porcję miękkich spojrzeń – nawet wątpiłam, że w ogóle tak potrafię. W duchu rosło zniecierpliwienie, bo ja miałam do wykonania zadanie, a on przeszkadzał. Zadręczające kłody przecież można było usunąć.
Gdy mówił o powinnościach, ja aż za dobrze wiedziałam, co kryło się za pozbawionym konkretnych przykładów stwierdzeniem. Ja znałam przecież to, o czym mówił, niejako stając się irytująco personą jeszcze mi bliższą. Osadzoną w rzeczywistości nowych tytułów i nowych krain, w poczuciu obowiązki i rodzinnej chwalebnej posłudze. Ja jednak czułam misję, mnie przyciągało pragnienie, silna potrzeba, która sama wyrzuciła mnie z zimowej twierdzy, by przywołać aż tutaj, na deszczowe wyspy. On czuł inaczej? Wodny szum wygładzał melodie głosów, niejako kamuflując przed słuchaczem kształt prawdziwych intencji. Ja wciąż nie odchodziłam, ani też nie podejmowałam prób aktywnego komentowania jego wypowiedzi. Przyjmowałam je, jedynie w myśli dopowiadając swoje, W tym czasie woda wdzierała się przez warstwy aż do kawałków skóry zakazanych oczom świata. Pozostawałam nieprzejęta, niechętna rozwijaniu skrzydeł w entuzjazmie przypadkowej konwersacji.
- Dokładnie temu, co robiłam wcześniej – odparłam mętnie, bez namiętności podobnej tym, którym przyszło rozprawiać o własnych pasjach. Grzały moje serce, lecz to nie przelewało się na czar uwalnianych twierdzeń. – Przybyłam, by służyć rodzinie. Jestem jej oddana – zawsze byłam. Lecz czy jego to w ogóle interesowało? Oddana kruszejącym wspomnieniom o przodkach, oddana misji zapisanej w blednących dziennikach, wierna idei, podległa rozkazom Czarnego Pana. – Nie – padła odpowiedź, kiedy z jakiegoś powodu objawił zainteresowanie wizjami mojego małżeństwa. Imogen pewnie potrafiłaby opowiedzieć w o tym w kilku złożonych zdaniach, lecz ja uważałam, że krótka odpowiedź była wystarczająca. Prawie. – Ta chwila jeszcze nie nadeszła – dodałam, będąc świadomą i właściwie nawet gotową na ten los. Krew Mulciberów była cenna, może nie tak cenna jak ta płynąca w żyłach arystokratycznych panien, lecz wciąż zdolna byłam swoją osobą podarować rodzinie wartościowy sojusz. I nie zamierzałam się z tym losem kłócić. Dlaczego zapytał właśnie o to? W dodatku z uśmiechem, który od samych słów wydawał się bardziej drażniący. Przystąpiłam delikatnie z nogi na nogę, czując narastający dyskomfort. Chciałam iść. Teraz. Lecz on znów zapytał, wydłubując z zamkniętych murów zamkowych historie, które porzuciłam bez wzruszeń lat temu. Dość niewygodne to było, trzymało mnie przy nim jak czepliwy rzep. Tym razem drgnęłam prędzej ze złości, niż jakiegoś uczucia chłodu czy dyskomfortu wystawionego na wichurę ciała.
- Uwierzyłeś? – zapytałam tylko wciąż smętnie, budując wrażenie, że oto wcale mnie to nie poruszyło. Że niczym były i pozostają nadal dziwne komentarze wyrzucone w stronę mojej osoby. Wmawiające mi bycie kimś innym, wmawiające mi myśli i uczucia nigdy nieprzedstawione. – Miał słuszność. Mogłabym to zrobić – stwierdziłam dość swobodnie. – Poćwiartować go i ukarać – kontynuowałam raczej z obojętnością, bez tonu wyrażającego soczystą obietnicę krzywdy. On, Igor Karkaroff, opowiadał o tym pogodny, rozbawiony, może nawet szyderczy, a w odpowiedzi moje usta poruszały się jakby przymuszone, bez cienia rozbawienia. Bez choćby śladu po mdłym uśmiechu. Przyjmowałam to głęboko, z powagą. I takie też otrzymywał odpowiedzi. – Był w błędzie. Nigdy się w nikim nie podkochiwałam – oświadczyłam niespodziewanie i tak po prostu pchnęłam ciało w stronę miasta. Minęłam go, nie pozwalając spojrzeniu prześlizgnąć się po sylwetce Igora. Początkowo podążałam normalnym tempem, lecz z chwilą opuszczenia bram cmentarza natychmiast przyspieszyłam, pragnąc jak najszybciej znaleźć się daleko od pozostawionego oblicza chłopca z Durmstrangu. Nie pożegnałam się.
Gdy mówił o powinnościach, ja aż za dobrze wiedziałam, co kryło się za pozbawionym konkretnych przykładów stwierdzeniem. Ja znałam przecież to, o czym mówił, niejako stając się irytująco personą jeszcze mi bliższą. Osadzoną w rzeczywistości nowych tytułów i nowych krain, w poczuciu obowiązki i rodzinnej chwalebnej posłudze. Ja jednak czułam misję, mnie przyciągało pragnienie, silna potrzeba, która sama wyrzuciła mnie z zimowej twierdzy, by przywołać aż tutaj, na deszczowe wyspy. On czuł inaczej? Wodny szum wygładzał melodie głosów, niejako kamuflując przed słuchaczem kształt prawdziwych intencji. Ja wciąż nie odchodziłam, ani też nie podejmowałam prób aktywnego komentowania jego wypowiedzi. Przyjmowałam je, jedynie w myśli dopowiadając swoje, W tym czasie woda wdzierała się przez warstwy aż do kawałków skóry zakazanych oczom świata. Pozostawałam nieprzejęta, niechętna rozwijaniu skrzydeł w entuzjazmie przypadkowej konwersacji.
- Dokładnie temu, co robiłam wcześniej – odparłam mętnie, bez namiętności podobnej tym, którym przyszło rozprawiać o własnych pasjach. Grzały moje serce, lecz to nie przelewało się na czar uwalnianych twierdzeń. – Przybyłam, by służyć rodzinie. Jestem jej oddana – zawsze byłam. Lecz czy jego to w ogóle interesowało? Oddana kruszejącym wspomnieniom o przodkach, oddana misji zapisanej w blednących dziennikach, wierna idei, podległa rozkazom Czarnego Pana. – Nie – padła odpowiedź, kiedy z jakiegoś powodu objawił zainteresowanie wizjami mojego małżeństwa. Imogen pewnie potrafiłaby opowiedzieć w o tym w kilku złożonych zdaniach, lecz ja uważałam, że krótka odpowiedź była wystarczająca. Prawie. – Ta chwila jeszcze nie nadeszła – dodałam, będąc świadomą i właściwie nawet gotową na ten los. Krew Mulciberów była cenna, może nie tak cenna jak ta płynąca w żyłach arystokratycznych panien, lecz wciąż zdolna byłam swoją osobą podarować rodzinie wartościowy sojusz. I nie zamierzałam się z tym losem kłócić. Dlaczego zapytał właśnie o to? W dodatku z uśmiechem, który od samych słów wydawał się bardziej drażniący. Przystąpiłam delikatnie z nogi na nogę, czując narastający dyskomfort. Chciałam iść. Teraz. Lecz on znów zapytał, wydłubując z zamkniętych murów zamkowych historie, które porzuciłam bez wzruszeń lat temu. Dość niewygodne to było, trzymało mnie przy nim jak czepliwy rzep. Tym razem drgnęłam prędzej ze złości, niż jakiegoś uczucia chłodu czy dyskomfortu wystawionego na wichurę ciała.
- Uwierzyłeś? – zapytałam tylko wciąż smętnie, budując wrażenie, że oto wcale mnie to nie poruszyło. Że niczym były i pozostają nadal dziwne komentarze wyrzucone w stronę mojej osoby. Wmawiające mi bycie kimś innym, wmawiające mi myśli i uczucia nigdy nieprzedstawione. – Miał słuszność. Mogłabym to zrobić – stwierdziłam dość swobodnie. – Poćwiartować go i ukarać – kontynuowałam raczej z obojętnością, bez tonu wyrażającego soczystą obietnicę krzywdy. On, Igor Karkaroff, opowiadał o tym pogodny, rozbawiony, może nawet szyderczy, a w odpowiedzi moje usta poruszały się jakby przymuszone, bez cienia rozbawienia. Bez choćby śladu po mdłym uśmiechu. Przyjmowałam to głęboko, z powagą. I takie też otrzymywał odpowiedzi. – Był w błędzie. Nigdy się w nikim nie podkochiwałam – oświadczyłam niespodziewanie i tak po prostu pchnęłam ciało w stronę miasta. Minęłam go, nie pozwalając spojrzeniu prześlizgnąć się po sylwetce Igora. Początkowo podążałam normalnym tempem, lecz z chwilą opuszczenia bram cmentarza natychmiast przyspieszyłam, pragnąc jak najszybciej znaleźć się daleko od pozostawionego oblicza chłopca z Durmstrangu. Nie pożegnałam się.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Milczącą sugestią przyjmowała reminiscencje dawnych lat, zupełnie chyba niechętnie i bez przesadnych sentymentów. Nie tęskniła za beztroską dziecięcych lat, skąpanych w przejęciu zaledwie uczniowskich dylematów? Nie tęskniła za mrozem dalekiej Norwegii, kojąco obłapiającej rozgrzane fizycznością ciała? Najwyraźniej odpowiadała jej ciążąca na ramionach misja, najwyraźniej bez zawahania zaakceptowała brzydszą od rodzimej wilgoć Anglii, dobierającą się również i teraz do skrawków skóry wyłaniających się zza materiału cienkiego płaszczyka. Niemo podziwiał podobne zaangażowanie, bezgłośnie inspirowała go analogiczna konsekwencja; sam pozostawał przecież nieco skonfliktowanym, z własną tożsamością, z zasadnością służalczego postępowania wyznaczoną przez innych ścieżką. Ona jednak przedkładała słowną watę w realne czyny, ona jednak opuszczała pokornie głowę przed tymi, którzy autorytarnie zwykli unosić podbródki. Niekiedy być może lepszym było oddać się w ręce wprawniejszych graczy, być może istnienie jako poddańczy pionek miało doprowadzić niegdyś do zwycięskiego triumfu mat. Chciałby w to, tak po prostu, wierzyć, chciałby ulec tym wpływom szumnych koniunkturalistów, ale nim szargać miała wieczna katorga zwątpienia. Tak silna, że zdawał się zawisnąć w niebycie, na lichej gałązce jesionowego axis mundi, stopami sięgając przyziemnego Midgardu, jedną ręką dotykając czubka boskiego, majestatycznego pałacu, drugą zaś gładząc mury twierdzy Utgård. Niczym ten przebiegły, cwany lis, ekshibicjonistycznie żądny absolutnie wszystkiego, niegotowy czcić tylko ducha pojedynczej idei, niegotowy jeszcze przysięgać wierność konkretnej kobiecie. Świadomość miana zdrajcy snuła się za nim jak ten nieuosobiony cień, czekający tylko niecierpliwie, by zawładnąć go trwogą nieprzeniknionego mroku. Wyzwolenie się spod tej kurateli stało na przekór faktom, zrzuconego nań machinalnie fatum, które musiało wreszcie się wypełnić. Tylko kiedy?
― Czyli nie musisz pędzić do pana swojego serca... ― A jednak gdzieś ci się spieszy, naszło myśli, gdy bez cna emocji, ni to goryczy, ni to zadowolenia, łaskawie postanowiła sprzedać parę intrygujących informacji. Zajmowała się tym co zawsze, opowiadała o tym jednak tak jak zawsze, zupełnie beznamiętnie i bez polotu, jakby bieganie z kuszą zupełnie nie ruszało tego doszczętnie skamieniałego serca. A jednak zdajesz się nie chcieć mnie oglądać, dodał już zaraz w bezgłosym echu zwielokrotnionych przypuszczeń, gdy tak typowo dla siebie wylewała zaledwie to, co z konieczności wybrzmieć po prostu musiało. Fuknąć, burknąć, spojrzeć gniewnie ― tylko tyle potrafiła wykrzesać z szalenie introwertycznego pudełka osobistej prywatności, zamkniętego chyba na cztery spusty, kłódką z nierdzewnej stali. Drażniąco próbowała odpychać, ciekawskie oczy i wścibskie uszy, ale jego natrętnej natury najwyraźniej nie potrafiła skutecznie utemperować. Naprzykrzał się już niegdyś, robić to będzie zatem także tutaj, bo zdawała się istnieć jako jeden z nielicznych, fizycznych kształtów lepszych, acz minionych czasów, które zgoła niepoprawnie kreślił liniami przesadnego sentymentu. Dziwaczne były może te nienormalne próby przeniknięcia topornej statury i zakneblowanej w premedytacji mimiki, ale miała w sobie coś ambiwalentnie pociągającego. Żadnym wyzwaniem było rozbudzić zmysły rozpasanych dziewuszysk, żadnym trofeum było zaskarbić sobie ich zainteresowanie; tak przynajmniej pragnął tłumaczyć ostatnie porywy i szereg niekonwencjonalnych wyborów, wykwitłych trochę z fatamorgany mdłego kadzidła, ujawniających się poniekąd we wstydliwym dlań rozgoryczeniu, swoiście cierpkiej konsekwencji brytyjskich wypadków. Fascynacja sięgać mogła dalej od fantazji, tak też niebezpośrednio obiecał teraz przypominać jej o sobie. Po części dla własnej korzyści, po części może tylko po to, by zmarszczyła znów brwi w niezadowoleniu. Nie musiała go lubić, ale nie miała też powodu, by nie znosić; nie musiała go szanować, ale nie potrafił znaleźć sensownych uzasadnień, by tego nie robiła. Służyli wspólnej idei, dobrze też znali kanciastą ostrość treningu i skromniejszy od arystokratycznego żywot klasy średniej. Dotąd nie widywała go w wypolerowanych na glanc pantoflach, dotąd nie znać mogła cząstki nowego ja, wpełzającej przypadkiem na elitarne salony, słodzącej kurtuazją w manierze przebrzydłych kłamstewek. Dotąd był bodaj dalekim kuzynem, zwyczajnym chłopcem wychowanym przez mróz i słońce, wolność i dyscyplinę, zuchwałość i pokorę.
― Nikt nie uwierzył ― odparł za siebie i całą resztę nieobecnych tu, rówieśniczych istot, które w głupawym lekceważeniu zareagowali na tamto stwierdzenie niepohamowanym rechotem. W tobie?, drwiąco padało w odpowiedzi na te szumne tezy; żadna by się za tobą nie obejrzała, kontynuowali zaraz, trochę jednak litościwie i bez przesadnej kpiny, bo prawda boleściwie odkrywała skrywane głęboko kompleksy. ― Wiem, że mogłabyś, więc przez miesiąc szantażowałem go, że o wszystkim ci powiem. W zamian za milczenie odrabiał za mnie zadania z transmutacji ― przyznał w dyskretnym rozbawieniu, trąciwszy czubkiem buta jeden z bezwiednych kamieni. ― Nie kłam, Varyo, w kimś na pewno ― zaczął po momencie letargicznej ciszy, gdy ta nieokrzesanie, bez słowa pożegnania, postanowiła opuścić wreszcie ponure cmentarzysko i ciągnącą się nieprzyjemnie konwersację. Zatrzymał ją banalnym ruchem ręki, dłoń lokując lekkim chwytem na kobiecym przedramieniu. Mogła go za to pożreć, ale chyba nie obawiał się jej tak mocno, jak tamten naiwny dzieciak. Właściwie to nigdy nie rozumiał tamtej trwogi. ― Choćby i we mnie. Pewnie dlatego nie potrafisz spojrzeć mi teraz w oczy ― rzekł pół żartem, pół serio, puściwszy ją wreszcie wolno. Uciekaj, ptaszku, leć już do swojego bezpiecznego gniazda. Nie katuj się wspomnieniem, chciałoby się uzupełnić ten krótki wywód zgrywnej dlań prowokacji, ale analogiczny przekaz zdawał się wyrażać nieschodzący mu z twarzyczki, arogancki uśmiech.
Jeszcze się zobaczymy.
ztx2
― Czyli nie musisz pędzić do pana swojego serca... ― A jednak gdzieś ci się spieszy, naszło myśli, gdy bez cna emocji, ni to goryczy, ni to zadowolenia, łaskawie postanowiła sprzedać parę intrygujących informacji. Zajmowała się tym co zawsze, opowiadała o tym jednak tak jak zawsze, zupełnie beznamiętnie i bez polotu, jakby bieganie z kuszą zupełnie nie ruszało tego doszczętnie skamieniałego serca. A jednak zdajesz się nie chcieć mnie oglądać, dodał już zaraz w bezgłosym echu zwielokrotnionych przypuszczeń, gdy tak typowo dla siebie wylewała zaledwie to, co z konieczności wybrzmieć po prostu musiało. Fuknąć, burknąć, spojrzeć gniewnie ― tylko tyle potrafiła wykrzesać z szalenie introwertycznego pudełka osobistej prywatności, zamkniętego chyba na cztery spusty, kłódką z nierdzewnej stali. Drażniąco próbowała odpychać, ciekawskie oczy i wścibskie uszy, ale jego natrętnej natury najwyraźniej nie potrafiła skutecznie utemperować. Naprzykrzał się już niegdyś, robić to będzie zatem także tutaj, bo zdawała się istnieć jako jeden z nielicznych, fizycznych kształtów lepszych, acz minionych czasów, które zgoła niepoprawnie kreślił liniami przesadnego sentymentu. Dziwaczne były może te nienormalne próby przeniknięcia topornej statury i zakneblowanej w premedytacji mimiki, ale miała w sobie coś ambiwalentnie pociągającego. Żadnym wyzwaniem było rozbudzić zmysły rozpasanych dziewuszysk, żadnym trofeum było zaskarbić sobie ich zainteresowanie; tak przynajmniej pragnął tłumaczyć ostatnie porywy i szereg niekonwencjonalnych wyborów, wykwitłych trochę z fatamorgany mdłego kadzidła, ujawniających się poniekąd we wstydliwym dlań rozgoryczeniu, swoiście cierpkiej konsekwencji brytyjskich wypadków. Fascynacja sięgać mogła dalej od fantazji, tak też niebezpośrednio obiecał teraz przypominać jej o sobie. Po części dla własnej korzyści, po części może tylko po to, by zmarszczyła znów brwi w niezadowoleniu. Nie musiała go lubić, ale nie miała też powodu, by nie znosić; nie musiała go szanować, ale nie potrafił znaleźć sensownych uzasadnień, by tego nie robiła. Służyli wspólnej idei, dobrze też znali kanciastą ostrość treningu i skromniejszy od arystokratycznego żywot klasy średniej. Dotąd nie widywała go w wypolerowanych na glanc pantoflach, dotąd nie znać mogła cząstki nowego ja, wpełzającej przypadkiem na elitarne salony, słodzącej kurtuazją w manierze przebrzydłych kłamstewek. Dotąd był bodaj dalekim kuzynem, zwyczajnym chłopcem wychowanym przez mróz i słońce, wolność i dyscyplinę, zuchwałość i pokorę.
― Nikt nie uwierzył ― odparł za siebie i całą resztę nieobecnych tu, rówieśniczych istot, które w głupawym lekceważeniu zareagowali na tamto stwierdzenie niepohamowanym rechotem. W tobie?, drwiąco padało w odpowiedzi na te szumne tezy; żadna by się za tobą nie obejrzała, kontynuowali zaraz, trochę jednak litościwie i bez przesadnej kpiny, bo prawda boleściwie odkrywała skrywane głęboko kompleksy. ― Wiem, że mogłabyś, więc przez miesiąc szantażowałem go, że o wszystkim ci powiem. W zamian za milczenie odrabiał za mnie zadania z transmutacji ― przyznał w dyskretnym rozbawieniu, trąciwszy czubkiem buta jeden z bezwiednych kamieni. ― Nie kłam, Varyo, w kimś na pewno ― zaczął po momencie letargicznej ciszy, gdy ta nieokrzesanie, bez słowa pożegnania, postanowiła opuścić wreszcie ponure cmentarzysko i ciągnącą się nieprzyjemnie konwersację. Zatrzymał ją banalnym ruchem ręki, dłoń lokując lekkim chwytem na kobiecym przedramieniu. Mogła go za to pożreć, ale chyba nie obawiał się jej tak mocno, jak tamten naiwny dzieciak. Właściwie to nigdy nie rozumiał tamtej trwogi. ― Choćby i we mnie. Pewnie dlatego nie potrafisz spojrzeć mi teraz w oczy ― rzekł pół żartem, pół serio, puściwszy ją wreszcie wolno. Uciekaj, ptaszku, leć już do swojego bezpiecznego gniazda. Nie katuj się wspomnieniem, chciałoby się uzupełnić ten krótki wywód zgrywnej dlań prowokacji, ale analogiczny przekaz zdawał się wyrażać nieschodzący mu z twarzyczki, arogancki uśmiech.
Jeszcze się zobaczymy.
ztx2
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
24 lipca 1958 r.
Czarne sylwetki zgromadzone tłumnie między starymi anielskimi posągami obleczone były w czerń ciągnącą się aż do ziemi. W piekielnym upale widziałam, jak dusi się powietrze nienormalnie stłoczone między żałobnikami. Jeszcze chwila, jeszcze trzy wejrzenia słońca, by kamienne pomniki stopiły się tuż pod stopami przybyłych krewnych i przyjaciół zmarłego pana Goyle’a. Wciągnęłam głębiej powietrze, obserwując scenerię. Niekorzystna pogoda zakłócić mogła spokój zaplanowanego pochodu, lecz przy tym zaowocuje najpewniej skróceniem czynności do możliwego minimum, albowiem jakkolwiek uwielbiali zmarłego, tak przedłużające się minuty w tym skwarze skończyć się mogły ponownym zawitaniem kostuchy – tym razem z pewnością nie po samego marynarza. Na szczęście zebrani wydawali się dość rozsądni. Większość głów przysłaniały parasole i zdobne kapelusze. W dyskretnym miejscu ustawili się zaś moi pracownicy gotowi służyć chłodnym napojem, gdyby ktoś poczuł suchość w ustach. Emocja towarzysząca uroczystości zdawała się zwiększać ryzyko zasłabnięcia.
Byliśmy jednak gotowi i na te trudności. Ostatnią drogę zaplanowałam z dbałością o najmniejszy szczegół. Odbyłyśmy z wdową kilka długich, wręcz nużących spotkań, kiedy to dane mi było poznać całą historię małżeńską w najbardziej intymnych szczegółach, lecz niestety same pragnienia klientki w zakresie pogrzebowej ceremonii obdzierać musiałam sprytnie z tajemnicy. Słuchałam więc, co rusz tylko podsuwając broszury i ilustracje, notując postępy i dopiero gdy wydawało się, że wszystko jest już ustalone, dane mi było dowiedzieć się, iż pani Goyle ma jednak zupełnie inną koncepcję. Na szczęście doszłyśmy do porozumienia i całość mogła zostać zorganizowana tak, by zaspokoić wszystkie zachcianki kobiety. Tak też zgodnie z życzeniem wdowy pogrzeb odbył się daleko od mórz, a trumna nigdy nie miała spocząć na mulastym dnie oceanu. Obawiałam się, że część zaproszonych gości wobec takich grymasów, które pozostawały w sprzeczności z tradycjami żeglarskiej rodziny, nie zjawi się na pochodzie, ale najwyraźniej postanowili nie dać starej kobiecie tej satysfakcji i zjawili się, rzekłabym, nawet tłumniej, niż zakładała najbliższa rodzina zmarłego. Łatwo było pośród zgromadzonych odróżnić Goyle’ów od pozostałych, nosili się charakterystycznie, nie szczędzili materiałów i krojów, które choć maźnięte żałobna czernią, zdawały się nadzwyczaj nawiązywać do wszelkich morskich motywów. Podobało mi się to. Przynajmniej oni starali się odprowadzić krewnego do grobu, przypominając światu kim był i skąd pochodził. Niemniej przechadzając się między grupkami żeglarzy, zdołałam usłyszeć kilka zgryźliwych komentarzy. Dla niego zeszli na ląd, wycierali swoje własne suchy łzy tęsknoty – nikt nie wdzięczył się do wielce smutnej wdowy, nikt nie oferował jej usłużnego ramienia. Harold był ich bratem i druhem. Zaś jego żona, choć miała stanąć na czele pochodu, podążała tak naprawdę sama. Drogą własną, daleko od pozostałych.
Upewniłam się, że wszystkie ważne osoby przybyły na miejsce czuwania. Nieopodal cmentarza w specjalnym budynku ustawiono trumnę na drewnianym mocowaniu. Wokół niej układano kwiaty i podarki, zapach kadzideł mieszał się z zapachem potu. Na poustawianych wokoło ławach zasiadali krewni i przyjaciele. Ubrana w strój mistrza pogrzebowej ceremonii obserwowałam dyskretnie chwilę zadumy, kontrolując przy tym, czy wszyscy pracownicy są na właściwych miejscach i pozostają w gotowości. Pochlipującą wdowę wspierała jak zwykle milcząca córka. Byłam niemal pewna, że przez całą nasza współpracę nie dane mi było poznać brzmienia jej głosu. Nie sądziłam, by źródłem jej milczenia była głęboka żałoba. Coś musiało być na rzeczy. Nie zamierzałam jednak wnikać w rodzinne dramaty – zwłaszcza że w tej rodzinie zapewne zatonęłabym we frustracjach i skandalach. Poruszający się między gośćmi pracownicy zakładu pogrzebowego otrzymali wytyczne, by w razie pojawienia się niechcianych przez wdowę gości, reagować natychmiast i prosić o oddalenie się od grupy.
Gdy nastała właściwa pora, wyniesiono mogiłę na czoło pochodu i tak żałobny kondukt wyruszył cmentarną ścieżką, by przebyć wyznaczoną trasę i zatrzymać się przy wykopanym w ziemi dole. Tam wreszcie spocząć miał w świętym spokoju nieszczęsny Harold. Tuż za niesioną przez sześciu mężczyzn trumną człapała nieszczęsna żona i jej dzieci. Życzeniem jej było, by z obu stron otaczał je lament wynajętych płaczek, których żałość dotrzeć miała do uszu wszystkich przybyłych gości. Manifestowany ból po stracie ukochanego nie powinien u nikogo budzić wątpliwości. Tuż za najbliższą rodziną powoli dreptała grupa muzyków, którzy na magicznych instrumentach wygrywali płaczliwą melodię – tak jednak, by nie zagłuszyć całościowo ani rozpaczliwych okrzyków, ani też powolnego szurania butów. W okropnym upale ludzie z twarzy zbierali nie łzy, lecz wypocone krople. Posuwający się prosto w słońce marsz, z pewnością utrudniał żałobnikom przejście. Przy uszykowanym dole czekało zbawienne zadaszenie, lecz ze względu na obecność innych grobów wokół nie można było rozszerzyć go tak, by komfortowo pomieścił wszystkich, którzy tego dnia postanowili pożegnać się z Goyle’em. Niemniej zazwyczaj muzycy ulokowani byli w innym położeniu. Nietaktowne było rozdzielanie rodziny, ale wola klientki pozostawała święta , nie dała się namówić na żadne ustępstwa w tym zakresie. Pragnęła oddzielić lubianych i nielubianych członków rodziny – szczególnie Goyle’ów i załogę ze statku. Tych drugich bez trudu można było odróżnić od pozostałych – niektórzy biedniejsi nie zadbali nawet o dobór odpowiedniego stroju, zaburzając widok czarnej wstęgi poruszających się wzdłuż alei postaci. Nie zamierzałam jednak zawracać sobie tym głowy. Towarzyszyłam żałobnikom, trzymając pieczę nad przebiegiem wszystkich etapów uroczystości. Smutne litanie pieściły uszy, czyjeś łzy poruszały twardymi sercami. Wszyscy opłakiwać mieli Harolda.
Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce, ludzie zaczęli szukać zbawiennego cienia pod pojedynczymi drzewami. Łapali wdechy, pocierali czoła, a niektórzy nawet nerwowo zerkali na zegarek – co wydawało mi się haniebnym wręcz gestem, ale moją rolą nie było strofowanie dorosłych ludzi. Nie mogłam pozwolić sobie na skandal. Zamiast tego ustawiłam się przed przodem trumny i rozpoczęłam przemowę ku czci zamkniętego pod dębowym wiekiem marynarza. Litania do zmarłego obfitowała w podsunięte przez rodzinę historie, te dobre wspomnienia, pozytywne cechy zmarłego oraz wszelkie wzmianki, o które poproszono, a które nie wydały mi się być niezgodne ze sztuką prowadzenia podobnej ceremonii. Czyniłam w trakcie przemowy stosowne pauzy, dając czas na oddech i poradzenie sobie ze wzmianką, która skutecznie docierała do zasmuconych serc. Kiedy skończyłam, moje miejsce zajęła wdowa. Okryta półprzezroczystym czarnym woalem z drżącymi dłońmi podzieliła się osobistą opowiastką. Słuchałam łamiącego się głosu, goryczy połączonej z dziwacznym obsesyjnym uczuciem i wreszcie złości, bo zakończyła, wyzywając Harolda od okrutników. Garść ziemi pokropiła mogiłę, choć nie była to pora na tenże gest, o czym zdążyłam wspomnień, prezentując klientce, jak winna wyglądać cała uroczystość. Niemniej zachowałam spokój, nie pozwalając, by choćby drgnęła moja skryta w czarnej rękawiczce dłoń. To ona ze wszystkich tutaj zebranych utraciła najwięcej. To jej żal wysuwał się na pierwszy plan. To niejako dawało jej prawo do nieznacznego odstąpienia od planu. Zaś ja dałam dyskretny znak córkom, by zabrały matkę. Do wygłoszenia mowy zgłosiło się jeszcze kilku bliskich zmarłemu czarodziejów. Skryta w ramionach krewnych pani Goyle zobowiązana była pozwolić im na te słowa, zanim trumna zostanie złożona do grobu. Pilnowałam sprawnego przebiegu, pozostawiając jednak przestrzeń dla trudnych emocji. Naszą misją było pogodzenie kolejnych czynności przy jednoczesnym okazaniu zrozumienia dla nieodwracalnej straty. Cicha melodia towarzyszyła w tle, kiedy brat Harolda, potężny mężczyzna, zdecydował się podzielić kilkoma słowami. Po nich, ku zaskoczeniu, postanowił zaśpiewać jedną z ulubionych żeglarskich pieśni. Pozwoliłam sobie na przyjrzenie się reakcji zebranych, nie musząc jednak poświęcać spojrzenia tej jednej kobiecie. Wiedziałam, że grymas rozbił maskę żałobnicy. Być może nigdy nie kochała męża, być może był to tylko swoisty kontrakt między dwoma poważanymi rodzinami. Jedno jednak nie ulegało żadnej wątpliwości: biedna wdowa uwielbiała być w centrum uwagi i nawet z pogrzebu własnego męża gotowa była uczynić spektakl.
1264 słowa, zt
Czarne sylwetki zgromadzone tłumnie między starymi anielskimi posągami obleczone były w czerń ciągnącą się aż do ziemi. W piekielnym upale widziałam, jak dusi się powietrze nienormalnie stłoczone między żałobnikami. Jeszcze chwila, jeszcze trzy wejrzenia słońca, by kamienne pomniki stopiły się tuż pod stopami przybyłych krewnych i przyjaciół zmarłego pana Goyle’a. Wciągnęłam głębiej powietrze, obserwując scenerię. Niekorzystna pogoda zakłócić mogła spokój zaplanowanego pochodu, lecz przy tym zaowocuje najpewniej skróceniem czynności do możliwego minimum, albowiem jakkolwiek uwielbiali zmarłego, tak przedłużające się minuty w tym skwarze skończyć się mogły ponownym zawitaniem kostuchy – tym razem z pewnością nie po samego marynarza. Na szczęście zebrani wydawali się dość rozsądni. Większość głów przysłaniały parasole i zdobne kapelusze. W dyskretnym miejscu ustawili się zaś moi pracownicy gotowi służyć chłodnym napojem, gdyby ktoś poczuł suchość w ustach. Emocja towarzysząca uroczystości zdawała się zwiększać ryzyko zasłabnięcia.
Byliśmy jednak gotowi i na te trudności. Ostatnią drogę zaplanowałam z dbałością o najmniejszy szczegół. Odbyłyśmy z wdową kilka długich, wręcz nużących spotkań, kiedy to dane mi było poznać całą historię małżeńską w najbardziej intymnych szczegółach, lecz niestety same pragnienia klientki w zakresie pogrzebowej ceremonii obdzierać musiałam sprytnie z tajemnicy. Słuchałam więc, co rusz tylko podsuwając broszury i ilustracje, notując postępy i dopiero gdy wydawało się, że wszystko jest już ustalone, dane mi było dowiedzieć się, iż pani Goyle ma jednak zupełnie inną koncepcję. Na szczęście doszłyśmy do porozumienia i całość mogła zostać zorganizowana tak, by zaspokoić wszystkie zachcianki kobiety. Tak też zgodnie z życzeniem wdowy pogrzeb odbył się daleko od mórz, a trumna nigdy nie miała spocząć na mulastym dnie oceanu. Obawiałam się, że część zaproszonych gości wobec takich grymasów, które pozostawały w sprzeczności z tradycjami żeglarskiej rodziny, nie zjawi się na pochodzie, ale najwyraźniej postanowili nie dać starej kobiecie tej satysfakcji i zjawili się, rzekłabym, nawet tłumniej, niż zakładała najbliższa rodzina zmarłego. Łatwo było pośród zgromadzonych odróżnić Goyle’ów od pozostałych, nosili się charakterystycznie, nie szczędzili materiałów i krojów, które choć maźnięte żałobna czernią, zdawały się nadzwyczaj nawiązywać do wszelkich morskich motywów. Podobało mi się to. Przynajmniej oni starali się odprowadzić krewnego do grobu, przypominając światu kim był i skąd pochodził. Niemniej przechadzając się między grupkami żeglarzy, zdołałam usłyszeć kilka zgryźliwych komentarzy. Dla niego zeszli na ląd, wycierali swoje własne suchy łzy tęsknoty – nikt nie wdzięczył się do wielce smutnej wdowy, nikt nie oferował jej usłużnego ramienia. Harold był ich bratem i druhem. Zaś jego żona, choć miała stanąć na czele pochodu, podążała tak naprawdę sama. Drogą własną, daleko od pozostałych.
Upewniłam się, że wszystkie ważne osoby przybyły na miejsce czuwania. Nieopodal cmentarza w specjalnym budynku ustawiono trumnę na drewnianym mocowaniu. Wokół niej układano kwiaty i podarki, zapach kadzideł mieszał się z zapachem potu. Na poustawianych wokoło ławach zasiadali krewni i przyjaciele. Ubrana w strój mistrza pogrzebowej ceremonii obserwowałam dyskretnie chwilę zadumy, kontrolując przy tym, czy wszyscy pracownicy są na właściwych miejscach i pozostają w gotowości. Pochlipującą wdowę wspierała jak zwykle milcząca córka. Byłam niemal pewna, że przez całą nasza współpracę nie dane mi było poznać brzmienia jej głosu. Nie sądziłam, by źródłem jej milczenia była głęboka żałoba. Coś musiało być na rzeczy. Nie zamierzałam jednak wnikać w rodzinne dramaty – zwłaszcza że w tej rodzinie zapewne zatonęłabym we frustracjach i skandalach. Poruszający się między gośćmi pracownicy zakładu pogrzebowego otrzymali wytyczne, by w razie pojawienia się niechcianych przez wdowę gości, reagować natychmiast i prosić o oddalenie się od grupy.
Gdy nastała właściwa pora, wyniesiono mogiłę na czoło pochodu i tak żałobny kondukt wyruszył cmentarną ścieżką, by przebyć wyznaczoną trasę i zatrzymać się przy wykopanym w ziemi dole. Tam wreszcie spocząć miał w świętym spokoju nieszczęsny Harold. Tuż za niesioną przez sześciu mężczyzn trumną człapała nieszczęsna żona i jej dzieci. Życzeniem jej było, by z obu stron otaczał je lament wynajętych płaczek, których żałość dotrzeć miała do uszu wszystkich przybyłych gości. Manifestowany ból po stracie ukochanego nie powinien u nikogo budzić wątpliwości. Tuż za najbliższą rodziną powoli dreptała grupa muzyków, którzy na magicznych instrumentach wygrywali płaczliwą melodię – tak jednak, by nie zagłuszyć całościowo ani rozpaczliwych okrzyków, ani też powolnego szurania butów. W okropnym upale ludzie z twarzy zbierali nie łzy, lecz wypocone krople. Posuwający się prosto w słońce marsz, z pewnością utrudniał żałobnikom przejście. Przy uszykowanym dole czekało zbawienne zadaszenie, lecz ze względu na obecność innych grobów wokół nie można było rozszerzyć go tak, by komfortowo pomieścił wszystkich, którzy tego dnia postanowili pożegnać się z Goyle’em. Niemniej zazwyczaj muzycy ulokowani byli w innym położeniu. Nietaktowne było rozdzielanie rodziny, ale wola klientki pozostawała święta , nie dała się namówić na żadne ustępstwa w tym zakresie. Pragnęła oddzielić lubianych i nielubianych członków rodziny – szczególnie Goyle’ów i załogę ze statku. Tych drugich bez trudu można było odróżnić od pozostałych – niektórzy biedniejsi nie zadbali nawet o dobór odpowiedniego stroju, zaburzając widok czarnej wstęgi poruszających się wzdłuż alei postaci. Nie zamierzałam jednak zawracać sobie tym głowy. Towarzyszyłam żałobnikom, trzymając pieczę nad przebiegiem wszystkich etapów uroczystości. Smutne litanie pieściły uszy, czyjeś łzy poruszały twardymi sercami. Wszyscy opłakiwać mieli Harolda.
Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce, ludzie zaczęli szukać zbawiennego cienia pod pojedynczymi drzewami. Łapali wdechy, pocierali czoła, a niektórzy nawet nerwowo zerkali na zegarek – co wydawało mi się haniebnym wręcz gestem, ale moją rolą nie było strofowanie dorosłych ludzi. Nie mogłam pozwolić sobie na skandal. Zamiast tego ustawiłam się przed przodem trumny i rozpoczęłam przemowę ku czci zamkniętego pod dębowym wiekiem marynarza. Litania do zmarłego obfitowała w podsunięte przez rodzinę historie, te dobre wspomnienia, pozytywne cechy zmarłego oraz wszelkie wzmianki, o które poproszono, a które nie wydały mi się być niezgodne ze sztuką prowadzenia podobnej ceremonii. Czyniłam w trakcie przemowy stosowne pauzy, dając czas na oddech i poradzenie sobie ze wzmianką, która skutecznie docierała do zasmuconych serc. Kiedy skończyłam, moje miejsce zajęła wdowa. Okryta półprzezroczystym czarnym woalem z drżącymi dłońmi podzieliła się osobistą opowiastką. Słuchałam łamiącego się głosu, goryczy połączonej z dziwacznym obsesyjnym uczuciem i wreszcie złości, bo zakończyła, wyzywając Harolda od okrutników. Garść ziemi pokropiła mogiłę, choć nie była to pora na tenże gest, o czym zdążyłam wspomnień, prezentując klientce, jak winna wyglądać cała uroczystość. Niemniej zachowałam spokój, nie pozwalając, by choćby drgnęła moja skryta w czarnej rękawiczce dłoń. To ona ze wszystkich tutaj zebranych utraciła najwięcej. To jej żal wysuwał się na pierwszy plan. To niejako dawało jej prawo do nieznacznego odstąpienia od planu. Zaś ja dałam dyskretny znak córkom, by zabrały matkę. Do wygłoszenia mowy zgłosiło się jeszcze kilku bliskich zmarłemu czarodziejów. Skryta w ramionach krewnych pani Goyle zobowiązana była pozwolić im na te słowa, zanim trumna zostanie złożona do grobu. Pilnowałam sprawnego przebiegu, pozostawiając jednak przestrzeń dla trudnych emocji. Naszą misją było pogodzenie kolejnych czynności przy jednoczesnym okazaniu zrozumienia dla nieodwracalnej straty. Cicha melodia towarzyszyła w tle, kiedy brat Harolda, potężny mężczyzna, zdecydował się podzielić kilkoma słowami. Po nich, ku zaskoczeniu, postanowił zaśpiewać jedną z ulubionych żeglarskich pieśni. Pozwoliłam sobie na przyjrzenie się reakcji zebranych, nie musząc jednak poświęcać spojrzenia tej jednej kobiecie. Wiedziałam, że grymas rozbił maskę żałobnicy. Być może nigdy nie kochała męża, być może był to tylko swoisty kontrakt między dwoma poważanymi rodzinami. Jedno jednak nie ulegało żadnej wątpliwości: biedna wdowa uwielbiała być w centrum uwagi i nawet z pogrzebu własnego męża gotowa była uczynić spektakl.
1264 słowa, zt
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 24 z 24 • 1 ... 13 ... 22, 23, 24
Cmentarz
Szybka odpowiedź