Wydarzenia


Ekipa forum
Pokój dzienny
AutorWiadomość
Pokój dzienny [odnośnik]29.09.18 14:40
First topic message reminder :

Pokój dzienny

Mieści się tuż obok kuchni i zajmuje większą część parteru, okna wychodzą na obydwie strony domu. Część z nich jest zakryta pożółkłymi firankami, część różnobarwnymi zasłonami w sprawiające ból oczu wzorki. Parkiet w niektórych miejscach skrzypi a z grubych dywanów unoszą się kłęby kurzu oraz psiej sierści. Przejście do następnych pomieszczeń przypomina labirynt, jest tu mnóstwo mebli, kanap, stolików, porzuconych taboretów, wieszaków oraz poroży, zebranych w lesie. Boczną ścianę zajmuje potężny kominek, niepodłączony na razie do Sieci Fiuu, zapewniający za to niezbędne w zimie ciepło. Tuż przed nim suszą się zawsze duże buty, stare skóry oraz wiecznie mokry Kudłacz. Pomieszczenie jest niezwykle przytulne, niewielkich rozmiarów, pełne ciepłych kolorów, tkanin, starych plakatów Jastrzębi i przeróżnych darów lasu. Świerkowe i sosnowe belki ścian pachną żywicą a gałęzie rosnących wokół drzew zaglądają do okien wzmocnionych okiennicami. To jedno z niewielu pokoi w domu, które posiadają cztery solidne, rzeczywiste ściany.
Na gzymsie kominka lśnią puchary Mistrzostw Quidditcha.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 3 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Pokój dzienny [odnośnik]15.02.22 11:27
Jeśli miałby określić, czego po tym dniu spodziewał się najmniej – po tych okropnych, wypełnionych zmęczeniem godzinach dryfowania na obcym statku, po lawinie zalewających kornwalijski port bodźców, po listach spisanych na kolanie i fali duszącej niepewności przemieszanej z dławiącym poczuciem winy – to spotkanie Benjamina Wrighta jak gdyby nigdy nic krojącego cebulę w ciepłej kuchni bezkonkurencyjnie znalazłoby się na szczycie listy. Z drugiej strony – czy biorąc pod uwagę ich przeszłość, krętą drogę naszpikowaną pułapkami i ostrymi zakrętami, rzeczywiście było to takie dziwne? Jaimie od zawsze zdawał się pojawiać w jego życiu właśnie w takich momentach: gdy zawodził, popełniał błędy, gubił się we własnych decyzjach; kiedy się potykał, lądując twardo na kolanach, przekonany, że tym razem naprawdę już został sam – gdzieś obok niezawodnie rozlegał się znajomy głos przyjaciela, bez subtelności czy delikatności wyrywając go z lepkiego bagna wyrzutów sumienia. W Peru, na pamiętnym festiwalu lata, w przesiąkniętej zapachem papierosów nokturnowej kawalerce, na łące pamięci, po szczycie w Stonehenge; i dzisiaj – gdy znów wracał do domu z gorzkim posmakiem porażki na języku, bezskutecznie starając się wymazać spod powiek świeże, zalewające umysł wspomnienia, nie potrafiąc pozbyć się uporczywego wrażenia, że tak naprawdę wcale nie opuścił przeklętej wyspy; ciałem, być może, myśli jednak wciąż znajdowały się tam, nadając całej reszcie – przytulności kuchni, gryzącemu zapachowi cebuli, cieple promieniującemu z orzechowego spojrzenia Bena – poczucia odrealnienia, nieprawdziwości. Chciał znaleźć się tutaj, wrócić naprawdę – ale jeszcze nie do końca wiedział jak.
Zaśmiał się wreszcie, bezgłośnie, wypuszczając powietrze z płuc – dopiero po paru uderzeniach serca orientując się, skąd brał się promieniujący od mostka ból, rozchodzący się wzdłuż rozluźnionych nagle mięśni, do tej pory nieustannie spiętych. Mógł oddychać – tak po prostu, lwia część niewidzialnego ciężaru zniknęła z jego klatki piersiowej, ściągnięta stamtąd chrapliwym głosem przyjaciela, widokiem czekoladowych tęczówek, zapachem powoli wypełniającym kuchnię. – Nie włóczyłem się z żadnymi lafiryndami – powiedział z kapitulacją. Otworzył usta, przez moment chcąc mówić dalej – o wyprawie, która zakończyła się widowiskowym fiaskiem, o tym, że prawdopodobnie pozostali jej członkowie byli już martwi; głos uwiązł mu jednak w gardle, być może nie odnajdywał odpowiednich słów – a może po prostu powstrzymało go irracjonalne przekonanie, że dopóki nie wyrzuci ich z siebie, to przerażająca prawda nie nabierze realnych kształtów.
Kiedy Jaimie odezwał się ponownie, przez chwilę myślał, że dosadne słowa odczytał wprost z jego myśli – zjebało się było całkiem trafnym podsumowaniem ostatniego tygodnia – dopiero przy trzecim zdaniu orientując się, że chodziło o Francję. Zamrugał szybko, odrywając spojrzenie od uciekającej spod ostrza cebuli, zamiast tego przenosząc je na przyjaciela – po raz pierwszy od dłuższego czasu przyglądając mu się uważniej: włosom związanym rzemieniem, brodzie dłuższej i gęstszej niż zwykle, trochę głębszym zmarszczkom w kącikach oczu i srebrze połyskującym słabo spomiędzy czerni. Zmarszczył brwi, pochylając się nieco niżej na krześle, dłonią bezwiednie pocierając krawędź żuchwy; i słuchając – o kolejnych martwych ludziach, przegranych bitwach, miesiącach ciężkiej pracy spopielonych w ułamkach sekund. – To nie twoja wina – powiedział od razu, wiedział, że nie; chociaż za granicą przebywał krótko, ściągnięty do kraju mrożącymi krew w żyłach wieściami ze Staffordshire, to doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo Benjaminowi zależało na zorganizowaniu pomocy dla tamtych rodzin. Przesunął się nieco, drewniane nogi krzesła zazgrzytały o podłogę – nie zwrócił jednak uwagi na przebiegające wzdłuż kręgosłupa dreszcze, jedną rękę opierając na blacie stołu, drugą – powyżej męskiego kolana, zaciskając lekko palce w wyrazie wsparcia. – Zrobiłeś wszystko, co mogłeś – dodał, dalszy ciąg zdania rozmył się jednak gdzieś w drodze na język; nienawidził tego – że czasami wszystko to wciąż było za mało. – Co z innymi? Też wrócili do Anglii? – zapytał, uparcie starając się uchwycić spojrzeniem wzrok Bena – wspomnieniem o wypacykowanym arystokracie rozproszony na tyle, że nawet nie spróbował uniknąć niespodziewanego kopniaka. Zresztą – uporczywa ociężałość zmęczonego ciała i tak by mu na to nie pozwoliła; cofnął się z opóźnieniem, unosząc z niedowierzaniem brew; przecięty palec powinien wywołać u niego ukłucie (nie)dojrzałej satysfakcji okraszone złośliwym komentarzem, ale chociaż próbował, nie był w stanie ułożyć w myślach żadnego sensownego docinka. Sarkazm go opuścił, celowe odcięcie się od nagromadzonych za postawionym naprędce murem emocji pozostawiło za sobą wyłącznie pustkę; spojrzał na Jaimiego, przez moment skupiając się na wskazującym palcu wetkniętym między wargi, dopóki proste co się stało, Percy? nie ściągnęło go boleśnie na ziemię. Skrzywił się, tylko w ten sposób podsumowując mało eleganckie splunięcie; zamiast odpowiedzieć, sięgnął po różdżkę, żeby krótkim szarpnięciem skierować ją w stronę podłogi, rzucając milczące chłoszczyść. Niektóre odruchy były niemożliwe do pozbycia się.
Odwrócenie uwagi zadziałało jedynie na chwilę; westchnął ciężko, odkładając różdżkę na stół. Co miał mu powiedzieć? Że stało się dokładnie to, czego obawiała się Gwardia, kiedy rozważała dopuszczenie go do pozostałych członków Zakonu Feniksa? Że zawiódł – jego, jego zaufanie, ich wszystkich? Przełknął ślinę. – Zjebało się – powtórzył za nim jak echo, krzyżując spojrzenie z parą wpatrzonych w niego oczu, zaraz potem jednak je opuszczając; na własne dłonie, zbrązowiałe od tropikalnego słońca, pokryte zgrubieniami i poparzeniami, a także wiecznie obecną, czarną blizną rozlaną nieestetycznie wzdłuż nadgarstka. – Nie chcęo tym rozmawiać, miał zamiar powiedzieć, orientując się w połowie zdania, że po pierwsze – nie była to prawda, a po drugie – że musiał o tym rozmawiać; to byli ludzie, których Jaimie znał, u których boku walczył – jeszcze zanim zdecydował się na tymczasowe opuszczenie kraju. – Za chwilę – wyrzucił z siebie wreszcie. Nie potrafił już dłużej znieść tego ziejącego pomiędzy nimi dystansu, uwierającego go już od chwili, w której przekroczył próg kuchni – więc po prostu go zniwelował, podnosząc się z krzesła i pochylając się do przodu, prawą dłoń zaciskając na krawędzi stołu, lewą – na koszuli Bena, tuż obok miejsca, w którym pojawiła się krwawa smuga; robiąc to, co chciał zrobić już od dawna, może od tygodni, całując go – nieco chaotycznie, prawie błagalnie, jakby wciąż nie dowierzał, że mógł – chcąc poczuć cokolwiek poza wyrzutami sumienia, wypchnąć ze wspomnień te ostatnie, przerażające i paskudne.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Pokój dzienny [odnośnik]18.02.22 13:03
Lubił jego śmiech. Trochę szorstki, z specyficznym melodyjnym zaśpiewem, ale pełen czułości oraz niemijającego pomimo upływu lat młodzieńczego wigoru - tak samo śmiał się, gdy kończyli czwartą klasę, a Jaimie wyrżnął w drzewo rosnące na ścieżce pomiędzy boiskiem do Quidditcha a jeziorem tuż przy zamku, chcąc pokazać mu wyjątkowo trudną sztuczkę. No, może wtedy brzmiał bardziej beztrosko, lecz kiedy Ben przymknął na sekundę oczy, mógł swobodnie przenieść się w przeszłość choć na tych kilka sekund, prawie poczuć uderzający w nozdrza zapach świeżej trawy, wykrochmalonego mundurka, lekko spoconej skóry i specyficznie ziemistego wiatru napływającego znad Zakazanego Lasu. Przy Percivalu łatwo było mu się zapomnieć, odnajdując schronienie nie tylko we wspomnieniach, ale także i w teraźniejszości, bo ta spełniała prawie co do joty nieśmiałe wyobrażenia z szczenięcego okresu. Pracowali ze smokami, przeżywali przygody - dość mocny eufemizm jak na walkę o śmierć i życie - ale przede wszystkim, byli w tym razem, w końcu wolni, swobodni, mogący być tym, kim chcieli. Idealizował wojenną codzienność, ignorując dość istotne różnice w tym porównaniu pragnień z lat nastoletnich do aktualnej, okrutnej rutyny pełnej lęku o to, co nadejdzie. Tylko to jednak mogło pozostawić go przy zdrowych zmysłach, dlatego korzystał z prywatnego wehikułu czasu tak często, jak tylko mógł. Nawet jeśli wyglądał przy tym jak zadowolony ślepiec, z głupkowatym uśmiechem, niepasującym do chaosu dziejącego się dookoła.
- To co robiłeś jak mnie nie było, hm? - mruknął, wbrew sobie udobruchany tym krótkim zapewnieniem, wierzył bowiem Percivalowi jak nikomu innemu. Oczywiście zazdrość podpowiadała inaczej, a bogata i wzmożona jeszcze tęsknotą wyobraźnia podsuwała mu przed oczy wizję Blake'a i przeklętej Isabelli splecionych w uścisku, ale...przecież tej agresywnej wiedźmy tutaj nie było, bardziej powinien bać się o najprzystojniejszego z czarodziejów, Fredericka Foxa. Jaimie westchnął ciężko do swoich myśli, zbyt ucieszony bliskością byłego arystokraty - i zbyt przygnębiony własnym niepowodzeniem - by kontynuować upierdliwą perorę na ten temat. Wolał zająć się obiadem i skoncentrować na tym, że w danym momencie są tu razem, bezpieczni, w suchym i ciepłym miejscu, a na jego udzie spoczywa dłoń mężczyzny, dla którego gotów byłby zrobić najgłupszą rzecz. I wiele razy podejmował to wyzwanie.
- No to może mogę za mało - mruknął trochę żałośnie, przerywając kuchenną gestykulację, by zerknąć w dół, na rękę Percy'ego, wywołującą w nim falę ciepła, drżącą, rozchodzącą się o dziwo nie tylko od uda, ale i od serca, jakby połknął gorącą miskę zupy na raz, tuż po wejściu do domu po wyjątkowo paskudnym dniu spędzonym na przenikającym zimnie. - Po prostu myślałem, że chociaż tam uda mi się coś zrobić dobrze. Albo raczej - że uda mi się czegoś nie zjebać - kontynuował, zdziwiony, z jaką łatwością przychodzi mu przyznanie się do winy. Przez wiele lat tego unikał, zgrywał herosa, ba, ciągle to robił przed każdą inną osobą, prezentując muskularne niewzruszenie, odkąd jednak na dobre złączył swoje życie z tym konkretnym mężczyzną, w końcu odnalazł przestrzeń na słabość. Nie było to komfortowe, oczywiście, że nie, pragnął, by Percy uważał go za najmądrzejszego, najodważniejszego i najprzystojniejszego czarodzieja na świecie, ale ciężar wojny mocno przetasował hierarchię potrzeb. Na jej szczycie znajdowało się życie i miłość, ego spadło na niemalże przedostatnie miejsce. - Część tak, część zaginęła - mruknął, ucinając temat, nie chciał go kontynuować, znów wrócił do krojenia, tym razem ziemniaków, nie szło mu to jednak za dobrze, westchnął więc i odłożył nóż, zsuwając lekko mokrą i zakrwawioną dłoń na tę Blake'a, ciągle dotykającą jego uda. Zacisnął palce na jej wierzchu, tak, że dokładnie czuł drobne kostki: krótki sygnał bliskości, niezasługujący nawet na miano pieszczoty, ale pozwalający upewnić się, że przyjaciel naprawdę wrócił.
Cały, zdrowy i zmanierowany jak zawsze. Zaśmiał się cicho, kręcąc z niedowierzaniem głową, gdy ten skutecznie sprzątnął krwawy ślad na podłodze. Zadziwiało go umiłowanie do porządku i dobrych manier, akceptował to jednak, a w skrytości ducha, choć jeszcze się do tego mu nie przyznał, podobało mu się to. Echa przeszłości niosły ze sobą ukojenie, pozwalały na pewność, że nie wszystko zostało stracone, a to, co zachwycało - i prowokowało do szczeniackich bijatyk zakończonych pocałunkami - przed laty, ciągle istnieje. Choćby w postaci drobnych gestów, przyzwyczajeń i irytujących zachowań, poprzedzających już nie tak niewinne wyznania. Zjebało się. Kiedyś mówili tak o przegranym meczu czy najniższej ocenie z eseju z historii magii, dziś - o czymś dużo ważniejszym, o czym łatwiej było milczeć niż mówić. Rozumiał to, nie naciskał, nie umykał też spojrzeniem od zielonych oczu, nawet bez słów potrafiąc okazać, że tu jest. Że jest z nim. Że współodczuwa. I że nie musi strzępić języka, by okazać mu wsparcie. - Ta cała nasza dorosłość miała wyglądać nieco inaczej, nie? - zagadnął tylko, z zmęczoną wesołością, przyglądając się pochylającemu się ku niemu Percivalowi. To ciągle go zaskakiwało, łatwość, z jaką mogli się dotknąć, bez panicznego bicia serca i poczucia zagrożenia: pocałunki skoncentrowane na przyjemności smakowały zupełnie inaczej - nie lepiej czy gorzej od tych nabuzowanych adrenaliną, gdy w każdej sekundzie mogli spodziewać się wykrycia, ale po prostu inaczej, dojrzalej, ciężej, namiętniej. Sekundę po tym, gdy ich usta się spotkały, podniósł się z krzesła, pogłębiając pocałunek: pełen tęsknoty, szukający ukojenia, prawie groźny w swym oddanu. Jaimie wyprostował się zupełnie, wsuwając obydwie dłonie w włosy Blake'a, mocno je ściskając, przytrzymując jego głowę tak, jakby bał się, że ten się odsunie, przerwie pieszczotę - jak kiedyś, lecz teraz głównym przeciwskazaniem mogła być gotująca się za nimi potrawka i unoszący się wszędzie zapach warzyw. - Rozstania nam nie służą - mruknął gdzieś pomiędzy pocałunkami, oszołomiony bliskością Percivala, najskuteczniej ściągającą z niego ciężar poczucia winy i lęku.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 3 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright

Strona 3 z 3 Previous  1, 2, 3

Pokój dzienny
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach