Wydarzenia


Ekipa forum
Weranda
AutorWiadomość
Weranda [odnośnik]29.09.18 15:35
First topic message reminder :

Weranda

Rozpościera się na tyłach domu, wejść na nią można z salonu oraz kuchni. Jest zadaszona (nad nią znajduje się łazienka), w lecie panuje tutaj przyjemny cień, w zimę zaś boczne ścianki odgradzają od porywistego wiatru. Zazwyczaj pełna jest przedmiotów codziennego użytku, pieńków, nieco zardzewiałych pił, starych butelek, przewieszonych przez balustradę kurtek i rękawic ze smoczej skóry. Często wiszą tutaj także świeżo wyprane - w rzece - ubrania. Stoi tu kilka ławek oraz głęboki fotel, ulubione wieczorne miejsce Benjamina. Często siada tutaj z mugolskim papierosem w ustach, obserwując zapierający dech w piersiach widok. Dla wielu jest czymś pospolitym, dla niego - czymś bardzo ważnym. Weranda znajduje się dosłownie kilka kroków od dość stromego brzegu rzeki, prowadzącego do szerokiego jeziora. Wokół rosną paprocie, dzikie krzewy, wysokie drzewa, przesłaniające rozłożystymi gałęziami nieba. Pomiędzy pniami widać rozbłyski słońca w czystej wodzie oraz zalesiony drugi brzeg.
Z werandy można przejść prosto na brzeg rzeki, w której można zaznać kąpieli lub połowić magiczne ryby.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Weranda - Page 2 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Weranda [odnośnik]16.08.19 14:08
Joseph naprawdę chciał utrzymać powagę na twarzy, kiedy brat zapytał czy ma go za żula... ale to było zbyt trudne, zważywszy na swoje rozważania podczas całej drogi tutaj i po prostu po raz kolejny parsknął śmiechem nie potrafiąc nawet porządnie zaprzeczyć.
- Teraz już nie - odparł szczerząc się bezczelnie, choć tylko w ramach braterskich przepychanek niż faktycznej złośliwości. Należało się Benowi za to szturchanie, o. I otrzepywanie mu ubrania ze śniegu.
- Ja to zrobię, ja to zrobię - mruknął starając się jednocześnie uciec przed łapskami brata i samemu strzepnąć śnieg z ubrania, ale średnio mu się udało, bo weranda nie była na tyle przestronna, żeby zmieścili się oni dwaj i trzy(?) psy i jeszcze żeby tam robić widowiskowe uniki jak na meczu quidditcha, nie spadając przy tym z tych kilku stopni.
- Wiesz, że nie mam już trzech lat? - dodał, bo Ben zachowywał się właśnie tak jak za ich szczenięcych czasów. Oczywiście, że Joe pamiętał wszystkie te sytuacje, kiedy brat próbował doprowadzić go do porządku po tych ich "niewinnych", mrożących zwykłym śmiertelnikom krew w żyłach zabawach.
- Widziałeś kiedyś trzylatka z brodą? - nawet wskazał na swój zarost na wypadek, gdyby Ben go przeoczył przez tych kilka lat (bo wiadomo, że Josepha od trzylatka różni tylko bardziej owłosiona buźka, nic więcej).
Wewnątrz chaty było przytulnie i swojsko, młodszy z Wrightów zorientował się o tym zaraz po tym, jak skończył opukiwanie belek i desek i rozejrzał się wokół. Owszem, wszystko było już zagracone, ale nie różniło się wielce od stanu pokoju Bena w ich rodzinnym domu.
Choć znał brata od urodzenia (cóż za niespodzianka), to wciąż Ben potrafił go zaskoczyć jakimś swoim sformułowaniem, którego rozszyfrowanie sprawiało mu problem. Teraz też Joe potrzebował z pół minuty, żeby zrozumieć sens wypowiedzi Bena, a udało mu się to i tak tylko dzięki kontekstowi.
- Dopasowuję komplementy do poziomu konwencji swoich rozmówców - odgryzł mu się momentalnie, kiedy w końcu załapał o co chodziło bratu i choć właśnie przyglądał się drewnianej podłodze (już zrysowanej pewnie psimi pazurami), to nie umknęło jego uwadze z jaką precyzją Benji zamykał drzwi wejściowe. Zaklęciami.
Nie skomentował tego jednak udając, że zupełnie tego nie zauważył. Przeniósł spojrzenie z (trochę skrzypiącego pod stopami) parkietu na Bena dopiero zagadnięty o wcześniejsze opuszczenie Szkocji dla jakiejś "panienki".
- Można tak powiedzieć - odparł z trochę kwaśnym uśmiechem. - W domu wpadł mi w ręce Prorok i artykuł o lodziarni Flo i jej brata. Słyszałeś o tym? - skrzywił się na samą myśl o tych zwyrodnialcach, którzy za tym wszystkim stali. - Jakieś gnoje wysadziły ją i bodajże cukiernię na Pokątnej. Nie jestem w stanie tego pojąć. Co komu przeszkadza cukiernia i lodziarnia? Jakimś psychopatom walczącym z otyłością wśród czarodziejów? - sarknął. Zaczynał się nakręcać i czuł jak wzbiera w nim coraz większa wściekłość, więc zamiast wyrzucać z siebie bluzgi, które same cisnęły mu się na usta pod adresem terrorystów, wziął głębszy wdech na uspokojenie. I poruszył barkami, żeby rozluźnić nie wiedzieć kiedy spięte mięśnie.
- Wysłałem do niej zaraz sowę, a Flo odpisała, żebym przyleciał - wzruszył ramionami - w zasadzie w tym momencie spokojnie mógł skończyć opowiadać. To oczywiste, że nie mógł zostawić tak przyjaciółki. Mimo złożonej mamie obietnicy, że zostanie na dłużej w domu, Flo potrzebowała go bardziej.
- Nigdy jej takiej nie widziałem - mruknął niechętnie. - Zawsze była opanowana, przemawiała mi do rozsądku i w ogóle... - pokręcił głową. - To ją totalnie rozbiło. Na szczęście nic jej się nie stało, ale jej brat nie miał tyle szczęścia. O ile można tu mówić o szczęściu, skoro stracili cały swój dobytek - zakończył niewesoło. Nawet nie potrafił sobie wyobrazić siebie w takiej sytuacji, w jakiej znalazło się rodzeństwo Fortescue... to tak, jakby w tym samym czasie ktoś wysadził w powietrze domy całej rodziny Wrightów i, co gorsza, wszystkie stadiony quidditcha na świecie. Takiej zbrodni nie potrafiłby wybaczyć. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło, dzięki czemu mógł przykładowo pozwiedzać nową chałupę Bena, która mimo (a może właśnie dzięki temu) absolutnego zagracenia wciąż była przyjemnie swojska. I ta wielka wanna z widokiem na las - Joe aż zagwizdał z uznaniem. - Chyba muszę pomyśleć o takiej łazience - przyznał z rozbawieniem, bo oczywiście, że jego wyobraźnia już się rozhulała. Dałby sobie łeb uciąć, że każda kobieta byłaby zachwycona takim pomieszczeniem, a zachwycona kobieta to... no dobra, dość.
Po obchodzie całego domostwa zakończonym prawie-upadkiem Bena ze schodów, można było w końcu przejść na werandę - tak jak brat zaproponował i spokojnie napić się mocnego trunku, choć zanim wyszli na zewnątrz, Joe już nie wytrzymał i zatrzymał się wpół kroku.
- Co ty masz z tym bezpieczeństwem? - wypalił prosto z mostu, marszcząc lekko brwi i spoglądając na brata. Najpierw sądził, że to jego własna paranoja, że zwrócił na to uwagę, ale potem to zamykanie domku na milion zaklęć (kto w ogóle zabezpiecza dom zaklęciami, kiedy siedzi w środku?) i teraz znów to bezpieczeństwo przewijające się między zdaniami? To nie mógł być przypadek. Żart też nie.
- Anomalie się skończyły... Ktoś ci groził? Ten cały Rosier? Mówiłem, że ci z nim pomogę - rzucił od razu, choć... jakoś szczerze wątpił, że to przez jednego zapchlonego szlachcica-sadystę Ben zaszyłby się w środku dziczy i otaczałby się zaklęciami ochronnymi jak w średniowiecznej twierdzy. To musiało być coś innego. Coś gorszego i na samą myśl o tym, Joe zmarszczył brwi jeszcze bardziej pochmurniejąc.
- Masz kłopoty - nawet nie pytał, po prostu stwierdził oczywisty fakt, a zanim Ben zaczął się wykręcać, że wcale nie, to Joe zaczął już wyliczać:
- Ukrywanie się w lesie, trzy psy, zaklęcia, to, że "nikt nie wie o tym domku" i że zaprosiłeś mnie tak późno... - wszystko to układało się właśnie w ten jeden, dosadny wniosek. Cała radość z tego, że Benjaminowi nareszcie się układa (o, naiwny Joe!), momentalnie z niego wyparowała.
- Ben, psidwacza mać, w co ty się znów wpakowałeś? - westchnął zrezygnowany, jakby to on był starszy, a nie Ben. Odważny Godryku, dodaj mi siły, bo kiedyś naprawdę zrobię mu krzywdę. Miał wrażenie, że tyle razy już to przerabiali: wszystko wyglądało ładnie, pięknie, ale coś nie grało, Joe pytał o co chodzi, Ben najpierw zmyślał, że nic i dopiero przyciśnięty do muru przyznawał, że jednak coś nie gra... Owszem, wszystkie Wrighty były uparte i chciały wszystkie swoje problemy załatwiać samemu i nigdy nie prosić o pomoc... i z mniejszymi kłopotami to w porządku, ale... Joe już czuł w kościach, że to nie były "małe kłopoty". Coś tu było bardzo nie tak. Ech, a miało być przyjemnie i sielsko...
Wyszedł z bratem na werandę, zajął wolne miejsce i z chęcią przyjął alkohol, który wlał w siebie haustem zaraz po toaście.
- Najpierw powiedz co u ciebie, Ben, bez kręcenia. Miejmy to już z głowy, co? - mruknął wbijając w niego wzrok. Miał szczerą nadzieję, że tym razem faktycznie brat powie co i jak bez owijania w bawełnę, bo po co miałby kłamać? Przecież znali się za dobrze na te wszystkie gierki...


Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!


Joseph Wright
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zjednoczeni z Puddlemere
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5364-joseph-e-wright https://www.morsmordre.net/t5428-do-joe#123175 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f108-piddletrenthide-79-kamienny-domek https://www.morsmordre.net/t5462-skrytka-bankowa-nr-1335#124469 https://www.morsmordre.net/t5441-joe-wright
Re: Weranda [odnośnik]17.08.19 16:33
Ben nie ustępował w intensywnych działaniach czyścicielskich, nawet nie myśląc o tym, by wyjąć z kieszeni różdżkę i delikatnym nawiewem ciepłego powietrza otrzepać brata z śnieżnego pyłu. Ciągle nie mógł przyzwyczaić się do nieobecności anomalii, do czarodziejskiej swobody, ułatwiającej tak wiele codziennych spraw. Skłamałby, gdyby gdzieś w głębi pokręconego ducha nie tęsknił za tym chaosem, głównie dlatego, że mógł pielęgnować w sobie tą prostą, mugolską część swego pochodzenia. Więcej spacerował, przemieszczał się na duże odległości bez użycia magii - także dlatego przemierzył tego przedpołudnia z Josephem kilka dobrych mil zamiast wygodnie teleportować się po drugiej stronie rzeki - i wykonywał obowiązki bez pójścia na uroczą łatwiznę. Czerpał z tego wiele radości, z zadowoleniem nie przestawał więc otrzepywać żartobliwie naburmuszonego Wrighta. - Po prostu jesteś nad wiek wyrośniętym trzylatkiem. Za dużo zaklęć powiększających, bracie - skwitował, szczerząc zęby i mrugając do Josepha dwuznacznie. Przekomarzali się odkąd pamiętał, a właściwie odkąd tylko mały Joe był w stanie złożyć sensowne zdanie, lecz nawet w najsroższych docinkach nie czaił się choćby gram szczerej złośliwości. - No i może masz w sobie wilkołacze geny, to tłumaczyłoby ten koper - zerknął na wskazywaną jako dowód brodę, nieco zezując. Owłosienie twarzy czarodzieja należało do tych zadbanych, lecz w porównaniu z imponującymi chaszczami Benjamina, w których spokojnie mogłyby uwić gniazdko małe jaskółki, przegrywało na starcie.
Przytyku młodszego Wrighta rzecz jasna nie rozumiał, wywrócił tylko oczami, przekonany, że z tego akurat pojedynku na elokwencję wyszedł zwycięską ręką. A później - zamienił się w słuch, uważnie wchłaniając każde wypowiedziane przez brata słowo dotyczące lodziarni. Gdyby nie znał sytuacji, zapewne skupiłby się na niezwykle żartobliwym wypominaniu słabości do panienki prowadzącej cukiernię, ale odmalowany zdaniami Joe obraz tamtego okrutnego wieczoru, kiedy to rycerzowe padalce zaatakowały zwykły lokal nie sprzyjały stosowaniu wyrafinowanego humoru. Zmarszczył tylko krzaczaste, jeszcze lekko wilgotne brwi, wpatrując się w jasne oczy czarodzieja. - No, słyszałem. Mój przyjaciel tam był - odparł odruchowo, szybko jednak uściślając swą wypowiedź, wszak nie chciał, by brat uznał Percivala za jednego z wspomnianych gnojów. - To znaczy on i jeden auror, brat Tonks znaleźli się tam przypadkiem. Pomagali Floreanowi, dzięki nim lodziarnia nie zawaliła się zupełnie. No i wykurzyli stamtąd tych żałosnych debili. Gromada klaunów - splunął z pogardą na podłogę, nie przejmując się tym, że to nieeleganckie i niezbyt rozsądne, gdy przebywa się w środku domu. Cóż poradzić, żółć napełniała jego usta za każdym razem, gdy wspominał o Rycerzach: tchórzliwych, budzących tylko pogardę i obrzydzenie. Przetarł wierzchem dłoni mokre od śniegu włosy, postanawiając nie zagłębiać się w ten temat - mieli spędzić miłe, braterskie popołudnie, na moment oderwać się od ciemnych, wojennych chmur wiszących coraz niżej nad głowami i grożących potężną ulewą złych wieści. - Ale ta Florence...do niej tak pomknąłeś jak na skrzydłach? Coś między wami jest? Tylko nie kłam staruszkowi - zagadnął już trochę spokojniejszym, luźniejszym tonem, mając nadzieję, że wyciągnie z bruneta pikantne szczegóły. Widział siostrę Floreana raz czy dwa, według jego standardów nie była zbyt urodziwa, ale miał dość specyficzny gust - życzył więc bratu jak najlepiej, choć czułby się spokojniejszy, gdyby ten jednak został cały świąteczny tydzień u rodziców. - Bo dla pierwszej lepszej cizi byś nie opuścił domu w Boże Narodzenie - uściślił swój tok rozumowania, przyglądając się Joe bez mrugnięcia okiem. Naprawdę chciał, by ten się ustatkował, bynajmniej z powodu niezwykle konserwatywnego wychowania dzielącego ludzi na starych kawalerów i młodych gniewnych. Po prostu pragnął zobaczyć Josepha szczęśliwego, w roli męża i ojca: póki jeszcze mieli na to czas. Kto wie, co przyniesie przyszłość i czy w ogóle będą mieli szansę się z nią spotkać, gdzieś za zakrętem nowego roku.
Nawet zachwyt pokaźną wanną nie wykoleił Benjamina z torów rozmyślań względnie poważnych; westchnął, słysząc celne pytanie o bezpieczeństwo, ale zamiast się zawstydzić, spiorunował Joe krytycznym wzrokiem. - Przed momentem mówiłeś o tej Florence i zniszczeniu Pokątnej. Naprawdę się dziwisz, że dbam o bezpieczeństwo? - odparował pytaniem na pytanie; doprawdy, do niedawna sądził, że z nich dwóch to Josie posiada więcej oleju w głowie - do czego nigdy by się nie przyznał, wszak musiał utrzymywać pozory bycia tym Starszym i Mądrzejszym - ale beztroskie podejście brata do obecnej sytuacji społeczno-politycznej nakazywało mu zrewidować swe poglądy. - Chłopie, spalono Ministerstwo Magii, którym rządzi teraz jakiś debil, bijący brawo jeszcze większemu debilowi, czyli temu całemu Lordowi Voldemortowi - zaperzył się i zaczął perororwać; nie wiedział wiele o polityce, ale widział przecież, co działo się w Stonehenge. - Ludzie giną i znikają bez śladu, szumowiny pokroju śmierdzącego Rosiera rozpychają się łokciami - żyjemy w popieprzonych, niespokojnych czasach, Joe. Anomalie zniknęły, owszem, ale skąd wiemy na jak długo? I czy na głowę nie zawali się nam coś gorszego? - zadudnił z powagą, a głos tylko odrobinę zapiszczał mu przy wspomnieniach o anomaliach. Które wywołał niefortunnie podjętą decyzją - wyrzuty sumienia zabulgotały gdzieś w tyle głowy niczym gotująca się woda. Odkaszlnął, pewien, że przeówił Josie do rozsądku. - Ty też powinieneś na siebie uważać - mruknął z przestrogą, podsumowując temat kłopotów. Ostatnio nie wpadł w żadne, to mógł przyznać ze szczerością, widoczną w ciepłych tęczówkach oczu, wpatrzonych wyczekująco w brata.
Spodziewał się rozpoczęcia wspaniałej opowieści, ale Joseph zamienił się w czujnego detektywa, przechwytującego kafel niezwykle sprawnie. Lata praktyki w Zjednoczonych (oraz wyciągania ze starszego brata wielu sekretnych informacji) nie poszły na marne.
- No w nic się nie spakowałem, na Merlina, Joseph. Nie możesz się po prostu ucieszyć, że dojrzałem? Do domu i do bezpieczeństwa? - żachnął się, obrażony, jakby dopiero teraz do niego dotarło, że jego własna rodzina do niedawna uważała go za żula. - No u mnie wszystko pięknie, widzisz przecież. Urządzam się tutaj powoli, dbam o rezerwat, wróciłem ze smoczej wyprawy, wychowuję psy, takie tam. Nic specjalnego - wzruszył ramionami, a szorstki materiał przyjemnie podrapał skórę przedramion. Wygodniej zapadł się w fotelu, łypiąc na Joe'ego zza wystającego kołnierza, pachnącego Percivalem. - Zresztą ja zapytałem pierwszy! - dodał triumfalnie, jakby to rozwiązywało problem z rozpoczęciem opowieści o swoim życiu.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Weranda - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Weranda [odnośnik]24.09.19 14:11
- I kto tu mówi o zaklęciach powiększających? - parsknął, wymownie mierząc brata wzrokiem. Sam był wysoki (jak na trzylatka), owszem, ale Ben i tak go przerastał na wysokość i w barach. Na uwagę o wilkołaczych genach, Joe się nie powstrzymał i zawył, zadzierając głowę jak rasowy wilk:
- Auu auu! AuuuuUUUUUU! - co zakończył zanosząc się śmiechem, kiedy znienacka zawtórowały mu trzy psy Bena. - Nie chcę cię martwić, braciszku, ale moje geny są twoimi genami - dodał. Więc nie tylko on miał tu coś z wilka jak już.
Takie przekomarzanki były u nich na porządku dziennym, nie były więc niczym dziwnym i zazwyczaj nie kończyły się niczym innym, tylko śmiechem. Tym razem było podobnie i spokojnie można było przejść do kolejnych punktów programu jak rozmowa o lodziarni i jej właścicielach, a właściwie właścicielce.
Joe uniósł tylko oczy ku niebu sufitowi, kiedy jego brat jak zwykle w każdej sytuacji zaczął się doszukiwać miłości, oświadczyn, ślubu, a w dalszej przyszłości również płodzenia dzieci przez Joeya.
Coś jest między nim a Florence?
- Tak, Ben, wieloletnia przyjaźń jeszcze z czasów Hogwartu - wyjaśnił krótko i treściwie. Czasami miał wrażenie, że pod tym względem Ben go bardziej męczył niż matka i ciotki razem wzięte. Pewnie one męczyły o to w pierwszej kolejności właśnie Bena (bo w końcu jest starszy), a ten przelewał te wszystkie jęki na Joe. Joe zaś zazwyczaj odbijał piłeczkę tłuczka z powrotem do brata i tak to hulało.
- Dla pierwszej lepszej bym nie opuścił domu - przytaknął jednak na słowa brata, bo tu miał słuszność, a jakże - ale dla przyjaciół w potrzebie, zawsze - wyjaśnił ze wzruszeniem ramion jakby to była najoczywistsza oczywistość. W zasadzie... była.
A potem Ben zaczął swą tyradę na temat bezpieczeństwa i Joe, choć marszczył brwi, to poniekąd zgadzał się z bratem i już zaczął nawet sądzić, że może faktycznie to sam przesadzał z tymi oskarżeniami, że może z wiekiem jego brat zmądrzał, że dbanie o bezpieczeństwo w tych czasach faktycznie było dość istotne... I już, już prawie uwierzył w te wszystkie słowa brata, ale wtedy ten wypalił z tym "uważaniem na siebie". W porządku, takie prawienie morałów było u nich w rodzinie na porządku dziennym, ale to jedno zdanie odwróciło obraz w głowie Joey'a o sto osiemdziesiąt stopni. Przecież sam też żył w tym świecie i w tych czasach, miał do czynienia z anomaliami, sam wystawał pod Ministerstwem, kiedy wchodziły dekrety szalonej pani Minister, wprawdzie nie było go podczas pożaru, ani podczas ataku na lodziarnię, ale jego bliscy ucierpieli... nigdy nie bał się mówić głośno o swoich poglądach, był osobą publiczną i w zasadzie gdyby ktoś chciał go sprzątnąć, to zapewne nie byłoby to jakoś specjalnie trudne i Joe miał tego świadomość, ale w życiu nie przyszłoby mu do głowy, żeby z tego powodu zaszywać się w środku lasu w jakiejś chacie naszpikowanej zaklęciami ze stadem psów. Czego więc bał się Ben? I ważniejsze: z jakiego powodu? Że wysadzili lodziarnię? Dlatego sam się schował na odludziu? To kompletnie nie było w jego stylu. Ani w stylu Wrighta. Żadnego Wrighta. Joe wiedział w czyim to było stylu i bardzo świerzbiło go, żeby powiedzieć to na głos... ale z drugiej strony nie mogło mu to przejść przez gardło. Ben nie był tchórzem. Nie mógłby być. Więc... skąd to wszystko? Nie mógł tego pojąć.
Świdrował brata wzrokiem jeszcze dłuższą chwilę, nim odchrząknął.
- Może masz rację - mruknął w końcu ze zrezygnowaniem, wygodniej usadawiając się na fotelu na werandzie. W zasadzie pogoda była ładna, widoki też, alkohol w siebie wlał, więc można było trochę odpuścić. Trochę.
- W dzisiejszych czasach nie powinno się być na widoku i za głośno mówić o pewnych sprawach. Bezpieczeństwo to podstawa - dodał starając się nie brzmieć zbyt sarkastycznie. Średnio mu to wychodziło, bo nie był specjalnie dobrym aktorem i nawet ciężko było mu udawać, że wierzy w to co mówi. Bezpieczeństwo to podstawa? Dla niego? Od kiedy?
- Proponowałeś już Hani, żeby się do ciebie wprowadziła? - zagadnął luźno. - Mieszka w tym Londynie sama, w mugolskiej dzielnicy i jest wystawiona jak na świeczniku, a ty tu masz duży dom, o którym nikt nie wie, mieszkasz sam... W ogóle trzeba by z nią pogadać, żeby zamknęła sklep miotlarski, a jak ci dranie będą chcieli wysadzić też sklepy na Pokątnej...? - pokręcił głową. Tak, prowokował brata, a jakże! Trochę kosztem Hani, choć Joe szczerze wątpił, żeby ich siostra w ogóle na coś takiego przystała - na chowanie się po lasach ze starszym bratem - raczej zrobiłaby awanturę za samo sugerowanie takiego pomysłu. Ale dobrze, Joe był ciekaw jak się teraz będzie Ben zasłaniał tym swoim "bezpieczeństwem". Cholera wie... może faktycznie trochę się zafiksował na tym punkcie? Po tym pokiereszowaniu i tych zamachach? Ale w takim razie powinien też dbać o bezpieczeństwo ich małej siostrzyczki, prawda?
A co u niego?
- Od świąt to w sumie niewiele nowego - odpowiedział zgodnie z prawdą. - Miałem przygody podczas podróży z domu: zniszczyła mi się miotła, udawałem mugola i próbowałem zmienić koło w aucie... wyobrażasz sobie? - parsknął śmiechem. - Na Sylwestra zaprosiłem Flo, żeby się trochę oderwała od zmartwień, ale sporo czasu spędziłem też z Susie na tym szukaniu skarbu. Strasznie sympatyczna z niej dziewczyna - uśmiechnął się sam do siebie. - Dostałem zaproszenie na ślub Macmillana... ty chyba też, nie? - zerknął na brata. Na pewno dostał.
- Wciąż nie mogę uwierzyć, że ożeni się z małą Rią... Wciąż ją widzę jako rudą Gryfonkę... ech. Ciekaw jestem jak to będzie z jej grą po ślubie - zamyślił się na chwilę, ale szybko jego myśli przeskoczyły na quidditchowe tory. - No i jestem po pierwszym meczu w tym roku - uśmiechnął się szeroko, spoglądając znacząco na Bena - z Chlubą - dodał. To był praktycznie rzecz biorąc szkocko-szkocki mecz, a na nich zawsze się wiele działo i było wesoło. Choć od samych meczów najlepsze było świętowanie - niezależnie od wyniku Joe brał w nim udział, bo większość zawodników Chluby Portree to jego dobrzy znajomi, a nawet przyjaciele z lat młodości. Nie przepuściłby przecież okazji imprezowania z nimi, prawda?


Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!


Joseph Wright
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zjednoczeni z Puddlemere
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5364-joseph-e-wright https://www.morsmordre.net/t5428-do-joe#123175 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f108-piddletrenthide-79-kamienny-domek https://www.morsmordre.net/t5462-skrytka-bankowa-nr-1335#124469 https://www.morsmordre.net/t5441-joe-wright
Re: Weranda [odnośnik]26.09.19 13:28
Jaimie teatralnie wywrócił oczami, początkowo tylko w ten sposób komentując jednoosobowe przedstawienie młodszego brata. Niejednokrotnie zazdrościł mu plastyczności twarzy oraz głosu – w tej chwili naprawdę brzmiał tak, jakby odkrył w sobie całą masę wilczej magii. – Cicho, bo tu jakąś watahę sprosisz – uciął nieludzkie wycie, całkiem poważnie zastanawiając się nad prawdopodobieństwem ściągnięcia w okolice chatki pozbawionej części ścian wilków. Jak szła ta bajka, zasłyszana w dzieciństwie? O dmuchaniu w drewniany domek? Zawiesił się na moment, usilnie próbując powrócić do czasów dzieciństwa; w końcu jednak machnął ręką, przytoczenie opowiastki nie miało obecnie charakteru edukacyjnego. Josie był już starym człowiekiem, odpornym na mądrzenie się brata. – Uważaj, bo ci futro wyrośnie tam, gdzie nie trzeba - burknął, nieco równoważąc rozochoconego brata. Kto by pomyślał, że to Ben okaże się tym ponurym zawalidrogą na ścieżce ku chłopięcej radości.
- Nie ma przyjaźni z kobietami, Joey. Nie ma – skwitował tonem dwustuletniego mędrca, dzielącego się z wiernym padawanem największymi sekretami życia. – Albo coś między wami się urodzi, jakiś płomyk uczucia albo…no, nie ma albo. Tak platonicznie byś nie latał do niej na każde wezwanie – ciągnął, świadomy, że wkracza na teren niezwykle wrażliwy. Trudno, do obowiązków starszego brata, a więc mentora, przyjaciela oraz przewodnika po meandrach złamanych i posklejanych serc. Owszem, do niedawna upierdliwie miętolił ten temat, z rozrzewnieniem snując wizję powiększającego się rodu Wrightów, ale im głębiej zapętlał się w działania wojenne, tym bardziej martwił się o przyszłość ewentualnych bratanków. Przyszłyby na świat w przerażających czasach. – Ona trochę niezbyt urodziwa, ale ma rodzinny biznes, więc w sumie dobra partia – podsumował w żołnierskich, brutalnie szczerych słowach wspomnianą Florence: gdyby ktoś kazał mu wybierać, wskazałby Floreana jako bardziej urodziwego, ale na szczęście nikt nie wymagał od niego dokonywania tak absurdalnych wyborów.
Natomiast Joseph wymagał od niego stałej czujności – w pierwszej chwili bowiem nie pojął szytej grubymi nićmi ironii, jaką wylewał z siebie cwany braciszek, delektujący się alkoholem na bezpiecznej werandzie. Początkowy zadowolony uśmiech – a jednak coś do niego dotarło! Jednak go posłuchał! Jednak zgadzali się w kwestiach zagrożeń! – który wykwitł na brodatej twarzy Wrighta został zastąpiony grymasem dezorientacji. – Hę? – mruknął niezbyt mądrze, finalnie rozumiejąc, że Joseph kpił sobie z niego w żywe oczy. – A niech cię gały luna balii wystraszą w bezksiężycową noc – zaklął, mocniej wspierając stopy o podłogę werandy; buty opadły na drewno z głośnym hukiem, tak samo jak nogi krzesła, na którym się do tej pory huśtał. – Nie chodzi o to, żeby siedzieć w bunkrze i kiwać głową na wszystkie popieprzone decyzje tego Ministra od siedmiu cruciatusów – zaczął swą przemowę, zaperzony i wzburzony. – Trzeba walczyć, chronić tych, którzy tego potrzebują; trzeba działać tak, jak tylko można – kontynuował a ocz y rozbłysnęły mu z emocji, rozbijających w proch ostrożność w wyjawianiu swych poglądów. Hania doskonale to rozumie, ba, rozumie to doskonalej niż ty, co nie oznacza, że może sobie szaleć beztrosko i nie myśleć o czyhających za każdym rogiem zagrożeniach – Ale trzeba to robić z głową, zgodnie z hierarchią, z pomyślunkiem, a nie głupio się narażając i do tego samotnie. W kupie siła – no i siła tkwi też w mądrych decyzjach – urwał trochę kulawo, przez moment zaniepokojony, że powiedział za dużo, zbyt oczywiście nawiązując do istnienia zorganizowanej siły. – Doleję ci jeszcze, marnie wyglądasz – zaproponował szybciutko, niemalże na tym samym wydechu, pochylając się w stronę brata, by hojnie napełnić jego szklankę ognistą aż po brzegi, rozlewając część cennego, bursztynowego płynu na ziemię i spodnie bruneta.
Wesoło opowiadającego o swych przygodach, wywołujących o Bena wytrzeszcz oczu. – Koło? W aucie? To takie…to taka riksza magiczna, która wyrczy? – upewnił się, bo choć obydwaj zostali wychowani przez matkę mugolkę, to Jaimie znał tylko podstawy pozbawionego czarów świata, często myląc nazwy i pojęcia. – Ha, Flo! Wiedziałem, że coś jest na rzeczy – krzyknął na całe gardło, gdy tylko Joseph wypowiedział imię niewiasty. – Weź się przyznaj, przecież nie będę się głupio zachowywał wobec niej. Po prostu…chciałbym wiedzieć – dodał poufale, poruszając porozumiewawczo krzaczastymi brwiami. Chwilę później marszczył powieki; nie pamiętał, czy dostał zaproszenie, sowa ostatnio nie przynosiła dobrych wieści, wzruszył więc dziwacznie ramionami, co mogło zostać odebrane zarówno jako zaprzeczenie jak i potwierdzenie. – Żony szlachciców chyba nie mogą grać. Bo jak to tak, świecić łydkami na miotle, jak się ma rodzić małych lordów? – zawiesił głos, wzdychając ciężko nad losem arystokratek. Faceci mieli łatwiej, ale także lepiej nadawali się do Quidditcha: tak czysto fizycznie. – Ooo, widziałeś się z Gregorym? Jak się ma? I co, spuściliście im łomot? – spytał podekscytowany, nie kryjąc lekkiej zazdrości – Joseph kontynuował swoją karierę, latał po świecie, sprawdzał się jako gracz, święcił triumfy – i nie musiał walczyć o pokój i sprawiedliwość na świecie. Tęsknił za takim etapem swego życia, ale za nic nie wróciłby do rozbijania się po barach z dawnymi znajomymi.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Weranda - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Weranda [odnośnik]01.12.19 21:04
W Peak District doszło do zdarzenia, które na moment wstrząsnęło wszystkimi obecnymi w pobliżu pracownikami. Każdy z nich na moment wstrzymał oddech, kiedy młody, pogryziony przez swych braci smok podczas rutynowych oględzin pracowników rezerwatu złapał jednego z nich i odrzucił go w stronę ścian woliery, rycząc przeraźliwie i ostrzegawczo. Upadek wyglądał groźnie, wręcz śmiertelnie, ale po dłuższej chwili czarodziej wykazał oznaki życia, nie mógł się jednak ruszać. Próba okiełznania rozjuszonego smoczęcia okazała się nie lada wyzwaniem. Pomimo odniesionych ran wydawał się być wyjątkowo agresywny i silny. Jego instynkt samozachowawczy zmuszał go do wszelkiej możliwej obrony przed atakującymi go opiekunami. Decyzja o tym, by powiadomić nadzorcę i ściągnąć go do Peak District jak najszybciej zapadła niemalże natychmiast. Podczas kiedy w rezerwacie akcja trwała w najlepsze, niewielka płomykówka przemierzała mile w pośpiechu, aby dotrzeć do domu adresata, którego dom znajdował się niemalże w całym środku lasu. Biało-brązowe zwierzątko niemalże z impetem wpadło na zamknięte okno. Huk był na tyle duży, że z pewnością zaalarmował gospodarza. Sówka pozbierała się jednak szybko. Przestępując z nóżki na nóżkę, trzymając w dziobie kopertę wielkości samej siebie, spoglądała do ciepłego wnętrza w poszukiwaniu jakiegoś człowieka.


I show not your face but your heart's desire
Ain Eingarp
Ain Eingarp
Zawód : Wielość
Wiek : nieskończoność
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
I show not your face but your heart's desire.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Weranda - Page 2 3baJg9W
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f47-sowia-poczta https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f55-mieszkania http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Weranda [odnośnik]02.12.19 12:07
Naprawdę miał nadzieję, że uda mu się otworzyć przed sobą serce Josepha, a później zajrzeć w nie i dokonać łagodnej oceny niezłośliwych zmian na romantycznym mięśniu. Czy ta czarownica była dla niego aż tak ważna, by opuszczać rodzinne święta? Ben wcale nie chciał go zrugać ani wciskać nosa w nie swoje sprawy – no, to drugie może minimalnie – a ciekawość nie dawała mu spokoju. – No co, zatkało magiczne kakao? – gruchnął jowialnie, pochylając się do przodu, by klepnąć brata z całej siły w udo. Wytrzeszczył oczy, gotów naciskać dalej, a przy tym dyskretnie oddalić się od własnych zwierzeń, ale nagle coś huknęło z impetem o boczną ściankę altany. Wright zerwał się z krzesła w ciągu sekundy, wydobywając z kieszeni różdżkę. Mięsnie zapiekły go od nagłego poderwania się na nogi, buty spadły z impetem na drewnianą posadzkę a źrenice rozszerzyły się gwałtownie. A więc go znaleźli, wykorzystali Josepha, śledzili ich od miasteczka? Kto czaił się w cieniu rozłożystego dębu? Głos uwiązł w gardle, czekał tylko na pierwszy promień zaklęcia, a krew dudniła mu w uszach. Ignorował zapewne zszokowane spojrzenie brata, mając nadzieję, że ten szybko zrozumie, że znajdują się w poważnych tarapatach – samymi wargami, by nie zdradzać dokładnie swego położenia, nakazał brunetowi: kryj się.
A później…przyczyna łomotu ukazała się przed nimi, frunąc trochę krzywo i popiskując. Oczy Bena jeszcze zwiększyły swoją objętość.- Co do… - zaklął pod nosem. Sowa, mała sowa, sowa z rezerwatu ;rozpoznał ją od razu. Pochwycił pergamin z nóżki, zezując na stworzenie, które w końcu usiadło na balustradzie werandy, próbując otrząsnąć się po gwałtownym uderzeniu – Jaimie natomiast wczytał się w nakreślony chaotycznie liścik. Zaklął ponownie: adrenalina nie zdążyła opaść, a irracjonalne zagrożenie zamieniło się w to jak najbardziej realne. – Słuchaj, brachu, mam kryzys w Peak District. Muszę biec, mam rannego smokologa i rozwścieczoną bestię – rzucił, nie dając Josephowi dojść do słowa. Klepnął go tylko w ramię i jak burza wpadł do salonu, ściągając z wieszaka torbę, a później – zniknął w lesie, by jak najszybciej dotrzeć na miejsce.

| Ben zt


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Weranda - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Weranda [odnośnik]13.01.20 12:00
/05.02.1957

Czy pamięć nie jest zabawnym konceptem? Magazyn pełen wspomnień, pogrupowanych na fakty i zdarzenia rozciągnięte na linii czasu, nawyki, warunkowanie emocjonalne i motoryczne, percepcję. Wszystko szczętnie zakodowane w przestrzeniach umysłu, niejako bezpośrednio wpływające na istotę człowieka, którego tworzy. Bo jak inaczej pojmować czyjąś egzystencję niż zsumować podjęte decyzje, zakreślić najważniejsze momenty, rozpoznać punkty zwrotne, ująć motywy i ich rozwiązanie?
Co jednak, gdy kod zagubi swój własny algorytm? Kiedy wspomnienia odłączą się od swoich konotacji, stracą adresy i zleją się w absolutnie nierozerwalną, przenikającą się masę? Wyłowione poszczególne elementy tracą ciężar i sens, pozostając niezrozumiałymi dziełami przypadku, zaburzając zupełnie zdolności kognitywne, wyjaławiając definicję teraźniejszości i przeszłości, wycierając nie do dopatrzenia linię odgradzającą jedną rzecz od drugiej. Zaufanie do pojmowania jakiegokolwiek konceptu nie istnieje - czym jest czas, widziany obraz, przebłysk czy odczuwany bodziec? Tortura niepewności i zagubienia nie miała odniesienia w realnych miarach, jej dotkliwość paraliżowała każdy członek.
...a może to był chłód? Wspomnienie zimna bijącego silnymi strumieniami w policzki, przenikliwych igieł wbijających się boleśnie i dotkliwie w każdą tkankę, lodowych kul trafiających na oślep w kolejne ośrodki, rozprzestrzeniając ziąb na każdą komórkę. Siła uderzająca z mocą targającą w dowolną stronę, nabierająca na swej potędze, wychodząca z każdej strony, wyciskała oddech z płuc, swoim ogromem zamieniając pochłonięty żer w kukłę poruszaną już bezwolnie, na swoją modłę, zabierając ją w wir morderczego tańca w przestworzach. Ciemność była tak dotkliwa, że aż raziła w oczy, przenikała w biel, odbierała tomność, by znów zapaść w otępiającą czerń, wywrócić zmysły na lewą stronę, rozkoszując się niemalże chaosem, jaki za sobą niosła. Trwała wieczność i chwilę. Wybrzmiewała bez przerwy, kończyła się, by potem tępo uderzyć w ostatnią nutę, która była słyszalna nieprzerwanie, ogłuszająco, za intensywna, by uchodzić za irytującą; była przejmująca, immobilizująca; nawet, gdy cichła stawała się echem, które nie głuchło i nie traciło na mocy. Nicość przygniatała z każdej niecki.
I nagle stała się lekka.
Przypominało jej to chwile, które zdawały się być nie tak dawno umiejscowione w czasie. Świst przecinanego powietrza z dużym tempem i trzepot materiału był znajomy, miał pozytywne konotacje, niemalże dodawał otuchy. Trwał chwilę - teraz lub kiedyś, ale mimo, że był tak blisko uszu, nie dochodził zupełnie do bębenków. Głuche uderzenie odebrało lekkość, jakby nagle świat przypomniał sobie o prawach fizyki i masie. Z ust wydarło się powietrze - gwałtem - niemalże raniąc swoją gwałtownością przesuszoną krtań. Głuchą barwą potoczyło się odbijanie jakby pustego przedmiotu*, na chwilę ucichło, by zapaść się za moment w szeleście. Ciało zaś trwało nieruchome, aż nie wstrząsnęła nim torsja.
Wypluła coś ciepłego, czego gorzki posmak wżarł się w suchy, zdrętwiały mięsień języka. Do kakofonii dołączył kolejny świst, gdy łapczywa klatka napełniała się raz za razem. Powieki się unosiły, będąc jedynymi mięśniami, które starały się dźwignąć rzeczywistość. Obraz pozostawał rozmyty, wciąż drażniąco oślepiający, nie dający żadnej pewności, że horror pustki się zakończył. Tylko przejmujące odrętwienie i rozprzestrzeniający się ból, atakujący kolejne komórki, bodźcował na tyle, by utrzymać przy przytomności. Władza nad jakąkolwiek kończyną zdawała się nie istnieć - zupełnie jak koncepcja ciała. Miała wrażenie, jakby jej całe jestestwo było fantomem - nie istniało, a tylko mózg upierał się niezmiennie, że jest inaczej.
Dziwnie było przekonać się o tym na własnej skórze, gdy przejął nią pierwszy odczuwany podmuch wiatru - zaskakująco obce odczucie, choć nie było nieznajome. Wiedziała, że to wiatr, choć nawet błędnik nie mógł nadać jego kierunku, a nagła nadwrażliwość na tak prosty stymulator zdawała się wykręcić jej głowę i zmusić do wyplucia kolejnej porcji żółci. Do oczu zaczął docierać strumień światła nieznanego źródła. Kolejność wydarzeń mogła przebiegać inaczej, choć zdawały się być gwałtowne - z pewnością poruszył się któryś z mięśni, a chwiejność poprzedziła kolejne poczucie lekkości, które miało swój finał w bolesnym trzasku. Być może wszystko wreszcie ucichło na chwilę, a może nigdy nie skończyło brzmieć, granice rozcierały się tak boleśnie, że przestały być dłużej zauważane.
I wtedy go dostrzegła. Zaledwie refleks sylwetki, majak, który prześladował ją nieprzerwanie, nie mając swojego początku ni kresu. Był jak zapalnik, który ją rozbudził, jak lampa, do którego lgnęła niczym ćma. Rozpoznała go momentalnie, choć nie potrafiła nadać mu imienia czy znaczenia.-To ty.-wychrypiała w języku ze szkolnych lat, gotowa była podążyć jego śladem, gdyby tylko kończyny odpowiadały na jej rozkazy, gdyby ciało nie było tak obrzydliwie słabe, a nad nią nie zawisł kolejny cień, raz jeszcze roztaczając przed jej oczami ciemność - a może ona nigdy nie odeszła?
Czy to wszystko sen?
Czuła pod plecami twarde podłoże, jakby wolno docierało do niej, że w końcu podlega prawom grawitacji i istnieją w tym świecie koncepty "góry" i "dołu", a ona wreszcie zdawała się dotrzeć na dno otchłani, oprócz pisku do uszu docierał też wolny szum, odczuwalny ziąb przynosił abstrakcyjne ukojenie.
-Jestem... teraz?-wyrzęziła w eter, nie spodziewając się żadnej odpowiedzi, właściwie lękając się nieco podjęcia konwersacji z głuszą.
Czy zegar zaczął wreszcie tykać czy też nigdy nie ruszy do przodu? Czy w ogóle... jest?


*miotła
nutka 2
wizualizacja wydarzeń




I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Weranda - Page 2 ANUtJXt
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t986-selina-lovegood#5480 https://www.morsmordre.net/t1028-alfred-wlasnosc-seliny-lovegood#5823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f133-queen-elisabeth-walk-137-2 https://www.morsmordre.net/t3514-skrytka-bankowa-nr-290#61348 https://www.morsmordre.net/t1131-panna-lovegood
Re: Weranda [odnośnik]13.01.20 22:10
Nocny chłód mroźnego powietrza trzymał się wciąż jego skóry, nie chcąc rozproszyć się nawet w cieple pogrążonej w półmroku kuchni – po której kręcił się od kilku minut, parząc gorzką herbatę i starając się rozgrzać zdrętwiałe mięśnie; dopiero co wrócił z długiego spaceru, ostatnie godziny spędzając na mozolnych próbach doprowadzenia do stanu używalności opuszczonego budynku, który – być może już niedługo – miał stać się domem dla magicznych stworzeń. Nakładanie ochronnych zaklęć odebrało mu poczucie czasu, pora była nieludzka; za kilka godzin miał stawić się w rezerwacie, powinien więc postarać się ukraść resztkom umykającej nocy przynajmniej odrobinę snu, ale coś – jakiś niepokój, nieokreślony i nieuchwytny – nie pozwalało mu jeszcze wspiąć się po schodach na górę. Gdyby był przesądny, nazwałby to przeczuciem, ale nie był; winę za niemożliwość ukojenia szarpanych ciszą nerwów zrzucał więc na karb naznaczonej mentalnymi upadkami nauki oklumencji, której wciąż nie mógł do końca opanować, cofając się o całe tygodnie dokładnie w chwili, w której wydawało mu się, że znajdował się u celu. Ta seria porażek go frustrowała, potrzebował sprawić, żeby coś wreszcie mu się udało – ale póki co były to jedynie życzenia, niewyraźne jak para unosząca się znad poszczerbionego kubka, do którego bez zawahania oprócz wrzątku wlał ognistą; mając nadzieję, że taki napój, przygotowany według specjalnego przepisu Benjamina Wrighta, pomoże mu nie tylko zasnąć łatwiej, ale też w jakiś magiczny sposób rozciągnąć skracający się z każdą minutą czas desperacko mu potrzebnego odpoczynku.
Zacisnął palce na gładkiej porcelanie, przez moment pozwalając przyjemnemu gorącu parzyć poznaczoną bliznami skórę, i dopiero później unosząc kubek do ust; zbyt wcześnie, syknął gwałtownie, gdy piekący ból rozszedł się po jego języku razem z goryczą alkoholu – ale zanim zdążyłby odstawić zdradliwe naczynie z powrotem na blat, stało się coś, co wybudziło go z otumaniającego zmęczenia znacznie skuteczniej niż czarna herbata.
Nawet nie zarejestrował momentu, w którym wypuścił uchwyt z uścisku, instynktownie odwracając się na pięcie w poszukiwaniu różdżki – zanim jeszcze do jego umysłu dotarło, dlaczego właściwie jej potrzebował; donośne tąpnięcie gdzieś nad głową oraz ogłuszający dźwięk zaklęcia ochronnego, pękającego pod naporem czyjejś obecności, zlały się z hukiem roztrzaskanej porcelany, gdy był już w połowie drogi między blatem a stołem; w następnej sekundzie zacisnął palce na znajomym drewnie palisandru, nie przejmując się kompletnie zlewającą się na kafelki herbatą, a zamiast tego wbijając oczy w ciemność i starając się poukładać to, co się działo, w sensowną całość, wciąż rozpraszany nawarstwiającą się kakofonią dźwięków, po paru sekundach wzbogaconą o potrójne ujadanie, skrobanie pazurów o parkiet, tupot łap. Czy zostali zaatakowani? Zrobił kilka kroków do przodu, przechodząc z kuchni do przedpokoju, wymijając krążące niespokojnie psy i bezwiednie próbując uspokoić je kilkoma stanowczymi słowami; jego spojrzenie pomknęło na moment do drzwi wejściowych, ale te pozostawały zamknięte – a jemu wydawało się, że hałas miał swoje źródło na werandzie. – Psidwacza mać – mruknął do siebie, wzrokiem zahaczając jeszcze o odwieszoną kurtkę; czy Ben wrócił już z rezerwatu? Kiedy wychodził, jeszcze go nie było, ale od tamtej chwili minęło kilka godzin. – Jaimie? – zawołał w kierunku schodów, nie czekał jednak na odpowiedź; o ile Wright znajdował się na piętrze, nawet śpiąc twardo, nie było mowy, by uderzenie w dach i psie ujadanie nie wyrwały go z łóżka. Zresztą; jeżeli rzeczywiście go znaleźli, jeżeli jakimś cudem dowiedzieli się, gdzie się ukrywa, to ostatnią rzeczą, której chciał, było pociągnięcie za sobą Bena – a wątpił, by pojawili się w jego progu nieprzygotowani. Nie po ostatnim niepowodzeniu na Pokątnej; nie po tych wszystkich rzeczach, które wykrzyczał w kierunku uciekającego Croucha.
Przeszedł dalej, do salonu, nie zapalając jeszcze różdżki, choć mdła poświata z kuchni na pewno czyniła go widocznym z zewnątrz. On sam widział niewiele, miał jednak wrażenie, że coś poruszało się po drugiej stronie przeszklonych drzwi, prowadzących na werandę. Niemrawo, tuż przy ziemi; czy to możliwe, że miał do czynienia z dzikim zwierzęciem? Nie, zaprzeczył sam sobie; stworzenie, nawet magiczne, nie aktywowałoby zaklęć ochronnych. Więc co? Spodziewając się najgorszego, uniósł wyżej różdżkę, gotowy do odparcia ewentualnego ataku, ale ten nie nadszedł; zza otwartych ostrożnie drzwi uderzył go jedynie podmuch lodowatego wiatru, zdającego się przenikać niemal do kości; wytężył wzrok, ale wciąż niewiele widział – księżyc skrył się za chmurami, jego blada tarcza nie odbijała się w gładkiej powierzchni wody – więc, ignorując podszepty zdrowego rozsądku, rzucił wreszcie niewerbalne lumos, pozwalając, by blade światło spowiło rozgrywającą się na werandzie scenę.
Gdyby zobaczył przed sobą twarz Tristana Rosiera, zdziwiłby się mniej.
Na drewnianym podeście leżała kobieta – sądząc po opadających wciąż tumanach śniegu, sturlała się z dachu – a ciche, wydobywające się spomiędzy jej warg mruknięcie, dotarło do niego razem z ostrym, kwaśnym zapachem wymiocin. Kątem oka zauważył też miotłę, porzuconą kilka metrów dalej jak wzgardzona zabawka, nie poświęcił jej jednak zbytniej uwagi, tę skupiając w pełni na postaci mamroczącej coś do niego niezrozumiale z poziomu parteru – przypominając sobie o zatrzymaniu ochronnych zaklęć akurat w porę, nim wciągnęłyby ją ruchome piaski albo połknął iluzoryczny labirynt. – Niech to wściekły garboróg pożre – mruknął sam do siebie, przykucając jednak ostrożnie przy kobiecej sylwetce i mając cichą nadzieję, że nie wyzionie ducha na ich wycieraczce. W tym momencie wolałby jednak, żeby pojawił się tu Ben. – Nie rozumiem – odpowiedział uczciwie, bo naprawdę nie rozumiał: ani sensu jej wypowiedzi, ani tym bardziej jej pojawienia się tutaj w środku nocy. I wyjątkowo, nawet jak na luty, mroźnej zimy; musiał jak najszybciej zabrać ją do środka, zanim przymarznie do drewnianych desek, ale bał się ją ruszyć; jeśli spadła z wysoka, mogła być połamana, nie mówiąc już o możliwym uszkodzeniu narządów, o których nie miał bladego pojęcia. – Ekhm, czy jest pani w stanie się podnieść? – zapytał, opuszczając nieco różdżkę i przyglądając się jej twarzy, nie zauważając nawet, kiedy pojawił się obok niego Rogogon, również wlepiając w nieznajomą parę inteligentnych ślepi – ale już nie szczekając. – Czy wie pani, gdzie pani jest? – pytał dalej, starając się pozostawać w strefie konkretów, unikając pytań abstrakcyjnych, choć zasadnych, do których – jak podejrzewał – zaliczało się również podstawowe: co właściwie się stało?




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Weranda [odnośnik]14.01.20 13:09
Selina Lovegood w żadnym życiu nie przejmowałaby się tym, że zakłóca komuś mir domowy, przeszkadza w zaparzeniu herbaty, wzięcia głębokiego oddechu i opuszczenia spiętych ramion po ciężkim dniu. Nie obchodziło jej to ani gdy była dzieckiem (nie rozumiejącym, że ktoś inny poza nią ma również potrzeby), nastolatką (na tyle gniewną i żądną świata, że nie zauważała pewnych rzeczy), początkującą zawodniczką (która powinna posiadać krztę pokory, ale była tak zajęta sobą, że nigdy się na nią nie zdobyła) ani tym bardziej, gdy osiągała szczyty kariery (gdzie uwaga jej się już należała i nie potrzebowała jakichkolwiek usprawiedliwień, by było inaczej). Dlaczego cokolwiek miałoby się zmienić w momencie, kiedy popadła w niebyt? Wyglądało na to, że nie musiała mieć nawet odrobiny świadomości, by ciągle działać tym samym schematem - bo może to wszystko był zwyczajnie instynkt, coś wypalonego na tyle głęboko w kościach, by niezależnie od wszystkiego było niezmienne, stałe, będące kolebką całej jej egzystencji? Być może zwyczajnie przeznaczeniem i głównym celem życiowym Osy było... bycie wrzodem na dupie?
Nie było logicznego wytłumaczenia dlaczego pojawiła się właśnie tutaj, gdziekolwiek to właściwie było. Jakiekolwiek ckliwe, romantyczne wskazania na poszukiwanie pomocy u właściwych osób były nie na miejscu - bo dlaczego akurat teraz? Co Merlin miał w planach, wybierając dokładnie to położenie i chwilę? Czy to wszystko naprawdę było dziełem przypadku? Nie potrafiłaby wskazać gdzie była wcześniej, ani kiedy. Przygniatał ją napór miliona nieczytelnych myśli, jak ciężka, dusząca mgła - ale wciąż na tyle nienamacalna, że mogła swobodnie nazwać to wszystko pustką. Dławiącą, przyprawiającą o wymioty i mrowienie całego ciała, jakby przeżywała właśnie bardzo złą przejażdżkę po Diablym Zielsku ze Złotą Rybką na czele ze Smoczym Pazurem - a nie pamiętała, by kiedykolwiek zaserwowała sobie taką mieszankę. Generalnie nie potrafiła sobie niczego przypomnieć. Była wyposażona tylko w dziwne, rozdzierające wrażenie wyrwania z niemożnie długiego, koszmarnego letargu, który wcale nie był przyjemną zimową drzemką, po której wraca się do normalnego funkcjonowania. Właściwie nie miała pojęcia co nastąpi dalej. Czy istniał jakiś sensowny wynik, którego wszyscy powinni się spodziewać?
Była kompletnie wygłuszona na dźwięki tła - huk, skrobanie, ujadanie, skrzypienie, kroki czy też całkiem zgrabnie ujęte przeklnięcie - działo się to tuż obok, jakiś ośrodek w jej mózgu zdawał się to nawet rejestrować, ale jednak nie przekazywał tych informacji dalej, jakby pozostawał uszkodzony lub przeciążony i niezdolny do dalszego działania. Dopiero po jakimś czasie, z opóźnieniem, wydała z siebie syk, gdy światło, które raziło ją w oczy i wyciskało z nich łzy, wreszcie zdawało się do niej dotrzeć, a ręce wykonały niezdarną próbę osłonięcia się przed nim. I właśnie wtedy poczuła, dlaczego jej organizm odrzucał poprzednie komendy choćby drgnięcia, gdy całe ciało niemalże zapłonęło niewysłowionym bólem - choć wcale nie obcym, zupełnie tak, jakby wcześniej był wyciszony niby jakimś czarodziejskim zaklęciem, mimo że nie znała żadnego o takiej mocy. Okrzyk wyrwany z krtani wcale nie złagodził odczuć ni dał żadnej pociechy, przecinając tylko niepotrzebnie cichą noc. Nie mogła wskazać konkretnego źródła jej cierpienia, ani stwierdzić czy to zaledwie poobijane ciało od upadku (jakiego upadku?) czy też obrażenia wychodzące z bardziej złożonej, magicznej istoty jej nagłego pojawienia się tutaj.
Wolno, jakby puszczane na taśmie w ślimaczym tempie, dochodziły do niej słowa, słyszane jakby zza grubego muru. Kaźń zdawała się jednak nadchodzić falami - gdy pochłonęła ją od stóp do głów odpływała, by zaraz wrócić ponownie, na czas niebytu pozostawiając po sobie pulsujące mrowienie.
Podjęła próbę uniesienia się, niby instynktownie reagując na pytanie, na przekór sprzeciwom zdrętwiałego, zziębniętego ciała, które zachowywało się, jakby było tknięte Klątwą Meduzy - zgrabiałe, sztywne, gdyby przebywała dłuższą miarę czasu w bezruchu. Dopiero wtedy zaczęła dostrzegać szczegóły scenerii. Ciemna, ledwie gwieździsta, jakże chmurna noc - jedna z tych, podczas których nie masz ochoty wyściubiać nosa poza mury własnego domu. Dach anonimowego budynku pokryty śniegiem, choć przy jego krawędzi coś zdało się zsypać jego część. Instynktownie wymacała własną szatę, by wyczuć pod palcami mokry materiał. -Nie znam tego miejsca.-wyszeptała napięta, na wydechu, gdy zdolności percepcji powracały jakże tęsknie, nie dając żadnych przydatnych odpowiedzi; nawet nie odpowiadała wiszącej nad nią postaci, jakby jej nie zauważając, prowadziła dalej własną narrację. Miarowe sapanie znajdywało się idealnie na wysokości jej ośrodków słuchu, by nie mogła go dłużej ignorować. Gdy przekręciła głowę, zauważyła wielki, obśliniony pysk, który wisiał nad nią wyczekująco. Kucał też przy niej mężczyzna z niepokojąco wyciągniętą różdżką, a ona sama czuła się jakby była ofiarą doprawdy niewybrednych, czarnomagicznych tortur. Nie analizowała tego dalej, zwracając wzrok w przeciwną stronę. Otaczał ich las. A oprócz nieprzerwanego dudnienia w głowie zdawał się do niej docierać cichy szum wody.
-Przyszedłeś po mnie?-nie patrzyła jednak na obcego, a gdzieś w dal, próbując usilnie przypomnieć sobie marę sprzed kilku chwil. Pomimo jej oczekiwań, nie dostrzegła w zaroślach srebrzystej postaci. Zamknęła oczy, chcąc przywołać samo wspomnienie.
Wirowanie tylko wzmogło, ponownie wykręcając jej błędnik jak mokrą ścierę. Tym razem wypluła z siebie tylko ślinę, poddając się na moment konwulsji, która nią ponownie wstrząsnęła. Ciemność wywołała w niej o wiele większy strach niż zabłądzenie na Śmiertelnym Nokturnie i spotkanie jego rdzennych mieszkańców na głodzie wrażeń. Miała wrażenie, że przez całą wieczność trwała w przedziwnej, mrocznej niecce. Umysł pozostawał bezużyteczny, nie dając żadnego konkretnego rozwiązania przedziwnego strachu. Nie potrafiła skupić się na tyle, by odpowiednio zaadresować bieżące problemy. Nieznajomy i jego czworonożny towarzysz zdawali się być najmniejszym z nich, choć najbardziej namacalnym. Nie miała pojęcia jak się tutaj znalazła. Nie pamiętała gdzie była zanim trafiła w to miejsce. Z jakiegoś powodu po głowie kołatało jej się nazwisko Bathildy Bagshot, ale jakaś tajemnica powstrzymywała ją przed jego wymówieniem - wydawało się jej to ważne. -Wiesz, co tutaj robię?-miała zamiar go zastraszyć, złapać za poły szaty i zmusić do dostarczenia brakujących informacji, zamiast tego jednak zaledwie pociągnęła go w dół zanim padła na czworaka, gdy nogi się zachwiały, a klatka została na nowo strawiona diabelską pożogą. Zaczęła wypluwać z siebie coraz bardziej soczyste francuskie przekleństwa i podwinęła własne odzienie, by przekonać się co cały czas trawiło ją w gorącu - to cały gwiazdozbiór zdawał się przenieść na jej skórę, pokrywając niemalże każdy centymetr ciała całymi konstelacjami i obłokami w najprzeróżniejszych odcieniach czerwieni i fioletu. Nawet setne merde nie mogło zmyć tego z jej tkanek. Oprócz obolałości i sztywności nie dostrzegała innych nieprawidłowości w mechanice ruchu. Z jakiegoś powodu wiedziała, że to nie pierwszy raz, gdy miała tak rozległe obrażenia, choć musiałaby się głębiej zastanowić, by dokładnie wskazać dlaczego tak uważała. -Na Merlina, kim ty w ogóle jesteś?-wychrypiała zamiast tego, wykazując pierwszy raz prawdziwe, choć niechętne zainteresowanie - cóż, ciężko wstać prawą nogą, gdy budzisz się w środku zimy po upadku z wysokości kilku metrów. Odsunęła się na tyle, by móc wesprzeć się o ścianę budynku, jednocześnie dbając o to, by nie stykać się w zbyt wielu miejscach z inną powierzchnią ze względu na aktualną nadwrażliwość. Buczenie w głowie cichło lub zwyczajnie zamieniło się w tło, na które z czasem zaczyna się obojętnieć.




I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Weranda - Page 2 ANUtJXt
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t986-selina-lovegood#5480 https://www.morsmordre.net/t1028-alfred-wlasnosc-seliny-lovegood#5823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f133-queen-elisabeth-walk-137-2 https://www.morsmordre.net/t3514-skrytka-bankowa-nr-290#61348 https://www.morsmordre.net/t1131-panna-lovegood
Re: Weranda [odnośnik]20.01.20 0:20
Surrealizm rozgrywającej się na jego oczach sceny wydawał mu się trudny do przyswojenia, ale z jakiegoś powodu – paradoksalnie – ani przez moment nie wątpił w jej prawdziwość. To nie był jeden z jego koszmarów, sennych mar, z których mógłby się obudzić; sytuacja, której stał się mimowolnym świadkiem, była zbyt oderwana od rzeczywistości, by stanowić wytwór jego wyobraźni, otumanionej mieszaniną zmęczenia i drogiego alkoholu, na który już nie było go stać – ale ta realizacja w żaden sposób nie ułatwiała ogarnięcia jej umysłem, nie mówiąc już o podjęciu jakiejkolwiek decyzji odnośnie dalszego postępowania. Z jednej strony – powinien być ostrożny; nie był już beztroskim arystokratą, którego błędy nic nie znaczyły, zamiecione pod dywan przed wpływową rodzinę, zanim ich konsekwencje zdążyłyby nabrać rozpędu; był zdrajcą, i to zdrajcą podwójnym, ukrywającym się przed najpotężniejszymi ludźmi w Anglii, korzystającym z dobroci kogoś, kto zdecydował się udzielić mu schronienia pod własnym dachem – ufając, że nie nadużyje tego zaufania. Gdyby kierował się wyłącznie rozsądkiem, z jego ust już dawno spłynęłoby profilaktyczne Obliviate – ale niedawno odkurzone sumienie nie pozwalało mu na ucieczkę w najprostsze rozwiązania. Przez przedłużający się w nieskończoność moment zwyczajnie kucał więc przy na wpół przytomnej kobiecie, zastanawiając się, co do kulawego psidwaka powinien zrobić; nie znał się na magicznej medycynie, a ona zdawała się potrzebować pomocy uzdrowiciela – czy powinien więc kogoś wezwać? Tonks? Alexandra? Przygryzł nerwowo wewnętrzną stronę policzka, rozważając możliwe opcje, starając się wziąć również pod uwagę, że był środek nocy, a on sam otrzymał od Zakonu Feniksa drastycznie ograniczony kredyt zaufania.
Ostry okrzyk pełen bólu wyrwał go z chaotycznych rozmyślań, zmuszając do przeniesienia uwagi z powrotem w kierunku leżącej na werandzie kobiety, która zaczęła się poruszać – świetnie, przynajmniej nie była martwa – ale wydostające się spomiędzy jej warg słowa wciąż zdawały się nie nieść ze sobą żadnego sensu, nie mówiąc już o wyjaśnieniu zagadki, jaką stanowiła jej obecność tutaj: pośrodku niczego. – Ostrożnie – zdołał tylko powiedzieć, nie zareagował jednak wystarczająco szybko, by powstrzymać próbę podniesienia się – chwiejną i udaną tylko połowicznie, zakończoną zatrzymaniem nieprzytomnego spojrzenia na czymś za jego plecami. Odwrócił się, instynktownie również podążając wzrokiem w tamtym kierunku, i dopiero wtedy zauważając pojawienie się Rogogona. – Nic ci nie zrobi – powiedział, choć przyglądający się kobiecie wyżeł i tak nie wykazywał nawet najmniejszych śladów agresji, co samo w sobie było do niego niepodobne; osoby, których nie znał, mogły zazwyczaj liczyć co najwyżej na entuzjastyczne obszczekanie, mające w zamyśle utrzymać je z daleka od zazdrośnie chronionej posesji. Nie to, żeby było ich wiele – zarówno on, jak i Ben, niezwykle rzadko zapraszali tutaj kogokolwiek, traktując Sennen jak bezpieczną przystań.
Obcą również dla półleżącej przed ich progiem czarownicy, wciąż porozumiewającej się niezrozumiałymi zdaniami – skierowanymi do kogoś, kogo on sam nie był w stanie dostrzec. Nie odpowiedział na jej rzucone w przestrzeń pytanie, nie starając się również w żaden sposób jej poganiać, gdy wypluwała z siebie resztki zawartości żołądka, żałując jedynie, że nie był w stanie jej pomóc.
Nie spodziewał się nagłego pociągnięcia w dół, gwałtowny ciężar na wpół bezwładnego ciała wydarł więc z jego gardła coś pomiędzy zaskoczonym westchnięciem a cichym okrzykiem – ale w ostatniej chwili zdołał podeprzeć się wolną dłonią o deski werandy, chroniąc ich oboje przed upadkiem. – Zdaje się, że spadłaś z miotły. Na nasz dach – odpowiedział jak najbardziej rzeczowo, po części licząc na to, że szczegóły pojawienia się tutaj kobiety pobudzą do pracy jej pamięć, wyrywając ją z oplatającego ją ciasno skonfundowania – gdzieś po drodze idąc za jej przykładem i porzucając grzecznościową formę. Jej pojawienie się w Sennen nie miało zresztą w sobie nic z uprzejmej wizyty, na myśl przynosząc nieprzewidywalność, którą pozostawiły po sobie anomalie – z tym, że te znikły już zbyt dawno, by podejrzewać je o niecny udział w wydarzeniach dzisiejszej nocy.
Gwałtowna fala barwnych, francuskich wulgaryzmów dodała kolejny element do tajemniczej układanki, niczego jednak nie wyjaśniając – a pobieżny rzut oka na odsłonięty na sekundę fragment ciała, nasycony kolorami bardziej niż same przekleństwa, sprawił, że serce mocniej zadudniło mu w piersi; z całą pewnością musiał kogoś wezwać – pytanie brzmiało, czy mogło to zaczekać do rana – i czy wciąż miał na górze maść na stłuczenia?
Podniósł się do pionu w ślad za nią, nie do końca świadomie orbitując w niedalekim oddaleniu – powstrzymując się jeszcze od naruszenia jej prywatnej przestrzeni, ale pozostając w gotowości do podtrzymania jej, gdyby się zachwiała. – Mieszkam tutaj – odpowiedział na jej pytanie, nie zwracając uwagi na to, że właściwie to on powinien je zadawać. – Nazywam się Percival. Czy wiesz, jak ty się nazywasz? – zapytał, wciąż nie mogąc pozbyć się wrażenia, że gdzieś już ją widział; czy mogła pracować kiedyś w rezerwacie? Ministerstwie Magii? – Pamiętasz, dokąd leciałaś? – próbował dalej, obserwując jej mozolną wspinaczkę po ścianie domu z nieskrywaną obawą, przekształcającą się wreszcie w działanie; opuścił różdżkę, pozwalając, by światło na jej końcu zgasło, za jedyne jego źródło pozostawiając niewyraźny poblask ze środka domu – po czym zrobił krok do przodu, niwelując dystans pomiędzy nimi, i najdelikatniej, jak tylko był w stanie, chwytając ją pod ramię. – Tędy – mruknął, wskazując na wciąż otwarte na oścież drzwi do pokoju dziennego. – Chodź do środka – zanim oboje zamarzniemy – wyjaśnił, mając zamiar zaprowadzić ją do kuchni, gdzie – z pomocą czegoś gorącego – być może będą w stanie dojść wspólnie do jakichś wniosków. I rozwiązania, póki co jeszcze nawet nie majaczącego na horyzoncie. – Czy jest ktoś, kogo mógłbym zawiadomić? Jakieś miejsce, w które mógłbym ci pomóc dotrzeć? – mówił dalej, nawet nie rejestrując miejsca, w którym porzucił odruchowe podejrzenia; jeżeli chwiejąca się przy ścianie kobieta działała na usługach Rycerzy Walpurgii, musiał przyznać, że była naprawdę świetną aktorką.
Coś mu jednak mówiło, że rzeczywistość była nieskończenie bardziej skomplikowana.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Weranda [odnośnik]19.03.20 22:32
Od zawsze uwielbiała spektakularny dramat teatru, przenosząc również na swoje życie przerysowane emocje i gesty, niejednokrotnie prowadząc jednoosobowy spektakl, czasem wplątując w niego postronne osoby, które zupełnie niespodziewanie się na nią natknęły - zawsze musiała robić wrażenie, być tą najgłośniejszą i najwyraźniejszą jednostką w tłumie, zapamiętaną twarzą, epicentrum chaosu, który wywoływała. Tak też było przecież tym razem, choć była tak skołowana rozmiarem rozgrywanej dramaturgii, że nie była w stanie spostrzec kiedy i czy na pewno samotnie rozkręciła ten cały ambaras - to musiał być konkretny orkan, skoro sama nie potrafiła się w tym odnaleźć. Może w końcu los jej się odpłacił tym samym brakiem litości co ona ludzi, którzy choć na moment zaistnieli w jej życiu, poprzez zestawienie jej w scenie, w której nie mogła prezentować się dobrze - na niepewnych nogach. I właśnie, jak na ironię, wciągała kolejną ofiarę do swojej tragikomedii, raz jeszcze wycierając sobie kimś innym mordę.
Co cię tu zagnało, Lovegood?
Nie mogła zdawać sobie sprawy z tego, jak bardzo nadwyrężała napięte nerwy, zaufanie i jakąkolwiek wiarę w człowieka swojego gospodarza, zapewne nie będąc zbyt odpowiednim kandydatem do takich testów. Właściwie nie miała pojęcia w jakim charakterze tutaj występowała do końca. Ostatecznie, musiała zdać się na niego, nie potrafiąc jeszcze rzetelnie ocenić roli czy kwestionować motywów swojego zbawcy - czy był nim naprawdę?
Zbyt skupiona była na ciężkiej, cholernie ciężkiej głowie, która - abstrakcyjnie - pozostawała pusta, jakby wyprana z czegokolwiek, co powinno w niej tkwić, a jednocześnie pełna absolutnie niezrozumiałych myśli, które kłębiły się, tłoczyły i rozsadzały od środka. Czuła się niekompetentna. Do bycia we własnym ciele. Jakby ktoś w nieudanej operacji połączył ducha z tym drugim i wydał beztrosko na świat ten eksperyment. Ból fizyczny doskwierał jej jakby osobno - trochę zza ściany, nieco jak echo, które wracało, czasem było głośniejsze, czasem cichsze, ale jakby ciągle obecne - jak w studni; jednocześnie był intensywny, nieoderwalny i trudny do zignorowania.
Zdawała się na początku nie zauważać mężczyzny albo zwyczajnie percepcja zostawiała go sobie na później, skupiając się na rzeczach nienamacalnych - przynajmniej dla postronnych. I może to faktycznie zwykły zwid, albo spektakl przeznaczony tylko dla niej, który - speszony - czmychnął, rozpływając się w powietrzu, ale jeszcze chwilę w milczeniu, napięta, wpatrywała się w miejsce, w którym coś zobaczyła. Nie wyjaśniała tego, nie potrafiąc. Nawet samej sobie. Obcy głos zdawał się ją przyciągać z powrotem na ziemię, niejako też pomagając stanąć o własnych nogach.
Skinęła z brakiem przekonania głową, nie spiesząc się, jakby każde słowo trawiła długo, jakby rozumienie słyszanych słów nie było automatycznym procesem, tylko wymagało od niej dodatkowego wysiłku. Przyglądała się psu bezmyślnie, czekając, aż coś kliknie w jej głowie. Nic z tego.
Nie czuła zażenowania, gdy wypluwała z siebie resztki z żołądka, choć pewnie nigdy nie pozwoliłaby sobie na pokazanie podobnej słabości przed kimkolwiek - i nie chodziło tutaj o bycie nadobną kobietą. Na próżno też doszukiwać się docenienia taktu jej towarzysza - może w bardziej sprzyjających warunkach zaliczyłaby to na plus. W tym momencie jednak sięgnęła do emocji, w której zawsze czuła się komfortowo oraz środków, które nigdy nie zawodziły - gniew i agresja. Nie potoczyło się to jednak po jej myśli, gdy - zamiast zyskać przewagę i zagrać argumentem siły - po raz kolejny upadła, polegając na drugiej osobie.
Wprowadziło ją to momentalnie w raczej rozpaczliwy nastrój, gwałtownie podnosząc mierniki stresu i napinając już porwane nerwy. Rozluźniła palce, puszczając materiał innej szaty i pozwoliła ciału ponownie opaść na drewniane deski, poddając się gestowi rezygnacji. Schowała twarz w dłoniach, nie rodząc jednak z oczu jakichkolwiek łez, a tym bardziej tych rozmiarów grochu, w akcie kompletnej desperacji przesuwając ręce wyżej i ciągnąc za włosy, jakby kolejny przypływ bólu i samookaleczania miał pomóc w regeneracji samoświadomości. Na próżno, zaniechała więc bezsensownych czynów, zdając się na relację świadka.
Przeniosła wzrok na dach domu, faktycznie zauważając ślad w śniegu, który mogła zostawić. Trakcja kolejnych wydarzeń i jej następnego umiejscowienia na deskach werandy też zdawała się być naturalną koleją rzeczy.-Jak...-urwała, z frustracją, mogąc skończyć to pytanie na wielorakie sposoby - "się tu znalazłam", "spadłam na dach", "to możliwe", oraz wiele innych kombinacji. Zasadność którejkolwiek z tych kwestii była bezsprzeczna, jednak nie do odgadnienia na ten moment. Nie posiadała odpowiedzi. Zerknięcie na górującego nad nią człowieka upewniło ją, że on też nie - i wyglądało na to, że jej zdolności dedukcyjne zaczęły wolno powracać. Raczkująco. -Spadłam z miotły.-powtórzyła, decydując się jednak na współpracę. Fakt, że usłyszała to zdanie ze swoich ust nic nie zmienił. Musiała przyznać, że to nie było zbyt popularne. No, takie samoistne spadanie z miotły. Było coś jeszcze, prawda? Jakieś dodatkowe warunki. Coś, co faktycznie miało znaczenie i odbiło się bezpośrednio na jej aktualnym położeniu.-Tak po prostu...?-zaryzykowała pytaniem, szybko jednak rezygnując z jakichkolwiek oczekiwań co do cennych wskazówek.
Powtarzała sobie jego słowa w głowie, zyskując nową mantrę, która miała być kluczem do rozwiązania.
Nie miała pojęcia dlaczego przejawiała wolę do ruchu, nie potrzebując namawiania, by się podnieść - nie robiło jej to dobrze, jakby na jeden dzwonek zjadła wszystkie najgorsze fasolki Botta, a następnie zawzięła się, by je wszystkie utrzymać w przestrzeni swojego żołądka, choć chorowała gorzej niż Francis Lestrange podczas swojej pierwszej wyprawy na morze. Nie zdawała sobie uwagi z bliskości nieznajomego, kiedy wolno przesuwała się wzdłuż ściany. Dopiero teraz, z czasem, zaczęła odczuwać przejmujący, dogłębny mróz, który zdawał się wnikać aż w kości.
Wydawała się zaskoczona, gdy wyznał, że jest mieszkańcem tej chaty - czy to wszystko naprawdę dziwny wypadek, iż znalazła się tutaj?-Percival.-powtórzyła za nim ponownie, jakby technika naśladownictwa miała jej pomóc. Nie protestowała, gdy wsparł ją swoim ramieniem, zaciskając jedynie zęby, gdy poczuła uścisk na wrażliwej tkance.
Rozmasowała skronie, chcąc się pobudzić. Palce mrowiły, dopiero w cieple domostwa dając odczuć jak bardzo zgrabiały.-Gdzieś niedaleko jest boisko? Queerditch Marsh? A może to Wimbourne?-zgadywała, przenosząc wzrok za okno, jakby w zarysie krajobrazu miała odgadnąć lokalizację. W pierwszej chwili zignorowała jego pytanie, a może zwyczajnie prześlizgnęło się po jej głowie bez echa, nie wywołując żadnych bodźców, które miałyby ją sprowokować do udzielenia odpowiedzi, jakby coś nie kliknęło w odpowiednim momencie.-Będą mnie szukać.-zdała sobie nagle sprawę, pobudzona tą myślą; wyrzuciła to z siebie bezrefleksyjnie, nie zdając sobie sprawy z panujących nastrojów. Pokiwała gorliwie łepetyną, próbując nadać czemukolwiek jakikolwiek sens. Przecież nie przepadła bez echa. Nie patrzyła na niego, zawieszając wzrok gdzieś między kuchennym blatem a łbem jednego z dyszących ogarów.
Przywołał ją do siebie dopiero kolejnym pytaniem, odszukała spojrzeniem jego twarz z niemal nieprzytomnym, obcym wyrazem, jakby wciąż nie do końca obecna, lawirująca gdzieś pomiędzy tu, a... nigdzie.
Przez moment zamigotało jej przed oczami wspomnienie sprzed kilku chwil, jasny cień, umykający gdzieś w ciemność, nieuchwytny, a tak dobrze znany. To tylko pogłębiło poczucie pustki, gdy zawiodła w przywołaniu tej postaci.
-Harriett.-wypuściła z siebie cicho, więc powtórzyła głośniej, jednak wycofała się z tego pomysłu, dając mu znać kręceniem głowy, gdy imię jej kuzynki ponownie wybrzmiało, jak zwykle miękko, niemal rozkosznie, jakby zwyczajne ożywienie jej w pamięci niosło ze sobą dar willi, przypominając jak bardzo się w niej rozkochała. Nie mogła jej wzywać w takim momencie. Zamilkła, nie patrząc na swojego rozmówcę. Z pewnym przerażeniem zdała sobie sprawę, jak jej umysł skakał z jednego miejsca na drugie, mijając olbrzymie połacie absolutnej nicości, jakby jakiś obrzydliwy pasożyt żerował na jej drogocennych zbiorach retrospekcji, pozostawiając ją, małą, niewielką, na ciemnej mapie ogrodzonej czarnymi, dalekimi, ale złowieszczo górującymi nad nią ścianami.
Kruszała.
Pokręciła gorliwej głową, przełykając w końcu ślinę. Zacisnęła pięści.
-Jestem Lovegood.-przedstawiła się w końcu, mając chyba jednak na myśli bardziej dramatyczne i pompatyczne wyznanie.-Muszę się tylko dostać do domu. Sieć Fiuu wystarczy.-zdecydowała twardo, krzyżując spojrzenie z gospodarzem - i tym razem upewniła się, by wyglądać przekonująco. Mocno. Była Osą.
I tylko po to, by chwilę potem zgiąć się w pół i raz jeszcze splunąć resztkami żółci, gdy żołądek wykręcał się na drugą stronę.




I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Weranda - Page 2 ANUtJXt
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t986-selina-lovegood#5480 https://www.morsmordre.net/t1028-alfred-wlasnosc-seliny-lovegood#5823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f133-queen-elisabeth-walk-137-2 https://www.morsmordre.net/t3514-skrytka-bankowa-nr-290#61348 https://www.morsmordre.net/t1131-panna-lovegood

Strona 2 z 2 Previous  1, 2

Weranda
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach