Weranda
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Weranda
Rozpościera się na tyłach domu, wejść na nią można z salonu oraz kuchni. Jest zadaszona (nad nią znajduje się łazienka), w lecie panuje tutaj przyjemny cień, w zimę zaś boczne ścianki odgradzają od porywistego wiatru. Zazwyczaj pełna jest przedmiotów codziennego użytku, pieńków, nieco zardzewiałych pił, starych butelek, przewieszonych przez balustradę kurtek i rękawic ze smoczej skóry. Często wiszą tutaj także świeżo wyprane - w rzece - ubrania. Stoi tu kilka ławek oraz głęboki fotel, ulubione wieczorne miejsce Benjamina. Często siada tutaj z mugolskim papierosem w ustach, obserwując zapierający dech w piersiach widok. Dla wielu jest czymś pospolitym, dla niego - czymś bardzo ważnym. Weranda znajduje się dosłownie kilka kroków od dość stromego brzegu rzeki, prowadzącego do szerokiego jeziora. Wokół rosną paprocie, dzikie krzewy, wysokie drzewa, przesłaniające rozłożystymi gałęziami nieba. Pomiędzy pniami widać rozbłyski słońca w czystej wodzie oraz zalesiony drugi brzeg.
Z werandy można przejść prosto na brzeg rzeki, w której można zaznać kąpieli lub połowić magiczne ryby.
Z werandy można przejść prosto na brzeg rzeki, w której można zaznać kąpieli lub połowić magiczne ryby.
| 15/16 października, po wydarzeniach w Kumbrii
Nie był pewien, co właściwie obudziło go tym razem. Zerwał się nagle, gwałtownie, zupełnie bezwiednie i odruchowo unosząc się do pozycji siedzącej, z trudem otrząsając się z resztek snu, którego nie pamiętał – ale który mimo to pozostawił po sobie nieprzyjemny, mdły posmak, panoszący się w jego ustach i przy przełykaniu śliny spływający wprost do jego gardła. Chociaż przez ostatnie dni – od przeklętego szczytu w Stonehenge – niemal nie zdarzało mu się zasnąć wystarczająco głęboko, by pod powiekami dostrzec cokolwiek ponad niewyraźne, przerażające majaki, to tej nocy musiał spać twardo i mocno, bo ocknąwszy się, potrzebował pełnej minuty na zrozumienie, gdzie dokładnie się znajdował. Pomogły mu znajome już detale: charakterystyczna rama łóżka, poruszająca się lekko zasłona, nocna szafka – i rozłożona tuż obok sylwetka Bena, z pokrytą tatuażami ręką zawiniętą pod poduszkę i lekko rozchylonymi ustami, której obecność w każdych innych okolicznościach zapewne by go uspokoiła. Nie dzisiaj; dzisiaj widok odsłoniętych częściowo pleców wypchnął go brutalnie z bezpiecznych czterech ścian maleńkiej sypialni, wciskając go z powrotem do klaustrofobicznej, wypełnionej zapachem krwi celi, a później dalej – do dusznego, tchnącego żarem pomieszczenia, do laboratorium z próbującymi go zgnieść ścianami, do płonącego pokoju, z którego z trudem wytargał bezwładne ciało Wrighta. Odetchnął głośno, przecierając dłonią rozpaloną twarz, ale szorstka, pokryta zgrubieniami skóra nie starła spod powiek niechcianych obrazów – a jego nagle znów ogarnęła dziwna pewność, że za moment się udusi, że strop spadnie mu na głowę, że już nigdy się stąd nie wydostanie; musiał natychmiast wyjść – i potrzebował powietrza.
Odrzucił na bok koc, opierając bose stopy o podłogę, i dopiero wtedy dopuszczając do siebie resztę bodźców. Przedramiona, schowane sprytnie pod długimi rękawami cienkiego podkoszulka, zdawały się kompletnie pozbawione skóry, piekąc niczym otwarte rany, które każdy pojedynczy fragment materiału tylko dodatkowo podrażniał. Najprawdopodobniej z jego winy; kiedy wrócił tej nocy do Sennen, cuchnąc rynsztokiem i prowadząc ze sobą nieco zdezorientowanego szczeniaka foksteriera, ostatnim, na co miał ochotę, były długie wyjaśnienia – dlatego odpuścił sobie również opatrzenie świeżych poparzeń, wszelkie środki zaradcze ograniczając do krótkiej, chłodnej kąpieli, która przyniosła ulgę jedynie na chwilę; pozwalającą mu co prawda na zaśnięcie, ale również i sprawiającą, że obecnie czuł się, jakby ponownie wsadził ręce w płomienie.
Chwycił palcami za brzeg podkoszulka, ściągając go z siebie jednym płynnym ruchem, i pozwalając, by zaczerwienioną skórę owionęło powietrze. Wciąż zbyt ciepłe; podniósł się z łóżka, dla odmiany nie wzdrygając się już, gdy skrzypnęło żałośnie pod jego ciężarem, po czym skierował się ku drzwiom, i dalej – korytarzem ku schodom, zatrzymując się dopiero w kuchni. Tutaj zawahał się na moment, ale po chwili namysłu odwiesił podkoszulek na oparcie krzesła, zamiast tego biorąc do ręki szklankę i napełniając ją wodą, którą natychmiast wypił; była chłodna i przyjemna, spłukała też nieco tego paskudnego, utrzymującego się w jego ustach posmaku. Zanim wyszedł na werandę, zgarnął jeszcze z blatu pomiętą paczkę mugolskich papierosów, jednego z nich zapalając gdzieś pomiędzy drzwiami na zewnątrz, a drewnianą balustradą. Zatrzymał się przy tej drugiej, odkładając ostrożnie tekturowe opakowanie, a samemu zaciągając się dymem, w milczeniu czekając aż we mgle rozpłynie się to obezwładniające wrażenie zamknięcia. Odchodzące w niepamięć w miarę, jak chłonął spojrzeniem rozciągający się przed nim las, oświetlony jedynie chłodnym, odbijającym się w wodzie światłem księżyca, wdychając intensywny zapach dymu i paproci. Nocne powietrze było lodowate, raz po raz kąsało też jego odsłoniętą skórę, ale w porównaniu z panującą wewnątrz duchotą, i tak stanowiło wspaniałą odmianę, przytępiając drażniący go ból. Ten rwący, ogniskujący na obu przedramionach, oraz ten już powoli niknący, trzymający się fioletowo-purpurowej skóry na żebrach i barku, która miejscami zaczynała już przybierać brzydki, żółtawy odcień, charakterystyczny dla leczących się siniaków.
Drgnął instynktownie, gdy wyczuł za sobą ruch, za którym podążyło ciche drapanie pazurów o drewno, tupot łap i posapywanie; odwrócił się w kierunku dźwięku, zauważając w półmroku białą plamę sierści, bez żadnych wątpliwości należącą do pozbawionego jeszcze imienia foksteriera. Chociaż w podziemiach nieistniejącego bunkra ochrzcił go Burkiem, to ostatecznie postanowił nie karać zwierzaka w ten sposób, poza tym – chciał odciąć się od wszystkiego, co miało (lub nie miało?) miejsce tam, nawet jeżeli w oczywisty sposób nie mógł. – No i po co ty się tu za mną przyplątałeś? – zapytał cicho, przyglądając się mądrym oczom szczeniaka, który przydreptał prosto do niego, szturchając go wilgotnym nosem w odsłoniętą kostkę. Trochę było mu go szkoda – wyglądał na zagubionego i nieco wystraszonego, i Percival zastanawiał się, czy przypadkiem w którymś momencie nieświadomie nie ukradł go prawdziwemu właścicielowi, ale biorąc pod uwagę charakter odwiedzającej Kumbrię śmietanki towarzyskiej, nie miałby z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia.
Schylił się, żeby pogłaskać psiaka po głowie, w międzyczasie dopalając papierosa, i niemal natychmiast po wyprostowaniu się odpalając drugiego. Nie miał jeszcze wystarczająco silnej woli, by wrócić na górę – i, jeżeli miałby być szczery sam ze sobą, nie miał na to również odwagi.
Nie był pewien, co właściwie obudziło go tym razem. Zerwał się nagle, gwałtownie, zupełnie bezwiednie i odruchowo unosząc się do pozycji siedzącej, z trudem otrząsając się z resztek snu, którego nie pamiętał – ale który mimo to pozostawił po sobie nieprzyjemny, mdły posmak, panoszący się w jego ustach i przy przełykaniu śliny spływający wprost do jego gardła. Chociaż przez ostatnie dni – od przeklętego szczytu w Stonehenge – niemal nie zdarzało mu się zasnąć wystarczająco głęboko, by pod powiekami dostrzec cokolwiek ponad niewyraźne, przerażające majaki, to tej nocy musiał spać twardo i mocno, bo ocknąwszy się, potrzebował pełnej minuty na zrozumienie, gdzie dokładnie się znajdował. Pomogły mu znajome już detale: charakterystyczna rama łóżka, poruszająca się lekko zasłona, nocna szafka – i rozłożona tuż obok sylwetka Bena, z pokrytą tatuażami ręką zawiniętą pod poduszkę i lekko rozchylonymi ustami, której obecność w każdych innych okolicznościach zapewne by go uspokoiła. Nie dzisiaj; dzisiaj widok odsłoniętych częściowo pleców wypchnął go brutalnie z bezpiecznych czterech ścian maleńkiej sypialni, wciskając go z powrotem do klaustrofobicznej, wypełnionej zapachem krwi celi, a później dalej – do dusznego, tchnącego żarem pomieszczenia, do laboratorium z próbującymi go zgnieść ścianami, do płonącego pokoju, z którego z trudem wytargał bezwładne ciało Wrighta. Odetchnął głośno, przecierając dłonią rozpaloną twarz, ale szorstka, pokryta zgrubieniami skóra nie starła spod powiek niechcianych obrazów – a jego nagle znów ogarnęła dziwna pewność, że za moment się udusi, że strop spadnie mu na głowę, że już nigdy się stąd nie wydostanie; musiał natychmiast wyjść – i potrzebował powietrza.
Odrzucił na bok koc, opierając bose stopy o podłogę, i dopiero wtedy dopuszczając do siebie resztę bodźców. Przedramiona, schowane sprytnie pod długimi rękawami cienkiego podkoszulka, zdawały się kompletnie pozbawione skóry, piekąc niczym otwarte rany, które każdy pojedynczy fragment materiału tylko dodatkowo podrażniał. Najprawdopodobniej z jego winy; kiedy wrócił tej nocy do Sennen, cuchnąc rynsztokiem i prowadząc ze sobą nieco zdezorientowanego szczeniaka foksteriera, ostatnim, na co miał ochotę, były długie wyjaśnienia – dlatego odpuścił sobie również opatrzenie świeżych poparzeń, wszelkie środki zaradcze ograniczając do krótkiej, chłodnej kąpieli, która przyniosła ulgę jedynie na chwilę; pozwalającą mu co prawda na zaśnięcie, ale również i sprawiającą, że obecnie czuł się, jakby ponownie wsadził ręce w płomienie.
Chwycił palcami za brzeg podkoszulka, ściągając go z siebie jednym płynnym ruchem, i pozwalając, by zaczerwienioną skórę owionęło powietrze. Wciąż zbyt ciepłe; podniósł się z łóżka, dla odmiany nie wzdrygając się już, gdy skrzypnęło żałośnie pod jego ciężarem, po czym skierował się ku drzwiom, i dalej – korytarzem ku schodom, zatrzymując się dopiero w kuchni. Tutaj zawahał się na moment, ale po chwili namysłu odwiesił podkoszulek na oparcie krzesła, zamiast tego biorąc do ręki szklankę i napełniając ją wodą, którą natychmiast wypił; była chłodna i przyjemna, spłukała też nieco tego paskudnego, utrzymującego się w jego ustach posmaku. Zanim wyszedł na werandę, zgarnął jeszcze z blatu pomiętą paczkę mugolskich papierosów, jednego z nich zapalając gdzieś pomiędzy drzwiami na zewnątrz, a drewnianą balustradą. Zatrzymał się przy tej drugiej, odkładając ostrożnie tekturowe opakowanie, a samemu zaciągając się dymem, w milczeniu czekając aż we mgle rozpłynie się to obezwładniające wrażenie zamknięcia. Odchodzące w niepamięć w miarę, jak chłonął spojrzeniem rozciągający się przed nim las, oświetlony jedynie chłodnym, odbijającym się w wodzie światłem księżyca, wdychając intensywny zapach dymu i paproci. Nocne powietrze było lodowate, raz po raz kąsało też jego odsłoniętą skórę, ale w porównaniu z panującą wewnątrz duchotą, i tak stanowiło wspaniałą odmianę, przytępiając drażniący go ból. Ten rwący, ogniskujący na obu przedramionach, oraz ten już powoli niknący, trzymający się fioletowo-purpurowej skóry na żebrach i barku, która miejscami zaczynała już przybierać brzydki, żółtawy odcień, charakterystyczny dla leczących się siniaków.
Drgnął instynktownie, gdy wyczuł za sobą ruch, za którym podążyło ciche drapanie pazurów o drewno, tupot łap i posapywanie; odwrócił się w kierunku dźwięku, zauważając w półmroku białą plamę sierści, bez żadnych wątpliwości należącą do pozbawionego jeszcze imienia foksteriera. Chociaż w podziemiach nieistniejącego bunkra ochrzcił go Burkiem, to ostatecznie postanowił nie karać zwierzaka w ten sposób, poza tym – chciał odciąć się od wszystkiego, co miało (lub nie miało?) miejsce tam, nawet jeżeli w oczywisty sposób nie mógł. – No i po co ty się tu za mną przyplątałeś? – zapytał cicho, przyglądając się mądrym oczom szczeniaka, który przydreptał prosto do niego, szturchając go wilgotnym nosem w odsłoniętą kostkę. Trochę było mu go szkoda – wyglądał na zagubionego i nieco wystraszonego, i Percival zastanawiał się, czy przypadkiem w którymś momencie nieświadomie nie ukradł go prawdziwemu właścicielowi, ale biorąc pod uwagę charakter odwiedzającej Kumbrię śmietanki towarzyskiej, nie miałby z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia.
Schylił się, żeby pogłaskać psiaka po głowie, w międzyczasie dopalając papierosa, i niemal natychmiast po wyprostowaniu się odpalając drugiego. Nie miał jeszcze wystarczająco silnej woli, by wrócić na górę – i, jeżeli miałby być szczery sam ze sobą, nie miał na to również odwagi.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Ostatnio zmieniony przez Percival Blake dnia 10.03.19 23:35, w całości zmieniany 1 raz
Niespodziewanie późny powrót Percivala wzbudził w Benjaminie niepokój a raczej dziwną, dawno niepojawiającą się w jego życiu wersję, wzbogaconą o szczyptę odpowiedzialności. Bał się o swoich bliskich, o Hannah i Josepha, o innych Zakonników, o przyjaciół, ale lęk o losy wałęsającego się Merlin-wie-gdzie Notta (jeszcze nie odzwyczaił się od używania tego nazwiska w swych rozmyślaniach) nie miał nic wspólnego z zaborczością czy podejrzeniami o zachlanie mordy w podejrzanej spelunce: dotykał natomiast kwestii ostatecznych i strasznych, lśniących szmaragdem paskudnej czaszki, oświetlającej scenę brutalnej zemsty na zdrajcy. Nic więc dziwnego, że pomimo zmęczenia pracą w rezerwacie, czekał na Notta całkiem przytomny, z ulgą przyjmując jego pojawienie się w drzwiach. Z wycieńczeniem, zdruzgotaniem i cierpieniem wypisanym na twarzy oraz zapewne reszcie ciała – to nic, że nie wiedział siniaków i ran, wystarczyło uważnie spoglądać na spowolnione ruchy smokologa, by zorientować się, że ten ma za sobą bliskie spotkanie trzeciego stopnia z przeróżnymi powierzchniami płaskimi. W najlepszym przypadku, w najgorszym stykałby się z trójwymiarowymi promieniami czarnomagicznych klątw. Nie dociekał, nie dopytywał nawet o to, gdzie się podziewał i skąd ma tego nieco brudnego psa – po pierwszym zdawkowym odburknięciu Notta po prostu odpuścił, samemu nie przepadając za naciskaniem. Ważne, że Percy wrócił względnie cały i zdrowy, a poranek zawsze był mądrzejszy od wieczora, jak powtarzała jego mama – zostawił więc rozmowę na słoneczny czas, kładąc się w łóżku jeszcze zanim Percival się w nim znalazł i od razu zasypiając.
Spodziewał się, że Nott ominie sypialnię szerokim łukiem, ale coś go obudziło; skrzypnięcie łóżka, przesunięcie ciężaru wygodnego materaca, trzask deski zagłówka. Ktoś opuszczał miejsce obok niego, a tym kimś mógł być tylko wysoki brunet, od niedawna zajmujący szczególne miejsce w tym domu, a od znacznie dłuższego czasu – w jego sercu. Nie od razu ruszył jego śladem, dając Percivalowi krótką przewagę i przestrzeń. Stało się coś złego, nie musiał wysłuchać szczegółów podejrzanego zniknięcia, by połączyć fakty w niezbyt przyjemny w odbiorze obraz. To, że na razie nie przyglądał się mu w całości nie oznaczał jednak, że zamierzał pozwolić Nottowi wgapiać się w bohomaz samotnie.
Przeciągnął się na łóżku i po kilku chwilach również ruszył na dół stromymi schodami. Na bosaka, odruchowo, wręcz nieświadomie przeskakując nad drzemiącym Kudłaczem, który odkąd zamieszkał u nich Percy, zajmujący dotychczasowe miejsce spoczynku na łóżku, obrażony przeniósł się pod ostatni schodek, czyhając w ten sposób na życie i jedność karku z resztą ciała każdego, kto nieostrożnie zapomniałby o istnieniu czarnej, futrzastej kulki. Nie ruszył do kuchni a od razu – może słysząc jakieś dobiegające z zewnątrz odgłosy, może ufając własnej intuicji lub po prostu znając słabość Notta do otwartych przestrzeni i świeżego powietrza – skręcił w stronę werandy. Ziewnął przeciągle i przekroczył próg, podciągając kraciaste spodnie od piżamy, zupełnie niepasujące do wziętej z innego kompletu koszuli, krzywo zapiętej na równie eklektyczne guziki. Nieco zaspane spojrzenie od razu wyostrzyło się na nagich plecach drugiego mężczyzny, na szerokich barkach, na twarzy oświetlonej jedynie żarzącą się końcówką mugolskiego papierosa. Nocny, chłodny wiatr od razu porywał szary dym, targając także nieco wilgotnymi włosami Percivala, przyklejonymi do odsłoniętego karku. Ledwie powstrzymał się od sięgnięcia ku obnażonemu ciału, do muśnięcia łopatki rozgrzaną od snu ręką, przyciągnięcia go do siebie i wsparcia brody na męskim ramieniu, sięgając przez nie po papierosa - dzieląc go na pół tak, jak robili to w szkole, pomiędzy kaszlnięciami udając dorosłych. Uśmiechnął się na to wspomnienie trochę nostalgicznie, po prostu zrównując się z brunetem i wpatrując się w niego z ukosa, uważnie, lecz nienachalnie. Ciągle był nieco rozespany, wolniej - niż zwykle? - łączył fakty, dlatego też w pierwszej chwili nie zauważył towarzyszącego im szczeniaka. Dopiero, gdy biały nieborak otarł się o jego bose stopy, zerknął w dół. - Skąd go wytrzasnąłeś? Całkiem zabawny psiak - spytał priorytetowo, po czym odwrócił się w bok, tak, by oprzeć się plecami o jedną z drewnianych podpórek dachu werandy, mogąc patrzeć na Percivala z przodu. - I nie odbierz tego jako upierdliwości, możesz robić co chcesz, nie jestem...no, zazdrosny czy zmartwiony - zastrzegł, rzecz jasna będąc zazdrosnym i zmartwionym - ale gdzie, na galopujące gargulce, się włóczyłeś? - spytał z mieszaniną chłopięcej ciekawości i braterskiej troski, mimowolnie zjeżdżając wzrokiem niżej, z jego oświetlonej blaskiem księżyca twarzy, na klatkę piersiową, mięśnie brzucha i...przedramiona. Granatowa sepia nocy łaskawie nie podkreślała zaognionej, poranionej skóry, ale Wright i tak doskonale spostrzegał, że bylo coś nie tak. - Kto ci to zrobił? I czemu nie mówiłeś, wezwałbym uzdrowiciela wcześniej - burknął tonem reprymendy, poklepując się najpierw po piersi, później po udach, by znaleźć różdżkę i wezwać Patronusem kogoś, kto szybko zająłby się skutkami tarapatów, w które wdał się tej nocy Percy. Nigdzie nie znalazł drewna, westchnął więc ciężko i odbił się plecami od kolumienki. - Strzelam w ciemno, że to nie Rycerze, bo wtedy wróciłbyś tutaj w mniej materialnej postaci - dodał nieco żartobliwie, choć w piersi odezwało się nieprzyjemne kłucie: naprawdę się o niego martwił. A widząc jego poważną, stężałą w dziwnym grymasie twarz, niepokój tylko przybierał na sile.
Spodziewał się, że Nott ominie sypialnię szerokim łukiem, ale coś go obudziło; skrzypnięcie łóżka, przesunięcie ciężaru wygodnego materaca, trzask deski zagłówka. Ktoś opuszczał miejsce obok niego, a tym kimś mógł być tylko wysoki brunet, od niedawna zajmujący szczególne miejsce w tym domu, a od znacznie dłuższego czasu – w jego sercu. Nie od razu ruszył jego śladem, dając Percivalowi krótką przewagę i przestrzeń. Stało się coś złego, nie musiał wysłuchać szczegółów podejrzanego zniknięcia, by połączyć fakty w niezbyt przyjemny w odbiorze obraz. To, że na razie nie przyglądał się mu w całości nie oznaczał jednak, że zamierzał pozwolić Nottowi wgapiać się w bohomaz samotnie.
Przeciągnął się na łóżku i po kilku chwilach również ruszył na dół stromymi schodami. Na bosaka, odruchowo, wręcz nieświadomie przeskakując nad drzemiącym Kudłaczem, który odkąd zamieszkał u nich Percy, zajmujący dotychczasowe miejsce spoczynku na łóżku, obrażony przeniósł się pod ostatni schodek, czyhając w ten sposób na życie i jedność karku z resztą ciała każdego, kto nieostrożnie zapomniałby o istnieniu czarnej, futrzastej kulki. Nie ruszył do kuchni a od razu – może słysząc jakieś dobiegające z zewnątrz odgłosy, może ufając własnej intuicji lub po prostu znając słabość Notta do otwartych przestrzeni i świeżego powietrza – skręcił w stronę werandy. Ziewnął przeciągle i przekroczył próg, podciągając kraciaste spodnie od piżamy, zupełnie niepasujące do wziętej z innego kompletu koszuli, krzywo zapiętej na równie eklektyczne guziki. Nieco zaspane spojrzenie od razu wyostrzyło się na nagich plecach drugiego mężczyzny, na szerokich barkach, na twarzy oświetlonej jedynie żarzącą się końcówką mugolskiego papierosa. Nocny, chłodny wiatr od razu porywał szary dym, targając także nieco wilgotnymi włosami Percivala, przyklejonymi do odsłoniętego karku. Ledwie powstrzymał się od sięgnięcia ku obnażonemu ciału, do muśnięcia łopatki rozgrzaną od snu ręką, przyciągnięcia go do siebie i wsparcia brody na męskim ramieniu, sięgając przez nie po papierosa - dzieląc go na pół tak, jak robili to w szkole, pomiędzy kaszlnięciami udając dorosłych. Uśmiechnął się na to wspomnienie trochę nostalgicznie, po prostu zrównując się z brunetem i wpatrując się w niego z ukosa, uważnie, lecz nienachalnie. Ciągle był nieco rozespany, wolniej - niż zwykle? - łączył fakty, dlatego też w pierwszej chwili nie zauważył towarzyszącego im szczeniaka. Dopiero, gdy biały nieborak otarł się o jego bose stopy, zerknął w dół. - Skąd go wytrzasnąłeś? Całkiem zabawny psiak - spytał priorytetowo, po czym odwrócił się w bok, tak, by oprzeć się plecami o jedną z drewnianych podpórek dachu werandy, mogąc patrzeć na Percivala z przodu. - I nie odbierz tego jako upierdliwości, możesz robić co chcesz, nie jestem...no, zazdrosny czy zmartwiony - zastrzegł, rzecz jasna będąc zazdrosnym i zmartwionym - ale gdzie, na galopujące gargulce, się włóczyłeś? - spytał z mieszaniną chłopięcej ciekawości i braterskiej troski, mimowolnie zjeżdżając wzrokiem niżej, z jego oświetlonej blaskiem księżyca twarzy, na klatkę piersiową, mięśnie brzucha i...przedramiona. Granatowa sepia nocy łaskawie nie podkreślała zaognionej, poranionej skóry, ale Wright i tak doskonale spostrzegał, że bylo coś nie tak. - Kto ci to zrobił? I czemu nie mówiłeś, wezwałbym uzdrowiciela wcześniej - burknął tonem reprymendy, poklepując się najpierw po piersi, później po udach, by znaleźć różdżkę i wezwać Patronusem kogoś, kto szybko zająłby się skutkami tarapatów, w które wdał się tej nocy Percy. Nigdzie nie znalazł drewna, westchnął więc ciężko i odbił się plecami od kolumienki. - Strzelam w ciemno, że to nie Rycerze, bo wtedy wróciłbyś tutaj w mniej materialnej postaci - dodał nieco żartobliwie, choć w piersi odezwało się nieprzyjemne kłucie: naprawdę się o niego martwił. A widząc jego poważną, stężałą w dziwnym grymasie twarz, niepokój tylko przybierał na sile.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Natarczywe, łączące się w nieznośnie głośną i bezładną kakofonię myśli stopniowo ulatywały z jego głowy, pozostawiając po sobie wspaniałe uczucie pustki – cichej i miękkiej jak otaczająca go ciemność, przełamana jedynie słabym światłem odbijającego się od wody księżyca. Otwarte przestrzenie uspokajały go odkąd pamiętał, ale dzisiaj, dręczony wspomnieniami zatęchłych, zamykających się wokół niego klaustrofobicznie ścian bunkra, zdawał się potrzebować ich szczególnie mocno, wbrew pozorom wcale niepocieszony faktem, że cały surrealistyczny scenariusz rozegrał się wyłącznie w jego otumanionym przez wybuch anomalii umyśle. Wprost przeciwnie; było coś cuchnąco przerażającego w świadomości, że wystarczyło kilka obłoków szarawobiałej mgły, żeby do tego stopnia go oszukać, zmanipulować obrazy, wykrzywić dźwięki; wierzył przecież w prawdziwość więziennej celi, makabrycznego laboratorium, skreślonego znajomym charakterem pisma listu, który nie tylko widział, ale i trzymał we własnej dłoni; czy wszystko to naprawdę było wytworem jego pobudzonej magicznie wyobraźni, w jakiś niewytłumaczalny sposób zmieszanej z myślami otaczających go czarodziejów? A jeśli tak – to dlaczego jego umysł zdecydował się podsunąć mu akurat te wizje, ich głównym, choć przez większość czasu nieobecnym bohaterem czyniąc Bena?
Wiedział, że podążył za nim, bo otwarte na oścież drzwi na werandę, w połączeniu z nocną ciszą, pozwalały mu na wychwycenie skrzypienia drewnianych stopni oraz ciężkich, choć wyciszonych nieco brakiem butów kroków, rozlegających się najpierw za jego plecami, a później tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Nie odwrócił się jednak, wciąż uparcie wpatrzony w nieistniejący punkt między drzewami, zupełnie jakby wcale nie zauważył pojawienia się Wrighta, chociaż wyraźne rozluźnienie do tej pory spiętych ramion opowiadało zupełnie inną historię. Wiedział, że zachowywał się idiotycznie – ale jednocześnie nie miał pojęcia, jak miał wyjaśnić przyglądającemu mu się uważnie mężczyźnie, że przez cały wieczór dręczyły go boleśnie realistyczne halucynacje, żywiące się jego słabościami i wyrzutami sumienia, jego samego z każdą chwilą coraz dosadniej przekonując, że po raz kolejny zjawił się za późno – za późno, by naprawić szereg popełnionych błędów, za późno by wywalczyć przynajmniej skrawek bezpieczeństwa dla ludzi, za których był odpowiedzialny, i za późno, by wyciągnąć z płomieni człowieka, którego kochał; człowieka, który był co prawda cały i zdrowy, ale wciąż mógł – w mniemaniu Percivala – rozmyć się w papierosowym dymie, w sekundzie, w której ośmieli się na niego spojrzeć.
Wciąż nie patrzył, kiedy padło pierwsze pytanie, zerkając jedynie w dół, na kręcącego się wokół nóg Benjamina szczeniaka, i coś w fakcie, że on również rejestrował jego obecność, pozwoliło Percy’emu na odzyskanie części utraconego poczucia rzeczywistości; sprawiając, że grunt pod jego stopami wydał się nagle odrobinę solidniejszy. – Znalazłem – odpowiedział zdawkowo, nie potrafiąc jeszcze zdecydować, czy chciał wdawać się w szczegóły. Szalona opowieść o porwaniu przez eksperymentujących na czarodziejach mugoli brzmiała absurdalnie nawet w zaciszu jego własnego umysłu, a co dopiero wypowiedziana na głos; już niemal słyszał fantomowy śmiech Wrighta, wytykającego mu te wszystkie nieścisłości, w które on sam bezkrytycznie uwierzył, i mimo że nie miało to najmniejszego sensu, zalała go irytacja. Skierowana nie do wewnątrz, a w stronę stojącego obok mężczyzny, zachowującego się dokładnie tak, jak powinien zachować się dobry przyjaciel – i zadającego tylko te pytania, których zadanie było więcej niż zasadne.
W pierwszej chwili nie miał zamiaru odpowiadać, milcząc uparcie i skupiając uwagę na dogaszeniu wypalonego papierosa, ale coś w głosie Jaimiego odbiło się od jego czaszki znajomym echem, przytępiającym ostre krawędzie jego własnych myśli, i wywołującym w klatce piersiowej nieprzyjemne ukłucie wyrzutów sumienia. Drgnął wreszcie, wyrwany z bezruchu przez wychwycone kątem oka poruszenie; nie był pewien, czy Wright miał zamiar skierować się z powrotem do kuchni w poszukiwaniu różdżki, czy tylko planował poszukać sobie wygodniejszej pozycji pod kolumienką, ale odwrócił się w jego stronę odruchowo, wyciągając rękę i zaciskając palce na męskim ramieniu, tuż powyżej łokcia, w geście mającym zatrzymać go w miejscu. – Czekaj – rzucił krótko, dopiero wtedy po raz pierwszy unosząc spojrzenie na twarz Bena, i dostrzegając w niej wszystko to, co – jak mu się wydawało – usłyszał wcześniej w jego głosie. Odetchnął bezgłośnie; wypuszczane z ust powietrze brzmiało trochę jak ulga, trochę jak kapitulacja. – To tylko poparzenia, od zwykłego ognia, nic mi nie będzie. Kupię na to rano jakąś maść. – Przedramiona, nawet schłodzone przez zimne, październikowe powietrze, piekły nieznośnie – ale nie chciał angażować nikogo innego, narażać się na kolejne pytania, układać kolejnych wyjaśnień.
Rozluźnił palce, ponownie cofając się o krok, aż jego uda natrafiły na przeszkodę w postaci drewnianej balustrady; oparł się o nią wygodniej, zaciskając dłonie na górnej poprzeczce. Nie uciekał już spojrzeniem, nieco uspokojony faktem, że tym razem stabilna sylwetka Bena nie zniknęła mu sprzed oczu, a w jego głowie nie rozległo się echo dawnych wyrzutów, przypominających o wszystkich paskudztwach, których się dopuścił. Brzmiała tam za to troska, ukryta co prawda za swobodnym tonem i prędkim zaprzeczeniem, ale wciąż dostrzegalna, uświadamiająca mu, jak z perspektywy przyjaciela mógł wyglądać jego późny powrót. – To nie byli Rycerze – potwierdził, choć być może nie musiał. – Wpadłem co prawda na swojego starego kumpla Craiga, ale miał trochę większe problemy na głowie. Albo po prostu bez przyjaciół za plecami nie był taki odważny. – Albo wcale go tam nie było, a jego umysł dokleił go do obrazka tak samo, jak zrobił to z Benem. – W Kumbrii wybuchła anomalia. Dziwna, nigdy wcześniej się z taką nie spotkałem. Całkiem dosłownie oderwała mnie od rzeczywistości, inaczej wróciłbym dużo wcześniej – powiedział, jednocześnie zdając sobie sprawę, że wyrzuca z siebie jedynie strzępki wyjaśnień, jak i mając nadzieję, że Jaimie nie zauważy pominiętych szczegółów – jak na przykład tego, co właściwie Percival tam robił.
Zamilkł na chwilę, ważąc w myślach następne pytanie – ale była to myśl, która dręczyła go od momentu, w którym ocknął się z wyjątkowo realistycznego snu wariata; ta sama zresztą, która kilka minut wcześniej wyrwała go z łóżka, zmuszając do bezowocnego szukania odpowiedzi w przepełnionej samotnością i chłodem ciemności. – Chciałbym ci zadać pytanie, i chciałbym, żebyś odpowiedział mi szczerze – rzucił najpierw, odrobinę wyzywająco. – Nie ma nic wspólnego z twoimi przyjaciółmi – doprecyzował szybko, doskonale rozumiejąc, że tajemnice Zakonu znajdowały się poza wszelką dyskusją; nie miał zresztą zamiaru testować lojalności Bena. Utkwił spojrzenie w jego twarzy, starając się doszukać w jego rysach jakiekolwiek reakcji, przygaszonej przez otaczający ich półmrok.
Wiedział, że podążył za nim, bo otwarte na oścież drzwi na werandę, w połączeniu z nocną ciszą, pozwalały mu na wychwycenie skrzypienia drewnianych stopni oraz ciężkich, choć wyciszonych nieco brakiem butów kroków, rozlegających się najpierw za jego plecami, a później tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Nie odwrócił się jednak, wciąż uparcie wpatrzony w nieistniejący punkt między drzewami, zupełnie jakby wcale nie zauważył pojawienia się Wrighta, chociaż wyraźne rozluźnienie do tej pory spiętych ramion opowiadało zupełnie inną historię. Wiedział, że zachowywał się idiotycznie – ale jednocześnie nie miał pojęcia, jak miał wyjaśnić przyglądającemu mu się uważnie mężczyźnie, że przez cały wieczór dręczyły go boleśnie realistyczne halucynacje, żywiące się jego słabościami i wyrzutami sumienia, jego samego z każdą chwilą coraz dosadniej przekonując, że po raz kolejny zjawił się za późno – za późno, by naprawić szereg popełnionych błędów, za późno by wywalczyć przynajmniej skrawek bezpieczeństwa dla ludzi, za których był odpowiedzialny, i za późno, by wyciągnąć z płomieni człowieka, którego kochał; człowieka, który był co prawda cały i zdrowy, ale wciąż mógł – w mniemaniu Percivala – rozmyć się w papierosowym dymie, w sekundzie, w której ośmieli się na niego spojrzeć.
Wciąż nie patrzył, kiedy padło pierwsze pytanie, zerkając jedynie w dół, na kręcącego się wokół nóg Benjamina szczeniaka, i coś w fakcie, że on również rejestrował jego obecność, pozwoliło Percy’emu na odzyskanie części utraconego poczucia rzeczywistości; sprawiając, że grunt pod jego stopami wydał się nagle odrobinę solidniejszy. – Znalazłem – odpowiedział zdawkowo, nie potrafiąc jeszcze zdecydować, czy chciał wdawać się w szczegóły. Szalona opowieść o porwaniu przez eksperymentujących na czarodziejach mugoli brzmiała absurdalnie nawet w zaciszu jego własnego umysłu, a co dopiero wypowiedziana na głos; już niemal słyszał fantomowy śmiech Wrighta, wytykającego mu te wszystkie nieścisłości, w które on sam bezkrytycznie uwierzył, i mimo że nie miało to najmniejszego sensu, zalała go irytacja. Skierowana nie do wewnątrz, a w stronę stojącego obok mężczyzny, zachowującego się dokładnie tak, jak powinien zachować się dobry przyjaciel – i zadającego tylko te pytania, których zadanie było więcej niż zasadne.
W pierwszej chwili nie miał zamiaru odpowiadać, milcząc uparcie i skupiając uwagę na dogaszeniu wypalonego papierosa, ale coś w głosie Jaimiego odbiło się od jego czaszki znajomym echem, przytępiającym ostre krawędzie jego własnych myśli, i wywołującym w klatce piersiowej nieprzyjemne ukłucie wyrzutów sumienia. Drgnął wreszcie, wyrwany z bezruchu przez wychwycone kątem oka poruszenie; nie był pewien, czy Wright miał zamiar skierować się z powrotem do kuchni w poszukiwaniu różdżki, czy tylko planował poszukać sobie wygodniejszej pozycji pod kolumienką, ale odwrócił się w jego stronę odruchowo, wyciągając rękę i zaciskając palce na męskim ramieniu, tuż powyżej łokcia, w geście mającym zatrzymać go w miejscu. – Czekaj – rzucił krótko, dopiero wtedy po raz pierwszy unosząc spojrzenie na twarz Bena, i dostrzegając w niej wszystko to, co – jak mu się wydawało – usłyszał wcześniej w jego głosie. Odetchnął bezgłośnie; wypuszczane z ust powietrze brzmiało trochę jak ulga, trochę jak kapitulacja. – To tylko poparzenia, od zwykłego ognia, nic mi nie będzie. Kupię na to rano jakąś maść. – Przedramiona, nawet schłodzone przez zimne, październikowe powietrze, piekły nieznośnie – ale nie chciał angażować nikogo innego, narażać się na kolejne pytania, układać kolejnych wyjaśnień.
Rozluźnił palce, ponownie cofając się o krok, aż jego uda natrafiły na przeszkodę w postaci drewnianej balustrady; oparł się o nią wygodniej, zaciskając dłonie na górnej poprzeczce. Nie uciekał już spojrzeniem, nieco uspokojony faktem, że tym razem stabilna sylwetka Bena nie zniknęła mu sprzed oczu, a w jego głowie nie rozległo się echo dawnych wyrzutów, przypominających o wszystkich paskudztwach, których się dopuścił. Brzmiała tam za to troska, ukryta co prawda za swobodnym tonem i prędkim zaprzeczeniem, ale wciąż dostrzegalna, uświadamiająca mu, jak z perspektywy przyjaciela mógł wyglądać jego późny powrót. – To nie byli Rycerze – potwierdził, choć być może nie musiał. – Wpadłem co prawda na swojego starego kumpla Craiga, ale miał trochę większe problemy na głowie. Albo po prostu bez przyjaciół za plecami nie był taki odważny. – Albo wcale go tam nie było, a jego umysł dokleił go do obrazka tak samo, jak zrobił to z Benem. – W Kumbrii wybuchła anomalia. Dziwna, nigdy wcześniej się z taką nie spotkałem. Całkiem dosłownie oderwała mnie od rzeczywistości, inaczej wróciłbym dużo wcześniej – powiedział, jednocześnie zdając sobie sprawę, że wyrzuca z siebie jedynie strzępki wyjaśnień, jak i mając nadzieję, że Jaimie nie zauważy pominiętych szczegółów – jak na przykład tego, co właściwie Percival tam robił.
Zamilkł na chwilę, ważąc w myślach następne pytanie – ale była to myśl, która dręczyła go od momentu, w którym ocknął się z wyjątkowo realistycznego snu wariata; ta sama zresztą, która kilka minut wcześniej wyrwała go z łóżka, zmuszając do bezowocnego szukania odpowiedzi w przepełnionej samotnością i chłodem ciemności. – Chciałbym ci zadać pytanie, i chciałbym, żebyś odpowiedział mi szczerze – rzucił najpierw, odrobinę wyzywająco. – Nie ma nic wspólnego z twoimi przyjaciółmi – doprecyzował szybko, doskonale rozumiejąc, że tajemnice Zakonu znajdowały się poza wszelką dyskusją; nie miał zresztą zamiaru testować lojalności Bena. Utkwił spojrzenie w jego twarzy, starając się doszukać w jego rysach jakiekolwiek reakcji, przygaszonej przez otaczający ich półmrok.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Rozumiał potrzebę powałęsania się, poszukiwania własnych ścieżek, chwilowego zagubienia się w wilgotnym od deszczu lesie lub w zatłoczonej glównej sali podrzędnej spelunki, wypełnionej papierosowym dymem, wonią rozlanej whisky i chóralnymi śpiewami. Noc sprzyjała męskim wędrówkom, niezależnie, czy były one prowadzone w imię dobra, pełne ryzyka oraz podniosłej atmosfery, czy też stanowiły po prostu wyjście bezpieczeństwa z przytłaczającej rutyny. Sam spędził większość swych kawalerskich wieczorów na szlajaniu się i chociaż ostatnio kategoryzował swe nocne przygody jako te przeżywane w słusznej sprawie, to pamiętał przecież (jak przez mgłę, rzecz jasna) długie noce spędzone na zabawach. Odreagowywaniu przegranych meczy Quidditcha, dławienia tęsknoty i wściekłości powiązanych z Percivalem, szukania nadziei tam, gdzie na pewno by się nie schroniła. Doprowadziło go do w większości przypadków w miejsca bardzo ponure, destrukcyjne, wciągające go w prawdziwe bagno, ale nie byłby sobą, gdyby zamierzał ciosać przyjacielowi kołki na głowie tylko dlatego, że robił to samo, co on kilka miesięcy temu. Każdy powinien uczyć się na własnych błędach, a wyniosłe ględzenie nie przynosiło żadnych rezultatów. Dlatego też powstrzymał braterską reprymendę, po prostu wpatrując się w dość milczącego Percivala.
Zdawkowe znalazłem odebrał jako pełen dramaturgii wstęp do jakiejś interesującej historii, dlatego czekał na ciąg dalszy, unosząc nieco brew - nic z tego, do-niedawna-Nott wydawał się bardziej markotny niż na przestrzeni swego nowego żywota. Do konwersacji namówił go tylko bezpośredni ruch Benjamina: ten faktycznie zamierzał udać się po różdżkę i wezwać swym patronusem Tonks albo Pomfrey, by te obejrzały Notta profesjonalnym okiem. Został jednak zatrzymany, a tylko Percival posiadł tajemną moc hamowania Benjamina zaledwie delikatnym dotknięciem ramienia.
Nie przywykł jeszcze do jego dotyku, do tak realnej obecności, tak mocnej, tak bliskiej, tak odurzająco szokującej. Zatrzymał się od razu, zerkając w bok, na niego; przez moment wyraźnie widział ciemnozielone oczy, kontrastujące z mocno przekrwionymi białkami, spierzchnięte usta, szarą skórę, a wszystko to emanowało całkowitym zmęczeniem.
- No to gdzie się tak poparzyłeś? Robiłeś ognisko i poskąpiłeś mi zaproszenia? - spytał nieco naburmuszony, wyczuwając, że Percival zgrabnie omija najważniejsze fakty dotyczące nocnej eskapady. Trudno, nie zamierzał naciskać, odpuścił, ponownie powracając do ulubionego miejsca przy balustradzie, tym razem jednak spoglądając na bruneta znacznie uważniej i przytomniej. Senność zdawała się go opuszczać, rozmywać się w chłodnym powietrzu, pękać niczym cienki lód pod naporem szczegółów, które finalnie padły z ust Blake'a. - Co? Burke'a? Tego śmierdziela, któremu własnoręcznie porachowałem kości na nokturnie i którego dziwaczną maseczkę zdarłem z tej brzydkiej buźki? - wszedł mu w słowo, zszokowany, zdziwiony i zaciekawiony. Zmartwienie malało, Percy powrócił przecież do domu w jednym kawałku, to było najważniejsze. Zdawał sobie sprawę z niewiedzy Notta - a może po prostu naiwnie zakładał, że Rycerze Walpurgii nigdy nie dowiedzieli się, kto, oprócz Weasleya, zajął się unieszkodliwianiem Craiga - co nie powstrzymało go od opisywania arystokraty przez wzgląd na swoje dokonania względem pyszałkowatego lorda. Wspomnienie uderzania pięścią w delikatną główkę błękitnokrwistego śmierdziela poprawiło Benjaminowi humor na tyle, że bez przerywania wysłuchał dalszej opowieści bruneta.
Zmarszczył brwi. W pierwszej chwili kropki historii połączyły się w dość niepokojący obraz Notta, naprawiającego ramię w ramię z Burke'm anomalię w Kumbrii, szybko jednak odrzucił tą niedorzeczność. - Ale co tam właściwie robiłeś? Sam? - spytał rzeczowo; rozumiał potrzebę działania Percivala i to napełniło go zadowoleniem; starał się, nawet gdy został postawiony pod ścianą i ze wszystkich stron czyhała na niego wataha żądnych krwi wilków. - Mogłeś mi powiedzieć, poszlibyśmy razem - dodał, dopiero później orientując się, że zachowywał się jak natrętna kobieta, chcąca ciągle przebywać razem ze swym wybrankiem. Odkaszlnął, trochę zażenowany, trochę zdezorientowany, ponownie wyłapując spojrzenie Percivala. Poważniejsze, trzeźwiejsze, poprzedzające pytanie, które w uszach Wrighta wcale nie wybrzmiało podniośle czy poważnie. Westchnął lekko i znów odepchnął się plecami od balustrady, niwelujac dzielący ich dystans do paru cali. Bez pytania sięgnął po tlącego się pomiędzy palcami bruneta papierosa i odebrał mu go, zaciągając się powoli dymem. - Pewnie będzie się trochę gryźć z Kudłaczem i Rogogonem, o ile to nie jest samiczka, ale nie z takimi bestiami dawaliśmy sobie radę, więc...odpowiedź brzmi: tak - wygłosił uroczyście, pewien, że Blake pragnie spytać go o losy białego terierka, plączącego się im ciągle pod nogami. Jego mina nie wyrażała jednak ulgi ani zrozumienia, dlatego Jaimie odwzajemnił pytające spojrzenie, czekając na kolejne słowa - Percy nigdy nie musiał prosić go o szczerość, dostawał ją zawsze, czy tego chciał, czy nie. Nie potrafił go okłamywać.
Zdawkowe znalazłem odebrał jako pełen dramaturgii wstęp do jakiejś interesującej historii, dlatego czekał na ciąg dalszy, unosząc nieco brew - nic z tego, do-niedawna-Nott wydawał się bardziej markotny niż na przestrzeni swego nowego żywota. Do konwersacji namówił go tylko bezpośredni ruch Benjamina: ten faktycznie zamierzał udać się po różdżkę i wezwać swym patronusem Tonks albo Pomfrey, by te obejrzały Notta profesjonalnym okiem. Został jednak zatrzymany, a tylko Percival posiadł tajemną moc hamowania Benjamina zaledwie delikatnym dotknięciem ramienia.
Nie przywykł jeszcze do jego dotyku, do tak realnej obecności, tak mocnej, tak bliskiej, tak odurzająco szokującej. Zatrzymał się od razu, zerkając w bok, na niego; przez moment wyraźnie widział ciemnozielone oczy, kontrastujące z mocno przekrwionymi białkami, spierzchnięte usta, szarą skórę, a wszystko to emanowało całkowitym zmęczeniem.
- No to gdzie się tak poparzyłeś? Robiłeś ognisko i poskąpiłeś mi zaproszenia? - spytał nieco naburmuszony, wyczuwając, że Percival zgrabnie omija najważniejsze fakty dotyczące nocnej eskapady. Trudno, nie zamierzał naciskać, odpuścił, ponownie powracając do ulubionego miejsca przy balustradzie, tym razem jednak spoglądając na bruneta znacznie uważniej i przytomniej. Senność zdawała się go opuszczać, rozmywać się w chłodnym powietrzu, pękać niczym cienki lód pod naporem szczegółów, które finalnie padły z ust Blake'a. - Co? Burke'a? Tego śmierdziela, któremu własnoręcznie porachowałem kości na nokturnie i którego dziwaczną maseczkę zdarłem z tej brzydkiej buźki? - wszedł mu w słowo, zszokowany, zdziwiony i zaciekawiony. Zmartwienie malało, Percy powrócił przecież do domu w jednym kawałku, to było najważniejsze. Zdawał sobie sprawę z niewiedzy Notta - a może po prostu naiwnie zakładał, że Rycerze Walpurgii nigdy nie dowiedzieli się, kto, oprócz Weasleya, zajął się unieszkodliwianiem Craiga - co nie powstrzymało go od opisywania arystokraty przez wzgląd na swoje dokonania względem pyszałkowatego lorda. Wspomnienie uderzania pięścią w delikatną główkę błękitnokrwistego śmierdziela poprawiło Benjaminowi humor na tyle, że bez przerywania wysłuchał dalszej opowieści bruneta.
Zmarszczył brwi. W pierwszej chwili kropki historii połączyły się w dość niepokojący obraz Notta, naprawiającego ramię w ramię z Burke'm anomalię w Kumbrii, szybko jednak odrzucił tą niedorzeczność. - Ale co tam właściwie robiłeś? Sam? - spytał rzeczowo; rozumiał potrzebę działania Percivala i to napełniło go zadowoleniem; starał się, nawet gdy został postawiony pod ścianą i ze wszystkich stron czyhała na niego wataha żądnych krwi wilków. - Mogłeś mi powiedzieć, poszlibyśmy razem - dodał, dopiero później orientując się, że zachowywał się jak natrętna kobieta, chcąca ciągle przebywać razem ze swym wybrankiem. Odkaszlnął, trochę zażenowany, trochę zdezorientowany, ponownie wyłapując spojrzenie Percivala. Poważniejsze, trzeźwiejsze, poprzedzające pytanie, które w uszach Wrighta wcale nie wybrzmiało podniośle czy poważnie. Westchnął lekko i znów odepchnął się plecami od balustrady, niwelujac dzielący ich dystans do paru cali. Bez pytania sięgnął po tlącego się pomiędzy palcami bruneta papierosa i odebrał mu go, zaciągając się powoli dymem. - Pewnie będzie się trochę gryźć z Kudłaczem i Rogogonem, o ile to nie jest samiczka, ale nie z takimi bestiami dawaliśmy sobie radę, więc...odpowiedź brzmi: tak - wygłosił uroczyście, pewien, że Blake pragnie spytać go o losy białego terierka, plączącego się im ciągle pod nogami. Jego mina nie wyrażała jednak ulgi ani zrozumienia, dlatego Jaimie odwzajemnił pytające spojrzenie, czekając na kolejne słowa - Percy nigdy nie musiał prosić go o szczerość, dostawał ją zawsze, czy tego chciał, czy nie. Nie potrafił go okłamywać.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie dziwiły go pytania Benjamina, zdawał sobie sprawę, że przyjaciel zasługiwał na wyjaśnienia; nie tylko ze względów oczywistych, oscylujących gdzieś wokół czyhającej na niego za rogiem śmierci, nie tylko dlatego, że – znów – zjawiał się u jego progu w środku nocy, nosząc na skórze trudne do ukrycia obrażenia, zachowując się przy tym jak wyjątkowo irytujący i sprawiający problemy lokator. Chodziło też o zaufanie; to, na które nie zasługiwał, a którym Ben i tak go obdarzył, mimo że Percival raz po raz testował jego granice, podejmując kolejne głupie decyzje. Pojawienie się tego wieczoru w Kumbrii z całą pewnością do takich należało, głównie z tego powodu też zapomniał uprzedzić Wrighta co do tego gdzie, i po co idzie – nie chcąc przyznawać się do tego, że znów popadał w autodestrukcyjne schematy, zmuszające go do igrania z losem. Znów – bo przecież był już w tym miejscu, czy nie w ten sam sposób szukał przysłowiowego guza, gdy wiele miesięcy wcześniej wpadli na siebie w trakcie nielegalnego pojedynku w dokach?
Westchnął przeciągle, opierając się ciężko o balustradę i przyciskając opuszki palców do przymkniętych powiek; szukał właściwych słów, czy może – grał na czas, starając się wyciągnąć z chaosu myśli te sensowne. – Nie wiem. I tak, jego – odpowiedział lakonicznie, choć właściwie zgodnie z prawdą, opuszczając dłoń i znów odnajdując spojrzeniem częściowo przysłoniętą półmrokiem sylwetkę Bena, starając się zrozumieć, dlaczego właściwie był na niego zły, skoro Wright dosłownie nie zrobił niczego złego; wciąż nie potrafił jednak odegnać od siebie słów skreślonych jego pismem, brzmiących tak podobnie, że prawie bez wątpliwości uwierzył w ich prawdziwość – na tyle, że do tej pory musiał raz po raz przypominać sobie, że wszystko było w porządku, że Jaimie nigdzie nie zniknął, i że stał naprzeciwko niego, wpatrując się w jego twarz bez zrozumienia. Uczucie ulgi nie było jednak kojące – dławiło go, ściskając klatkę piersiową i wpędzając go w ten kretyński stan emocjonalnego rozedrgania, który obiecał sobie pozostawić za sobą. – Pamiętasz tę sprawę z jajami ogniomiotów, które miały dotrzeć do Anglii, ale rozpłynęły się w powietrzu? Jak odchodziłem z Biura, obiecałem Jenkinsowi, że doprowadzę ją do końca – odezwał się w końcu; nie był pewien, czy Ben wiedział, o czym mówił, nigdy mu o tym nie opowiadał – ale świat smokologów nie był znowu aż taki duży. – Udało mi się namierzyć jednego gościa, który chwalił się, że ma takie jajo na sprzedaż, ale nie za bardzo chciał powiedzieć, skąd. Udawałem, że chcę je kupić, no i umówiliśmy się w Kumbrii, na tym przyjęciu z okazji zakończenia dyniobrania. – Pozwolił sobie na przeskoczenie nad faktem, że było to wydarzenie, na którym zazwyczaj pojawiał się cały czarodziejski, czarnomagiczno-przestępczy półświatek. – Ledwo tam dotarłem, wybuchła ta… anomalia, podobno. Wszędzie było pełno dymu, teraz jak o tym myślę, to musiał działać jak Viento Somnia. – Odkaszlnął cicho. – W każdym razie, dlatego właśnie nie wiem, co robiłem tak naprawdę. Wiem tylko, co widziałem – dodał, w ostatniej chwili porzucając myśl o wdaniu się w szczegóły, bo nieistotne, jak dobierałby słowa, nie potrafił sprawić, by opowieść o przygodzie w bunkrze, brzmiała mniej żałośnie. Nie mówiąc już o otwartym przyznaniu, że to rzekoma śmierć Benjamina była tym, co wywołało w nim największe przerażenie.
Prawie porzucił temat, jednak następne słowa przyjaciela wyrwały z jego gardła chrapliwy, pozbawiony wesołości śmiech; Wright nie mógł wiedzieć, że utrafił właśnie w sedno sprawy, która dręczyła go od kilku dni jak irytujący owad, od czasu do czasu kąsający go boleśnie, i zatruwający piekącym jadem. – Tak jak ty byś mi powiedział? – zapytał, rzucając mu odrobinę wyzywające spojrzenie. Zaraz potem gdzieś uciekła jednak jego pewność siebie; zacisnął mocniej palce na poprzeczce balustrady, chcąc się od niej odepchnąć i ruszyć w kierunku wejścia do domu, albo może wprost przeciwnie, ku mieniącej się w mroku powierzchni jeziora – ale został dosyć niespodziewanie zatrzymany w miejscu przez wyrastającą tuż przed nim postać Bena. Niwelującego dystans w ułamku sekundy i wyciągającego spomiędzy jego palców papierosa, zanim zdążyłby zaprotestować; znieruchomiał, na moment całkowicie wytrącony z równowagi nagłą bliskością, całkowicie odbierającą mu szansę na wzrokowe czy słowne uniki, a jednocześnie – dosyć brutalnie ściągającą go z powrotem na ziemię. – Co? – zapytał bez zrozumienia, kiedy Jaimie zaczął mówić coś o Kudłaczu, Rogogonie i samiczkach – po czym pokręcił głową, nie o białą przybłędę mu chodziło. – Gdybyś miał do wykonania misję i nie wiedziałbyś, czy z niej wrócisz – zaczął po prostu, ignorując zupełnie słowa mężczyzny; wersy fantomowego listu znów zamigotały mu jaskrawo przed oczami – powiedziałbyś mi o tym? – Uniósł wyżej głowę, starał się brzmieć poważnie – ale nic z tego, w jego własnych uszach pytanie wybrzmiało co najmniej żałośnie. Miał do powiedzenia o wiele więcej, słowa kotłowały się w jego gardle – ale najpierw potrzebował odpowiedzi, potwierdzenia, wyśmiania – czegokolwiek, co pozwoliłoby mu na odsianie prawdy od złudzeń, i na odróżnienie realizmu od paranoi.
Westchnął przeciągle, opierając się ciężko o balustradę i przyciskając opuszki palców do przymkniętych powiek; szukał właściwych słów, czy może – grał na czas, starając się wyciągnąć z chaosu myśli te sensowne. – Nie wiem. I tak, jego – odpowiedział lakonicznie, choć właściwie zgodnie z prawdą, opuszczając dłoń i znów odnajdując spojrzeniem częściowo przysłoniętą półmrokiem sylwetkę Bena, starając się zrozumieć, dlaczego właściwie był na niego zły, skoro Wright dosłownie nie zrobił niczego złego; wciąż nie potrafił jednak odegnać od siebie słów skreślonych jego pismem, brzmiących tak podobnie, że prawie bez wątpliwości uwierzył w ich prawdziwość – na tyle, że do tej pory musiał raz po raz przypominać sobie, że wszystko było w porządku, że Jaimie nigdzie nie zniknął, i że stał naprzeciwko niego, wpatrując się w jego twarz bez zrozumienia. Uczucie ulgi nie było jednak kojące – dławiło go, ściskając klatkę piersiową i wpędzając go w ten kretyński stan emocjonalnego rozedrgania, który obiecał sobie pozostawić za sobą. – Pamiętasz tę sprawę z jajami ogniomiotów, które miały dotrzeć do Anglii, ale rozpłynęły się w powietrzu? Jak odchodziłem z Biura, obiecałem Jenkinsowi, że doprowadzę ją do końca – odezwał się w końcu; nie był pewien, czy Ben wiedział, o czym mówił, nigdy mu o tym nie opowiadał – ale świat smokologów nie był znowu aż taki duży. – Udało mi się namierzyć jednego gościa, który chwalił się, że ma takie jajo na sprzedaż, ale nie za bardzo chciał powiedzieć, skąd. Udawałem, że chcę je kupić, no i umówiliśmy się w Kumbrii, na tym przyjęciu z okazji zakończenia dyniobrania. – Pozwolił sobie na przeskoczenie nad faktem, że było to wydarzenie, na którym zazwyczaj pojawiał się cały czarodziejski, czarnomagiczno-przestępczy półświatek. – Ledwo tam dotarłem, wybuchła ta… anomalia, podobno. Wszędzie było pełno dymu, teraz jak o tym myślę, to musiał działać jak Viento Somnia. – Odkaszlnął cicho. – W każdym razie, dlatego właśnie nie wiem, co robiłem tak naprawdę. Wiem tylko, co widziałem – dodał, w ostatniej chwili porzucając myśl o wdaniu się w szczegóły, bo nieistotne, jak dobierałby słowa, nie potrafił sprawić, by opowieść o przygodzie w bunkrze, brzmiała mniej żałośnie. Nie mówiąc już o otwartym przyznaniu, że to rzekoma śmierć Benjamina była tym, co wywołało w nim największe przerażenie.
Prawie porzucił temat, jednak następne słowa przyjaciela wyrwały z jego gardła chrapliwy, pozbawiony wesołości śmiech; Wright nie mógł wiedzieć, że utrafił właśnie w sedno sprawy, która dręczyła go od kilku dni jak irytujący owad, od czasu do czasu kąsający go boleśnie, i zatruwający piekącym jadem. – Tak jak ty byś mi powiedział? – zapytał, rzucając mu odrobinę wyzywające spojrzenie. Zaraz potem gdzieś uciekła jednak jego pewność siebie; zacisnął mocniej palce na poprzeczce balustrady, chcąc się od niej odepchnąć i ruszyć w kierunku wejścia do domu, albo może wprost przeciwnie, ku mieniącej się w mroku powierzchni jeziora – ale został dosyć niespodziewanie zatrzymany w miejscu przez wyrastającą tuż przed nim postać Bena. Niwelującego dystans w ułamku sekundy i wyciągającego spomiędzy jego palców papierosa, zanim zdążyłby zaprotestować; znieruchomiał, na moment całkowicie wytrącony z równowagi nagłą bliskością, całkowicie odbierającą mu szansę na wzrokowe czy słowne uniki, a jednocześnie – dosyć brutalnie ściągającą go z powrotem na ziemię. – Co? – zapytał bez zrozumienia, kiedy Jaimie zaczął mówić coś o Kudłaczu, Rogogonie i samiczkach – po czym pokręcił głową, nie o białą przybłędę mu chodziło. – Gdybyś miał do wykonania misję i nie wiedziałbyś, czy z niej wrócisz – zaczął po prostu, ignorując zupełnie słowa mężczyzny; wersy fantomowego listu znów zamigotały mu jaskrawo przed oczami – powiedziałbyś mi o tym? – Uniósł wyżej głowę, starał się brzmieć poważnie – ale nic z tego, w jego własnych uszach pytanie wybrzmiało co najmniej żałośnie. Miał do powiedzenia o wiele więcej, słowa kotłowały się w jego gardle – ale najpierw potrzebował odpowiedzi, potwierdzenia, wyśmiania – czegokolwiek, co pozwoliłoby mu na odsianie prawdy od złudzeń, i na odróżnienie realizmu od paranoi.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Znał doskonale ten gest. Przymknięcie oczu, schowanie zielonych tęczówek za cienką, pełną drobnych żyłek, zasłoną powiek, trzepotanie zadziwiająco długich jak na mężczyznę rzęs - a później uniesienie do nich dłoni, trochę bezradne, trochę zirytowane, trochę zagubione. Zdawało się, że Benjamin śledził tę scenę od lat, ciągle potrafiąc odnaleźć w stojącym obok niego dorosłym mężczyźnie tamtego chłopca, trochę przytłoczonego ogromem nowych, hogwarckich doświadczeń, a trochę sfrustrowanego ciągłymi dopytywaniami przyjaciela, natrętnie chcącego poznać lokalizację Pokoju Wspólnego Ślizgonów. Przerażające, jak zmieniła się skala ich problemów i potrzeb oraz wzruszające: że mimo wszystko dzielili je razem. Jaimie ciągle nie mógł w to uwierzyć: chociaż minęło kilka tygodni od pamiętnego, dusznego, sierpniowego wieczoru, każdego ranka, gdy budził się obok oddychającego spokojnie i głęboko Percivala, wpatrywał się w przesłoniętą włosami twarz z mieszaniną niedowierzania i lęku. Strachu przed tym, że to tylko działanie anomalii albo paskudna, okrutna klątwa, mająca najpierw spełnić jego marzenia, by później gwałtownie roztrzaskać je o rzeczywistość. To wrażenie szybko mijało, twardo stąpał po ziemi, zadaniowo podchodząc do każdego kolejnego dnia, ale czasem, w pełnych emocji przebłyskach, odkrywał u siebie ten ciepły, słodko-gorzki ognik.
Lśniący teraz w orzechowych oczach, czujnie obserwujących odburkującego coś Percivala. Nie naciskał, wspaniałomyślnie postanowił się zamknąć - przynajmniej na jakiś czas - wiedząc, że takie rozwiązanie nigdy na Notta nie działało. Na Blake'a: podejrzewał, że też nie; należało dać mu przestrzeń, swobodę; postępował z nim odrobinę jak z kapryśnym smokiem, nieznoszącym przesadnej uwagi i zasad, wykazującym się jednak niezwykłą komunikatywnością, gdy zagwarantowało mu się odpowiednie warunki. Wolne, niespokojne, dumne dusze miały ze sobą wiele wspólnego, niezależnie od tego, czy znajdowały się w pokrytych łuską olbrzymach, czy też - w ciałach przystojnych, byłych arystokratów.
Nie mylił się. Percy po chwili zaczął mówić, wyjaśniając powód swej nocnej eskapady, a Ben słuchał z nieco zmarszczonym czołem, co tylko uwypukłiło świeże zrosty, wybrzuszające się nad prawą skronią. Zadziwiające, jak błyskawicznie zapominał przy Blake'u o swym wyglądzie. - Coś kojarzę. Mniej więcej - mruknął, nie chcąc, by mężczyzna przerywał. To miało sens, plotki o nielegalnej sprzedaży jaj ogniomiotów krążyły wśród smokologów od dłuższego czasu. - Oczywiście, powiedziałbym ci. To zadanie dla zaufanego i sprytnego smokologa, a ty jesteś jednym z najlepszych, jakich znam - odparł odrobinę urażonym tonem; mogliby razem dokonać obywatelskiego zatrzymania tego urwipołcia albo, co bardziej prawdopodobne, obywatelskiego obicia mu mordy w celu wydobycia ważnych informacji. Cel uświęcał środki. Benjamin westchnął, przeciągając się, aż dotknął czubkami palców stropu drewnianej werandy: tak naprawdę wcale nie był zły, uspokoił się, słysząc o planach Percivala: działał, to było najważniejsze. Bezruch był dla niego - dla nich - destrukcyjny. Skrzywił się tylko słysząc o anomalii - czarnomagiczne epicentra potrafiły zepsuć każdą zabawę oraz sensowne działanie. Powrócił do normalnej pozycji, w zastanowieniu spoglądając na wyraźnie zmęczonego, półnagiego bruneta, wyjątkowo pasującego do obrazka skąpanej w księżycowym blasku werandy. Na moment stracił wątek, ale w miarę zgrabnie pochwycił go od nowa: nie mógł się tak szczenięco dekoncentrować. - I jak się stamtąd wydostałeś? - spytał rzeczowo, drapiąc się po skołtunionej od snu brodzie. - I co z tym Burke'm? I innymi? - dodał, zastanawiając się, czy Percival wspomina o halucynacji tylko dlatego, że nie chce powiedzieć mu całej prawdy o niebezpieczeństwach tego wieczoru.
Obecnie równie mglistych jak papierosowy dym, unoszący się nad ich głowami. Benjamin zaciągnął się głęboko, unosząc nieco zabawnie jedną brew - a więc nie chodziło o białego psiaka, leżącego teraz grzecznie na brzegu werandy, z pyskiem ułożonym na przykrótkich łapach. Rozbawienie szybko jednak zniknęło z jego twarzy, zastąpione powagą: spokojną jednak, pozbawioną podniosłości czy lęku. Szara mgiełka opuściła jego usta, strzepnął popiół papierosa w bok, nie zmniejszając jednak odległości, w której stali. Nie dotykając się, a mimo to będąc niezwykle blisko. Krótkie pytanie niosło ze sobą coś więcej, coś trudnego do zdefiniowania, ale Benjamin nigdy nie przepadał za słownikami. - Tak - odparł po prostu, przechylając głowę nieco w bok, aż przydługie, wilgotne od nocy włosy, opadły mu na lewą część czoła. - Dlaczego pytasz? - dodał spokojnie, prychnięciem zdmuchując kosmyki włosów, przyokazji owiewając ciepłym oddechem policzek Percivala. - Ale skoro już poruszasz tę kwestię, to...no nie ukrywam, każda misja, na którą sie wybieram, będzie taka. Teraz, odkąd ten śmierdziel Malfoy przejął władzę, równie dobrze mogę nie wrócić z rezerwatu, bo Rosier, przy poklasku ministra, postanowi przejąć Peak District, a prędzej zginę niż pozwolę temu szumowinie dotknąć moich smoków - kontynuował rzeczowo, a pod koniec jego ton stał się odrobinę zajadły, a w oczach błysnęła determinacja i wściekłość. Zamilkł na chwilę, po czym, już pozbawiony tych rozgrzanych emocji, uśmiechnął się delikatnie. - Będę szczery, nie zliczę, ile razy w ciągu ostatnich miesięcy byłem bliski śmierci, Percy. Jeśli jednak będę jej bardziej pewny, niż rutynowo - na pewno cię o tym poinformuję - zakończył lżejszym tonem: odkąd wstąpił do Zakonu Feniksa i przeszedł Próbę Gwardzisty, śmierć przerażała go znacznie mniej od życia na tym skąpanym w czarnej magii świecie.
Lśniący teraz w orzechowych oczach, czujnie obserwujących odburkującego coś Percivala. Nie naciskał, wspaniałomyślnie postanowił się zamknąć - przynajmniej na jakiś czas - wiedząc, że takie rozwiązanie nigdy na Notta nie działało. Na Blake'a: podejrzewał, że też nie; należało dać mu przestrzeń, swobodę; postępował z nim odrobinę jak z kapryśnym smokiem, nieznoszącym przesadnej uwagi i zasad, wykazującym się jednak niezwykłą komunikatywnością, gdy zagwarantowało mu się odpowiednie warunki. Wolne, niespokojne, dumne dusze miały ze sobą wiele wspólnego, niezależnie od tego, czy znajdowały się w pokrytych łuską olbrzymach, czy też - w ciałach przystojnych, byłych arystokratów.
Nie mylił się. Percy po chwili zaczął mówić, wyjaśniając powód swej nocnej eskapady, a Ben słuchał z nieco zmarszczonym czołem, co tylko uwypukłiło świeże zrosty, wybrzuszające się nad prawą skronią. Zadziwiające, jak błyskawicznie zapominał przy Blake'u o swym wyglądzie. - Coś kojarzę. Mniej więcej - mruknął, nie chcąc, by mężczyzna przerywał. To miało sens, plotki o nielegalnej sprzedaży jaj ogniomiotów krążyły wśród smokologów od dłuższego czasu. - Oczywiście, powiedziałbym ci. To zadanie dla zaufanego i sprytnego smokologa, a ty jesteś jednym z najlepszych, jakich znam - odparł odrobinę urażonym tonem; mogliby razem dokonać obywatelskiego zatrzymania tego urwipołcia albo, co bardziej prawdopodobne, obywatelskiego obicia mu mordy w celu wydobycia ważnych informacji. Cel uświęcał środki. Benjamin westchnął, przeciągając się, aż dotknął czubkami palców stropu drewnianej werandy: tak naprawdę wcale nie był zły, uspokoił się, słysząc o planach Percivala: działał, to było najważniejsze. Bezruch był dla niego - dla nich - destrukcyjny. Skrzywił się tylko słysząc o anomalii - czarnomagiczne epicentra potrafiły zepsuć każdą zabawę oraz sensowne działanie. Powrócił do normalnej pozycji, w zastanowieniu spoglądając na wyraźnie zmęczonego, półnagiego bruneta, wyjątkowo pasującego do obrazka skąpanej w księżycowym blasku werandy. Na moment stracił wątek, ale w miarę zgrabnie pochwycił go od nowa: nie mógł się tak szczenięco dekoncentrować. - I jak się stamtąd wydostałeś? - spytał rzeczowo, drapiąc się po skołtunionej od snu brodzie. - I co z tym Burke'm? I innymi? - dodał, zastanawiając się, czy Percival wspomina o halucynacji tylko dlatego, że nie chce powiedzieć mu całej prawdy o niebezpieczeństwach tego wieczoru.
Obecnie równie mglistych jak papierosowy dym, unoszący się nad ich głowami. Benjamin zaciągnął się głęboko, unosząc nieco zabawnie jedną brew - a więc nie chodziło o białego psiaka, leżącego teraz grzecznie na brzegu werandy, z pyskiem ułożonym na przykrótkich łapach. Rozbawienie szybko jednak zniknęło z jego twarzy, zastąpione powagą: spokojną jednak, pozbawioną podniosłości czy lęku. Szara mgiełka opuściła jego usta, strzepnął popiół papierosa w bok, nie zmniejszając jednak odległości, w której stali. Nie dotykając się, a mimo to będąc niezwykle blisko. Krótkie pytanie niosło ze sobą coś więcej, coś trudnego do zdefiniowania, ale Benjamin nigdy nie przepadał za słownikami. - Tak - odparł po prostu, przechylając głowę nieco w bok, aż przydługie, wilgotne od nocy włosy, opadły mu na lewą część czoła. - Dlaczego pytasz? - dodał spokojnie, prychnięciem zdmuchując kosmyki włosów, przyokazji owiewając ciepłym oddechem policzek Percivala. - Ale skoro już poruszasz tę kwestię, to...no nie ukrywam, każda misja, na którą sie wybieram, będzie taka. Teraz, odkąd ten śmierdziel Malfoy przejął władzę, równie dobrze mogę nie wrócić z rezerwatu, bo Rosier, przy poklasku ministra, postanowi przejąć Peak District, a prędzej zginę niż pozwolę temu szumowinie dotknąć moich smoków - kontynuował rzeczowo, a pod koniec jego ton stał się odrobinę zajadły, a w oczach błysnęła determinacja i wściekłość. Zamilkł na chwilę, po czym, już pozbawiony tych rozgrzanych emocji, uśmiechnął się delikatnie. - Będę szczery, nie zliczę, ile razy w ciągu ostatnich miesięcy byłem bliski śmierci, Percy. Jeśli jednak będę jej bardziej pewny, niż rutynowo - na pewno cię o tym poinformuję - zakończył lżejszym tonem: odkąd wstąpił do Zakonu Feniksa i przeszedł Próbę Gwardzisty, śmierć przerażała go znacznie mniej od życia na tym skąpanym w czarnej magii świecie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nieustępująca niezdolność do ubrania myśli w słowa stopniowo wpędzała go w coraz większą irytację, i tak spotęgowaną już przez możliwy do wytrzymania, ale wyjątkowo dokuczliwy ból, kurczowo trzymający się całej podrażnionej ogniem skóry na przedramionach. Nie był przyzwyczajony do takiej werbalnej bezradności, bo przypadki, w których zdarzyło mu się zaplątać we własnych zdaniach, mógłby policzyć na palcach jednej ręki. Słowa były jego bronią, orężem, którym uczył się władać od dziecka, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że na arystokratycznych salonach nie mógł być uzbrojony w nic więcej. Owszem, ogarnięty mieszkanką intensywnych emocji, gubił się czasami w chaosie pędzących we wszystkich kierunkach jednocześnie myśli, to akurat należało do zjawisk naturalnych – ale przecież w tamtej chwili był spokojny; to nie była ta sama nerwowa konwersacja, którą odbyli zaraz po jego powrocie z Salisbury, gdy czuł się, jakby cały grunt uciekł mu nagle spod stóp. Stali w ciszy, otoczeni bezpieczną warstwą zaklęć ochronnych i szeroką połacią tętniącego nocnym życiem lasu, w warunkach tak bliskich idealnym, że nawet jemu trudno było znaleźć powód do niepokoju – a jednak niewypowiedziane zdania tłoczyły się gdzieś na poziomie jego strun głosowych, wydostając się w formie bezładnej i pozbawionej sensu. Być może winą za ten językowy paraliż należało obwiniać anomalię, może wciąż jeszcze nie do końca ocknął się ze skąpanego w halucynacjach otumanienia – ale coś mu mówiło, że wcale nie chodziło o działanie niestabilnej magii. Mimo że nie chciał się do tego przyznać, tuż przy jego skórze cieniutką warstewką unosił się strach: przed prawdą, przed kotłującymi się za mostkiem emocjami, przed reakcją na to, co miał do powiedzenia.
Zatopiony w plątaninie własnych myśli, ledwie zarejestrował brzmiącą w głosie Bena urazę, choć na wspomnienie o zaufaniu i sprycie coś ciepłego i miękkiego rozlało się we wnętrzu jego klatki piersiowej, podchodząc następnie do samego gardła. Otworzył usta – ale w następnej sekundzie się rozmyślił, odzywając się dopiero, kiedy Jaimie zadał mu kolejne pytanie. – No, Błędnym Rycerzem – odpowiedział, po chwili zdając sobie jednak sprawę z tego, jak idiotycznie to zabrzmiało. – Chyba że pytasz o to, jak wydostałem się z paskudnej halucynacji, którą moja wyobraźnia uwędziła w dymie z anomalii, w tym przypadku – nie wiem. Po prostu się ocknąłem, chyba on pomógł mi się obudzić. – Wskazał głową w kierunku białego psiaka, przypominając sobie wilgotny dotyk chropowatego, psiego języka na policzku. – Wszyscy dookoła latali jak nienormalni, mówili, że znowu coś zaraz wybuchnie. Burke zniknął mi z oczu, Skamander zabrał Foxa, bo dalej był nieprzytomny – ja znalazłem tę ich koleżankę, Jackie? Też spała jak kamień, więc ją stamtąd zabrałem i odstawiłem do domu, a później wróciłem tutaj – streścił, starając się odpowiadać równie rzeczowo – choć miał wrażenie, że wciąż brzmiał jak potłuczony.
Jego uwaga od dawna nie była już zresztą skupiona na okolicznościach późnego powrotu do Sennen; nie potrafił myśleć w czasie teraźniejszym o niechcianej przygodzie, połączonej z nerwowym otarciem się o śmierć, gdy tuż przed sobą miał nieświadomego bohatera dzisiejszego wieczoru, całego i zdrowego, znajdującego się tak blisko, że wydobywające się z jego ust ciche prychnięcie nie tylko usłyszał, ale też poczuł, ledwie powstrzymując odruch sięgnięcia do własnego policzka. Nie był w stanie zignorować tej realnej bliskości, nie był też na nią obojętny; chociaż słuchał uważnie każdego wypowiadanego przez mężczyznę słowa, dostrzegał też nieistotne z pozoru detale: ciepły błysk w orzechowych oczach, zdmuchnięcie włosów z czoła w tak doskonale znajomym geście, odruchowe strzepnięcie popiołu z końcówki papierosa – wszystko to przekonujące go niepodważalnie, że tym razem miał do czynienia z rzeczywistością, a nie złośliwymi podszeptami naćpanego umysłu. Z jednej strony był za to wdzięczny, z drugiej – przeklinał ten nieistniejący dystans, uniemożliwiający mu wykonanie zgrabnej ucieczki przed tematem, który sam zaczął; nie mógł jednak uciec spojrzeniem ani się odwrócić – nie bez niezgrabnego otarcia się ramieniem o klatkę piersiową mężczyzny, czy zdradzenia się ze wszystkim tym, co nieporadnie chciał przed nim schować.
Ale właściwie – dlaczego? Dlaczego pytasz? Nie odpowiedział od razu, milcząc uparcie jeszcze na długo po tym, jak ostatnie słowa Benjamina wybrzmiały w pachnącym dymem powietrzu. Gdyby okoliczności były inne, najprawdopodobniej nie odezwałby się wcale – ale było coś w tej nocnej, sennej atmosferze, co owiewało go dziwnym i niewytłumaczalnym poczuciem bezpieczeństwa, sprawiającym wrażenie, że cokolwiek powie, nie doczeka się jaskrawego światła dnia, pozostając w otaczającej ich ciemności. A może chodziło o płynące ze słów przyjaciela zapewnienie, w które bardzo chciał uwierzyć; nie był pewien, kupował jednak dla siebie kolejne sekundy ciszy, sięgając między nich i powtarzając gest Bena, wyciągając spomiędzy jego palców wypalonego już do połowy papierosa, samemu zaciągając się dymem. – Wyciągałem cię z płomieni – powiedział w końcu, opuszając rękę i opierając ją na drewnianej poręczy, z papierosem wciąż tlącym się pomiędzy palcami. Jego słowa, wypowiedziane po tak długiej przerwie, wybrzmiały głucho, nienaturalnie – jakby bez związku – uniósł więc nieznacznie ręce, obracając je wewnętrzną stroną przedramion ku górze. – Wtedy się poparzyłem. Znalazłem cię w tym… laboratorium, więzieniu, nie jestem do końca pewien, co to było. Byłeś nieprzytomny, myślałem – urwał; wolna dłoń powędrowała do twarzy, potarł bezwiednie porastający szczękę zarost – nie odrywał jednak spojrzenia od twarzy przyjaciela. – Wcześniej znalazłem list, od ciebie. Pisałeś, że idziesz na misję do siedliska czarnoksiężników, że nie spodziewasz się z niej wrócić. Wiem, że to nie była prawda – dodał szybko, zanim Ben zdążyłby mu przerwać, kreśląc przed nim oczywistości. – Ale nie mogę przestać myśleć o tym, że mogła być. Dlatego zapytałem. – Mógłby urwać w tym miejscu, było to wystarczające wyjaśnienie – ale zorientował się, że gdy tylko wypowiedział te słowa, zelżał odrobinę przygniatający jego klatkę piersiową ciężar. Być może – tylko być może – mógł zrzucić go tej nocy całkowicie. – Może to był majak, ale przecież nie wziął się znikąd. Zależy mi na tobie, Jaimie – i nie tylko jak na kimś, kto uratował mi tyłek i dał dach nad głową, ani nawet nie jak na dobrym przyjacielu. Jesteś dla mnie rodziną, zapewne jedyną, jaka mi została. – Czy zdawał sobie sprawę, ile znaczyło to w jego ustach – biorąc pod uwagę, że to właśnie rodzina stanowiła od zawsze i niepodważalnie jego główną i najważniejszą motywację? – I tak, rozumiem, że nie potrzebujesz mojej ochrony, ale nie trzymaj mnie w całkowitej ciemności. – Nie chciał tego – ale między wypływające z jego ust sylaby i tak wkradła się prośba; żałosna, dźwięcząca wyraźnie w zalegającym na werandzie półmroku. – Nie chcę być kimś, kto czeka na ciebie bezczynnie w domu, kiedy biegniesz ratować świat. Nie będę kimś takim – dodał ze stanowczością; nie miał zamiaru istnieć w jego życiu tylko trochę, egzystować ze wstrzymanym stale oddechem, zastanawiając się, co tym razem mogło się stać. Jeżeli tak miałaby wyglądać ich rzeczywistość, wolałby odejść – i dopilnować, by ich ścieżki tym razem ponownie się nie skrzyżowały. – Nie mam zamiaru powstrzymywać cię przed oddaniem życia za coś, w co wierzysz, szanuję twoją decyzję i cię za nią podziwiam – ale kiedy będziesz to robił, chcę stać u twojego boku. Wiem, że po tym wszystkim, co zrobiłem – że nie masz podstaw, żeby mi zaufać, ale jestem gotów zrobić wszystko, żeby sobie na to zasłużyć. – Nie rzucał słów na wiatr, w jego tonie nie było lekkości, a zdania, które wypowiadał, nie miały w sobie nic z beztroskiej spontaniczności; stanowiły raczej produkt nieskończonych godzin przemyśleń, połączonych z analizowaniem przeszłości, w której niejednokrotnie deklarował podobne rzeczy, żeby w ostatniej chwili się wycofać, uciec – może brakowało mu odwagi, a może siły do poczynienia koniecznych poświęceń. Ale teraz już się nie bał – ani nie uciekał, po raz pierwszy od dawna decydując się na zupełną otwartość, na wywleczenie na wierzch wszystkiego, czego istnienie od tygodni uparcie ignorował.
Oderwał spojrzenie od pary czekoladowych tęczówek, zawieszając je na tlącym się między jego palcami papierosie – i bezwiednie strzepując niebezpiecznie długi już słupek popiołu. – Potrzebuję tylko szansy – dodał ciszej, może wcale nie chcąc, żeby ktokolwiek go usłyszał – bo jeżeli jego słowa porwałby wieczorny wiatr, nie mógłby otrzymać odpowiedzi odmownej.
Zatopiony w plątaninie własnych myśli, ledwie zarejestrował brzmiącą w głosie Bena urazę, choć na wspomnienie o zaufaniu i sprycie coś ciepłego i miękkiego rozlało się we wnętrzu jego klatki piersiowej, podchodząc następnie do samego gardła. Otworzył usta – ale w następnej sekundzie się rozmyślił, odzywając się dopiero, kiedy Jaimie zadał mu kolejne pytanie. – No, Błędnym Rycerzem – odpowiedział, po chwili zdając sobie jednak sprawę z tego, jak idiotycznie to zabrzmiało. – Chyba że pytasz o to, jak wydostałem się z paskudnej halucynacji, którą moja wyobraźnia uwędziła w dymie z anomalii, w tym przypadku – nie wiem. Po prostu się ocknąłem, chyba on pomógł mi się obudzić. – Wskazał głową w kierunku białego psiaka, przypominając sobie wilgotny dotyk chropowatego, psiego języka na policzku. – Wszyscy dookoła latali jak nienormalni, mówili, że znowu coś zaraz wybuchnie. Burke zniknął mi z oczu, Skamander zabrał Foxa, bo dalej był nieprzytomny – ja znalazłem tę ich koleżankę, Jackie? Też spała jak kamień, więc ją stamtąd zabrałem i odstawiłem do domu, a później wróciłem tutaj – streścił, starając się odpowiadać równie rzeczowo – choć miał wrażenie, że wciąż brzmiał jak potłuczony.
Jego uwaga od dawna nie była już zresztą skupiona na okolicznościach późnego powrotu do Sennen; nie potrafił myśleć w czasie teraźniejszym o niechcianej przygodzie, połączonej z nerwowym otarciem się o śmierć, gdy tuż przed sobą miał nieświadomego bohatera dzisiejszego wieczoru, całego i zdrowego, znajdującego się tak blisko, że wydobywające się z jego ust ciche prychnięcie nie tylko usłyszał, ale też poczuł, ledwie powstrzymując odruch sięgnięcia do własnego policzka. Nie był w stanie zignorować tej realnej bliskości, nie był też na nią obojętny; chociaż słuchał uważnie każdego wypowiadanego przez mężczyznę słowa, dostrzegał też nieistotne z pozoru detale: ciepły błysk w orzechowych oczach, zdmuchnięcie włosów z czoła w tak doskonale znajomym geście, odruchowe strzepnięcie popiołu z końcówki papierosa – wszystko to przekonujące go niepodważalnie, że tym razem miał do czynienia z rzeczywistością, a nie złośliwymi podszeptami naćpanego umysłu. Z jednej strony był za to wdzięczny, z drugiej – przeklinał ten nieistniejący dystans, uniemożliwiający mu wykonanie zgrabnej ucieczki przed tematem, który sam zaczął; nie mógł jednak uciec spojrzeniem ani się odwrócić – nie bez niezgrabnego otarcia się ramieniem o klatkę piersiową mężczyzny, czy zdradzenia się ze wszystkim tym, co nieporadnie chciał przed nim schować.
Ale właściwie – dlaczego? Dlaczego pytasz? Nie odpowiedział od razu, milcząc uparcie jeszcze na długo po tym, jak ostatnie słowa Benjamina wybrzmiały w pachnącym dymem powietrzu. Gdyby okoliczności były inne, najprawdopodobniej nie odezwałby się wcale – ale było coś w tej nocnej, sennej atmosferze, co owiewało go dziwnym i niewytłumaczalnym poczuciem bezpieczeństwa, sprawiającym wrażenie, że cokolwiek powie, nie doczeka się jaskrawego światła dnia, pozostając w otaczającej ich ciemności. A może chodziło o płynące ze słów przyjaciela zapewnienie, w które bardzo chciał uwierzyć; nie był pewien, kupował jednak dla siebie kolejne sekundy ciszy, sięgając między nich i powtarzając gest Bena, wyciągając spomiędzy jego palców wypalonego już do połowy papierosa, samemu zaciągając się dymem. – Wyciągałem cię z płomieni – powiedział w końcu, opuszając rękę i opierając ją na drewnianej poręczy, z papierosem wciąż tlącym się pomiędzy palcami. Jego słowa, wypowiedziane po tak długiej przerwie, wybrzmiały głucho, nienaturalnie – jakby bez związku – uniósł więc nieznacznie ręce, obracając je wewnętrzną stroną przedramion ku górze. – Wtedy się poparzyłem. Znalazłem cię w tym… laboratorium, więzieniu, nie jestem do końca pewien, co to było. Byłeś nieprzytomny, myślałem – urwał; wolna dłoń powędrowała do twarzy, potarł bezwiednie porastający szczękę zarost – nie odrywał jednak spojrzenia od twarzy przyjaciela. – Wcześniej znalazłem list, od ciebie. Pisałeś, że idziesz na misję do siedliska czarnoksiężników, że nie spodziewasz się z niej wrócić. Wiem, że to nie była prawda – dodał szybko, zanim Ben zdążyłby mu przerwać, kreśląc przed nim oczywistości. – Ale nie mogę przestać myśleć o tym, że mogła być. Dlatego zapytałem. – Mógłby urwać w tym miejscu, było to wystarczające wyjaśnienie – ale zorientował się, że gdy tylko wypowiedział te słowa, zelżał odrobinę przygniatający jego klatkę piersiową ciężar. Być może – tylko być może – mógł zrzucić go tej nocy całkowicie. – Może to był majak, ale przecież nie wziął się znikąd. Zależy mi na tobie, Jaimie – i nie tylko jak na kimś, kto uratował mi tyłek i dał dach nad głową, ani nawet nie jak na dobrym przyjacielu. Jesteś dla mnie rodziną, zapewne jedyną, jaka mi została. – Czy zdawał sobie sprawę, ile znaczyło to w jego ustach – biorąc pod uwagę, że to właśnie rodzina stanowiła od zawsze i niepodważalnie jego główną i najważniejszą motywację? – I tak, rozumiem, że nie potrzebujesz mojej ochrony, ale nie trzymaj mnie w całkowitej ciemności. – Nie chciał tego – ale między wypływające z jego ust sylaby i tak wkradła się prośba; żałosna, dźwięcząca wyraźnie w zalegającym na werandzie półmroku. – Nie chcę być kimś, kto czeka na ciebie bezczynnie w domu, kiedy biegniesz ratować świat. Nie będę kimś takim – dodał ze stanowczością; nie miał zamiaru istnieć w jego życiu tylko trochę, egzystować ze wstrzymanym stale oddechem, zastanawiając się, co tym razem mogło się stać. Jeżeli tak miałaby wyglądać ich rzeczywistość, wolałby odejść – i dopilnować, by ich ścieżki tym razem ponownie się nie skrzyżowały. – Nie mam zamiaru powstrzymywać cię przed oddaniem życia za coś, w co wierzysz, szanuję twoją decyzję i cię za nią podziwiam – ale kiedy będziesz to robił, chcę stać u twojego boku. Wiem, że po tym wszystkim, co zrobiłem – że nie masz podstaw, żeby mi zaufać, ale jestem gotów zrobić wszystko, żeby sobie na to zasłużyć. – Nie rzucał słów na wiatr, w jego tonie nie było lekkości, a zdania, które wypowiadał, nie miały w sobie nic z beztroskiej spontaniczności; stanowiły raczej produkt nieskończonych godzin przemyśleń, połączonych z analizowaniem przeszłości, w której niejednokrotnie deklarował podobne rzeczy, żeby w ostatniej chwili się wycofać, uciec – może brakowało mu odwagi, a może siły do poczynienia koniecznych poświęceń. Ale teraz już się nie bał – ani nie uciekał, po raz pierwszy od dawna decydując się na zupełną otwartość, na wywleczenie na wierzch wszystkiego, czego istnienie od tygodni uparcie ignorował.
Oderwał spojrzenie od pary czekoladowych tęczówek, zawieszając je na tlącym się między jego palcami papierosie – i bezwiednie strzepując niebezpiecznie długi już słupek popiołu. – Potrzebuję tylko szansy – dodał ciszej, może wcale nie chcąc, żeby ktokolwiek go usłyszał – bo jeżeli jego słowa porwałby wieczorny wiatr, nie mógłby otrzymać odpowiedzi odmownej.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Prawie parsknął śmiechem, słysząc bardzo konkretną odpowiedź o to, jak Percy przetransportował swoje ciało z punktu A do punktu B, jednakże wizja wspólnej zabawy z śmierdzącym Azkabanem Craigiem ograniczyła jego wesołość do krótkiego uniesienia kącików ust. Utrzymujących się w tej pozycji jeszcze dłuższą chwilę: odruchowo zerknął w dół, na białą plamkę futra w ciemności. A więc to temu czworonogowi zawdzięczał przyprowadzenie przyjaciela do domu, ciężko więc było nazywać go znajdą. – Musimy wymyślić mu imię – powiedział nagle, pozornie bez związku z wypowiedzią Blake’a. – Budzik? Brykuś? Bawół? – zaproponował, wyczerpując tym samym swój zakres słów na B: bo przecież nie mogli nazwać go Benjaminem, to prowadziłoby to zbyt wielkiej liczby pomyłek. W i tak chaotycznym świecie, Wright gwałtownie podniósł wzrok na Percivala, ponownie wypowiadającego bardzo znajome personalia. – Był tam Fred i Sam? I Jackie? – spytał z niedowierzaniem. Dwoje Gwardzistów i niezwykle waleczna Zakonniczka, w towarzystwie byłego Rycerza i obecnego miłośnika maskowych przebieranek. W Kumbrii musiało dojść do czegoś wyjątkowo…interesującego, tak, to było najłagodniejsze słowo. Ben aż zamilkł, próbując, mozolnie, połączyć w głowie rozsypane fakty, a gdyby nie paskudne poparzenia na rękach Percivala, zapewne byłby prawie pewien, że brunet faktycznie padł ofiarą halucynacji lub koszmarnego snu. Westchnął cicho, przygryzając dolną wargę, sam nie wiedział, co sądzić o opowieści Blake’a, ale na pewno – wierzył w jej prawdziwość. – Wygląda na to, że byłeś w doborowym towarzystwie – skwitował po prostu, a lekki, trochę senny uśmiech znów powrócił na jego twarz. Obrócił się nieco w bok, a księżycowy blask wyraźniej oblał pokiereszowaną prawą stronę policzka, żuchwy, skroni; gruba siatka blizn spowodowanych zaklęciem zdzierającym skórę, zdawała się lśnić niezdrowym, srebrzystym fioletem. – Dzięki, że zadbałeś o Jackie. Jest w porządku. Waleczna – dodał w zamyśleniu, powracając wspomnieniami do zamglonego cmentarza, do zaklęć tworzących w podłożu głębokie wyrwy, do żmijo ptaka i dwóch atakujących ich Rycerzy. Wtedy Percy stał po ich stronie – czy słyszał na jednym ze spotkań psychopatów i morderców o tym pojedynku? Już miał o to dopytać, zadziwiająco trzeźwo jak na tę porę i okoliczności, ale cztery słowa, wypowiedziane przez stojącego obok mężczyznę po ciężkiej ciszy, zupełnie usunęły mu tą kwestię z głowy. Wyciągałem cię z płomieni. Czujne spojrzenie Benjamina po raz któryś pomknęło ku świeżym oparzeniom, chropowatej skórze, miejscami łuszczącej się, miejscami czerwonej, miejscami przypominającej niezdrową łuskę. Chwilę dezorientacji przypłacił utratą papierosa, ale w ogóle się tym nie przejął. Ogień, w który wszedł po niego Percival, płonął także w nim, w nagle oprzytomniałym ciele i trzeźwym umyśle, lśniący iskrą w orzechowych oczach, wytrzymujących intensywne spojrzenie – i dalszą część historii - Blake’a. – Nie zostawiłbym ci listu, powiedziałbym ci osobiście, chciałbym się pożegnać, odpowiednio – odpowiedział po prostu, dziwiąc się, jak łatwo przychodzi mu mówić o rzeczach ostatecznych. O ostatnich spojrzeniach, ostatnich słowach, ostatnich podjętych decyzjach. Podczas Próby Gwardzisty umarł, poświęcił przyjaciół, zrezygnował nawet z Percivala, odpuszczając zemstę lub życie mrzonkami o wspólnym życiu – po czymś takim praktycznie żaden poruszony temat nie był w stanie wzbudzić w Benjaminie silnego lęku lub dyskomfortu. Pogodził się, ze sobą, ze swoim losem, a finalnie, choć wcale tego nie planował, z pokochanym przez niego mężczyzną, nawracającym się z błędnej ścieżki. Mężczyzną, który uznawał go za rodzinę – a to słowo nabierało w ustach Percivala Notta wyjątkowego posmaku. Przynależności, silnej więzi i niezbywalnej wagi tego, co ich połączyło
- Moja rodzina walczy o to samo, co ja – to jasne, że też weźmiesz w tej walce udział – odpowiedział po prostu, wydawało mu się to oczywiste, ale może niekoniecznie takie było. Percival błąkał się w ciemności, wyrwany ze znanego gruntu, wiódł teraz życie wywrócone do góry nogami; nic dziwnego, że mógł mieć wątpliwości. Że czuł lęk, do którego odważnie się przyznawał, i właśnie to, to spokojne i szczere przyznanie się do czegoś, co niektórzy uznawali za słabość, sprawiło, że Jaimie stracił jakiekolwiek okruchy niepewności co do poświęcenia Percivala. – Nie będziesz się opalał na werandzie, kiedy ja będę zarabiał kolejne blizny – dodał nieco żartobliwym tonem, dalej niezbyt dobrze radząc sobie z tak delikatną tematyką. Nott prześcignął go w tej trudnej sztuce, mówił śmiało, chłodno, konkretnie, ale jednocześnie z żywiołową pasją. I takiego właśnie go kochał. - Ja – ufam Ci, Percy, choć wiem, że obiektywnie to dość głupie – odparł po prostu, jak zwykle doskonały w wyrażaniu swych uczuć. Nie zamykał ust, chciał powiedzieć coś więcej, ale w ostatniej chwili zrezygnował, wzdychając lekko. – Kwestia sprawienia, by zaufali ci inni, a to nie będzie łatwe ze względu na to, ile osób straciło życie, gdy po raz ostatni uwierzyliśmy w czyjąś przemianę – dodał, myśląc o przeklętym Perseusie. – Zrobię jednak wszystko, by pomóc ci na to zaufanie zasłużyć. Nie dlatego, że jesteś moim – zawahał się na sekundę – przyjacielem, ale dlatego, że uważam cię za utalentowanego czarodzieja, który nadaje się do walki jak nikt inny – W sprawach dotyczących Zakonu Feniksa nie kierował się prywatnymi powiązaniami czy emocjami: Blake był po prostu mądrym, odważnym, zaprawionym w trudnych sytuacjach mężczyzną. Co równie ważne - nie mającym nic lub prawie nic do stracenia.
Oprócz tego, co odbudowywali, mniej lub bardziej świadomie, marznąc w środku nocy na werandzie, z białym przyblędą pałętającym się u ich stóp. Uśmiechnął się lekko i zmniejszył dystans pomiędzy ich twarzami do minimum, odgarniając kosmyki ciemnych włosów tym razem z czoła Percivala. - Dostałeś ją. Zawsze ją ode mnie dostajesz - powiedział cicho, bez skrępowania, a szorskie palce zsunęły się ze skroni mężczyzny na jego porośnięty zarostem policzek. Dłoń zatrzymała się na moment na żuchwie, pamiętał to złamanie, pamiętał każdy dotyk - nienawistny, tęskny, namiętny - którym go obdarzał. - Zawsze - powtórzył ochryple, odrobinę bezsensownie, po czym odsunął rękę i całego siebie, nie tyle zakłopotany swoim wyznaniem, co pełen dziwnej, domagającej się rozładowania energii. Niedowierzania, radości, ekscytacji - żałoby, żalu i lęku przed tym, co miał przynieść im następny dzień.
- Moja rodzina walczy o to samo, co ja – to jasne, że też weźmiesz w tej walce udział – odpowiedział po prostu, wydawało mu się to oczywiste, ale może niekoniecznie takie było. Percival błąkał się w ciemności, wyrwany ze znanego gruntu, wiódł teraz życie wywrócone do góry nogami; nic dziwnego, że mógł mieć wątpliwości. Że czuł lęk, do którego odważnie się przyznawał, i właśnie to, to spokojne i szczere przyznanie się do czegoś, co niektórzy uznawali za słabość, sprawiło, że Jaimie stracił jakiekolwiek okruchy niepewności co do poświęcenia Percivala. – Nie będziesz się opalał na werandzie, kiedy ja będę zarabiał kolejne blizny – dodał nieco żartobliwym tonem, dalej niezbyt dobrze radząc sobie z tak delikatną tematyką. Nott prześcignął go w tej trudnej sztuce, mówił śmiało, chłodno, konkretnie, ale jednocześnie z żywiołową pasją. I takiego właśnie go kochał. - Ja – ufam Ci, Percy, choć wiem, że obiektywnie to dość głupie – odparł po prostu, jak zwykle doskonały w wyrażaniu swych uczuć. Nie zamykał ust, chciał powiedzieć coś więcej, ale w ostatniej chwili zrezygnował, wzdychając lekko. – Kwestia sprawienia, by zaufali ci inni, a to nie będzie łatwe ze względu na to, ile osób straciło życie, gdy po raz ostatni uwierzyliśmy w czyjąś przemianę – dodał, myśląc o przeklętym Perseusie. – Zrobię jednak wszystko, by pomóc ci na to zaufanie zasłużyć. Nie dlatego, że jesteś moim – zawahał się na sekundę – przyjacielem, ale dlatego, że uważam cię za utalentowanego czarodzieja, który nadaje się do walki jak nikt inny – W sprawach dotyczących Zakonu Feniksa nie kierował się prywatnymi powiązaniami czy emocjami: Blake był po prostu mądrym, odważnym, zaprawionym w trudnych sytuacjach mężczyzną. Co równie ważne - nie mającym nic lub prawie nic do stracenia.
Oprócz tego, co odbudowywali, mniej lub bardziej świadomie, marznąc w środku nocy na werandzie, z białym przyblędą pałętającym się u ich stóp. Uśmiechnął się lekko i zmniejszył dystans pomiędzy ich twarzami do minimum, odgarniając kosmyki ciemnych włosów tym razem z czoła Percivala. - Dostałeś ją. Zawsze ją ode mnie dostajesz - powiedział cicho, bez skrępowania, a szorskie palce zsunęły się ze skroni mężczyzny na jego porośnięty zarostem policzek. Dłoń zatrzymała się na moment na żuchwie, pamiętał to złamanie, pamiętał każdy dotyk - nienawistny, tęskny, namiętny - którym go obdarzał. - Zawsze - powtórzył ochryple, odrobinę bezsensownie, po czym odsunął rękę i całego siebie, nie tyle zakłopotany swoim wyznaniem, co pełen dziwnej, domagającej się rozładowania energii. Niedowierzania, radości, ekscytacji - żałoby, żalu i lęku przed tym, co miał przynieść im następny dzień.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chociaż nie znali się od wczoraj, to magiczna, niewytłumaczalna zdolność Benjamina do łagodzenia jego poszarpanych nerwów wciąż niezmiennie go zadziwiała, ujawniając się zwłaszcza w takich momentach, jak ten: gdy był pogrążony w ciemności, w chaosie, w bezładnej plątaninie własnych myśli, nie do końca potrafiąc poukładać je w sposób bezpieczny i sensowny. Mimo że na ogół rzadko zdarzało mu się tracić zimną krew, to kiedy już to robił – gdy w jego życiu działo się coś wystarczająco przerażającego albo potężnego, żeby podciąć mu nogi, czy to na skutek jego własnych, idiotycznych decyzji, czy czegokolwiek innego – gubił się całkowicie, wpadając głową naprzód prosto w lodowatą wodę, nie będąc w stanie zaczerpnąć oddechu i bezładnie młócąc ramionami. Takie sytuacje, czarne punkty znaczące rozciągającą się za nim przeszłość, mógłby co prawda policzyć na palcach jednej ręki (przeklęta katastrofa w Peru należała do najmroczniejszych, do najświeższych – Stonehenge, z którego wciąż jeszcze do końca nie zdołał się otrząsnąć, dzień po dniu starając się nauczyć żyć na nowo z konsekwencjami własnych wyborów), jednak zawsze wtedy tą nienaruszalną, skutecznie ściągającą go z powrotem na stabilny grunt siłą, okazywał się on – Ben, z nich dwóch zdecydowanie ciężej stąpający po ziemi, a jednak wykazujący się niebywałym zrozumieniem. Percival nie miał pojęcia, jakim cudem przychodziło mu to z taką łatwością, ale wydawało się, że tylko Jaimie był zdolny do odwrócenia jego uwagi od czarnej otchłani, w którą uparcie się wpatrywał, i skupienia jej na rzeczach zabawnie wręcz przyziemnych – jak imię dla plączącego im się wokół łydek szczeniaka, chyba już odrobinę zniecierpliwionego tym, że nie okazywali mu niepodzielnego zainteresowania.
Roześmiał się cicho, prawie bezgłośnie, wypuszczając jedynie powietrze przez nos. – Bawół? – powtórzył z niedowierzaniem, unosząc wyżej ciemne brwi i najpierw spoglądając pytająco na Wrighta, a zaraz potem – na jasną plamę sierści, starając się zrozumieć, którędy właściwie pomknął ten ciąg skojarzeniowy. – Może być Brykuś. Albo Budzik, oba są równie… oryginalne – dodał po chwili, nie mając zamiaru ani głowy do odbierania przyjacielowi radości z nazwania nowego lokatora domu w Sennen. Prawdopodobnie miał później tego pożałować, ale w tamtym momencie niespecjalnie myślał o przyszłości, nawet najbliższej, skupiając się na tym, co miał tuż przed sobą. – Tak, oni. Wszyscy trafiliśmy do jednej… Psidwacza mać, Ben, nawet nie chcę próbować tego zrozumieć. – Jednej celi, chciał powiedzieć, później – jednej halucynacji? Czy takie dzielenie wspólnych widziadeł w ogóle było możliwe? Musiało – nie wierzył, że to jego umysł wytworzył bunkier pełen mugolskich przedmiotów, większości z nich nigdy wcześniej nie widział przecież na oczy; perspektywa tego, że inni widzieli również wytwory jego umysłu była dla niego jednak zbyt dekoncentrująca, by miał ochotę ją rozważać. – Ale wszyscy wyszli z tego cało – dodał po chwili, orientując się, że ta informacja mogła być dla Jaimiego istotna. Słysząc podziękowania, machnął tylko ręką. – Daj spokój, przecież nie mogłem jej tam zostawić. Dookoła kręciło się pełno podejrzanych typków, poza tym anomalia mogła w każdej chwili znowu wybuchnąć. – No i nie zostawiał już dobrych ludzi za sobą – w żadnym wypadku, bez względu na to, czy byli mu bliscy, czy zupełnie obcy.
Sam również nie chciał pozostać w tyle, nie, kiedy ci, których kochał, walczyli w pierwszej linii – ale szczere i czyste zapewnienia Benjamina stopniowo zaczęły wymazywać część związanego z tym strachu. Nie bał się walki – bał się bezczynności, narastającej niekontrolowanie stagnacji i nieodłącznie towarzyszącego jej poczucia kompletnej bezsilności i bezużyteczności, którymi dusił się przez długie miesiące po powrocie z feralnej wyprawy. Drżał na myśl, że ten stan mógłby powrócić, otaczając go zupełną ciemnością, odbierając cele, zamieniając w człowieka jedynie egzystującego, niezdolnego do przetrwania kolejnego dnia bez rozmycia kotłującej się wewnątrz rozpaczy kilkoma szklankami mocnego alkoholu. Prędzej by umarł, niż sobie na to pozwolił – ale Jaimie zdawał się to rozumieć, a przynajmniej taki wniosek wyciągał z jego słów; nie obiecywał mu cudów, przedstawiał fakty, ale tego właśnie Percival potrzebował: jasnego rozrysowania podłoża pod stopami, określenia wyraźnych ram sytuacji, w której się znajdował; nie mógł już dłużej dryfować w niepewności.
Nie przerywał mu, przyjmując po prostu do wiadomości wszystko, co mówił, ale nie wiedząc, co mógłby odpowiedzieć; zwykłe dziękuję wydawało się niewystarczające, nie mógł już dziękować mu pustymi słowami – zaciągnięty dług wdzięczności był w stanie spłacić jedynie czynami, i planował to zrobić – choćby miała to być ostatnia rzecz, którą zrobić będzie miał okazję. Otworzył usta, żeby mimo wszystko jakoś zareagować, czy może – zwerbalizować krystalizującą się w umyśle i sercu deklarację, ale głoski zamarły gdzieś na jego ustach, kiedy Ben nagle znalazł się tuż obok: centymetry od jego twarzy, tak blisko, że gdy mówił, jego ciepły oddech zatrzymywał się na jego skórze. Sam wstrzymał powietrze odruchowo, nieświadomie, nie spodziewając się, jakie spustoszenie zasieje w jego głowie ten prosty z pozoru gest: odgarnięcie włosów z czoła i dotyk palców na policzku, szczęce, złamanej przed laty żuchwie; zawiesił spojrzenie na twarzy Benjamina, zastawiając się, ile z jego blizn – stopniowo się gojących, zniekształcających rysy, które pamiętał jeszcze jako gładkie i prawie dziecięce – nigdy by się nie pojawiło, gdyby nie podjął tragicznych w skutkach decyzji; wiedząc jednocześnie, że nie mógł ich cofnąć – mógł jedynie dopilnować, by dołączyło do nich jak najmniej nowych.
Ciepła dłoń zniknęła zbyt szybko, podobnie jak odsuwająca się od niego nagle sylwetka, a jego na powrót owionęło chłodne, rześkie, nocne powietrze; tym razem nie delektował się nim jednak długo, reagując instynktownie i bez przemyślenia – nie dając zdrowemu rozsądkowi czasu na podniesienie następnych fali wątpliwości. Być może w sennej, przemieszanej z charakterystyczną dla późnej pory intymnością atmosferze nie było dla nich miejsca – a może Percival po prostu już się nimi nie przejmował, po raz drugi tego wieczoru wyciągając dłoń, żeby zatrzymać Benjamina przed odejściem. – Jaimie – powiedział tylko, cicho, ale z jakąś nieuchwytną stanowczością, podczas gdy jego palce zacisnęły się na materiale okrywającej męską pierś koszuli, ciągnąc go lekko w swoją stronę. I nie tylko, musieli przecież spotkać się w połowie drogi – sam podszedł więc o krok do przodu, na powrót niwelując przestrzeń między ich ciałami, robiąc coś, co chciał zrobić już wtedy, gdy po raz pierwszy przekroczył próg drewnianego domu – a może jeszcze wcześniej, pod rozciągniętymi nad łąką pamięci gwiazdami i zaklęciami ochronnymi: całując go, mocno, zdecydowanie i krótko, starając się – mimo trawiącej jego umysł i zakończenia nerwowe, szatańskiej pożogi – zawrzeć w tym jednym geście niewypowiedzianą obietnicę. I pytanie, na które – miał nadzieję? – już znał odpowiedź.
Roześmiał się cicho, prawie bezgłośnie, wypuszczając jedynie powietrze przez nos. – Bawół? – powtórzył z niedowierzaniem, unosząc wyżej ciemne brwi i najpierw spoglądając pytająco na Wrighta, a zaraz potem – na jasną plamę sierści, starając się zrozumieć, którędy właściwie pomknął ten ciąg skojarzeniowy. – Może być Brykuś. Albo Budzik, oba są równie… oryginalne – dodał po chwili, nie mając zamiaru ani głowy do odbierania przyjacielowi radości z nazwania nowego lokatora domu w Sennen. Prawdopodobnie miał później tego pożałować, ale w tamtym momencie niespecjalnie myślał o przyszłości, nawet najbliższej, skupiając się na tym, co miał tuż przed sobą. – Tak, oni. Wszyscy trafiliśmy do jednej… Psidwacza mać, Ben, nawet nie chcę próbować tego zrozumieć. – Jednej celi, chciał powiedzieć, później – jednej halucynacji? Czy takie dzielenie wspólnych widziadeł w ogóle było możliwe? Musiało – nie wierzył, że to jego umysł wytworzył bunkier pełen mugolskich przedmiotów, większości z nich nigdy wcześniej nie widział przecież na oczy; perspektywa tego, że inni widzieli również wytwory jego umysłu była dla niego jednak zbyt dekoncentrująca, by miał ochotę ją rozważać. – Ale wszyscy wyszli z tego cało – dodał po chwili, orientując się, że ta informacja mogła być dla Jaimiego istotna. Słysząc podziękowania, machnął tylko ręką. – Daj spokój, przecież nie mogłem jej tam zostawić. Dookoła kręciło się pełno podejrzanych typków, poza tym anomalia mogła w każdej chwili znowu wybuchnąć. – No i nie zostawiał już dobrych ludzi za sobą – w żadnym wypadku, bez względu na to, czy byli mu bliscy, czy zupełnie obcy.
Sam również nie chciał pozostać w tyle, nie, kiedy ci, których kochał, walczyli w pierwszej linii – ale szczere i czyste zapewnienia Benjamina stopniowo zaczęły wymazywać część związanego z tym strachu. Nie bał się walki – bał się bezczynności, narastającej niekontrolowanie stagnacji i nieodłącznie towarzyszącego jej poczucia kompletnej bezsilności i bezużyteczności, którymi dusił się przez długie miesiące po powrocie z feralnej wyprawy. Drżał na myśl, że ten stan mógłby powrócić, otaczając go zupełną ciemnością, odbierając cele, zamieniając w człowieka jedynie egzystującego, niezdolnego do przetrwania kolejnego dnia bez rozmycia kotłującej się wewnątrz rozpaczy kilkoma szklankami mocnego alkoholu. Prędzej by umarł, niż sobie na to pozwolił – ale Jaimie zdawał się to rozumieć, a przynajmniej taki wniosek wyciągał z jego słów; nie obiecywał mu cudów, przedstawiał fakty, ale tego właśnie Percival potrzebował: jasnego rozrysowania podłoża pod stopami, określenia wyraźnych ram sytuacji, w której się znajdował; nie mógł już dłużej dryfować w niepewności.
Nie przerywał mu, przyjmując po prostu do wiadomości wszystko, co mówił, ale nie wiedząc, co mógłby odpowiedzieć; zwykłe dziękuję wydawało się niewystarczające, nie mógł już dziękować mu pustymi słowami – zaciągnięty dług wdzięczności był w stanie spłacić jedynie czynami, i planował to zrobić – choćby miała to być ostatnia rzecz, którą zrobić będzie miał okazję. Otworzył usta, żeby mimo wszystko jakoś zareagować, czy może – zwerbalizować krystalizującą się w umyśle i sercu deklarację, ale głoski zamarły gdzieś na jego ustach, kiedy Ben nagle znalazł się tuż obok: centymetry od jego twarzy, tak blisko, że gdy mówił, jego ciepły oddech zatrzymywał się na jego skórze. Sam wstrzymał powietrze odruchowo, nieświadomie, nie spodziewając się, jakie spustoszenie zasieje w jego głowie ten prosty z pozoru gest: odgarnięcie włosów z czoła i dotyk palców na policzku, szczęce, złamanej przed laty żuchwie; zawiesił spojrzenie na twarzy Benjamina, zastawiając się, ile z jego blizn – stopniowo się gojących, zniekształcających rysy, które pamiętał jeszcze jako gładkie i prawie dziecięce – nigdy by się nie pojawiło, gdyby nie podjął tragicznych w skutkach decyzji; wiedząc jednocześnie, że nie mógł ich cofnąć – mógł jedynie dopilnować, by dołączyło do nich jak najmniej nowych.
Ciepła dłoń zniknęła zbyt szybko, podobnie jak odsuwająca się od niego nagle sylwetka, a jego na powrót owionęło chłodne, rześkie, nocne powietrze; tym razem nie delektował się nim jednak długo, reagując instynktownie i bez przemyślenia – nie dając zdrowemu rozsądkowi czasu na podniesienie następnych fali wątpliwości. Być może w sennej, przemieszanej z charakterystyczną dla późnej pory intymnością atmosferze nie było dla nich miejsca – a może Percival po prostu już się nimi nie przejmował, po raz drugi tego wieczoru wyciągając dłoń, żeby zatrzymać Benjamina przed odejściem. – Jaimie – powiedział tylko, cicho, ale z jakąś nieuchwytną stanowczością, podczas gdy jego palce zacisnęły się na materiale okrywającej męską pierś koszuli, ciągnąc go lekko w swoją stronę. I nie tylko, musieli przecież spotkać się w połowie drogi – sam podszedł więc o krok do przodu, na powrót niwelując przestrzeń między ich ciałami, robiąc coś, co chciał zrobić już wtedy, gdy po raz pierwszy przekroczył próg drewnianego domu – a może jeszcze wcześniej, pod rozciągniętymi nad łąką pamięci gwiazdami i zaklęciami ochronnymi: całując go, mocno, zdecydowanie i krótko, starając się – mimo trawiącej jego umysł i zakończenia nerwowe, szatańskiej pożogi – zawrzeć w tym jednym geście niewypowiedzianą obietnicę. I pytanie, na które – miał nadzieję? – już znał odpowiedź.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Kontemplacja pasujących do białej psiny imion nie zajęła Benjaminowi zbyt długo; mknął ciągiem skojarzeń niezrozumiałych nawet dla samego siebie, ale na szczęście nie musiał się z nich tłumaczyć. Po szybkim rozrachunku dokonał więc wyboru; retoryczne pytanie Percivala sugerowało, że wspomniany bawół niezbyt mu się spodobał, pozostały więc dwa pozostałe słowa, które na razie nie znaczyły nic - lub prawie nic - ale miały znaczyć wiele, jeśli nie wszystko. Nadawanie imienia było pierwszym etapem oswajania, akceptowania czyjejś stałej obecności w swym życiu. Jaimie nigdy nie był fanem definicji, pozostawiał rzeczywistość swojemu biegowi, korygując ją tylko odrobinę, gdy komuś działa się krzywda; przez wiele lat unikał też nazwania Percivala. Krył się za bezpiecznym określeniem druha, smokologa, Ślizgona, kompana podróży, towarzysza eskapad, nie potrafiąc ubrać w głoski całego emocjonalnego chaosu, który wiązał się z barczystą sylwetką wtedy lorda Notta. Uznawał go za przyjaciela, chociaż ich relacja wykraczała znacznie dalej poza te ramy, stali się sobie bliżsi niż bracia. I pomimo braku odpowiedniego nazewnictwa - każde miłosne wydawało mu się ckliwe, romantyczne lub w pewien sposób plugawe - zdołał Percy'ego oswoić. I oswoić siebie z nim, z jego stabilną obecnością: owszem, przerywaną, czasami na tygodnie, czasami na lata, ale finalnie zawsze kończącą się w ten sam sposób. Powrotem do domu.
Dziwne, jak zgrabnie przemknął myślami od zabłąkanego kundla - specyficzna metafora? - do szybko bijącego serca, reagującego odruchowo na bliskość Percivala. Jaimie uśmiechnął się trochę nieprzytomnie, raz jeszcze zerkając w dół, na ponownie spokojnego psiaka. - Bryk brzmi dumnie - zdecydował w końcu, budzik kojarzył mu się przecież negatywnie. Z nagłym wyrwaniem ze snu; a czuł się właśnie, jakby spał, jakby śnił sen paradoksalnie pewien spokoju. Wspomnienia o niedorzecznej anomalii i pełnej niezrozumiałych wydarzeń przygodzie bruneta doskonale wpisywały się w aurę niesamowitości. Oprószonej szczyptą goryczy w postaci poparzeń, na które Ben co chwila zerkał, jednak już bez niepokoju i nadopiekuńczości. Im dłużej oddychali tym samym, chłodnym i szorstkim od papierosowego dymu powietrzem, tym mniej było w stanie wytrącić go z stoickiej równowagi. Szum drzew, gubiących ostatnie, jesienne liście, dalekie odgłosy leśnych zwierząt, trzeszczenie desek stawiających opór podmuchom wiatru, specyficzny dźwięk tlącego się papierosa - Wright stał się nagle przesadnie czuły, wrażliwy, podatny na każdy detal, drgnienie mięśni na twarzy Percy'ego. Kiwnął głową, słyszał kolejne szczegóły dotyczące eskapady, ale przejęcie nią blakło wobec zalewającego go gorąca. Przyjemnego, niemającego nic wspólnego z destrukcją Szatańskiej Pożogi: raczej z ułożeniem się w nagrzanym słońcem piasku tuż po orzeźwiającej kąpieli w chłodnym jeziorze. - Odkąd jesteś taki troskliwy wobec przypadkowo napotkanych, uroczych ciemnowłosych czarownic - mruknął cicho, trochę ironicznie, trochę prowokująco, mimowolnie pozwalając lekkiej zazdrości wypłynąć na powierzchnię. Wolał poruszać się po tych rejestrach, poważne zaniepokojenie wyprawą do Kumbrii wydawało się w tym momencie po prostu niewygodnym elementem śnienia. Ważniejsze działo się w niewypowiedzianych pytaniach, w spojrzeniach zaskakująco widocznych w nocnym półmroku, w cieple zmieszanych oddechów - i w ciszy, niewymagającej nerwowego zapełnienia czczymi detalami.
Być może wyobrażał sobie zbyt wiele, zbyt szybko pozwalając uczuciom przejąć nad sobą kontrolę, ale chwilowe zapomnienie o koszmarze i uwierzenie w to, co naprawdę działo się w bezpiecznym zaciszu werandy było zbyt piękne, by móc podważyć je zdrowym rozsądkiem. Mimo wszystko odsunął dłonie od jego szorstkiego od zarostu policzka, dając mu przestrzeń, wybór - chronił go nie dlatego, że go kochał, a pomimo tego. Chciał walczyć razem z nim u boku, ale nie miało to w sobie zbyt wiele egoizmu, raczej poświęcenia Gwardzisty: będzie przelewał jego krew, swoją krew, będzie patrzył na to, jak ginie albo skaże go na obserwowanie własnej śmierci, wiedział o tym już w momencie, w którym leżeli razem na wilgotnej trawie, wpatrując się w poprzetykany czernią gałęzi bezkres nocnego nieba. Nie cofnął się jednak, strach przestał dyktować mu warunki, odpuścił wymagania wobec definicji, zresztą, nie miał już nawet naprzeciwko siebie Notta a po prostu Percivala. I jego roziskrzone, zielone oczy; i jego spierzchnięte usta, przedramiona chropowate od poparzeń, policzki zroszone igiełkami zarostu; zapach dymu, leśnej wilgoci i suchych bezdroży, które przemierzali w poszukiwaniu czegoś, co towarzyszyło im przecież od zawsze.
Odwzajemnił pocałunek od razu, bez zwahania, bez wcześniejszego skrępowania. Dotyk Percivala był czymś naturalnym, prostym, wręcz odruchowym - nieważne, ile minęło lat, smakował tak samo, a ich ciała odnajdywały się bez żadnego problemu, bez początkowego zagubienia, bez niepewności. Tak, jakby nic się nie zmieniło, jakby znów mieli po siedemnaście lat w Pokoju Życzeń lub po dwadzieścia kilka pod rozgrzanym brezentem mugolskiego namiotu, rozłożonego nad szemrzącym cicho strumieniem. Ben zrobił kolejny krok do przodu, zmuszając tym samym bruneta do cofnięcia się, na ślepo; gdyby znajdowały się tam schodki, runęliby z werandy, ale szczęśliwie zatrzymali się na drewnianej balustradzie. Głuche uderzenie nie zatrzymało Wrighta, nie zatrzymałoby go nic, prawie nic: tak bardzo za tym tęsknił. Czuł się tak, jakby wszystkie przypadkowe dotknięcia i przelotne muśnięcia tworzyły w nim potworną bestię, teraz w końcu usatysfakcjonowaną, uspokojoną, okiełznaną. Całował go tak mocno, że prawie stracił dech; oderwał się od wilgotnych już ust dopiero po chwili, biorąc głęboki, ochrypły oddech - orientując się, że jedna ręka zaplątała się we włosy na karku Percivala, druga zaś przytrzymywała go mało delikatnie za poparzony nadgarstek. Spojrzał w dół, zdyszany, drżący, niecierpliwy, ale nie poluźnił ućsisku, powracając spojrzeniem do rozszerzonych źrenic ciemnozielonych oczu. Chciał coś powiedzieć, ale wiedział, że nie musi - i ta świadomość wydała mu się jeszcze bardziej niemożliwa, żywcem wyrwana ze szczęśliwego snu, z którego pobudka jest bardziej bolesna niż wyrwanie się z koszmaru, pozbawiona bowiem ulgi, dławiąca za to okrutnym niedosytem. Na razie jednak chwytał się tej chwili, chwytał się jego ust, tej gwałtownej, tak doskonale znanej bliskości, łagodzącej jego lęk każdym mocniejszym pocałunkiem.
Dziwne, jak zgrabnie przemknął myślami od zabłąkanego kundla - specyficzna metafora? - do szybko bijącego serca, reagującego odruchowo na bliskość Percivala. Jaimie uśmiechnął się trochę nieprzytomnie, raz jeszcze zerkając w dół, na ponownie spokojnego psiaka. - Bryk brzmi dumnie - zdecydował w końcu, budzik kojarzył mu się przecież negatywnie. Z nagłym wyrwaniem ze snu; a czuł się właśnie, jakby spał, jakby śnił sen paradoksalnie pewien spokoju. Wspomnienia o niedorzecznej anomalii i pełnej niezrozumiałych wydarzeń przygodzie bruneta doskonale wpisywały się w aurę niesamowitości. Oprószonej szczyptą goryczy w postaci poparzeń, na które Ben co chwila zerkał, jednak już bez niepokoju i nadopiekuńczości. Im dłużej oddychali tym samym, chłodnym i szorstkim od papierosowego dymu powietrzem, tym mniej było w stanie wytrącić go z stoickiej równowagi. Szum drzew, gubiących ostatnie, jesienne liście, dalekie odgłosy leśnych zwierząt, trzeszczenie desek stawiających opór podmuchom wiatru, specyficzny dźwięk tlącego się papierosa - Wright stał się nagle przesadnie czuły, wrażliwy, podatny na każdy detal, drgnienie mięśni na twarzy Percy'ego. Kiwnął głową, słyszał kolejne szczegóły dotyczące eskapady, ale przejęcie nią blakło wobec zalewającego go gorąca. Przyjemnego, niemającego nic wspólnego z destrukcją Szatańskiej Pożogi: raczej z ułożeniem się w nagrzanym słońcem piasku tuż po orzeźwiającej kąpieli w chłodnym jeziorze. - Odkąd jesteś taki troskliwy wobec przypadkowo napotkanych, uroczych ciemnowłosych czarownic - mruknął cicho, trochę ironicznie, trochę prowokująco, mimowolnie pozwalając lekkiej zazdrości wypłynąć na powierzchnię. Wolał poruszać się po tych rejestrach, poważne zaniepokojenie wyprawą do Kumbrii wydawało się w tym momencie po prostu niewygodnym elementem śnienia. Ważniejsze działo się w niewypowiedzianych pytaniach, w spojrzeniach zaskakująco widocznych w nocnym półmroku, w cieple zmieszanych oddechów - i w ciszy, niewymagającej nerwowego zapełnienia czczymi detalami.
Być może wyobrażał sobie zbyt wiele, zbyt szybko pozwalając uczuciom przejąć nad sobą kontrolę, ale chwilowe zapomnienie o koszmarze i uwierzenie w to, co naprawdę działo się w bezpiecznym zaciszu werandy było zbyt piękne, by móc podważyć je zdrowym rozsądkiem. Mimo wszystko odsunął dłonie od jego szorstkiego od zarostu policzka, dając mu przestrzeń, wybór - chronił go nie dlatego, że go kochał, a pomimo tego. Chciał walczyć razem z nim u boku, ale nie miało to w sobie zbyt wiele egoizmu, raczej poświęcenia Gwardzisty: będzie przelewał jego krew, swoją krew, będzie patrzył na to, jak ginie albo skaże go na obserwowanie własnej śmierci, wiedział o tym już w momencie, w którym leżeli razem na wilgotnej trawie, wpatrując się w poprzetykany czernią gałęzi bezkres nocnego nieba. Nie cofnął się jednak, strach przestał dyktować mu warunki, odpuścił wymagania wobec definicji, zresztą, nie miał już nawet naprzeciwko siebie Notta a po prostu Percivala. I jego roziskrzone, zielone oczy; i jego spierzchnięte usta, przedramiona chropowate od poparzeń, policzki zroszone igiełkami zarostu; zapach dymu, leśnej wilgoci i suchych bezdroży, które przemierzali w poszukiwaniu czegoś, co towarzyszyło im przecież od zawsze.
Odwzajemnił pocałunek od razu, bez zwahania, bez wcześniejszego skrępowania. Dotyk Percivala był czymś naturalnym, prostym, wręcz odruchowym - nieważne, ile minęło lat, smakował tak samo, a ich ciała odnajdywały się bez żadnego problemu, bez początkowego zagubienia, bez niepewności. Tak, jakby nic się nie zmieniło, jakby znów mieli po siedemnaście lat w Pokoju Życzeń lub po dwadzieścia kilka pod rozgrzanym brezentem mugolskiego namiotu, rozłożonego nad szemrzącym cicho strumieniem. Ben zrobił kolejny krok do przodu, zmuszając tym samym bruneta do cofnięcia się, na ślepo; gdyby znajdowały się tam schodki, runęliby z werandy, ale szczęśliwie zatrzymali się na drewnianej balustradzie. Głuche uderzenie nie zatrzymało Wrighta, nie zatrzymałoby go nic, prawie nic: tak bardzo za tym tęsknił. Czuł się tak, jakby wszystkie przypadkowe dotknięcia i przelotne muśnięcia tworzyły w nim potworną bestię, teraz w końcu usatysfakcjonowaną, uspokojoną, okiełznaną. Całował go tak mocno, że prawie stracił dech; oderwał się od wilgotnych już ust dopiero po chwili, biorąc głęboki, ochrypły oddech - orientując się, że jedna ręka zaplątała się we włosy na karku Percivala, druga zaś przytrzymywała go mało delikatnie za poparzony nadgarstek. Spojrzał w dół, zdyszany, drżący, niecierpliwy, ale nie poluźnił ućsisku, powracając spojrzeniem do rozszerzonych źrenic ciemnozielonych oczu. Chciał coś powiedzieć, ale wiedział, że nie musi - i ta świadomość wydała mu się jeszcze bardziej niemożliwa, żywcem wyrwana ze szczęśliwego snu, z którego pobudka jest bardziej bolesna niż wyrwanie się z koszmaru, pozbawiona bowiem ulgi, dławiąca za to okrutnym niedosytem. Na razie jednak chwytał się tej chwili, chwytał się jego ust, tej gwałtownej, tak doskonale znanej bliskości, łagodzącej jego lęk każdym mocniejszym pocałunkiem.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnął się mimowolnie, uśmiechem słabym, ale szczerym, w reakcji na padającą z ust Benjamina decyzję – ostateczną, ścierającą bezpowrotnie tę, którą w akcie jakiejś szalonej, naćpanej czarnomagicznymi oparami desperacji podjął wcześniej, bezskutecznie szukając nieistniejącego wyjścia z nieistniejącego więzienia. Zawiesił spojrzenie na plączącej się po werandzie psinie, obwąchującej właśnie jeden z drewnianych słupków balustrady i kompletnie nieświadomej otrzymania nowego imienia. Prostego i łatwego do zapamiętania, sam zapewne nie wpadłby na to, żeby nazwać w ten sposób zwierzęcego towarzysza – ale chyba przyzwyczaił się już do tego, ze bez mrugnięcia okiem pozwalał Benowi na wprowadzanie nieodwracalnych zmian do jego na ogół pilnie strzeżonego przed zewnętrznymi ingerencjami życia. Zmian subtelnych, pozornie niezauważalnych, a jednak bezsprzecznie rzutujących na wyłaniający się z mroku całokształt: gdyby nie Jaimie, zapewne nigdy nie dopuściłby do siebie myśli, że w przyjaźni z chłopcem o wątpliwym statusie krwi nie było w gruncie rzeczy nic złego; że niedorosłe mrzonki o przemierzaniu dzikich krajów w poszukiwaniu rzadkich gatunków smoków nie musiały być tylko mrzonkami; że nie było nic niewłaściwego w nich – łamiących po kolei wszystkie rządzące ich światem reguły moralności w bezpiecznej przestrzeni Pokoju Życzeń; wreszcie – że nawet z najgęstszego i najbardziej plugawego bagna złych decyzji był w stanie się wydostać, o ile znalazłby wystarczająco dużo odwagi, by wypuścić z rąk utrzymującą go na powierzchni podporę i zaryzykować utopieniem w nadziei, że uda mu się na czas dotrzeć do brzegu, łapiąc za silną, wyciągniętą w jego kierunku dłoń. Nie zastanawiał się nad tym zbyt często, a jeśli już – to robił to z bezpiecznego i odległego czasowo dystansu, tknięty pozbawionym odpowiedzi pytaniem o to, jak właściwie wyglądałoby jego życie bez niego; kim by się stał, gdyby Benjamin raz po raz nie rzucał mu karkołomnych wyzwań, brutalnie wypychających go ze strefy komfortu, starannie wyznaczonej latami arystokratycznego wychowania? Chciał wierzyć, że nie własnym ojcem, że byłby w stanie samodzielnie podważyć oczywiste luki narzucanego mu od maleńkości światopoglądu, ale prawda wydawała się nieco bardziej okrutna; dowodów na jego destrukcyjne (i autodestrukcyjne) skłonności, budzące się do życia za każdym razem, gdy tylko oddalał od siebie Bena, nie trzeba było przecież szukać daleko. – Odkąd do mnie dotarło, że nie chcę być odpowiedzialny za jeszcze więcej nieszczęść – odpowiedział mu cicho, niemal bezgłośnie; znajdowali się jednak na tyle blisko siebie, że nie musiał wcale podnosić głosu. Spojrzał na niego poważnie, zdając sobie sprawę, że ironiczna uwaga Jaimiego do takich nie należała – ale nie do końca potrafiąc potraktować ją lekko. Jeszcze nie, być może – już nigdy. Rozpogodził się dopiero po sekundzie, unosząc wyżej brew. – Nie powinno ci to przeszkadzać, to twój wpływ – dodał, podciągając wyżej kącik ust, choć wcale nie żartując; nie obawiając się już odsłonięcia przed nim kolejnej słabości, ani przyznania na głos istnienia tajemniczej mocy sprawczej, którą zdawał się posiadać. Nie miał ku temu powodu – jeżeli Ben chciałby mu zaszkodzić, zrobiłby to już dawno; nigdy nie skąpił mu przecież ku temu okazji.
Być może powinien – zachować większą ostrożność, wyciągnąć wnioski z tragiczno-komicznego dramatu w trzech aktach, który rozegrał się tego wieczoru, zataczając pełne koło gdzieś między cichym wyjazdem z Sennen, a późnym do niego powrotem. Zaledwie kilka godzin wcześniej – czy to możliwe, że minęło tak niewiele czasu? – był przekonany, że stracił Benjamina na zawsze, tylko po to, żeby obudzić się chwiejnie z przeżywanego w czasie rzeczywistym koszmaru, i trafić w kolejny, tym razem zdecydowanie prawdziwy. Owszem, zdawał sobie już sprawę z faktu, że projekcja wydarzeń, w których wbrew własnej woli wziął udział, stanowiła jedynie iluzję, ale jego myśli i emocje nią nie były: nie w chwili, gdy myślał, że zjawił się za późno, by uratować przyjaciela, ani potem, kiedy z przerażeniem oceniał spustoszenie, jakie w jego umyśle poczynił powołany do życia scenariusz. Wcale nie tak znowu alternatywny; wiedział przecież doskonale, że ich historia, jakkolwiek by jej nie poprowadzili, nie miała mieć szczęśliwego zakończenia – że odkąd zdecydował się na definitywne zerwanie łączących go z Rycerzami Walpurgii łańcuchów, żył na pożyczonym czasie; że korzystał z niego również Ben, oraz wszyscy ci, którzy postanowili wypowiedzieć otwartą wojnę rozciągającej się nad magiczną Wielką Brytanią sile. Nic więc dziwnego, że zdrowy rozsądek podpowiadał mu, by odsunął się od przyjaciela jak najdalej, ograniczając w ten sposób ryzyko przeżycia tego wszystkiego raz jeszcze – ale w którymś momencie między umykającą mu bliskością, a zaciśnięciem palców na męskiej koszuli, dotarło do niego, że w przeszłości podążanie za zdrowym rozsądkiem na ogół nie doprowadzało go wcale do dobrego miejsca.
A później wszystkie te myśli umknęły bezpowrotnie z jego głowy, zastąpione tym wspaniałym, nieporównywalnym z niczym uczuciem, o którego istnieniu już zapomniał, a które pochłonęło go do reszty, gdy całował Jaimiego bez opamiętania, niczego się już nie bojąc, i niczego nie żałując – może oprócz tego, że zwlekał tak długo, podczas gdy upływający czas zdecydowanie nie działał na ich korzyść. W tamtej chwili nie miało to jednak znaczenia, nie przelewał wątpliwości w urywane oddechy, nie było jej też w przesuwających się z koszuli na kark palcach, ani w niecierpliwych ruchach języka; nie wahał się, cofając się do tyłu, choć jego dłoń zacisnęła się mocniej na męskim ramieniu, gdy mimowolnie szukał utraconej równowagi w napierającej na niego sylwetce – odnalazł ją w poprzeczce drewnianej balustrady, na którą wpadł bezładnie, nic nie robiąc sobie jednak ani z rozlewającego się wzdłuż wciąż gojących się żeber bólu, ani z pieczenia poparzonego nadgarstka. Nie wyrwał ręki z uścisku również, gdy ich wargi wreszcie się od siebie oderwały, łapiąc łapczywie rześkie, nocne powietrze, którego szum – głośny, niecierpliwy? – był jedynym docierającym do jego uszu dźwiękiem.
Nie czuł potrzeby przerywania ciszy – mógłby trwać w tym spokojnym bezruchu choćby do rana, nie rejestrując coraz bardziej przenikliwego, październikowego chłodu, wspinającego się wyżej i wyżej po jego bosych stopach – ale jednocześnie wiedział, że rzeczywistość, trudna, skomplikowana, wcale na nich nie poczeka. Pochylił się do przodu, ciężko opierając własne czoło na czole Benjamina, kciukiem bezwiednie przesuwając po znajomym zgięciu szyi, ramieniu, obojczyku; kiedy się odezwał, tonem niewiele głośniejszym od gorących oddechów, jego słowa zatrzymywały się bezpośrednio na wilgotnych wargach mężczyzny. – Chodź na górę, Jaimie – powiedział, prawie z zaskoczeniem orientując się, że spokój, którego dopiero co szukał, uciekając z zamykających się wokół niego klaustrofobicznie ścian sypialni, odnalazł tutaj – na znajdującej się zaledwie piętro niżej werandzie, oddzielonej jedynie kilkoma warstwami ścian – i paroma zdaniami szczerych zapewnień.
| zt x2
Być może powinien – zachować większą ostrożność, wyciągnąć wnioski z tragiczno-komicznego dramatu w trzech aktach, który rozegrał się tego wieczoru, zataczając pełne koło gdzieś między cichym wyjazdem z Sennen, a późnym do niego powrotem. Zaledwie kilka godzin wcześniej – czy to możliwe, że minęło tak niewiele czasu? – był przekonany, że stracił Benjamina na zawsze, tylko po to, żeby obudzić się chwiejnie z przeżywanego w czasie rzeczywistym koszmaru, i trafić w kolejny, tym razem zdecydowanie prawdziwy. Owszem, zdawał sobie już sprawę z faktu, że projekcja wydarzeń, w których wbrew własnej woli wziął udział, stanowiła jedynie iluzję, ale jego myśli i emocje nią nie były: nie w chwili, gdy myślał, że zjawił się za późno, by uratować przyjaciela, ani potem, kiedy z przerażeniem oceniał spustoszenie, jakie w jego umyśle poczynił powołany do życia scenariusz. Wcale nie tak znowu alternatywny; wiedział przecież doskonale, że ich historia, jakkolwiek by jej nie poprowadzili, nie miała mieć szczęśliwego zakończenia – że odkąd zdecydował się na definitywne zerwanie łączących go z Rycerzami Walpurgii łańcuchów, żył na pożyczonym czasie; że korzystał z niego również Ben, oraz wszyscy ci, którzy postanowili wypowiedzieć otwartą wojnę rozciągającej się nad magiczną Wielką Brytanią sile. Nic więc dziwnego, że zdrowy rozsądek podpowiadał mu, by odsunął się od przyjaciela jak najdalej, ograniczając w ten sposób ryzyko przeżycia tego wszystkiego raz jeszcze – ale w którymś momencie między umykającą mu bliskością, a zaciśnięciem palców na męskiej koszuli, dotarło do niego, że w przeszłości podążanie za zdrowym rozsądkiem na ogół nie doprowadzało go wcale do dobrego miejsca.
A później wszystkie te myśli umknęły bezpowrotnie z jego głowy, zastąpione tym wspaniałym, nieporównywalnym z niczym uczuciem, o którego istnieniu już zapomniał, a które pochłonęło go do reszty, gdy całował Jaimiego bez opamiętania, niczego się już nie bojąc, i niczego nie żałując – może oprócz tego, że zwlekał tak długo, podczas gdy upływający czas zdecydowanie nie działał na ich korzyść. W tamtej chwili nie miało to jednak znaczenia, nie przelewał wątpliwości w urywane oddechy, nie było jej też w przesuwających się z koszuli na kark palcach, ani w niecierpliwych ruchach języka; nie wahał się, cofając się do tyłu, choć jego dłoń zacisnęła się mocniej na męskim ramieniu, gdy mimowolnie szukał utraconej równowagi w napierającej na niego sylwetce – odnalazł ją w poprzeczce drewnianej balustrady, na którą wpadł bezładnie, nic nie robiąc sobie jednak ani z rozlewającego się wzdłuż wciąż gojących się żeber bólu, ani z pieczenia poparzonego nadgarstka. Nie wyrwał ręki z uścisku również, gdy ich wargi wreszcie się od siebie oderwały, łapiąc łapczywie rześkie, nocne powietrze, którego szum – głośny, niecierpliwy? – był jedynym docierającym do jego uszu dźwiękiem.
Nie czuł potrzeby przerywania ciszy – mógłby trwać w tym spokojnym bezruchu choćby do rana, nie rejestrując coraz bardziej przenikliwego, październikowego chłodu, wspinającego się wyżej i wyżej po jego bosych stopach – ale jednocześnie wiedział, że rzeczywistość, trudna, skomplikowana, wcale na nich nie poczeka. Pochylił się do przodu, ciężko opierając własne czoło na czole Benjamina, kciukiem bezwiednie przesuwając po znajomym zgięciu szyi, ramieniu, obojczyku; kiedy się odezwał, tonem niewiele głośniejszym od gorących oddechów, jego słowa zatrzymywały się bezpośrednio na wilgotnych wargach mężczyzny. – Chodź na górę, Jaimie – powiedział, prawie z zaskoczeniem orientując się, że spokój, którego dopiero co szukał, uciekając z zamykających się wokół niego klaustrofobicznie ścian sypialni, odnalazł tutaj – na znajdującej się zaledwie piętro niżej werandzie, oddzielonej jedynie kilkoma warstwami ścian – i paroma zdaniami szczerych zapewnień.
| zt x2
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| koniec stycznia
Duma wypełniała Benjamina aż po koniuszek niezwykle zmierzwionej brody, która zdołała już posiwieć od prószącgo lekko śniegu. Las przykryty kołderką świeżego puchu wyglądał niewinnie, żywcem wyjęty z baśni, jakie opowiadała im przed laty mama przed snem, słowem potrafiąc wyczarować krajobrazy równie piękne co te, stworzone różdżką ojca - Wright miał nadzieję, że jego młodszy brat także pamięta tamte lata, beztroskie, łatwe, pełne przygód, nauki i niebezpieczeństw na tyle niewelkich, by mogli poradzić sobie z nimi bez interwencji sił wyższych w postaci dorosłych opiekunów. Wybity ząb po pierwszym przelocie na miotle sąsiada, pogryzienie przez dzikiego psidwaka, setki drzazg powbijanych w stopy: bolało, ale czerpali z tych nieprzyjemności wiele lekcji, uodparniając się na przeciwności losu. I na wymagający wysiłek fizyczny, jakim bez wątpienia był kilku milowy spacer z miasteczka aż do środka lasu. Aura pozwalała im uniknąć przedzierania się przez chaszcze, las spał, a plątanina nagich gałązek nie stanowiła aż tak wielkiej przeszkody - dopiero za kilka miesięcy przebicie się przez liście, bujne krzewy i całą brytyjską dżunglę flory mogło spowodować zadyszkę.
- Ponieść cię? Zmęczone nóżki? - rzucił przez ramię do idącego za nim Josepha: z kąśliwą, braterską czułością, pamiętającą czasy, gdy faktycznie brał go na barana, beztrosko nie przejmując się tym, że chwiejący się na jego barkach brat kilka razy o włos - dosłownie - uniknął krwawej dekapitacji przez niżej zawieszoną gałąź. - To już niedaleko. Wiesz, mam pewność, że tu jest bezpiecznie, prawie nikt nie wie o tej chatce - kontynuował wcześniejszą myśl z dumą, w końcu prowadził go do własnego domu. Do miejsca, które powoli remontował, z poważniejszymi pracami czekając jednak na nadejście wiosny. I pokoju, bo teraz każdą wolną chwilę spędzał w oazie, pomagając przy stworzeniu tam bezpiecznego azylu. - No i podchodzą tutaj jelenie, lisy i inne zwierzaki: spodobało ci się tutaj - brnął zarówno w słowotok jak i w świeży puch, w końcu wychodząc z gęstego lasu wprost na niewielkie podwórko przed dziwaczną chatką; złożona z kilku części, bez dwóch ścian, zbita z różnobarwnych desek, leciutko chwiejąca się na południe, z gontem odpadającym z daszku nad częścią werandy. Ben jednak nie wymieniłby jej na nawet największą, najbardziej luksusową willę. - Robi wrażenie, co nie? Lepszy niż każdy wyfiokowany hotel dla gwiazd Quidditcha, mówię ci - klepnął Josepha w ramię z całych sił, po czym ruszył ku głównemu wejściu, zgrabnie wbiegając po trzeszczących schodkach na werandę. Nie bawił się w pukanie, wykonał kilka gestów różdżką, by odbezpieczyć zamknięte zaklęciami wejście - wiedział, że Percival przebywal w rezerwacie i że dom chwilowo był tylko tęsknotą i oczekiwaniem. No i schronieniem dla małego zwierzyńca: gdy tylko drzwi otworzyły się, ze środka wybiegły trzy psy, wesoło skacząc wokół nóg Bena. Tylko Kudłacz rozpoznał Josepha, od razu biegnąc ku niemu przez śnieg, by wskoczyć na mężczyznę, opierając przednie łapy o jego brzuch. Pies rósł jak na drożdżach i z małej, włochatej kulki zamieniał się powoli w kawał bydlaka, zapewne rozmiarami niedługo mając doskoczyć do garboroga - a przynajmniej tak wizualizował sobie to Wright, z zadowoleniem obserwując wielgachne porcje, jakie pożerał podopieczny, często podkradając co smaczniejsze kąski z misek swego przyrodniego, psiego rodzeństwa. - I zanim zaczniesz się wkurzać, że nie przyjechałem na święta na dłużej, to wiedz, że powiesiłem w kuchni makatkę od mamy. No i noszę jej sweter - zastrzegł, wiedząc, że finalnie poruszą wiele trudnych tematów, dotyczących problematycznych kwestii. Na przykład jego zbyt krótkiej, świątecznej wizyty: nie rozsiadł się wtedy w fotelu na kilka dni, a jedynie wpadł na wigilijny, mugolski wieczór, następnego ranka wezwany pilnie do rezerwatu. Nie kłamał, w domu wszak posiadał imponujący zwierzyniec wymagający jego opieki. Nie mógł zostawić interesu na głowie swego współpracownika na wiele etatów. - Zapraszam w me skromne progi - zaprosił Josepha do środka, szeroko otwierając drzwi, nie mogąc doczekać się reakcji brata na ten niesamowity dom. Oby kunszt wykończenia zabałaganionych wnętrz zdekoncentrował go na tyle, by nie zadawał kłopotliwych pytań.
Duma wypełniała Benjamina aż po koniuszek niezwykle zmierzwionej brody, która zdołała już posiwieć od prószącgo lekko śniegu. Las przykryty kołderką świeżego puchu wyglądał niewinnie, żywcem wyjęty z baśni, jakie opowiadała im przed laty mama przed snem, słowem potrafiąc wyczarować krajobrazy równie piękne co te, stworzone różdżką ojca - Wright miał nadzieję, że jego młodszy brat także pamięta tamte lata, beztroskie, łatwe, pełne przygód, nauki i niebezpieczeństw na tyle niewelkich, by mogli poradzić sobie z nimi bez interwencji sił wyższych w postaci dorosłych opiekunów. Wybity ząb po pierwszym przelocie na miotle sąsiada, pogryzienie przez dzikiego psidwaka, setki drzazg powbijanych w stopy: bolało, ale czerpali z tych nieprzyjemności wiele lekcji, uodparniając się na przeciwności losu. I na wymagający wysiłek fizyczny, jakim bez wątpienia był kilku milowy spacer z miasteczka aż do środka lasu. Aura pozwalała im uniknąć przedzierania się przez chaszcze, las spał, a plątanina nagich gałązek nie stanowiła aż tak wielkiej przeszkody - dopiero za kilka miesięcy przebicie się przez liście, bujne krzewy i całą brytyjską dżunglę flory mogło spowodować zadyszkę.
- Ponieść cię? Zmęczone nóżki? - rzucił przez ramię do idącego za nim Josepha: z kąśliwą, braterską czułością, pamiętającą czasy, gdy faktycznie brał go na barana, beztrosko nie przejmując się tym, że chwiejący się na jego barkach brat kilka razy o włos - dosłownie - uniknął krwawej dekapitacji przez niżej zawieszoną gałąź. - To już niedaleko. Wiesz, mam pewność, że tu jest bezpiecznie, prawie nikt nie wie o tej chatce - kontynuował wcześniejszą myśl z dumą, w końcu prowadził go do własnego domu. Do miejsca, które powoli remontował, z poważniejszymi pracami czekając jednak na nadejście wiosny. I pokoju, bo teraz każdą wolną chwilę spędzał w oazie, pomagając przy stworzeniu tam bezpiecznego azylu. - No i podchodzą tutaj jelenie, lisy i inne zwierzaki: spodobało ci się tutaj - brnął zarówno w słowotok jak i w świeży puch, w końcu wychodząc z gęstego lasu wprost na niewielkie podwórko przed dziwaczną chatką; złożona z kilku części, bez dwóch ścian, zbita z różnobarwnych desek, leciutko chwiejąca się na południe, z gontem odpadającym z daszku nad częścią werandy. Ben jednak nie wymieniłby jej na nawet największą, najbardziej luksusową willę. - Robi wrażenie, co nie? Lepszy niż każdy wyfiokowany hotel dla gwiazd Quidditcha, mówię ci - klepnął Josepha w ramię z całych sił, po czym ruszył ku głównemu wejściu, zgrabnie wbiegając po trzeszczących schodkach na werandę. Nie bawił się w pukanie, wykonał kilka gestów różdżką, by odbezpieczyć zamknięte zaklęciami wejście - wiedział, że Percival przebywal w rezerwacie i że dom chwilowo był tylko tęsknotą i oczekiwaniem. No i schronieniem dla małego zwierzyńca: gdy tylko drzwi otworzyły się, ze środka wybiegły trzy psy, wesoło skacząc wokół nóg Bena. Tylko Kudłacz rozpoznał Josepha, od razu biegnąc ku niemu przez śnieg, by wskoczyć na mężczyznę, opierając przednie łapy o jego brzuch. Pies rósł jak na drożdżach i z małej, włochatej kulki zamieniał się powoli w kawał bydlaka, zapewne rozmiarami niedługo mając doskoczyć do garboroga - a przynajmniej tak wizualizował sobie to Wright, z zadowoleniem obserwując wielgachne porcje, jakie pożerał podopieczny, często podkradając co smaczniejsze kąski z misek swego przyrodniego, psiego rodzeństwa. - I zanim zaczniesz się wkurzać, że nie przyjechałem na święta na dłużej, to wiedz, że powiesiłem w kuchni makatkę od mamy. No i noszę jej sweter - zastrzegł, wiedząc, że finalnie poruszą wiele trudnych tematów, dotyczących problematycznych kwestii. Na przykład jego zbyt krótkiej, świątecznej wizyty: nie rozsiadł się wtedy w fotelu na kilka dni, a jedynie wpadł na wigilijny, mugolski wieczór, następnego ranka wezwany pilnie do rezerwatu. Nie kłamał, w domu wszak posiadał imponujący zwierzyniec wymagający jego opieki. Nie mógł zostawić interesu na głowie swego współpracownika na wiele etatów. - Zapraszam w me skromne progi - zaprosił Josepha do środka, szeroko otwierając drzwi, nie mogąc doczekać się reakcji brata na ten niesamowity dom. Oby kunszt wykończenia zabałaganionych wnętrz zdekoncentrował go na tyle, by nie zadawał kłopotliwych pytań.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Joe widział już jedno mieszkanie swojego brata, a kiedy usłyszał, że obecnie Benji mieszka w jakiejś chacie w lesie... Cóż, przez tamto lokum na Śmiertelnym Nokturnie, teraz wyobrażał sobie szałas zbity z czterech desek schowany w jakichś krzakach i zastanawiał się jak powiedzieć najstarszemu z rodzeństwa, że może zamieszkać z nim w jego kamiennym domku zamiast robić za męską wersję Baby Jagi - Dziada Bena. Problem polegał na tym, że trzeba było to zaproponować w rozmowie na tyle sprytnie, żeby Benji myślał, że sam wpadł na ten pomysł i że ten pomysł jest doskonały. Joseph z doświadczenia wiedział, że mistrzyniami w takim "zaklinaniu" prawdy były kobiety, ale sam w tej sztuce był równie kiepski jak z eliksirów.
A gdyby tak zacząć porównywać oba domy? To znaczy mój dom i szałas? Nie, Ben zaraz zacząłby swojego bronić. O! Lepiej byłoby zacząć narzekać, że mieszkam sam i... Szlag, wtedy na pewno zacznie gadać o tym, że już dawno powinienem mieć żonę i dzieci. Prędzej podziałałoby, gdybym ściemnił, że się boję mieszkać sam, że niebezpiecznie i takie tam... ale to mi nigdy w życiu nie przejdzie przez gardło!
Joe był tak pochłonięty biciem się z myślami, że nawet nie zauważał jak daleko już przedzierają się przez malownicze tereny lasu. Naprawdę było tu pięknie jak z bajki i młodszy z braci z pewnością by zrozumiał, dlaczego starszy postanowił tu zamieszkać... gdyby właśnie nie ćwiczył w myślach jakichś pozytywnych reakcji na widok szałasu Bena. Bo to musi być w miarę szczere, ale z drugiej strony choć trochę wesołe, żeby nie urazić brata. Hahaha, serio, Joe? Nie chcesz URAZIĆ brata?, odezwał mu się w głowie kpiący głosik już po pierwszym pytaniu Bena. Bardzo śmieszne, no na prawdę!
Joe tylko przewrócił oczami na zaczepki.
- Zapytaj za dwanaście godzin tego marszu, wtedy może się skuszę - odparł z podobną kąśliwością, ale przynajmniej w końcu rozglądnął się wokół. Lubił takie klimaty, lubił bardzo - wychowali się w otoczeniu przyrody, lasów i wrzosowisk i choć Piddletrenthide, wioska, w której mieszkał, była całkiem przyjemnym miejscem, to jednak brakowało mu tej dzikości. Już dawno przeniósłby się do Szkocji... gdyby nie to, że chciał być blisko drużyny. Szkocja nawet w dobie działającej bez zarzutu magii była dość daleko... od wszystkiego.
Benji dostał słowotoku i dobrze, choć na dźwięk jednego z jego słów, Joe zmarszczył lekko brwi. Nie skomentował go jednak, bo może to tylko jakieś jego urojenie po tych wszystkich anomaliach i "wypadkach"? Zresztą błyskawicznie o tym zapomniał, gdy przedarli się przez gąszcz bezlistnej roślinności i oczom Josepha ukazał się... nie, nie szałas zbity z pniaka, kilku desek i przykryty szmatą imitującą dach. To był domek. Całkiem ładny, drewniany domek w jeszcze ładniejszym otoczeniu, co kompletnie zbiło młodszego z braci z pantałyku. Stał tam jak ten kołkogonek w chlewie i tylko patrzył i nie mógł się napatrzeć. Nawet solidne klepnięcie go w ramię przez Bena nie pomogło, bo Joe nawet nie ruszył się z miejsca. No bo: jak to? To się w ogóle nie kleiło z tą speluną, którą pomagał bratu sprzątać... czy tam pakować. Tamto to szyszymora, a teraz miał przed sobą wilę. Miał przed sobą DOM BRATA. Prawdziwy dom i nie mógł wyjść z podziwu. Dopiero głośne szczekanie psów (tak, więcej niż jednego), a potem atak Kudłacza na jego osobę sprawił, że Joe się "obudził". Tak gdzieś w momencie, kiedy olbrzymia kula futra z całą swoją masą i pędem na niego wskoczyła i przewróciła nieogarniającego-Joeya bez najmniejszych problemów prosto w zaspę śnieżną. Joe wybuchnął tak głośnym i serdecznym śmiechem, jakiego się po sobie wcale nie spodziewał kiedy maszerowali przez ten las i układał sobie w głowie tysiące wersji zdania: "Ben, nie możesz tak mieszkać, już jaskinia byłaby przytulniejsza". A teraz?!
- Hahaha, Kudłacz...! Złaź ze mnie! - Joe śmiał się i śmiał i wcale nie mógł przestać. Za to rozpoczął całkiem udaną walkę z mokrym i ciepłym językiem psiska, przed którym musiał się bronić. To na szczęście szło mu całkiem nieźle i szybko udało mu się wstać, otrzepać ze śniegu i ruszyć energicznie i z radosnym błyskiem w oczach do wejścia chatki.
- Serio, Ben, nie sądziłem, że to powiem, ale tu jest... no, zajebiście - powiedział szczerze, kręcąc głową w podziwie. - Naprawdę myślałem, że mieszkasz w jakimś szałasie z patyków i dlatego nie zaprosiłeś mnie wcześniej, ale to? Wow. Więcej nie będę mówił, żeby ci sodówa nie uderzyła do głowy, ale... wow - skwitował jakże elokwentnie.
Jasne, to nie była willa, pałac, ani nawet budynek, co do którego miałoby się całkowitą pewność, że wichura nie rozniesie go na kawałki... ale Joe nie musiał do niego nawet wchodzić, żeby wiedzieć, że ta chatka ma to coś. Taką duszę, dzięki której w niepozornym budynku, chałupce, czy podrzędnej kawalerce, czujesz się jak w domu. Że jak ktoś cię zapyta: "nie chciałbyś tu zamieszkać?", to bez zastanowienia odpowiesz: "no jasne, już się pakuję". I teraz dopiero kamień spadł z Josephowego serca, bo wbrew pozorom martwił się o brata. W końcu Ben rzucił sport, bahanka wie czym się teraz zajmuje (tak, tak, rezerwat, dzikie bestie, ale to przecież nie "prawdziwa praca"), zamieszkał na Nokturnie w tak obskurnym mieszkaniu, jakiego Joe w życiu nie widział... a już dobrych parę miesięcy temu (chyba) przeniósł się do lasu. Można się było martwić, prawda? Ale teraz już wiedział, że jego starszy brat wyszedł na prostą. Że mu się układa, i niech Joeya jadowita tentakula spęta, jeśli jego brat nie był szczęśliwy. W takim miejscu - musiał być. Nawet Josephowi uśmiech nie chciał zejść z brodatej facjaty. No... przynajmniej do czasu, kiedy Ben nie wspomniał o świętach.
- Nic mi nie mów, mama chyba nas wydziedziczy. Obu - uściślił dość ponuro, krzywiąc się lekko na wspomnienie zawodu na matczynej twarzy, kiedy sam otrzymał sowę i powiedział, że nie może zostać ani dzień, ani nawet godzinę dłużej, ale pakuje się i wyjeżdża - też zwinąłem się wcześniej - dodał. Miał zostać jeszcze kilka dni po Nowym Roku, a tymczasem wyjechał na dzień przed Sylwestrem. Nie żałował tego, musiał to zrobić, ale... miał wyrzuty sumienia. Może w lutym uda mu się wyrwać do rodzinnych stron?
Z tych ponurych wspomnień wyrwało go jednak zaproszenie do środka, z którego Joe skwapliwie skorzystał, wchodząc do wnętrza domu pachnącego drewnem. Szybko ściągnął z siebie płaszcz (pod którym sam miał granatowo-żółty sweter w paski od mamy) i kapelusz (ostatnio był to jeden z charakterystycznych elementów garderoby Joeya) i dziarsko przeszedł do kolejnych pomieszczeń.
- No, no, no... - mruknął z uznaniem, bardziej przyglądając się samej konstrukcji ścian i sufitu niż sprzętom i bałaganowi wokół. Kilka belek nawet poklepał, postukał... w końcu pracował w magicznym tartaku, znał się na drewnie i stolarce, więc to nikogo nie powinno dziwić.
- Całkiem solidnie się to prezentuje - przyznał. - Poprawiłbym to i tamto... ale i tak nieźle. Ale większej głuszy to chyba nie znalazłeś w całej Wielkiej Brytanii, co? - dodał parskając śmiechem - To co? Whiskey na rozgrzewkę? - zaproponował, już wyciągając w stronę brata butelkę ognistej, bo, a jakże, przytachał ją ze sobą w prezencie. Nawet gdyby chata okazała się szałasem, to można by zapijać smutki, obecnie jednak spokojnie i bez wyrzutów sumienia można było oblewać nowy dom Bena.
A gdyby tak zacząć porównywać oba domy? To znaczy mój dom i szałas? Nie, Ben zaraz zacząłby swojego bronić. O! Lepiej byłoby zacząć narzekać, że mieszkam sam i... Szlag, wtedy na pewno zacznie gadać o tym, że już dawno powinienem mieć żonę i dzieci. Prędzej podziałałoby, gdybym ściemnił, że się boję mieszkać sam, że niebezpiecznie i takie tam... ale to mi nigdy w życiu nie przejdzie przez gardło!
Joe był tak pochłonięty biciem się z myślami, że nawet nie zauważał jak daleko już przedzierają się przez malownicze tereny lasu. Naprawdę było tu pięknie jak z bajki i młodszy z braci z pewnością by zrozumiał, dlaczego starszy postanowił tu zamieszkać... gdyby właśnie nie ćwiczył w myślach jakichś pozytywnych reakcji na widok szałasu Bena. Bo to musi być w miarę szczere, ale z drugiej strony choć trochę wesołe, żeby nie urazić brata. Hahaha, serio, Joe? Nie chcesz URAZIĆ brata?, odezwał mu się w głowie kpiący głosik już po pierwszym pytaniu Bena. Bardzo śmieszne, no na prawdę!
Joe tylko przewrócił oczami na zaczepki.
- Zapytaj za dwanaście godzin tego marszu, wtedy może się skuszę - odparł z podobną kąśliwością, ale przynajmniej w końcu rozglądnął się wokół. Lubił takie klimaty, lubił bardzo - wychowali się w otoczeniu przyrody, lasów i wrzosowisk i choć Piddletrenthide, wioska, w której mieszkał, była całkiem przyjemnym miejscem, to jednak brakowało mu tej dzikości. Już dawno przeniósłby się do Szkocji... gdyby nie to, że chciał być blisko drużyny. Szkocja nawet w dobie działającej bez zarzutu magii była dość daleko... od wszystkiego.
Benji dostał słowotoku i dobrze, choć na dźwięk jednego z jego słów, Joe zmarszczył lekko brwi. Nie skomentował go jednak, bo może to tylko jakieś jego urojenie po tych wszystkich anomaliach i "wypadkach"? Zresztą błyskawicznie o tym zapomniał, gdy przedarli się przez gąszcz bezlistnej roślinności i oczom Josepha ukazał się... nie, nie szałas zbity z pniaka, kilku desek i przykryty szmatą imitującą dach. To był domek. Całkiem ładny, drewniany domek w jeszcze ładniejszym otoczeniu, co kompletnie zbiło młodszego z braci z pantałyku. Stał tam jak ten kołkogonek w chlewie i tylko patrzył i nie mógł się napatrzeć. Nawet solidne klepnięcie go w ramię przez Bena nie pomogło, bo Joe nawet nie ruszył się z miejsca. No bo: jak to? To się w ogóle nie kleiło z tą speluną, którą pomagał bratu sprzątać... czy tam pakować. Tamto to szyszymora, a teraz miał przed sobą wilę. Miał przed sobą DOM BRATA. Prawdziwy dom i nie mógł wyjść z podziwu. Dopiero głośne szczekanie psów (tak, więcej niż jednego), a potem atak Kudłacza na jego osobę sprawił, że Joe się "obudził". Tak gdzieś w momencie, kiedy olbrzymia kula futra z całą swoją masą i pędem na niego wskoczyła i przewróciła nieogarniającego-Joeya bez najmniejszych problemów prosto w zaspę śnieżną. Joe wybuchnął tak głośnym i serdecznym śmiechem, jakiego się po sobie wcale nie spodziewał kiedy maszerowali przez ten las i układał sobie w głowie tysiące wersji zdania: "Ben, nie możesz tak mieszkać, już jaskinia byłaby przytulniejsza". A teraz?!
- Hahaha, Kudłacz...! Złaź ze mnie! - Joe śmiał się i śmiał i wcale nie mógł przestać. Za to rozpoczął całkiem udaną walkę z mokrym i ciepłym językiem psiska, przed którym musiał się bronić. To na szczęście szło mu całkiem nieźle i szybko udało mu się wstać, otrzepać ze śniegu i ruszyć energicznie i z radosnym błyskiem w oczach do wejścia chatki.
- Serio, Ben, nie sądziłem, że to powiem, ale tu jest... no, zajebiście - powiedział szczerze, kręcąc głową w podziwie. - Naprawdę myślałem, że mieszkasz w jakimś szałasie z patyków i dlatego nie zaprosiłeś mnie wcześniej, ale to? Wow. Więcej nie będę mówił, żeby ci sodówa nie uderzyła do głowy, ale... wow - skwitował jakże elokwentnie.
Jasne, to nie była willa, pałac, ani nawet budynek, co do którego miałoby się całkowitą pewność, że wichura nie rozniesie go na kawałki... ale Joe nie musiał do niego nawet wchodzić, żeby wiedzieć, że ta chatka ma to coś. Taką duszę, dzięki której w niepozornym budynku, chałupce, czy podrzędnej kawalerce, czujesz się jak w domu. Że jak ktoś cię zapyta: "nie chciałbyś tu zamieszkać?", to bez zastanowienia odpowiesz: "no jasne, już się pakuję". I teraz dopiero kamień spadł z Josephowego serca, bo wbrew pozorom martwił się o brata. W końcu Ben rzucił sport, bahanka wie czym się teraz zajmuje (tak, tak, rezerwat, dzikie bestie, ale to przecież nie "prawdziwa praca"), zamieszkał na Nokturnie w tak obskurnym mieszkaniu, jakiego Joe w życiu nie widział... a już dobrych parę miesięcy temu (chyba) przeniósł się do lasu. Można się było martwić, prawda? Ale teraz już wiedział, że jego starszy brat wyszedł na prostą. Że mu się układa, i niech Joeya jadowita tentakula spęta, jeśli jego brat nie był szczęśliwy. W takim miejscu - musiał być. Nawet Josephowi uśmiech nie chciał zejść z brodatej facjaty. No... przynajmniej do czasu, kiedy Ben nie wspomniał o świętach.
- Nic mi nie mów, mama chyba nas wydziedziczy. Obu - uściślił dość ponuro, krzywiąc się lekko na wspomnienie zawodu na matczynej twarzy, kiedy sam otrzymał sowę i powiedział, że nie może zostać ani dzień, ani nawet godzinę dłużej, ale pakuje się i wyjeżdża - też zwinąłem się wcześniej - dodał. Miał zostać jeszcze kilka dni po Nowym Roku, a tymczasem wyjechał na dzień przed Sylwestrem. Nie żałował tego, musiał to zrobić, ale... miał wyrzuty sumienia. Może w lutym uda mu się wyrwać do rodzinnych stron?
Z tych ponurych wspomnień wyrwało go jednak zaproszenie do środka, z którego Joe skwapliwie skorzystał, wchodząc do wnętrza domu pachnącego drewnem. Szybko ściągnął z siebie płaszcz (pod którym sam miał granatowo-żółty sweter w paski od mamy) i kapelusz (ostatnio był to jeden z charakterystycznych elementów garderoby Joeya) i dziarsko przeszedł do kolejnych pomieszczeń.
- No, no, no... - mruknął z uznaniem, bardziej przyglądając się samej konstrukcji ścian i sufitu niż sprzętom i bałaganowi wokół. Kilka belek nawet poklepał, postukał... w końcu pracował w magicznym tartaku, znał się na drewnie i stolarce, więc to nikogo nie powinno dziwić.
- Całkiem solidnie się to prezentuje - przyznał. - Poprawiłbym to i tamto... ale i tak nieźle. Ale większej głuszy to chyba nie znalazłeś w całej Wielkiej Brytanii, co? - dodał parskając śmiechem - To co? Whiskey na rozgrzewkę? - zaproponował, już wyciągając w stronę brata butelkę ognistej, bo, a jakże, przytachał ją ze sobą w prezencie. Nawet gdyby chata okazała się szałasem, to można by zapijać smutki, obecnie jednak spokojnie i bez wyrzutów sumienia można było oblewać nowy dom Bena.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby Benjamin zupełnie zaprzedał duszę diabłu wchodząc w posiadanie tajemnej sztuki inteligencji i przypadkowo znalazł się podczas spaceru w myślach Josepha, na pewno uznałby chaotyczną troskę brata za niezwykle rozczulającą. W tym momencie jednak nawet na sekundę nie przeszło mu przez głowę, że brunet spodziewa się ujrzeć w środku lasu jakieś badziewie: może i Wright nie cenił wygód, ale nie miał już trzynastu lat, by móc spać na gołej ziemi przez tydzień a później wskoczyć od razu na miotłę. Potrzebował domu. Zarówno dla siebie, jak i dla Percivala, może nawet mocniej dlatego drugiego, sam bowiem uważał, że nie zasługiwał na przytulny, stabilny kąt; że biorąc pod uwagę wojnę oraz wiążące go z nią rany Gwardzisty, inwestycja w chatę nie ma żadnego sensu. Wraz z nawróceniem Blake’a powróciła jednak nadzieja, emocjonalna siła, pomagająca mu uchwycić z życia coś więcej, pozwalająca wyrwać się z samobójczego kołowrotu, by w przerwach walki móc spojrzeć w oczy kogoś, kogo kochał.
Jak zwykle ostatnio zupełnie odfrunął filozoficznymi myślami w krainę poniekąd spełnionych marzeń. Rytm marszu oraz cisza zaśnieżonego lasu tylko pomagały mu się zrelaksować – nawet nie przejął się aż tak bardzo reakcją brata na widok domu. I tak czuł dumę ze swoich pseudoarchitektonicznych dokonań. Słysząc pochwałę, padającą z ust bruneta, odruchowo wypiął pierś i wyprostował się jeszcze bardziej, prawie zawadzając czupryną o dach ganku. – Ja ci dam szałas z patyków. Za kogo mnie masz, za jakiegoś żula? – mruknął rozweselony, trzepnąwszy Josepha w ramię w parodii urażonego ciosu. Z ubrań czarodzieja zaczął osypywać się śnieg, Wright więc westchnął i zaczął otrzepywać – mało delikatnie, lekko mówiąc – młodszego Wrighta, tak, jak robił to przed laty, gdy wracali z saneczek, a on musiał doprowadzić poobijanego i przeszczęśliwego brzdąca do stanu pierwotnego. Szepcząc mu na ucho, żeby nic nie mówił mamie o tym, że prawie wleciał głową w drzewo, złamał rękę i wpadł do przerębla. Częściej wtedy kusił go podkradzionymi cioci słodyczami niż groził, zresztą, trzymali ze sobą tak silną sztamę, że nie musiał obawiać się donosicielstwa. Najwyżej przypadkowego, dziecięcego wypaplania, że tak doskonale się bawił, gdy zawisł na sankach nad skarpą, kilkadziesiąt stóp nad zamarzniętym jeziorem, a Ben próbował go stamtąd ściągnąć spróchniałą gałęzią.
Wspomnienia zalały go falą ciepła, silniejszą nawet niż to buchające z kominka, gdy znaleźli się już w środku. – Popracuj nad konwencją, młody. Chyba za dużo tłuczków cię walnęło, bo to wow to słaby komplement – dodał, prychając śmiechem, nieświadom, że dla niego samego elokwencja stanowi całkowicie obce zjawisko. Mimo tego czuł się niezwykle doceniony, nieudolnie ukrywając uśmiech błąkający się w zakamarkach brody. Nie znikający nawet podczas wspomnienia o mamie – westchnął tylko ciężko, po czym łypnął na Josepha podejrzliwie. – A ty czemu się zmyłeś? Dla jakiejś panienki, co? Opowiadaj – rzucił tonem nie znoszącym sprzeciwu. Wpuścił jeszcze przez drzwi potwornie ośnieżonego Kudłacza, przypominającego Yeti, po czym zamknął za nimi wejście odpowiednimi zaklęciami.
W końcu znajdowali się w domu; ciepłym, przytulnym, zagraconym, wypełnionym zapachem świeżego drewna, mokrych psów, dymu papierosowego i lasu. Brodacz stanął na środku salonu, obserwując uważnie przechadzającego się po jego włościach brata. – Nieźle, nie? Mam zamiar jeszcze wymienić rynny, no i przydałoby się dokończyć ściany na piętrze, ale to jak przyjdzie wiosna – podsumował z zadowoleniem, rzecz jasna oprowadzając brata po swoich nowych czterech kątach. Pokazał mu kuchnię z nietypowym stołem, zaciągnął na prowizoryczne, strome schody, pchnął nawet drzwi łazienki, prezentując widok na potężne drzewo, rosnące tuż obok – później zaś zbiegł na dół, przy okazji ściągając z siebie przemoczoną kurtkę. Pod spodem miał tylko podkoszulek, sięgnął więc na drewnianą balustradę, ściągając z niej pozostawiony w pośpiechu sweter Percivala. Wciągnął go przez głowę, prawie spadając z ostatnich stopni przez rozłożonego już pod nimi Bryka, ale udało mu się nie złamać karku podczas tego widowiskowego oprowadzania po zagubionej w głuszy chatce. – No, szukałem, ale o tym domku nikt nie wie. Bezpieczeństwo najważniejsze – pokiwał z powagą głową, gdy już zakończyli odbiór techniczny budynku a inspektor Joseph wydał pozytywną opinię.
Pokiwał z uznaniem głową, przyjmując ognistą, po czym wskazał Wrightowi tylne drzwi. – Chodźmy na werandę, nawdychasz się trochę świeżego powietrza znad rzeki – postanowił nieznoszącym sprzeciwu tonem gospodarza. Na sekundę zniknął jeszcze w kuchni, by przynieść szklanki, po czym zniknął na werandzie, rozsiadając się na jednym z wygodnych foteli. Flaszkę postawił na prowizorycznym stoliku, nogi oparł o balustradę i mocniej naciągnął na dłonie rękawy swetra, zapewne na dobre go deformując. – No, to za nowe początki bez anomalii, bracie – wzniósł toast, uprzednio hojnie polewając ognistej do szklanki. – A teraz mów co tam u ciebie, jak na spowiedzi u cioci Klotyldy – mrugnął do niego, gdy brzdęk szkła odbił się echem od ściany lasu. Wiał chłodny, zimowy wiatr, ale zabudowana weranda chroniła przed mrozem, a widok na skrzącą się w świetle dnia rzekę wynagradzał warunki atmosferyczne. Wright nie byłby jednak sobą, gdyby nie zadbał o młodszego brata; sięgnął za siebie i rzucił mu gruby pled, częściowo poplamiony, częściowo poprze lany, ale na pewno ciepły. Teraz mógł już wbić w niego spojrzenie, tak, jak robiła to ich cioteczka, gdy na imieninach brała każdego Wrighta na spytki.
Jak zwykle ostatnio zupełnie odfrunął filozoficznymi myślami w krainę poniekąd spełnionych marzeń. Rytm marszu oraz cisza zaśnieżonego lasu tylko pomagały mu się zrelaksować – nawet nie przejął się aż tak bardzo reakcją brata na widok domu. I tak czuł dumę ze swoich pseudoarchitektonicznych dokonań. Słysząc pochwałę, padającą z ust bruneta, odruchowo wypiął pierś i wyprostował się jeszcze bardziej, prawie zawadzając czupryną o dach ganku. – Ja ci dam szałas z patyków. Za kogo mnie masz, za jakiegoś żula? – mruknął rozweselony, trzepnąwszy Josepha w ramię w parodii urażonego ciosu. Z ubrań czarodzieja zaczął osypywać się śnieg, Wright więc westchnął i zaczął otrzepywać – mało delikatnie, lekko mówiąc – młodszego Wrighta, tak, jak robił to przed laty, gdy wracali z saneczek, a on musiał doprowadzić poobijanego i przeszczęśliwego brzdąca do stanu pierwotnego. Szepcząc mu na ucho, żeby nic nie mówił mamie o tym, że prawie wleciał głową w drzewo, złamał rękę i wpadł do przerębla. Częściej wtedy kusił go podkradzionymi cioci słodyczami niż groził, zresztą, trzymali ze sobą tak silną sztamę, że nie musiał obawiać się donosicielstwa. Najwyżej przypadkowego, dziecięcego wypaplania, że tak doskonale się bawił, gdy zawisł na sankach nad skarpą, kilkadziesiąt stóp nad zamarzniętym jeziorem, a Ben próbował go stamtąd ściągnąć spróchniałą gałęzią.
Wspomnienia zalały go falą ciepła, silniejszą nawet niż to buchające z kominka, gdy znaleźli się już w środku. – Popracuj nad konwencją, młody. Chyba za dużo tłuczków cię walnęło, bo to wow to słaby komplement – dodał, prychając śmiechem, nieświadom, że dla niego samego elokwencja stanowi całkowicie obce zjawisko. Mimo tego czuł się niezwykle doceniony, nieudolnie ukrywając uśmiech błąkający się w zakamarkach brody. Nie znikający nawet podczas wspomnienia o mamie – westchnął tylko ciężko, po czym łypnął na Josepha podejrzliwie. – A ty czemu się zmyłeś? Dla jakiejś panienki, co? Opowiadaj – rzucił tonem nie znoszącym sprzeciwu. Wpuścił jeszcze przez drzwi potwornie ośnieżonego Kudłacza, przypominającego Yeti, po czym zamknął za nimi wejście odpowiednimi zaklęciami.
W końcu znajdowali się w domu; ciepłym, przytulnym, zagraconym, wypełnionym zapachem świeżego drewna, mokrych psów, dymu papierosowego i lasu. Brodacz stanął na środku salonu, obserwując uważnie przechadzającego się po jego włościach brata. – Nieźle, nie? Mam zamiar jeszcze wymienić rynny, no i przydałoby się dokończyć ściany na piętrze, ale to jak przyjdzie wiosna – podsumował z zadowoleniem, rzecz jasna oprowadzając brata po swoich nowych czterech kątach. Pokazał mu kuchnię z nietypowym stołem, zaciągnął na prowizoryczne, strome schody, pchnął nawet drzwi łazienki, prezentując widok na potężne drzewo, rosnące tuż obok – później zaś zbiegł na dół, przy okazji ściągając z siebie przemoczoną kurtkę. Pod spodem miał tylko podkoszulek, sięgnął więc na drewnianą balustradę, ściągając z niej pozostawiony w pośpiechu sweter Percivala. Wciągnął go przez głowę, prawie spadając z ostatnich stopni przez rozłożonego już pod nimi Bryka, ale udało mu się nie złamać karku podczas tego widowiskowego oprowadzania po zagubionej w głuszy chatce. – No, szukałem, ale o tym domku nikt nie wie. Bezpieczeństwo najważniejsze – pokiwał z powagą głową, gdy już zakończyli odbiór techniczny budynku a inspektor Joseph wydał pozytywną opinię.
Pokiwał z uznaniem głową, przyjmując ognistą, po czym wskazał Wrightowi tylne drzwi. – Chodźmy na werandę, nawdychasz się trochę świeżego powietrza znad rzeki – postanowił nieznoszącym sprzeciwu tonem gospodarza. Na sekundę zniknął jeszcze w kuchni, by przynieść szklanki, po czym zniknął na werandzie, rozsiadając się na jednym z wygodnych foteli. Flaszkę postawił na prowizorycznym stoliku, nogi oparł o balustradę i mocniej naciągnął na dłonie rękawy swetra, zapewne na dobre go deformując. – No, to za nowe początki bez anomalii, bracie – wzniósł toast, uprzednio hojnie polewając ognistej do szklanki. – A teraz mów co tam u ciebie, jak na spowiedzi u cioci Klotyldy – mrugnął do niego, gdy brzdęk szkła odbił się echem od ściany lasu. Wiał chłodny, zimowy wiatr, ale zabudowana weranda chroniła przed mrozem, a widok na skrzącą się w świetle dnia rzekę wynagradzał warunki atmosferyczne. Wright nie byłby jednak sobą, gdyby nie zadbał o młodszego brata; sięgnął za siebie i rzucił mu gruby pled, częściowo poplamiony, częściowo poprze lany, ale na pewno ciepły. Teraz mógł już wbić w niego spojrzenie, tak, jak robiła to ich cioteczka, gdy na imieninach brała każdego Wrighta na spytki.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Weranda
Szybka odpowiedź