Wydarzenia


Ekipa forum
Pokój dzienny
AutorWiadomość
Pokój dzienny [odnośnik]29.09.18 16:40
First topic message reminder :

Pokój dzienny

Mieści się tuż obok kuchni i zajmuje większą część parteru, okna wychodzą na obydwie strony domu. Część z nich jest zakryta pożółkłymi firankami, część różnobarwnymi zasłonami w sprawiające ból oczu wzorki. Parkiet w niektórych miejscach skrzypi a z grubych dywanów unoszą się kłęby kurzu oraz psiej sierści. Przejście do następnych pomieszczeń przypomina labirynt, jest tu mnóstwo mebli, kanap, stolików, porzuconych taboretów, wieszaków oraz poroży, zebranych w lesie. Boczną ścianę zajmuje potężny kominek, niepodłączony na razie do Sieci Fiuu, zapewniający za to niezbędne w zimie ciepło. Tuż przed nim suszą się zawsze duże buty, stare skóry oraz wiecznie mokry Kudłacz. Pomieszczenie jest niezwykle przytulne, niewielkich rozmiarów, pełne ciepłych kolorów, tkanin, starych plakatów Jastrzębi i przeróżnych darów lasu. Świerkowe i sosnowe belki ścian pachną żywicą a gałęzie rosnących wokół drzew zaglądają do okien wzmocnionych okiennicami. To jedno z niewielu pokoi w domu, które posiadają cztery solidne, rzeczywiste ściany.
Na gzymsie kominka lśnią puchary Mistrzostw Quidditcha.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Pokój dzienny [odnośnik]26.12.19 17:45
Pokręcił powoli głową, bez nawet okruszka nerwowości czy chęci rozpoczęcia grę w przezbywanie się - pewne słowa Percivala niosły otuchę, ale miały niewiele wspólnego z prawdą, Ben zdołał się o tym boleśnie przekonać. - Oczywiście, że będzie - odparł spokojnie, z smutną rezygnacją, stojącą jednak daleko od załamywania rąk i snucia rozpaczliwych, koszmarnych wizji. - Liczę tylko, że tym razem nikt nie zginie. Wiesz, kalectwo albo oszpecenie da się...no, przeżyć - wyjaśnił swój tok myślenia, odchrząkując lekko. Przy Percivalu zapominał o swych bliznach, o pooranej czarnomagiczną klątwą twarzy, z której Rosier zdarł paskudnym zaklęciem skórę - Blake nie wzdrygiwał się, gdy spoglądał na niego rano, nie odwracał wzroku podczas rozmowy, nie traktował go też z przesadną troską czy wyrozumiałością. Gdyby nie umieszczone nad obtłuczoną umywalką w łazience lustro (oraz pełne zgrozy spojrzenia przypadkowych przechodniów na rynku w Sennen lub w rezerwacie) mógłby zapomnieć o swym wyglądzie. Żyć w błogim przekonaniu, że nic się nie zmieniło; że dalej jego uśmiech przyśpiesza bicie serc, a nonszalanckie odgarnięcie czarnych loków przyciąga zawstydzone spojrzenia niewiast. Zawsze to jednak nie na zarumienionych, delikatnych licach czarownic mu zależało; to nie na panienki zerkał, gdy wznosił się w przestworzach na miotle, paradował główną aleją Hogsmeade czy pił przy ognisku podczas sierpniowych nocy. Zależało mu na czymś innym, kimś innym i choć walczył z tym pragnieniem całe swoje świadome dorastanie, to w końcu udało mu się zakończyć etap dojrzewania. Przyglądając się samemu sobie i własnym uczuciom spokojniej, stateczniej; czymże było to zboczenie wobec rychłej śmierci? Dlaczego miał rezygnować ze szczęścia tylko dlatego, że nie było ono powszechnie akceptowane? Im więcej tracił, tym bardziej doceniał to, co udało im się stworzyć w zagubionej w środku lasu kawalerce; dom, o jakim marzyli przed laty, jako kilkunastolatkowie rozłożeni na zakurzonym dywanie w Pokoju Życzeń, paląc ostatniego mugolskiego papierosa na spółkę. Tuż przed decydującym meczem.
Często uciekał w te wspomnienia, tak, jakby nie mógł się nadziwić, że po tych wszystkich tragicznych peturbacjach są w końcu razem; że ma przy sobie Percivala najdłużej w życiu; że ten nie zniknie za murami posiadłości Nottów, nie skuje się kajdanami obrączek, nie zniknie w chmurze dymu gęstego od śmierci. I nawet jeśli mieli dzielić teraz ostatnie godziny, ta wizja nie była mu przykrą; wręcz przeciwnie, oddychał swobodnie, lżej. Pewniej.
Nieświadom, że radosna nowina, przekazana Blake'owi, wcale nie wprowadza rozmówcy w podobny nastrój. - No, o nas - mruknął, wytrzeszczając nieco oczy. Piętnaście lat temu umarłby ze wstydu i zagubienia w labiryncie emocji oraz poczucia niedopasowania, ale obecnie wykazywał się zaskakującym hartem niemoralnego ducha. Potrafiącego prostolinijnie uznawać łączące ich uczucie za coś stabilnego. Nie tylko ze względu na Wieczystą Przysięgę i hordę parszywych Rycerzy, czyhających na Percy'ego tuż za murami bezpiecznych miejsc. - W sensie, no...że ty i ja, że się długo przyjaźnimy i że... - kontynuował, wspinając się na wyżyny zdolności retorycznych, dla kogokolwiek innego będących raczej żenującą depresją. Odkaszlnął, wywracając oczami. - No przecież wiesz, o czym jej powiedziałem - dodał w końcu, rozkładając bezradnie ręce, co w pozycji półleżącej nie było takie łatwe. Nie odrywał ciepłego spojrzenia od ciemnozielonych oczu Percivala, przekazując mu bez słów całą gamę wieści, które złożył w zaufane ręce Hannah. I czekając na rozwinięcie na razie dość zachowawczej reakcji. Zmarszczyl brwi, nie rozumiejąc drugiego, sztywnego pytania. - Ale dlaczego miałbym co robić? - powtórzył powoli, bełkotliwie. - To moja siostra, a ty...no, jesteśmy już tutaj dość długo. I zapewne będziemy, do końca. Razem. I no, rodziną. A Hannah też jest rodziną, więc...no, to naturalne, że chcę, że gdyby coś mi się stało...żebyście się wspierali - wspaniałomyślnie postanowił wyjaśnić - niezwykle logicznie - Percivalowi swój tok rozumowania, zamiast obrazić się za jego niedomyślność. - Chyba nie chciałbyś zostać sam z tym domem, psami i całym majdanem na głowie - uśmiechnął się trochę krzywo, trochę smutno, trochę nostalgicznie, rozglądając się dookoła. Po zagraconym, przytulnym salonie z buzującym w kominku ogniem i odgłosem mlaszczących psów, dobiegającym z kuchni; po ich domu, który zasłużył na to miano dopiero po wprowadzeniu się tutaj Percy'ego. - Co to za mina? - spytał podejrzliwie, zerkając z ukosa na Blake'a; nie wiedział, czy ten właśnie tłumi łzawe wzruszenie, skrajny dyskomfort czy palącą złość. A może po prostu chciał kichnąć?


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Pokój dzienny [odnośnik]29.12.19 17:49
Patrzył na niego przez dłuższą chwilę, nie odnajdując właściwych słów – nie mógł go zapewnić, że w istocie nikt nie zginie, że na pewno nie stracą kolejnego sojusznika, przyjaciela, członka rodziny; obaj zdawali sobie z tego sprawę – że nie byli w stanie przewidzieć, co jutro stanie im na drodze, z czym będą musieli się zmierzyć, jakie niespodziewane paskudztwo wypełznie z nocnych cieni. Ta niewiedza i niepewność go przerażały – drażniły jak gryzący sweter, irytowały jak dotkliwy ból zęba, którego za nic nie mógł się pozbyć – ale w którymś momencie przestał szarpać się z tymi emocjami, godząc się z faktem, że istniały – i odnajdując otuchę w świadomości, że miał mieć obok siebie czarodziejów bardziej doświadczonych, wyszkolonych, którzy wiedzieli, co robią. Oraz że sam wreszcie miał robić coś, co – dla odmiany – nie stało w opozycji do jego przekonań. – Wiem – mruknął w końcu, odchylając się do tyłu i wyciągając wolną rękę na oparciu kanapy, żeby palcami móc przesunąć po męskim ramieniu, żałując, że nie potrafił zdjąć z nich przynajmniej części ciężaru odpowiedzialności, ale i tak chcąc na pewien sposób okazać przyjacielowi wsparcie – i samemu instynktownie szukając jego bliskości, nawet poprzez kontakt tak prosty i powierzchowny. Zawiesił spojrzenie na parze czekoladowych tęczówek, tylko na moment przemykając nim po pokrywających jedną stronę twarzy bliznach; niebudzących w nim bynajmniej odrazy, ale przypominających za to, dlaczego tutaj był, planując wkrótce stanąć do walki w szeregach członków Zakonu Feniksa, a nie u boku tych, którzy prawie na zawsze odebrali mu jego.
Najchętniej zatrzymałby tę chwilę na zawsze, albo przynajmniej na kilka spokojnych godzin, starając się zapomnieć o tym, co miało nadejść później – ale odkryta przez Bena prawda skutecznie wyrwała go z tej złudnej bańki pozornego bezpieczeństwa, wpychając brutalnie w miękkie ramiona demonów, o których już dawno temu zapomniał, pozostawiając je w zamkniętym okresie niepewnej młodości, spędzonej na powolnym, i niejednokrotnie bolesnym odkrywaniu tej ukrytej, innej części samego siebie. Jego dłoń, do tej pory wciąż zataczająca na męskim ramieniu leniwe okręgi, znieruchomiała na pełną sekundę, po której ją cofnął, prostując się nagle i podciągając wyżej na kanapie, słuchając chaotycznego wyjaśnienia – odpowiedzi na pytanie, które tak naprawdę wcale jej nie wymagało. Przymknął na moment powieki, wciągając powoli powietrze do płuc, zupełnie jakby próbował uspokoić nerwy, choć w rzeczywistości zastanawiał się, co właściwie czuł: określenie go przez Jaimiego jako rodzinę, wepchnięte między zdania zapewnienie o tym, że mieli zostać razem już do końca, werbalne uznanie go za stały element prywatnej rzeczywistości, zalały jego wnętrzności falą cudownego gorąca – studzonego jednak przez lodowatą realizację, że to wszystko mogło w jednej chwili zniknąć, zniweczone (o dziwo) nie przez jadowicie zielony promień śmiercionośnej klątwy, a wyciągniętą na światło dzienne tajemnicę.
Zaśmiał się, otwierając oczy, choć był to śmiech pozbawiony wesołości. – Jaimie, Hannah już i tak mnie nienawidzi – powiedział tak po prostu, ponownie odnajdując męską twarz spojrzeniem zielonych oczu. Zupełnie tego nie widział; tej wizji snutej przez Bena. – Naprawdę sądziłeś, że zmieni o mnie zdanie, jeśli powiesz jej, że jestemchory, zatańczyło na jego języku, ale z jakiegoś powodu nie był w stanie wypowiedzieć tego słowa na głos. Nieistotne; i tak zdawało się zawisnąć w przestrzeni między nimi, niewygodne, brzydkie, w ogóle niepasujące do tego, jak wyglądała i smakowała ich relacja. – Że jestem taki? – dokończył koślawo, głosem załamującym się na ostatnich sylabach. – Zastanowiłeś się przez chwilę co się stanie, kiedy inni się dowiedzą? – Pozostali członkowie Zakonu Feniksa, ich znajomi, pracownicy rezerwatu, Greengrassowie; sam nie wiedział, która opcja przerażała go bardziej. – Twoja siostra może i ma powód, żeby chronić ciebie, ale sądzisz, że tak samo będzie ze mną? Dlaczego miałaby mnie wspierać, gdyby coś ci się stało? – Nie mógł naprawdę w to wierzyć: że to przełożenie, choć pozornie proste, miało jakiś realny sens. Pochylił się do przodu, oparcie znajdując jedynie na wspartych o kolana dłoniach, ale miał wrażenie, że brakowało mu powietrza – więc po chwili podniósł się z kanapy do pozycji stojącej, nie wykonując jednak kroku w żadną stronę. Przeczesał palcami przydługie włosy, odgarniając je z twarzy. – Cholera, Jaimie, nie mam siły się na ciebie złościć – powiedział cicho – i w jego głosie rzeczywiście nie było złości. Rozczarowanie, być może, tłumione zbyt długo obawy – na pewno; ale nie gniew, nie dzisiaj – nie, kiedy nie był pewien, czy istniało dla nich w ogóle jakieś jutro. – Ale jak mogłeś w ogóle nie wziąć mnie w tym pod uwagę? To nie jest tylko twoja sprawa. Powinienem... Chciałbym mieć coś w tej kwestii do powiedzenia. – Odwrócił się w jego stronę, teraz zamiast na kanapie, przysiadając na niskim stoliku – tak, by znajdować się naprzeciwko. Uniósł spojrzenie, tknięty naglą myślą. – Kiedy właściwie jej o tym powiedziałeś? – Czy zrobił to niedawno, i chciał się uczciwie tym podzielić – czy może skłonił go do tego jedynie fakt, że mógłby już nie otrzymać ku temu innej okazji?




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Pokój dzienny [odnośnik]30.12.19 12:26
Muśnięcie dłoni, okazujące wsparcie, przyjął z przymrużeniem oczu, zadowolonym, ciepłym – zadziwiające, jak wiele sił dodawały mu takie proste gesty. Szturchnięcie ramieniem przy mijaniu w drzwiach, podsunięcie parującego kubka z herbatą, muśnięcie chropowatego od zarostu policzka na karku, na wpół senny, lepki od snu pocałunek, gdy wstawał bladym świtem do rezerwatu, zostawiając arystokratę w łożu przypominającym raczej barłóg niż szlacheckie materace. Pomimo tego wierzył, że było mu tu dobrze, im dobrze. Przywykł do stałej obecności, do domu, który razem budowali, powoli, ale skutecznie – opierał się przecież właśnie na takich detalach tworzących solidne fundamenty bliskości. – No, ale nawet jak poginiemy, to zabierzemy ze sobą na drugą stronę tylu bydlaków, ilu zdołamy – dodał wesoło, zadziornie, nie byłby sobą, gdyby nie podnosił morale niezwykle optymistycznymi wizjami śmierci.
Najwidoczniej sprawiającemu Percivalowi przykrość; Ben uniósł wysoko brwi, zdziwiony nagłym przerwaniem przyjemnego, kojącego kontaktu fizycznego. W pierwszej chwili był pewien, że to właśnie bezpardonowa wróżba serii zgonów wywołała gwałtowny dystans, ale późniejszy głębszy oddech i dziwny, szarpany, nieprzyjemny śmiech zbiły go z obranego tropu interpretacji. – Co? – palnął mądrze, zgodnie ze swoim zwyczajem zaczynając każdą poważną rozmowę od głupkowatego pytania. – Dlaczego miałaby cię nienawidzić – wywrócił oczami, ale uczucia brzmiące w głosie Percy’ego nakazywały mu zaprzestanie lekceważących reakcji: wyznanie Blake nie wydawało się przesadzonym żartem. – Najwyżej cię trochę nie lubi, ale co z tego? Też cię nie lubiłem. Dłużej niż ona – odparł szczerze, wzruszając ramionami. Nott może i brylował na salonach, ale wśród prostego ludu częściej budził podejrzliwość niż natychmiastową sympatię. Renoma Ślizgona nie pomagała, a Ben najlepiej znał upartość siostry, gotowej zjeść własne buty, byleby nie przyznać się do błędu. Lub zbyt pochopnej oceny drugiego człowieka. Wiedział jednak, że do Percy’ego się przekona; potrzebowała tylko czasu. I dobrej woli ze strony mężczyzny, który był tak ważny dla jej brata. A przynajmniej taką miał nadzieję, bo rozwijająca się reakcja bruneta wydawała się trochę przeczyć idyllicznej wizji.
Chciałeś chyba powiedzieć, że jestem z tobą – sprostował nagle chłodniej, doskonale zdając sobie sprawę z niewypowiedzianego słowa; z końcówki zdania, która choć nie zamieniła się w dźwięk, od razu osiadła w umyśle Benjamina nieprzyjemną łuną rozgoryczenia. – O co ci w ogóle chodzi, Percy? – mruknął pytająco, jeszcze chwiejąc się na krawędzi irytacji. Rzadko się denerwował, a o prawdziwe wyprowadzenie z równowagi było w przypadku Wrighta niezwykle trudno, lecz Blake posiadał tajemną umiejętność umieszczania zapalnika na podatnym gruncie. Zazwyczaj dotyczącym specyfiki łączącej ich relacji. – Nie wiem, chcesz się zaraz wyprowadzić albo znowu zniknąć z mojego życia, więc wpadasz w panikę, że powiedziałem o tym Hannah i trudniej ci będzie się wymknąć? – zastanowił się na głos, łypiąc na Percivala – już nie z troską, a spode łba, choć jeszcze nie osiągał pełni urażenia i wściekłości. – To moja siostra, znam ją; nie plotkuje, zresztą nie ma o czym i nikogo to nie interesuje. Jakbyś nie zauważył, nie uśmiecham się już z okładki Czarownicy, a ty ze szlacheckiej rubryki towarzyskiej – burkliwie wszedł mu w słowo. On także toczył długie batalie z tym, kim był naprawdę, ale kiedy już przestał szarpać się z własną tożsamością, przeszedł z nią do porządku dziennego. Tak, jak z większością problemów. Bolesna walka, a potem kojąca akceptacja.
Wyprostował się na kanapie i zaplótł obronnie ręce na piersi, marszcząc brwi tak, że zjechały się w jedną, krzaczastą linię, nadającą mu wyglądu zirytowanego niedźwiedzia, jeszcze nie do końca pewnego, czy chce rozedrzeć baniak z miodem na strzępy, czy raczej poszukać łatwiejszego łupu. – Bo to moja siostra, kretynie? Ile razy mam to powtarzać – wyrzucił z siebie zirytowany, choć obelga zabrzmiała, w odróżnieniu od reszty zdania, wręcz czule, miękko, tak, jak wyzywał go przed laty w Pokoju Życzeń po nieudanej partii eksplodującego durnia. – Wiem, że w twojej rodzinie wypycha się wzajemnie z okien prosto do Szatańskiej Pożogi, nawet bez dobrego powodu, ale u nas tak nie jest. Wspieramy się, stoimy za sobą murem, niezależnie od wszystkiego. I jesteśmy przy tych, których kochamy – kontynuował zapalczywie, jeszcze mocniej wciskając się plecami w kanapę, jak naburmuszony dzieciak, zmuszony do informowania o oczywistościach.
- A co miałem zrobić, wysłać po ciebie patronusa i przedstawić cię oficjalnie? Zaprosić też mamę i tatę? Żebyś dał im kwiatka i ognistą? – wywrócił oczyma, prychając tak, że aż ciemne loki, zwisające nad czołem, przefrunęły do tyłu, odsłaniając w pełni pokiereszowane czoło. Nie rozumiał reakcji Percivala: jeśli już spodziewał się wzruszenia lub krępującej ciszy; na Merlina, powiedział o nim siostrze! – Wybacz, ale nie przywykłem do przyprowadzania moich chłopaków do domu i prezentowania ich w ten sposób– burknął znów, osuwając się niżej na kanapie. Zawzięty, urażony i zagubiony w tym, co właściwie miał na myśli Percy. Już miał skomentować, że ten jak zwykle ucieka od rozmowy, ale Blake nie uciekł z kanapy na dobre, zasiadając na zagraconym stoliku tuż przed nim. - No, jakiś czas temu. Na początku roku chyba, po spotkaniu Zakonu – zastanowił się na głos, odruchowo drapiąc rozczochraną brodę. – A na święta to nie chciałeś ze mną jechać– mruknął pod nosem, z pretensją, porzucając próby połapania się w żalach Blake’a. A mówili, że to kobiety były trudne w zrozumieniu.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Pokój dzienny [odnośnik]01.01.20 14:36
Aż trudno było uwierzyć, jak niewiele potrzebował, żeby ukoić rozdygotane nerwy: ciepłe spojrzenie czekoladowych oczu, dotyk nieco szorstkiej skóry, kilka rzuconych doskonale znajomym głosem uwag – wszystko to z osobna działało lepiej niż zakończona porażką próba odwrócenia uwagi lekturą, a w połączeniu ze sobą tworzyło atmosferę niemal komfortową; pozwalającą na zapomnienie o czyhającym za rogiem niebezpieczeństwie, perspektywie rychłej śmierci, własnej lub cudzej, mogącej pomimo starań dotknąć tych, których miał za zadanie ochronić. Nie spodziewał się, nie mógł się spodziewać, że ta kradziona błogość była jedynie chwilowa – nie był więc przygotowany na nagłe wyrwanie z bezpiecznej strefy, być może właśnie dlatego w pierwszej chwili reagując przesadnie: strachem, paniką, zaskoczeniem, skrajną dezorientacją – emocjami wylewającymi się z niego chaotycznie i bez większego sensu, podsycanymi jedynie lekceważącą reakcją Benjamina. Niestanowiącą bynajmniej żadnej nowości, wiedział, że przyjaciel miał w zwyczaju mierzyć się z problemami w ten sposób – oddałby jednak wiele, żeby ten jeden raz potraktował go poważnie, bez zalewania go falą zaprzeczeń i wyrzutów.
Inna sprawa, że prawdopodobnie wcale nie pomagał mu w zachowaniu spokoju. – Och, no nie wiem – mruknął sarkastycznie, wykonując teatralny gest rękoma, coś pomiędzy machnięciem, a wzniesieniem ich ku sufitowi. – Może dlatego, że pomagałem ludziom, którzy zamordowali jej przyjaciół – dodał w udawanej zadumie, jego umiejętności aktorskie były jednak marne; spod pozornie lekkiego tonu przedostawały się słabo skrywane emocje, niczym dowód zbrodni wystający zza niedomkniętych drzwi, który ktoś próbował ukryć w pośpiechu. – Zapomniałeś już, co powiedziała, kiedy była tu ostatnio? – Przecież sobie tego nie wymyślał; byli tutaj obaj, stali dokładnie w tym samym pokoju, gdy Hannah wyrzucała w jego stronę salwę oskarżeń; był pewien, że od tamtego dnia nic właściwie się nie zmieniło. – To nie to samo – dodał po chwili, nie popierając tego stwierdzenia żadnym argumentem, przekonany, że nie było sensu w stawianiu znaku równości między szkolnymi przepychankami, a rzeczywistością; wtedy jego jedyną przewiną było nazwisko i kolor szat – teraz błędy przeszłości piętrzyły się wokół niczym nieprzekraczalne mury, sprawiające, że nawiązanie jakiejkolwiek nici porozumienia stawało się przedsięwzięciem niemal karkołomnym – jeśli nie niemożliwym.
I tym trudniejszym, że służba w szeregach Czarnego Pana nie była jedynym elementem jego życia, który u większości budził pogardę i odrazę. – Dobrze wiesz, co chciałem powiedzieć – odparował, odwracając wzrok gdzieś w kierunku przejścia do kuchni, nie potrafiąc już dłużej znieść spojrzenia Bena: nagle chłodniejszego, poirytowanego, nieskończenie bardziej odległego, niż jeszcze kilka minut temu. Nie miał pojęcia, jak miał mu to wytłumaczyć: tę niepewność, którą czuł względem samego siebie, z jakiegoś powodu nieprzenoszącą się na nich – ale wychodzącą na wierzch za każdym razem, gdy ktoś inny choćby w żartach zbliżał się do nieuważnego szturchnięcia brzydkiej prawdy. Wywołującą palący dyskomfort nawet teraz; wypuścił ze świstem powietrze z płuc, milcząc uparcie – mrukliwe o co ci w ogóle chodzi, Percy? zawisło w powietrzu, i przez moment wszystko wskazywało na to, że nie doczeka się odpowiedzi – ale następne słowa Jaimiego zmusiły Percivala do gwałtownego obejrzenia się w jego stronę. Rzucił mu zaskoczone spojrzenie, przesiąknięte niedowierzaniem, na sekundę zapominając o całej reszcie. – Co? – tym razem to on zapytał, jakby spodziewając się, że się przesłyszał. – Skąd wytrzasnąłeś ten wniosek? – Wyprostował się, odrywając dłonie od kolan; otworzył usta, zamknął je ponownie, odkaszlnął cicho – i znów się odezwał, znacznie ciszej i spokojniej. – Nie chcę znikać z twojego życia – powiedział pewnie, spoglądając na twarz przyjaciela – mężczyzny, którego kochał – z jakimś nieokreślonym smutkiem. Mogli się sprzeczać, mogli się na siebie złościć, ale chciał, żeby ta jedna kwestia nie pozostawiała wątpliwości: tym razem nie miał zamiaru uciekać od problemów, jakakolwiek nie byłaby ich natura. – To w ogóle nie o to chodzi – dodał jeszcze, ale nie kontynuował, wciąż nie wiedząc, jak ubrać w słowa pulsujące za mostkiem obawy. A może nie chcąc tego robić – w strachu, że wypowiedziane na głos, staną się nagle zupełnie realne.
Musiał też przyznać, że przynajmniej część uwag czynionych przez Bena brzmiała sensownie, wymagając od niego jedynie, by mu zaufał – przyjął do wiadomości, że przyjaciel wiedział, o czym mówił, i że nie podjął tej decyzji lekkomyślnie ryzykując. Póki co upierał się jednak przy swoim, iście po szlachecku zaplatając ramiona na klatce piersiowej; wyglądali teraz niemal komicznie, siedząc naprzeciw siebie jak naburmuszeni trzylatkowie, lecz Percivalowi wcale nie było do śmiechu – zwłaszcza, kiedy Jaimie postanowił uderzyć w jeden z najczulszych, wciąż jeszcze pulsujących nieukojonym bólem punktów, wypominając mu odrzucenie ze strony własnej rodziny. Wyprostował się instynktownie w reakcji na te słowa, zaciskając mocniej szczęki, jakby otrzymał właśnie wyjątkowo dotkliwy policzek; rysy mu stężały, ton głosu stał się dziwnie sztywny. – Tak, i rzuca na łaskę armii dementorów. Dzięki, nie musisz mi o tym przypominać – burknął, jakby zapadając się w sobie – ale może Ben miał rację; może naprawdę oceniał rzeczywistość zgodnie z innymi standardami, oczekując wyprowadzonego z zaskoczenia ciosu w plecy. Może nawet przyznałby to na głos – ale wyglądało na to, że Wright nie skończył jeszcze wyrzucać z siebie całych pokładów irytacji.
Przelewającej się również na samego Percivala; prychnął głośno w reakcji na absurdalne pytanie, znów zrozumiany opacznie. – Jasne, kpij ze mnie. To jak zwykle twoja odpowiedź na wszystko, rzucenie durnym żartem i potraktowanie drugiej osoby jak idioty – rzucił, wyraźnie urażony, nie przejmując się już tym, czy jego słowa były choć trochę sprawiedliwe. – Wystarczyłoby, żebyś może – no nie wiem – zapytał mnie najpierw o zdanie. – Nie zorientował się, w którym momencie podniósł głos, zawieszając go gdzieś na granicy krzyku; radosne dźwięki dobiegające do tej pory z kuchni ucichły – i mógł sobie jedynie wyobrazić, jak trzy psy nasłuchują w niepokoju. – A ty zachowujesz się tak, jakby mnie to wcale nie dotyczyło. Mówisz mi o tym po trzech miesiącach, i to tylko dlatego, że możemy przypadkiem jutro umrzeć – kontynuował, już znacznie ciszej. Rozplótł ramiona, pochylając się niżej i opierając łokcie na kolanach; jedną dłonią potarł przymknięte powieki, chwilowo rozdarty między rozczuleniem wywołanym faktem, że Ben nazwał go swoim chłopakiem, a skrajnymi emocjami towarzyszącymi całej reszcie. – Nie wiem, Jaimie, może powinieneś sobie znaleźć kogoś mniej problematycznego. Kogoś, kogo twoja rodzina polubi, i kto pojedzie z tobą do domu na święta, bo nie będzie mu się robiło niedobrze na myśl, że zabił jakiegoś twojego kuzyna. Może byłbyś szczęśliwszy – wyrzucił żałośnie, najpierw wpatrując się tępo w dywan, a później przenosząc wzrok za okno, byle nie patrzyć na niego; udając, że wcale nie słyszy litrów goryczy, przelewających się między głoskami.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Pokój dzienny [odnośnik]03.01.20 8:32
Przyjaźń z Percivalem była jednocześnie najłatwiejsza i najtrudniejsza na świecie: przy nikim nie czuł się tak dobrze, na odpowiednim miejscu, bezpiecznie, ale jednocześnie nikt nie działał mu na nerwy w takim stopniu. Podobno ta dychotomia świadczyła o głębi prawdziwego uczucia, a Wright przeczytał ukradkiem wystarczająco wiele porad Czarownicy, by akceptować swój los. W końcu miał przy sobie mężczyznę, którego kochał od lat – co prawda w chłopięctwie inaczej wyobrażał sobie przeżywanie wspólnych przygód (na pewno nie ginęli w nich niewinni ludzie a brat Notta nie chciał zamordować go ze szczególnym okrucieństwem), lecz darowanemu szczęściu nie zaglądało się w zębiska. Bo taki był, szczęśliwy, nawet w momentach, w których się kłócili, tłukli ulubione kubki i szykowali na śmierć. Tego nauczyło go właśnie życie w wojennych czasach: czerpania radości z każdej minuty spędzonej z kimś, kogo w końcu mógł kochać. I nawet jeśli obiektywnie przypominało to zabawę w dom na ruchomych piaskach, mogących w każdej sekundzie ich pochłonąć, to Jaimie zamierzał czerpać z tych chwil przed śmiercią tyle dobrego, ile tylko zdoła.– Chwalisz się czy żalisz – burknął złośliwie, obserwując teatralne gesty Percivala, podsumowujące powtarzający się dość regularnie motyw wyrzutów sumienia oraz moralnej wiwisekcji na własnych błędach. – Percy, ile można? – tym razem to on machnął dziwnie rękami, trochę w parodii szlacheckich dąsów, trochę z powodu naprawdę opadających mu rąk. – Tak, zjebałeś. Tak, jesteś winny śmierci wielu ludzi – zaczął bez owijania w bawełnę, z prostą szczerością, pozbawioną jednak nawet okruchu pretensji. – Ja też. Ale może warto już odpuścić, przestać rozpaczać, patrzeć w przeszłość i uważać się na najgorszego sukinsyna na tym świecie. Bo co to daje dobrego? Ani to pomaga tobie, ani innym– zaproponował odkrywczo, spoglądając w ciemnozielone oczy Percivala z mieszaniną irytacji i nadziei na to, że może ta brutalnie szczera rozmowa pomoże brunetowi uporać się z demonami przeszłości. I teraźniejszości, w postaci przemoczonej Hannah, rzucającej spod rozczochranej grzywki błyskawicami gniewu. – Ostatnio była tu w emocjach i szoku, Percy. Nawet moja dobrotliwa mamusia zareagowałaby podobnie, a to najsłodsza kobiecina na świecie – wtrącił się, czując się trochę tak, jakby znów wrócili do czasów szkolnych, gdy surową, dość zaskakująca logiką Wrightów zbijał każdy argument wykształconego szlachcica. I choć od tamtego czasu czarno-biała moralność Jaimiego nabrała szarości, to wciąż uważał się za mistrza rozwiązywania problemów. Oczywiście, tych cudzych. – To coś podobnego. A jeśli ten przykład ci nie pasuje, wyfiokowany erotyku – wywrócił oczami, nieświadom, że mocno zboczył z moralnej ścieżki nazewnictwa zdolności przemawiania – to jak myślisz, jak długo mi wypominano błędy, które popełniłem? Przywoływano je na spotkaniach Zakonu Feniksa, powątpiewano w moje zdolności i lojalność. Do dziś to się zdarza. Tak, to było chujowe uczucie, ale dopiero kiedy przestałem dowalać sobie wewnętrznie, minęło - mówił trochę ciszej, ale bez bólu: już go nie czuł, pamiętał jednak, jak trudno było mu pogodzić się ze złymi rzeczami, które zrobił – i z opiniami innych.
A także ze samym sobą, z tym, co czuł do kilkunastoletniego Ślizgona, spowitego w papierosowym dymie. Te wspomnienia ciągle w nim żyły, pozbawione jednak tamtych emocji: strachu, obrzydzenia, dezorientacji, a Wright szybko zapominał o tym, co niemiłe lub trudne. Wbrew pozorom wydawało się, że to on dojrzał szybciej od do niedawn szanowanego powszechnie Notta, będącego dziedzicem, mężem i ojcem.
- No bo zachowujesz się tak, jakbyś się mnie wstydził. Albo jakbyś, hm, nie wiem – uważał mnie za chorego?– odpowiedział, znów z brutalną, podszytą ironią szczerością, śmiało spoglądając na wyraźnie zmagającego się z podjętym tematem Percivala. – No to o co chodzi? Skoro nie o mnie? – drążył dalej, nieco obrażony, ciesząc się, że miał za sobą długi spacer z psami, co zmęczyło go na tyle, że nie zaczął już podwijać rękawów koszuli. Bynajmniej po to, by stłuc Blake’a na kwaśne jabłko pełne bahanek. On sam robił sobie niezłe manto, widział to po nim każdego dnia, także teraz, gdy wspomniał o jego rodzinie.
- Słuchaj, wiem, że są ci bliscy, ale no…pomyśl rozsądnie. Moim zdaniem więcej troski i zainteresowania okazali ci nawet ludzie, których poznałeś niedawno, niż ci, którzy cię urodzili albo z którymi się wychowywałeś – przemówił w końcu, siląc się na łagodność. Kosztowało go to naprawdę wiele, bo najchętniej powiedziałby dosadniej, co sądzi o popieprzonym ojcu Percivala oraz większości porypanej, nienawistnej, żyjącej w fałszu rodzince. Na pewno nie znającej się na wysublimowanych dowcipach.
- Moje żarty nie są durne – obruszył się, jak zwykle wyłapując ze zdania najważniejszą jego część. – A traktuje cię jak idiotę tylko wtedy, kiedy się tak zachowujesz. Czyli przez większość czasu. Będzie już z dwadzieścia lat – dodał, dalej obrażony, ale kąciki ust mu zadrgały, jak zawsze, gdy powstrzymywał się od radosnego, wcale nie zjadliwego śmiechu, wywołanego własnym poczuciem humoru. Tak naprawdę wcale nie uważał Percivala za kretyna, ba, był gotów przyznać, że Blake jest znacznie mądrzejszy od niego. –Ale o co miałem cię konkretnie spytać? – zmarszczył krzaczaste brwi, spoglądając wyczekująco na Percy’ego, tracącego wyniosłe opanowanie. Nie, żeby cieszył się z wytrącenia z równowagi, podejrzewał, że ta rozmowa jest dla niego bardzo trudna, ale cenił te krótkie chwile, w których Blake po prostu był sobą, pozwalając sobie na wyjście z kajdan dobrego wychowania. – Myślałem, że się ucieszysz, bo jeśli potrzebujesz jakiegoś dowodu tego, co do ciebie czuję, to kurwa powiedzenie o tym siostrze jest niezłą wskazówką – mruknął, nie podnosząc głosu, ciągle ze spojrzeniem wbitym w siedzącego naprzeciwko mężczyznę. Złość z niego wyparowała, widział to, a później słyszał. Zareagował instynktownie, rozplótł dłonie i jedną przyłożył do własnej twarzy, w niewerbalnym ja pierdolę, Percy. – No, masz rację. To wręcz doskonała rada – zaczął skrajnie sarkastycznym tonem, bezradnie opuszczając ręce na miękkie siedzisko kanapy. – Szkoda tylko, że od dwudziestu lat wolę tego jęczącego, samoudręczającego się typa, który albo jest nieziemsko arogancki albo zamienia się w smętnego gumochłona – a konkurencję miał sporą – ciągnął, naprawdę nie dowierzając w bełkot Blake’a – nieświadom, że po raz kolejny wprost wyznaje smokologowi uczucie. Wprost, bez skrępowania, mimochodem; bez lęku i wstydu. A pomimo irytacji i gniewu, w czekoladowych tęczówkach Benjamina, to właśnie prosta, surowa miłość widoczna była najbardziej.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Pokój dzienny [odnośnik]05.01.20 15:12
Niewiele istniało rzeczy, które były w stanie popchnąć go na skraj mentalnego wyczerpania tak skutecznie, jak sprzeczki z Benjaminem. Było to coś, czego nigdy do końca nie potrafił zrozumieć; lubił przecież rozmawiać i potrafił to robić, dobór odpowiednich słów rzadko kiedy sprawiał mu trudność, a w czasach młodszych i spokojniejszych, prowadzenie długich, zaognionych dysput stanowiło jedną z jego ulubionych rozrywek – bez względu na to, czy były to toczone na salonach rozmowy o polityce, czy kłótnie o najlepszą strategię schwytania długoroga rumuńskiego, rozgrywające się nad płonącym ogniskiem i ze szklanką whisky w dłoni. Tamte rozmowy napełniały go energią, budziły ducha rywalizacji; teraz czuł się po prostu zmęczony – próbą nie tylko zrozumienia, ale i logicznego przedstawienia czegoś, co z logiką miało niewiele wspólnego – i skazaną na porażkę walką o przebicie się przez ścianę ciężkich argumentów, które w jego kierunku rzucał Ben. I być może właśnie o to chodziło, może tutaj był psidwak pogrzebany; Jaimie nie owijał w bawełnę, nie kontrował wyprowadzanych ciosów, nie gubił się w zawiłościach jego sposobu rozumowania: jego słowa były brutalnie szczere, proste, trafiające prosto w punkt – i sprawiające, że trudno było mu znaleźć na nie odpowiedź.
Opuścił ze zrezygnowaniem ręce, już nie uciekając się do przerysowanych gestów. – Przecież próbuję – mruknął tylko bezradnie, nie mając pojęcia, kiedy właściwie temat konwersacji zboczył z właściwych torów, zamiast tego mknąc prosto w znajome objęcia emocjonalnego bagna, w które zawsze ostatecznie wpadał, nadal nie potrafiąc w żaden sposób rozliczyć się z błędami przeszłości. To nie było tak, że robił to celowo; naprawdę starał się skupić na teraźniejszości, po brzegi wypełniając każdy kolejny dzień pracą w rezerwacie i pochłaniającym coraz więcej czasu wykonywaniem zadań wyznaczanych mu przez Zakon Feniksa, ale chociaż chwilami udawało mu się nie myśleć, to w którymś momencie zawsze działo się coś, co wpychało go z powrotem w nakręcającą się błyskawicznie spiralę mentalnego masochizmu. Do tej pory naiwnie sądził, że opanowanie trudnej sztuki oklumencji ostatecznie pomoże mu uporać się z nękającymi go koszmarami przesiąkniętymi śmiercią, ale chociaż przez ostatnie tygodnie rzeczywiście spał spokojniej, to właśnie demony snujące się za nim na jawie okazywały się tymi okrutniejszymi.
Wyfiokowany erotyk wywołał u niego ciche parsknięcie, stłumione jednak szybko ciężarem rozmowy. Uniósł spojrzenie, do tej pory utkwione we własnych, poznaczonych bliznami dłoniach, zatrzymując je na parze czekoladowych oczu. W których nawet teraz odnajdywał okruchy kojącej stabilności. – I co, powiedziałbyś komuś wtedy? – podjął, marszcząc brwi. – Komuś, kogo dopiero co poznałeś – komuś, czyje zaufanie dopiero próbowałbyś zdobyć? Hej, wiesz, że oprócz tego, że narobiłem paskudnych i obrzydliwych rzeczy, to zdarza mi się też sypiać z mężczyznami? Czułbyś się dobrze z myślą, że ktoś, kto cię nie znosi, o tym wie? – Nie wiedział już, jak inaczej mógłby mu to wytłumaczyć, paląca mieszanina szalejących w jego klatce piersiowej emocji była niemożliwa do nazwania. – Bo tak to właśnie wygląda teraz z mojej perspektywy, Jaimie – dodał, wzruszając ramionami – a później garbiąc się jeszcze mocniej, choć wydawało się to już nieprawdopodobne do zrealizowania.
Westchnął przeciągle, powoli zaczynając żałować, że w ogóle pozwolił sobie na podjęcie tego tematu – kanciastego, niewygodnego, w obrębie którego nie potrafił jeszcze swobodnie się poruszać, przez długie lata zwyczajnie wypierając jego istnienie. Nie dlatego, że się wstydził, skłamałby jednak mówiąc, że się nie bał: niesprawiedliwej oceny, zaszufladkowania, zalania falą uprzedzeń. – Przestań opowiadać głupoty, nie wstydzę się ciebie – odpowiedział równie burkliwie, ale szczerze; wstyd był chyba ostatnią rzeczą, którą wywoływała myśl o nich. Na drugie pytanie Benjamina nie potrafił jednak odpowiedzieć, przez dłuższą chwilę szarpiąc się z niepasującymi do niczego słowami, a wreszcie się poddając. – Nie wiem, po prostu się tego nie spodziewałem. Zawsze myślałem, że będę miał czas, żeby samemu sobie to najpierw poukładać, a później zdecydować, komu powiem i kiedy – przyznał po dłuższej chwili milczenia, zaraz potem krzywiąc się nieprzyjemnie. – Ale co właściwie ma z tym wspólnego moja rodzina? – burknął, nie tyle ignorując wypowiadane przez Benjamina słowa, co starając się je zablokować, uciąć przykry wątek w tym miejscu. To, co czuł w związku z Nottami i ich decyzją, stanowiło studnię bez dna, a chociaż nie było to coś, co ukrywałby przez Jaimiem, to nie był w stanie zagłębiać się w to dzisiaj; nawet (zwłaszcza?) biorąc od uwagę, że w łagodnych zdaniach kryło się uwierające go ziarno prawdy.
Prowadzące – poniekąd, w połączeniu z kpiącym tonem przyjaciela – do gwałtownego wybuchu emocji, gorących, ale stygnących niemal równie szybko. – O cokolwiek, Ben. Mogłeś powiedzieć cokolwiek – odpowiedział cicho, o tyle ciszej w porównaniu z poprzednim warknięciem, że jego słowa wydawały się ledwie słyszalne; nie odnosząc się już o oburzonego komentarza o benjaminowym poczuciu humoru, ani nie biorąc dalej udziału w słownej przepychance, niejako się wycofując – choć fizycznie nie ruszył się z miejsca, wciąż pochylony do przodu na niskim, drewnianym stoliku. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie wiedząc już, co powiedzieć, w milczeniu przyjmując (nieświadome?) wyznanie uczuć, roznoszące się po jego organizmie cudownym ciepłem, ale niepozwalające już na uchwycenie się resztek gniewu, którego zniknięcie pozostawiło go bez obrony, z surowymi, nieoszlifowanymi emocjami szarpiącymi za zakończenia nerwowe. – No to musisz naprawdę lubić robienie z siebie męczennika – skwitował jego ostatnie słowa, po czym – nie potrafiąc już dłużej unieść niewidzialnego ciężaru utkwionego w nim spojrzenia – podniósł się ze stolika, po drodze wyciągając papierosa z porzuconej na blacie paczki. Nie wyszedł jednak z pokoju, obchodząc jedynie dookoła kanapę i zatrzymując się przy oknie, które uchylił pojedynczym szarpnięciem, w akompaniamencie skrzypiących zawiasów. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę, tę samą, którą Jaimie rzucił mu długie miesiące temu na łące pamięci, zauważając, że drżą mu dłonie dopiero, kiedy musiał pstryknąć nią cztery razy, żeby z powodzeniem odpalić papierosa. Nie wiedział, jak długo palił w zupełnym milczeniu, z trudem zbierając rozpieprzoną chaotycznie, myślową sieczkę – zanim wreszcie się odezwał, głosem zachrypniętym od dymu i nocnego, chłodnego powietrza. – Przepraszam, Jaimie – mruknął, spoglądając w kierunku rozłożonego na kanapie przyjaciela. – Ja po prostu… Zależy mi na tym. Na nas. Ale przecież wiesz, że inni tego nie zrozumieją. – Nie mogli; bo w jaki sposób? On sam nigdy by tego nie zrozumiał, gdyby nie szarpał się z tymi uczuciami od młodości, akceptując wreszcie, że były prawdziwe. – Nie chcę, żebyś… nasłuchał się jakichś opiniia później mnie zostawił, zatańczyło na jego wargach, ale nie odważył się wypowiedzieć tych słów na głos. – Nie chcę tego stracić. Nie z takiego powodu – dokończył, przenosząc spojrzenie na wieczorną czerń za oknem, przemieszaną z wydmuchanym przez okienną szczelinę dymem. Milczał jeszcze przez moment, zanim znów się odwrócił, wzdychając cicho. – Jak bardzo sporą miałem tę konkurencję? – zapytał, nie potrafiąc się powstrzymać, a później obracając w palcach wypalonego do połowy papierosa i wyciągając go w stronę Bena, niczym mało wyszukaną, ale symboliczną ofertę zawarcia pokoju.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Pokój dzienny [odnośnik]07.01.20 17:47
- Przecież nie mówię, że nie – odparł rzeczowo od razu na bezradne stwierdzenie Percivala. Widział zmiany zachodzące w Percivalu, zdawał sobie też sprawę z tego, jak wiele go kosztowały. Czasu, samozaparcia, porzucenia utartych ścieżek, ignorowania szlacheckiej tresury, wpajanej mu surowo przez kilka dekad. Walka z własnymi myślami i przekonaniami była nierówna, brutalna, zalewała usta goryczą, a uszy nieprzyjemnym świstem popełnionych błędów. – Starasz się. I w środku i no, na zewnątrz. Robisz naprawdę dużo, więcej niż część osób, które działają z nami od długich miesięcy – dodał, próbując uściślić swój bezpośredni komplement. Pozbawiony czułości czy głaszczącego politowania. Po prostu stwierdzał fakt, nie patrząc na to, jak jego słowa mogą zabrzmieć. Uznał więc prychnięcie za komentarz do swej wypowiedzi, a nie do językowej pomyłki; łypnął na Percivala ponownie spode łba, ale bez prawdziwej wrogości, raczej z irytacją, szybko zmieniającą się…w dezorientację? Czujność? Dyskomfort? Sam nie miał pojęcia co czuł, gdy Blake jasno mówił tak bezpośrednio o podejrzanej aktywności fizycznej. Z jednej strony był zafascynowany wyciągnięciem na światło dzienne tematu, który zazwyczaj skrywał się w mrokach upalnych nocy, z drugiej zaś…chyba dzięki temu obrazowemu porównaniu rozumiał w końcu, o co przyjacielowi chodziło – i dlaczego reagował na informację o Hannah tak emocjonalnie.
- No nie powiedziałbym, bo po co, to moja prywatna sprawa– odburknął, niezadowolony, że Percy jednak zdołał uruchomić jego empatię, jasno wskazując, że podjęte w przypływie emocji działanie Benjamina nie było tak idealne, jak mu się do tej pory wydawało. – Ale na pewno nie przedstawiłbym to w taki sposób – dodał, a lewy kącik ust, zdeformowany i rozpoczynający długą bliznę, zadrgał w trochę prowokacyjnym uśmiechu, wzbogaconym o udawane oburzenie. Zdarza mi się sypiać z mężczyznami. Brzmiało to jednocześnie zachwycająco prosto, ale i dłużej myślał nad tym przykładowym wyznaniem, tym większe miał wątpliwości. Zdanie sugerowało, że Percy robił to przypadkowo: czy samego Bena uważał za zdarzenie, jedno z wielu? Wright naburmuszył się lekko, spoglądając w ciemnozielone oczy z podejrzliwością. – Uważasz to, co nas łączy, za paskudną rzecz? – spytał, trochę oburzony i wytrącony z równowagi, tak, jakby zupełnie zapomniał o zmaganiach ze skomplikowaną tożsamością za młodu, gdy czuł do siebie obrzydzenie. Odchrząknął, ten temat wydał mu się grząski, emocjonalny, ale nie zamierzał odpuszczać – ani kontynuować przyznawania racji Blake’owi. – No dobra, trochę rozumiem twoje podejście, ale przecież Hannah to moja siostra a nie jacyś dalecy kamraci – z werwą powrócił do głównej osi nieporozumienia, postanawiając bronić jednak swego wyznania. Nawet pomimo dziwnie ściskającego się w klatce żeber serca, kiedy spoglądał na zgarbionego, przytłoczonego Percy’ego, przycupniętego na kawowym stoliku jak przerośnięta sowa ze złamanym skrzydłem.
- Jak chcesz, też możesz powiedzieć swojej siostrze. Będziemy wtedy kwita? – zaproponował rzeczowe rozwiązanie, nie kryjąc drobnej irytacji, ale także i rozbawienia. Nottowie kojarzyli mu się z zagładą, rodziną opętaną złem, żyjącą tylko dla pozorów, krztuszącą się luksusem i megalomanią. Ben nie wykazywał się wrażliwością w tym temacie, uważał, że krzywdzące relacje należy zrywać od razu – sam wiele razy to czynił, ale nigdy wobec najbliższych, nie rozumiał więc stopnia skomplikowania relacji Percivala z rodzeństwem. – Słuchaj, przykro mi, że twoja rodzina to śmierdzące węgorze – wyrzucił z siebie szczerze, ale bez jakiejkolwiek łagodności. – ale moja to całkiem przyjemnie pachnące ramory. Nawet jeśli Hannah pokazuje zęby. Działa pod wpływem emocji, reaguje czasem bez sensu, ale dam sobie uciąć rękę, że za jakiś czas będzie gotowa wskoczyć za tobą w szatańską pożogę – zakończył prostolinijnie, pewnie – i nie żartował z ofiarowaniem swej kończyny. – Po prostu zaufaj mi. Nie powiedziałem komuś, kto nam zagraża i nigdy bym tego nie zrobił – dodał ciszej, w końcu łamiąc się nieco w swej buntowniczej postawie. Zmartwienie Percivala było zbyt widoczne, zaniepokoiło go też gwałtowne opuszczenie miejsca przez mężczyznę – powiódł za nim wzrokiem, czując ulgę, że ten nie wyszedł, trzaskając drzwiami. – Nie, naprawdę lubię umięśnione plecy pewnego smokologa – palnął beztrosko, w tym samym stylu, w jakim przed laty, gdy jeszcze udawali przed sobą kogoś, kim nie byli, dzielił się opiniami o wdziękach rówieśniczek.
Za nic jednak nie wróciłby do tamtego okresu burzy i naporu; do przerażenia własnym ciałem i budzącym się w nim pragnieniem. Nie długowłosych Gryfonek, krągłych Puchonek czy budzących respekt Krukonek – chciał jego i to nie zmieniło się pomimo upływu kilkudziesięciu lat.
Powoli wstał z sofy, przyglądając się drżącym dłoniom Percivala z mieszaniną zainteresowania i łagodnej troski. Nie z litością, żaden z nich jej nie potrzebował. – Za co? – zdziwił się, nie pojmując, co skłoniło Blake’a do przeprosin. I do wyznań, tak rzadkich, a przez to niezwykle cennych. – Jakbyś nie zauważył, mało obchodzą mnie opinie innych – mruknął cicho, podchodząc do bruneta od tyłu, przez jego ramię sięgając po papierosa. Jedną ręką objął go w pasie, drugą wsunął papierosa do własnych ust, przyglądając się ich odbiciu w brudnym od piasku szkle. Twarz obok twarzy, jego gęsta broda oparta na szerokim ramieniu Percy’ego, tląca się końcówka papierosa, jak świetlik, kierujący ku znajomym ścieżkom. – Obawiam się, że stracimy siebie nie z powodu ostracyzmu społeczeństwa a czarnomagicznej klątwy wycelowanej prosto w serce – sprostował łagodnie, prawie czule, w kontraście do raczej przykrej treści. Zaciągnął się powoli, wydmuchując dym, gdy padło następne pytanie, już mniej przygnębiające. Wsunął papierosa do ust stojącego mężczyzny, mocniej wspierając się brodą o bark. – No, może niekoniecznie konkurencję…Ale no, miałem trochę…przyjaciół – wymamrotał, przekrzywiając głowę tak, by podrapać zarostem wrażliwą skórę szyi Percy’ego. O dziwo, nie czuł potrzeby męskich przechwałek, dzielenia się podbojami, które istniały tylko na krótką chwilę; po to, by zapomnieć o nim. Co i tak nigdy się nie udawało, pozostawiając go głodnym, sfrustrowanym, pełnym tęsknoty i gniewu.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Pokój dzienny [odnośnik]15.01.20 1:33
Nie wymagał od niego współczucia ani jakichkolwiek słów uznania – we własnej ocenie nie zasługiwał ani na jedno, ani na drugie – ale skłamałby mówiąc, że padające z ust Jaimiego zdania nie wywołały u niego wstydliwego uczucia ulgi, roznoszącego się wzdłuż zakończeń nerwowych kojącą falą. Chociaż już jakiś czas temu otrzymał od niego kolejną szansę, a los zdawał się tym razem spleść ich ścieżki w sposób nierozerwalny, usuwając spod ich nóg największą przeszkodę, jaką zazwyczaj stanowił jego własny, związany z wydziedziczeniem strach – to wciąż zdarzało mu się ulegać irracjonalnemu przekonaniu, że to wszystko było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe; że Ben w którymś momencie na pewno pozna się na jego słabościach, mimo starań nadal piętrzących się wysoko, albo że jego działania okażą się zwyczajnie niewystarczające, odbijając się w parze czekoladowych tęczówek w postaci łamiącego serce zawodu. Tego wieczoru na szczęście nieobecnego; rozluźnił się wyraźnie, odzyskując przynajmniej część utraconej pewności siebie i prostując się nieco; wciąż było mu co prawda daleko do poczucia psychicznego komfortu, zmąconego brutalnie przez przekazane mu przez Benjamina wieści, ale pierwszy szok, łagodzony dodatkowo pewnym głosem przyjaciela, mijał – pozwalając Percivalowi na nieco swobodniejsze i bardziej bezpośrednie poruszanie się w trudnym temacie.
Nie zastanawiał się zbytnio nad doborem własnych słów, po długich latach zgodnego milczenia brzmiących co najmniej dziwnie, choć nie niewłaściwie; nie sądził zresztą, by akurat przez Benem miał się czego wstydzić. Wright znał go najlepiej ze wszystkich, prawdopodobnie lepiej nawet, niż on sam znał siebie; widział go w momentach zarówno najlepszych, jak i najgorszych, naznaczonych cuchnącym zapachem tchórzostwa, obserwował w najważniejszych punktach życia, poznał każde jego marzenie i każdą obawę; wiedział o istnieniu wrażliwego miejsca tuż pod jego żebrami, którego dotknięcie zawsze wywoływało u niego falę trudnych do zniesienia łaskotek, rozumiał, dlaczego podejmowanie istotnych decyzji na wyprawach budziło u niego niepokój, i był jedynym świadkiem jego gwałtownych pobudek z nocnych koszmarów, z których zrywał się zdjęty przerażeniem i niemal realnym cierpieniem, na kilkanaście minut pozostawiającymi go w stanie całkowitego odsłonięcia i bezbronności. – A w jaki sposób byś to przedstawił? – zapytał nim zdążył się powstrzymać, unosząc wyżej jedną brew; nie potrafiąc się zdecydować, czy wolałby, żeby ta rozmowa nigdy nie miała miejsca, czy wprost przeciwnie, żeby trwała jak najdłużej. W odpowiedzi na następne pytanie westchnął cicho, ale odwzajemnił spojrzenie ciemnych oczu, wpatrując się w twarz przyjaciela ze stygnącym szybko oburzeniem, zastępowanym stopniowo przez mieszaninę rozbawienia, ciepła i zrozumienia. – Pytasz po to, żeby usłyszeć, jak zaprzeczam? – zapytał – ale mimo wszystko kontynuował. – Nie, Jaimie. Uważam to, co nas łączy, za jedną z najlepszych rzeczy, jaka mi się przytrafiła – odparł ze szczerością, przesuwając nieco nogę, żeby lekko szturchnąć Bena kolanem. – No, może oprócz tych momentów, w których zostawiasz w pościeli piasek i okruszki – dodał żartobliwie, starając się odjąć wcześniejszemu wyznaniu nieco przytłaczającego ciężaru, choć mając też odrobinę nadziei, że na dobre już zepchnie w ten sposób przyjaciela z głównej osi ich sprzeczki.
Nic z tego, nie docenił drzemiącego w mężczyźnie uporu – czy może chwilowo o nim zapomniał, skupiony głównie na próbach przetrwania na tym nowym, nieodkrytym do tej pory terytorium rozmów o nich. – Wiem, że to twoja siostra – powiedział, tym razem jednak w jego głosie, oprócz zniecierpliwienia, odbijało się również zrozumienie. Zamilkł na chwilę, zawieszając spojrzenie na czekoladowych tęczówkach, już prawie gotów przyznać, że przesadził w swojej reakcji – ale nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. – Po prostu wolałbym, żebyś z tym zaczekał. Aż przestanie traktować mnie jak wroga – dodał spokojniej, wzruszając ramionami, po części akceptując wreszcie fakt, że i tak nie był już w stanie zmienić przeszłości: Hannah wiedziała. Ta świadomość mogła wywoływać u niego panikę, mógł irytować się na ten stan rzeczy i oburzać, ale nie mógł wymazać jej pamięci. A przynajmniej było to coś, czego nigdy nie ośmieliłby się zrobić.
Poruszył się z wyraźnym napięciem, kiedy Ben znów zaczął uparcie krążyć wokół jego rodziny – naprawdę wolałby, żeby porzucili tę kwestię, nie chciał ryzykować kolejnego, emocjonalnego rozpadu – ale jedynie prychnął, wywracając oczami, i starając się zakryć w ten sposób czający pod skórą ból. – Tak, to świetny pomysł. Zrobię to, jak tylko znów zacznie uznawać moje istnienie – odburknął, niejako naśladując ton przyjaciela, ale robiąc to wyjątkowo niezdarnie; gorycz zdawała się przelewać między głoskami. – Nie musi ci być przykro, po prostu – wiesz, to nie jest takie proste, jak się na pierwszy rzut oka wydaje – dodał, nie zagłębiając się jednak w detale, wciąż asekuracyjnie poruszając się na granicy; nie przywołując tych wszystkich wspomnień, kiedy w Nottinghamshire faktycznie czuł się szczęśliwy – niezbyt licznych, ale istniejących, i z jakiegoś powodu wraz z upływem czasu odbijających się w jego pamięci znacznie wyraźniej niż te paskudne, blednące jak ledwie widoczne już blizny na powlekającej przedramiona skórze. – Ale rozumiem. Tak myślę. I ufam ci przecież – odezwał się ponownie po chwili, z wyraźnie dźwięczącą w głosie kapitulacją, którą skwitował szybkim podniesieniem się z miejsca – następującym jednak nie od razu, a po paru sekundach nieco niezręcznej ciszy, kiedy to docierało do niego, że właściwie to mogło być proste. Bo w istocie mu ufał, ufał mu od dawna – nawet wtedy, kiedy walczyli po przeciwnych stronach barykady i jedynym, czego powinien spodziewać się z jego strony, było potężne zaklęcie posłane prosto między łopatki.
Uśmiechnął się pod nosem w reakcji na niezbyt wyszukany komplement, zupełnie niepoważnie zastanawiając się, czy Ben zauważył, że wracał ostatnio do formy, a porzucenie pracy za ministerialnym biurkiem na rzecz rezerwatu i morderczych treningów odcisnęło parę zmian na jego ciele i kondycji. – Tylko plecy? – rzucił zaczepnie, odwracając się przelotnie przez ramię. Potrzebował tego lekkiego tonu, stanowiącego zdrową przeciwwagę dla reszty rozmowy; cichego potwierdzenia, że mimo wymiany zaostrzonych zdań, było między nimi w porządku. Jego zdenerwowanie było chyba zresztą widoczne, czuł na sobie badawczy wzrok przyjaciela – ale nie uniósł spojrzenia, uparcie walcząc z zapalniczką i oddychając głębiej dopiero, kiedy jego płuca wypełnił smakujący znajomo dym, a od tyłu otoczyło go silne ramię Jaimiego. Przymknął na moment powieki, bezwiednie, instynktownie, ciesząc się z tej bliskości, z ciepła twardego ciała przylegającego do jego pleców, z oddechu zatrzymującego się na skórze szyi. – Nie wiem – może za to, że bywam takim wrzodem na tyłku – odpowiedział, przekazując mu papierosa; drugą rękę oparł o otaczające go w pasie ramię, łokieć przy łokciu, przedramię przy przedramieniu; jego dłoń przesunęła się po męskich knykciach, by po chwili spleść palce z palcami mężczyzny. – Kto wie, może nie. Może nie jutro – odpowiedział cicho, odchylając nieco głowę do tyłu. W przeciwieństwie do Bena nie patrzył w odbijającą ich sylwetki szybę, zamiast tego skupiając się wyłącznie na nim: na szorstkim drapaniu przesuwającej się wzdłuż ramienia brody, na głosie wibrującym w klatce piersiowej, na gryzącym zapachu dymu, przemieszanym ze znajomą wonią jego ciała. W jego słowach nie było naiwności – raczej nieśmiałe życzenie, podlane jednak jakąś silną, egoistyczną, prawie desperacką potrzebą; nie chciał go tracić, jeszcze nie teraz. – Ale jeśli tak, to powinieneś wiedzieć, że nie żałuję niczego, co zrobiłem w ciągu ostatnich miesięcy – powiedział, zdobywając się jeszcze na jedno wyznanie, i ponownie chwytając między wargi papierosa – wykorzystując tę drobną przeszkodę do usprawiedliwienia przedłużającego się milczenia, w trakcie którego zastanawiał się, czy właściwie chciał pytać dalej. Finalnie ciekawość zwyciężyła z niedojrzałą zazdrością. Uniósł wolną rękę, wyciągając z ust tlącego się papierosa, wydmuchując z nich jednocześnie porcję dymu. – Kim byli? Ci twoi przyjaciele – zapytał, przez ramię znów przekazując mu papierosa. Wyobrażanie sobie kogokolwiek innego u boku Bena wywoływało u niego wyraźny dyskomfort, łagodzony odrobinę dzieloną bliskością – ale jednocześnie chciał wiedzieć, kto – oprócz pięknej półwili – istniał w jego życiu przez ostatnie lata. – I dlaczego ostatecznie nic z tego nie wyszło? Nie to, żebym narzekał – dodał po chwili, dopiero teraz przenosząc spojrzenie na okno i zerkając na ich odbicia, starając się wyczytać cokolwiek z niewyraźnego zarysu opartej na jego barku twarzy.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Pokój dzienny [odnośnik]17.01.20 14:39
To nie była łatwa rozmowa, przyjemna też nie, ale Benjamin czuł, że może przynieść wiele dobrego, oczyszczając choć część zarośniętej niedopowiedzeniami przestrzeni ich relacji. Im dłużej myślał o swym beztroskim wyznaniu, złożonym na barki Hannah, tym bardziej rozumiał zjeżoną reakcję Percy’ego. Nie przyznał się do niego na głos, w milczeniu przyglądając się zamyślonemu mężczyźnie, powoli rozluźniającemu się na tyle, by przestać przypominać nastroszone ptactwo. I zacząć zadawać całkiem sensowne, niestety, pytania, obnażające, że wielu aspektów wyjawienia swej tajemnicy Wright po prostu nie przemyślał, plotąc, co mu ślina na język przyniosła. – No…inaczej – burknął, by zyskać na czasie i odszukać w głowie jakąś wyjątkowo ciętą ripostę, najwidoczniej schowana jednak tak skutecznie, że nie zdołał zadziwić przyjaciela retorycznym sztychem. – Nie, że no…robię coś złego, ale że się no…zakochałem – wymamrotał, zdecydowanie nadużywając no, które nieco łagodziło przesadnie romantyczne słowa, brzmiące żałośnie i śmiesznie zarazem, przynajmniej w jego uszach. Odchrząknął, chcąc zatrzeć to przykre wrażenie. I tak odpływające szybko tuż po kolejnej wypowiedzi Blake’a. Zadziwiające, jak rzetelnie i po męsku potrafił przedstawiać swoje uczucia – Jaimie mu tego zazdrościł, swobody, braku przesady, nieświadomy, że i bruneta wiele kosztowało operowanie słowem na otwartym sercu. – Jedną z najlepszych? Co jeszcze znajduje się na podium? – spytał od razu, łasy na komplementy jak rozochocony psiak, który po pierwszym aportowaniu z radosną niecierpliwością czeka na następny rzucony patyk. Niespeszony nawet krótkim, rozbawionym skarceniem, na które zareagował tylko widowiskowym prychnięciem oraz odstuknięciem kolana – dwukrotnie mocniej od zaczepki Percy’ego.- Wypraszam sobie, nie jem w łóżku. I nie znoszę piasku, to Kudłacz i Rogogon – łypnął na mężczyznę prowokująco, badając, czy przełknie to wyjaśnienie. Najlepsze w ich wspólnej Kawalerce: nieważne, czy chodziło o stłuczenie najładniejszego talerza, spełniającego szlacheckie standardy, czy zjedzenie zostawionych na później kanapek.
Niestety, pośpieszenia się z przekazaniem radosnych wieści Hannah nie mógł zrzucić na sforę czworonogów. Westchnął ciężko, dalej rozdarty pomiędzy pewnością, że zrobił dobrze, a zrozumieniem, że w oczach Percivala wcale nie musiało prezentować się to identycznie. – Dobra, zanim powiem Josephowi, to dam ci znać, w porządku? – powiedział wspaniałomyślnie i beztrosko zarazem, marszcząc brwi, jakby dopiero teraz zorientował się, że właściwie powinien podzielić się tą informacją także z bratem. Chciał też pokazać Blake’owi, że uczy się na błędach i szanuje jego opinie, nawet jeśli wydają mu się odrobinę przesadzone. Albo odsłaniające zbyt wiele własnych lęków, by mógł się z nim na głos zgodzić. Czy podobnie było z tematem rodziny, Nottów, którzy tak szybko wyrzucili krewnego nie tylko z luksusowej posiadłości, drzewa rodowego, ale i pamięci? – No nie muszę, ale i tak – po prostu przykro mi widzieć, co ci zrobili. I co robią – powiedział wprost, szczerze, bez ani grama litości, za to z troską. I…byciem w tym uczuciu, akceptowaniem go, towarzyszeniu w niewygodzie, żalu, czy goryczy.
Wzruszył ramionami, typowy, męski gest, zrzucający z nich odpowiedzialność za przesadną według społeczeństwa czułość, tym samym gestem przyjmując zgodę. Nie rozpatrywał tego w kategorii kapitulacji, raczej porozumienia, choć doszli do niego po chropowatej, pełnej drzazg powierzchni własnych niepokojów. Przed nimi było jeszcze wiele takich rozmów, może nawet trudniejszych – o ile dożyją jutra. Przyszłego tygodnia. Miesiąca. Trwali na kredyt, wykradali te chwile bliskości chaosowi i Wright był wdzięczny za każdy dzielony oddech, słowo, bliskość, także pozornie niemęską, prostą, gdy w końcu stali blisko siebie, a on mógł czuć całym sobą jego ciepłe ciało. – Nie tylko – mruknął ochryple, na moment przekrzywiając głowę, by musnąć spierzchniętymi ustami jego kark. A później stłumić w jego skórze śmiech, będący sam w sobie odpowiedzią. Owszem, Percival denerwował go jak nikt inny – ale i tylko on budził w nim tak intensywne, piękne i oszałamiające uczucia. Dające siłę na to, by zmierzyć się z jutrem. Nawet jeśli miałoby być trudne i przerażające. – Może – zgodził się zdawkowo, zbyt zajęty leniwym sunięciem ustami wzdłuż zgięcia szyi, aż do szorstkiej od zarostu żuchwy. Bliskość szlachcica zawsze pomagała oczyścić zabałaganiony wątpliwościami umysł, rozproszyć budzący trwogę mrok przyszłości, rozjaśnić nadzieję i podnieść samoocenę, pewność, że jest kimś dobrym – gdyby taki nie był, jakże mógł zasłużyć na takiego mężczyznę? Przyjaciela, towarzysza, z którym spędził szarpaną większość życia, ponad dwadzieścia długich lat, by mogli w końcu stać w swoim domu, z gromadą psów za plecami, dzieląc mugolskiego papierosa, smakującego tak samo jak w Pokoju Życzeń pewnego letniego popołudnia. Poczucia dziwnego spokoju nie mogła zburzyć nawet zdradziecka myśl o tym, czy rozkochanie w sobie Isabelli i spłodzenie dziecka też wchodziło w zakres wspomnianych doświadczeń ostatnich miesięcy – Jaimie zdusił w sobie paroksyzm zazdrości; nie, nie chciał o tym myśleć, dziś Percy miał być tylko jego. Nie dziecka – czy okazywał się skrajnym egoistą, skoro wcale nie czuł się źle z myślą o samotnie wychowującej syna kobiecie? – nie dawnej żonie. Objął go mocniej, zaborczo, przerywając pieszczotę, a papierosowy dym przyjemnie owiał jego twarz. – Ja też nie – odparł cicho, uśmiechając się, zadowolony z wyczuwalnej w głosie Percivala zazdrości. A może ją sobie uroił? Przejął papierosa, paląc go chwilę w milczeniu, przedłużając zawieszone w powietrzu pytanie; odezwał się dopiero po oddaniu go stojącemu w jego ścisłych objęciach mężczyźnie. – Smokologami, barmanami, jakimiś przypadkowymi mężczyznami ze spelun. Czasem zdarzył się jakiś zatwardziały fan Jastrzębi – odparł powoli, nonszalancko, bez jakiejkolwiek nostalgii. To były urywane chwile, szarpane oddechy, mętniejące w mgle zapomnienia. – Żaden nie był tobą – dodał tylko krótko, rzeczowo, o dziwo, bez cnotliwego zawstydzenia. O takie trudno byłoby w sytuacji, w jakiej się znaleźli, zwłaszcza w momencie, w którym zsuwał ręce niżej wzdłuż boków Percivala, sięgając pewnie dłońmi do paska jego spodni, rozpinając klamrę z cichym brzękiem, który przy żadnym innym mężczyźnie nie był zapowiedzią tego, co łączyło go z Percy’m.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Pokój dzienny [odnośnik]25.01.20 14:09
Nie był przyzwyczajony do rozmów o uczuciach, do odsłaniania się przed kimś zupełnie i bezwarunkowo; nikt nie nauczył go tej otwartości – a on sam do tej pory musiał robić to wyjątkowo rzadko; ich relacja rozwijała się wśród niedopowiedzeń, opisywana głównie gestami i skrytymi między wierszami dwuznacznościami, najczęściej urywając się gwałtownie zanim jeszcze zdążyłaby dotrzeć do etapu, na którym znajdowali się obecnie. Być może stąd brała się jego gwałtowna reakcja, strach przed nieznanym należał w końcu do tych najgorszych – a chociaż wstrząsane emocjonalnym sztormem wody zdawały się już uspokajać, wciąż nie był pewien, czy podobała mu się ta uczuciowa wiwisekcja, przypominająca odrobinę brutalne szturchanie tych najwrażliwszych, i najbardziej podatnych na zranienie tkanek. Nie miał pojęcia, jakim cudem mógł jednocześnie czuć się tak bezbronny i bezpieczny; te dwa stany, zupełnie do siebie przeciwstawne, nie powinny mieć prawa ze sobą współegzystować – a jednak, siedząc tuż obok Bena i wymieniając się zaczepnymi szturchnięciami, odczuwał namacalnie je oba – i o wiele więcej. – Że się zakochałeś – powtórzył cicho, jakby sprawdzając, jak te słowa smakowały na jego własnym języku; ani na moment nie spuszczając spojrzenia z twarzy mężczyzny. – Właśnie to powiedziałeś Hannah? – zapytał, po raz pierwszy na myśl o tym czując nie obezwładniającą panikę – chociaż jej echa wciąż podrygiwały gwałtownie na dnie jego klatki piersiowej – ale falę przyjemnego ciepła. Miał ochotę zapytać jeszcze o to, jak właściwie siostra Jaimiego zareagowała na te rewelacje – ale miał wrażenie, że już i tak zbyt mocno wtrąca się w ciasno splecione relacje między rodzeństwem.
Odchylił się swobodniej, zaciskając dłonie na brzegach niskiego stolika i uśmiechając się lekko. Zdusił w zarodku wymijający żart, tlący się gdzieś na wysokości strun głosowych, zamiast tego decydując się odpowiedzieć poważnie. – Zostanie smokologiem – odpowiedział bez zawahania, nie zastanawiając się zbyt długo nad faktem, że było to coś, co również na pewien sposób zawdzięczał Benjaminowi. Gdyby nie on, zapewne nawet nie ośmieliłby się potraktować własnych marzeń poważnie, pozostawiając je na zawsze na etapie młodzieńczych mrzonek, zaspokajanych pochłanianiem grubych tomiszczy ze sprawozdaniami z podróży. Zawahał się na moment, zastanawiając się, czy powinien dołożyć do złotej trójcy narodziny dziecka – ale kwestia istnienia na świecie jego syna wciąż wydawała mu się nierzeczywista, tkwiąc w przerażających objęciach chaosu; nie mógł się z tego cieszyć, nie wiedząc, czy kiedykolwiek będzie mu dane go poznać – ani czy będzie w stanie wyrwać go z lepkich objęć arystokratycznego świata, który skreślił go jeszcze zanim wydał z siebie pierwszy, niemowlęcy krzyk.
Pokręcił głową, zmuszając się do mentalnego powrotu do ciepłego salonu i jeszcze przez chwilę pozwalając sobie nie myśleć o przyszłości; niewyraźne widmo rychłej śmierci wydawało się zresztą całkiem dobrą wymówką. – Yhm – mruknął ironicznie, wywracając oczami. – Jak wygodnie, że ani Rogogon, ani Kudłacz nie mogą odpowiedzieć na te zarzuty – dodał, odruchowo zerkając w stronę kuchni, zupełnie jakby spodziewał się zobaczyć tam dwie pary oburzonych, psich spojrzeń. Wydawało mu się, że obaj potrzebowali tych lżejszych momentów, pozwalających na wzięcie swobodnego oddechu pomiędzy tematami trudnymi i szorstkimi, drapiącymi wrażliwe nerwy.
Westchnął ciężko, powracając wzrokiem do Bena. – W porządku – powiedział, godząc się na ten kompromis – i na to, że być może jego przyjaciel potrzebował odsłonięcia części skrywanych latami sekretów przed najbliższą rodziną. Musiał przyznać, że mu tego zazdrościł – i to bardziej, niż tylko odrobinę. – No cóż, przynajmniej nie mają już nade mną żadnej władzy – odparł, siląc się na beztroskę, choć oczywiście nie była to prawda, nie tak do końca; jeżeli chodziło o jego własną rodzinę, daleko mu było do chłodnej obojętności. Mógł ignorować ich istnienie na co dzień, mógł udawać, że wcale za nimi nie tęsknił – ale wiedział doskonale, że gdyby na jego drodze stanęła Elaine, nie potrafiłby tak zwyczajnie wyrzucić jej ze swojego życia. O Eddardzie z kolei nie myślał wcale – głównie dlatego, że perspektywa spotkania się z nim oko w oko w czasie którejś z misji wykonywanych na rzecz Zakonu Feniksa, zajmowała jedną z najwyższych lokat na liście rzeczy, które spędzały mu sen z powiek.
Póki co wypierał jednak tę wizję, wmawiając sobie – wyjątkowo skutecznie – że nigdy się nie ziści, i pozwalając, by drapiący w gardło dym oraz wspaniała bliskość Benjamina wypaliły z jego umysłu niepotrzebne obawy. Mrucząc coś niezrozumiale, gdy wrażliwą skórę na szyi muskały spierzchnięte wargi i odruchowo przymykając powieki; prawie zapominając, o czym właściwie przed chwilą rozmawiali, zamiast tego skupiając się tylko na gorącym oddechu i silnych ramionach, zaciskających się mocniej wokół niego. Mógłby zostać tu z nim na zawsze – zabawne, biorąc pod uwagę, że zbyt długie pozostawanie w jednym miejscu na ogół kojarzyło mu się z klaustrofobicznym poczuciem uwięzienia – albo przynajmniej na tych kilka dzielących ich od rana godzin.
Poruszył się dopiero po chwili, niechętnie prostując głowę, gdy z jego szyi zniknął dotyk męskich ust, a z dłoni wysunął się papieros, od jakiegoś czasu tlący się bez większego celu. Odetchnął głośno, wysłuchując odpowiedzi Benjamina, przez moment zły na siebie, że w ogóle o to zapytał – ale kłujące uczucie zazdrości skutecznie utonęło w fali gorąca, zaczynającego pulsować w dole brzucha. Uśmiechnął się pod nosem, zarówno w reakcji na ciche wyznania, jak i nagłe szarpnięcie w okolicy paska spodni. – Tak? A co takiego mam ja, czego nie mieli oni? – zapytał, starając się, żeby jego głos zabrzmiał neutralnie, przesuwające się po jego ciele dłonie sprawiały, że raczej trudno było mu się skupić na kontrolowaniu własnych emocji. Lub czegokolwiek innego; zaciągnął się papierosowym dymem jeszcze tylko raz, żeby w następnej sekundzie wyciągnąć rękę i wyrzucić niedopałek przez szparę uchylonego okna; maleńki ognik błysnął niemrawo w ciemności nocy i zgasł, ale tego Percival już nie widział, odwracając się w stronę Jaimiego, szukając jego spojrzenia, dłońmi odnajdując kark i przyciągając go do siebie, resztę papierosowego dymu wydmuchując prosto między męskie wargi. Pocałował go – wyjątkowo powoli, biorąc pod uwagę własną, rosnącą niecierpliwość, odznaczającą się drżeniem palców i urywanym oddechem, jeżeli jednak mieli być razem po raz ostatni, nie chciał się spieszyć. Zsunął dłonie niżej, po szyi i barkach, chwytając mocno materiał koszuli i podciągając ją do góry, nie zawracając sobie głowy mozolnym rozpinaniem guzików, po drodze zupełnie przypadkiem przesuwając rękami po wyraźnie zarysowanych mięśniach brzucha, po wrażliwym, znanym już na pamięć kształcie blizn, po wystających obojczykach.
Odsunął się od niego niechętnie, odchylając głowę, by umożliwić Benowi wyplątanie się z koszuli, a samemu zatrzymując spojrzenie na jego twarzy, tknięty pytaniem, które pojawiło się w jego umyśle pozornie znikąd. – A ci smokologowie – podjął zachrypniętym głosem, mimo że ich poprzednia rozmowa wydawała się oddalona o całe lata świetlne – to ktoś kogo znam? – zapytał, unosząc wyżej brew i już nawet nie starając się zamaskować milczącej zazdrości, zarówno prześlizgującej się między słowami, jak i odbijającej się w parze zielonych tęczówek, śledzących uważnie każde drgnięcie mięśni na twarzy stojącego przed nim mężczyzny.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Pokój dzienny [odnośnik]27.01.20 14:41
Tak bezpardonowe pytanie, uderzające wprost w definicje tego, co czuł do Percivala, nieco wytrąciło go z merlińskiej równowagi. Krzaczaste brwi zbiegły się ze sobą, a na czole pojawiła się nieestetyczna zmarszczka, wykrzywiona jeszcze mocniej przez napięte, bliznowate tkanki skroni, prawie trzeszczące pod naporem szarpiących mimiką mięśni. Wyglądało to niezbyt przyjemnie, ale nie bolało, ba, Ben zdołał zapomnieć o dyskomforcie, zmęczeniu i lęku, bardziej zafrasowany tym bezpośrednim obnażeniem swych uczuć, zamknięciem ich w słowa. Miałkie, nieadekwatne, dzikie. Mruknął coś pod nosem, wywrócił oczami i wykrzywił usta, wykorzystując każdy detal wąskiego repertuaru min Benjamina, jasno oznaczających niechęć do kontynuacji tematu. –To brzmi trochę nieadekwatnie, co nie?– wyrzucił z siebie w końcu, nie musząc potwierdzać pytania Percivala wprost: mówił o tym jego głos, iskra w oku oraz wyjątkowo poprawnie wypowiedziane, skomplikowane słowo. – Zakochać to się można w jakiejś irytującej dziewuszce mając lat piętnaście – dodał wyjaśniająco, tak mu się przecież to kojarzyło. Z zadurzeniem, nastoletnim westchnieniem, szczeniackim podrywem: nie z braterstwem, przyjaźnią, wspólnie dzielonym i ryzykowanym życiem. Nie z cierpieniem, momentami tak słodkim, że niemożliwym do rozróżnienia z radością. Zapewne dlatego westchnął nieco ciężej, zadziwiony, że nie czuje aż tak wielkiego dyskomfortu. Ani wstydu spowodowanego dumą i rozczuleniem, gdy z ust Blake’a bez wahania padło wcale nie tak oczywiste wyznanie. – Byłeś nim od pierwszej chwili. Wiesz, gdy poznaliśmy się w pociągu – odparł lekko zdziwiony i zarazem poruszony wspomnieniem dwóch chłopców, bardziej zafascynowanych niż przerażonych rozpoczynającą się przygodą, już majaczącą za zakrętem torów. To kajet z wygrawerowanym smokiem na okładce przykuł uwagę bruneta i to fascynacja wspaniałymi stworzeniami pozwoliła przełamać pierwsze lody. Wspomagana przez beztroską ślepotę na szlacheckie podziały małego Bena, widzącego w zielonych oczach nie blask bogactwa czy czystej krwi, a prostej radości z wspólnego rozprawiania o smokach, które niedługo zobaczą.
Wright uśmiechnął się do siebie – i do tamtych obrazów. – No, może trochę więcej wiesz, ale co do tego nie jestem przekonany… - dodał po chwili rozczulonego zamyślenia, nie mogąc zrezygnować z drobnego przytyku, nie mającego nic wspólnego z rzeczywistością. Wiedza Percivala stanowiła wielką wartość dla rezerwatu Peak District – i dla samego Jaimiego, niejednokrotnie w ciągu ostatnich tygodni udającego się po radę do Blake’a. Wcale nie tylko po to, by móc spędzić z nim kilka chwil także w ciągu dnia. Nie był przecież pazerny, widywali się zawsze w domu, razem spali, razem remontowali dom, razem wychowywali rozrastającą się psią rodzinę, a mimo tego lubił wpadać na Percy’ego w pracy, choćby po to, by wymienić dłuższe spojrzenie. Albo dyskretnie donieść zapomnianą z domu kanapkę lub niezbędny wachlarz smokologicznych papierzysk.
Ben zaśmiał się cicho, rezygnując z dalszych prób zrzucania winy na Rogogona i Kudłacza, pewien, że przekonał bruneta co do winy czworonogów w zasypywaniu piachem każdej powierzchni płaskiej. Wszak wpływanie na mężczyznę szło mu całkiem dobrze – może dlatego, że nigdy nie próbował nim manipulować ani wykorzystywać do własnych, niecnych celów. A jeśli już, to te niecne występki były przyjemnością dla nich obojga. Chwilę później nieco spoważniał, rodzina bowiem zawsze w pewien sposób wnikała w człowieka, w jego poglądy, w podświadomość. Nie chciał jednak niepotrzebnie przygnębiać i tak zagubionego Percivala. – No, nie nauczyli cię tylko paskudnych rzeczy – zaczął wspaniałomyślnie, wykazując się zaskakującą delikatnością. – Na przykład dzięki nim… - zawiesił głos, rozpaczliwie szukając jakiegoś pozytywu szumowin z Nottinghampshire – wiesz, co jest złe! – odnalazł w końcu sens swej wypowiedzi, zadowolony, że mimo niechęci do ludzi, którzy skrzywdzili ukochaną osobę, udało mu się powiedzieć o nich coś dobrego.
To dawało nadzieję na odkupienie, później, może już pojutrze, gdyby…gdyby coś poszło nie tak. Przymknął na moment oczy, starając się wchłonąć do cna każdy bodziec płynący z leniwego, spokojnego wieczoru, z gorącego ciała bruneta, z otaczającego ich szeptu lasu i donośnych bić dwóch serc. Chciał zatrzymać ten moment jak talizman, amulet, którego nie zamierzał jednak roztrzaskać na ołtarzu poświęcenia, a egoistycznie trzymać przy sobie aż do końca.
Liczył, że ten nie nadejdzie tak szybko, że ten wieczór będzie jednym z wielu, że ochrypłe przezbywanie się powtórzy się jeszcze przez wiele parnych nocy – i że uda im się nadrobić stracony latami rozłąki czas, a tego nigdy nie miało być za wiele. – Jesteś zazdrosny? To ty dałeś mi kosza – odparł pytaniem na pytanie, z lekką pretensją, pozbawioną jednak prawdziwej urazy. – Powiedzmy, że nie mieli tak umięśnionych pleców – kontynuował cicho, ochryple, nie przestając sunąć dłońmi po ciele tak znanym i zarazem zawsze zachwycającym czymś innym. Mógłby kontynuować litanię komplementów, ale została ona ucięta nagłym odwróceniem – i stłumiona pocałunkiem, głębokim, leniwym; kontrował tą prawie senną pieszczotę własnymi, bardziej agresywnymi i szybszymi pocałunkami, smakującymi dymem. I nimi. Niechętnie przerwał bliskość, pozwalając jednak pozbawić się koszuli bez wahania czy udawanej niewinności. – Co? – wyrwało mu się, gdy stał już przed nim półnagi: i bardzo zdezorientowany gładkim powrotem do rozmowie o smokologach. Dopiero po trzech szybszych wdechach połączył fakty. Skwitował pytanie śmiechem, głuchym, intensywnym, nie odrywając dłoni od paska Percivala, który wysunął sprawnie ze szlufek. – No, nie wiem, może znałeś tego Travisa, w sensie, Greengrassa…ale to nieistotne, jakiś szlachcic się też przewinął – odparł na ślepo, chaotycznie, w pośpiechu, chwytając Blake’a za ramiona, by znów przyciągnąć go do siebie i pocałować, tym razem jeszcze mocniej, przesuwając go przy okazji nieco w bok, przygważdżając do ściany obok okna, by móc zapomnieć o wszystkim, co go dręczyło – i umocnić pamięć o tym, co kochał od lat w Percivalu.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Pokój dzienny [odnośnik]29.02.20 14:56
Obserwował zmieniającą się mimikę Benjamina uważnie, badając jego reakcję na te nowe słowa bardziej z ciekawością niż z podejrzliwością – nie miał wątpliwości co do ich szczerości, Jaimie nigdy nie okłamywał go w sprawach istotnych – zastanawiając się mimowolnie, jakie emocje musiały malować się właśnie na jego własnej twarzy. Podrapał się nerwowo w kark, trochę wytrącony z równowagi, a trochę zafascynowany tą otwartością, z jaką poruszali zakazane do tej pory tematy. – Brzmi trochę jak niedopowiedzenie – potwierdził powoli, po krótkiej chwili namysłu. Ogrom emocji towarzyszących ich relacji trudno byłoby zamknąć w jakichkolwiek zdaniach, bo właściwe słowa – tego Percival był niemal pewien – po prostu nie istniały; a przynajmniej nie było ich w żadnym z języków, którymi w mniejszym lub większym stopniu władał. Ścierali się w końcu ze sobą przez długie lata, ich odmienne charaktery i wyniesione z domów wartości niejednokrotnie zderzały się ze sobą z hukiem – czasami w sposób niszczący i bolesny, czasami wprost przeciwnie. Cenił każdą z tych chwil, wszystkie przesiąknięte wewnętrznym cierpieniem lekcje, rozczarowania i nadzieje; nawet gdyby miał moc cofania czasu, nie wymazałby z ich historii tych trudniejszych elementów. – Chociaż z drugiej strony, jak miałeś piętnaście lat to byłeś całkiem irytujący – nawet jeśli nie wyglądałeś na dziewuszkę – dodał, nie wzbraniając się przed tym tymczasowym powrotem do przeszłości. Nawet teraz, po dwóch dekadach, lubił wspominać Hogwart: przesiąknięty wspomnieniami, kojarzący mu się z wolnością i jakąś trudną do opisania niewinnością, kiedy jeszcze wydawało mu się, że był niepokonany i niezniszczalny, a wszystkie marzenia miał na wyciągnięcie ręki. Marzył o tym, by kiedyś tam wrócić; nawet jako gość. – Nie, nie byłem – zaśmiał się, cofając się w pamięci do tej pierwszej rozmowy w pociągu. – Ale chyba nieźle się wtedy przechwalałem, nie? Przez większość czasu nie miałem bladego pojęcia, o czym właściwie mówię – powiedział, wzruszając ramionami; kiedyś za nic w świecie nie przyznałby się do niewiedzy, dzisiaj nie miał z tym żadnego problemu, nauczony pokory w długim, bolesnym procesie czołgania się po przemieszanym z kamieniami bagnie własnych błędów.
Wywrócił oczami w reakcji na przytyk, w ramach odpowiedzi przesuwając nogę, żeby z udawanym oburzeniem kopnąć Bena w kostkę – poważniejąc zaraz potem, kiedy temat rozmowy przesunął się niebezpiecznie na obszary wciąż drażliwe; może nie zakazane – chyba nic w jego towarzystwie nie już takie nie było – ale nieprzyjemne, irytujące – jak otwarta rana po zdartej skórze, która właściwie nie bolała, dopóki nie szturchnęło się palcem intensywnie czerwonej, odsłoniętej tkanki. – Wiem? – powtórzył z niedowierzaniem, unosząc wyżej brwi. Zagubienie pomiędzy dobrem a złem, połączone z brakiem umiejętności do odróżnienia jednego od drugiego, stanowiło podstawę większości tragicznych w skutkach decyzji, które do tej pory podejmował, wreszcie odnajdując przewodnika w osobie siedzącego naprzeciwko niego mężczyzny. Rozumiał, co Jaimie próbował zrobić, przypisując nieistniejące zasługi jego rodzinie, ale w tym jednym przypadku odbierał je samemu sobie – bo to na niego teraz patrzył, zastanawiając się, co było właściwe. – Zabawne, ciągle mam wrażenie, że działam po omacku – dodał ciszej; oddałby wiele za jasny, dający jednoznaczne odpowiedzi kompas moralny, tego jednak nigdy nie posiadał – i wątpił, by kiedykolwiek miało się to zmienić. Jedyne, na co mógł mieć nadzieję, to to, że będzie miał za kim podążać.
Do rychłego końca, o którym starał się nie myśleć, zamiast tego zatapiając się w tej cudownej bliskości, w cieple przylegającego do niego ciała, w znajomym brzmieniu rozlegającego się tuż przy jego uchu głosu. Sprawiającego, że skrzywił się lekko – częściowo w reakcji na sugestię, jakoby był zazdrosny o jakichś nieopierzonych smokologów, częściowo przez niechęć związaną z powrotem do tych ciemniejszych dni, kiedy wbrew sobie zatrzaskiwał drzwi nokturnowej kawalerki, i wcześniej – po przeklętym Peru. – Nie jestem zazdrosny – mruknął zupełnie bez przekonania, co bardziej potwierdziło pytanie Benjamina, niż mu zaprzeczyło. – Poza tym, co ma jedno do drugiego? – zapytał, nieznacznie naburmuszony – uczucie, które zniknęło bardzo szybko, wyparte czystą przyjemnością płynącą z jego dotyku oraz pocałunkiem; początkowo powolnym, później bardziej niecierpliwym, napędzanym – być może? – wszystkimi tymi obudzonymi niedawną rozmową emocjami, surowymi, nowymi – choć nie do końca, świeżo odsłoniętymi. Najchętniej w ogóle by nie przerywał, ale nagła myśl, która pojawiła się w jego głowie, wydostała się na zewnątrz nim zdążyłby ją powstrzymać – więc teraz stał z dłońmi opartymi o nagi tors Jaimiego, przywołującego… Travisa? – Ugh, zapomnij, że zapytałem – odpowiedział, głosem zachrypniętym i cichym – ale było za późno, jego wyobraźnia już zalewała jego umysł niechcianymi obrazami. – Nie wiedziałem, że aż tak podobają ci się arystokraci, mam nadzieję, że moje notowania nie spadły po Stonehenge – powiedział z przekąsem, zadzierając wyżej brew. – Wiesz co, nie odpowiadaj – dodał po sekundzie. – Najlepiej nic już nie mów – mruknął jeszcze, nie przejmując się kompletnie niespójnością własnych wypowiedzi i również milknąc – po części z własnej woli, po części nie będąc w stanie wyrzucać z siebie kolejnych wyrazów, zamiast tego odwzajemniając pocałunek, przesuwając dłonie na kark Bena, pozwalając się popchnąć na ścianę; wciągając gwałtowniej powietrze w reakcji na kontrolowane zderzenie, ale nie przerywając, wymazując z myśli niechciane obrazy, wymazując z nich wszystko – pozostawiając tylko jego i ten moment, palce wędrujące po ciele, ciepłe powietrze uderzające w odsłanianą stopniowo skórę; chciał zatrzymać ten wieczór na zawsze, wyryć w pamięci i ukryć w najbezpieczniejszym miejscu jak najcenniejszy skarb.

| zt x2 :pwease:




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Pokój dzienny [odnośnik]20.01.22 14:23
26 marca

Powroty do domu wcale nie były łatwe.
Był absolutnie pewien, że gdy ponownie przybędzie do Wielkiej Brytanii pojawi się tu silniejszy, szczęśliwszy - o ile było to możliwe żyjąc w tak ohydnych czasach, gdzie krew niewinnych ludzi zalewała ziemię częściej od deszczu - z tarczą, dumny ze swoich sukcesów na kontynencie, w sercu odtwarzając w nieskończoność listę nazwisk osób, którym pomógł. Wierzył w to całym sobą. W to, że zdystansowanie się (głównie geograficzne, bo przecież w duszy stale bał się o swoich bliskich, dzieląc ten niepokój również na tych obcych, bezimiennych, których jedynych przewinieniem było urodzenie się w tej a nie innej rodzinie bez wymuskanego rodowodu) naprawi poszarpaną psychikę, zgłagodzi napięcia, a przede wszystkim, że pozwoli pogodzić się ze specyficzną stratą. Wojna na razie nie zebrała najkrwawszego żniwa, ci, których kochał, żyli - jak długo, Ben? - lecz jakaś część jego osobowości musiała odejść, przemienić się, przeobrazić w coś przydatnego. Przyznał się do porażki, złożył broń, choć nie dosłownie, walczył dalej, lecz nie czuł się na siłach nieść dalej ciężaru odpowiedzialności, jaki spoczywał na barkach Gwardzistów. Sądził, że opuszczenie kraju pozwoli mu dojść do porozumienia z własnym ego, lecz wątpliwości wcale nie rozproszyły się razem z kilometrami, a wręcz przeciwnie, dystans tylko wzmagał niepokój o to, jak radzą sobie pozostali. Frederick, Samuel, Kieran, Justine, Harold; czuł, że ich zawiódł, zdezerterował z pola walki i chociaż rozsądne argumenty Harolda oraz Percivala trafiały do jego uszu, to nie potrafił przeobrazić ich w uczucie ulgi. Robił, co mógł, już od pierwszego wieczoru, gdy razem z Garrettem rozmawiali nad ognistą potrawką Merlina, a serce Bena rozgorzało pragnieniem walki, o to, co najważniejsze: pokój i sprawiedliwość. Wiele razy potknął się podczas tej podróży, zbłądził na grząskie ścieżki moralności, a w końcu postanowił...uciec. Tak to postrzegał, ślepy na podszepty zdrowego rozsądku. Uciekał głównie przed samym sobą, przed poczuciem, że nie sprostał oczekiwaniom, przed wyrzutami sumienia, lecz te go dopadły. Tłumił je więc ciężką pracą, odnajdując ulgę tylko w chwilach zupełnego zmęczenia. Wyjazd do Francji odseparował go od spojrzeń znajomych i Zakonników, przywrócił mu też anonimowość w kręgach pomocy; chwytał się każdej pracy, przemycał towary i ludzi, zapewniał bezpieczne schronienia, a później głównie zabezpieczał kryjówki mugoli i pomagał im przedostawać się dalej, w głąb Europy, wykorzystując dawne znajomości wśród smokologów, zwłaszcza tych z wschodniej części kontynentu. Oprócz pracy, tej oficjalnej - drwal w magicznym tartaku; dobrze było wrócić do fizycznej harówki - i tej poza jej godzinami, nie miał czasu na nic. Jadł, mył się, spał i od nowa wpadał w kierat, a każda uratowana osoba pozwalała oddychać nieco swobodniej. Tymczasowa wizyta Percivala dołożyła kolejną cegiełkę do poprawy samopoczucia, lecz gdy Blake szybko powrócił do kraju, a nad Francję nadciągnęły potężne zimowe zawieruchy, wszystko ponownie zaczęło się rozpadać. Nie tak widowiskowo, psychiczne rozterki nieco zmalały, zastąpione rzeczywistymi problemami. Ciągi komunikacyjne zostały zasypane, przejęte lub spalone, ludzie coraz bardziej obawiali się ofiarowywać pomoc mugolom, a szefowie podziemnych organizacji, chroniących niemagicznych, często potrafili odesłać go z kwitkiem, tłumacząc, że mają zbyt wiele swoich podopiecznych, by brać jeszcze odpowiedzialność za uciekinierów zza kanału La Manche. Całe to nagromadzenie trudności przyprawiło Benjamina o kilkanaście pierwszych siwych włosów, ciągnących się w czerni kosmyków srebrzystym blaskiem. Odcieniem, który dzielił razem z matką. Mógł porównać je od razu, spojrzeć w jej jasne oczy, przytulić ją i objąć - sytuacja w Anglii stawała się na tyle niebezpieczna, że Hannah postanowiła ewakuować Ginevrę do Francji. Ojciec nie dał się przekonać, został w rodzinnej wsi razem z innymi krewynymi, gotów do walki, co wzmagało tylko lęk równie wojowniczej pani Wright. Udało się umieścić ją u zaufanej rodziny, razem z Hannah, postanawiającą pomóc we wschodnim rejonie Francji - pojawienie się na pokiereszowanym niepowodzeniami obrazku siostry i matki tylko wzmogło dyskomfort Benjamina. Bynajmniej z powodu stałego znoszenia utyskiwania Ginevry na jego dietę, ubranie i późne powroty do domu - albo nie tylko z tego powodu. W kraju musiało dziać się naprawdę źle, skoro Hania zdołała przekonać matkę do przeprowadzki; czym innym było słyszeć informację od zwiadowców, a czym innym widzieć strach i zagubienie w oczach kobiet, które kochał. Myśl o powrocie - tymczasowym? kto to wiedział? - do Anglii pojawiała się w jego głowie coraz częściej, a coraz gorsza sytuacja na francuskich drogach przemytu powoli, ale sukcesywnie przeważała szalę decyzji. Ostatecznie szarpnął nią magiczny wybuch w pewnej mugolskiej wiosce, równający z ziemią główną siedzibę podziemnego ruchu oporu przeciwko czystokrwistym szaleńcom. Zginęło kilku bliskich współpracowników oraz dwie rodziny dopiero przed kilkoma dniami sprowadzone do bezpieczniejszego miejsca. Wright znów czuł, że ma na rękach krew, że zawiódł; koło się zamknęło, musiał więc uciec. Nikt go nie gonił, nikt nie oskarżał, nie miał z potwornym atakiem nic wspólnego, ale wyrzuty sumienia znów się wyostrzyły. Musiał działać dalej, a że większość kryjówek została, dosłownie i w przenośni, spalona, postanowił wrócić na znany teren.
W Anglii zjawił się niespodziewanie, nie informując nikogo o swym powrocie - nawet Percivala, który podobno wyruszył na smoczą wyprawę. Ben był pewien, że niedawny szlachcic zdołał już z niej powrócić - i że gdy Wright stanie w drzwiach małego saloniku ich domu, znów zobaczy zielone oczy pełne zaskoczenia, ale i radości. Srogo się pomylił, drewniana chatka pozostała martwa, pusta, nieoświetlona, pozbawiona nie tylko szczekania psów, ale też i obecności jednego z ich właścicieli. Jaimie otworzył drzwi i prawie potknął się o skórzany worek, zapewne pozostawiony w pośpiechu przez przepakowującego się przed podróżą Blake'a. Zaklął pod nosem, lecz nie z powodu ryzyka wywrotki, a bolesnego uczucia...braku. W kominku nie palił się ogień, w powietrzu nie unosił się zapach szlacheckiej wody kolońskiej, a z werandy na tyłach nie dobiegały żadne odgłosy. Cisza. Pustka. Brak. - Gdzie on się włóczy - burknął Ben pod nosem, rzucając na środek pokoju własną torbę i plecak, z którego wysypało się kilka przedmiotów. Zignorował bałagan, który sam stworzył, po czym przystąpił do przywracania domu do swej nazwy. Porąbał i naniósł drewna, wywrócił dwie doniczki z zaschniętymi roślinami, stłukł kubek, rozpalił w kominku, używając w tym celu jakiegoś znalezionego przypadkiem świstka papieru, który później miał okazać się Niezwykle Ważnym Dokumentem, kontrolnie zajrzał do szafy w sypialni (nie z powodu lęku przed Czarnym Panem albo jego poplecznikami, ale tak na wszelki wypadek, gdyby miała się tam chować Isabelle Carrow albo inna wymuskana lafirynda, którą sprowadził tu Percy), podpalił też kuchenkę (i ścierkę, którą nieopatrznie rzucił na płomienie), a później, gdy dom był już oświetlony i ciepły, usiadł w kuchni i zaczął kroić cebulę, by dodać ją do bulgoczącej w garnku potrawki.
Myślami był przy Blake'u, który teraz zapewne świetnie się gdzieś bawił, zapominając o merlinim świecie. Powinien już wrócić. Chyba? Na pewno. Jaimie stracił poczucie czasu, kalendarz zatrzymał się na styczniu, zegar przekrzywił się i wskazówki wyglądały jak wygięta w podkówkę buzia dziecka, a Ben kroił potężnym tasakiem, nadającym się raczej do odcinania głów niż krojenia warzyw, cebulę, roniąc przy tym coraz intensywniejsze łzy. Akurat ocierał wierzchem dłoni brwi, prawie odcinając sobie przy tym ucho (bo oczywiście nie wypuścił olbrzymiego noża z ręki), gdy usłyszał trzask drzwi, a potem kroki. Wyrwany ze swoich niewesołych myśli w pierwszej chwili chciał rzucić ostrze i sięgnąć po różdżkę, lecz przecież nikt obcy nie mógł tu się pojawić. Czekał więc, aż jego zguba pojawi się na progu kuchni, a gdy to w końcu się stało, łypnął na niego ponuro, nie mogąc jednak powstrzymać głupkowatego, prawie zakochanego uśmieszku błąkającego się gdzieś w zakamarkach potwornie przerośniętej brody. - Skończyłeś już się włóczyć z jakimiś lafiryndami? - mruknął obrażonym tonem, sunąc wzrokiem po barczystej sylwetce Percivala. Dekoncentrującej, ale nieco...wymiętej. Jaimie zmarszczył krzaczaste brwi, skupiając wzrok na twarzy mężczyzny. - Ale cię wymęczyły, nie ma to tamto. Chyba wyszedłeś z wprawy, co? Wyglądasz jakbyś przeczołgał się przez osiem kontynentów - dodał, dalej typowym dla siebie kpiąco-aroganckim-jestem-potwornie-zazdrosnym-burakiem tonem, pociągając nosem. Chyba zatarł sobie oko pieprzoną cebulą, bo przecież nie wzruszał się tak na widok swojego przyjaciela. I wcale nie zaniepokoił się tym, że ten wygląda jakby faktycznie miał za nic geograficzne wytyczne i postanowił potarzać się w brudzie i wilgoci kilku nieistniejących miejsc na mapie świata.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Pokój dzienny [odnośnik]23.01.22 17:11
Nie planował w ogóle pojawiać się tego dnia w domu w Sennen (nie wiedział, w którym dokładnie momencie przestał – nawet w myślach – nazywać go ich domem), zaraz po wejściu między porastające okolicę drzewa kierując się prosto ku ścieżce prowadzącej do hodowli smoczogników. To tam od paru tygodni pomieszkiwał; niewielki gabinet, nieodwiedzany przez nikogo innego, stał się tymczasowo jego sypialnią i kuchnią, zagraconą do granic możliwości – bo chociaż tuż po powrocie do kraju zajrzał do ukrytej w lesie chaty, orientując się, że znajdowała się dokładnie w takim samym stanie, w jakim zostawił ją w listopadzie, to z jakiegoś powodu nie ośmielił się napisać do Hannah z pytaniem o oddane jej klucze. Poza tym – nie czuł się tam tak, jak wcześniej; pustka znajomych ścian go przytłaczała, a brak skórzanej kurtki zawieszonej w przedpokoju sprawiał, że ciągle czuł się tak, jakby na coś (lub kogoś) czekał; w zawieszeniu, w próżni – w miejscu, do którego nie należał, czy może: które nie należało do niego. Zostawił je więc za sobą, w ciągu ostatnich miesięcy zaglądając tam jedynie raz czy dwa, głównie w poszukiwaniu potrzebnych narzędzi lub zapomnianych, wepchniętych do drewnianej szafki butów.
Dzisiaj tym bardziej nie spodziewał się odnaleźć tam niczego oprócz duchów przeszłości – i gdyby nie fakt, że zaczynało już robić się ciemno, to z całą pewnością nie zauważyłby ciepłej łuny rozlewającego się między pniami światła, jednoznacznie świadczącego o tym, że ktoś znajdował się wewnątrz budynku. Zatrzymał się, zaalarmowany, choć póki co jeszcze nie wystraszony; istniało co najmniej kilka logicznych wytłumaczeń, to mogła być Hannah – albo któryś z ich przyjaciół, zaniepokojony przedłużającą się nieobecnością uczestników wyprawy. W reakcji na tę ostatnią myśl jego wnętrzności wykręciły się na drugą stronę, podczas gdy umysł zalała fala niechcianych wspomnień; odepchnął je od siebie, będąc w stanie to zrobić tylko dzięki opanowanej przed miesiącami sztuce oklumencji, wciąż był jednak niemożliwie wręcz zmęczony – przez co wzniesione na szybko bariery okazywały się nieszczelne, niewystarczające. Wzdrygnął się; chłód wieczornego wiatru bez trudu przedarł się przez cienkie warstwy ubrań, kompletnie nieprzystosowanych do zimowych, angielskich warunków. Nie zdążył się jeszcze przebrać, jego bagaż przepadł; miał na sobie tylko to, w czym znajdował się na wyspie, cienką koszulę i lniane spodnie, skórzane buty ślizgające się po zmrożonej ziemi. Koc, który w trakcie powrotnego rejsu podarowali mu marynarze, zgubił gdzieś po drodze, i jeśli coś jeszcze w ogóle pchało jego stopy do przodu, to była to świadomość, że nie mógł tak po prostu odpuścić. Nadal nie wiedział, co stało się z pozostałymi, nie chciał zakładać najgorszej z możliwych opcji; skoro jemu się udało – to im też mogło, fale mogły zwyczajnie znieść ich w innych kierunkach, mogli zostać zauważeni przez inne okręty – może nawet przybić do innych, zagranicznych portów. List wysłany do Skamandera zniknął na horyzoncie już dawno, na razie nie doczekał się jednak odpowiedzi – i ta niepewność tylko dodatkowo go uwierała, zaciskając się na wnętrznościach w postaci lodowatych, stalowych obręczy. Był rozdarty; z jednej strony zdając sobie sprawę z tego, że w obecnym położeniu mógł jedynie czekać, poza tym – desperacko wręcz potrzebował odpoczynku; z drugiej – nie potrafił pozbyć się wrażenia, że każda chwila bezczynności mogła zadecydować o czyimś życiu lub śmierci. Bał się też: że jeśli tylko zamknie oczy, to znów znajdzie się tam, w lepkich ciemnościach tropikalnych nocy; w mroku wypełnionym szmerem liści i szelestem sunącej po posadzce płachty śmierciotuli.
Nie, powiedział sobie stanowczo, nie było ich tutaj – ale ledwie wypowiedział w myślach te słowa, coś zaszurało się tuż za jego plecami. Zamarł, czując, jak zimny dreszcz biegnie wzdłuż jego kręgosłupa i instynktownie sięgnął po różdżkę – lecz gdy obrócił się na pięcie, końcem palisandrowego drewna celując w granatowy półmrok wieczoru, dostrzegł jedynie wielki, wyłaniający się z ośnieżonych zarośli łeb Kudłacza. – Cześć, łobuzie – powiedział na wydechu, ze świstem wypuszczając powietrze z płuc; dłoń trzymająca różdżkę opadła, zwisając swobodnie wzdłuż jego ciała. Drugą wyciągnął przed siebie, żeby poklepać po głowie psa, który na jego widok wyskoczył radośnie z krzaków, podbiegając, żeby się przywitać. Zaraz za nim – musiał znajdować się w pobliżu – przybiegł Rogogon, i podążająca za nim krok w krok kulka białej sierści. – Też zobaczyliście, że ktoś jest w domu? – rzucił, rzecz jasna nie spodziewając się odpowiedzi – ale jeszcze raz kierując wzrok w stronę jaśniejącej między drzewami łuny. Obecność czworonożnych towarzyszy na pewien sposób dodała mu sił, ruszył więc w stronę drewnianego budynku – wiedząc, że jeśli przynajmniej nie sprawdzi, kto znajdował się w środku, to nie da mu to spokoju.
W przedpokoju niemal się wywrócił, zahaczając stopą o pozostawiony w przejściu worek – przypominając sobie o nim dopiero, gdy ciężko opadł na bok, a ze środka wysunął się zwitek ciepłych ubrań, które przed wyjazdem na wyprawę uznał za niepotrzebne. Zawiesił na nich spojrzenie na moment, zaraz potem rozproszony innymi odkryciami: ogniem płonącym na palenisku, światłem tańczącym na ścianach oraz zdecydowanie znajomym plecakiem, odrzuconym jak gdyby nigdy nic na środek pokoju. To właśnie nad nim zatrzymał się na dłużej, wpatrując się w skórzany tobołek tak, jakby spodziewał się, że udzieli mu wyjaśnień; prawie nie zauważając, że psy zdążyły już w tym czasie rozbiec się po domu, a Kudłacz bezceremonialnie wskoczył na kanapę, zostawiając na niej brunatne plamy z topniejącego śniegu. – Jaimie? – zawołał w przestrzeń, orientując się, jak idiotycznie musiało to zabrzmieć dopiero, gdy jego słowa wybrzmiały w ciepłej przestrzeni domu. Bena nie mogło tu być, nadal znajdował się we Francji – czym było więc miarowe stukanie, docierające do niego z kuchni?
Ruszył w tamtym kierunku odruchowo, jakby podążał za pozostawionymi przez magiczne stworzenie śladami, uparcie nie chcąc uwierzyć – nawet, gdy już stanął w wejściu, tuż za kuchennym stołem dostrzegając postać przyjaciela – że Ben naprawdę tu był.
Charakterystyczny uśmiech sprawił, że za jego mostkiem rozlało się coś ciepłego i bezpiecznego, choć jednocześnie stalowe obręcze zacisnęły się mocniej, wpychając szybko bijące serce prosto do ściśniętego gardła. Nie zaśmiał się w odpowiedzi na słowną zaczepkę, wyciągając z niej jedynie tyle, że Jaimie jeszcze nie wiedział – i powoli przełykając ślinę. – Jaimie – powtórzył, tym razem już bez niepewnego znaku zapytania tańczącego na końcu imienia; z ulgą i zmęczeniem przelewającymi się między sylabami. – Co tu robisz? – Dlaczego przyjechał? Podejrzenie, że coś musiało się stać, było pierwszym, które przyszło mu do głowy; z jakiego innego powodu mógłby zdecydować się na porzucenie francuskiej ziemi i powrót do kraju?
Zrobił kilka chwiejnych kroków do przodu, gdzieś po drodze ponownie chowając różdżkę; jedną ręką odsunął sobie krzesło, opadając na nie z cichym westchnieniem. Lewą dłonią przeczesał włosy, w pozlepianych morską solą kosmykach czując uwięzione gdzieniegdzie ziarenka piasku; musiał się wykąpać. Wszystko trafił szlag, chciał powiedzieć, już otwierał usta – jednak słowa, które w różnej konfiguracji i do różnych adresatów powtarzał przez cały dzień, tym razem nie chciały za nic przecisnąć się przez struny głosowe. Przeniósł więc spojrzenie na kuchenkę, na bulgoczący na niej garnek, a później na rozłożoną na stole cebulę – czując, jak żołądek wywraca mu się na drugą stronę. – Co gotujesz? – zapytał ostatecznie, przez moment nie pragnąc niczego więcej, niż tylko wychylić się przez stół i pocałować Jaimiego – ale nawet w jego głowie ta wizja wypadła desperacko i żałośnie. Skupił się więc na robieniu dobrej miny do złej gry, jeszcze przez parę sekund próbując udawać, że nie opuścił dopiero co opanowanej przez śmierciotule wyspy – że Ingisson nie umarł, i że pozostała trójka członków Zakonu Feniksa nie zaginęła na morzu – oraz że to wszystko nie stało się w czasie, w którym to właśnie on (do spółki z Dearbornem) miał pilnować ich bezpieczeństwa.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Pokój dzienny [odnośnik]23.01.22 20:12
Inaczej wyobrażał sobie to spotkanie, bardziej nie tyle romantycznie, co heroicznie - on, Benjamin Wspaniały, powracający z imponującą tarczą i odkupionymi długami, przechwalający się dokonaniami na kontynencie, recytujący z pamięci setki nazwisk mugolskich rodzin, którym pomógł, by zaraz później opisać skomplikowany system przemytu i wsparcia, opracowany oczywiście przez jego genialny umysł. Tak, miał wrócić do domu dumny z siebie, ale także przystojniejszy i po prostu lepszy jako przyjaciel, Francja przecież słynęła z tego typu rzeczy: z lepszych ubrań, z magicznych balwierzy, czyniących cuda nawet z brodami dwustuletnich magów oraz z doskonałego wyboru win. To ostatnie zamierzał postawić na stole, imponując dawnemu szlachcicowymi swym wyrafinowanym smakiem, bo cho dla niego samego alkohol nie miał smakować, a powalać, to podejrzewał, że dla wymuskanego podniebienia Notta byłoby to miłą odmianą. Zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach spotkanie, jakie lubił przywoływać w marzeniach tuż przed snem, gdy zmęczony, zdenerwowany i zniechęcony kładł się w byle jakiej stodole, niestety nie miało nic wspólnego z rzeczywistością, bowiem Percy zastał go zapłakanego, zarośniętego jak chyba nigdy wcześniej (nawet samemu Benjaminowi zaczęły przeszkadzać pokaźne wąsy oraz włosy na tyle długie, by musiał wiązać je rzemykiem w kucyk), w brudnych po podróży zwykłych ubraniach, nijak niezasługujących na miano uszytych według francuskiego szyku. Psychicznie także nie prezentował się najlepiej, lecz to na szczęście nie rzucało się w oczy, przynajmniej nie w pierwszej chwili.
Chwili pełnej ciepła, zalewającego go od razu, gdy jego spojrzenie skrzyżowało się z tym należącym do Blake'a. Żył. Stał przed nim, wyglądając niezbyt zdrowo, może trochę szczuplej niż przed kilkoma tygodniami, ale ciągle istniał w jego świecie, w ich wspólnym domu. Może po prostu marzenia Benjamina spełniały się z mocnym opóźnieniem i w tym roku iściły się dopiero nieśmiałe pragnienia prowokowane głupimi porywami szczeniackiego serca, gdy jako opuszczający szkołę nastolatek pragnął zamieszkać razem z Percivalem i gromadą zwierząt gdzieś na końcu świata. Właściwie, mógł zgodzić się na takie opóźnienie w chronologii spełniania marzeń: czas na triumfy i paryskie koszule jeszcze nadejdzie, miał taką nadzieję.
Obserwował Percivala kątem oka, śledził jego ruchy, sylwetkę, mimikę i poczuł, że ciepło tylko wzbiera na sile, łagodząc poirytowanie. Potwornie za nim tęsknił. Za dzieleniem łóżka głównie, oczywiście, że tak, ale równie mocno, co go dziwiło, za dzieleniem kuchni, salonu, przedpokoju, werandy i piwnicy. Za piciem z tego samego kubka, za podbieraniem sobie swetrów i kłótniami na temat różnic w podejściu do wychowania psów. Za milczeniem przy palącym się kominku - i za spojrzeniem, jakie czuł na sobie, gdy przygotowywał do niego drewno, robiąc je za domem, przy oknie kuchni, zza którego przyglądał mu się Percival. Stęsknił się nawet za zazdrością o wszystkie głupie lafiryndy. I wszystko to, mimo zmęczenia, urażenia i stresu, Blake mógł bez problemu wyczytać z orzechowych, wilgotnych od łez oczu Bena, łypiących na niego spode łba.
- Kroję cebulę. Przygotowuję ci kolację. I jakbyś nie zauważył, wściekam się na ciebie z kurewsko ważnego powodu, więc może się przejmij - odparł, unosząc do góry nóż w dramatycznym geście: nie grożenia czarodziejowi ani sobie samemu, raczej nieświadomie naśladując oburzenie własnej matki, gdy ktoś przeszkadzał w przygotowaniach do obiadu albo zgłaszał zażalenie dotyczące aktualnego menu w domu Wrightów. - Twoje ulubione danie - odburknął jeszcze, nie wdając się w szczegóły nazewnictwa, głównie dlatego, że do końca właściwie nie wiedział, co gotuje. Trochę ziemniaków, trochę mięsa, dużo cebuli, jeszcze więcej pieprzu i jakieś niezgniłe resztki wygrzebane z zarośniętej pajęczynami spiżarki. Widocznie Percy nie spędzał tutaj wiele czasu, co z jakiegoś powodu zdawało się potwierdzać absurdalną teorię o całodobowym włóczeniu się z lafiryndami. Teorię ciągle nieobaloną, dlatego Ben rzucił siadającemu na krześle brunetowi jeszcze jedno prowokująco-wyczekujące spojrzenie, po czym ciężko westchnął. Szkoda, że byli dorośli i nie mógł w nieskończoność obrażać się o takie kwestie albo nie odzywać się przez dwa tygodnie, licząc na to, że potem dadzą sobie po pysku i wszystko wróci do normy. Coraz częściej przyłapywał się na chęci powrotu do młodszych lat, do beztroskiego czasu Hogwartu, gdzie największym wstydem napełniało go przyznanie się, że nie ma tylu sykli, by kupić kolejne piwo w Miodowym Królestwie, a nie poinformowanie o zawiedzeniu oczekiwań. Po raz kolejny. Zagryzł usta, oblizał je, potem się skrzywił, wąsy drażniły go w spierzchnięte wargi - albo to słowa, które zamierzał wypowiedzieć, starały się cofnąć do gardła.
- Zjebało się. To znaczy, ja zjebałem. Chyba. Kolejną rzecz - wyrzucił z siebie w końcu, powracając do maltretowania cebuli, jakby to ona była winna pojawieniu się w Anglii Czarnego Pana. Na razie nie śmiał podnieść wzroku na Percy'ego. - Główna kryjówka została zniszczona, zginęła przemycana rodzina. Spaliły się drogi transportu, konserwatywni czarodzieje zaczęli przeszukiwać wioski, w jakich działaliśmy, musiałem się tymczasowo wycofać - kontynuował, uderzając w miarowym rytmie nożem o deskę, a drobniutkie kawałki cebuli odskakiwały na boki niczym wątpliwie atrakcyjnie pachnące konfetti. - Dlatego wróciłem. Przynajmniej tymczasowo - dorzucił trochę ciszej, z ulgą, że podzielił się z przyjacielem tym, co ciążyło mu na sercu. - No i trochę brakowało mi mojego wypacykowanego arystokraty - dalej nie patrzył na Percivala, ale kopnął go pod stołem w łydkę, tak zdekoncentrowany tym dojrzałym okazaniem uczucia, że prawie obciął sobie palca. Syknął, krew zdążyła zabarwić deskę i część cebuli na czerwono, zanim wsadził wskazujący palec do ust. Ślina miała niezawodne zdolności odkażające, a Ben - równie imponującą umiejętność wyczuwania nastroju Blake'a. Spojrzał na niego, ssąc palec, przestając krzywo się uśmiechać i boruczeć. Coś było nie tak, coś w spojrzeniu mężczyzny, w napięciu ramion, w sposobie, w jaki nierówno utrzymywał kąciki ust, ba, nawet sposób ułożenia nóg przed krzesłem wskazywał na to, że coś go gryzło. Wyjął palec z ust, splunął krwią na podłogę - elegancko, bo odwrócił się w bok - i wytarł rękę o przód koszuli.
- Co się stało, Percy? - zapytał w końcu, po prostu, już bez wyimaginowanego oburzenia, ze spokojem, cierpliwością i zrozumieniem, a ciepłe spojrzenie orzechowych oczu gwarantowało, że nie będzie naciskał, oceniał i próbował wyciągąć z niego tej informacji na siłę.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next

Pokój dzienny
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach