Pracownia
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Pracownia
Zajmująca ponad połowę mieszkania, pracownia jest sercem tego miejsca. Wszystkie ściany pokryte są półkami, na których piętrzą się księgi, słoiki na ingrediencje i gotowe eliksiry. Jedno jedyne okno jest zawsze szczelnie zasłonięte, a na karniszu w lekkim przeciągu suszą się pęki ziół. Centralną część pomieszczenia zajmuje stół z miejscem na kociołek. Próg tego pomieszczenia przekracza wyłącznie Rita i jej nieliczni przyjaciele.
3 sierpnia
Pewnie powinna od razu zauważyć coś niepokojącego. Powinna zwrócić uwagę na niedomknięte drzwi od kamienicy. Na dziwny zapach w powietrzu, który podrażnił jej nos już na parterze, gdy dopiero zaczynała się wspinać po stromych schodach na swoje piętro. Obiecywała sobie przecież, że zachowa czujność. Przecież wiedziała, że to tylko kwestia czasu. Może zwiodła ją wyjątkowo słoneczna pogoda, która nawet Nokturnowi nadawała niemal przyjazny wygląd? Może to zapach bzów z Weymouth osiadł na jej skórze i włosach i wciąż mącił jej w myślach? A może zbyt bardzo spieszyła się z powrotem na Festiwal Lata? Pierwszy festiwal Lisy; miały tam być razem z Cassandrą żeby wróżyć sobie z woskowych kształtów. Rita bardzo chciała do nich dołączyć - porwać Lisę na jarmark i zignorować karcące spojrzenia jej matki, gdy będą wybierać najsłodsze łakocie i najmniej użyteczne błyskotki, które tak cieszyły oczy wszystkich małych dziewczynek - niezależnie od tego czy wychowano je na salonach, czy na Nokturnie. Chciała przecież zasłużyć na miano dobrej ciotki, która rozpieszcza swoją ulubioną siostrzenicę do granic rozsądku.
Zamarła z ręką na klamce, gdy jednocześnie zauważyła kilka rzeczy, które skutecznie wypłoszyły z jej głowy rozmyślania o jarmarku. Po pierwsze: przykry zapach, który nasilał się w miarę jej podróży po skrzypiących schodach, ewidentnie dochodziła zza drzwi jej mieszkania. Rozpoznała formalinę, czyrakobulwę i korniczaka. Porozbijane słoje. - orzekła w myślach bez wahania. Po drugie: na wysokości jej twarzy znajdowała się karta. Dama pik, kolejna z wielu. Dziś wyjątkowo w całości, jedynie elegancko pociągnięta czerwonym tuszem w strategicznych miejscach. Rita ostrożnie ujęła ją w palce i westchnęła bezgłośnie, wiedząc już czego (a raczej kogo?) może się spodziewać w środku. Jej pogodny nastrój ustąpił miejsca dziwnej mieszance emocji, której ona sama nie umiała chyba do końca nazwać. Dominował w niej jednak strach. Gorzkawe nuty żalu i wstydu dopełniały kompozycji, sprawiając, że wszystkie jej mięśnie napięły się boleśnie, a serce przyspieszyło. Nie było na co czekać. Zza drzwi dochodziły do niej dźwięki świadczące o tym, że nieproszony gość wciąż nie wyszedł. Ująwszy różdżkę w palce, cicho uchyliła drzwi wejściowe i wślizgnęła się do mieszkania. Był w pracowni, a jakże. W miejscu najbliższym jej sercu, małym sanktuarium. Czy dostrzegł iskrę bólu w jej oczach na widok dokonanych zniszczeń, czy może był zbyt zajęty osuszaniem butelki rumu z jej barku?
- Spodziewałam się, że w końcu wpadniesz. - przywitała go beznamiętnym tonem, zatrzymując się w progu. Jej blada twarz nie wyrażała niczego poza uprzejmym zainteresowaniem, ale przecież była doskonałą aktorką. Umiała ukryć swoje emocje pod pozorem opanowania, choć w środku niemal się trzęsła. Z żalu, z wściekłości, z lęku. - Powiedziałabym żebyś się rozgościł, ale widzę, że już to zrobiłeś. - dodała kwaśno, po czym machnęła różdżką, by otworzyć na oścież okno. Zapach wiszący w powietrzu był niemal nie do zniesienia. Kiedy do pomieszczenia wpadło słoneczne światło, mogła uważniej mu się przyjrzeć. To paradoksalnie zabolało ją jeszcze bardziej. Nie chodziło nawet o to jak bardzo zmarniał przez te dwa lata, choć wydawał jej się cieniem dawnego siebie. Chodziło o to jak na nią spojrzał. To było tak jakby uderzył ją w twarz. W jednej chwili zachciało jej się jednocześnie płakać i krzyczeć. Nigdy nie patrzył na nią w ten sposób! Jak na wroga. Jak na kogoś kogo chciało się zmieść z powierzchni ziemi. Wiedziała, że tak będzie, ale i tak zabolało.
- Podejrzewam, że nie wpadłeś powiedzieć mi jak bardzo się stęskniłeś. - głos zadrżał jej niepokojąco, wręcz płaczliwie. Jednocześnie usta wykrzywił gorzki uśmiech. Mocniej zacisnęła palce na różdżce, gotując się dosłownie na wszystko.
Pewnie powinna od razu zauważyć coś niepokojącego. Powinna zwrócić uwagę na niedomknięte drzwi od kamienicy. Na dziwny zapach w powietrzu, który podrażnił jej nos już na parterze, gdy dopiero zaczynała się wspinać po stromych schodach na swoje piętro. Obiecywała sobie przecież, że zachowa czujność. Przecież wiedziała, że to tylko kwestia czasu. Może zwiodła ją wyjątkowo słoneczna pogoda, która nawet Nokturnowi nadawała niemal przyjazny wygląd? Może to zapach bzów z Weymouth osiadł na jej skórze i włosach i wciąż mącił jej w myślach? A może zbyt bardzo spieszyła się z powrotem na Festiwal Lata? Pierwszy festiwal Lisy; miały tam być razem z Cassandrą żeby wróżyć sobie z woskowych kształtów. Rita bardzo chciała do nich dołączyć - porwać Lisę na jarmark i zignorować karcące spojrzenia jej matki, gdy będą wybierać najsłodsze łakocie i najmniej użyteczne błyskotki, które tak cieszyły oczy wszystkich małych dziewczynek - niezależnie od tego czy wychowano je na salonach, czy na Nokturnie. Chciała przecież zasłużyć na miano dobrej ciotki, która rozpieszcza swoją ulubioną siostrzenicę do granic rozsądku.
Zamarła z ręką na klamce, gdy jednocześnie zauważyła kilka rzeczy, które skutecznie wypłoszyły z jej głowy rozmyślania o jarmarku. Po pierwsze: przykry zapach, który nasilał się w miarę jej podróży po skrzypiących schodach, ewidentnie dochodziła zza drzwi jej mieszkania. Rozpoznała formalinę, czyrakobulwę i korniczaka. Porozbijane słoje. - orzekła w myślach bez wahania. Po drugie: na wysokości jej twarzy znajdowała się karta. Dama pik, kolejna z wielu. Dziś wyjątkowo w całości, jedynie elegancko pociągnięta czerwonym tuszem w strategicznych miejscach. Rita ostrożnie ujęła ją w palce i westchnęła bezgłośnie, wiedząc już czego (a raczej kogo?) może się spodziewać w środku. Jej pogodny nastrój ustąpił miejsca dziwnej mieszance emocji, której ona sama nie umiała chyba do końca nazwać. Dominował w niej jednak strach. Gorzkawe nuty żalu i wstydu dopełniały kompozycji, sprawiając, że wszystkie jej mięśnie napięły się boleśnie, a serce przyspieszyło. Nie było na co czekać. Zza drzwi dochodziły do niej dźwięki świadczące o tym, że nieproszony gość wciąż nie wyszedł. Ująwszy różdżkę w palce, cicho uchyliła drzwi wejściowe i wślizgnęła się do mieszkania. Był w pracowni, a jakże. W miejscu najbliższym jej sercu, małym sanktuarium. Czy dostrzegł iskrę bólu w jej oczach na widok dokonanych zniszczeń, czy może był zbyt zajęty osuszaniem butelki rumu z jej barku?
- Spodziewałam się, że w końcu wpadniesz. - przywitała go beznamiętnym tonem, zatrzymując się w progu. Jej blada twarz nie wyrażała niczego poza uprzejmym zainteresowaniem, ale przecież była doskonałą aktorką. Umiała ukryć swoje emocje pod pozorem opanowania, choć w środku niemal się trzęsła. Z żalu, z wściekłości, z lęku. - Powiedziałabym żebyś się rozgościł, ale widzę, że już to zrobiłeś. - dodała kwaśno, po czym machnęła różdżką, by otworzyć na oścież okno. Zapach wiszący w powietrzu był niemal nie do zniesienia. Kiedy do pomieszczenia wpadło słoneczne światło, mogła uważniej mu się przyjrzeć. To paradoksalnie zabolało ją jeszcze bardziej. Nie chodziło nawet o to jak bardzo zmarniał przez te dwa lata, choć wydawał jej się cieniem dawnego siebie. Chodziło o to jak na nią spojrzał. To było tak jakby uderzył ją w twarz. W jednej chwili zachciało jej się jednocześnie płakać i krzyczeć. Nigdy nie patrzył na nią w ten sposób! Jak na wroga. Jak na kogoś kogo chciało się zmieść z powierzchni ziemi. Wiedziała, że tak będzie, ale i tak zabolało.
- Podejrzewam, że nie wpadłeś powiedzieć mi jak bardzo się stęskniłeś. - głos zadrżał jej niepokojąco, wręcz płaczliwie. Jednocześnie usta wykrzywił gorzki uśmiech. Mocniej zacisnęła palce na różdżce, gotując się dosłownie na wszystko.
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stąpał powoli po ruinie, którą kiedyś tworzyły połyskujące w blasku świecy fantazyjne fiolki – widok piękny, niemal hipnotyzujący. Deszcz iskier – prawie jak deszcz meteorytów. Zjawisko jakże niespotykane. A jednak dziś był świadkiem czegoś równie niezwykłego. Destrukcji, natychmiastowej i gwałtownej, nie powolnej i wyniszczającej. Mógłby podłożyć ogień pod jej mieszkanie i z lekkim, obłąkanym uśmiechem przyglądać się, jak ogniste jęzory trawią skromny dorobek życia jak pustka, echo jego własnych chrapliwych słów i zakreślona na murzę krwią mozaika. Najokrutniejszy z całej tej finezyjnej wiązanki był jednak kapryśny czas.
Dłużący się w nieskończoność.
Czemu przyjemność musi być tak ulotna?
Czemu zaćmienie – coś pięknego i owszem – trwa tak krótko?
A deszcz meteorytów umyka uwadze, lecz wraca, znów by zniknąć.
Ale kogo to, kurwa, obchodzi?
Po tych wielu godzinach, bo rzadko zwał to latami, zwykł pracować jak maszyna – wyznaczał cel i jakby zaprogramowany, dążył do jego wykonania. Kiedyś systematyczność była mu obca, a definicja słowa sumienność nieznana. Z czasem jednak nauczył się wypełniać podstawowe zadania, liczyć dni i kreślić ich symbole na murze. Wstawał z listą, choć skromną i ubogą jak jego złodziejska dusza, na minione już dziś, listą powinności i wiszącym nad nim stanowczym i z czasem lekko histerycznym muszę.
Co zaplanował na dziś?
Choć odpowiedniejsze powinno być pytanie – czy potrafił myśleć o czymś innym?
Jak długo miało trwać to jeszcze trochę?, jak długo miałby dusić się w niewiedzy, irracjonalnym towarzyszącym jego duszy od momentu powrotu strachu. Odnosił wrażenie, że każdy dzień zwłoki oddala go do momentu rozwiązania. Od momentu, w którym postawi krok do przodu, bo nadal chybotał niebezpiecznie nad przepaścią, nad niewiadomą, w którą bał się zajrzeć, odwrócić i spojrzeć za siebie, jak gdyby kraty nadal przyprawiały go o niekontrolowane ataki furii.
Chciał przetrwać to na trzeźwo. Spoglądać świadomymi ognikami w jej oczy, gdy będzie wyciskał z jej płuc ostatnie tchnienie. Nic nie mogło zakłócić tej chwili. Mimo to chwycił po butelkę – ze strachu właśnie?, z tego lęku przed nią?
Przed prawdą, z którą oswajał się przez te długie dni, którą powtarzał w pustą przestrzeń, a ta śmiechem odbijała się po rozoranych ścianach celi – umysłu?
Oczywiście pierwsze pojawiło się rozczarowanie, wyraźne pomimo alkoholowego zamroczenia i gorzkie zasmucenie tym wyniosłym, oschłym powitaniem, jakim go poczęstowała. I jego nie cisnące się na usta, głuche przestań, które chciałby wykrzyknąć w jej twarz ze zdwojoną siłą, najsilniej drżały mu jednak dłonie, a jedną z nich zaciskał nerwowo na butelce whisky.
-Słuchamsłucham? - spytał niby to zatroskany, cicho, niemal szeptem, z uśmiechem wkradającym się na usta, jednocześnie uczynił również ten znajomy gest, jak gdyby prosił ją o powtórzenie, jak gdyby nie dosłyszał – Co ty tam mruczysz pod nosem? - dodał swobodnie.
Zaraz naturalnie rozpoczną rozmawiać o pogodzie, a on nie rozbije butelki pełnej tych szczyn na jej zdradliwym łbie.
-Och – wydał z siebie teatralne westchnienie olśnienia – Nie, nie stęskniłem się, ale opowiadaj co słychać u Ciebie– dodał beztrosko z szaleńczym uśmiechem kreślącym jego twarz.
Powiedz co u Ciebie słychać, abym wiedział, jak wiele będę mógł Ci odebrać.
Dłużący się w nieskończoność.
Czemu przyjemność musi być tak ulotna?
Czemu zaćmienie – coś pięknego i owszem – trwa tak krótko?
A deszcz meteorytów umyka uwadze, lecz wraca, znów by zniknąć.
Ale kogo to, kurwa, obchodzi?
Po tych wielu godzinach, bo rzadko zwał to latami, zwykł pracować jak maszyna – wyznaczał cel i jakby zaprogramowany, dążył do jego wykonania. Kiedyś systematyczność była mu obca, a definicja słowa sumienność nieznana. Z czasem jednak nauczył się wypełniać podstawowe zadania, liczyć dni i kreślić ich symbole na murze. Wstawał z listą, choć skromną i ubogą jak jego złodziejska dusza, na minione już dziś, listą powinności i wiszącym nad nim stanowczym i z czasem lekko histerycznym muszę.
Co zaplanował na dziś?
Choć odpowiedniejsze powinno być pytanie – czy potrafił myśleć o czymś innym?
Jak długo miało trwać to jeszcze trochę?, jak długo miałby dusić się w niewiedzy, irracjonalnym towarzyszącym jego duszy od momentu powrotu strachu. Odnosił wrażenie, że każdy dzień zwłoki oddala go do momentu rozwiązania. Od momentu, w którym postawi krok do przodu, bo nadal chybotał niebezpiecznie nad przepaścią, nad niewiadomą, w którą bał się zajrzeć, odwrócić i spojrzeć za siebie, jak gdyby kraty nadal przyprawiały go o niekontrolowane ataki furii.
Chciał przetrwać to na trzeźwo. Spoglądać świadomymi ognikami w jej oczy, gdy będzie wyciskał z jej płuc ostatnie tchnienie. Nic nie mogło zakłócić tej chwili. Mimo to chwycił po butelkę – ze strachu właśnie?, z tego lęku przed nią?
Przed prawdą, z którą oswajał się przez te długie dni, którą powtarzał w pustą przestrzeń, a ta śmiechem odbijała się po rozoranych ścianach celi – umysłu?
Oczywiście pierwsze pojawiło się rozczarowanie, wyraźne pomimo alkoholowego zamroczenia i gorzkie zasmucenie tym wyniosłym, oschłym powitaniem, jakim go poczęstowała. I jego nie cisnące się na usta, głuche przestań, które chciałby wykrzyknąć w jej twarz ze zdwojoną siłą, najsilniej drżały mu jednak dłonie, a jedną z nich zaciskał nerwowo na butelce whisky.
-Słuchamsłucham? - spytał niby to zatroskany, cicho, niemal szeptem, z uśmiechem wkradającym się na usta, jednocześnie uczynił również ten znajomy gest, jak gdyby prosił ją o powtórzenie, jak gdyby nie dosłyszał – Co ty tam mruczysz pod nosem? - dodał swobodnie.
Zaraz naturalnie rozpoczną rozmawiać o pogodzie, a on nie rozbije butelki pełnej tych szczyn na jej zdradliwym łbie.
-Och – wydał z siebie teatralne westchnienie olśnienia – Nie, nie stęskniłem się, ale opowiadaj co słychać u Ciebie– dodał beztrosko z szaleńczym uśmiechem kreślącym jego twarz.
Powiedz co u Ciebie słychać, abym wiedział, jak wiele będę mógł Ci odebrać.
Gość
Gość
W blasku chylącego się ku zachodowi słońca, które wpada prze otwarte okno, jej podłoga lśni jakby inkrustowana kryształami. Szklane odłamki po słojach, fiolkach i zlewkach nie zdadzą się jej już na nic. Mimowolnie przelicza w myślach straty na złociste galeony, bardziej niż sprzętem martwiąc się drogocennymi składnikami, których zdobycie niejednokrotnie kosztowało ją wiele wysiłku. Poświęca ułamek sekundy, by przesunąć wzrokiem po ścianach pracowni, w których ukryte są liczne skrytki. Tam są najcenniejsze pamiątki, gotowe eliksiry i nielegalne używki. Do nich się nie dostał, być może nawet o nich nie pomyślał. Rita oczami wyobraźni widzi go w napadzie szału, gdy miota się po jej bezcennej pracowni obracając wszystko w perzynę. To nie było zaplanowane - to był akt czystej destrukcji. Oczywiście wymierzony tak, by zabolało ją jak najbardziej, ale wnioskowała, że był to impuls. Najwyraźniej znudziło mu się czekanie, musiał wyżyć się tu i teraz. Zawsze był w gorącej wodzie kąpany, zawsze zdarzały się te chwile, gdy w jego oczach pojawiało się szaleństwo. Ile razy musiała go ratować przed zgubnymi skutkami tej porywczości? Trudno zliczyć. Nigdy się nie wahała, była przecież gotowa poświęcić tak wiele dla swego ulubionego chłopca!
Bladość jej skóry jest niemal nienaturalna, rysy wykrzywia coś co niepokojąco przypomina... zmęczenie? Maski opadają powoli, gdy słyszy jego głos, gdy widzi dzikość w jego oczach. Chciałaby dać się ponieść swojej własnej wściekłości - jej iskry tlą się gdzieś na granicy świadomości - jest przecież tak okropnie zraniona jego brakiem wiary, tym że oskarżył ją o coś na co nie miała wpływu. Czuje się zdradzona, skrzywdzona! Ale ten ogień nie może zapłonąć, jej wnętrze objęła we władanie moc znacznie potężniejsza - wyrzuty sumienia. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale wciąż była do nich zdolna. I przez ostatnie dwa lata winiła siebie za to, że nie była dość sprytna, że dała się oszukać i podejść. Jaka z niej królowa, skoro pozwoliła, by przeciwnik odebrał jej bezcennego jokera? Dzika karta. Najbardziej nieprzewidywalna, mogąca dać zwycięstwo lub pogrążająca wszystkie nadzieje na wygraną. Rita opiera się lewą ręką o framugę drzwi, w prawej wciąż ściskając kurczowo leszczynową różdżkę. Nie ma odwagi, by ruszyć się z progu w głąb pomieszczenia. Nie chce podchodzić bliżej, nie chce go prowokować. Jeden fałszywy krok może skończyć się katastrofą, a przecież tego chciała uniknąć. Już dość krzywd mu uczyniła. I ona sama też dość wycierpiała. Jednak czy jest szansa, by wyjść z tego impasu bez przelewu krwi? Chciałaby w to wierzyć, wszak nic prócz wiary już jej nie pozostało.
- Vasilly... - wypowiada jego imię miękko, niemal pieszczotliwie. Wpatruje się w niego intensywnie czarnymi oczyma, które lśnią gorączkowo w coraz czerwieńszych promieniach słońca. Ostrożnie waży słowa, widać jak zastanawia się nad ich doborem. Chce szybko przejąć kontrolę nad sytuacją i przemówić mu do rozsądku. Sięga lewą ręką do kieszeni i wyciąga kartę, którą znalazła w drzwiach. Obraca ją w palcach z wprawą iluzjonistki, chce skupić jego uwagę, przebić się przez to szaleństwo. Czy to w ogóle możliwe? Czy po dwóch latach samotności zostało w nim cokolwiek poza szaleństwem? Serce ściska jej się boleśnie na myśl o stracie tego kundla, najwierniejszego towarzysza od lat dziecięcych.
- Odszukałam go, wiesz? - odzywa się wreszcie i na jej usta wkrada się niepokojący uśmiech, gdy wspomina miniony czas, te kilka gorączkowych dni zaraz po jego procesie. - Ukrył się w kanałach jak szczur, ale byłam tak strasznie wściekła, że cały Londyn to było za mało. Więc dopadłam go i wlałam mu do gardła najmilszą ze swoich trucizn. - karta znika w jej rękawie w ułamku sekundy, a ona zaciska palce w pięść. Wykrzywia usta w wyrazie irytacji, bo sama myśl o donosicielu doprowadza ją do furii, choć kapuś od dawna gryzie piach. - Widzisz, Vasyl... Kiedy chcę się kogoś pozbyć mam na to swoje sprawdzone sposoby. I nigdy nie uwzględniają one wysyłania ludzi na dwa lata pod Tower. - nie może się powstrzymać i w jej głosie wyraźnie słychać teraz urazę. - Podejrzewanie mnie o coś takiego jednocześnie mi uwłacza i łamie serce. - kontynuuje. Nawet na moment nie spuszcza z niego wzroku, usiłując odczytywać z jego twarzy myśli, uczucia i zamiary. Kiedyś była w tym doskonała, ale czy on wciąż był Mulciberem, którego pamiętała?
- Mówiąc krótko: nie zrobiłam tego, za co chcesz się teraz mścić. Nie wiem kto zapłacił tej szumowinie, ale gdybym chciała się Ciebie pozbyć to gwarantuję, już byłbyś martwy, ty durniu. - z wyraźną irytacją potrząsa ciemnymi włosami i rzuca mu ponury uśmiech. Strach, żal i nadzieja wirują dziko w jej głowie, gdy niespokojnie wypatruje jego reakcji.
- Przepraszam, że nie mogłam nic na to poradzić. - kończy starając się włożyć w to całą swoją szczerość. Jako notoryczna ściemniara nie ma jej wprawdzie wiele, ale był dni, gdy znał ją tak dobrze...
Czy będzie umiał poprawnie ocenić jej słowa? Zaraz się okaże.
Bladość jej skóry jest niemal nienaturalna, rysy wykrzywia coś co niepokojąco przypomina... zmęczenie? Maski opadają powoli, gdy słyszy jego głos, gdy widzi dzikość w jego oczach. Chciałaby dać się ponieść swojej własnej wściekłości - jej iskry tlą się gdzieś na granicy świadomości - jest przecież tak okropnie zraniona jego brakiem wiary, tym że oskarżył ją o coś na co nie miała wpływu. Czuje się zdradzona, skrzywdzona! Ale ten ogień nie może zapłonąć, jej wnętrze objęła we władanie moc znacznie potężniejsza - wyrzuty sumienia. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale wciąż była do nich zdolna. I przez ostatnie dwa lata winiła siebie za to, że nie była dość sprytna, że dała się oszukać i podejść. Jaka z niej królowa, skoro pozwoliła, by przeciwnik odebrał jej bezcennego jokera? Dzika karta. Najbardziej nieprzewidywalna, mogąca dać zwycięstwo lub pogrążająca wszystkie nadzieje na wygraną. Rita opiera się lewą ręką o framugę drzwi, w prawej wciąż ściskając kurczowo leszczynową różdżkę. Nie ma odwagi, by ruszyć się z progu w głąb pomieszczenia. Nie chce podchodzić bliżej, nie chce go prowokować. Jeden fałszywy krok może skończyć się katastrofą, a przecież tego chciała uniknąć. Już dość krzywd mu uczyniła. I ona sama też dość wycierpiała. Jednak czy jest szansa, by wyjść z tego impasu bez przelewu krwi? Chciałaby w to wierzyć, wszak nic prócz wiary już jej nie pozostało.
- Vasilly... - wypowiada jego imię miękko, niemal pieszczotliwie. Wpatruje się w niego intensywnie czarnymi oczyma, które lśnią gorączkowo w coraz czerwieńszych promieniach słońca. Ostrożnie waży słowa, widać jak zastanawia się nad ich doborem. Chce szybko przejąć kontrolę nad sytuacją i przemówić mu do rozsądku. Sięga lewą ręką do kieszeni i wyciąga kartę, którą znalazła w drzwiach. Obraca ją w palcach z wprawą iluzjonistki, chce skupić jego uwagę, przebić się przez to szaleństwo. Czy to w ogóle możliwe? Czy po dwóch latach samotności zostało w nim cokolwiek poza szaleństwem? Serce ściska jej się boleśnie na myśl o stracie tego kundla, najwierniejszego towarzysza od lat dziecięcych.
- Odszukałam go, wiesz? - odzywa się wreszcie i na jej usta wkrada się niepokojący uśmiech, gdy wspomina miniony czas, te kilka gorączkowych dni zaraz po jego procesie. - Ukrył się w kanałach jak szczur, ale byłam tak strasznie wściekła, że cały Londyn to było za mało. Więc dopadłam go i wlałam mu do gardła najmilszą ze swoich trucizn. - karta znika w jej rękawie w ułamku sekundy, a ona zaciska palce w pięść. Wykrzywia usta w wyrazie irytacji, bo sama myśl o donosicielu doprowadza ją do furii, choć kapuś od dawna gryzie piach. - Widzisz, Vasyl... Kiedy chcę się kogoś pozbyć mam na to swoje sprawdzone sposoby. I nigdy nie uwzględniają one wysyłania ludzi na dwa lata pod Tower. - nie może się powstrzymać i w jej głosie wyraźnie słychać teraz urazę. - Podejrzewanie mnie o coś takiego jednocześnie mi uwłacza i łamie serce. - kontynuuje. Nawet na moment nie spuszcza z niego wzroku, usiłując odczytywać z jego twarzy myśli, uczucia i zamiary. Kiedyś była w tym doskonała, ale czy on wciąż był Mulciberem, którego pamiętała?
- Mówiąc krótko: nie zrobiłam tego, za co chcesz się teraz mścić. Nie wiem kto zapłacił tej szumowinie, ale gdybym chciała się Ciebie pozbyć to gwarantuję, już byłbyś martwy, ty durniu. - z wyraźną irytacją potrząsa ciemnymi włosami i rzuca mu ponury uśmiech. Strach, żal i nadzieja wirują dziko w jej głowie, gdy niespokojnie wypatruje jego reakcji.
- Przepraszam, że nie mogłam nic na to poradzić. - kończy starając się włożyć w to całą swoją szczerość. Jako notoryczna ściemniara nie ma jej wprawdzie wiele, ale był dni, gdy znał ją tak dobrze...
Czy będzie umiał poprawnie ocenić jej słowa? Zaraz się okaże.
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Przestań.
Koniec. Kurtyna w dół. Proszę.
Śmiech na sali.
Cóż to za komedia?
Jedyna w swoim rodzaju na pewno. I jego ściśnięty głos, drwiący? Brzmiał jakby szyderczo, ale czy to nie niebezpieczne drżenie emocji gotujących się w jego wnętrzu?, rozsadzających od środka sprzeczności? Wspomnienia, których magii nie chciał ulec, nagle wyraźne i prawdziwe, niemal namacalne uczucie swojskości, dzieciństwo takie bliskie sercu, obietnice i słowa, czyny – zaufanie, na które było go kiedyś stać, za które oddałby gołe i naiwne serce. Naprzeciw temu dwa lata podszeptów, dwa lata niemego krzyku i nienawiści – nieuzasadnionej, czyżby tak mogło być? - wycelowanej w sprawcę całej tej farsy. Cierpiał. Potrzebował ukojenia, złudnej ofiary, w którą wysłałby macki swojej wściekłości, którą obarczyłby ciężarem własnego nieszczęścia. To nie mógł być przypadek. Dwa lata spędzone w samotności nie mogły wyniknąć z czyjejś głupoty, nie potrafiłby żyć ze świadomością, że te długie dni wegetował w cierpieniu, aby potem nie znaleźć dla niego ujścia. Ujścia dla zemsty, a przygotowywał ją długo, planował namiętnie.
Jedyną odpowiedzą na jego istnienie była ona. Ta świadomość, że kiedyś spojrzy jej w oczy, wypowie kilka tych magicznych słów, a potem z tętnicą bijącą pod jego wychudzonymi dłońmi odbierze jej ostatni oddech. Tylko ta wizja, w więzieniu słodka i czysto naiwna jak dziecięce marzenia o świetlanej przyszłości, powstrzymywała go przed wyproszeniem od łaskawego policjanta śmiertelnej dawki.
Był bliski śmiechu, naprawdę, chciał się śmiać. To brzmiało absurdalnie. Nie potrafił wierzyć słowom kogoś, kto mówił równie prawdziwie dwa lata temu, aby ostatecznie skazać go na dwuletnie potępienie. Chciał, aby poczuła komedię na własnej skórze, chciał upaść przed nią na kolana – wprawdzie pokaleczyłby je boleśnie szkłem rozbitym na posadzce, ale ból był teraz jednym z bodźców, które odpędziłyby od niego to szaleńcze rozdwojenie i niezdecydowanie – i przeprosić za złamanie kruchego dziewiczego serduszka tejże skromnej, świętej pannicy.
Dlaczego? nie cisnęło mu się na usta, choć odbijało się od ścian jego zaślepionego umysłu. Powtarzał sobie, że dowie się właśnie dlaczego?, ale w aktualnej sytuacji brzmiałoby to co najmniej żałośnie. W ciemności, z dala od ludzi, pod ziemią i wśród szczurów każde ze słów brzmi dumnie, nawet szloch i szaleńczy obłąkany śmiech emanują czystą godnością.
-Przestań – powtórzył spokojniej, ciszej, z gardłem ściśniętym emocjami. Ucieczka okazała się najlepszym z możliwych alternatyw – recepta na każdy z problemów, lecz tym razem nie miał do czynienia z bandą zapalonych rycerzy próbujących odebrać mu najdroższą wolność i przemówić do rozsądku wyrokami sądowymi, lecz z cieniem przeszłości, koszmarem dzieciństwa, na którego wspomnienie nie powinien czuć abstrakcyjnego ciepła, z kobietą.
Z istotą z kruchych porcelanowych kości, z krwią krążącą w jej ciele, kupą mięśni – fizyczną jednostką zdominowaną przez prymitywne odruchy, a jednym z nim, wpisanym w ludzką podświadomość, była obrona. Znał ją doskonale, znał ją niemal na wylot. Tak sądził. I gubił się w swych osądach. Chciał wierzyć, chciał oddać się tym kłamstewkom, ale z czasem na własnej skórze odkrył, że kłamstwa zawsze brzmią tak, aby słodzić, zwodzić, aby nęcić w umysłach i wprawiać cudze myśli oraz i tak roztrzaskane życie w jeszcze większy zamęt. Nie chciał uczestniczyć we własnej egzekucji, nie chciał już bawić się w podchody, nie potrzebował pokrzepiającego fałszu, choć tak byłoby zdecydowanie łatwiej – uwierzyć. Uwierzyć i nadać tym dwóm latom bajeczny bezsens?
-Powiedz jeszcze raz, no dawaj, nie krępuj się – zachęcił ją odpychając się od jednej z półek chwiejnie, lecz nie wykonał żadnego kroku w jej stronę – powtórz to - p r z e p r a s z a m, proszę, może zwróci mi to dwa lata życia – ostatnie słowa znów przesączone histerią zmieszaną ze śmiechem, ledwo trzymając pion, odpowiednio zmizerniały i zamroczony alkoholem, aby móc jej zrobić cokolwiek, co mogłoby ją dostatecznie zranić – twoje słowa nic nie znaczą – dodał ciszej, kiedy spuścił z niej rozjuszony wzrok. Ten spoczął natomiast na dzierżonym w jego dłoni naczyniu. Rozluźnił uścisk przyglądając się połyskującej w świetle lamp cieczy – myślałem, że te szczyny nie znajdą innego zastosowania – rzucił beztrosko, jak gdyby dramatyzm chwili przed zszedł z niego całkowicie, jak gdyby nienawiść ściągnęła łapy z jego gardła. Kontynuował wesoło – ale mógłbym ją rozbić na twojej zakłamanej twarzy – podniósł na nią spokojnym wzrok ciemnych, zapadających się oczu – co o tym myślisz? - spytał całkowicie poważnie.
Koniec. Kurtyna w dół. Proszę.
Śmiech na sali.
Cóż to za komedia?
Jedyna w swoim rodzaju na pewno. I jego ściśnięty głos, drwiący? Brzmiał jakby szyderczo, ale czy to nie niebezpieczne drżenie emocji gotujących się w jego wnętrzu?, rozsadzających od środka sprzeczności? Wspomnienia, których magii nie chciał ulec, nagle wyraźne i prawdziwe, niemal namacalne uczucie swojskości, dzieciństwo takie bliskie sercu, obietnice i słowa, czyny – zaufanie, na które było go kiedyś stać, za które oddałby gołe i naiwne serce. Naprzeciw temu dwa lata podszeptów, dwa lata niemego krzyku i nienawiści – nieuzasadnionej, czyżby tak mogło być? - wycelowanej w sprawcę całej tej farsy. Cierpiał. Potrzebował ukojenia, złudnej ofiary, w którą wysłałby macki swojej wściekłości, którą obarczyłby ciężarem własnego nieszczęścia. To nie mógł być przypadek. Dwa lata spędzone w samotności nie mogły wyniknąć z czyjejś głupoty, nie potrafiłby żyć ze świadomością, że te długie dni wegetował w cierpieniu, aby potem nie znaleźć dla niego ujścia. Ujścia dla zemsty, a przygotowywał ją długo, planował namiętnie.
Jedyną odpowiedzą na jego istnienie była ona. Ta świadomość, że kiedyś spojrzy jej w oczy, wypowie kilka tych magicznych słów, a potem z tętnicą bijącą pod jego wychudzonymi dłońmi odbierze jej ostatni oddech. Tylko ta wizja, w więzieniu słodka i czysto naiwna jak dziecięce marzenia o świetlanej przyszłości, powstrzymywała go przed wyproszeniem od łaskawego policjanta śmiertelnej dawki.
Był bliski śmiechu, naprawdę, chciał się śmiać. To brzmiało absurdalnie. Nie potrafił wierzyć słowom kogoś, kto mówił równie prawdziwie dwa lata temu, aby ostatecznie skazać go na dwuletnie potępienie. Chciał, aby poczuła komedię na własnej skórze, chciał upaść przed nią na kolana – wprawdzie pokaleczyłby je boleśnie szkłem rozbitym na posadzce, ale ból był teraz jednym z bodźców, które odpędziłyby od niego to szaleńcze rozdwojenie i niezdecydowanie – i przeprosić za złamanie kruchego dziewiczego serduszka tejże skromnej, świętej pannicy.
Dlaczego? nie cisnęło mu się na usta, choć odbijało się od ścian jego zaślepionego umysłu. Powtarzał sobie, że dowie się właśnie dlaczego?, ale w aktualnej sytuacji brzmiałoby to co najmniej żałośnie. W ciemności, z dala od ludzi, pod ziemią i wśród szczurów każde ze słów brzmi dumnie, nawet szloch i szaleńczy obłąkany śmiech emanują czystą godnością.
-Przestań – powtórzył spokojniej, ciszej, z gardłem ściśniętym emocjami. Ucieczka okazała się najlepszym z możliwych alternatyw – recepta na każdy z problemów, lecz tym razem nie miał do czynienia z bandą zapalonych rycerzy próbujących odebrać mu najdroższą wolność i przemówić do rozsądku wyrokami sądowymi, lecz z cieniem przeszłości, koszmarem dzieciństwa, na którego wspomnienie nie powinien czuć abstrakcyjnego ciepła, z kobietą.
Z istotą z kruchych porcelanowych kości, z krwią krążącą w jej ciele, kupą mięśni – fizyczną jednostką zdominowaną przez prymitywne odruchy, a jednym z nim, wpisanym w ludzką podświadomość, była obrona. Znał ją doskonale, znał ją niemal na wylot. Tak sądził. I gubił się w swych osądach. Chciał wierzyć, chciał oddać się tym kłamstewkom, ale z czasem na własnej skórze odkrył, że kłamstwa zawsze brzmią tak, aby słodzić, zwodzić, aby nęcić w umysłach i wprawiać cudze myśli oraz i tak roztrzaskane życie w jeszcze większy zamęt. Nie chciał uczestniczyć we własnej egzekucji, nie chciał już bawić się w podchody, nie potrzebował pokrzepiającego fałszu, choć tak byłoby zdecydowanie łatwiej – uwierzyć. Uwierzyć i nadać tym dwóm latom bajeczny bezsens?
-Powiedz jeszcze raz, no dawaj, nie krępuj się – zachęcił ją odpychając się od jednej z półek chwiejnie, lecz nie wykonał żadnego kroku w jej stronę – powtórz to - p r z e p r a s z a m, proszę, może zwróci mi to dwa lata życia – ostatnie słowa znów przesączone histerią zmieszaną ze śmiechem, ledwo trzymając pion, odpowiednio zmizerniały i zamroczony alkoholem, aby móc jej zrobić cokolwiek, co mogłoby ją dostatecznie zranić – twoje słowa nic nie znaczą – dodał ciszej, kiedy spuścił z niej rozjuszony wzrok. Ten spoczął natomiast na dzierżonym w jego dłoni naczyniu. Rozluźnił uścisk przyglądając się połyskującej w świetle lamp cieczy – myślałem, że te szczyny nie znajdą innego zastosowania – rzucił beztrosko, jak gdyby dramatyzm chwili przed zszedł z niego całkowicie, jak gdyby nienawiść ściągnęła łapy z jego gardła. Kontynuował wesoło – ale mógłbym ją rozbić na twojej zakłamanej twarzy – podniósł na nią spokojnym wzrok ciemnych, zapadających się oczu – co o tym myślisz? - spytał całkowicie poważnie.
Gość
Gość
Ponury uśmiech, który jeszcze przed chwilą wykrzywiał pełne wargi zamiera błyskawicznie, gdy panna Sheridan zderza się boleśnie z rzeczywistością. Nie udało się. Nie uwierzył. Jakże naiwna była myśląc, że to może coś dać! Nie umie wciąż stwierdzić ile w nim jest z jej dawnego Vasyla, ale nie ma co do tego wątpliwości. Widzi negację w każdym włókienku jego oszalałego jestestwa. I na tym bynajmniej się nie kończy. Każde kolejne słowo, które wytacza się z jego ust jest jak celnie wymierzony cios i Rita czuje, że traci kontrolę. Nie nad sytuacją, bo tej jak się okazuje nigdy nie była nawet bliska. Jest gorzej - traci kontrolę nad sobą. Mury, którymi tak szczelnie obwarowała się przez ostatnie dwie dekady swojego życia, drżą właśnie w posadach. Bo to przecież Vasilly. Ten który jak przystało na doskonałego złodzieja, zawsze umiał włamać się do niezdobytej twierdzy jej umysłu. Za którym tęskniła jak skończona idiotka, mimo wszystkich jego wad i szaleństw. Który jak nikt inny potrafił jej dokopać. Wiedział przecież co zaboli ją najmocniej.
Zaciska mocno wargi, by powstrzymać je od zdradzieckiego drżenia. Po raz pierwszy od chwili, gdy pojawiła się w progu pracowni odrywa od niego wzrok. Czarne tęczówki, kryją się pod powiekami, gdy mruga intensywnie usiłując odgonić łzy. Szybko okazuje się, że to na nic - dwie pierwsze krople znaczą blade policzki lśniącymi śladami. Kobieta unosi dłoń do góry i przyciska ją do ust, tłumiąc wyrywający się zza nich zawstydzający dźwięk. Ni to jęk, ni to szloch. Czy tego chciałeś? Zobaczyć jak cierpi? Jak traci grunt pod nogami i rozsypuje się u Twoich stóp jak zamek z kart? Upadła królowa. Złamana w pół zaledwie kilkoma słowami i własnym człowieczeństwem, o którym przypominała sobie wyłącznie w towarzystwie tych kilku najbliższych osób. Kiedy ostatnio ktokolwiek widział ją w tym stanie?
- Przepraszam. - powtarza cicho, gdy udaje jej się znów podnieść na niego oczy. Zwykle tak beznamiętne i zimne tęczówki, teraz lśnią od łez i rozgoryczania. Rita znów wspiera się o framugę drzwi, brakuje jej sił. Czasem zapomina jak cholernie męczące może być czucie. Przecież nie bez powodu na co dzień odcina się od emocji, zamyka je w odległych częściach swojego umysłu. Są dla niej zbyt intensywne, niemal trujące. Dziś wszystkie te granice runęły, a jej kręciło się w głowie od nadmiaru bodźców. Przerażała ją intensywność doznań. Niespodziewanie nawet dla siebie samej... zaśmiała się. Szyderczo, gorzko, dziko.
- No dalej, załatwmy to od razu. - syczy z furią, gdy naturalne odruchy przejmują nad nią kontrolę. Wyuczone na Nokturnie zachowania są już instynktowne. Atakują Cię? Broń się! W jedyny słuszny sposób czyli odpowiadając atakiem! Werbalnym, fizycznym, nieważne! Oko za oko, ząb za ząb. Po policzkach wciąż płyną jej łzy, ale w ciało wstąpiły nowe siły. Jest w tym coś histerycznego, coś szalonego. Przecież nie bez powodu tak dobrze się dogadywali - oboje byli zawsze równie mocno pojebani!
- Myślisz, że co? Zatłuczesz mnie w moim własnym salonie i będzie Ci kurwa lżej na duszy? - kpi, postępując do przodu. Szkło skrzypi jej pod podeszwami czarnych trzewików, gdy zbliża się do niego wykrzywiona rozpaczą. - Myślisz, że to wróci Ci te dwa lata życia? Niespodzianka, skarbie! Nic Ci ich nie wróci. Przepadły. Mało straciłeś? Mnie też chcesz pogrzebać? Zaczniesz nowe, szczęśliwe życie beze mnie? - jest już na wyciągnięcie ręki. Czarne szaty, czarne włosy, czarne oczy, czarne serce. Dama Pik. Różdżkę wcisnęła do kieszeni i zamiast na leszczynowym drewnie, palce zacisnęła na jego dłoni. Palce jak zawsze miała chłodne, poznaczone drobnymi bliznami. Boleśnie zapragnęła, by wszystko było dobrze. By ten kretyn się opamiętał. By mogła wypłakać mu się w ramię i obiecać, że teraz już wszystko będzie dobrze. Zamiast tego pociągnęła łyk z butelki, którą wciąż trzymał, a potem podeszła jeszcze o krok bliżej.
- No proszę. Pogrzeb mnie, pogrzeb nas, pogrzeb przeszłość. Skaż mnie za niewinność, przecież popełniłam tyle innych zbrodni, że nikt nie zauważy. - szeptała histerycznie. Drżała ze śmiechu czy z rozpaczliwego szlochu? Jej dłoń kurczowo zaciska się na jego, wciąż trzymającej butelkę.
- Czy to będzie coś znaczyć, Vassily? Czy to coś zmieni?
Zaciska mocno wargi, by powstrzymać je od zdradzieckiego drżenia. Po raz pierwszy od chwili, gdy pojawiła się w progu pracowni odrywa od niego wzrok. Czarne tęczówki, kryją się pod powiekami, gdy mruga intensywnie usiłując odgonić łzy. Szybko okazuje się, że to na nic - dwie pierwsze krople znaczą blade policzki lśniącymi śladami. Kobieta unosi dłoń do góry i przyciska ją do ust, tłumiąc wyrywający się zza nich zawstydzający dźwięk. Ni to jęk, ni to szloch. Czy tego chciałeś? Zobaczyć jak cierpi? Jak traci grunt pod nogami i rozsypuje się u Twoich stóp jak zamek z kart? Upadła królowa. Złamana w pół zaledwie kilkoma słowami i własnym człowieczeństwem, o którym przypominała sobie wyłącznie w towarzystwie tych kilku najbliższych osób. Kiedy ostatnio ktokolwiek widział ją w tym stanie?
- Przepraszam. - powtarza cicho, gdy udaje jej się znów podnieść na niego oczy. Zwykle tak beznamiętne i zimne tęczówki, teraz lśnią od łez i rozgoryczania. Rita znów wspiera się o framugę drzwi, brakuje jej sił. Czasem zapomina jak cholernie męczące może być czucie. Przecież nie bez powodu na co dzień odcina się od emocji, zamyka je w odległych częściach swojego umysłu. Są dla niej zbyt intensywne, niemal trujące. Dziś wszystkie te granice runęły, a jej kręciło się w głowie od nadmiaru bodźców. Przerażała ją intensywność doznań. Niespodziewanie nawet dla siebie samej... zaśmiała się. Szyderczo, gorzko, dziko.
- No dalej, załatwmy to od razu. - syczy z furią, gdy naturalne odruchy przejmują nad nią kontrolę. Wyuczone na Nokturnie zachowania są już instynktowne. Atakują Cię? Broń się! W jedyny słuszny sposób czyli odpowiadając atakiem! Werbalnym, fizycznym, nieważne! Oko za oko, ząb za ząb. Po policzkach wciąż płyną jej łzy, ale w ciało wstąpiły nowe siły. Jest w tym coś histerycznego, coś szalonego. Przecież nie bez powodu tak dobrze się dogadywali - oboje byli zawsze równie mocno pojebani!
- Myślisz, że co? Zatłuczesz mnie w moim własnym salonie i będzie Ci kurwa lżej na duszy? - kpi, postępując do przodu. Szkło skrzypi jej pod podeszwami czarnych trzewików, gdy zbliża się do niego wykrzywiona rozpaczą. - Myślisz, że to wróci Ci te dwa lata życia? Niespodzianka, skarbie! Nic Ci ich nie wróci. Przepadły. Mało straciłeś? Mnie też chcesz pogrzebać? Zaczniesz nowe, szczęśliwe życie beze mnie? - jest już na wyciągnięcie ręki. Czarne szaty, czarne włosy, czarne oczy, czarne serce. Dama Pik. Różdżkę wcisnęła do kieszeni i zamiast na leszczynowym drewnie, palce zacisnęła na jego dłoni. Palce jak zawsze miała chłodne, poznaczone drobnymi bliznami. Boleśnie zapragnęła, by wszystko było dobrze. By ten kretyn się opamiętał. By mogła wypłakać mu się w ramię i obiecać, że teraz już wszystko będzie dobrze. Zamiast tego pociągnęła łyk z butelki, którą wciąż trzymał, a potem podeszła jeszcze o krok bliżej.
- No proszę. Pogrzeb mnie, pogrzeb nas, pogrzeb przeszłość. Skaż mnie za niewinność, przecież popełniłam tyle innych zbrodni, że nikt nie zauważy. - szeptała histerycznie. Drżała ze śmiechu czy z rozpaczliwego szlochu? Jej dłoń kurczowo zaciska się na jego, wciąż trzymającej butelkę.
- Czy to będzie coś znaczyć, Vassily? Czy to coś zmieni?
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czysta abstrakcja – królowa kier i łzy.
Czego oczekiwał? Nazbyt wiele – rzeczywistość nie potrafiła zaoferować mu zemsty, której pragnął. Czyżby ta znów nie ugięła się pod oczekiwaniami obłąkanego degenerata? Nawet zdruzgotana – ale dlaczego? - Sheridan nie sprawiała mu przyjemności, nadal czuł nieprzyjemny niedosyt, który stał się epicentrum jego teraźniejszego wszechświata. Pozorna satysfakcja nie wypełniała go w pełni, to nie wystarczyło, teraz nic zdawało się nie wystarczać, nawet spowalniające bicie serca, pojedyncze i coraz wolniejsze pulsowanie tętnicy, kiedy zaciskałby szczupłe, wychudzone dłonie na jej długiej, bladej szyi kreśląc na niej fioletowe rumieńce. Wizja doprawdy obiecująca, ale wiedział, że ciało Rity nie przyniosłoby ukojenia, a kolejne koszmary i odbijające się w nich słowa, jakimi go dzisiaj uraczyła, i wiszące nad nim pytanie, na które nie uzyskałby odpowiedzi, pętałyby jego duszę do końca ziemskiego, jedynego acz marnego żywota. Bo jedyna osoba znająca prawdę, gniłaby w odmętach ziemi, w naturalistycznej otoczce gnid, larw i smutku – to by po niej płakał? Może on sam, choć łzy suszyłby gorący, wewnętrzny gniew na myśl o jej kłamstwach: gładkich i słodziutkich, tak ponętnych, że spijałby je z jej ust niczym ambrozję. Na jej łzy, na jej słowa, na całą tę otoczkę absurdu potrafił reagować jedynie śmiechem, który wydobył się z jego gardła mimowolnie.
Znał ją. Płakała prawdziwie?
A może nieprawdziwie – z tej strony znał ją także.
Nie wiedział, nie wiedział już nic. I to sprawiało, że tracił rozum. Dla niej. Że tracił rozsądek, który powstrzymywał go przed pochopnymi, intuicyjnymi reakcjami. Chciał krzyczeć, a krzyk ten zagłuszyłby jej słowa, zagłuszyłby myśli, które rozsadzały mu głowę. Chciałby nie widzieć jej, nie spoglądać w blade lico, które znajdowało się naprzeciw jego własnego, chciałby nie czuł dotyku kobiecych zimnych dłoni na swojej skórze, chciałby przerwać własną pogoń, od której dostawał zadyszki. Łykał powietrze wręcz raptownie, jakby dusił się, jakby to miałby być ostatnie hausty powietrza.
Dusił go śmiech, przerywany głośnym trzaskiem i deszczem iskier – butelka rozprysła się pomiędzy nimi na ziemi, kiedy wyrwał się z jej duszącego uścisku i cofnął zderzając plecami ze ścianą. Myśli kłębiły się w jego umyśle, sprzeczności ścierały ze sobą: jej słowa, łzy przeciwko dwóm latom nienawiści, dwóm latom budowanym na zdradzie. Kim byli ludzie, których znał?
Znów osaczony, tym razem przez samego siebie, własną niewiedzę, nie cztery zimne ściany. Zero krat, zero obłąkanych, przerywających ciszę odgłosów współwięźniów, zero własnego, przerywanego oddechu – czasem przyłapywał na tym, że go wstrzymuje. Dla kilku błogich chwil idealnej ciszy, dla kilku czystych uderzeń usypiającego serca.
-Czy ty płaczesz?! - zadrwił, zaatakował okrutnie wyrzucając jej w twarz najgorszą słabością, na jaką mogli sobie pozwolić, wypuszczając z ust kolejną salwę śmiechu. Szaleństwa, jaki doskonale znała, nie znała jednak takiego, który byłby wymierzony ostrzem prosto w jej serce, a chciał by cierpiała. Chciał by znosiła to długo i boleśnie, by odczuła te długie dwa lata na własnej skórze – Ile lat się znamy? Naprawdę myślisz, że miękczy mi to serce? - znów to samo rozbawienie, znów kpina. I strach schowany głęboko, na dnie serca. Przywarł mocniej do ściany.
Gdyby mógł, odszedłby. Choć uciekł brzmi bardziej adekwatnie do jego emocjonalnego rozedrgania.
-Ile lat się znamy? - powtórzył pytanie spokojniej, głosem nieprzysłoniętym ochronnym śmiechem, odrobinę nagim i drżącym, ale nadal oschłym i ostrym niczym żyleta – Myślisz, że uwierzę Ci na słowo? - dodał spokojniej, z zaciekawieniem.
Naprawdę?
Czy sądziła, że przez wzgląd na przeszłość, sprzeda swą naiwność za kolejnych kilka obietnic, które nic nie znaczą?
-Będzie mi lżej na duszy, jeśli zatłuczę Cię w twoim własnym salonie – powiedział w końcu, wyrecytował niemal, jak wierszyk. Kłamał, ale powtarzał słowa, które miały stać się prawdą. Chciał, by stały się prawdą.
Czego oczekiwał? Nazbyt wiele – rzeczywistość nie potrafiła zaoferować mu zemsty, której pragnął. Czyżby ta znów nie ugięła się pod oczekiwaniami obłąkanego degenerata? Nawet zdruzgotana – ale dlaczego? - Sheridan nie sprawiała mu przyjemności, nadal czuł nieprzyjemny niedosyt, który stał się epicentrum jego teraźniejszego wszechświata. Pozorna satysfakcja nie wypełniała go w pełni, to nie wystarczyło, teraz nic zdawało się nie wystarczać, nawet spowalniające bicie serca, pojedyncze i coraz wolniejsze pulsowanie tętnicy, kiedy zaciskałby szczupłe, wychudzone dłonie na jej długiej, bladej szyi kreśląc na niej fioletowe rumieńce. Wizja doprawdy obiecująca, ale wiedział, że ciało Rity nie przyniosłoby ukojenia, a kolejne koszmary i odbijające się w nich słowa, jakimi go dzisiaj uraczyła, i wiszące nad nim pytanie, na które nie uzyskałby odpowiedzi, pętałyby jego duszę do końca ziemskiego, jedynego acz marnego żywota. Bo jedyna osoba znająca prawdę, gniłaby w odmętach ziemi, w naturalistycznej otoczce gnid, larw i smutku – to by po niej płakał? Może on sam, choć łzy suszyłby gorący, wewnętrzny gniew na myśl o jej kłamstwach: gładkich i słodziutkich, tak ponętnych, że spijałby je z jej ust niczym ambrozję. Na jej łzy, na jej słowa, na całą tę otoczkę absurdu potrafił reagować jedynie śmiechem, który wydobył się z jego gardła mimowolnie.
Znał ją. Płakała prawdziwie?
A może nieprawdziwie – z tej strony znał ją także.
Nie wiedział, nie wiedział już nic. I to sprawiało, że tracił rozum. Dla niej. Że tracił rozsądek, który powstrzymywał go przed pochopnymi, intuicyjnymi reakcjami. Chciał krzyczeć, a krzyk ten zagłuszyłby jej słowa, zagłuszyłby myśli, które rozsadzały mu głowę. Chciałby nie widzieć jej, nie spoglądać w blade lico, które znajdowało się naprzeciw jego własnego, chciałby nie czuł dotyku kobiecych zimnych dłoni na swojej skórze, chciałby przerwać własną pogoń, od której dostawał zadyszki. Łykał powietrze wręcz raptownie, jakby dusił się, jakby to miałby być ostatnie hausty powietrza.
Dusił go śmiech, przerywany głośnym trzaskiem i deszczem iskier – butelka rozprysła się pomiędzy nimi na ziemi, kiedy wyrwał się z jej duszącego uścisku i cofnął zderzając plecami ze ścianą. Myśli kłębiły się w jego umyśle, sprzeczności ścierały ze sobą: jej słowa, łzy przeciwko dwóm latom nienawiści, dwóm latom budowanym na zdradzie. Kim byli ludzie, których znał?
Znów osaczony, tym razem przez samego siebie, własną niewiedzę, nie cztery zimne ściany. Zero krat, zero obłąkanych, przerywających ciszę odgłosów współwięźniów, zero własnego, przerywanego oddechu – czasem przyłapywał na tym, że go wstrzymuje. Dla kilku błogich chwil idealnej ciszy, dla kilku czystych uderzeń usypiającego serca.
-Czy ty płaczesz?! - zadrwił, zaatakował okrutnie wyrzucając jej w twarz najgorszą słabością, na jaką mogli sobie pozwolić, wypuszczając z ust kolejną salwę śmiechu. Szaleństwa, jaki doskonale znała, nie znała jednak takiego, który byłby wymierzony ostrzem prosto w jej serce, a chciał by cierpiała. Chciał by znosiła to długo i boleśnie, by odczuła te długie dwa lata na własnej skórze – Ile lat się znamy? Naprawdę myślisz, że miękczy mi to serce? - znów to samo rozbawienie, znów kpina. I strach schowany głęboko, na dnie serca. Przywarł mocniej do ściany.
Gdyby mógł, odszedłby. Choć uciekł brzmi bardziej adekwatnie do jego emocjonalnego rozedrgania.
-Ile lat się znamy? - powtórzył pytanie spokojniej, głosem nieprzysłoniętym ochronnym śmiechem, odrobinę nagim i drżącym, ale nadal oschłym i ostrym niczym żyleta – Myślisz, że uwierzę Ci na słowo? - dodał spokojniej, z zaciekawieniem.
Naprawdę?
Czy sądziła, że przez wzgląd na przeszłość, sprzeda swą naiwność za kolejnych kilka obietnic, które nic nie znaczą?
-Będzie mi lżej na duszy, jeśli zatłuczę Cię w twoim własnym salonie – powiedział w końcu, wyrecytował niemal, jak wierszyk. Kłamał, ale powtarzał słowa, które miały stać się prawdą. Chciał, by stały się prawdą.
Gość
Gość
Wymyka się z jej palców, ucieka przed dotykiem chłodnej dłoni. Butelka rozbija się z hukiem, jeszcze więcej szkła zaściela podłogę. Zapach alkoholu drażni ledwie przez chwilę, bo zaraz ginie w intensywnej woni formaliny, która wciąż ich otacza. Jej ręka opada luźno wzdłuż ciała, ramiona uginają się pod niewidocznym, ale odczuwalnym ciężarem jego słów. Rita wygląda... żałośnie. Jakby każde słowo było kolejnym uderzeniem. Celnie wbite szpilki. Wymierzone, by zranić doskonale sięgają swego celu. Najczulsze punkty zostają naruszone i Sheridan dosłownie chwieje się w posadach. Na jego kpinę, na jego niechęć, nakładają się dwa lata wyrzutów sumienia. Dwa lata bezsilnej wściekłości i poczucia, że oto zawiodła. Dwa lata strachu, że wszystko skończy się dokładnie tak - brakiem wiary w jej wierność. Była przecież perfekcyjnym kłamcą. Oblekała się w półprawdy i fałsz, niczym w najdroższe jedwabie. Nigdy nie umiał do końca przejrzeć jej gry, dlatego zawsze przegrywał w karty. Mimo tego liczyła na odrobinę zaufania, odrobinę dobrej woli. Łudziła się, że jeśli choć raz będzie szczera... Ale dwa lata to najwyraźniej zbyt długo. Dwa lata w ciemności i poczuciu zdrady pozbawiły go wszelkich sentymentów. Dziw bierze, że jeszcze jej nie zabił. Nie skręcił chudego karku, nie wyrzucił przed otwarte na oścież okno. Czy ona na jego miejscu czekałaby tak długo? Z pewnością nie. Nigdy nie była litościwa. Ma jednak czelność żebrać o łaskę.
Podnosi drżącą dłoń do góry i pełnym złości ruchem ociera policzki. Pewnie wstydziłaby się tych łez, gdyby było w niej jeszcze miejsce na kolejne uczucia. Ale i bez tego ma mętlik w głowie - rozdarta gdzieś pomiędzy wściekłością i rozpaczą.
- Gdybym chciała zmiękczyć Twoje serce, namoczyłabym je w solance. - odcina się szybko, ale bez przekonania. Instynkt nakazuje jej się bronić, stawiać gardę. Jeśli inny drapieżnik zwęszy twoją słabość, nie ma już odwrotu! Zjedz albo zostań zjedzony, czyż nie tak działał jej świat? Ale ona już przecież odsłoniła wszystkie czułe punkty. Stała tu przed nim bezbronna, jak nigdy przedtem. Jej wargi znów drżą płaczliwie, chrapliwie łapie oddech nim wymusi na ustach trudność formowania słów.
- Całe życie. - odpowiada cicho, znów postępując do przodu. Wyciąga przed siebie ramiona i zaciska palce na materiale jego szaty. Nie jest pewna co chce dalej z tym zrobić - potrząsnąć nim? Objąć go? Przy nim zawsze miotła się od skrajności do skrajności. Od miłości do nienawiści. Od klątw po czuły uśmiech. Nie dało się inaczej. Zbyt intensywnie na siebie reagowali. Ale jak mogłaby bez niego żyć? Był z nią od zawsze. Z nią, z Ritą. O Margericie nie myślała nawet przez chwilę. Margerita Sheridan umarła lata temu. Umarła, gdy pewną ręką podała swoim rodzicielom truciznę. Czy to nie znamienne, że nie czuła z tego powodu wyrzutów sumienia, ale szlochała nad nim?
- Co innego mogę Ci dać zamiast słów? - pyta szeptem, intensywnie wpatrując się w jego oczy. Pod palcami czuje jak serce obija się o żebra. Nie chce go puszczać. Jeszcze przed momentem bała się podejść bliżej, teraz nie wyobraża sobie, by go wypuścić. Gdzieś w morzu szaleństwa czuje przecież niemal fizyczną tęsknotę.
- Na co miałabym przysięgać, jak dowodzić? - kontynuuje, brzmiąc tak jakby oczekiwała od niego jakiegoś ultimatum. Naiwnie wierzy, że będzie dla niej odkupienie. Że będzie tak jak kiedyś. Że jest jakiś sposób, by go przekonać. Nie umie zapanować na pełnym żalu grymasem, gdy powtarza jej słowa. Zrozumienie przychodzi natychmiast: nie będzie dla niej łaski. Rozluźnia palce i przez sekundę wygląda na to, że odsunie się od niego. Zamiera jednak w bezruchu, z dłońmi wciąż opartymi na jego piersi.
- Czy zapłaczesz za mną, Vasilly? Czy ktokolwiek zapłacze? - nieświadomie powtarza jego myśli, jej wargi wykrzywia smutny uśmiech, dziwnie spokojny w porównaniu z poprzednimi reakcjami. - Tacy jak my nie zasługują na łzy, a jednak spójrz: płaczę nad Tobą, bo Cię straciłam. - powoli opuszcza ręce i cofa się o krok, po okrutnie skrzypiącym szkle. Nie wie co będzie teraz. Będzie musiała się bronić? Przecież chciała żyć, mimo tych wszystkich zadanych jej ran. Nie zamierzała się poddawać. Nie wykonała jednak żadnego ruchu. Czekała.
Podnosi drżącą dłoń do góry i pełnym złości ruchem ociera policzki. Pewnie wstydziłaby się tych łez, gdyby było w niej jeszcze miejsce na kolejne uczucia. Ale i bez tego ma mętlik w głowie - rozdarta gdzieś pomiędzy wściekłością i rozpaczą.
- Gdybym chciała zmiękczyć Twoje serce, namoczyłabym je w solance. - odcina się szybko, ale bez przekonania. Instynkt nakazuje jej się bronić, stawiać gardę. Jeśli inny drapieżnik zwęszy twoją słabość, nie ma już odwrotu! Zjedz albo zostań zjedzony, czyż nie tak działał jej świat? Ale ona już przecież odsłoniła wszystkie czułe punkty. Stała tu przed nim bezbronna, jak nigdy przedtem. Jej wargi znów drżą płaczliwie, chrapliwie łapie oddech nim wymusi na ustach trudność formowania słów.
- Całe życie. - odpowiada cicho, znów postępując do przodu. Wyciąga przed siebie ramiona i zaciska palce na materiale jego szaty. Nie jest pewna co chce dalej z tym zrobić - potrząsnąć nim? Objąć go? Przy nim zawsze miotła się od skrajności do skrajności. Od miłości do nienawiści. Od klątw po czuły uśmiech. Nie dało się inaczej. Zbyt intensywnie na siebie reagowali. Ale jak mogłaby bez niego żyć? Był z nią od zawsze. Z nią, z Ritą. O Margericie nie myślała nawet przez chwilę. Margerita Sheridan umarła lata temu. Umarła, gdy pewną ręką podała swoim rodzicielom truciznę. Czy to nie znamienne, że nie czuła z tego powodu wyrzutów sumienia, ale szlochała nad nim?
- Co innego mogę Ci dać zamiast słów? - pyta szeptem, intensywnie wpatrując się w jego oczy. Pod palcami czuje jak serce obija się o żebra. Nie chce go puszczać. Jeszcze przed momentem bała się podejść bliżej, teraz nie wyobraża sobie, by go wypuścić. Gdzieś w morzu szaleństwa czuje przecież niemal fizyczną tęsknotę.
- Na co miałabym przysięgać, jak dowodzić? - kontynuuje, brzmiąc tak jakby oczekiwała od niego jakiegoś ultimatum. Naiwnie wierzy, że będzie dla niej odkupienie. Że będzie tak jak kiedyś. Że jest jakiś sposób, by go przekonać. Nie umie zapanować na pełnym żalu grymasem, gdy powtarza jej słowa. Zrozumienie przychodzi natychmiast: nie będzie dla niej łaski. Rozluźnia palce i przez sekundę wygląda na to, że odsunie się od niego. Zamiera jednak w bezruchu, z dłońmi wciąż opartymi na jego piersi.
- Czy zapłaczesz za mną, Vasilly? Czy ktokolwiek zapłacze? - nieświadomie powtarza jego myśli, jej wargi wykrzywia smutny uśmiech, dziwnie spokojny w porównaniu z poprzednimi reakcjami. - Tacy jak my nie zasługują na łzy, a jednak spójrz: płaczę nad Tobą, bo Cię straciłam. - powoli opuszcza ręce i cofa się o krok, po okrutnie skrzypiącym szkle. Nie wie co będzie teraz. Będzie musiała się bronić? Przecież chciała żyć, mimo tych wszystkich zadanych jej ran. Nie zamierzała się poddawać. Nie wykonała jednak żadnego ruchu. Czekała.
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tęsknił za jej żartami przesyconymi sarkazmem, za uśmiechem czy może grymasem, w którym dostrzegał jego cień. Tęsknił za tym wszystkim z jednego powodu – że kiedyś zedrze z jej twarzy ten ponury wyraz satysfakcji, że miast gamy emocji pojawi się pustka. Aczkolwiek pustka nie satysfakcjonuje, pustka oznacza pustkę, czyli nic. Czy ból nie byłby rozkoszniejszy? Ale jakim torturom mógłby ją poddać?, czy może inaczej – jakie tortury byłby w stanie zastosować? Nie potrafił jej nawet uderzyć: ze strachu?, ze zmiękczającego jego wściekłość sentymentu?, z dezorientacji, jaką wywoływały jej nieznajome, gorzkie łzy? Niechby się nimi zadławiła, powtarzał w myślach, ale wówczas z pewnością chciałby ją ratować. Myślał też, że mógłby pochwycić w dłoń jeden z tych rozbitych kawałków i wbić go w jej tętnicę, coby się wykrwawiła – najlepiej w jego ramionach, plamiąc jego koszulę, plując krwią w jego twarz – ale wątpił, że nie próbowałby tego odwrócić, zrobić cokolwiek, żeby przeżyła.
Po co? Żeby nienawidził jej jeszcze bardziej? Żeby jej dotyk nadal smakował topiącym ciało ogniem? Już wolałby płonąć naprawdę, nie pod jej dotykiem, nie przy jej twarzy – tak blisko, ostatecznie znajdowała się tak blisko, a on był tak daleko od zamierzonych celów, że nawet nie dostrzegał ich na zamazanym horyzoncie. Zresztą rzeczywistość nie była już tym, co znał. W więzieniu wszystko było jasne i proste, ścieżka, którą metaforycznie kroczył prowadziła ku jednej osobie – nie tylko niej, byli też inni, ale ona bolała go najbardziej. Kiedy jednak pojawił się na zatłoczonej, pełnej z pewnością wrogich mu ludzi ulicy, wszystko sprowadziło się do chaosu.
Nie ułatwiała mu niczego. Swoimi łzami i przeprosinami. Nie tego oczekiwał. Chciał wyjaśnień, chciał budujących jego rządzę zemsty słów – bólu, jaki porwałby jego ciało do ostateczności. Pragnął szaleństwa. Otrzymał je. Ale takie, które miotało nim z jednego kąta pomieszczenia na drugi.
-To jest najzabawniejsze – mówi jej prosto w twarz rozbawiony, choć jego głos nie drży tylko z kłębiącego się wewnątrz niego histerycznego śmiechu, a emocji, tych parszywych pasożytów budujących rój w jego umyśle – właśnie to, że nie możesz dać mi nic – wyrecytował z najszczerszą przyjemnością jakby podświadomie wyczuwając, że to ją rani. Tak jakby szeptał jej słodkie słówka i komplementy, a nie sztyletował raz za razem z premedytacją.
Czy błaganie?, czy płaszczenie było aż tak przyjemne, że skomlała przed nim jak pies? Cóż za paradoks, bo myślał, że to on sięgnął dna. I może sięgał, już dziś i teraz, kiedy odpychał ją od siebie na przemian przyciągając nie wiedząc, czego tak naprawdę chce.
-Rito... - zaczął powoli, nie głosem ciepłym, acz spokojniejszym. Jednocześnie jego dłonie zacisnęły się na jej dłoniach. Nie miał tyle siły, aby zrobić jej cokolwiek – odepchnąć?, uderzyć? Mógłby! Ale czy dałoby to jakiś efekt? Wróciłaby za chwilę, jak magnes, a on nadal byłby bezbronny. Skóra i kości, i nagi umysł wyprany z wiary o przebaczenie - ...czy ty siebie słyszysz? - to rozsądne pytanie, naprawdę. Nie chciał jej oglądać w tym stanie, nie chciałby tego robić wcześniej, a jednak musiał to znosić. Znosić samego siebie naprzeciwko niej: rozbitej, stłamszonej i przegranej. Choć w finalnym rankingu, to on był tym, który upadł najniżej, jakkolwiek wiele łez wylałaby w jego koszulę tego dnia i jakkolwiek wiele żałosnych, przeszytych łkaniem słów wypowiedziałaby jeszcze dziś. Nadal on znajdował się na skraju, nadal on przegrał dwa lata życia, a ona stała się na prostej – o ile ich nokturnowe drogi życia można takimi nazwać – względnie prostej ścieżce – Ćśśś, spokojnie – uciszał ją, lecz nie mogła uznać tego za odpowiednie, nie w stanie, w którym się znajdował – wszystko w porządku – dodał z lekkim, obłąkanym uśmiechem, ze spokojem, choć mogła wyczuć w jego głosie nutkę podenerwowania, zanim pchnął ją znów, tym razem na stół znajdujący się na środku pomieszczenia. Oboje wpadli na pełen szkła blat, do którego przycisnął ją z całej – choć nie miał jej zbyt wiele – siły. Jego palce po omacku znalazły naszyjniki Rity, które jak łańcuchy owinął sobie wokół dłoni i ściskał jednocześnie starając w całym tym zamieszaniu znaleźć jej wzrok i chłonąć go. I jednocześnie nie stchórzyć. Kiedy jednak zrobił już krok do przodu, wiedział, że nie cofnie się przed niczym.
Po co? Żeby nienawidził jej jeszcze bardziej? Żeby jej dotyk nadal smakował topiącym ciało ogniem? Już wolałby płonąć naprawdę, nie pod jej dotykiem, nie przy jej twarzy – tak blisko, ostatecznie znajdowała się tak blisko, a on był tak daleko od zamierzonych celów, że nawet nie dostrzegał ich na zamazanym horyzoncie. Zresztą rzeczywistość nie była już tym, co znał. W więzieniu wszystko było jasne i proste, ścieżka, którą metaforycznie kroczył prowadziła ku jednej osobie – nie tylko niej, byli też inni, ale ona bolała go najbardziej. Kiedy jednak pojawił się na zatłoczonej, pełnej z pewnością wrogich mu ludzi ulicy, wszystko sprowadziło się do chaosu.
Nie ułatwiała mu niczego. Swoimi łzami i przeprosinami. Nie tego oczekiwał. Chciał wyjaśnień, chciał budujących jego rządzę zemsty słów – bólu, jaki porwałby jego ciało do ostateczności. Pragnął szaleństwa. Otrzymał je. Ale takie, które miotało nim z jednego kąta pomieszczenia na drugi.
-To jest najzabawniejsze – mówi jej prosto w twarz rozbawiony, choć jego głos nie drży tylko z kłębiącego się wewnątrz niego histerycznego śmiechu, a emocji, tych parszywych pasożytów budujących rój w jego umyśle – właśnie to, że nie możesz dać mi nic – wyrecytował z najszczerszą przyjemnością jakby podświadomie wyczuwając, że to ją rani. Tak jakby szeptał jej słodkie słówka i komplementy, a nie sztyletował raz za razem z premedytacją.
Czy błaganie?, czy płaszczenie było aż tak przyjemne, że skomlała przed nim jak pies? Cóż za paradoks, bo myślał, że to on sięgnął dna. I może sięgał, już dziś i teraz, kiedy odpychał ją od siebie na przemian przyciągając nie wiedząc, czego tak naprawdę chce.
-Rito... - zaczął powoli, nie głosem ciepłym, acz spokojniejszym. Jednocześnie jego dłonie zacisnęły się na jej dłoniach. Nie miał tyle siły, aby zrobić jej cokolwiek – odepchnąć?, uderzyć? Mógłby! Ale czy dałoby to jakiś efekt? Wróciłaby za chwilę, jak magnes, a on nadal byłby bezbronny. Skóra i kości, i nagi umysł wyprany z wiary o przebaczenie - ...czy ty siebie słyszysz? - to rozsądne pytanie, naprawdę. Nie chciał jej oglądać w tym stanie, nie chciałby tego robić wcześniej, a jednak musiał to znosić. Znosić samego siebie naprzeciwko niej: rozbitej, stłamszonej i przegranej. Choć w finalnym rankingu, to on był tym, który upadł najniżej, jakkolwiek wiele łez wylałaby w jego koszulę tego dnia i jakkolwiek wiele żałosnych, przeszytych łkaniem słów wypowiedziałaby jeszcze dziś. Nadal on znajdował się na skraju, nadal on przegrał dwa lata życia, a ona stała się na prostej – o ile ich nokturnowe drogi życia można takimi nazwać – względnie prostej ścieżce – Ćśśś, spokojnie – uciszał ją, lecz nie mogła uznać tego za odpowiednie, nie w stanie, w którym się znajdował – wszystko w porządku – dodał z lekkim, obłąkanym uśmiechem, ze spokojem, choć mogła wyczuć w jego głosie nutkę podenerwowania, zanim pchnął ją znów, tym razem na stół znajdujący się na środku pomieszczenia. Oboje wpadli na pełen szkła blat, do którego przycisnął ją z całej – choć nie miał jej zbyt wiele – siły. Jego palce po omacku znalazły naszyjniki Rity, które jak łańcuchy owinął sobie wokół dłoni i ściskał jednocześnie starając w całym tym zamieszaniu znaleźć jej wzrok i chłonąć go. I jednocześnie nie stchórzyć. Kiedy jednak zrobił już krok do przodu, wiedział, że nie cofnie się przed niczym.
Gość
Gość
Nic nie mogła mu dać, oczywiście, że nie. Już nie. Nie znała przecież sposobu na wpuszczenie go do swojej głowy, by wspomnieniami poświadczyć swoją niewinność (w tym konkretnym wypadku, przynajmniej). Czuła też, że nawet to mogłoby nie wystarczyć. Jak mogłoby, skoro obwiniał ją o równe dwa lata piekła na ziemi? Zrzucał na jej barki winę za każdy dzień, każdy oddech, każdą wypełnioną szaleństwa myśl! I kiedy on próbował ukierunkować w sobie tą nienawiść i żądzę zemsty, ona nie mogła się pozbyć myśli, że jednak kiedyś była kimś ważnym. Znaczyła coś. Czyż przez lata nie byli dla siebie namiastką rodziny? Przecież to zawsze on jako pierwszy oglądał podbiegnięte krwią siniaki, które zostawiała na jej twarzy matka. To on udawał, że nie widzi łez w kącikach jej ciemnych oczu i gniewnie zaciśniętych ust, by potem przez tydzień kryć się z nią na opuszczonych strychach, gdzie dwójka dzieciaków mogła przespać spokojnie letnią noc pod przetartym kocem. To dlatego walczyła tak zaciekle, dlatego posypywała głowę popiołem i drżała z żalu, przerażona myślą, że to jednak na nic. Jednak z każdą kolejną sekundą ta świadomość coraz mocniej zagnieżdżała się w jej myślach. Łzy stygły na policzkach, osuszone ponurą świadomością, że to na nic. Czuła... pustkę.
Oczywiście, że się słyszę. - odpowiada mu w myślach z przekąsem, bo nie stać jej w tej chwili na otwarcie ust. Nawet tak głęboko poruszona ma pewną kontrolę nad swoimi reakcjami. Mówiła tylko to uważała za słuszne, milczeniem okrywając te sprawy, które nie były jej na rękę. I dziś wyjątkowo starała się - naprawdę mocno! - mówić tylko prawdę. Nie kręcić, nie ściemniać. Walić bezpośrednio między oczy z nadzieją, że dotrze to do jego zakutego łba. Czy kłamstwem osiągnęłabym więcej? - zastanawiała się, wpatrzona w niego wciąż tym samym niepokojącym spojrzeniem. Była w jej oczach jakaś chciwość, bo jej ręce rozpaczliwie chciały znów go dotknąć i po raz kolejny upewnić się, że pod palcami poczuje jego ciepłą skórę i szybkie bicie serca. Tym razem to on jednak sięgnął do niej i po jej ciele natychmiast prześlizgnął się dreszcz niepokoju. Instynkt nakazywał jej, by natychmiast się odsunęła i znów wyciągnęła różdżkę. Było coś takiego w jego oczach, coś w jego tonie! Widziała tam zapowiedź niebezpieczeństwa, ale nie mogła się ruszyć. Nie mogła albo może nie chciała? Wpatrywała się w niego, jakby zamyślona - oglądając go jednocześnie w swoich wspomnieniach i opłakując go wciąż i wciąż, ale tym razem tylko w swojej głowie.
Szkło boleśnie wpiło się w jej plecy, gdy pchnął ją na stół. Wisiorek (wzięty w zastaw, od dziewczyny która nie mogła złotem opłacić alchemicznych usług Rity) wpił się boleśnie w smukła szyję, odbierając jej oddech. Przymknęła powieki, posłuszna temu kuszącemu szaleństwu w jego głosie i przez sekundę miała ochotę mu ulec. Sekundę. Tyle trwało jej otępienie, gdy niemal oddała się kuszącej wizji wiecznej ciemności. Może gdyby to był inny naszyjnik? Ten gruby, srebrny łańcuch z granatem i dewizą Slughornów na rewersie? Może wtedy już zupełnie, by się poddała uznając to za zrządzenie losu? Jednak gruby wisior, który zdjęła z ciała matki tkwił bezpiecznie w jednej ze skrytek, a ona poczuła właśnie uderzenia adrenaliny. Nowa energia wstąpiła w jej ciało. Wbiła paznokcie w jego dłonie i zaczęła się szarpać. Szeroko otwarte teraz oczy patrzyły na niego z wściekłością, siniejącą twarz wykrzywiała furia. Gdy nie udało jej się rozluźnić uścisku jego dłoni, sięgnęła w bok, by poszukać czegoś czym mogłaby go uderzyć. Szczęście jej dopisywało, bo szybko jej palce zacisnęły się na metalowej chochli, którą zwykle mieszała eliksiry. Włożywszy w to całą swoją siłę przywaliła mu nią w głowę. To wystarczyło, by rozluźnił uchwyt, a ona mogła zaczerpnąć nieco powietrza. Zaczęła więc kopać i szarpać się z jeszcze większą pasją i wreszcie udało jej się go z siebie zrzucić. Ześlizgnęła się ze stołu na pełną szkła podłogę, z pewnością raniąc przy tym dłonie i kolana. Teraz jednak liczyło się tylko to, że znów mogła swobodnie zaczerpnąć powietrza. Zarwała wisiorek z obolałej szyi, jednocześnie drugą ręką sięgając do kieszeni po różdżkę.
- Wynoś się. - wycharczała z trudem, celując w niego. - Wynoś się pókim łaskawa. - dodała nim zaniosła się kaszlem.
Oczywiście, że się słyszę. - odpowiada mu w myślach z przekąsem, bo nie stać jej w tej chwili na otwarcie ust. Nawet tak głęboko poruszona ma pewną kontrolę nad swoimi reakcjami. Mówiła tylko to uważała za słuszne, milczeniem okrywając te sprawy, które nie były jej na rękę. I dziś wyjątkowo starała się - naprawdę mocno! - mówić tylko prawdę. Nie kręcić, nie ściemniać. Walić bezpośrednio między oczy z nadzieją, że dotrze to do jego zakutego łba. Czy kłamstwem osiągnęłabym więcej? - zastanawiała się, wpatrzona w niego wciąż tym samym niepokojącym spojrzeniem. Była w jej oczach jakaś chciwość, bo jej ręce rozpaczliwie chciały znów go dotknąć i po raz kolejny upewnić się, że pod palcami poczuje jego ciepłą skórę i szybkie bicie serca. Tym razem to on jednak sięgnął do niej i po jej ciele natychmiast prześlizgnął się dreszcz niepokoju. Instynkt nakazywał jej, by natychmiast się odsunęła i znów wyciągnęła różdżkę. Było coś takiego w jego oczach, coś w jego tonie! Widziała tam zapowiedź niebezpieczeństwa, ale nie mogła się ruszyć. Nie mogła albo może nie chciała? Wpatrywała się w niego, jakby zamyślona - oglądając go jednocześnie w swoich wspomnieniach i opłakując go wciąż i wciąż, ale tym razem tylko w swojej głowie.
Szkło boleśnie wpiło się w jej plecy, gdy pchnął ją na stół. Wisiorek (wzięty w zastaw, od dziewczyny która nie mogła złotem opłacić alchemicznych usług Rity) wpił się boleśnie w smukła szyję, odbierając jej oddech. Przymknęła powieki, posłuszna temu kuszącemu szaleństwu w jego głosie i przez sekundę miała ochotę mu ulec. Sekundę. Tyle trwało jej otępienie, gdy niemal oddała się kuszącej wizji wiecznej ciemności. Może gdyby to był inny naszyjnik? Ten gruby, srebrny łańcuch z granatem i dewizą Slughornów na rewersie? Może wtedy już zupełnie, by się poddała uznając to za zrządzenie losu? Jednak gruby wisior, który zdjęła z ciała matki tkwił bezpiecznie w jednej ze skrytek, a ona poczuła właśnie uderzenia adrenaliny. Nowa energia wstąpiła w jej ciało. Wbiła paznokcie w jego dłonie i zaczęła się szarpać. Szeroko otwarte teraz oczy patrzyły na niego z wściekłością, siniejącą twarz wykrzywiała furia. Gdy nie udało jej się rozluźnić uścisku jego dłoni, sięgnęła w bok, by poszukać czegoś czym mogłaby go uderzyć. Szczęście jej dopisywało, bo szybko jej palce zacisnęły się na metalowej chochli, którą zwykle mieszała eliksiry. Włożywszy w to całą swoją siłę przywaliła mu nią w głowę. To wystarczyło, by rozluźnił uchwyt, a ona mogła zaczerpnąć nieco powietrza. Zaczęła więc kopać i szarpać się z jeszcze większą pasją i wreszcie udało jej się go z siebie zrzucić. Ześlizgnęła się ze stołu na pełną szkła podłogę, z pewnością raniąc przy tym dłonie i kolana. Teraz jednak liczyło się tylko to, że znów mogła swobodnie zaczerpnąć powietrza. Zarwała wisiorek z obolałej szyi, jednocześnie drugą ręką sięgając do kieszeni po różdżkę.
- Wynoś się. - wycharczała z trudem, celując w niego. - Wynoś się pókim łaskawa. - dodała nim zaniosła się kaszlem.
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie czułby się usatysfakcjonowany, gdyby okazało się, że wygrał bez walki, że ta chwila, kiedy jej życie umykałoby spod jego palców, okazałaby się zwyczajna, że umarłaby w ciszy i spokoju, taka właśnie – jakby spała. Chciał skłonić ją do jakiejkolwiek reakcji, wydusić z jej gardła jakiś głos. Ona jednak trwała biernie, jak gdyby pogodziła się ze swym losem, po prostu. Nie jak ta Sheridan, którą znał i która, jaką miał nadzieję, walczyłaby wściekle o ostatnie oddechy, ostatnie chwile życia, jakie ofiarował je na pełnym szkła stole. Dopadło go chwilowe rozczarowanie, prawdziwy i głęboki smutek, bowiem chciał jej odebrać to, na czym miało jej zależeć najbardziej, lecz ona trwała tak, jak gdyby na to tylko czekała – na śmierć. Jego schorowane ego pragnęło wręcz, by walczyła, by robiła cokolwiek, by żyła. Szarpnął więc wściekle, raz za razem w przeciągu kilku milisekund – pojedynek, który toczyli, odbywał się w głównej mierze w jego rozhisteryzowanym umyśle. Tysiące smaków goryczy, tysiące wewnętrznych westchnień rozczarowania mieściło się w jednej chwili, sekundzie wręcz.
Irytowała go, gdy tkwiła biernie w śmiertelnym uścisku. I irytowała go również wówczas, gdy szarpała się i raniła go boleśnie. Sprawiła jednak tym jednym uderzeniem, że na moment rozluźnił uścisk. Zaklął siarczyście, gdy umknęła spod jego zaciśniętych palców odpychając go od siebie – czego oczekiwał? Dwa lata wcześniej powaliłby ją jednym mocnym ciosem, dzisiaj był jedynie szkieletem, który z marnym skutkiem starał się powalić zdrową, być może nie za silną, lecz nadal najedzoną, niezmarnowaną kobietę. Nie przewrócił się, ponieważ w ostatniej chwili chwycił się wolną ręką za stół. Niefortunnie, bo pokaleczył sobie dłoń o szkło leżące na blacie. Ból był jednak czymś, co utwierdzało go w przekonaniu, że żyje. Jeszcze. Że nadal stąpa po ziemi na nieludzko kruchej podstawie.
Krzyczała coś, chętnie dowiedziałby się co, aby zedrzeć z jej twarzy te podłe, zakłamane słowa, lecz przez szum w uszach, przez gniew i myśli kłębiące się w głowie, puścił jej groźby – bo z pewnością to były groźby! - mimo uszu. Cofnął się jednak, wyprostował i wycelował w nią różdżką rzucając przez zaciśnięte zęby:
-Plumosa.
Irytowała go, gdy tkwiła biernie w śmiertelnym uścisku. I irytowała go również wówczas, gdy szarpała się i raniła go boleśnie. Sprawiła jednak tym jednym uderzeniem, że na moment rozluźnił uścisk. Zaklął siarczyście, gdy umknęła spod jego zaciśniętych palców odpychając go od siebie – czego oczekiwał? Dwa lata wcześniej powaliłby ją jednym mocnym ciosem, dzisiaj był jedynie szkieletem, który z marnym skutkiem starał się powalić zdrową, być może nie za silną, lecz nadal najedzoną, niezmarnowaną kobietę. Nie przewrócił się, ponieważ w ostatniej chwili chwycił się wolną ręką za stół. Niefortunnie, bo pokaleczył sobie dłoń o szkło leżące na blacie. Ból był jednak czymś, co utwierdzało go w przekonaniu, że żyje. Jeszcze. Że nadal stąpa po ziemi na nieludzko kruchej podstawie.
Krzyczała coś, chętnie dowiedziałby się co, aby zedrzeć z jej twarzy te podłe, zakłamane słowa, lecz przez szum w uszach, przez gniew i myśli kłębiące się w głowie, puścił jej groźby – bo z pewnością to były groźby! - mimo uszu. Cofnął się jednak, wyprostował i wycelował w nią różdżką rzucając przez zaciśnięte zęby:
-Plumosa.
Gość
Gość
The member 'Vasilly Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k100' : 68
'k100' : 68
/janusz kostek, powinnam być w zakonie jak Merlina kocham/
Myślała, że to już wystarczy. Że teraz wyjdzie i zniknie jej z oczu. Jednak on nie miał dość (czy kiedykolwiek będzie miał dość?). Zajęta atakiem kaszlu, usilną próbą odzyskania pełnej kontroli nad oddechem nie zauważyła kiedy sięgnął po różdżkę. Zaskoczył ją tym, bo przecież chyba nigdy nie zagroził jej w ten sposób. Owszem zdarzyło mu się nie raz i nie dwa ją uderzyć - czemu zresztą nigdy nie pozostawała dłużna. Ale magia... To wydawało jej się w jakiś sposób poważniejsze niż przepychanki w ich prywatnej walce o dominację. Taka zdrada zabolała ją jeszcze bardziej niż ten niechlubny incydent na stole.
Machnęła różdżką o sekundę za późno. Jej Protego utonęło w kłębach ciemnego dymu, który nagle wypełnił jej płuca. Czarna magia smakowała obrzydliwie. Po raz kolejny w tak krótkim czasie pozbawiono ją oddechu. Ciało rozpaczliwie domagało się tlenu, ale ona tylko wykrztuszała z siebie kolejne chmurki dymu - niby karę za setki wypalonych papierosów. Zaczynało jej się kręcić w głowie, myśli się rozpierzchały. Pozostawało tylko rozpaczliwe pragnienie świeżego powietrza.
Myślała, że to już wystarczy. Że teraz wyjdzie i zniknie jej z oczu. Jednak on nie miał dość (czy kiedykolwiek będzie miał dość?). Zajęta atakiem kaszlu, usilną próbą odzyskania pełnej kontroli nad oddechem nie zauważyła kiedy sięgnął po różdżkę. Zaskoczył ją tym, bo przecież chyba nigdy nie zagroził jej w ten sposób. Owszem zdarzyło mu się nie raz i nie dwa ją uderzyć - czemu zresztą nigdy nie pozostawała dłużna. Ale magia... To wydawało jej się w jakiś sposób poważniejsze niż przepychanki w ich prywatnej walce o dominację. Taka zdrada zabolała ją jeszcze bardziej niż ten niechlubny incydent na stole.
Machnęła różdżką o sekundę za późno. Jej Protego utonęło w kłębach ciemnego dymu, który nagle wypełnił jej płuca. Czarna magia smakowała obrzydliwie. Po raz kolejny w tak krótkim czasie pozbawiono ją oddechu. Ciało rozpaczliwie domagało się tlenu, ale ona tylko wykrztuszała z siebie kolejne chmurki dymu - niby karę za setki wypalonych papierosów. Zaczynało jej się kręcić w głowie, myśli się rozpierzchały. Pozostawało tylko rozpaczliwe pragnienie świeżego powietrza.
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Ostatnio zmieniony przez Rita Sheridan dnia 12.11.15 23:23, w całości zmieniany 1 raz
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Rita Sheridan' has done the following action : rzut kością
'k100' : 7
'k100' : 7
Zachłysnął się niemal z wrażenia, gdy zaklęcie ugodziło w Ritę. Z fascynacją przypatrywał się kobiecie osuwającej się na ziemię - niemej kukle, z której powoli ulatywało cenne życie. Pokaleczone dłonie piekły niemiłosiernie, lecz on, jakby w amoku, zacisnął je w pięści. Po miesiącach beznadziejności, po miesiącach nieczucia to było jak balsam dla jego duszy. Żył coraz bardziej z każdą chwilą, gdy ona żyła coraz mniej. Drobne wynagrodzenie, choć wystarczające, za dni zawieszone w niewiadomej. Tracił juz rozum, nie wiedział, najgorsze że nie wiedział czy jego oddech jest prawdziwy, gdy wokół panowała śmiertelna pustka przerywana pojedynczymi krzykami - a może to w piekle tak krzyczeli? - i szeptami współwięźniów, którzy, jak on, gubili kontakt ze światem rzeczywistym.
Czy to wszystko, czego tak naprawdę potrzebował? Teraz mógł umrzeć? O ile naprawdę żył a Sheridan nie była senną wizją, wspomnieniem przeszłości, skrawkiem najskrytszego pragnienia, a te nie przynosiło ukojenia dla jego zmarnowanej, udręczonej duszy. Musiałaby tak umierać w nieskończoność, chociaż nie... dwa lata, dwa lata agonii usatysfkacjonowałyby jego maniakalny głód zemsty, uciszyłoby wewnętrzny krzyk. Do tej pory myślał, że jej strach, że jej kobieca bezbronność rozwiążą sprawę, że śmierć - akt morderstwa wykonany własnoręcznie odda mu należyty spokój. Chciał czuć ją pod skórą, chciał by jej strach był jego własnym chowanym na lęku przed ciemnością przez dwa długie miesiące mieszczące w sobie całą nieskończoność. Czuł, że znajduje się przy końcu, że to finał całej tej historii i grają ostatnią ze scen.
Z jego gardła wydobył się beztroski śmiech, który tak doskonale znała - czy my się znamy? Czy aby na pewno?
Pomieszczenie wypełniała znajoma cisza - cisza, w której zdychał przez dwa lata. A ona dostała łaskawe kilka minut. Wielce niesprawiedliwe. Od razu mógł roztrzaskać jej głowę o kant stołu, czemu nie?, skoro miał być dziś łaskaw? Krótka i niemal bezbolesna ceremonia.
Czy wiedziała, że umiera? Czy wiedziała, dlaczego?
Intensywności tej chwili dodawały ciche trzaski, gdy stąpał powoli po podłodze pełnej potluczonego szkła. Każdy krok miał jakieś znaczenie, każdy krok trwał nieskończoność, każdy krok rozbrzmiewał w jego umyśle tysiącami ogłuszających pęknięć.
-Och moja droga przyjaciółko - zanucił w rytm starej, karczmiennej muzyki, gdy pochylał się nad nią i od niechcenia pchał ją czubkiem buta, aby upadła na plecy. Chciał patrzeć w jej zamglone, załzawione oczy - spokojnie, z zainteresowaniem turysty, który przyglądał się wyjątkowo ciekawej odmianie motyla - Czujesz to? - spytał łagodnie, z uśmiechem tak pięknym wmylowanym na swej młodzieńczej choć naznaczonej doświadczeniami twarzy, że przez moment mogłaby poznać go jako dobrego przyjaciela - Dwadzieścia cztery miesiące, pomyśl sobie, tak dusiłem się przez - nagle, bez ostrzeżenia wymierzył jej kopniaka w brzuch - pieprzone - kolejny - dwadzieścia - i jeszcze jeden - cztery - następny - miesiące - ostatni, w który włożył najwięcej siły, aby ostatecznie wyprostować się i westchnąć ciężko, jakby ze zmęczenia. Czy go poznawała? Czy czuła jeszcze ból? Czy czuła cokolwiek?, czy może juz nie czuła nic? On też już nic nie czuł, po jakimś czasie wpadł w otepienie i zadawał sobie pytanie - czy jeszcze żyje? Czy ona teraz też zadawała sobie te pytania?
Lekko, niemal wesoło podszedł do barku, który oszczędził do późniejszego wykorzystania nadal nucąc pod nosem wesołą, znajomą ów dwójce melodię, do której często śpiewano nokturnowe ballady, gdy towarzystwo nie miało sił robić nic innego jak tylko cieszyć się i śpiewać. Pociągnął łyk z gwinta zerkając na kobietę ukradkiem, aby przy wyjściu rzucić tylko wesołe:
-To do zobaczenia - i niewerbalne finite, zanim niemal w podskokach opuścił pomieszczenie i mieszkanie.
Czy to wszystko, czego tak naprawdę potrzebował? Teraz mógł umrzeć? O ile naprawdę żył a Sheridan nie była senną wizją, wspomnieniem przeszłości, skrawkiem najskrytszego pragnienia, a te nie przynosiło ukojenia dla jego zmarnowanej, udręczonej duszy. Musiałaby tak umierać w nieskończoność, chociaż nie... dwa lata, dwa lata agonii usatysfkacjonowałyby jego maniakalny głód zemsty, uciszyłoby wewnętrzny krzyk. Do tej pory myślał, że jej strach, że jej kobieca bezbronność rozwiążą sprawę, że śmierć - akt morderstwa wykonany własnoręcznie odda mu należyty spokój. Chciał czuć ją pod skórą, chciał by jej strach był jego własnym chowanym na lęku przed ciemnością przez dwa długie miesiące mieszczące w sobie całą nieskończoność. Czuł, że znajduje się przy końcu, że to finał całej tej historii i grają ostatnią ze scen.
Z jego gardła wydobył się beztroski śmiech, który tak doskonale znała - czy my się znamy? Czy aby na pewno?
Pomieszczenie wypełniała znajoma cisza - cisza, w której zdychał przez dwa lata. A ona dostała łaskawe kilka minut. Wielce niesprawiedliwe. Od razu mógł roztrzaskać jej głowę o kant stołu, czemu nie?, skoro miał być dziś łaskaw? Krótka i niemal bezbolesna ceremonia.
Czy wiedziała, że umiera? Czy wiedziała, dlaczego?
Intensywności tej chwili dodawały ciche trzaski, gdy stąpał powoli po podłodze pełnej potluczonego szkła. Każdy krok miał jakieś znaczenie, każdy krok trwał nieskończoność, każdy krok rozbrzmiewał w jego umyśle tysiącami ogłuszających pęknięć.
-Och moja droga przyjaciółko - zanucił w rytm starej, karczmiennej muzyki, gdy pochylał się nad nią i od niechcenia pchał ją czubkiem buta, aby upadła na plecy. Chciał patrzeć w jej zamglone, załzawione oczy - spokojnie, z zainteresowaniem turysty, który przyglądał się wyjątkowo ciekawej odmianie motyla - Czujesz to? - spytał łagodnie, z uśmiechem tak pięknym wmylowanym na swej młodzieńczej choć naznaczonej doświadczeniami twarzy, że przez moment mogłaby poznać go jako dobrego przyjaciela - Dwadzieścia cztery miesiące, pomyśl sobie, tak dusiłem się przez - nagle, bez ostrzeżenia wymierzył jej kopniaka w brzuch - pieprzone - kolejny - dwadzieścia - i jeszcze jeden - cztery - następny - miesiące - ostatni, w który włożył najwięcej siły, aby ostatecznie wyprostować się i westchnąć ciężko, jakby ze zmęczenia. Czy go poznawała? Czy czuła jeszcze ból? Czy czuła cokolwiek?, czy może juz nie czuła nic? On też już nic nie czuł, po jakimś czasie wpadł w otepienie i zadawał sobie pytanie - czy jeszcze żyje? Czy ona teraz też zadawała sobie te pytania?
Lekko, niemal wesoło podszedł do barku, który oszczędził do późniejszego wykorzystania nadal nucąc pod nosem wesołą, znajomą ów dwójce melodię, do której często śpiewano nokturnowe ballady, gdy towarzystwo nie miało sił robić nic innego jak tylko cieszyć się i śpiewać. Pociągnął łyk z gwinta zerkając na kobietę ukradkiem, aby przy wyjściu rzucić tylko wesołe:
-To do zobaczenia - i niewerbalne finite, zanim niemal w podskokach opuścił pomieszczenie i mieszkanie.
Gość
Gość
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Pracownia
Szybka odpowiedź