Wejście
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Dom
Za kornwalijskimi pagórkami, za Druzgotkową Rzeką (nazwaną tak przez Benjamina), daleko od jakichkolwiek siedzib ludzkich, stoi drewniany dom. Niepozorny, niedokończony, część jego ścian wzmocniona jest zaklęciami chroniącymi przed deszczem, wiatrem i chłodem. Ściany ciężko odróżnić od otaczającego je lasu, budynek wydaje się wręcz wrośnięty w zarośla, przycupnięty na krawędzi dość spokojnej rzeki. Gałęzie drzew stanowią część dachu, pnie - pewien rodzaj wzmocnienia niektórych elementów konstrukcji domu. Ciężko tu trafić a otoczenie posiadłości objęte jest licznymi urokami ochronnymi - na pewno nie zjawi się tu nikt postronny. Zbudowany w środku lasu, na krańcu Kornwalii, nad rzeką uchodzącą niedaleko do morza dom jest oazą spokoju, zagubioną w leśnej gęstwinie.
Tuż za drzwiami wejściowymi znajduje się niewielki przedpokój, wypełniony wierzchnimi ubraniami, ciężkim obuwiem, brudnymi plecakami, sznurami i niezbędnikami każdego opiekuna (i łowcy) smoków.
Tuż za drzwiami wejściowymi znajduje się niewielki przedpokój, wypełniony wierzchnimi ubraniami, ciężkim obuwiem, brudnymi plecakami, sznurami i niezbędnikami każdego opiekuna (i łowcy) smoków.
| 10/11 października, po szczycie w Stonehenge i wizycie u Alexa
Wciąż trudno było mu uwierzyć, że świat wcale się nie skończył.
Nie miał pojęcia, ile dokładnie czasu minęło między twardym lądowaniem na wilgotnej trawie w pobliżu domu Alexandra, a chwilą, w której chwiejnym krokiem opuścił rozpoczynającego swój nocny kurs Błędnego Rycerza, ale gdy skręcał w niewidzialną, istniejącą jedynie w jego pamięci ścieżkę, było już całkiem ciemno. I zimno; płaszcz, który miał na sobie w trakcie szczytu w Stonehenge, nie nadawał się już do użytku, podarty w trakcie gwałtownego uderzenia o sypiące się kamienie, przemoczony zamarzającym deszczem, brudny od pyłu i krwawych smug – a chociaż jego własne rzeczy, spakowane z przezornym wyprzedzeniem, wciąż znajdowały się w jednej z jego bezpiecznych, rozsianych wokół Nottinghamshire kryjówek, to nie miał śmiałości ani odwagi, by udać się tam w środku nocy, w stanie ogólnego osłabienia i mentalnego chaosu. Przed chłodnym wiatrem, przeciskającym się między wysokimi drzewami, chroniły go więc jedynie grube pnie i cienki materiał pożyczonej, flanelowej koszuli, co prawda całkiem wygodnej, ale kompletnie niezdolnej do utrzymania prędko umykającego z ciała ciepła. Drżał; z zimna i gorączki, póki co jeszcze przyczajonej, ale zdającej się nieodwracalnie rozpełzać po przemarzniętym w trakcie walki z dementorami organizmie, wykończonym dodatkowo całą resztą wydarzeń, których nadal jeszcze nie potrafił – i nie chciał – objąć myślami, choć te uporczywie nie chciały zamilknąć, wykorzystując tymczasową ciszę i samotność do rozpętania w jego umyśle przerażającej kakofonii wspomnień, obrazów i ponurych wizji najbliższej przyszłości. Tych realnych, i tych całkiem bezpodstawnych, które w normalnych okolicznościach bez zawahania odrzuciłby od siebie w procesie zdroworozsądkowej filtracji, tym razem jednak brakowało mu sił na walkę z samym sobą; pozwalał sobie więc na niepohamowanie snucie abstrakcyjnych scenariuszy, mimo że podskórnie wiedział, że to właśnie przez nie z każdą mijającą minutą, i każdym pokonywanym metrem, czuł się coraz gorzej. Być może właśnie na to zasługiwał; może nestor, raz po raz fantomowo wyzierający na niego z otaczającej go ciemności, miał rację, skazując go na śmierć w targanym wstrząsami kromlechu; może niepotrzebnie uciekał, bo gdy tylko Ben dowie się, że mimo obietnic i przyrzeczeń, znów zawiódł, wyrzuci go ze swojego życia dokładnie tak samo, jak zrobili to wszyscy inni?
Za późno było już jednak na odwrót: wtopiony w las dom wyrósł przed jego oczami, znacząc koniec jego nocnej, pieszej wędrówki (jednocześnie nieznośnie długiej, jak i niepokojąco krótkiej, biorąc pod uwagę, że po drodze zabłądził co najmniej dwa razy) oraz napełniając jego płuca osobliwą mieszaniną ulgi i strachu. Przed czym – nie miał pojęcia, ale niemożliwy do odpędzenia niepokój towarzyszył mu od wielu godzin, mieszając się z przerażająco wyraźnym wspomnieniem łopoczących nad głową, czarnych szat. Spojrzał w górę i teraz, odrobinę spodziewając się ujrzeć nad sobą kościste, paskudne sylwetki dementorów, jednak niebo wyglądające spomiędzy koron drzew było czyste; pełna grzmotów i błyskawic burza musiała szaleć jedynie w jego własnej głowie, czyniąc szkody i zniszczenia, których rozmiarów nie potrafił jeszcze ocenić.
Nogi niosły go same, kiedy pokonywał prowadzące na ganek schodki, zatrzymując się tuż przed drewnianymi drzwiami… i przez dłuższą chwilę nie będąc w stanie zrobić nic więcej. Czy miał w ogóle prawo się tu znaleźć? Przymknął z rezygnacją powieki, starając się przypomnieć sobie chwile spędzone w ciepłej, wypełnionej zapachem rumianku kuchni, ale jeżeli jakimś cudem udało mu się zachować jakieś szczęśliwe wspomnienia, to w tamtej chwili nie wiedział, jak do nich dotrzeć. Widział tylko te najpaskudniejsze: zgniecioną między głazami czaszkę bezimiennego nieszczęśnika, zawód i pogardę pobrzmiewającą w głosach braci, lodowate, wpatrujące się w niego intensywnie oczy Voldemorta, bez wypowiedzenia choćby jednego słowa obiecującego mu śmierć w najgorszy z możliwych sposobów. Wzdrygnął się, wstrząsany kolejnymi zwiastującymi chorobę dreszczami, czy może po prostu złymi przeczuciami, mając nagłą ochotę odwrócić się przez ramię, żeby sprawdzić, czy na pewno nikt za nim nie stoi. Nie spojrzał jednak za siebie, zamiast tego wyciągając wreszcie rękę i stukając przytwierdzoną do drzwi kołatką, raz, krótko – by w następnej chwili poczuć, jak dopada go w końcu to samo obezwładniające zmęczenie, któremu od wielu godzin bezskutecznie próbował uciec.
Tak bardzo nie miał pojęcia, co dalej.
Wypuścił ze świstem powietrze z płuc, przez kilkanaście sekund nasłuchując jakichkolwiek odgłosów z wnętrza domu, a później po prostu się poddając; odwrócił się, pozostając jednak na ganku i ciężko opierając się plecami o ścianę tuż przy drzwiach. Osunął się po niej, gdy ugięły się pod nim kolana, siadając na ziemi i krzywiąc się gwałtownie, kiedy wciąż nadwrażliwe żebra i posiniaczona klatka piersiowa, zaprotestowały w reakcji na niezapowiedzianą zmianę pozycji. Wygoda była ostatnim słowem, które przyszłoby mu do głowy podczas opierania ramion na zgiętych kolanach, ale w tamtej chwili nie dbał o własny komfort. Było mu wszystko jedno, czy tam zamarznie, czy najpierw zdążą dopaść go Rycerze, przekonany, że i tak nie miało to już znaczenia.
Być może świat mimo wszystko dobiegał właśnie końca.
Wciąż trudno było mu uwierzyć, że świat wcale się nie skończył.
Nie miał pojęcia, ile dokładnie czasu minęło między twardym lądowaniem na wilgotnej trawie w pobliżu domu Alexandra, a chwilą, w której chwiejnym krokiem opuścił rozpoczynającego swój nocny kurs Błędnego Rycerza, ale gdy skręcał w niewidzialną, istniejącą jedynie w jego pamięci ścieżkę, było już całkiem ciemno. I zimno; płaszcz, który miał na sobie w trakcie szczytu w Stonehenge, nie nadawał się już do użytku, podarty w trakcie gwałtownego uderzenia o sypiące się kamienie, przemoczony zamarzającym deszczem, brudny od pyłu i krwawych smug – a chociaż jego własne rzeczy, spakowane z przezornym wyprzedzeniem, wciąż znajdowały się w jednej z jego bezpiecznych, rozsianych wokół Nottinghamshire kryjówek, to nie miał śmiałości ani odwagi, by udać się tam w środku nocy, w stanie ogólnego osłabienia i mentalnego chaosu. Przed chłodnym wiatrem, przeciskającym się między wysokimi drzewami, chroniły go więc jedynie grube pnie i cienki materiał pożyczonej, flanelowej koszuli, co prawda całkiem wygodnej, ale kompletnie niezdolnej do utrzymania prędko umykającego z ciała ciepła. Drżał; z zimna i gorączki, póki co jeszcze przyczajonej, ale zdającej się nieodwracalnie rozpełzać po przemarzniętym w trakcie walki z dementorami organizmie, wykończonym dodatkowo całą resztą wydarzeń, których nadal jeszcze nie potrafił – i nie chciał – objąć myślami, choć te uporczywie nie chciały zamilknąć, wykorzystując tymczasową ciszę i samotność do rozpętania w jego umyśle przerażającej kakofonii wspomnień, obrazów i ponurych wizji najbliższej przyszłości. Tych realnych, i tych całkiem bezpodstawnych, które w normalnych okolicznościach bez zawahania odrzuciłby od siebie w procesie zdroworozsądkowej filtracji, tym razem jednak brakowało mu sił na walkę z samym sobą; pozwalał sobie więc na niepohamowanie snucie abstrakcyjnych scenariuszy, mimo że podskórnie wiedział, że to właśnie przez nie z każdą mijającą minutą, i każdym pokonywanym metrem, czuł się coraz gorzej. Być może właśnie na to zasługiwał; może nestor, raz po raz fantomowo wyzierający na niego z otaczającej go ciemności, miał rację, skazując go na śmierć w targanym wstrząsami kromlechu; może niepotrzebnie uciekał, bo gdy tylko Ben dowie się, że mimo obietnic i przyrzeczeń, znów zawiódł, wyrzuci go ze swojego życia dokładnie tak samo, jak zrobili to wszyscy inni?
Za późno było już jednak na odwrót: wtopiony w las dom wyrósł przed jego oczami, znacząc koniec jego nocnej, pieszej wędrówki (jednocześnie nieznośnie długiej, jak i niepokojąco krótkiej, biorąc pod uwagę, że po drodze zabłądził co najmniej dwa razy) oraz napełniając jego płuca osobliwą mieszaniną ulgi i strachu. Przed czym – nie miał pojęcia, ale niemożliwy do odpędzenia niepokój towarzyszył mu od wielu godzin, mieszając się z przerażająco wyraźnym wspomnieniem łopoczących nad głową, czarnych szat. Spojrzał w górę i teraz, odrobinę spodziewając się ujrzeć nad sobą kościste, paskudne sylwetki dementorów, jednak niebo wyglądające spomiędzy koron drzew było czyste; pełna grzmotów i błyskawic burza musiała szaleć jedynie w jego własnej głowie, czyniąc szkody i zniszczenia, których rozmiarów nie potrafił jeszcze ocenić.
Nogi niosły go same, kiedy pokonywał prowadzące na ganek schodki, zatrzymując się tuż przed drewnianymi drzwiami… i przez dłuższą chwilę nie będąc w stanie zrobić nic więcej. Czy miał w ogóle prawo się tu znaleźć? Przymknął z rezygnacją powieki, starając się przypomnieć sobie chwile spędzone w ciepłej, wypełnionej zapachem rumianku kuchni, ale jeżeli jakimś cudem udało mu się zachować jakieś szczęśliwe wspomnienia, to w tamtej chwili nie wiedział, jak do nich dotrzeć. Widział tylko te najpaskudniejsze: zgniecioną między głazami czaszkę bezimiennego nieszczęśnika, zawód i pogardę pobrzmiewającą w głosach braci, lodowate, wpatrujące się w niego intensywnie oczy Voldemorta, bez wypowiedzenia choćby jednego słowa obiecującego mu śmierć w najgorszy z możliwych sposobów. Wzdrygnął się, wstrząsany kolejnymi zwiastującymi chorobę dreszczami, czy może po prostu złymi przeczuciami, mając nagłą ochotę odwrócić się przez ramię, żeby sprawdzić, czy na pewno nikt za nim nie stoi. Nie spojrzał jednak za siebie, zamiast tego wyciągając wreszcie rękę i stukając przytwierdzoną do drzwi kołatką, raz, krótko – by w następnej chwili poczuć, jak dopada go w końcu to samo obezwładniające zmęczenie, któremu od wielu godzin bezskutecznie próbował uciec.
Tak bardzo nie miał pojęcia, co dalej.
Wypuścił ze świstem powietrze z płuc, przez kilkanaście sekund nasłuchując jakichkolwiek odgłosów z wnętrza domu, a później po prostu się poddając; odwrócił się, pozostając jednak na ganku i ciężko opierając się plecami o ścianę tuż przy drzwiach. Osunął się po niej, gdy ugięły się pod nim kolana, siadając na ziemi i krzywiąc się gwałtownie, kiedy wciąż nadwrażliwe żebra i posiniaczona klatka piersiowa, zaprotestowały w reakcji na niezapowiedzianą zmianę pozycji. Wygoda była ostatnim słowem, które przyszłoby mu do głowy podczas opierania ramion na zgiętych kolanach, ale w tamtej chwili nie dbał o własny komfort. Było mu wszystko jedno, czy tam zamarznie, czy najpierw zdążą dopaść go Rycerze, przekonany, że i tak nie miało to już znaczenia.
Być może świat mimo wszystko dobiegał właśnie końca.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Noce w Sennen należały do tych spokojnych, głębokich, otulających miękką, bezpieczną czernią połacie mieszanego lasu, obrastającego brzegi Rzeki Druzgotków. Długie cienie, podkreślane blaskiem księżyca, obsypywały srebrzystym brokatem żerujące zwierzęta oraz lśniące tafle wody - choć spokojnie, w otoczenia domu Benjamina wcale nie wypełniała cisza. Wręcz przeciwnie, wraz z późną porą puszczę wypełniała setka dźwięków, kakofonia budzącej się do życia przyrody; pohukujące sowy stanowiły zaledwie tło innych odgłosów, szelestów, ryków, pisków, trzepotów i świergotów. Zwierzęta, zarówno te czarodziejskie, jak i te na swój sposób magiczne, komunikowały się ze sobą i światem, lecz była to symfonia znacznie przyjemniejsza od tej, która kołysała do snu na Nokturnie. Zniknęły trzaski rozbijanych butelek, wrzaski, inkantacje paskudnych, czarnomagicznych klątw i złowrogie przyśpiewki, a Jaimie rozkoszował się leśną kołysanką, żałując, że to sypialnia posiada cztery solidne ściany oraz dach, uniemożliwiające zasypianie z widokiem na szemrzące liście dębu oraz dalekie pomrugiwanie gwiazd.
Kudłacz był podobnego zdania, wolał zasypiać w łazience lub na werandzie - chyba, że akurat przechodził napad lęku separacyjnego i ładował się swemu panu do łóżka - chociaż tak naprawdę najdłuższym drzemkom oddawał się w ciągu dnia, przy świetle księżyca pilnując nowego dobytku. Niezwykle czujnie; także i tej, brzemiennej w polityczne i życiowe skutki nocy, dzielnie wędrował po wnętrzach chatki, od razu wyczuwając, że ktoś przekroczył teren prywatny. Z początku nie szczekał, jedynie węszył - mądre psisko, jeśli był to przypadkowy przechodzień, kanonada psich dźwięków mogłaby przyciągnąc niechcianych gapiów - i dopiero gdy ktoś zastukał do wejściowych drzwi, zaczął ujadać. Głucho, raz po raz, niskim, wręcz wibrującym tonem, zapowiadającym, że wyrastający ze szczenięcych lat kundel za moment będzie wielkim czworonogiem.
Ben od razu poderwał się z łóżka: nie potrzebował magicznego alarmu antywłamaniowego, zabezpieczył dom wieloma zaklęciami a Kudłacz spisywał się więcej niż dobrze w roli nocnego stróża. Brodacz od razu chwycił różdżkę i zbiegł po stromych stopniach na dół, nie kłopocząc się przywdziewaniem na siebie dodatkowego odzienia: flanelowe spodnie w kratę musiały wystarczyć ewentualnemu czarnoksiężnikowi, chcącemu pozbawić go głowy. Problem w tym, że podejrzany jegomość nie przedarłby się przez zaklęcia - o ile nie był niezwykle wyszkolonym, cwanym łapserdakiem - i dostęp do tej zaginionej w środku niczego chatki miała garstka osób, a każdej z nich ufał jak rodzonej mamie, obiecującej, że pożywny rosół będzie za maksymalnie pół godziny. Nigdy nie spóźniła się z sycącym, ciepłym obiadem, leczącym wszelkie przeziębienia - dlatego też Wright, choć zaniepokojony i gotowy na wszystko, nawet na to, że za progiem napotka samego Lorda Voldetorta, nie był przerażony. Spojrzał surowo na Kudłacza, samym spojrzeniem nakazując mu zaprzestanie ujadania - co posłusznie uczynił, przystając tuż obok jego nogi. Sekundę później Ben już otwierał drzwi, celując różdżką przed siebie, a pies przemknął mu między stopami i rzucił się na kogoś kto...właściwie półleżał na jego ganku.
O dziwo, nie rzucił się na niego z kłami ani wrogim ujadaniem; jego kudłaty ogon, cały w rzepach (nie zdążył go tego wieczoru wyłuskać z tych okrągłych roślinek), machał gwałtownie a długi jęzor rozpoznawał smak jegomościa. O koszuli, którą gdzieś już Jaimie widział - czy nie w takiej paradował Selwyn na świętach Zakonu Feniksa? - i w dość modnych już dżinsach. Dopiero chwilę później, gdy machnięciem różdżki zapalił knot świecy, wiszącej w lampionie nad drzwiami, mógł wyraźniej dostrzec rysy dogorywającego pod ścianą jego domu Percivala.
Już bardziej spodziewałby się tutaj Czarnego Pana. Ben spojrzał na niego ze szczerym zdziwieniem, powoli opuszczając różdżkę - i mimowolnie nasłuchując dodatkowych odgłosów, choć nawet przez ułamek sekundy nie pomyślał o tym, że Percival go zdradził i zjawił się tutaj z całą zgrają swych rycerzyków. Nie, nie mógł już pozwolić sobie na brak zaufania, dlatego szok zamienił się w niepokój innego rodzaju. - Nott? Nie, żebym miał problem z nocnymi wizytami, ale mógłbyś napisać, przygotowałbym zgrzewkę whisky i... - powiedział, mrużąc oczy, by przyjrzeć się mu uważniej. Śmiertelnie blady, z podkrążonymi oczami, gdzieniegdzie zachlapany krwią. W koszuli Alexandra, w dżinsach, z rozszerzonymi źrenicami, w których odbijała się setka emocji, niemożliwych do rozpoznania, ale bolesnych, przytłaczających, chwiejnych. - Co się stało? - spytał po prostu, szybko chowając różdżkę do kieszeni, by mieć obydwie ręce wolne. Silne, nagie, pokryte bliznami ręce sięgnęły po Percivala, mało delikatnie stawiając go do pionu i właściwie od razu wpychając za próg drzwi. Swieca na ganku zgasła samoistnie a domek znów zniknął w przyjaznym księżycowym półmroku. W środku było ciemno, ale Benjamin zdołał już zapoznać się z rozkładem domu i pociągnął Percivala do salonu, od razu popychając go na miękką kanapę. Kolejne machnięcie różdżki zapaliło kominek, a wesoło trzaskajace płomienie rozświetliły pokój, pozwalając Wrightowi jeszcze raz spojrzeć na zmizerowanego Percivala. Już nie dopytywał, nie drążył, po prostu usiadł na podłodze naprzeciwko niego, nawet nie reagując, gdy Kudłacz - wyjątkowo zachwycony nowym towarzystwem, wskoczył na sofę obok bruneta, obwąchując go z całym śliniącym zapałem. Ciepłe, czekoladowe oczy Jaimiego wpatrywały się w ich zielone odpowiedniki pytająco, ze zmartwieniem, jeszcze trochę sennym i oszołomionym, ale szczerym. Co się stało, Percy?
Kudłacz był podobnego zdania, wolał zasypiać w łazience lub na werandzie - chyba, że akurat przechodził napad lęku separacyjnego i ładował się swemu panu do łóżka - chociaż tak naprawdę najdłuższym drzemkom oddawał się w ciągu dnia, przy świetle księżyca pilnując nowego dobytku. Niezwykle czujnie; także i tej, brzemiennej w polityczne i życiowe skutki nocy, dzielnie wędrował po wnętrzach chatki, od razu wyczuwając, że ktoś przekroczył teren prywatny. Z początku nie szczekał, jedynie węszył - mądre psisko, jeśli był to przypadkowy przechodzień, kanonada psich dźwięków mogłaby przyciągnąc niechcianych gapiów - i dopiero gdy ktoś zastukał do wejściowych drzwi, zaczął ujadać. Głucho, raz po raz, niskim, wręcz wibrującym tonem, zapowiadającym, że wyrastający ze szczenięcych lat kundel za moment będzie wielkim czworonogiem.
Ben od razu poderwał się z łóżka: nie potrzebował magicznego alarmu antywłamaniowego, zabezpieczył dom wieloma zaklęciami a Kudłacz spisywał się więcej niż dobrze w roli nocnego stróża. Brodacz od razu chwycił różdżkę i zbiegł po stromych stopniach na dół, nie kłopocząc się przywdziewaniem na siebie dodatkowego odzienia: flanelowe spodnie w kratę musiały wystarczyć ewentualnemu czarnoksiężnikowi, chcącemu pozbawić go głowy. Problem w tym, że podejrzany jegomość nie przedarłby się przez zaklęcia - o ile nie był niezwykle wyszkolonym, cwanym łapserdakiem - i dostęp do tej zaginionej w środku niczego chatki miała garstka osób, a każdej z nich ufał jak rodzonej mamie, obiecującej, że pożywny rosół będzie za maksymalnie pół godziny. Nigdy nie spóźniła się z sycącym, ciepłym obiadem, leczącym wszelkie przeziębienia - dlatego też Wright, choć zaniepokojony i gotowy na wszystko, nawet na to, że za progiem napotka samego Lorda Voldetorta, nie był przerażony. Spojrzał surowo na Kudłacza, samym spojrzeniem nakazując mu zaprzestanie ujadania - co posłusznie uczynił, przystając tuż obok jego nogi. Sekundę później Ben już otwierał drzwi, celując różdżką przed siebie, a pies przemknął mu między stopami i rzucił się na kogoś kto...właściwie półleżał na jego ganku.
O dziwo, nie rzucił się na niego z kłami ani wrogim ujadaniem; jego kudłaty ogon, cały w rzepach (nie zdążył go tego wieczoru wyłuskać z tych okrągłych roślinek), machał gwałtownie a długi jęzor rozpoznawał smak jegomościa. O koszuli, którą gdzieś już Jaimie widział - czy nie w takiej paradował Selwyn na świętach Zakonu Feniksa? - i w dość modnych już dżinsach. Dopiero chwilę później, gdy machnięciem różdżki zapalił knot świecy, wiszącej w lampionie nad drzwiami, mógł wyraźniej dostrzec rysy dogorywającego pod ścianą jego domu Percivala.
Już bardziej spodziewałby się tutaj Czarnego Pana. Ben spojrzał na niego ze szczerym zdziwieniem, powoli opuszczając różdżkę - i mimowolnie nasłuchując dodatkowych odgłosów, choć nawet przez ułamek sekundy nie pomyślał o tym, że Percival go zdradził i zjawił się tutaj z całą zgrają swych rycerzyków. Nie, nie mógł już pozwolić sobie na brak zaufania, dlatego szok zamienił się w niepokój innego rodzaju. - Nott? Nie, żebym miał problem z nocnymi wizytami, ale mógłbyś napisać, przygotowałbym zgrzewkę whisky i... - powiedział, mrużąc oczy, by przyjrzeć się mu uważniej. Śmiertelnie blady, z podkrążonymi oczami, gdzieniegdzie zachlapany krwią. W koszuli Alexandra, w dżinsach, z rozszerzonymi źrenicami, w których odbijała się setka emocji, niemożliwych do rozpoznania, ale bolesnych, przytłaczających, chwiejnych. - Co się stało? - spytał po prostu, szybko chowając różdżkę do kieszeni, by mieć obydwie ręce wolne. Silne, nagie, pokryte bliznami ręce sięgnęły po Percivala, mało delikatnie stawiając go do pionu i właściwie od razu wpychając za próg drzwi. Swieca na ganku zgasła samoistnie a domek znów zniknął w przyjaznym księżycowym półmroku. W środku było ciemno, ale Benjamin zdołał już zapoznać się z rozkładem domu i pociągnął Percivala do salonu, od razu popychając go na miękką kanapę. Kolejne machnięcie różdżki zapaliło kominek, a wesoło trzaskajace płomienie rozświetliły pokój, pozwalając Wrightowi jeszcze raz spojrzeć na zmizerowanego Percivala. Już nie dopytywał, nie drążył, po prostu usiadł na podłodze naprzeciwko niego, nawet nie reagując, gdy Kudłacz - wyjątkowo zachwycony nowym towarzystwem, wskoczył na sofę obok bruneta, obwąchując go z całym śliniącym zapałem. Ciepłe, czekoladowe oczy Jaimiego wpatrywały się w ich zielone odpowiedniki pytająco, ze zmartwieniem, jeszcze trochę sennym i oszołomionym, ale szczerym. Co się stało, Percy?
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wydawało mu się, że zachowywał przez cały czas pełną przytomność umysłu, ale jego świadomość musiała mimo wszystko rozmyć się na moment, bo gdy za drzwiami rozległo się donośne ujadanie psa, poderwał się niekontrolowanie, uderzając głową o drewnianą ścianę za plecami. Nie podniósł się jednak, wciąż nie potrafiąc odnaleźć w sobie wystarczająco dużo silnej woli, żeby zmusić zmęczone mięśnie do ruchu. Nie był pewien, co właściwie się z nim działo; owszem, nadal żałośnie dokuczały mu zdobyte w trakcie trzęsienia ziemi stłuczenia, a jego organizm – o czym jeszcze nie wiedział – rozpoczynał właśnie wycieńczającą walkę z gorączką, ale obrywał już przecież bardziej – w Albury, gdzie wybuch anomalii zmiażdżył mu obie nogi, a nawet w klubie pojedynków, pozbawiony przytomności przez silniejszych przeciwników. Nie mogło chodzić więc o rany na ciele; chęć do podjęcia jakiegokolwiek działania odbierały mu raczej myśli, kotłujące się i wirujące pod jego czaszką, sprawiające, że raz po raz opanowywały go mdłości, nietłumione już błogosławionym działaniem adrenaliny, na dobre opuszczającej jego krwiobieg. Na pewien sposób czuł się jak wtedy, gdy jako dzieciak głupio ignorował ostrzeżenia guwernantki, puszczając się biegiem z samej góry stromych schodów, i oczywiście – potykając się w trakcie. Jego noga omijała wtedy jeden stopień, a umysł, przerażony nagłą realizacją, że spod pędzących stóp zniknął grunt, przechodził na ułamki sekund w stan panicznego strachu, kompletnie nie mając pojęcia, co robić, i jak uratować sytuację. I chociaż teraz, siedząc na ganku domu Benjamina, wyraźnie czuł pod sobą twardą ziemię, to jego mentalne ja tkwiło aktualnie w tym paskudnym, podciągającym żołądek pod samo gardło zawieszeniu – dopóki drzwi nie otworzyły się, pozwalając spojrzeniu na odnalezienie górującej nad nim, znajomej sylwetki, a opadającej w dół stopie na wylądowanie wreszcie na przeklętym schodku – który przecież tak naprawdę przez cały czas znajdował się właśnie tam.
Nie odezwał się, częściowo wytrącony z równowagi przez wybrzmiewające w nocnym powietrzu nazwisko (które – co docierało do niego z całą mocą konsekwencji dopiero teraz – nie należało i nigdy nie będzie należało już do niego), a częściowo rozproszony niespodziewanym dotykiem czegoś mokrego i stanowczo zbyt rozentuzjazmowanego, co zostawiło wilgotny ślad na jego zmarzniętym policzku. Skrzywił się odruchowo, ale nawet jego otumanione zmysły nie miały problemów z rozpoznaniem Kudłacza; uniósł wyżej ramiona, nie do końca pewien, czy próbował w ten sposób pogłaskać witającego go psa po kudłatej głowie, czy uchronić się przed kolejnymi pieszczotami, jednak niezależnie od motywacji, jego starania na niewiele się zdały – więc po paru sekundach po prostu dał sobie spokój, skupiając swoją uwagę nie na Kudłaczu, a jego właścicielu.
Zadającym najgorsze pytanie, jakie mogło paść; choć Percival miał na obmyślenie odpowiedzi sporo czasu – całą podróż Błędnym Rycerzem i późniejszy długi spacer po lesie – to gdy proste trzy słowa do niego dotarły, nie był w stanie złożyć w całość ani jednego sensownego zdania. Nie zdążył zresztą tego zrobić, bo Jaimie, nie tracąc ani chwili, wyciągnął w jego kierunku ręce, żeby dosyć bezpardonowo dźwignąć go z chłodnej ziemi. – Nie, Ben, zacz – zdołał jedynie powiedzieć, zanim ostatnie sylaby przerodziły się w coś pomiędzy warknięciem, a jęknięciem; niedawno nastawiony bark zaprotestował, podobnie jak posiniaczona część klatki piersiowej, a on sam, w przypływie instynktu samozachowawczego, uchwycił się mocno pokrytych tatuażami ramion. Ostatecznie znalazł się jednak na własnych nogach, już nie protestując, gdy przyjaciel wepchnął go do środka, ciągnąc następnie w stronę sąsiedniego pomieszczenia, który to manewr Percival – nieobeznany w rozkładzie pokojów tak dobrze, jak Ben – prawie przypłacił zderzeniem z futryną.
Kanapa ugięła się pod nim miękko, a światło z rozpalonego kominka, choć ciepłe i pozbawione jaskrawości, na sekundę go oślepiło; zmrużył oczy, otwierając je powoli po krótkiej chwili, i dopiero teraz mogąc w pełni objąć Benjamina spojrzeniem: widocznie przejętego, ubranego jedynie w proste spodnie w kratę, rozsiadającego się na podłodze tuż obok, jakby niespodziewana wizyta nie wyrwała go właśnie ze snu, a on sam miał nieskończone pokłady czasu na wysłuchanie wszystkich powodów nocnego przywleczenia się pod jego drzwi. Coś wywróciło mu się w żołądku, zapiekły wyrzuty sumienia; brak górnej części garderoby sprawiał, że blask trzaskającego na kominku ognia zatrzymywał się na wszystkich nierównościach blizn, które być może by go przeraziły, gdyby nie widział ich już wcześniej; tym razem jedynie przemknął bezwiednie wzrokiem po podłużnych cięciach na przedramionach – ile czasu minęło, odkąd oglądał bliźniacze na skórze Alexandra? – niemal natychmiast krzyżując spojrzenia z parą czekoladowych tęczówek. Nie zwracał już uwagi na Kudłacza, pozwalając mu na niezakłócane obwąchanie swojej garderoby, szyi i uszu, odsuwając się jedynie odruchowo, gdy spróbował wsadzić mu wilgotny nos do oka.
Nadal milczał, nie powstrzymując jednak mozaiki przebiegających przez twarz emocji, stanowiących prawie idealne odzwierciedlenie odtwarzanych z pamięci obrazów, których wcale nie miał ochoty oglądać po raz drugi. Pytanie Bena odbijało się w tym wszystkim jak echo; co się stało? – Jeszcze nie słyszałeś? – zapytał zachrypniętym głosem, ale było to pytanie retoryczne; nie słyszał – to było widoczne na pierwszy rzut oka, w innym wypadku stukanie do drzwi nie wyrwałoby go z głębokiego snu, najwyraźniej niezmąconego jeszcze świadomością ostatnich wydarzeń. Percival westchnął przeciągle, przesuwając się bliżej brzegu kanapy i pochylając się do przodu, opierając zgięte w łokciach ręce na kolanach; z jednej strony pragnął opowiedzieć mu wszystko – wyrzucić z siebie tłoczące się na języku słowa i oddać trochę zginającego go w pół ciężaru – z drugiej, tknięty jakimś irracjonalnym, niewyjaśnionym impulsem, miał ochotę po prostu przełamać dzielący ich dystans i pocałować wpatrzonego w niego Jaimiego; egoistycznie, i tak długo, aż bliskość wypaliłaby z jego głowy wszystkie dręczące go myśli.
Oderwał od niego spojrzenie, opuszczając je na własne ręce, nadal drżące lekko, powstrzymując się przed urzeczywistnieniem tej ostatniej, głupiej wizji. – Voldemort wyszedł z ukrycia. On i Rycerze Walpurgii. W Stonehenge – powiedział w końcu, głosem dziwnie wypranym z emocji, zaczynając od kwestii, które uznawał za najważniejsze. Jego wydziedziczenie, chociaż wywróciło jego własny świat do góry nogami, z perspektywy tego magicznego, wydawało się błahe i nieistotne. – Prawie wszyscy, większość arystokracji, stanęła po jego stronie. Odsunęli od władzy Longbottoma, ministrem jest teraz Malfoy. Ojciec Foxa – kontynuował, ostatnie zdanie dodając po chwili zastanowienia; wiedział, że te dwa słowa przybliżą Benowi konkretną postać lepiej, niż imię i tytuł. Zamilkł na moment, nerwowo przeczesując włosy palcami, po raz pierwszy dając sobie czas na rozważenie, co to tak naprawdę oznaczało dla związanych z ministerstwem zwolenników poprzedniej władzy; dla niego.
Zduszona zmęczeniem i upływem czasu złość znów rozpaliła się gdzieś za jego mostkiem, ale upilnował, by tam została, wibrując jedynie nieznacznie między przelewającymi się przez wargi głoskami. – Próbowali go powstrzymać, Anthony Macmillan, i ten auror – Skamander? Wywołali trzęsienie ziemi, chyba chcieli obezwładnić tylko Riddle’a i jego popleczników – nie miał wątpliwości, że właśnie tak było – ale te kamienie to stara konstrukcja, sypały się od wieków – i zrobił się całkowity rozpierdol, wszystko zaczęło się walić, ludzie wpadali w wyrwy w ziemi. Większość uciekła, ale na pewno nie wszyscy, Voldemort sprowadził ze sobą dementorów, nigdy w życiu nie widziałem tylu na raz, dziesiątki, może więcej. – Wzdrygnął się. Nie był w stanie wytrzymać dłuższego bezruchu; podniósł się z kanapy, ignorując ból w żebrach, ignorując słabość; zrobił kilka kroków w stronę okna, po czym zawrócił, obracając się na pięcie. – Nie mogłem nic zrobić, Ben – powiedział ciszej – przepraszając? Z jakiegoś powodu czuł, że miał za co, że – być może – mógł postarać się bardziej, uratować kogoś jeszcze, jakimś cudem powstrzymać innych przed poparciem szaleńca – ale znów zawiódł, jak zwykle, po raz kolejny. – Psidwacza mać – mruknął, już do siebie, bardziej gniewnie, zaciskając dłonie w pięści, ale nie ruszając się z miejsca. Miał ochotę zapalić, ale przypomniał sobie, że pomięta paczka mugolskich papierosów wciąż spoczywała na dnie kieszeni jego płaszcza; ciemnego, wyszytego srebrną nicią, z przypiętym do klapy, dębowym liściem Nottów.
Nie odezwał się, częściowo wytrącony z równowagi przez wybrzmiewające w nocnym powietrzu nazwisko (które – co docierało do niego z całą mocą konsekwencji dopiero teraz – nie należało i nigdy nie będzie należało już do niego), a częściowo rozproszony niespodziewanym dotykiem czegoś mokrego i stanowczo zbyt rozentuzjazmowanego, co zostawiło wilgotny ślad na jego zmarzniętym policzku. Skrzywił się odruchowo, ale nawet jego otumanione zmysły nie miały problemów z rozpoznaniem Kudłacza; uniósł wyżej ramiona, nie do końca pewien, czy próbował w ten sposób pogłaskać witającego go psa po kudłatej głowie, czy uchronić się przed kolejnymi pieszczotami, jednak niezależnie od motywacji, jego starania na niewiele się zdały – więc po paru sekundach po prostu dał sobie spokój, skupiając swoją uwagę nie na Kudłaczu, a jego właścicielu.
Zadającym najgorsze pytanie, jakie mogło paść; choć Percival miał na obmyślenie odpowiedzi sporo czasu – całą podróż Błędnym Rycerzem i późniejszy długi spacer po lesie – to gdy proste trzy słowa do niego dotarły, nie był w stanie złożyć w całość ani jednego sensownego zdania. Nie zdążył zresztą tego zrobić, bo Jaimie, nie tracąc ani chwili, wyciągnął w jego kierunku ręce, żeby dosyć bezpardonowo dźwignąć go z chłodnej ziemi. – Nie, Ben, zacz – zdołał jedynie powiedzieć, zanim ostatnie sylaby przerodziły się w coś pomiędzy warknięciem, a jęknięciem; niedawno nastawiony bark zaprotestował, podobnie jak posiniaczona część klatki piersiowej, a on sam, w przypływie instynktu samozachowawczego, uchwycił się mocno pokrytych tatuażami ramion. Ostatecznie znalazł się jednak na własnych nogach, już nie protestując, gdy przyjaciel wepchnął go do środka, ciągnąc następnie w stronę sąsiedniego pomieszczenia, który to manewr Percival – nieobeznany w rozkładzie pokojów tak dobrze, jak Ben – prawie przypłacił zderzeniem z futryną.
Kanapa ugięła się pod nim miękko, a światło z rozpalonego kominka, choć ciepłe i pozbawione jaskrawości, na sekundę go oślepiło; zmrużył oczy, otwierając je powoli po krótkiej chwili, i dopiero teraz mogąc w pełni objąć Benjamina spojrzeniem: widocznie przejętego, ubranego jedynie w proste spodnie w kratę, rozsiadającego się na podłodze tuż obok, jakby niespodziewana wizyta nie wyrwała go właśnie ze snu, a on sam miał nieskończone pokłady czasu na wysłuchanie wszystkich powodów nocnego przywleczenia się pod jego drzwi. Coś wywróciło mu się w żołądku, zapiekły wyrzuty sumienia; brak górnej części garderoby sprawiał, że blask trzaskającego na kominku ognia zatrzymywał się na wszystkich nierównościach blizn, które być może by go przeraziły, gdyby nie widział ich już wcześniej; tym razem jedynie przemknął bezwiednie wzrokiem po podłużnych cięciach na przedramionach – ile czasu minęło, odkąd oglądał bliźniacze na skórze Alexandra? – niemal natychmiast krzyżując spojrzenia z parą czekoladowych tęczówek. Nie zwracał już uwagi na Kudłacza, pozwalając mu na niezakłócane obwąchanie swojej garderoby, szyi i uszu, odsuwając się jedynie odruchowo, gdy spróbował wsadzić mu wilgotny nos do oka.
Nadal milczał, nie powstrzymując jednak mozaiki przebiegających przez twarz emocji, stanowiących prawie idealne odzwierciedlenie odtwarzanych z pamięci obrazów, których wcale nie miał ochoty oglądać po raz drugi. Pytanie Bena odbijało się w tym wszystkim jak echo; co się stało? – Jeszcze nie słyszałeś? – zapytał zachrypniętym głosem, ale było to pytanie retoryczne; nie słyszał – to było widoczne na pierwszy rzut oka, w innym wypadku stukanie do drzwi nie wyrwałoby go z głębokiego snu, najwyraźniej niezmąconego jeszcze świadomością ostatnich wydarzeń. Percival westchnął przeciągle, przesuwając się bliżej brzegu kanapy i pochylając się do przodu, opierając zgięte w łokciach ręce na kolanach; z jednej strony pragnął opowiedzieć mu wszystko – wyrzucić z siebie tłoczące się na języku słowa i oddać trochę zginającego go w pół ciężaru – z drugiej, tknięty jakimś irracjonalnym, niewyjaśnionym impulsem, miał ochotę po prostu przełamać dzielący ich dystans i pocałować wpatrzonego w niego Jaimiego; egoistycznie, i tak długo, aż bliskość wypaliłaby z jego głowy wszystkie dręczące go myśli.
Oderwał od niego spojrzenie, opuszczając je na własne ręce, nadal drżące lekko, powstrzymując się przed urzeczywistnieniem tej ostatniej, głupiej wizji. – Voldemort wyszedł z ukrycia. On i Rycerze Walpurgii. W Stonehenge – powiedział w końcu, głosem dziwnie wypranym z emocji, zaczynając od kwestii, które uznawał za najważniejsze. Jego wydziedziczenie, chociaż wywróciło jego własny świat do góry nogami, z perspektywy tego magicznego, wydawało się błahe i nieistotne. – Prawie wszyscy, większość arystokracji, stanęła po jego stronie. Odsunęli od władzy Longbottoma, ministrem jest teraz Malfoy. Ojciec Foxa – kontynuował, ostatnie zdanie dodając po chwili zastanowienia; wiedział, że te dwa słowa przybliżą Benowi konkretną postać lepiej, niż imię i tytuł. Zamilkł na moment, nerwowo przeczesując włosy palcami, po raz pierwszy dając sobie czas na rozważenie, co to tak naprawdę oznaczało dla związanych z ministerstwem zwolenników poprzedniej władzy; dla niego.
Zduszona zmęczeniem i upływem czasu złość znów rozpaliła się gdzieś za jego mostkiem, ale upilnował, by tam została, wibrując jedynie nieznacznie między przelewającymi się przez wargi głoskami. – Próbowali go powstrzymać, Anthony Macmillan, i ten auror – Skamander? Wywołali trzęsienie ziemi, chyba chcieli obezwładnić tylko Riddle’a i jego popleczników – nie miał wątpliwości, że właśnie tak było – ale te kamienie to stara konstrukcja, sypały się od wieków – i zrobił się całkowity rozpierdol, wszystko zaczęło się walić, ludzie wpadali w wyrwy w ziemi. Większość uciekła, ale na pewno nie wszyscy, Voldemort sprowadził ze sobą dementorów, nigdy w życiu nie widziałem tylu na raz, dziesiątki, może więcej. – Wzdrygnął się. Nie był w stanie wytrzymać dłuższego bezruchu; podniósł się z kanapy, ignorując ból w żebrach, ignorując słabość; zrobił kilka kroków w stronę okna, po czym zawrócił, obracając się na pięcie. – Nie mogłem nic zrobić, Ben – powiedział ciszej – przepraszając? Z jakiegoś powodu czuł, że miał za co, że – być może – mógł postarać się bardziej, uratować kogoś jeszcze, jakimś cudem powstrzymać innych przed poparciem szaleńca – ale znów zawiódł, jak zwykle, po raz kolejny. – Psidwacza mać – mruknął, już do siebie, bardziej gniewnie, zaciskając dłonie w pięści, ale nie ruszając się z miejsca. Miał ochotę zapalić, ale przypomniał sobie, że pomięta paczka mugolskich papierosów wciąż spoczywała na dnie kieszeni jego płaszcza; ciemnego, wyszytego srebrną nicią, z przypiętym do klapy, dębowym liściem Nottów.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Percival nie wyglądał najlepiej - choć, gdyby Benjamin miał być brutalnie szczery, jak to miał w swym gruboskórnym zwyczaju, wyglądał po prostu okropnie. Podkrążone oczy, śmiertelna bladość niewywołana szlachecką chorobą genetyczną, prawie sine usta, potargane włosy i to spojrzenie; wzrok zagubiony, pełen niedowierzania i specyficznego rodzaju lęku, który nigdy nie emanował z ciemnozielonych tęczówek. Wright wpatrywał się w swego niespodziewanego gościa a każda sekunda ciszy pęczniała w nim niczym jakaś toksyczna zmiana, pulsująca zepsutą krwią zmieszaną z ropą. Wesoły trzask drewienek, zajmujących się ogniem i rozjaśniających ciągle zagracony salon, tylko podkreślał koszmarny stan Notta, niepokojąco otępiałego, zbyt milczącego, by mogło chodzić o nocną wizytę-niespodziankę podlaną alkoholem lub zwykłą nostalgią.
- Co miałem słyszeć? Mieszkam pośrodku niczego - spytał od razu, unosząc pytająco krzaczaste brwi. Spojrzenie brodacza zsunęło się w dół, znów zahaczając o niecodzienny ubiór. - I dlaczego masz na sobie dżinsy? - dodał z takim samym niepokojem, jakby kwestie mugolskiego ubrania przerażały go tak samo jak powód rozpaczliwego stanu Percivala, rozkładającego się mentalnie na jego kanapie. Potrafił to rozpoznać, część z emanujących z bruneta emocji promieniowała z niego także wtedy w Peru, w momencie, w którym pozwolił sobie na ich odczuwanie, zanim zatrzasnął ten etap za sobą - tak gwałtownie, jak zatrzaśnięto wieko kufra z dokumentacją, zamykając śledztow w tej sprawie. Poczucie porażki, zagubienia, zdziwienie własnymi działaniami; znał go tyle lat, znał go od dziecka i pomimo dość niefrasobliwego podejścia do uczuć, nie był przecież na nie ślepy. Zwłaszcza, gdy chodziło o Notta.
- Co? - wyrwało się z jego ust; nie miał pojęcia, o czym zaczyna mówić Percy, ale patrzył na niego z coraz większym niedowierzaniem. - Co to Stos Hungów? I co na tym stosie robił Voldemort? - zmrużył oczy. Gdyby nie buchający od mężczyzny chaos, zapewne uznałby, że po prostu miał zły sen i postanowił podzielić się z nim jego treścią, lecz to wytłumaczenie nie miało sensu. Zwłaszcza w świetle kolejnych słów, wypadających z ust czarodzieja z wyraźną trudnością, z odrazą, z rozpaczą, z szokiem. Wright rozchylił usta, machinalnie obracając różdżkę w rękach; jej niezawodne ciepło pozwalało mu wysłuchać opowieści w milczeniu, przyjmować te rewelacje w ciszy, przerywanej tylko pomrukiwaniem Kudłacza. Pies zaprzestał obwąchiwania gościa i ułożył się obok niego na kanapie, kładąc ciężki pysk na męskim udzie; wciskając paszczę pomiędzy kolana i ręce.
Początkowo nie dowierzał. To brzmiało jak jakiś naprawdę pokręcony sen - oparty na faktach. Niedawno rozmawiał przecież z młodym Longbottomem o tym jarmarku szlachciców. Gdy przyjaciel ruszył się z miejsca, Ben ciągle siedział przed kanapą, z twarzą stężałą w wyrazie skrajnego skupienia, łączenia poszarpanych informacji w całość. - Czekaj, czekaj. Czy dobrze rozumiem? Skamander i Macmillan zniszczyli tą całą kupę kamieni? Lord Voldemort przylazł tam i jasno przyznał się do swych zbrodni? I poparły go te śmierdzące szumowiny i inne dupki? - powtórzył mozolnie, powoli wypowiadając każdą głoskę; to brzmiało wręcz szalenie, chociaż im dłużej nad tym myślał, tym przerażająca wizja wydawała mu się bardzo realna. Arystokracja była zaślepiona, gardzili tymi, którzy szanowali mugoli i niższy stan. Sprowadzenie dementorów wiązało się z władzą Rycerzy Walpurgii nad Azkabanem. Jaimie zaklął pod nosem, po czym, ciągle siedząc na dość poszarpanym dywanie, obrócił się w stronę krążącego pomiędzy oknem a stolikiem czarodzieja. Z tej perspektywy jeszcze wyraźniej widział jego dżinsy, zupełnie niepasujące do obrazu szlachcica. - Jak stamtąd się wydostałeś? Doszło do jakiejś walki? - spytał po dłuższej chwili, zastanawiając się, czy Nott udał poparcie Voldemorta by wyjśc cało z środka pieprzonego armageddonu. Jeśli tak, zamierzał pogratulować mu sprytu. Inna opcja nie wchodziła w grę, Czarny Pan był zdolnym psidwakosynem, bez mrugnięcia okiem mordujący nawet najlepszych czarodziejów. - Ale czekaj, co ty chciałeś zrobić? Nie jesteś uzdrowicielem, nie mogłeś pomóc tym, którym kamienie pospadały na głowę - zdziwił się nieco, w końcu postanawiając również wstać na równe nogi. Spodnie podjechały mu nieco w dół, podciągnął je mało elegancko i mocniej związał flanelowym paskiem na biodrach. - I dlaczego masz na sobie koszulę Selwyna? - spytał tym samym tonem, równając najważniejsze polityczne kwestie z wizją wspólnego negliżu Alexandra i Percivala. Również się wzdrygnął: a może to on śnił? Dziwny, pokręcony sen? - Chcesz się czegoś napić? - W końcu przypomniał sobie również o obowiązkach gospodarza i zanim otrzymałby odpowiedź twierdzącą, machnął różdżką a z kuchni, spod łuku niewstawionych drzwi, pofrunęła w ich stronę butelka oraz dwa kubki na herbatę, jeden z obtłuczonym uchwytem, drugi zaś posiadający dziubek w kształcie smoczego pyska - choć ten przypominał bardziej łeb konia. Cała wątpliwej jakości zastawa wylądowała z cichym stukotem na zastawionym setką przedmiotów stoliku, a następne machnięcie różdżką przechyliło butelkę ognistej, hojnie nalewając rozgrzewającego płynu do naczyń. Ben nie odrywał od Percivala wzroku, zatroskanego, zdziwionego i w pewien typowy dla niego sposób pełnego spokoju. Nie znał się na polityce ani szlachcie, jeszcze nie dotarł do niego prawdziw rozmiar tragedii w Stonehenge. Znajdowali się w bezpiecznym miejscu, w domu, w blasku kominka, z posapującym Kudłaczem tuż obok. - Siadaj, Percy. Wyglądasz jakbyś miał zaraz zwrócić wór ślimaków a przedtem paść bez życia - dodał, już bez pytajników - i bez sensownego ciągu przyczynowo-skutkowego - bez proszenia, ale i bez rozkazu; po prostu proponując mu najsensowniejsze rozwiązanie. Gdyby zemdlał, walnąłby się głową o któryś z poprzestawianych mebli a Ben już dawno zapomniał podstawy pierwszej uzdrowicielskiej pomocy.
- Co miałem słyszeć? Mieszkam pośrodku niczego - spytał od razu, unosząc pytająco krzaczaste brwi. Spojrzenie brodacza zsunęło się w dół, znów zahaczając o niecodzienny ubiór. - I dlaczego masz na sobie dżinsy? - dodał z takim samym niepokojem, jakby kwestie mugolskiego ubrania przerażały go tak samo jak powód rozpaczliwego stanu Percivala, rozkładającego się mentalnie na jego kanapie. Potrafił to rozpoznać, część z emanujących z bruneta emocji promieniowała z niego także wtedy w Peru, w momencie, w którym pozwolił sobie na ich odczuwanie, zanim zatrzasnął ten etap za sobą - tak gwałtownie, jak zatrzaśnięto wieko kufra z dokumentacją, zamykając śledztow w tej sprawie. Poczucie porażki, zagubienia, zdziwienie własnymi działaniami; znał go tyle lat, znał go od dziecka i pomimo dość niefrasobliwego podejścia do uczuć, nie był przecież na nie ślepy. Zwłaszcza, gdy chodziło o Notta.
- Co? - wyrwało się z jego ust; nie miał pojęcia, o czym zaczyna mówić Percy, ale patrzył na niego z coraz większym niedowierzaniem. - Co to Stos Hungów? I co na tym stosie robił Voldemort? - zmrużył oczy. Gdyby nie buchający od mężczyzny chaos, zapewne uznałby, że po prostu miał zły sen i postanowił podzielić się z nim jego treścią, lecz to wytłumaczenie nie miało sensu. Zwłaszcza w świetle kolejnych słów, wypadających z ust czarodzieja z wyraźną trudnością, z odrazą, z rozpaczą, z szokiem. Wright rozchylił usta, machinalnie obracając różdżkę w rękach; jej niezawodne ciepło pozwalało mu wysłuchać opowieści w milczeniu, przyjmować te rewelacje w ciszy, przerywanej tylko pomrukiwaniem Kudłacza. Pies zaprzestał obwąchiwania gościa i ułożył się obok niego na kanapie, kładąc ciężki pysk na męskim udzie; wciskając paszczę pomiędzy kolana i ręce.
Początkowo nie dowierzał. To brzmiało jak jakiś naprawdę pokręcony sen - oparty na faktach. Niedawno rozmawiał przecież z młodym Longbottomem o tym jarmarku szlachciców. Gdy przyjaciel ruszył się z miejsca, Ben ciągle siedział przed kanapą, z twarzą stężałą w wyrazie skrajnego skupienia, łączenia poszarpanych informacji w całość. - Czekaj, czekaj. Czy dobrze rozumiem? Skamander i Macmillan zniszczyli tą całą kupę kamieni? Lord Voldemort przylazł tam i jasno przyznał się do swych zbrodni? I poparły go te śmierdzące szumowiny i inne dupki? - powtórzył mozolnie, powoli wypowiadając każdą głoskę; to brzmiało wręcz szalenie, chociaż im dłużej nad tym myślał, tym przerażająca wizja wydawała mu się bardzo realna. Arystokracja była zaślepiona, gardzili tymi, którzy szanowali mugoli i niższy stan. Sprowadzenie dementorów wiązało się z władzą Rycerzy Walpurgii nad Azkabanem. Jaimie zaklął pod nosem, po czym, ciągle siedząc na dość poszarpanym dywanie, obrócił się w stronę krążącego pomiędzy oknem a stolikiem czarodzieja. Z tej perspektywy jeszcze wyraźniej widział jego dżinsy, zupełnie niepasujące do obrazu szlachcica. - Jak stamtąd się wydostałeś? Doszło do jakiejś walki? - spytał po dłuższej chwili, zastanawiając się, czy Nott udał poparcie Voldemorta by wyjśc cało z środka pieprzonego armageddonu. Jeśli tak, zamierzał pogratulować mu sprytu. Inna opcja nie wchodziła w grę, Czarny Pan był zdolnym psidwakosynem, bez mrugnięcia okiem mordujący nawet najlepszych czarodziejów. - Ale czekaj, co ty chciałeś zrobić? Nie jesteś uzdrowicielem, nie mogłeś pomóc tym, którym kamienie pospadały na głowę - zdziwił się nieco, w końcu postanawiając również wstać na równe nogi. Spodnie podjechały mu nieco w dół, podciągnął je mało elegancko i mocniej związał flanelowym paskiem na biodrach. - I dlaczego masz na sobie koszulę Selwyna? - spytał tym samym tonem, równając najważniejsze polityczne kwestie z wizją wspólnego negliżu Alexandra i Percivala. Również się wzdrygnął: a może to on śnił? Dziwny, pokręcony sen? - Chcesz się czegoś napić? - W końcu przypomniał sobie również o obowiązkach gospodarza i zanim otrzymałby odpowiedź twierdzącą, machnął różdżką a z kuchni, spod łuku niewstawionych drzwi, pofrunęła w ich stronę butelka oraz dwa kubki na herbatę, jeden z obtłuczonym uchwytem, drugi zaś posiadający dziubek w kształcie smoczego pyska - choć ten przypominał bardziej łeb konia. Cała wątpliwej jakości zastawa wylądowała z cichym stukotem na zastawionym setką przedmiotów stoliku, a następne machnięcie różdżką przechyliło butelkę ognistej, hojnie nalewając rozgrzewającego płynu do naczyń. Ben nie odrywał od Percivala wzroku, zatroskanego, zdziwionego i w pewien typowy dla niego sposób pełnego spokoju. Nie znał się na polityce ani szlachcie, jeszcze nie dotarł do niego prawdziw rozmiar tragedii w Stonehenge. Znajdowali się w bezpiecznym miejscu, w domu, w blasku kominka, z posapującym Kudłaczem tuż obok. - Siadaj, Percy. Wyglądasz jakbyś miał zaraz zwrócić wór ślimaków a przedtem paść bez życia - dodał, już bez pytajników - i bez sensownego ciągu przyczynowo-skutkowego - bez proszenia, ale i bez rozkazu; po prostu proponując mu najsensowniejsze rozwiązanie. Gdyby zemdlał, walnąłby się głową o któryś z poprzestawianych mebli a Ben już dawno zapomniał podstawy pierwszej uzdrowicielskiej pomocy.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Do pewnego stopnia zdawał sobie sprawę, że mówił jak potłuczony; chociaż całość wydarzeń ze Stonehenge rozgrywała się w jego umyśle w sposób spójny i przerażająco wręcz dokładny, to z jakiegoś powodu nie był w stanie tak samo skrupulatnie jej przedstawić, zamiast tego rzucając zdaniami wyrwanymi z kontekstu i gubiąc chronologię wydarzeń. Winę za to emocjonalne rozedrganie zrzucał częściowo na gorączkę – odkąd wydostał się z kamiennego kręgu, minęło już przecież wiele godzin, podczas których miał wystarczająco dużo czasu na przewałkowanie przebiegu najgorszego arystokratycznego zbiegowiska, w jakim miał nieszczęście uczestniczyć – a częściowo na strach, roznoszący się po jego organizmie jak gorycz w źle przechowywanym winie. Strach bezpodstawny, opierający się wyłącznie na jego osobistych paranojach – oraz na nieznośnym, wywołującym gorący wstyd uczuciu odrzucenia, które pulsowało za jego mostkiem tępym, potwornym bólem, za każdym razem, gdy ośmielał się skierować swoje myśli w kierunku rodzeństwa, gardzącego nim do tego stopnia, że nawet przestali używać jego imienia. Podskórnie wiedział, że Ben nigdy by mu tego nie zrobił, ani że nie zareagowałby w ten sposób, bez względu na to, co padłoby teraz z jego ust, ale jego umysł dobroczynnie postanowił wybrać właśnie ten moment na przypomnienie mu ich spotkania na łące pamięci, odtwarzając raz po raz wypowiedziane wtedy słowa, nasączone dodatkowo wytworzoną przez jego własną wyobraźnię pogardą i obrzydzeniem; wiesz, spodziewałem się po tobie wielu paskudnych rzeczy.
Zanurzony w tym osobistym bagnie, zignorował pytanie o dżinsy, przez chwilę powstrzymywany przed zerwaniem się z kanapy jedynie przez ciężki, spoczywający na jego udzie łeb Kudłacza. Podrapał go między uszami bezwiednie, prawie mechanicznie, i dopiero coś w tym geście pozwoliło mu na odnalezienie skrawków utraconej równowagi. To, i zadawane przez Bena pomocnicze pytania, po części stanowiące dla niego coś w rodzaju ratunkowych lin, po części irytujące go do głębi – bezsensownie, Jaimie zasługiwał na medal za te cierpliwe próby wyłuskania prawdy z całej góry niedopowiedzeń. – Stonehenge. To miejsce, gdzie zjeżdżają się arystokraci, żeby dyskutować o polityce, ale to teraz nieistotne – odpowiedział. Dosłownie nieistotne, zabytkowy krąg zniknął właśnie z historycznej mapy Wielkiej Brytanii, nie pozostawiając po sobie nic oprócz mnóstwa popękanych kamieni i przygniecionych przez nie trupów. – Co Voldemort tam robił – nie wiem, chyba wpuścili go Malfoyowie, bo to wszystko i tak wyglądało jak wymyślone przez nich przedstawienie – dodał; nie chciał opowiadać mu o szczegółach, na pewno miał się jeszcze o nich dowiedzieć; nie wierzył, że Zakon Feniksa zignoruje to, co miało miejsce w Salisbury, zwłaszcza, że na pewnym poziomie dotknęło również ich samych.
Chociaż każdy krok równał się w jego przypadku z nadejściem kolejnej fali roznoszącego się po żebrach bólu, a głowie huczało mu od zmiany poziomów, to kilkukrotne przemierzenie pomieszczenia pomogło mu się trochę opanować; zawsze lepiej czuł się w ruchu, nawet jeżeli – tak, jak w tym przypadku – była to jedynie iluzja działania, bo chodząc w tę i z powrotem donikąd tak naprawdę nie zmierzał. – Do niczego się nie przyznał – zaprzeczył, kręcąc głową; konstelacja gwiazd zasnuwająca pole widzenia zamigotała barwnie przed jego oczami. – Wygłosił za to mowę o tym, jak to pragnie tego samego, co wszyscy czarodzieje. Rycerze stanęli za nim pierwsi, kłaniali mu się, klękali przed nim, później poparła go reszta. Nie wszyscy, oczywiście, ale większość. Longbottom – to znaczy, minister – pierwszy próbował go powstrzymać, później Macmillan i Skamander rzucili Terremotio – powiedział, starając się uporządkować fakty, ale wciąż odruchowo pomijając swój własny udział w czymkolwiek. Tak było mu łatwiej – udawać, że cała ta tragedia wcale go nie dotyczyła, że nie znajdował się w samym jej środku, że nie zrównał całego swojego życia z ziemią, tak samo skutecznie, jak katastrofalne w skutkach zaklęcie zrównało imponujący niegdyś kromlech.
Nie mógł jednak wykonywać tych personalnych uników w nieskończoność, nie było mowy, by Jaimie mu na to pozwolił; nie odpowiedział mu jednak od razu, przez chwilę tkwiąc pośrodku ciepłego pokoju, w pozie promieniującej nie tyle niezdecydowaniem, co bezradnością. Wreszcie westchnął przeciągle, unosząc drżące dłonie do twarzy i pocierając przymknięte powieki opuszkami palców. – Trudno nazwać to walką – odparł powoli, jakby miał problemy z przypomnieniem sobie szczegółów, chociaż płonęły w jego pamięci wyjątkowo wyraźnie. – Voldemort najpierw skatował Skamandera, a później zabrał się za torturowanie Macmillana. Byłem pewien, że będę następny, widziałem, jak na mnie patrzył – ale Longbottom odwrócił jego uwagę, chociaż nie zrobił mu krzywdy, nie był w stanie – a później on i reszta Rycerzy uciekła, zostaliśmy my, Lucan Abbott, Artur i Mare Longbottomowie, Alexander – Selwyn – zatańczyło mu na języku, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. – Alexander miał świstoklik, ale byliśmy rozrzuceni po całym Stonehenge, Macmillan był spetryfikowany, Skamander nieprzytomny – chwilę zeszło, zanim udało nam się wszystkim pomóc i zebrać w jedno miejsce, tam się wszystko zapadało, a z góry atakowali nas dementorzy. – Wzdrygnął się, znów mając wrażenie, jakby jego wnętrzności wypełniały się płynnym lodem, duszącym go od środka i uniemożliwiającym oddychanie. Jeszcze nigdy nie czuł się tak żałośnie jak wtedy, przekonany, że już nic dobrego w życiu go nie spotka, że może lepiej by było, gdyby wczołgał się w kamienną wyrwę i zamarzł – ale o tym nie chciał opowiadać Benowi.
Następne słowa przyjaciela, chociaż płynące ze zdrowego rozsądku, wywołały w nim falę bulgoczącego zdenerwowania; żachnął się, jedynie na wpół świadomy, że mimowolnie podnosi głos. – Nie wiem, cokolwiek – warknął, gwałtownie wzruszając ramionami. Natychmiast tego pożałował – wybity bark sparaliżował go nagłym uderzeniem bólu; syknął, krzywiąc się, ale po sekundzie odzyskał panowanie nad sobą. – Jak przyszło co do czego, to nie byłem w stanie rzucić nawet głupiego Protego Totalum – przyznał z rezygnacją. Przesadzał – zaklęcie nie należało wcale do prostych, plasując się gdzieś w obszarze zaawansowanej obrony, ale to w tamtej chwili niespecjalnie się dla niego liczyło, bo wciąż miał przed oczami widok upadającej na kamienie Elise.
Słysząc pytanie o koszulę, spojrzał najpierw na Bena – teraz znajdującego się tuż obok, spoglądającego na niego z wciąż tą samą mieszaniną dezorientacji i troski – a następnie na wspomniany element garderoby, zupełnie jakby przed momentem sam zorientował się, że rzeczywiście miał go na sobie. Otworzył usta, nie wydobyły się z nich jednak żadne słowa wyjaśnienia; nie odpowiedział też na pytanie o to, czy miał ochotę czegoś się napić, ale kiedy do pokoju wleciały kubki, stukając o siebie i lądując na stoliku, stwierdził, że może niepotrzebnie starał się zmierzyć z rzeczywistością na trzeźwo. Możliwe też, że źle robił, walcząc z nią samodzielnie – ale ta realizacja dotarła do niego dopiero, gdy ośmielił się spojrzeć wreszcie prosto w parę czekoladowych oczu, w jakiś magiczny sposób przelewających w niego część wewnętrznego, promieniującego od Bena spokoju.
Nie protestował przeciwko jego słowom, wracając z powrotem na swoje miejsce na miękkiej kanapie, tuż obok Kudłacza, który zdawał się kompletnie nie przejmować wywracającym się do góry nogami światem. Percival trochę mu tego zazdrościł – wiele by dał, żeby tak po prostu na chwilę zlekceważyć sypiącą się rzeczywistość, ograniczając własne myśli do czterech ścian przytulnego pokoju. Zanim się odezwał, sięgnął po jeden z kubków – ten z wyszczerbionym uchem – bez większego zastanowienia wychylając jego zawartość, czując, jak alkohol wypala mu po kolei wszystkie zakończenia nerwowe w przełyku. – Po wszystkim wylądowaliśmy u Alexandra, posklejał mi żebra, nastawił bark. Pożyczył ubrania, bo moje były przemoczone, podarte, i nie nadawały się do niczego. – Zrobił pauzę, krótką jak uderzenie serca. – No i dlatego, że nie miałem za bardzo dokąd pójść – dodał powoli, trochę z obawą, i – z czego zdecydowanie nie był dumny – jakąś domieszką żalu.
Pochylił się do przodu, przez moment zbierając w całość rozsypane bez porządku słowa, żeby ostatecznie dojść do wniosku, że nie istniał dobry sposób, żeby przyznać się do prawdy – więc równie dobrze mógł zrobić to po swojemu. – Jaimie – zaczął, druga sylaba załamała się dziwnie – ale kontynuował – jak oni wszyscy zaczęli obrzucać się tymi idiotycznymi oskarżeniami, domagając się odsunięcia Harolda od władzy, to ja… – Odchrząknął. – Musiałem się wypowiedzieć, ale nie mogłem im po prostu przytaknąć. Już nie. Więc zasugerowałem im, że arystokracji poprzewracało się w dupach, i że powinni wszyscy na nich usiąść i pozwolić Longbottomowi robić to, co do niego należy. Nie w tych słowach oczywiście, ale pewnie się domyślasz, że nie byli zachwyceni. – Odszukał Bena spojrzeniem, chociaż niczego w tamtym momencie nie bał się tak bardzo, jak jego reakcji; zatrzymał jednak wzrok na jego oczach, sam nie do końca pewien, czego tam szukał. – Potem już wszystko po kolei trafił szlag, Rosier kazał mi się z tego wycofać, więc musiałem mu się otwarcie sprzeciwić, a później wszyscy zaczęli się domagać od Nottów ostatecznego stanowiska. Zabrali mi wszystko, łącznie z nazwiskiem, Percival Nott jest oficjalnie martwy. – Na tym etapie ta informacja nie stanowiła już dla niego żadnej nowości, ale było coś w wypowiedzeniu jej na głos, co uderzyło w niego mocniej, niż powinno. Oderwał spojrzenie od ciepłych oczu przyjaciela, opuszczając głowę i na moment ukrywając twarz w dłoniach, odruchowo starając się zasłonić mozaikę słabości, która przemknęła bezczelnie przez jego rysy. Wyprostował się niedługo potem, przeczesując potargane włosy palcami; bał się spojrzeć ponownie na Benjamina, ale i tak to zrobił. – Przepraszam Ben, wszystko spieprzyłem. Kiedy się zorientowałem, że przez cały czas był tam Voldemort… Oni będą mnie teraz szukać, będą mnie szukać, aż mnie znajdą. Nie powinienem był w ogóle tutaj przychodzić – wyrzucił z siebie, opuszczając w dół ręce, jakby przygotowywał się do tego, żeby wstać i wyjść, ale póki co jego własne ciało odmawiało mu posłuszeństwa. A może robiła to świadomość, że gdy za jego plecami zatrzasną się drzwi domu Jaimiego, nie będzie miał pojęcia, w którą stronę się skierować.
Zanurzony w tym osobistym bagnie, zignorował pytanie o dżinsy, przez chwilę powstrzymywany przed zerwaniem się z kanapy jedynie przez ciężki, spoczywający na jego udzie łeb Kudłacza. Podrapał go między uszami bezwiednie, prawie mechanicznie, i dopiero coś w tym geście pozwoliło mu na odnalezienie skrawków utraconej równowagi. To, i zadawane przez Bena pomocnicze pytania, po części stanowiące dla niego coś w rodzaju ratunkowych lin, po części irytujące go do głębi – bezsensownie, Jaimie zasługiwał na medal za te cierpliwe próby wyłuskania prawdy z całej góry niedopowiedzeń. – Stonehenge. To miejsce, gdzie zjeżdżają się arystokraci, żeby dyskutować o polityce, ale to teraz nieistotne – odpowiedział. Dosłownie nieistotne, zabytkowy krąg zniknął właśnie z historycznej mapy Wielkiej Brytanii, nie pozostawiając po sobie nic oprócz mnóstwa popękanych kamieni i przygniecionych przez nie trupów. – Co Voldemort tam robił – nie wiem, chyba wpuścili go Malfoyowie, bo to wszystko i tak wyglądało jak wymyślone przez nich przedstawienie – dodał; nie chciał opowiadać mu o szczegółach, na pewno miał się jeszcze o nich dowiedzieć; nie wierzył, że Zakon Feniksa zignoruje to, co miało miejsce w Salisbury, zwłaszcza, że na pewnym poziomie dotknęło również ich samych.
Chociaż każdy krok równał się w jego przypadku z nadejściem kolejnej fali roznoszącego się po żebrach bólu, a głowie huczało mu od zmiany poziomów, to kilkukrotne przemierzenie pomieszczenia pomogło mu się trochę opanować; zawsze lepiej czuł się w ruchu, nawet jeżeli – tak, jak w tym przypadku – była to jedynie iluzja działania, bo chodząc w tę i z powrotem donikąd tak naprawdę nie zmierzał. – Do niczego się nie przyznał – zaprzeczył, kręcąc głową; konstelacja gwiazd zasnuwająca pole widzenia zamigotała barwnie przed jego oczami. – Wygłosił za to mowę o tym, jak to pragnie tego samego, co wszyscy czarodzieje. Rycerze stanęli za nim pierwsi, kłaniali mu się, klękali przed nim, później poparła go reszta. Nie wszyscy, oczywiście, ale większość. Longbottom – to znaczy, minister – pierwszy próbował go powstrzymać, później Macmillan i Skamander rzucili Terremotio – powiedział, starając się uporządkować fakty, ale wciąż odruchowo pomijając swój własny udział w czymkolwiek. Tak było mu łatwiej – udawać, że cała ta tragedia wcale go nie dotyczyła, że nie znajdował się w samym jej środku, że nie zrównał całego swojego życia z ziemią, tak samo skutecznie, jak katastrofalne w skutkach zaklęcie zrównało imponujący niegdyś kromlech.
Nie mógł jednak wykonywać tych personalnych uników w nieskończoność, nie było mowy, by Jaimie mu na to pozwolił; nie odpowiedział mu jednak od razu, przez chwilę tkwiąc pośrodku ciepłego pokoju, w pozie promieniującej nie tyle niezdecydowaniem, co bezradnością. Wreszcie westchnął przeciągle, unosząc drżące dłonie do twarzy i pocierając przymknięte powieki opuszkami palców. – Trudno nazwać to walką – odparł powoli, jakby miał problemy z przypomnieniem sobie szczegółów, chociaż płonęły w jego pamięci wyjątkowo wyraźnie. – Voldemort najpierw skatował Skamandera, a później zabrał się za torturowanie Macmillana. Byłem pewien, że będę następny, widziałem, jak na mnie patrzył – ale Longbottom odwrócił jego uwagę, chociaż nie zrobił mu krzywdy, nie był w stanie – a później on i reszta Rycerzy uciekła, zostaliśmy my, Lucan Abbott, Artur i Mare Longbottomowie, Alexander – Selwyn – zatańczyło mu na języku, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. – Alexander miał świstoklik, ale byliśmy rozrzuceni po całym Stonehenge, Macmillan był spetryfikowany, Skamander nieprzytomny – chwilę zeszło, zanim udało nam się wszystkim pomóc i zebrać w jedno miejsce, tam się wszystko zapadało, a z góry atakowali nas dementorzy. – Wzdrygnął się, znów mając wrażenie, jakby jego wnętrzności wypełniały się płynnym lodem, duszącym go od środka i uniemożliwiającym oddychanie. Jeszcze nigdy nie czuł się tak żałośnie jak wtedy, przekonany, że już nic dobrego w życiu go nie spotka, że może lepiej by było, gdyby wczołgał się w kamienną wyrwę i zamarzł – ale o tym nie chciał opowiadać Benowi.
Następne słowa przyjaciela, chociaż płynące ze zdrowego rozsądku, wywołały w nim falę bulgoczącego zdenerwowania; żachnął się, jedynie na wpół świadomy, że mimowolnie podnosi głos. – Nie wiem, cokolwiek – warknął, gwałtownie wzruszając ramionami. Natychmiast tego pożałował – wybity bark sparaliżował go nagłym uderzeniem bólu; syknął, krzywiąc się, ale po sekundzie odzyskał panowanie nad sobą. – Jak przyszło co do czego, to nie byłem w stanie rzucić nawet głupiego Protego Totalum – przyznał z rezygnacją. Przesadzał – zaklęcie nie należało wcale do prostych, plasując się gdzieś w obszarze zaawansowanej obrony, ale to w tamtej chwili niespecjalnie się dla niego liczyło, bo wciąż miał przed oczami widok upadającej na kamienie Elise.
Słysząc pytanie o koszulę, spojrzał najpierw na Bena – teraz znajdującego się tuż obok, spoglądającego na niego z wciąż tą samą mieszaniną dezorientacji i troski – a następnie na wspomniany element garderoby, zupełnie jakby przed momentem sam zorientował się, że rzeczywiście miał go na sobie. Otworzył usta, nie wydobyły się z nich jednak żadne słowa wyjaśnienia; nie odpowiedział też na pytanie o to, czy miał ochotę czegoś się napić, ale kiedy do pokoju wleciały kubki, stukając o siebie i lądując na stoliku, stwierdził, że może niepotrzebnie starał się zmierzyć z rzeczywistością na trzeźwo. Możliwe też, że źle robił, walcząc z nią samodzielnie – ale ta realizacja dotarła do niego dopiero, gdy ośmielił się spojrzeć wreszcie prosto w parę czekoladowych oczu, w jakiś magiczny sposób przelewających w niego część wewnętrznego, promieniującego od Bena spokoju.
Nie protestował przeciwko jego słowom, wracając z powrotem na swoje miejsce na miękkiej kanapie, tuż obok Kudłacza, który zdawał się kompletnie nie przejmować wywracającym się do góry nogami światem. Percival trochę mu tego zazdrościł – wiele by dał, żeby tak po prostu na chwilę zlekceważyć sypiącą się rzeczywistość, ograniczając własne myśli do czterech ścian przytulnego pokoju. Zanim się odezwał, sięgnął po jeden z kubków – ten z wyszczerbionym uchem – bez większego zastanowienia wychylając jego zawartość, czując, jak alkohol wypala mu po kolei wszystkie zakończenia nerwowe w przełyku. – Po wszystkim wylądowaliśmy u Alexandra, posklejał mi żebra, nastawił bark. Pożyczył ubrania, bo moje były przemoczone, podarte, i nie nadawały się do niczego. – Zrobił pauzę, krótką jak uderzenie serca. – No i dlatego, że nie miałem za bardzo dokąd pójść – dodał powoli, trochę z obawą, i – z czego zdecydowanie nie był dumny – jakąś domieszką żalu.
Pochylił się do przodu, przez moment zbierając w całość rozsypane bez porządku słowa, żeby ostatecznie dojść do wniosku, że nie istniał dobry sposób, żeby przyznać się do prawdy – więc równie dobrze mógł zrobić to po swojemu. – Jaimie – zaczął, druga sylaba załamała się dziwnie – ale kontynuował – jak oni wszyscy zaczęli obrzucać się tymi idiotycznymi oskarżeniami, domagając się odsunięcia Harolda od władzy, to ja… – Odchrząknął. – Musiałem się wypowiedzieć, ale nie mogłem im po prostu przytaknąć. Już nie. Więc zasugerowałem im, że arystokracji poprzewracało się w dupach, i że powinni wszyscy na nich usiąść i pozwolić Longbottomowi robić to, co do niego należy. Nie w tych słowach oczywiście, ale pewnie się domyślasz, że nie byli zachwyceni. – Odszukał Bena spojrzeniem, chociaż niczego w tamtym momencie nie bał się tak bardzo, jak jego reakcji; zatrzymał jednak wzrok na jego oczach, sam nie do końca pewien, czego tam szukał. – Potem już wszystko po kolei trafił szlag, Rosier kazał mi się z tego wycofać, więc musiałem mu się otwarcie sprzeciwić, a później wszyscy zaczęli się domagać od Nottów ostatecznego stanowiska. Zabrali mi wszystko, łącznie z nazwiskiem, Percival Nott jest oficjalnie martwy. – Na tym etapie ta informacja nie stanowiła już dla niego żadnej nowości, ale było coś w wypowiedzeniu jej na głos, co uderzyło w niego mocniej, niż powinno. Oderwał spojrzenie od ciepłych oczu przyjaciela, opuszczając głowę i na moment ukrywając twarz w dłoniach, odruchowo starając się zasłonić mozaikę słabości, która przemknęła bezczelnie przez jego rysy. Wyprostował się niedługo potem, przeczesując potargane włosy palcami; bał się spojrzeć ponownie na Benjamina, ale i tak to zrobił. – Przepraszam Ben, wszystko spieprzyłem. Kiedy się zorientowałem, że przez cały czas był tam Voldemort… Oni będą mnie teraz szukać, będą mnie szukać, aż mnie znajdą. Nie powinienem był w ogóle tutaj przychodzić – wyrzucił z siebie, opuszczając w dół ręce, jakby przygotowywał się do tego, żeby wstać i wyjść, ale póki co jego własne ciało odmawiało mu posłuszeństwa. A może robiła to świadomość, że gdy za jego plecami zatrzasną się drzwi domu Jaimiego, nie będzie miał pojęcia, w którą stronę się skierować.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Opowieść snuta przez Percivala zasługiwała na miano wyjątkowej - wyjątkowo przerażającej, wyjątkowo chaotycznej i wyjątkowo trudnej do zrozumienia, nie tyle przez nieposkładane do końca zdania (jak na swój psychiczny stan Nott wyrażał się diabelnie składnie i rzeczowo), co ze względu na niemożliwą do pojęcia treść. Voldemort wśród szlachty, w tym całym Stonehenge; arystokraci chylący głowy przed mordercą, przed paskudnym czarnoksiężnikiem, którego dłonie spływały krwią niewinnych; przed szaleńcem, pragnącym kontynuowania makabrycznej wojny, pełnej tortur i okrucieństwa, jakiego świat jeszcze nie widział. Powieka Benjamina zadrżała nerwowo na wspomnienie bólu wywołanego Cruciatusem: błagał wtedy o śmierć, był gotów oddać wszystko, byleby odejść, umrzeć i nie czuć zamieniającego go w żałosne, bezbronne zwierzątko cierpienia. Dlaczego ta banda wysoko urodzonych szumowin popierała prowodyra tych okropności? To nie mieściło mu się w głowie, słuchał dalszych szczegółów, pozbawiony możliwości ich skomentowania - nie dlatego, że nie chciał, a dlatego, że słowa go zawodziły. - Macmillan żyje? - spytał tylko, wspomnienie o skatowaniu znów przeszyło go chłodnym dreszczem, ale nie zdradzał się z pęczniejącym powoli lękiem. O dziwo, nie zmieniającym się w strach, nie; ten przeżył już wcześniej, podczas starć z Rycerzami Walpurgii, podczas Odsieczy, podczas Próby, gdzie na dobre pożegnał paraliżujące przerażenie. Stracił całe swoje życie, wyzbył się każdego detalu, budującego z włókien połamane serce - bał się, oczywiście, nie zostawił w starej chacie zdrowego rozsądku ani człowieczeństwa, lecz stał ponad tymi uczuciami, spoglądając na nie ze spokojem, traktując je jako wskazówkę a nie rozkaz do wywieszenia białej flagi.
Warknięcie Percivala skwitował uniesieniem brwi; przetarł dłońmi zmęczoną twarz, tym razem przysiadając na krawędzi stolika, znów naprzeciwko powracającego na sofę mężczyzny. Blat zatrzeszczał złowieszczo pod jego ciężarem, ale nie zapadł się. - Tak, Percy. Mogłeś sam rzucić się na Voldemorta i włożyć mu różdżkę do oka. A potem na własnych ramionach utrzymać te wszystkie kamienie. A w tym czasie może jeszcze rozciągnąć Protego Totalum, jakiego nawet Dumbledore by nie wyczarował, na całą Anglię. A to wszystko - żonglując piłeczkami, żeby zabawić głodne i bezdomne dzieci z pobliskiej wioski - mówił równie zrezgynowanym tonem, bez problemu wtłaczając do swej wypowiedzi nuty ciepłego rozbawienia. Percival Nott, zbawca świata, zawsze najlepszy, zawsze roztaczający opiekę nad innymi, zawsze muszący sprostać niemożliwym wymaganiom. - Nie bądź kretynem, ten śmierdzący Czarny Pan to zdolny psidwakosyn, i chociaż tobie nic nie brakuje, to no, to zupełnie wyższa półka. Smrodliwa i paskudna. Nie mogłeś zrobić nic więcej, niż zrobiłeś. To kurewsko trudne, ale powinieneś się z tym pogodzić. Zrobiłeś wystarczająco - powtórzył, spoglądając mu prosto w oczy, surowo, bez cienia wątpliwości. Obraz, jaki wyłaniał się z historii wyrzucanej z ust bruneta jasno dowodził, że ten nie uciekł, że został tam do końca, że był świadkiem tej tragedii...i że zaprzyjaźnił się z Selwynem? Na twarzy Wrighta znów wykwitło zdziwienie, porzucił surowość reprymendy sprzed chwili; nigdy nie wyobrażał sobie, by tę dwójkę mogła połączyć nić sympatii, ale przecież kojarzyli się ze szlacheckich salonów i tych wszystkich głupich Sabatów. No tak, to logiczne, że w takiej sytuacji dołączał do kogoś, kogo mniej więcej znał i kto miał serce po rozsądnej stronie. Przez moment Ben zastanawiał się, czy nie wspomniał przypadkiem o Alexandrze w kontekście Zakonu Feniksa, lecz to nie miało już znaczenia. - Dobrze, że nie dał ci szortów - mruknął tylko bardziej do siebie niż do niedawnego gościa Selwyna. Zapisał w pamięci, by wysłać do uzdrowiciela sowę z podziękowaniami za roztoczenie nad połamanym przyjacielem medycznej opieki - już otwierał usta, by dopytać, jak tam bark lub rzucić kolejnym rozluźniającym napiętą atmosferę żartem, gdy Percival wypowiedział jego imię.
To zawsze działało. Krótkie Jaimie z tą pasującą do okoliczności intonacją zawsze zapowiadało słowa trudne i ciężkie, drżące od szczęścia lub wilgotne od rozpaczy. Podświadomie - a może bazując na logicznym ciągu wydarzeń, składających się na dość wierną adaptację sceniczną scenariusza, odgrywanego w wyobraźni Benjamina - spodziewał się, w jaką melodię ułożą się głoski, co przekażą, jak zawiesi się głos Notta, z trudem przekazującego formę nekrologu dla życia, które wiódł do tej pory. Przewidywał to już wtedy, na łące, gdy zamiast zostać popieszczonym czarnomagiczną klątwą, tak, jak rozkazywało to jego pochodzenie oraz polityczne sympatie, usiadł z nim obok przewróconego drzewa i po prostu rozmawiał, nie odsuwając się, gdy po przyjacielsku szturchał go nogą. Ba, Wright miał wrażenie, że obydwoje o tym wiedzieli, lecz teoria rządziła się swoimi łagodnymi prawami, zupełnie odmiennymi od brudnej, bolesnej, zaropiałej praktyki w widowiskowym samobójstwie. Sądził, że nikt nie przebije tego, co przeżył podczas Próby, ale to, na co porwał się Percy zdeklasowało całą konkurencję. Stanął w obronie swych wartości, własnego zdania - i to nie postawiony pod ścianą, nie w zaułkach Nokturnu, nie w prywatnych niesnaskach, a wobec całej arystokracji, na oficjalnym spotkaniu: i zrobił to przed Lordem Voldemortem, wyrzekając się bogactwa i nazwiska. W oczach Jaimiego zalśniło rozbawienie pomieszane z czułością i nie tyle niedowierzaniem, co ulgą. Bolesną. Jak po zerwaniu jeszcze trzymającego się nowej skóry strupa; ranka dalej krwawiła, ale sucha narośl nie drażniła już, nie przeszkadzała, odsłaniając wrażliwą, nową i silniejszą tkankę. Uśmiechnął się i pochylił do przodu - stolik znów zatrzeszczał, tym razem na tyle głośno, że Kudłacz podniósł gwałtownie łeb, prawie wytrącając przy tym Percivalowi kubek z dłoni - w stronę bruneta, kiwając powoli głową. - Oddałbym moją ulubioną harmonijkę za to, żeby tam być - powiedział cicho; dlatego, że był nieziemsko dumny z tego, co zrobił Percy - i dlatego, by móc go wesprzeć, stać obok, położyć dłoń na ramieniu, mrugnąć, dać mu pewność, że - choć stracił wszystko - nie jest sam. - Kuźwa, to najodważniejsza rzecz o jakiej słyszałem - mruknął ciszej, znów do siebie; nie był dobry w pochwałach, ba, nie planował, by to tak brzmiało; znów podrapał się po brodzie, mięśnie napięły się, wybrzuszając blizny na przedramionach. Słyszał w głosie Percivala rozpacz, gorycz, może szok, może ból, lecz nie roztkliwiał się nad nim, nie chciał tego, nie potrzebował - takie doświadczenia budowały człowieka, oskórowywały go najpierw żywcem, owszem, ale potem pozwalały mu urosnąć; stać się tym, kim miał stać się od zawsze, od tego pierwszego uśmiechu, który odwzajemnił stojąc na progu wagonu Hogwart Expressu. Zacisnął usta i posłał Percivalowi nieodgadnione, spokojne spojrzenie, pełne wsparcia, wiary i niezachwianej pewności. Siebie - i jego. Następnie schylił się gwałtownie, tak, jakby właśnie tracił przytomność, ale zamiast tego sięgnął pod kanapę, gdzie trzymał pudło z różnymi przydasiami. W tym z zasobnikiem pierwszej potrzeby, z którego wyłuskał szeleszczące sreberko czekoladowej żaby. Podniósł się ponownie - stolik, na którym ponownie przysiadł, zachwiał się, lecz niewzruszenie trwał w jednym kawałku - i wcisnął brunetowi zapakowany smakołyk w dłoń. - Spałaszuj całą. Zrobi ci się lepiej - a jak będziesz miał szczęście, może trafisz nawet na diamentową - powiedział; dementorzy, wydziedziczene, połamane kości, szok i ból - Benjamin coraz silniej podziwiał Percivala, który dotarł tu w jednym kawałku, wypowiadając się tak składnie i sensownie. - A teraz słuchaj, bo nie będę powtarzał - zmarszczył brwi, trochę groźnie, trochę niedorzecznie, łapiąc za swój kubek z ognistą. Wypił wielki łyk i nie skrzywił się nawet odrobinę. - Z tego co wiem, Percival ma się całkiem dobrze. Co prawda ubrany jest jak cyrkowiec, trochę strzyka mu w ramieniu i będzie miał dużo papierkowej roboty przy zmianie nazwiska - no i jak będziesz miał diamentową kartę, to jej nie wyrzucaj, bo może ci się przydać galeon czy dwa - ale żyje. Jest cały. Przeżarty do cna bólem, tak, pewnie jego nerwy są wręcz przepalone, ale...jak to mówią, na popiołach rosną najwyższe, najpotężniejsze drzewa - podzielił się z nim mądrością Wrightów, uśmiechając się lekko. Poważnie, nie kpiąco. Odchrząknął i kontynuował. - No, nie mówiąc już o feniksie powstającym z popiołów. W słusznej sprawie. W końcu postępując zgodnie z tym, co czujesz i w co prawdziwie wierzysz - Nie próbował podnosić jego głowy, nie przeszkadzał w przeżyciu żałoby - potrzebował tego. Tych emocji, trudnych i strasznych, pomagających jednak później w obraniu słusznego celu. - Nie mam pojęcia, co teraz czujesz, Percy i nie będę cię klepał po ramieniu, czy coś, biadoląc i udając, że doskonale cię rozumiem - mruknął i westchnął ponownie; współczuł mu, lecz nie zamierzal załamywać nad nim rąk, litość była gorsza od wściekłości. - Ale jestem z tobą. I będę. Przy tobie, z tobą. A to miejsce - machnął ręką dookoła, wskazując na ogień buzujący w kominku, pękające w szwach półki, zakurzony dywan, strome schody na piętro z nieistniejącymi ścianami - zawsze będzie dla ciebie otwarte - zamilkł na moment, odkasłując; za dużo emocji, brzmiał chyba głupkowato. Wysiorbał kolejny łyk ognistej, psując podniosłą atmosferę - spojrzał znad wyszczerbionego kubka na zropaczonego Percivala, bełkoczącego jakieś przeprosiny. - Merlinie, ale z ciebie kretyn. Masz szczęście, że dziś ci daje taryfę ulgową - jęknął. - Co niby spieprzyłeś? Nie ciebie szukają pierwszego i nie ciebie ostatniego, Percy. Łażą, węszą, dopytują. Jesteśmy na celowniku, wszyscy. Podejrzewam, że kilkoro z moich znajomych jest wyżej na liście do odstrzału nawet od ciebie - dodał pogodnym tonem, całkiem szczerze; owszem, brunet plasował się gdzieś w okolicach podium, lecz laur zwycięstwa dzierżył ktoś inny. - A tu możesz czuć się bezpiecznie. Nałożyłem to tuzin zaklęć ochronnych, zresztą, o tym, że tu w ogóle ktoś mieszka wie trzy...no, cztery osoby - poinformował go cierpliwie. - I wyszłem cało spod różdżki Rosiera, więc nie boję się tej zgrai popaprańców. Właściwie chętnie rąbnąłby tego francuzika w ryj, aż by mu się te równe ząbki poprzestawiały - skrzywił się wrogo, ale grymas gniewu nie trwał długo. Łyknął ognistej do dna, po czym odstawił kubek obok, wpatrując się uważnie w Percivala. Nie ignorował sprawy Inary, dopytanie o nią wydawało się oczywiste - ale nie robił tego, nie dziś, nie teraz; być może nigdy. Wystarczająco wiele bólu przeszywało lodowatym powiewem mężczyznę, którego kochał - nie zamierzał dokładać mu następnych igieł. - Dobra, powiedz, czego potrzebujesz. Wyżalić się? Upić tak, że będziesz żałował, że ten cały lord dupolort cię jednak nie kropnął? Zajeść smutki pikantnym bigosem? Pójść spać? Pogadać o taktyce Jastrzębi w tym sezonie? - spytał konkretnie, znów się uśmiechając: spokojnie, z typowym dla siebie ciepłem i zdecydowaniem. Żadnego rozczulania się, ale też żadnej kpiny: jedynie równowaga. Tej, według niego, Percival potrzebował w tym momencie najbardziej.
| żaba kupiona w skrytce, przekazuje Percivalowi - rozpakuj w odpowiednim temacie!
Warknięcie Percivala skwitował uniesieniem brwi; przetarł dłońmi zmęczoną twarz, tym razem przysiadając na krawędzi stolika, znów naprzeciwko powracającego na sofę mężczyzny. Blat zatrzeszczał złowieszczo pod jego ciężarem, ale nie zapadł się. - Tak, Percy. Mogłeś sam rzucić się na Voldemorta i włożyć mu różdżkę do oka. A potem na własnych ramionach utrzymać te wszystkie kamienie. A w tym czasie może jeszcze rozciągnąć Protego Totalum, jakiego nawet Dumbledore by nie wyczarował, na całą Anglię. A to wszystko - żonglując piłeczkami, żeby zabawić głodne i bezdomne dzieci z pobliskiej wioski - mówił równie zrezgynowanym tonem, bez problemu wtłaczając do swej wypowiedzi nuty ciepłego rozbawienia. Percival Nott, zbawca świata, zawsze najlepszy, zawsze roztaczający opiekę nad innymi, zawsze muszący sprostać niemożliwym wymaganiom. - Nie bądź kretynem, ten śmierdzący Czarny Pan to zdolny psidwakosyn, i chociaż tobie nic nie brakuje, to no, to zupełnie wyższa półka. Smrodliwa i paskudna. Nie mogłeś zrobić nic więcej, niż zrobiłeś. To kurewsko trudne, ale powinieneś się z tym pogodzić. Zrobiłeś wystarczająco - powtórzył, spoglądając mu prosto w oczy, surowo, bez cienia wątpliwości. Obraz, jaki wyłaniał się z historii wyrzucanej z ust bruneta jasno dowodził, że ten nie uciekł, że został tam do końca, że był świadkiem tej tragedii...i że zaprzyjaźnił się z Selwynem? Na twarzy Wrighta znów wykwitło zdziwienie, porzucił surowość reprymendy sprzed chwili; nigdy nie wyobrażał sobie, by tę dwójkę mogła połączyć nić sympatii, ale przecież kojarzyli się ze szlacheckich salonów i tych wszystkich głupich Sabatów. No tak, to logiczne, że w takiej sytuacji dołączał do kogoś, kogo mniej więcej znał i kto miał serce po rozsądnej stronie. Przez moment Ben zastanawiał się, czy nie wspomniał przypadkiem o Alexandrze w kontekście Zakonu Feniksa, lecz to nie miało już znaczenia. - Dobrze, że nie dał ci szortów - mruknął tylko bardziej do siebie niż do niedawnego gościa Selwyna. Zapisał w pamięci, by wysłać do uzdrowiciela sowę z podziękowaniami za roztoczenie nad połamanym przyjacielem medycznej opieki - już otwierał usta, by dopytać, jak tam bark lub rzucić kolejnym rozluźniającym napiętą atmosferę żartem, gdy Percival wypowiedział jego imię.
To zawsze działało. Krótkie Jaimie z tą pasującą do okoliczności intonacją zawsze zapowiadało słowa trudne i ciężkie, drżące od szczęścia lub wilgotne od rozpaczy. Podświadomie - a może bazując na logicznym ciągu wydarzeń, składających się na dość wierną adaptację sceniczną scenariusza, odgrywanego w wyobraźni Benjamina - spodziewał się, w jaką melodię ułożą się głoski, co przekażą, jak zawiesi się głos Notta, z trudem przekazującego formę nekrologu dla życia, które wiódł do tej pory. Przewidywał to już wtedy, na łące, gdy zamiast zostać popieszczonym czarnomagiczną klątwą, tak, jak rozkazywało to jego pochodzenie oraz polityczne sympatie, usiadł z nim obok przewróconego drzewa i po prostu rozmawiał, nie odsuwając się, gdy po przyjacielsku szturchał go nogą. Ba, Wright miał wrażenie, że obydwoje o tym wiedzieli, lecz teoria rządziła się swoimi łagodnymi prawami, zupełnie odmiennymi od brudnej, bolesnej, zaropiałej praktyki w widowiskowym samobójstwie. Sądził, że nikt nie przebije tego, co przeżył podczas Próby, ale to, na co porwał się Percy zdeklasowało całą konkurencję. Stanął w obronie swych wartości, własnego zdania - i to nie postawiony pod ścianą, nie w zaułkach Nokturnu, nie w prywatnych niesnaskach, a wobec całej arystokracji, na oficjalnym spotkaniu: i zrobił to przed Lordem Voldemortem, wyrzekając się bogactwa i nazwiska. W oczach Jaimiego zalśniło rozbawienie pomieszane z czułością i nie tyle niedowierzaniem, co ulgą. Bolesną. Jak po zerwaniu jeszcze trzymającego się nowej skóry strupa; ranka dalej krwawiła, ale sucha narośl nie drażniła już, nie przeszkadzała, odsłaniając wrażliwą, nową i silniejszą tkankę. Uśmiechnął się i pochylił do przodu - stolik znów zatrzeszczał, tym razem na tyle głośno, że Kudłacz podniósł gwałtownie łeb, prawie wytrącając przy tym Percivalowi kubek z dłoni - w stronę bruneta, kiwając powoli głową. - Oddałbym moją ulubioną harmonijkę za to, żeby tam być - powiedział cicho; dlatego, że był nieziemsko dumny z tego, co zrobił Percy - i dlatego, by móc go wesprzeć, stać obok, położyć dłoń na ramieniu, mrugnąć, dać mu pewność, że - choć stracił wszystko - nie jest sam. - Kuźwa, to najodważniejsza rzecz o jakiej słyszałem - mruknął ciszej, znów do siebie; nie był dobry w pochwałach, ba, nie planował, by to tak brzmiało; znów podrapał się po brodzie, mięśnie napięły się, wybrzuszając blizny na przedramionach. Słyszał w głosie Percivala rozpacz, gorycz, może szok, może ból, lecz nie roztkliwiał się nad nim, nie chciał tego, nie potrzebował - takie doświadczenia budowały człowieka, oskórowywały go najpierw żywcem, owszem, ale potem pozwalały mu urosnąć; stać się tym, kim miał stać się od zawsze, od tego pierwszego uśmiechu, który odwzajemnił stojąc na progu wagonu Hogwart Expressu. Zacisnął usta i posłał Percivalowi nieodgadnione, spokojne spojrzenie, pełne wsparcia, wiary i niezachwianej pewności. Siebie - i jego. Następnie schylił się gwałtownie, tak, jakby właśnie tracił przytomność, ale zamiast tego sięgnął pod kanapę, gdzie trzymał pudło z różnymi przydasiami. W tym z zasobnikiem pierwszej potrzeby, z którego wyłuskał szeleszczące sreberko czekoladowej żaby. Podniósł się ponownie - stolik, na którym ponownie przysiadł, zachwiał się, lecz niewzruszenie trwał w jednym kawałku - i wcisnął brunetowi zapakowany smakołyk w dłoń. - Spałaszuj całą. Zrobi ci się lepiej - a jak będziesz miał szczęście, może trafisz nawet na diamentową - powiedział; dementorzy, wydziedziczene, połamane kości, szok i ból - Benjamin coraz silniej podziwiał Percivala, który dotarł tu w jednym kawałku, wypowiadając się tak składnie i sensownie. - A teraz słuchaj, bo nie będę powtarzał - zmarszczył brwi, trochę groźnie, trochę niedorzecznie, łapiąc za swój kubek z ognistą. Wypił wielki łyk i nie skrzywił się nawet odrobinę. - Z tego co wiem, Percival ma się całkiem dobrze. Co prawda ubrany jest jak cyrkowiec, trochę strzyka mu w ramieniu i będzie miał dużo papierkowej roboty przy zmianie nazwiska - no i jak będziesz miał diamentową kartę, to jej nie wyrzucaj, bo może ci się przydać galeon czy dwa - ale żyje. Jest cały. Przeżarty do cna bólem, tak, pewnie jego nerwy są wręcz przepalone, ale...jak to mówią, na popiołach rosną najwyższe, najpotężniejsze drzewa - podzielił się z nim mądrością Wrightów, uśmiechając się lekko. Poważnie, nie kpiąco. Odchrząknął i kontynuował. - No, nie mówiąc już o feniksie powstającym z popiołów. W słusznej sprawie. W końcu postępując zgodnie z tym, co czujesz i w co prawdziwie wierzysz - Nie próbował podnosić jego głowy, nie przeszkadzał w przeżyciu żałoby - potrzebował tego. Tych emocji, trudnych i strasznych, pomagających jednak później w obraniu słusznego celu. - Nie mam pojęcia, co teraz czujesz, Percy i nie będę cię klepał po ramieniu, czy coś, biadoląc i udając, że doskonale cię rozumiem - mruknął i westchnął ponownie; współczuł mu, lecz nie zamierzal załamywać nad nim rąk, litość była gorsza od wściekłości. - Ale jestem z tobą. I będę. Przy tobie, z tobą. A to miejsce - machnął ręką dookoła, wskazując na ogień buzujący w kominku, pękające w szwach półki, zakurzony dywan, strome schody na piętro z nieistniejącymi ścianami - zawsze będzie dla ciebie otwarte - zamilkł na moment, odkasłując; za dużo emocji, brzmiał chyba głupkowato. Wysiorbał kolejny łyk ognistej, psując podniosłą atmosferę - spojrzał znad wyszczerbionego kubka na zropaczonego Percivala, bełkoczącego jakieś przeprosiny. - Merlinie, ale z ciebie kretyn. Masz szczęście, że dziś ci daje taryfę ulgową - jęknął. - Co niby spieprzyłeś? Nie ciebie szukają pierwszego i nie ciebie ostatniego, Percy. Łażą, węszą, dopytują. Jesteśmy na celowniku, wszyscy. Podejrzewam, że kilkoro z moich znajomych jest wyżej na liście do odstrzału nawet od ciebie - dodał pogodnym tonem, całkiem szczerze; owszem, brunet plasował się gdzieś w okolicach podium, lecz laur zwycięstwa dzierżył ktoś inny. - A tu możesz czuć się bezpiecznie. Nałożyłem to tuzin zaklęć ochronnych, zresztą, o tym, że tu w ogóle ktoś mieszka wie trzy...no, cztery osoby - poinformował go cierpliwie. - I wyszłem cało spod różdżki Rosiera, więc nie boję się tej zgrai popaprańców. Właściwie chętnie rąbnąłby tego francuzika w ryj, aż by mu się te równe ząbki poprzestawiały - skrzywił się wrogo, ale grymas gniewu nie trwał długo. Łyknął ognistej do dna, po czym odstawił kubek obok, wpatrując się uważnie w Percivala. Nie ignorował sprawy Inary, dopytanie o nią wydawało się oczywiste - ale nie robił tego, nie dziś, nie teraz; być może nigdy. Wystarczająco wiele bólu przeszywało lodowatym powiewem mężczyznę, którego kochał - nie zamierzał dokładać mu następnych igieł. - Dobra, powiedz, czego potrzebujesz. Wyżalić się? Upić tak, że będziesz żałował, że ten cały lord dupolort cię jednak nie kropnął? Zajeść smutki pikantnym bigosem? Pójść spać? Pogadać o taktyce Jastrzębi w tym sezonie? - spytał konkretnie, znów się uśmiechając: spokojnie, z typowym dla siebie ciepłem i zdecydowaniem. Żadnego rozczulania się, ale też żadnej kpiny: jedynie równowaga. Tej, według niego, Percival potrzebował w tym momencie najbardziej.
| żaba kupiona w skrytce, przekazuje Percivalowi - rozpakuj w odpowiednim temacie!
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Musiał przyznać, że im dłużej przebywał w towarzystwie Bena, w pokoju wypełnionym odgłosem trzaskającego na kominku drewna, i ze świadomością, że od całej reszty drżącego w posadach świata oddzielał go rozpościerający się na wszystkie strony las, tym cichsze i spokojniejsze wydawały się jego myśli, rozpływając się w nagrzanym od ognia powietrzu w miarę, jak je wypowiadał. Lwia część zasług za ten stopniowy (choć mozolny) powrót do względnej równowagi emocjonalnej należała się rzecz jasna samemu Wrightowi, reagującemu dokładnie w sposób, jakiego Percival potrzebował: bez załamywania rąk, bez dołączania się do bulgoczącej pod warstwą fałszywego opanowania paniki, i bez roztaczania nad nim niechcianej mgiełki wstydliwej litości, a za to z dużą ilością konkretów, budujących na zapadającym się, emocjonalnym bagnie stabilny pomost, na który – przy niewielkiej pomocy z zewnątrz – mógł się wdrapać, żeby po raz pierwszy od dłuższego czasu pozwolić sobie na wzięcie swobodnego oddechu. Wiedział oczywiście, że jego przyjaciel miał rację, nawet jeżeli chwilowo postanowił zaprawić ją sporą ilością sarkazmu; jeżeli miałby być szczery sam ze sobą, to – patrząc na sytuację z perspektywy czasu – rzeczywiście nie miał w trakcie politycznego chaosu zbyt wielu okazji do postąpienia inaczej. Problem polegał na tym, że istniała jeszcze inna, paskudna myśl, która narodziła się w jego głowie gdzieś między opuszczeniem Doliny Godryka, a dowleczeniem się pod drzwi Bena, plasująca się w obszarze bezsensownego gdybania, ale i tak niedająca mu spokoju: że mało brakowało, a byłby jednym z nich. Gdyby Jaimie kilka tygodni wcześniej nie zepchnął go (chyba nie do końca naumyślnie) z wąskiej krawędzi, na której od jakiegoś czasu się kołysał, najprawdopodobniej nie odnalazłby w sobie wystarczająco wiele odwagi, by postawić wszystko na jedną kartę, pozostając zamiast tego pod wygodnym przykryciem osobistych kłamstw; wezwany do zabrania głosu, również zwróciłby się przeciwko Longbottomowi, a później – pałając skierowaną do wewnątrz pogardą – skłoniłby się przed Voldemortem, może nawet dołączając się do walki i atakując tych, którzy dzisiaj mu pomogli. Ta wizja, w jego umyśle niemal tak samo wyraźna jak prawdziwe wspomnienia, sprawiała, że robiło mu się niedobrze – tym bardziej, kiedy przypominał sobie widok nieruchomej sylwetki leżącego w kurzu i pyle Macmillana. – Żyje, Alexander postawił go na nogi patronusem, ale nie pytaj mnie jak, pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego – odpowiedział, a w jego oczach – wciąż jeszcze trochę otumanionych i przymglonych – na krótką sekundę błysnął podziw. Zawsze doceniał potęgę magii, z uznaniem patrząc na tych, którzy nią władali, bez względu na to – a może szczególnie dlatego – że jej pokaz odbył się w samym środku pola walki.
– Wiem, że nie mogę się z nim mierzyć – odpowiedział Benowi, odrobinę nerwowo, ale i tak znacznie spokojniej, tonem stanowiącym co najwyżej wątłe echo gniewnego warknięcia sprzed minuty. Słowa przyjaciela do niego dotarły, wypowiedziane z niezachwianą pewnością zrobiłeś wystarczająco osiadło gdzieś na dnie jego umysłu, i istniała nadzieja na to, że miał kiedyś nadejść dzień, w którym Percival w nie uwierzy – ale jeszcze nie dzisiaj, jeszcze nie teraz. – Po prostu… Mam wrażenie, że nieważne, co robię, to tak naprawdę niczego to nie zmienia – wyrzucił z siebie szybko, po raz pierwszy wypowiadając na głos jątrzącą go od środka obawę; że jego słowa, czyny i decyzje nie miały w ogólnym rozrachunku kompletnie żadnego znaczenia; że był tylko dzieckiem, głupio krzyczącym na szalejący huragan, naiwnie liczącym na to, że niszczący żywioł wysłucha jego wrzasków. Bezskutecznie – tak samo, jak bezskuteczna okazała się jego wypowiedź, zignorowana przez wszystkich oprócz tych, którzy już i tak podzielali jego zdanie.
Nie zrozumiał przecinającego powietrze (i ciężką od trudnych do przyswojenia nowin atmosferę) komentarza o szortach, dlatego w żaden sposób go nie skomentował – oraz dlatego, że zarówno nietypowe ubranie, jak i samo wspomnienie Alexandra, nieodzownie wprowadzało go na temat być może nie w tym wszystkim najistotniejszy, ale z całą pewnością najboleśniejszy dla samego Percivala – krystalizujący się w postaci słów, których Jaimie łaskawie wysłuchał w całości, nie przerywając mu ani razu. Na szczęście; nie był pewny, czy gdyby się zatrzymał, byłby w stanie zacząć na nowo, bo za każdym razem, kiedy przywoływał z pamięci pełne rozczarowania zdania wykreślające go z rodowego drzewa, czuł się, jakby po raz kolejny wpadał w objęcia lodowatej wody – jak wtedy na siódmym roku w Hogwarcie, gdy w ramach głupiego zakładu razem z Benem wskoczyli do jeziora w środku przeraźliwie mroźnego grudnia. – Żałuję, że cię nie było – odpowiedział jedynie, wyjątkowo nie przejmując się poziomem ckliwości tego spontanicznego wyznania; nadal coś nieprzyjemnie wywracało mu się w żołądku, gdy przypominał sobie obezwładniające poczucie osamotnienia, które ogarnęło go zaraz po tym, jak po jego wypowiedzi zapanowało milczenie. – Nie czułem się wcale odważny, zwłaszcza, kiedy wszyscy zwrócili się przeciwko mnie. Wiesz, że mój własny brat zawnioskował, żeby wyciszyć mnie zaklęciem? – rzucił cierpko, mimo że wydawało się, że Ben wcale nie zwracał się do niego. Nie potrafił powstrzymać goryczy, odbijającej się w jego głosie; ta zdrada wciąż bolała jak odsłonięta, nieodkażona jeszcze rana.
Nie wiedział, o czym właściwie myślał Benjamin, kiedy wpatrywał się w niego z mieszaniną uczuć, które Percival nie do końca potrafił od siebie odseparować i rozróżnić – może jakaś tchórzliwa część jego własnego ja wcale nie chciała tego wiedzieć – więc gdy potężna, półnaga sylwetka Wrighta w niewiadomym celu zanurkowała nagle pod kanapę, prawie podskoczył, nie wylewając ognistej z trzymanego kubka tylko dlatego, że od dawna był już pusty. Otworzył usta w niemym wyrazie zaskoczenia i dezorientacji, pytanie już zatańczyło na jego wargach – ale wtedy w jego dłoniach pojawiła się nieodpakowana jeszcze, czekoladowa żaba, a z naprzeciwka popłynęły słowa wypowiedziane tonem zbyt stanowczym, by był w stanie je zignorować; słowa, na które – choć nie zdawał sobie z tego sprawy – desperacko czekał, odkąd tylko ze Stonehenge – i jego dotychczasowego życia – została kupa gruzu.
Nie przerywał mu, nie wchodził między wyrazy, dokładnie tak samo, jak przed chwilą nie robił tego Jaimie, odzywając się dopiero na wspomnienie o feralnym pojedynku w sowiej poczcie, którego pozostałości wciąż były widoczne jak na dłoni, malując się przed oczami Percivala w postaci gojących się, pokrywających część brodatej twarzy blizn. – Mamy chyba inną definicję wyjścia cało z walki – mruknął, zanim zdążył się powstrzymać, orientując się, że gdzieś w trakcie poważnego monologu Bena, z jego klatki piersiowej zniknęła potężna porcja tkwiącego tam ciężaru. Nie w całości, wciąż pozostawał w stanie łudząco podobnym do tego co czuł, kiedy umierał ktoś mu bliski, ale bezwarunkowa akceptacja podarowana mu przez osobę, której zdanie cenił najwyżej, starła na proch najgorszy z odbierających mu zdolność oddychania strachów.
Przesunął się bliżej brzegu kanapy, a tym samym – bliżej stolika, na którym przysiadł Wright, tak, że ich oparte na podłodze nogi prawie się stykały; jak wtedy, gdy siedzieli w wypełnionej pomarańczowym, wieczornym światłem kuchni. Dzisiaj na okna napierała jedynie przytulna ciemność, rozganiana przez miękki blask z płonącego kominka, przywodząc Percivalowi na myśl pokój życzeń – albo wnętrze płóciennego namiotu, oświetlanego jedynie przez płonące na zewnątrz ognisko. – Ja… Dziękuję, Jaimie – powiedział, chociaż wydawało mu się, że to słowo nie oddawało tak naprawdę niczego; mógł dziękować za żabę, za schronienie, za zrozumienie; za to, że w trakcie Festiwalu Lata zaciągnął go na tę cholerną polanę, spychając go ze ścieżki, która mogła zakończyć się wyłącznie jego własną zgubą. Może to nie było istotne – bo siedzący naprzeciwko niego mężczyzna mógł przecież wyczytać to wszystko – i jeszcze więcej – z utkwionego w nim spojrzenia, nie kryjącego przed nim już zupełnie niczego. – I żeby było jasne, to nie jest tak, że czegokolwiek żałuję. Gdybym miał możliwość cofnięcia czasu i odwrócenia tego wszystkiego, to i tak bym tego nie zrobił, nawet biorąc pod uwagę konsekwencje. – Nie chciał, żeby Ben pomyślał, że przychodził do niego z żalem i rozterkami; nie miał już ani jednego, ani drugiego – ale gwałtowne zderzenie z rzeczywistością i tak bolało, i podejrzewał, że miało minąć sporo czasu, zanim będzie w stanie przejść nad tym do porządku dziennego. – Wiem, że jestem idiotą, bo przecież doskonale wiedziałem jak to się skończy – ale chyba mimo wszystko do samego końca nie wierzyłem, że można w kilka sekund z brata stać się tym człowiekiem. – Wzruszył ramionami; smutno, ale też z jakąś milczącą kapitulacją, mogącą oznaczać jedynie powolne godzenie się z prawdą. – Mam tylko nadzieję, że nie zrobiłem więcej złego niż dobrego – dodał po chwili, ciszej – zajmując się wreszcie odpakowaniem trzymanej w dłoniach paczuszki. – Hm, chyba jednak wyczerpałem już limit szczęścia na dzisiaj – zauważył, marszcząc brwi, gdy z odwrotu pięciokątnego kartonika wychylił się brzydki, przypominający ziemniaka gnom, łypiąc na niego podejrzliwe. Powiedział to jednak bez irytacji, która normalnie by mu towarzyszyła; zamiast tego – czy to w wyniku ogarniającej go ulgi, czy ciepła bijącego od pochylającego się w jego stronę mężczyzny – na jego ustach zatańczył cień uśmiechu, starty dopiero, gdy bezceremonialnie wpakował do nich słodką, odlaną z czekolady żabę.
Wrócił spojrzeniem do Jaimiego, odkładając kartę na blat stolika i przez moment zastanawiając się nad jego pytaniem. Nie chciał rozmawiać, czy może – nie chciał rozmawiać o Stonehenge, już nie, nie teraz; chociaż jeszcze przed chwilą wydawało mu się, że nie istniało nic poza tym, albo że on sam miał już nigdy nie wydostać się ze śmierdzącego odorem śmierci kręgu, to coś w posłanym mu z naprzeciwka uśmiechu przekonało go, że to wszystko mogło chwilę zaczekać – do rana, do jutra, do momentu, w którym będzie gotowy wypełnić oficjalny wniosek o nadanie mu nowego nazwiska. – Ugotowałeś bigos? – wyrwało mu się, zanim zdążył się powstrzymać. Perspektywa upicia się do nieprzytomności w towarzystwie Bena też nie wydawała mu się najgorsza, do głowy wpadło mu jednak coś jeszcze; myśl pozornie absurdalna, ale w jakiś sposób wpasowująca się w ten cały nocny krajobraz. – Właściwie – masz może tutaj gdzieś karty? Całe wieki nie grałem w czarodziejskie oczko – powiedział, wpatrując się w parę czekoladowych oczu z wyrysowanym na twarzy pytaniem, od którego – dla odmiany – nie zależały losy magicznego świata.
– Wiem, że nie mogę się z nim mierzyć – odpowiedział Benowi, odrobinę nerwowo, ale i tak znacznie spokojniej, tonem stanowiącym co najwyżej wątłe echo gniewnego warknięcia sprzed minuty. Słowa przyjaciela do niego dotarły, wypowiedziane z niezachwianą pewnością zrobiłeś wystarczająco osiadło gdzieś na dnie jego umysłu, i istniała nadzieja na to, że miał kiedyś nadejść dzień, w którym Percival w nie uwierzy – ale jeszcze nie dzisiaj, jeszcze nie teraz. – Po prostu… Mam wrażenie, że nieważne, co robię, to tak naprawdę niczego to nie zmienia – wyrzucił z siebie szybko, po raz pierwszy wypowiadając na głos jątrzącą go od środka obawę; że jego słowa, czyny i decyzje nie miały w ogólnym rozrachunku kompletnie żadnego znaczenia; że był tylko dzieckiem, głupio krzyczącym na szalejący huragan, naiwnie liczącym na to, że niszczący żywioł wysłucha jego wrzasków. Bezskutecznie – tak samo, jak bezskuteczna okazała się jego wypowiedź, zignorowana przez wszystkich oprócz tych, którzy już i tak podzielali jego zdanie.
Nie zrozumiał przecinającego powietrze (i ciężką od trudnych do przyswojenia nowin atmosferę) komentarza o szortach, dlatego w żaden sposób go nie skomentował – oraz dlatego, że zarówno nietypowe ubranie, jak i samo wspomnienie Alexandra, nieodzownie wprowadzało go na temat być może nie w tym wszystkim najistotniejszy, ale z całą pewnością najboleśniejszy dla samego Percivala – krystalizujący się w postaci słów, których Jaimie łaskawie wysłuchał w całości, nie przerywając mu ani razu. Na szczęście; nie był pewny, czy gdyby się zatrzymał, byłby w stanie zacząć na nowo, bo za każdym razem, kiedy przywoływał z pamięci pełne rozczarowania zdania wykreślające go z rodowego drzewa, czuł się, jakby po raz kolejny wpadał w objęcia lodowatej wody – jak wtedy na siódmym roku w Hogwarcie, gdy w ramach głupiego zakładu razem z Benem wskoczyli do jeziora w środku przeraźliwie mroźnego grudnia. – Żałuję, że cię nie było – odpowiedział jedynie, wyjątkowo nie przejmując się poziomem ckliwości tego spontanicznego wyznania; nadal coś nieprzyjemnie wywracało mu się w żołądku, gdy przypominał sobie obezwładniające poczucie osamotnienia, które ogarnęło go zaraz po tym, jak po jego wypowiedzi zapanowało milczenie. – Nie czułem się wcale odważny, zwłaszcza, kiedy wszyscy zwrócili się przeciwko mnie. Wiesz, że mój własny brat zawnioskował, żeby wyciszyć mnie zaklęciem? – rzucił cierpko, mimo że wydawało się, że Ben wcale nie zwracał się do niego. Nie potrafił powstrzymać goryczy, odbijającej się w jego głosie; ta zdrada wciąż bolała jak odsłonięta, nieodkażona jeszcze rana.
Nie wiedział, o czym właściwie myślał Benjamin, kiedy wpatrywał się w niego z mieszaniną uczuć, które Percival nie do końca potrafił od siebie odseparować i rozróżnić – może jakaś tchórzliwa część jego własnego ja wcale nie chciała tego wiedzieć – więc gdy potężna, półnaga sylwetka Wrighta w niewiadomym celu zanurkowała nagle pod kanapę, prawie podskoczył, nie wylewając ognistej z trzymanego kubka tylko dlatego, że od dawna był już pusty. Otworzył usta w niemym wyrazie zaskoczenia i dezorientacji, pytanie już zatańczyło na jego wargach – ale wtedy w jego dłoniach pojawiła się nieodpakowana jeszcze, czekoladowa żaba, a z naprzeciwka popłynęły słowa wypowiedziane tonem zbyt stanowczym, by był w stanie je zignorować; słowa, na które – choć nie zdawał sobie z tego sprawy – desperacko czekał, odkąd tylko ze Stonehenge – i jego dotychczasowego życia – została kupa gruzu.
Nie przerywał mu, nie wchodził między wyrazy, dokładnie tak samo, jak przed chwilą nie robił tego Jaimie, odzywając się dopiero na wspomnienie o feralnym pojedynku w sowiej poczcie, którego pozostałości wciąż były widoczne jak na dłoni, malując się przed oczami Percivala w postaci gojących się, pokrywających część brodatej twarzy blizn. – Mamy chyba inną definicję wyjścia cało z walki – mruknął, zanim zdążył się powstrzymać, orientując się, że gdzieś w trakcie poważnego monologu Bena, z jego klatki piersiowej zniknęła potężna porcja tkwiącego tam ciężaru. Nie w całości, wciąż pozostawał w stanie łudząco podobnym do tego co czuł, kiedy umierał ktoś mu bliski, ale bezwarunkowa akceptacja podarowana mu przez osobę, której zdanie cenił najwyżej, starła na proch najgorszy z odbierających mu zdolność oddychania strachów.
Przesunął się bliżej brzegu kanapy, a tym samym – bliżej stolika, na którym przysiadł Wright, tak, że ich oparte na podłodze nogi prawie się stykały; jak wtedy, gdy siedzieli w wypełnionej pomarańczowym, wieczornym światłem kuchni. Dzisiaj na okna napierała jedynie przytulna ciemność, rozganiana przez miękki blask z płonącego kominka, przywodząc Percivalowi na myśl pokój życzeń – albo wnętrze płóciennego namiotu, oświetlanego jedynie przez płonące na zewnątrz ognisko. – Ja… Dziękuję, Jaimie – powiedział, chociaż wydawało mu się, że to słowo nie oddawało tak naprawdę niczego; mógł dziękować za żabę, za schronienie, za zrozumienie; za to, że w trakcie Festiwalu Lata zaciągnął go na tę cholerną polanę, spychając go ze ścieżki, która mogła zakończyć się wyłącznie jego własną zgubą. Może to nie było istotne – bo siedzący naprzeciwko niego mężczyzna mógł przecież wyczytać to wszystko – i jeszcze więcej – z utkwionego w nim spojrzenia, nie kryjącego przed nim już zupełnie niczego. – I żeby było jasne, to nie jest tak, że czegokolwiek żałuję. Gdybym miał możliwość cofnięcia czasu i odwrócenia tego wszystkiego, to i tak bym tego nie zrobił, nawet biorąc pod uwagę konsekwencje. – Nie chciał, żeby Ben pomyślał, że przychodził do niego z żalem i rozterkami; nie miał już ani jednego, ani drugiego – ale gwałtowne zderzenie z rzeczywistością i tak bolało, i podejrzewał, że miało minąć sporo czasu, zanim będzie w stanie przejść nad tym do porządku dziennego. – Wiem, że jestem idiotą, bo przecież doskonale wiedziałem jak to się skończy – ale chyba mimo wszystko do samego końca nie wierzyłem, że można w kilka sekund z brata stać się tym człowiekiem. – Wzruszył ramionami; smutno, ale też z jakąś milczącą kapitulacją, mogącą oznaczać jedynie powolne godzenie się z prawdą. – Mam tylko nadzieję, że nie zrobiłem więcej złego niż dobrego – dodał po chwili, ciszej – zajmując się wreszcie odpakowaniem trzymanej w dłoniach paczuszki. – Hm, chyba jednak wyczerpałem już limit szczęścia na dzisiaj – zauważył, marszcząc brwi, gdy z odwrotu pięciokątnego kartonika wychylił się brzydki, przypominający ziemniaka gnom, łypiąc na niego podejrzliwe. Powiedział to jednak bez irytacji, która normalnie by mu towarzyszyła; zamiast tego – czy to w wyniku ogarniającej go ulgi, czy ciepła bijącego od pochylającego się w jego stronę mężczyzny – na jego ustach zatańczył cień uśmiechu, starty dopiero, gdy bezceremonialnie wpakował do nich słodką, odlaną z czekolady żabę.
Wrócił spojrzeniem do Jaimiego, odkładając kartę na blat stolika i przez moment zastanawiając się nad jego pytaniem. Nie chciał rozmawiać, czy może – nie chciał rozmawiać o Stonehenge, już nie, nie teraz; chociaż jeszcze przed chwilą wydawało mu się, że nie istniało nic poza tym, albo że on sam miał już nigdy nie wydostać się ze śmierdzącego odorem śmierci kręgu, to coś w posłanym mu z naprzeciwka uśmiechu przekonało go, że to wszystko mogło chwilę zaczekać – do rana, do jutra, do momentu, w którym będzie gotowy wypełnić oficjalny wniosek o nadanie mu nowego nazwiska. – Ugotowałeś bigos? – wyrwało mu się, zanim zdążył się powstrzymać. Perspektywa upicia się do nieprzytomności w towarzystwie Bena też nie wydawała mu się najgorsza, do głowy wpadło mu jednak coś jeszcze; myśl pozornie absurdalna, ale w jakiś sposób wpasowująca się w ten cały nocny krajobraz. – Właściwie – masz może tutaj gdzieś karty? Całe wieki nie grałem w czarodziejskie oczko – powiedział, wpatrując się w parę czekoladowych oczu z wyrysowanym na twarzy pytaniem, od którego – dla odmiany – nie zależały losy magicznego świata.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Wieść o tym, że ten pijaczyna Macmillan jednak wydostał się cało ze Stonehenge, uspokoiła Benjamina - nie całkowicie, lecz kto byłby absolutnie spokojny, gdyby wyrwano go ze snu serwując wieści o zamachu stanu i dążeniu do władzy najniebezpieczniejszego czarnoksiężnika wszech czasów? Na razie musiała mu wystarczyć pewność, że wszyscy jego blisci byli względnie cali i przynajmniej połowicznie zdrowi. Barki Wrighta rozluźniły się, ba, pozwolił sobie także na nieco cwaniacki uśmiech - podziw słyszalny w głosie Percivala mile połechtał niedopieszczone ego. - Też tak potrafię - mruknął od razu, trochę dumny z umiejętności, jakie posiadł, a trochę zirytowany tym, że Selwyn zbierał wszelkie ochy i achy. Zasłużone, wyciągnął jego przyjaciela z politycznego piekiełka, co jednak nie zmieniało drobnej, trudnej do racjonalnego wytłumaczenia irytacji tym kreowaniem Alexandra na herosa posiadającego tajemne sztuczki.
Grząski i dość żałośnie płytki temat urażonej dumy został jednak zażegnany czymś poważniejszym; wyzwanie, które padło spomiędzy już nieco mniej sinych ust Percivala. Jaimie uśmiechnął się smutno - mężczyzna ubrał w słowa to, co i jemu pałętało się po głowie zbyt często. - Przyzwyczaj się lepiej do takiego stanu ducha - polecił, nie cierpko, lecz troskliwie, rzeczowo; nawet gdy stało się po słusznej stronie krwawgo konfliktu takie wątpliwości pojawiały się częściej niż rzadziej. Westchnął i usadowił się wygodniej na blacie, chociaż ten boleśnie wbijał mu się w kość ogonową. Nie chciał ryzykować jednak zmiany pozycji, nie w chwili, gdy nawiązali z Percy'm więź porozumienia, szczerą, odsłoniętą, ciągle podatną na wszelkie podmuchy przerażającej rzeczywistości, czającej się w mroku gdzieś na granicach otaczającego ich lasu. - Pomyśl sobie po prostu, że...przynajmniej nie zmieniasz nic na gorsze. Że gdybyś robił to, co robiłeś do tej pory - bratając się z szumowinami, atakując niewinnych ludzi i działając na szkodę czarodziejów i mugoli; mógłby o tym wspomnieć, ale nie chciał, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że Percival wie, co robił nie tak - skrzywdziłbyś wielu ludzi, przyłożył rękę do tych nowych rządów Malfoya, stał się jednym z tych, którzy popierają te szalone pomysły i chęć zniszczenia pokoju - zakończył spokojnie. Tak, to brzmiało sensownie nawet w jego głowie; nie chciał przekonywać go na siłę, sam mierzył się ze smutkiem, wyrzutami sumienia i zwątpieniem aż do dziś, lecz te emocje nie przeszkadzały mu już w walce, w podjęciu działań mających nieco wyrównać ten rozchwiany porządek, grożący zapaścią czarodziejskiego świata. - Przed tobą naprawdę psidwakosynskie dni, Percy - ale jeśli mimo tego wszystkiego, gdzieś na dnie serca czy tej...no, duszy, wiesz, że zrobiłeś dobrze, to z czasem te wątpliwości zmaleją - dorzucił jeszcze, ciszej, mówiąc z własnego doświadczenia, odbijającego się w jasnych plamkach orzechowych tęczówek. Cały czas uważnie wpatrzonych w siedzącego tuż przed nim bruneta; dalej wstrząśniętego niedawnymi wydarzeniami, wyrzucającego z siebie ostatnie resztki żółci i goryczy. Już - co zauważył z niemałą ulgą - z mniejszą rozpaczą i rozedrganiem, niż przed momentem, tuż po tym, gdy przekroczył próg salonu. - Cóż, nie powiem, że ja nigdy, przez tyle lat naszej znajomości, nie miałem okropnej ochoty potraktować cię Silencio... - zaczął lekko, nonszalanckim tonem, jak zwykle podchodząc do kwestii niezwykle poważnych z wrightowską swobodą. Nie negował bólu Percivala, dla nich obojga rodzina była czymś niezwykle istotnym, choć na inne sposoby - próbował po prostu zdjąć nieco ciężaru z jego ciągle zgarbionych barków. - Pewnie był w szoku. No i bał się tego twojego porypanego tatuśka. Daj bratu z miesiąc, pewnie się odezwie. Odezwą. Jeśli naprawdę im na tobie zależało - dodał po chwili poważniejąc; sam nie wyobrażał sobie sytuacji, w której Hania czy Joseph wyparliby się go - ale już jak najbardziej widział oczyma wyobraźni, jak chcą go uciszyć. Zmarszczył brwi - czy właściwie kiedyś tego nie zrobili? Kilka razy? Gdy wymądrzał się co do zasad Quidditcha?
Myśli Benjamina pomknęły w lżejszą, cieplejszą stronę; zdezorientował się na moment a rzeczowe spostrzeżenie dotyczące jego wyjścia cało z potyczki szczęśliwie ominęło jego uszy, inaczej musiałby znów z zawstydzeniem myśleć o swych bliznach. Zamiast tego przed oczami stanąl mu dom, jego rodzeństwo, rodzice, krewni; spokój i bezpieczeństwo; opoka, z której zrezygnował Percival. Spoglądał na dawnego Notta z tym większym szacunkiem, z pełnym niedowierzania - niedowierzania co do wielkości tego czynu, nie zdolności podejmującego się go czarodzieja - i dumy zarazem. Być może dlatego z jeszcze większym zdziwieniem przyjął podziękowania; ponownie zmarszczył rozczochrane, bujne brwi, mimowolnie odwzajemniając pochylenie się Percy'ego do przodu. Teraz ich kolana się dotykały, flanelowe, sprane piżamowe spodnie i pożyczone dżinsy tuż obok siebie. - Jeszcze nie masz za co. Podziękujesz, jak wszystko ułoży się tak, jak powinno - odparł po prostu, przed nimi wiła się długa droga, częściowo skryta w chmurach - tych jaśniejszych i ciemniejszych. Nie miał pojęcia jak ułoży się dyskusja z Zakonem Feniksa, jak szybko dorwie ich Rosier, Mulciber albo inna szuja pokroju Yaxleya. Gdy Percival znów zaczął mówić, Ben szybko położył mu rękę na udzie, łaskawie postanawiając nie zatykać mu nią ust - głównie dlatego, że wtedy nie mógłby spożyć wciśniętej mu w dłoń czekoladowej żaby. - Pozwolę ci na tydzień smutku, marudzenia i bycia rozbitym nieśmiałkiem - wszedł mu w słowo z powagą, bez krytyki, bez wyśmiewania się z tych trudnych uczuć; rozumiał je jak nikt inny. - ale później nie będę akceptował już żadnych podziękowań, przekonania o tym, że robię dla ciebie niewiadomojakwiele i reszty tej szlacheckiej etykiety skromności - poruszył śmiesznie brwiami, nie do końca wiedząc, czy może już z tej kwestii żartować. Raczej nie, wyczuwał to nawet ktoś tak gruboskórny jak Benjamin Wright. Miał nadzieję, że uwolniona z szeleszczącego opakowania żaba okaże się dobrą nowiną, czymś, co zupełnie zmieni nastrój Percivala, obdarowując go lśniącym diamentem lub chociaż szmaragdem, ale...nie wytrzymał, spojrzał w dół i ze smutkiem zauważył barwę trzymanej przez Notta karty. Bursztynowa. A niech to zwiędły gumochłon kopnie.
- Gdzieś powinienem mieć jeszcze jedną... - mruknął, znów pochylając się w bok i przód, by pomacać pudełka wciśnięte pod nieco zapadniętą kanapę. Niestety, nie wyczuł pod palcami żadnego sreberka, jedynie kilka śmieci, zmiętych gazet i wyjątkowo obśliniony gryzak Kudłacza. Wyprostował się niechętnie, spoglądając nieco krytycznie na rozłożonego na kanapie psa. - To pewnie Kudłacz ją zjadł. Przysięgam, miałem tutaj jeszcze jakąś - po dżentelmeńsku zrzucił winę za brak w czekoladowym asortymencie na czworonoga, który nic nie robił sobie z tych haniebnych oskarżeń, pogodnie drzemiąc na sofie.
Nie ożywił się nawet na wspomnienie bigosu, co w normalnych okolicznościach nieco by Bena zmartwiło, ale teraz większą uwagę zwracał na swego rozmówcę niż na ulubionego psiaka. Zaśmiał się lekko ze zdzwienia słyszalnego w głosie Percivala, po czym przesunął dłońmi po tyle głowy, burząc swoją niepoukładaną i tak fryzurę. - No, zawsze go mam trochę w garnku, więc jakbyś był głodny to tylko powiedz - zaproponował tonem idealnego gospodarza, jeszcze raz machając różdżką, by ich kubki napełniły się ognistą - a wciśnięte w jakieś kartony karty przylewitowały prosto do jego rąk. Zaklęcie okazało się rozchwiane, część z kart rozsypała się w locie na blacie stoliczka, Wright więc zebrał je i zaczął tasować, odpowiednio układając je na stosie. Decyzja podjęta przez Percivala - nie płacz, nie bigos (na razie?), nie inne wersje spędzenia wieczoru - nie podlegała żadnej dyskusji, dziś był gotów zrobić dla niego wszystko. I nie tylko dziś, z czego zdawał sobie sprawę pierwszy raz od długiego czasu nie boleśnie, a z pewną ulgą. - Jak ci się dogadywało z Alexem? Dobrze cię traktował? - spytał, spoglądając na bruneta spode łba, nie zamierzając opuszczać niewygodnego stanowiska na blacie stolika. Dzięki temu był blisko, naprzeciw, w intymnym i wręcz kameralnym rozłożeniu duetu, tuż obok kominka i posapującego cicho przez sen psa. Ten obrazek w niczym nie przypominał wizji sypiącego się Stonehenge i podejrzewał, że Percival potrzebował takiego kontrastu, chwilowego zdjęcia z piersi potwornego ciężaru. - W sypialni mam dość chłodno, zaklęcia ogrzewające szwankują, nie wiem czemu. Chyba zalęgły się jakieś zimnice - ostrzegł lojalnie, uśmiechając się lewym kącikiem ust: ten prawy dalej odmawiał mu posłuszeństwa, nabrzmiały i naciągnięty długą, zagojoną już prawie do końca blizną.
| k6 czarodziejskie oczko
Grząski i dość żałośnie płytki temat urażonej dumy został jednak zażegnany czymś poważniejszym; wyzwanie, które padło spomiędzy już nieco mniej sinych ust Percivala. Jaimie uśmiechnął się smutno - mężczyzna ubrał w słowa to, co i jemu pałętało się po głowie zbyt często. - Przyzwyczaj się lepiej do takiego stanu ducha - polecił, nie cierpko, lecz troskliwie, rzeczowo; nawet gdy stało się po słusznej stronie krwawgo konfliktu takie wątpliwości pojawiały się częściej niż rzadziej. Westchnął i usadowił się wygodniej na blacie, chociaż ten boleśnie wbijał mu się w kość ogonową. Nie chciał ryzykować jednak zmiany pozycji, nie w chwili, gdy nawiązali z Percy'm więź porozumienia, szczerą, odsłoniętą, ciągle podatną na wszelkie podmuchy przerażającej rzeczywistości, czającej się w mroku gdzieś na granicach otaczającego ich lasu. - Pomyśl sobie po prostu, że...przynajmniej nie zmieniasz nic na gorsze. Że gdybyś robił to, co robiłeś do tej pory - bratając się z szumowinami, atakując niewinnych ludzi i działając na szkodę czarodziejów i mugoli; mógłby o tym wspomnieć, ale nie chciał, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że Percival wie, co robił nie tak - skrzywdziłbyś wielu ludzi, przyłożył rękę do tych nowych rządów Malfoya, stał się jednym z tych, którzy popierają te szalone pomysły i chęć zniszczenia pokoju - zakończył spokojnie. Tak, to brzmiało sensownie nawet w jego głowie; nie chciał przekonywać go na siłę, sam mierzył się ze smutkiem, wyrzutami sumienia i zwątpieniem aż do dziś, lecz te emocje nie przeszkadzały mu już w walce, w podjęciu działań mających nieco wyrównać ten rozchwiany porządek, grożący zapaścią czarodziejskiego świata. - Przed tobą naprawdę psidwakosynskie dni, Percy - ale jeśli mimo tego wszystkiego, gdzieś na dnie serca czy tej...no, duszy, wiesz, że zrobiłeś dobrze, to z czasem te wątpliwości zmaleją - dorzucił jeszcze, ciszej, mówiąc z własnego doświadczenia, odbijającego się w jasnych plamkach orzechowych tęczówek. Cały czas uważnie wpatrzonych w siedzącego tuż przed nim bruneta; dalej wstrząśniętego niedawnymi wydarzeniami, wyrzucającego z siebie ostatnie resztki żółci i goryczy. Już - co zauważył z niemałą ulgą - z mniejszą rozpaczą i rozedrganiem, niż przed momentem, tuż po tym, gdy przekroczył próg salonu. - Cóż, nie powiem, że ja nigdy, przez tyle lat naszej znajomości, nie miałem okropnej ochoty potraktować cię Silencio... - zaczął lekko, nonszalanckim tonem, jak zwykle podchodząc do kwestii niezwykle poważnych z wrightowską swobodą. Nie negował bólu Percivala, dla nich obojga rodzina była czymś niezwykle istotnym, choć na inne sposoby - próbował po prostu zdjąć nieco ciężaru z jego ciągle zgarbionych barków. - Pewnie był w szoku. No i bał się tego twojego porypanego tatuśka. Daj bratu z miesiąc, pewnie się odezwie. Odezwą. Jeśli naprawdę im na tobie zależało - dodał po chwili poważniejąc; sam nie wyobrażał sobie sytuacji, w której Hania czy Joseph wyparliby się go - ale już jak najbardziej widział oczyma wyobraźni, jak chcą go uciszyć. Zmarszczył brwi - czy właściwie kiedyś tego nie zrobili? Kilka razy? Gdy wymądrzał się co do zasad Quidditcha?
Myśli Benjamina pomknęły w lżejszą, cieplejszą stronę; zdezorientował się na moment a rzeczowe spostrzeżenie dotyczące jego wyjścia cało z potyczki szczęśliwie ominęło jego uszy, inaczej musiałby znów z zawstydzeniem myśleć o swych bliznach. Zamiast tego przed oczami stanąl mu dom, jego rodzeństwo, rodzice, krewni; spokój i bezpieczeństwo; opoka, z której zrezygnował Percival. Spoglądał na dawnego Notta z tym większym szacunkiem, z pełnym niedowierzania - niedowierzania co do wielkości tego czynu, nie zdolności podejmującego się go czarodzieja - i dumy zarazem. Być może dlatego z jeszcze większym zdziwieniem przyjął podziękowania; ponownie zmarszczył rozczochrane, bujne brwi, mimowolnie odwzajemniając pochylenie się Percy'ego do przodu. Teraz ich kolana się dotykały, flanelowe, sprane piżamowe spodnie i pożyczone dżinsy tuż obok siebie. - Jeszcze nie masz za co. Podziękujesz, jak wszystko ułoży się tak, jak powinno - odparł po prostu, przed nimi wiła się długa droga, częściowo skryta w chmurach - tych jaśniejszych i ciemniejszych. Nie miał pojęcia jak ułoży się dyskusja z Zakonem Feniksa, jak szybko dorwie ich Rosier, Mulciber albo inna szuja pokroju Yaxleya. Gdy Percival znów zaczął mówić, Ben szybko położył mu rękę na udzie, łaskawie postanawiając nie zatykać mu nią ust - głównie dlatego, że wtedy nie mógłby spożyć wciśniętej mu w dłoń czekoladowej żaby. - Pozwolę ci na tydzień smutku, marudzenia i bycia rozbitym nieśmiałkiem - wszedł mu w słowo z powagą, bez krytyki, bez wyśmiewania się z tych trudnych uczuć; rozumiał je jak nikt inny. - ale później nie będę akceptował już żadnych podziękowań, przekonania o tym, że robię dla ciebie niewiadomojakwiele i reszty tej szlacheckiej etykiety skromności - poruszył śmiesznie brwiami, nie do końca wiedząc, czy może już z tej kwestii żartować. Raczej nie, wyczuwał to nawet ktoś tak gruboskórny jak Benjamin Wright. Miał nadzieję, że uwolniona z szeleszczącego opakowania żaba okaże się dobrą nowiną, czymś, co zupełnie zmieni nastrój Percivala, obdarowując go lśniącym diamentem lub chociaż szmaragdem, ale...nie wytrzymał, spojrzał w dół i ze smutkiem zauważył barwę trzymanej przez Notta karty. Bursztynowa. A niech to zwiędły gumochłon kopnie.
- Gdzieś powinienem mieć jeszcze jedną... - mruknął, znów pochylając się w bok i przód, by pomacać pudełka wciśnięte pod nieco zapadniętą kanapę. Niestety, nie wyczuł pod palcami żadnego sreberka, jedynie kilka śmieci, zmiętych gazet i wyjątkowo obśliniony gryzak Kudłacza. Wyprostował się niechętnie, spoglądając nieco krytycznie na rozłożonego na kanapie psa. - To pewnie Kudłacz ją zjadł. Przysięgam, miałem tutaj jeszcze jakąś - po dżentelmeńsku zrzucił winę za brak w czekoladowym asortymencie na czworonoga, który nic nie robił sobie z tych haniebnych oskarżeń, pogodnie drzemiąc na sofie.
Nie ożywił się nawet na wspomnienie bigosu, co w normalnych okolicznościach nieco by Bena zmartwiło, ale teraz większą uwagę zwracał na swego rozmówcę niż na ulubionego psiaka. Zaśmiał się lekko ze zdzwienia słyszalnego w głosie Percivala, po czym przesunął dłońmi po tyle głowy, burząc swoją niepoukładaną i tak fryzurę. - No, zawsze go mam trochę w garnku, więc jakbyś był głodny to tylko powiedz - zaproponował tonem idealnego gospodarza, jeszcze raz machając różdżką, by ich kubki napełniły się ognistą - a wciśnięte w jakieś kartony karty przylewitowały prosto do jego rąk. Zaklęcie okazało się rozchwiane, część z kart rozsypała się w locie na blacie stoliczka, Wright więc zebrał je i zaczął tasować, odpowiednio układając je na stosie. Decyzja podjęta przez Percivala - nie płacz, nie bigos (na razie?), nie inne wersje spędzenia wieczoru - nie podlegała żadnej dyskusji, dziś był gotów zrobić dla niego wszystko. I nie tylko dziś, z czego zdawał sobie sprawę pierwszy raz od długiego czasu nie boleśnie, a z pewną ulgą. - Jak ci się dogadywało z Alexem? Dobrze cię traktował? - spytał, spoglądając na bruneta spode łba, nie zamierzając opuszczać niewygodnego stanowiska na blacie stolika. Dzięki temu był blisko, naprzeciw, w intymnym i wręcz kameralnym rozłożeniu duetu, tuż obok kominka i posapującego cicho przez sen psa. Ten obrazek w niczym nie przypominał wizji sypiącego się Stonehenge i podejrzewał, że Percival potrzebował takiego kontrastu, chwilowego zdjęcia z piersi potwornego ciężaru. - W sypialni mam dość chłodno, zaklęcia ogrzewające szwankują, nie wiem czemu. Chyba zalęgły się jakieś zimnice - ostrzegł lojalnie, uśmiechając się lewym kącikiem ust: ten prawy dalej odmawiał mu posłuszeństwa, nabrzmiały i naciągnięty długą, zagojoną już prawie do końca blizną.
| k6 czarodziejskie oczko
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
– Oczywiście, że potrafisz – mruknął w odpowiedzi na zapewnienie Benjamina; bez kpiny, bez niedojrzałego drażnienia się, bez niedowierzania przesączającego się przez głoski – zawsze uważał Wrighta za uzdolnionego czarodzieja, u którego boku nie zawahałby się stanąć; ani wtedy, podczas beztroskich lat spędzonych w Hogwarcie, w czasie których niejednokrotnie stawali się partnerami w wyrafinowanej zbrodni łamania szkolnego regulaminu, ani tym bardziej teraz, gdy znajdowali się w samym środku zaostrzającej się wojny, wywracającej do góry nogami cały czarodziejski świat. Ich świat – choć nie miał pojęcia, w którym właściwie momencie w jego umyśle pojawiła się liczba mnoga. Stało się to niespostrzeżenie, bez podniosłości i fajerwerków, być może już po pamiętnej rozmowie na łące pamięci, w której między słowami zdecydował się zawierzyć Jaimiemu wszystko, co posiadał – łącznie ze swoim własnym życiem – a może dopiero dzisiaj, gdy para silnych ramion podniosła go z ganku, i bez (nie?)zbędnych pytań wciągnęła do środka, nawet jeżeli wiązało się to z ryzykiem zburzenia tego cennego skrawka bezpieczeństwa, który Ben zdołał dla siebie wydrzeć. Dlatego mu dziękował – bo chociaż nie oczekiwał od niego niczego, to przecież istniał powód, dla którego przywlókł się właśnie tutaj, zamiast zwyczajnie wynająć dla siebie pokój gdzieś w Londynie, lub jeszcze prościej – wrócić do porzuconego mieszkania w centrum. Owszem, potrzebował dachu nad głową oraz miejsca, w którym mógłby zatrzymać się na moment, żeby w spokoju zastanowić się co dalej – ale jeszcze bardziej potrzebował jego. Kogoś, kto wiedział, przez co właśnie przechodził, i kto widział go już w jego najgorszej możliwej wersji; kogoś, kto go nie oceniał, ani nie częstował pustymi frazesami; kogoś, komu ufał – i kogoś, kogo kochał. Bezsprzecznie; wiedział o tym od zawsze, i wiedział o tym również teraz, gdy cwaniacki uśmiech pojawiający się na ustach Wrighta sprawił, że za jego mostkiem rozlało się ciepło, jeszcze trochę niemrawe, ale odrobinę niwelujące ten przejmujący chłód, który pozostawili po sobie dementorzy. – Swoją drogą – odezwał się, odchrząkując cicho i przerywając chwilowe milczenie, bo jego myśli po raz drugi pomknęły niebezpiecznie w kierunku, w którym nie chciał się dzisiaj zapuszczać – mówiłeś poważnie z tą nauką magii defensywnej? Wtedy, po pojedynku w klubie? – Kiedy sprałeś mnie na dyniową papkę, dodał w myślach; bolesna przegrana była jednym z powodów, dla których ani przez moment nie wątpił w umiejętności przyjaciela. – Bo chciałbym zacząć ćwiczyć. To znaczy, nie teraz – stłuczony bok i niedawno zrośnięte kości nadal przypominały mu o swoim istnieniu przy każdym wdechu – ale no, kiedyś. Jeśli znajdziesz czas – dokończył koślawo, wciąż zbyt nieprzywykły do proszenia o pomoc, by być w stanie zrobić to bez idiotycznej niezręczności.
Wiedział, że prędzej czy później będzie się musiał z tym pogodzić, tak samo jak będzie musiał przywyknąć do wielu innych, do tej pory niewyobrażalnych zmian, ale mimo wszystko nie chciał przyzwyczajać się do poczucia bezsilności. Nie znosił go, nie radził sobie z bezruchem – i chociaż podskórnie wiedział, że Ben miał rację, i że lojalnie ostrzegał go przed pasmem nadchodzących rozczarowań i porażek, z którymi bez wątpienia przyjdzie mu się wkrótce zmierzyć, zdecydowanie bardziej wolał zamiast o nich, myśleć o działaniu – i najprawdopodobniej dlatego przywołał zakopany we wspomnieniach temat wspólnych treningów. Pragnął wierzyć, że nawet jeżeli nigdy miał nie być w stanie w pojedynkę obronić wszystkich bliskich, to być może mógł upewnić się, że następne Protego Totalum, rzucone w chwili zagrożenia, okaże się skuteczne. – Myślę o tym cały czas – odpowiedział cicho, gdy jego prywatne obawy, wypowiedziane głosem Jaimiego, zawisły w przytulnej przestrzeni pokoju.
Coraz ciszej wypowiadane słowa zmusiły się do pochylenia się jeszcze niżej, bardziej w stronę utkwionych w nim tęczówek – a może zrobiła to podstępna potrzeba bliskości i zwyczajnego, ludzkiego kontaktu; rzadko narzekał na samotność, jednak dzisiaj czuł się przerażająco wręcz sam – zupełnie jakby nigdy tak naprawdę nie wydostał się z pogrzebanego w ruinach, kamiennego kręgu, a wciąż stał na samym jego środku, otoczony jedynie przez wdzierającą się do uszu pustkę oraz przemykające po niebie, czarne sylwetki. Przez tę iluzję, sprytną pułapkę stworzoną przez jego własny umysł, przebijała się póki co tylko jedna osoba – powoli, mozolnie, ale z wytrwałością, na którą Percival wcale nie zasługiwał. – A ty? – zapytał, również odruchowo ściszając głos. – Myślisz, że popełniłem błąd? – doprecyzował, jednocześnie chcąc usłyszeć odpowiedź, jak i się tego bojąc. Cenił zdanie Bena jak mało kogo, chociaż może pytanie o nie w tej chwili nie miało już sensu; nie mógł cofnąć czasu ani odwrócić biegu wydarzeń. A nawet gdyby mógł, podskórnie był pewien, że by tego nie zrobił, bo kłamliwe słowa o poparciu dla Malfoya nie przeszłyby mu przez gardło. Wyglądało na to, że ścieżka, na którą wkroczył w Weymouth, należała do tych jednokierunkowych – a gdy raz zburzyło się zbudowaną wokół siebie iluzję, nie można już było uwierzyć w nią na nowo.
Nie potrafił uwierzyć też w słowa Jaimiego, nie oczekiwał, by jego rodzeństwo miało się opamiętać. Elaine, może – młodsza siostra rozumiała go w końcu jak nikt inny, i chociaż spodziewał się, że w najbliższych dniach jej sowa przyniesie mu tuzin wyjców, to miał nadzieję, że jej właścicielka nie znienawidzi go na zawsze. Na wybaczenie Neda jednak nie liczył, i póki co gniew w jego żyłach płonął na tyle mocno, że nie był pewien, czy go chciał, wciąż pamiętając rzucone mu przez ramię spojrzenie – tuż przed tym, zanim ruszył w stronę Voldemorta, żeby wiernie stanąć u jego boku. O Lysandrze z kolei jeszcze nie myślał, bo na samo wspomnienie tonu jego głosu pękało mu serce – i ta rana, jątrząca się i nieodkażona, kazała mu tchórzliwie uchwycić się lekkiej uwagi Benjamina niczym koła ratunkowego. – Z tego, co pamiętam – mruknął, wciąż patrząc mu w oczy – nigdy nie potrzebowałeś Silencio, żeby skutecznie mnie uciszyć – zauważył, unosząc wyżej brwi. Słowa, chociaż miały mieć wydźwięk żartobliwy, zabrzmiały nieco dziwnie, sztywno, jakby wypowiedziane przez kogoś, kto jednocześnie zwijał się z bólu i próbował desperacko z tego bólu żartować.
Nieco żałośnie, ale nie tak całkiem bezskutecznie, bo przywołanie lepszych dni – beztroskich, słonecznych, gdy ich największym problemem były gryfońsko-ślizgońskie potyczki, a oni sami wydawali się sobie nieśmiertelni, niepokonani i mogący wszystko – dało mu cień nadziei, że być może jeszcze nie wszystko było stracone. Wojna nie mogła przecież trwać wiecznie, żadna nie trwała – a nawet jeżeli on sam nie miał nigdy zobaczyć jej końca, to mogli zobaczyć go jego bliscy. I, co stwierdził z lekkim zdziwieniem, ta świadomość póki co w pełni mu wystarczała. – Naprawdę tak sądzisz? Że będzie jeszcze tak, jak powinno? – zapytał, poważnie, ale już bez czającej się w głosie beznadziejności. Zwyczajnie, jakby pytał o przewidywania co do wyniku następnego meczu Jastrzębi z Pustułkami, przypadkowo przesuwając opierającą się o nogę rękę tak, że dłoń natrafiła na przeszkodę w postaci palców Jaimiego. Ciepłych i stabilnych, tak różnych od jego własnych, w tamtym momencie nadal nieco przemarzniętych od czasu spędzonego w lodowatym deszczu, i później – w trakcie nocnej wędrówki przez las. Drżące nieznacznie w gorączce, ogarniającej coraz szczelniej osłabiony organizm, błagający o sen, ale czerpiący jeszcze siłę z zetkniętych ze sobą kolan, z dłoni wspartej o udo, ze światła obijającego się w czekoladowych oczach. – Ale dobrze, nie będę już dziękował ci za uratowanie mi życia – odpowiedział z przekąsem, krzywiąc się gwałtownie na określenie rozbity nieśmiałek, żałując, że żadna wystarczająco lotna riposta nie przyszła mu na czas do głowy.
Nie od razu zareagował na wpleciony w wypowiedź Bena żart o szlacheckiej etykiecie – nawiasem mówiąc, całkiem dobry i zdecydowanie trafny, w innych okolicznościach parsknąłby radośnie – przez moment prawie wstrzymując oddech w instynktownym oczekiwaniu na nową falę bólu… która jednak nie nadeszła. Co z drugiej strony nie powinno go aż tak dziwić; Wright zawsze mógł więcej, w czasie ich młodzieńczych lat uchodziło mu na sucho niemal wszystko, mimo że za te same docinki, wypowiedziane przez kogokolwiek innego, Percival obraziłby się śmiertelnie. Nigdy nie rozwikłał jednak tej zagadki i podejrzewał, że nie miał rozwikłać jej również dzisiaj. – Daj spokój, nie miałem jeszcze gnoma w kolekcji. I tak jest ciekawszy od tych wszystkich polityków, którzy zasłynęli tym, że podzielili Ministerstwo Magii na wydziały – powiedział szybko, widząc, jak Jaimie znów schyla się pod kanapę, pochylając się tak gwałtownie, że przez sekundę wydawało mu się, że wywróci stolik. Zerknął kątem oka na śpiącego obok Kudłacza – żałował, że nie przyprowadził Rogogona od razu, będzie musiał pojechać po niego jutro z samego rana – ale potężne psisko zdawało się wcale nieprzejęte czynionym przez jego właściciela zamieszaniem, ani tym bardziej rzuconym oskarżeniem.
Sięgnął ostrożnie po znów napełniony kubek z ognistą, przyglądając się, jak Ben sprawnie tasuje karty, i pociągając łyk mocnego alkoholu – już mniej chaotycznie i desperacko niż wcześniej. Tak naprawdę wcale nie chodziło mu o partyjkę czarodziejskiego oczka, a traumatyczne wydarzenia nie wywołały w nim naglącej potrzeby do rozgrywki; jeżeli miałby być szczery sam ze sobą, to obezwładniające zmęczenie wgniatało go w kanapę, a z każdą minutą coraz trudniej było mu utrzymać opadające powieki – ale w tej jednej kwestii nie chciał być szczery. Ani ze sobą, ani przed Wrightem, nie mając zamiaru przyznawać się, że żałośnie bał się chwili, w której znów zostanie sam w oplatającej przestrzeń ciemności, za towarzyszy mając tylko wciąż świeże wspomnienia, stanowiące idealną wręcz pożywkę dla nawiedzających go od tygodni koszmarów. W akcie desperacji rzucił więc pierwszym hasłem, które przyszło mu do głowy, mimo że nie był pewien, czy jego wyłączający się stopniowo umysł był jeszcze w stanie policzyć do dwudziestu jeden. – Zaskakująco dobrze – odpowiedział na pytanie Jaimiego, zerkając na wyciągniętą przez niego kartę. Dziesiątka. – Spodziewałem się, że… No nie wiem, obezwładni mnie albo rzuci na mnie coś paskudnego, a on po prostu mi pomógł. Wydaje się być dobrym człowiekiem, chociaż zdecydowanie ma jakieś skłonności samobójcze. – Nadal nie do końca rozumiał, dlaczego właściwie go to dziwiło. – Wiesz, że otwarcie oskarżył Rosiera i Yaxleya o zamach stanu i spalenie ministerstwa? Też zapłacił za to nazwiskiem – dodał, przypominając sobie, że Alexander i Benjamin musieli znać się dosyć blisko – i że najprawdopodobniej ten drugi chciałby wiedzieć, co działo się z pierwszym.
Początkowo nie skomentował w żaden sposób uwagi na temat temperatury w sypialni, nie mając zielonego pojęcia, dlaczego właściwie Jaimie go o tym informuje – nie miał raczej w zwyczaju skarżenia się na warunki mieszkaniowe, bez względu na to, czy znajdowali się w nokturnowej kawalerce, czy przeciekającym namiocie na końcu świata, ale może posiadanie własnego domu zmieniło go w amatora wygód. – Myślałem, że Gryfoni nie odczuwają chłodu – powiedział w końcu, zerkając na niego spod uniesionych brwi. – Nie zahartowały cię te wszystkie lata spania na gołej ziemi? – zapytał, przywołując z pamięci jedne z licznych przechwałek, z całą pewnością niemających wiele wspólnego z prawdą, a utkanych głównie po to, by wyśmiać rzekome zamiłowanie Ślizgonów do wymyślnych poduszek i podgrzewanej magicznie pościeli; zawsze bawiły go te wyobrażenia.
Sięgnął po kartę, odwracając ją, żeby przyjrzeć się wymalowanych na kartoniku symbolach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wiedział, że prędzej czy później będzie się musiał z tym pogodzić, tak samo jak będzie musiał przywyknąć do wielu innych, do tej pory niewyobrażalnych zmian, ale mimo wszystko nie chciał przyzwyczajać się do poczucia bezsilności. Nie znosił go, nie radził sobie z bezruchem – i chociaż podskórnie wiedział, że Ben miał rację, i że lojalnie ostrzegał go przed pasmem nadchodzących rozczarowań i porażek, z którymi bez wątpienia przyjdzie mu się wkrótce zmierzyć, zdecydowanie bardziej wolał zamiast o nich, myśleć o działaniu – i najprawdopodobniej dlatego przywołał zakopany we wspomnieniach temat wspólnych treningów. Pragnął wierzyć, że nawet jeżeli nigdy miał nie być w stanie w pojedynkę obronić wszystkich bliskich, to być może mógł upewnić się, że następne Protego Totalum, rzucone w chwili zagrożenia, okaże się skuteczne. – Myślę o tym cały czas – odpowiedział cicho, gdy jego prywatne obawy, wypowiedziane głosem Jaimiego, zawisły w przytulnej przestrzeni pokoju.
Coraz ciszej wypowiadane słowa zmusiły się do pochylenia się jeszcze niżej, bardziej w stronę utkwionych w nim tęczówek – a może zrobiła to podstępna potrzeba bliskości i zwyczajnego, ludzkiego kontaktu; rzadko narzekał na samotność, jednak dzisiaj czuł się przerażająco wręcz sam – zupełnie jakby nigdy tak naprawdę nie wydostał się z pogrzebanego w ruinach, kamiennego kręgu, a wciąż stał na samym jego środku, otoczony jedynie przez wdzierającą się do uszu pustkę oraz przemykające po niebie, czarne sylwetki. Przez tę iluzję, sprytną pułapkę stworzoną przez jego własny umysł, przebijała się póki co tylko jedna osoba – powoli, mozolnie, ale z wytrwałością, na którą Percival wcale nie zasługiwał. – A ty? – zapytał, również odruchowo ściszając głos. – Myślisz, że popełniłem błąd? – doprecyzował, jednocześnie chcąc usłyszeć odpowiedź, jak i się tego bojąc. Cenił zdanie Bena jak mało kogo, chociaż może pytanie o nie w tej chwili nie miało już sensu; nie mógł cofnąć czasu ani odwrócić biegu wydarzeń. A nawet gdyby mógł, podskórnie był pewien, że by tego nie zrobił, bo kłamliwe słowa o poparciu dla Malfoya nie przeszłyby mu przez gardło. Wyglądało na to, że ścieżka, na którą wkroczył w Weymouth, należała do tych jednokierunkowych – a gdy raz zburzyło się zbudowaną wokół siebie iluzję, nie można już było uwierzyć w nią na nowo.
Nie potrafił uwierzyć też w słowa Jaimiego, nie oczekiwał, by jego rodzeństwo miało się opamiętać. Elaine, może – młodsza siostra rozumiała go w końcu jak nikt inny, i chociaż spodziewał się, że w najbliższych dniach jej sowa przyniesie mu tuzin wyjców, to miał nadzieję, że jej właścicielka nie znienawidzi go na zawsze. Na wybaczenie Neda jednak nie liczył, i póki co gniew w jego żyłach płonął na tyle mocno, że nie był pewien, czy go chciał, wciąż pamiętając rzucone mu przez ramię spojrzenie – tuż przed tym, zanim ruszył w stronę Voldemorta, żeby wiernie stanąć u jego boku. O Lysandrze z kolei jeszcze nie myślał, bo na samo wspomnienie tonu jego głosu pękało mu serce – i ta rana, jątrząca się i nieodkażona, kazała mu tchórzliwie uchwycić się lekkiej uwagi Benjamina niczym koła ratunkowego. – Z tego, co pamiętam – mruknął, wciąż patrząc mu w oczy – nigdy nie potrzebowałeś Silencio, żeby skutecznie mnie uciszyć – zauważył, unosząc wyżej brwi. Słowa, chociaż miały mieć wydźwięk żartobliwy, zabrzmiały nieco dziwnie, sztywno, jakby wypowiedziane przez kogoś, kto jednocześnie zwijał się z bólu i próbował desperacko z tego bólu żartować.
Nieco żałośnie, ale nie tak całkiem bezskutecznie, bo przywołanie lepszych dni – beztroskich, słonecznych, gdy ich największym problemem były gryfońsko-ślizgońskie potyczki, a oni sami wydawali się sobie nieśmiertelni, niepokonani i mogący wszystko – dało mu cień nadziei, że być może jeszcze nie wszystko było stracone. Wojna nie mogła przecież trwać wiecznie, żadna nie trwała – a nawet jeżeli on sam nie miał nigdy zobaczyć jej końca, to mogli zobaczyć go jego bliscy. I, co stwierdził z lekkim zdziwieniem, ta świadomość póki co w pełni mu wystarczała. – Naprawdę tak sądzisz? Że będzie jeszcze tak, jak powinno? – zapytał, poważnie, ale już bez czającej się w głosie beznadziejności. Zwyczajnie, jakby pytał o przewidywania co do wyniku następnego meczu Jastrzębi z Pustułkami, przypadkowo przesuwając opierającą się o nogę rękę tak, że dłoń natrafiła na przeszkodę w postaci palców Jaimiego. Ciepłych i stabilnych, tak różnych od jego własnych, w tamtym momencie nadal nieco przemarzniętych od czasu spędzonego w lodowatym deszczu, i później – w trakcie nocnej wędrówki przez las. Drżące nieznacznie w gorączce, ogarniającej coraz szczelniej osłabiony organizm, błagający o sen, ale czerpiący jeszcze siłę z zetkniętych ze sobą kolan, z dłoni wspartej o udo, ze światła obijającego się w czekoladowych oczach. – Ale dobrze, nie będę już dziękował ci za uratowanie mi życia – odpowiedział z przekąsem, krzywiąc się gwałtownie na określenie rozbity nieśmiałek, żałując, że żadna wystarczająco lotna riposta nie przyszła mu na czas do głowy.
Nie od razu zareagował na wpleciony w wypowiedź Bena żart o szlacheckiej etykiecie – nawiasem mówiąc, całkiem dobry i zdecydowanie trafny, w innych okolicznościach parsknąłby radośnie – przez moment prawie wstrzymując oddech w instynktownym oczekiwaniu na nową falę bólu… która jednak nie nadeszła. Co z drugiej strony nie powinno go aż tak dziwić; Wright zawsze mógł więcej, w czasie ich młodzieńczych lat uchodziło mu na sucho niemal wszystko, mimo że za te same docinki, wypowiedziane przez kogokolwiek innego, Percival obraziłby się śmiertelnie. Nigdy nie rozwikłał jednak tej zagadki i podejrzewał, że nie miał rozwikłać jej również dzisiaj. – Daj spokój, nie miałem jeszcze gnoma w kolekcji. I tak jest ciekawszy od tych wszystkich polityków, którzy zasłynęli tym, że podzielili Ministerstwo Magii na wydziały – powiedział szybko, widząc, jak Jaimie znów schyla się pod kanapę, pochylając się tak gwałtownie, że przez sekundę wydawało mu się, że wywróci stolik. Zerknął kątem oka na śpiącego obok Kudłacza – żałował, że nie przyprowadził Rogogona od razu, będzie musiał pojechać po niego jutro z samego rana – ale potężne psisko zdawało się wcale nieprzejęte czynionym przez jego właściciela zamieszaniem, ani tym bardziej rzuconym oskarżeniem.
Sięgnął ostrożnie po znów napełniony kubek z ognistą, przyglądając się, jak Ben sprawnie tasuje karty, i pociągając łyk mocnego alkoholu – już mniej chaotycznie i desperacko niż wcześniej. Tak naprawdę wcale nie chodziło mu o partyjkę czarodziejskiego oczka, a traumatyczne wydarzenia nie wywołały w nim naglącej potrzeby do rozgrywki; jeżeli miałby być szczery sam ze sobą, to obezwładniające zmęczenie wgniatało go w kanapę, a z każdą minutą coraz trudniej było mu utrzymać opadające powieki – ale w tej jednej kwestii nie chciał być szczery. Ani ze sobą, ani przed Wrightem, nie mając zamiaru przyznawać się, że żałośnie bał się chwili, w której znów zostanie sam w oplatającej przestrzeń ciemności, za towarzyszy mając tylko wciąż świeże wspomnienia, stanowiące idealną wręcz pożywkę dla nawiedzających go od tygodni koszmarów. W akcie desperacji rzucił więc pierwszym hasłem, które przyszło mu do głowy, mimo że nie był pewien, czy jego wyłączający się stopniowo umysł był jeszcze w stanie policzyć do dwudziestu jeden. – Zaskakująco dobrze – odpowiedział na pytanie Jaimiego, zerkając na wyciągniętą przez niego kartę. Dziesiątka. – Spodziewałem się, że… No nie wiem, obezwładni mnie albo rzuci na mnie coś paskudnego, a on po prostu mi pomógł. Wydaje się być dobrym człowiekiem, chociaż zdecydowanie ma jakieś skłonności samobójcze. – Nadal nie do końca rozumiał, dlaczego właściwie go to dziwiło. – Wiesz, że otwarcie oskarżył Rosiera i Yaxleya o zamach stanu i spalenie ministerstwa? Też zapłacił za to nazwiskiem – dodał, przypominając sobie, że Alexander i Benjamin musieli znać się dosyć blisko – i że najprawdopodobniej ten drugi chciałby wiedzieć, co działo się z pierwszym.
Początkowo nie skomentował w żaden sposób uwagi na temat temperatury w sypialni, nie mając zielonego pojęcia, dlaczego właściwie Jaimie go o tym informuje – nie miał raczej w zwyczaju skarżenia się na warunki mieszkaniowe, bez względu na to, czy znajdowali się w nokturnowej kawalerce, czy przeciekającym namiocie na końcu świata, ale może posiadanie własnego domu zmieniło go w amatora wygód. – Myślałem, że Gryfoni nie odczuwają chłodu – powiedział w końcu, zerkając na niego spod uniesionych brwi. – Nie zahartowały cię te wszystkie lata spania na gołej ziemi? – zapytał, przywołując z pamięci jedne z licznych przechwałek, z całą pewnością niemających wiele wspólnego z prawdą, a utkanych głównie po to, by wyśmiać rzekome zamiłowanie Ślizgonów do wymyślnych poduszek i podgrzewanej magicznie pościeli; zawsze bawiły go te wyobrażenia.
Sięgnął po kartę, odwracając ją, żeby przyjrzeć się wymalowanych na kartoniku symbolach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Ostatnio zmieniony przez Percival Blake dnia 22.01.19 8:46, w całości zmieniany 5 razy
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Zapewnienie Percivala sprawiło, że twarz Benjamina rozluźniła się, przestając tężeć w niechętnej zapowiedzi anihilacji zdolnego koleżki (wcale nie z powodu zazdrości, o nie). Właściwie im dłużej przebywał tak blisko przyjaciela, im dłużej słuchał o naprawdę paskudnych, okropnych wieściach ze Stonehenge, wywracających czarodziejski świat do góry nogami, im dłużej spoglądał w te ciemnozielone oczy, tym czuł się spokojniejszy. Najgorsze już się stało - jakże był naiwny, sądząc w ten sposób i nie ucząc się na mylnych wyobrażeniach; już po Odsieczy był pewien, że wrzask spadających w otchłań niewinnych ludzi, których nie zdołał uratować, będzie najpotworniejszym dźwiękiem, ale musiał zrewidować swe poglądy po pisku bólu Hannah - więc zamiast załamywać ręce i rozgrzebywać świeżo otrzymane rady zardzewiałym dłutem, Wright po prostu przystosowywał się do nowych realiów. Szybko, bez turbulencji, przeżył zbyt wiele zła, by kolejne robiło na nim większe wrażenie - jedynie zagrzewało do dalszej walki, do podejmowania większego ryzyka w celu ochronienia najsłabszych.
Percy także chciał to robić; zgrabne powrócenie do tematu szkolenia w ogóle nie zdziwiło Wrighta - zdziwiła za to wątpliwość, słyszalna w głosie bruneta. - Na tym całym Stosie Hengów nie spadł ci na głowę jakiś kamień? - zaniepokoił się całkiem poważnie, bowiem tylko poważny uraz głowy mógł tłumaczyć takie pytania retoryczne. - Przecież mówiłem, że poćwiczymy i dam ci srogi wycisk - odparł, unosząc nieco krzaczaste brwi. - Wiesz, że nie wycofuje się z propozycji, jeśli już jakieś składam - dodał nie mając na myśli złośliwości czy podkreślenia różnicy w wypowiadanych przez nich obietnicach. Po prostu taki był, jeśli coś mówił, to szczerze, z serca, nie stosując manipulacyjnych dźwigni, mogących przerzucić więcej zysków na jego stronę. - No i sam powinienem podszkolić uroki, bronię się, nieskromnie mówiąc, doskonale, ale atak...no, powinienem się podciągnąć - westchnął ciężko, spoglądając na leżącą na stoliku różdżkę. Symbol porażek i zwycięstw, dusz utraconych i ochronionych. Czy kiedykolwiek zapanuje nie tyle równowaga, co stabilna sprawiedliwość, sprawiająca, że jego czary będą wyłącznie bronić, nie czyniąc nikomu innemu krzywdy? Uśmiechnął się trochę smutno, stronił od filozoficznych myśli, także i tym razem, chociaż kolejne, ciche pytanie Notta - oby szybko przywyknął do nazywania go w inny sposób - znów wpędzało go w spiralę zbyt głębokich rozważań. Wyprostował się nieco, kości dziwnie trzasnęły, nie zdążył ich rozchodzić po gwałtownym poderwaniu się z łóżka. - Nie, nie popełniłeś - odpowiedział bez zawahania, lecz i bez głupiutkiej naiwności. - Co do tego wyczyny Anthony'ego i Macmillana...to nie wiem, nie chcę się wypowiadać, jeszcze nie - zmarszczył brwi; czy gdyby nie wywołali tego trzęsienia ziemi, zginęłoby tyle samo osób? - i nie mnie to oceniać. Ale ty - nie popełniłeś błędu, chociaż i tak to nie ode mnie należy opinia odnośnie twojej decyzji, Percy - Smutny uśmiech zmienił się w nieco nostalgiczny, zakłopotany. - Wiesz, że jestem zwolennikiem wolności, sam najlepiej oceniasz, co jest dobre a co złe - i co jest błędem a co decyzją przynoszącą ulgę - wyjaśnił, drapiąc się po zagojonej bliźnie po prawej stronie policzka. Jasna smuga zasklepionej skóry przecinała rzucającym się w oczy pasmem gęsty zarost, ponownie nadający jego twarzy typowego kolorytu zaniedbanego drwala z kornwalijskich lasów.
Bez brody wdawał się sobie zbyt młody, szczeniacki - taki, jak przed dwudziestoma laty, gdy z buzią gładką jak skóra jednorożca mrugał zawadiacko do siedzącego po drugiej stronie Wielkiej Sali Percy'ego, tylko na tyle sympatii mogąc sobie pozwolić pod czujnym obstrzałem niechętnych ślizgońskich spojrzeń. Przyjaciel również powracał wspomnieniami do tego czasu; Ben parsknął śmiechem, zerkając na niego z ukosa. - Masz na myśli zamykanie ci ust moimi wargami czy złamaniem ci szczęki? - spytał, szczerze zaciekawiony odpowiedzią; słodko-gorzki temat wcale nie sprawił mu bólu, raczej wprawiał go w rozbawienie. Wzruszało go dawne, chłopięce, przekonanie o skali problemów, o przerażeniu przed pierwszym okazaniem mu nieakceptowanych społecznie uczuć, o potwornym, paraliżującym lęku, że to przekreśli wszystko, co było dla niego ważne; nie tylko łacząca ich przyjaźń, ale pozycje w szkole, inne znajomości - właściwie, czy skoro był niepełnoletni, mógłby zostać za to wydalony z Hogwartu i aresztowany? Dziwne, że dopiero teraz przychodziło mu to do głowy, wtedy nie sięgał paniką aż tak daleko, może to i dobrze, bo wtedy nigdy nie odważyłby się spojrzeć w oczy Percivala z tak bliska, jak teraz, gdy niemalże czuł ciepło jego oddechu na swej twarzy - i chłodne palce dotykające jego własnych, zaciśniętych na szorstkim materiale dżinsów. Podniósł wzrok w górę, znów napotykając jego oczy, na szczęście już lśniące, nie matowe - czekoladowa żaba pomogła. - Będzie, Percy. Jestem tego pewien. To kwestia czasu i naszego zaangażowania. Dobro zawsze wygrywa, wcześniej lub później - odparł z całą spokojną powagą, jaka kryła się w jego posturze, wzroku, w ciepłym acz nieustępliwym tonie głosu. Z podobną pewnością wypowiadał się o smokach oraz - dawniej - o Quidditchu.
Przekąs, słyszalny w tonie Notta, znów go rozbawił; wywrócił tylko oczami, ciągle spoglądając na Kudłacza z wyrzutem. Narażonemu na obecność dementorów czarodziejowi przydałaby się jeszcze jedna żaba, a ten urwipołeć pobawił go tego leku na cały smutek. Do tego skazując Percivala na posiadanie zwykłego, pospolitego gnoma. Dobrze, że nie bahanki, lecz i tak czuł wielki zawód. Pokręcił tylko głową na próby pocieszenia przez przyjaciela, niechętnie odrywając dłoń od ciepłego uda mężczyzny, by znów sięgnąć po kubek z uzupełnioną ognistą. Alkohol go rozbudził, rozgrzał, nie czuł już chłodu, zresztą płomienie kominka emanowały gorącem, miło owiewając nagą skórę poranionego torsu i ramion. Karta, jaką wyciągnął, nie była najgorsza, sięgnął po następną, wierząc, że znów wygra - dobra passa nie mogła się przecież nagle urwać. - Dzieciak z niego, ale to dobry dzieciak - podsumował wspomnienie Alexandra, znów krzywiac się lekko; nie rozumiał, dlaczego komplementowanie Selwyna tak bardzo go razi. No, już nie Selwyna: znów zrobił wielkie oczy. - Czy to jakiś festiwal wydziedziczeń? Fox będzie wniebowzięty - mruknął, nie kryjąc uznania: uzdrowiciel także sprzeciwił się okrucieństwu i rządom morderców, lecz było to czymś oczywistym, należał do Zakonu Feniksa. Był ciekawy, czy na spotkaniu pojawił się Adrien, lecz nie poruszył tego grząskiego tematu. - Pieprzony Rosier, mam nadzieję, że szybko się go pozbędziemy - mruknął do siebie, wykrzywiając twarz w grymasie pogardy. Mruknął pod nosem jeszcze kilka przekleństw, ale wrócił do skupienia na ognistej whisky i prowadzonej grze.
Nieco zawstydził się brakiem podjęcia sugestii sypialnianej; przesunął dłonią po rozczochranych, stojących we wszystkie strony włosach, po czym łypnął na Percivala. - Ty będziesz tam spał, wygodnisiu. Dlatego o tym wspomniałem - wyjaśnił oczywistą oczywsistość, wywracając oczami. - Nie mam poduszek z jedwabiu, wypchanych piórami...nie wiem, łabędzi czy innych papug, ale na pewno lepsze to niż ta kanapa. Ma milion wystających sprężyn. Tylko Kudłaczowi na niej wygodnie - wskazał łokciem drzemiącego w najlepsze psiaka, nie przejmującego się niewygodą. Ułożenie Percy'ego we własnym łóżku było oczywiste: wbrew pozorom nie zapomniał o jego obrażeniach, zaledwie przed momentem zaleczonych przez Selwyna, a sofa była naprawdę paskudnie niewygodna, zapewne mogąc przyczynić się do połamania kolejnych kilku żeber. - No i mi. Mi nic nie zaszkodzi, bo, jak wspomniałeś, tyle lat spałem na błocie, że dla mnie to nic nowego - wyszczerzył zęby w kpiącym uśmiechu, odejmującym mu lat i nieco łagodzącym szpetne rysy blizn.
Percy także chciał to robić; zgrabne powrócenie do tematu szkolenia w ogóle nie zdziwiło Wrighta - zdziwiła za to wątpliwość, słyszalna w głosie bruneta. - Na tym całym Stosie Hengów nie spadł ci na głowę jakiś kamień? - zaniepokoił się całkiem poważnie, bowiem tylko poważny uraz głowy mógł tłumaczyć takie pytania retoryczne. - Przecież mówiłem, że poćwiczymy i dam ci srogi wycisk - odparł, unosząc nieco krzaczaste brwi. - Wiesz, że nie wycofuje się z propozycji, jeśli już jakieś składam - dodał nie mając na myśli złośliwości czy podkreślenia różnicy w wypowiadanych przez nich obietnicach. Po prostu taki był, jeśli coś mówił, to szczerze, z serca, nie stosując manipulacyjnych dźwigni, mogących przerzucić więcej zysków na jego stronę. - No i sam powinienem podszkolić uroki, bronię się, nieskromnie mówiąc, doskonale, ale atak...no, powinienem się podciągnąć - westchnął ciężko, spoglądając na leżącą na stoliku różdżkę. Symbol porażek i zwycięstw, dusz utraconych i ochronionych. Czy kiedykolwiek zapanuje nie tyle równowaga, co stabilna sprawiedliwość, sprawiająca, że jego czary będą wyłącznie bronić, nie czyniąc nikomu innemu krzywdy? Uśmiechnął się trochę smutno, stronił od filozoficznych myśli, także i tym razem, chociaż kolejne, ciche pytanie Notta - oby szybko przywyknął do nazywania go w inny sposób - znów wpędzało go w spiralę zbyt głębokich rozważań. Wyprostował się nieco, kości dziwnie trzasnęły, nie zdążył ich rozchodzić po gwałtownym poderwaniu się z łóżka. - Nie, nie popełniłeś - odpowiedział bez zawahania, lecz i bez głupiutkiej naiwności. - Co do tego wyczyny Anthony'ego i Macmillana...to nie wiem, nie chcę się wypowiadać, jeszcze nie - zmarszczył brwi; czy gdyby nie wywołali tego trzęsienia ziemi, zginęłoby tyle samo osób? - i nie mnie to oceniać. Ale ty - nie popełniłeś błędu, chociaż i tak to nie ode mnie należy opinia odnośnie twojej decyzji, Percy - Smutny uśmiech zmienił się w nieco nostalgiczny, zakłopotany. - Wiesz, że jestem zwolennikiem wolności, sam najlepiej oceniasz, co jest dobre a co złe - i co jest błędem a co decyzją przynoszącą ulgę - wyjaśnił, drapiąc się po zagojonej bliźnie po prawej stronie policzka. Jasna smuga zasklepionej skóry przecinała rzucającym się w oczy pasmem gęsty zarost, ponownie nadający jego twarzy typowego kolorytu zaniedbanego drwala z kornwalijskich lasów.
Bez brody wdawał się sobie zbyt młody, szczeniacki - taki, jak przed dwudziestoma laty, gdy z buzią gładką jak skóra jednorożca mrugał zawadiacko do siedzącego po drugiej stronie Wielkiej Sali Percy'ego, tylko na tyle sympatii mogąc sobie pozwolić pod czujnym obstrzałem niechętnych ślizgońskich spojrzeń. Przyjaciel również powracał wspomnieniami do tego czasu; Ben parsknął śmiechem, zerkając na niego z ukosa. - Masz na myśli zamykanie ci ust moimi wargami czy złamaniem ci szczęki? - spytał, szczerze zaciekawiony odpowiedzią; słodko-gorzki temat wcale nie sprawił mu bólu, raczej wprawiał go w rozbawienie. Wzruszało go dawne, chłopięce, przekonanie o skali problemów, o przerażeniu przed pierwszym okazaniem mu nieakceptowanych społecznie uczuć, o potwornym, paraliżującym lęku, że to przekreśli wszystko, co było dla niego ważne; nie tylko łacząca ich przyjaźń, ale pozycje w szkole, inne znajomości - właściwie, czy skoro był niepełnoletni, mógłby zostać za to wydalony z Hogwartu i aresztowany? Dziwne, że dopiero teraz przychodziło mu to do głowy, wtedy nie sięgał paniką aż tak daleko, może to i dobrze, bo wtedy nigdy nie odważyłby się spojrzeć w oczy Percivala z tak bliska, jak teraz, gdy niemalże czuł ciepło jego oddechu na swej twarzy - i chłodne palce dotykające jego własnych, zaciśniętych na szorstkim materiale dżinsów. Podniósł wzrok w górę, znów napotykając jego oczy, na szczęście już lśniące, nie matowe - czekoladowa żaba pomogła. - Będzie, Percy. Jestem tego pewien. To kwestia czasu i naszego zaangażowania. Dobro zawsze wygrywa, wcześniej lub później - odparł z całą spokojną powagą, jaka kryła się w jego posturze, wzroku, w ciepłym acz nieustępliwym tonie głosu. Z podobną pewnością wypowiadał się o smokach oraz - dawniej - o Quidditchu.
Przekąs, słyszalny w tonie Notta, znów go rozbawił; wywrócił tylko oczami, ciągle spoglądając na Kudłacza z wyrzutem. Narażonemu na obecność dementorów czarodziejowi przydałaby się jeszcze jedna żaba, a ten urwipołeć pobawił go tego leku na cały smutek. Do tego skazując Percivala na posiadanie zwykłego, pospolitego gnoma. Dobrze, że nie bahanki, lecz i tak czuł wielki zawód. Pokręcił tylko głową na próby pocieszenia przez przyjaciela, niechętnie odrywając dłoń od ciepłego uda mężczyzny, by znów sięgnąć po kubek z uzupełnioną ognistą. Alkohol go rozbudził, rozgrzał, nie czuł już chłodu, zresztą płomienie kominka emanowały gorącem, miło owiewając nagą skórę poranionego torsu i ramion. Karta, jaką wyciągnął, nie była najgorsza, sięgnął po następną, wierząc, że znów wygra - dobra passa nie mogła się przecież nagle urwać. - Dzieciak z niego, ale to dobry dzieciak - podsumował wspomnienie Alexandra, znów krzywiac się lekko; nie rozumiał, dlaczego komplementowanie Selwyna tak bardzo go razi. No, już nie Selwyna: znów zrobił wielkie oczy. - Czy to jakiś festiwal wydziedziczeń? Fox będzie wniebowzięty - mruknął, nie kryjąc uznania: uzdrowiciel także sprzeciwił się okrucieństwu i rządom morderców, lecz było to czymś oczywistym, należał do Zakonu Feniksa. Był ciekawy, czy na spotkaniu pojawił się Adrien, lecz nie poruszył tego grząskiego tematu. - Pieprzony Rosier, mam nadzieję, że szybko się go pozbędziemy - mruknął do siebie, wykrzywiając twarz w grymasie pogardy. Mruknął pod nosem jeszcze kilka przekleństw, ale wrócił do skupienia na ognistej whisky i prowadzonej grze.
Nieco zawstydził się brakiem podjęcia sugestii sypialnianej; przesunął dłonią po rozczochranych, stojących we wszystkie strony włosach, po czym łypnął na Percivala. - Ty będziesz tam spał, wygodnisiu. Dlatego o tym wspomniałem - wyjaśnił oczywistą oczywsistość, wywracając oczami. - Nie mam poduszek z jedwabiu, wypchanych piórami...nie wiem, łabędzi czy innych papug, ale na pewno lepsze to niż ta kanapa. Ma milion wystających sprężyn. Tylko Kudłaczowi na niej wygodnie - wskazał łokciem drzemiącego w najlepsze psiaka, nie przejmującego się niewygodą. Ułożenie Percy'ego we własnym łóżku było oczywiste: wbrew pozorom nie zapomniał o jego obrażeniach, zaledwie przed momentem zaleczonych przez Selwyna, a sofa była naprawdę paskudnie niewygodna, zapewne mogąc przyczynić się do połamania kolejnych kilku żeber. - No i mi. Mi nic nie zaszkodzi, bo, jak wspomniałeś, tyle lat spałem na błocie, że dla mnie to nic nowego - wyszczerzył zęby w kpiącym uśmiechu, odejmującym mu lat i nieco łagodzącym szpetne rysy blizn.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Nie wątpił w niego, nigdy nie miał ku temu powodów; wiedział, że Jaimie nie miał w zwyczaju rzucania słów na wiatr, bo to przecież właśnie dlatego tak łatwo było mu opuszczać w jego obecności wszelkie bariery ochronne, stopniowo odzwyczajając się od wyrobionego na salonach odruchu szukania drugiego dna w każdym zdaniu i każdym drgnięciu powieki. Jego słowa były szczere, czasami do bólu; nikt tak jak Ben nie potrafił mu w końcu wytknąć paskudnych błędów, nie bawiąc się przy tym w owijanie drastycznych i niewygodnych szczegółów w bawełnę. Zdawał sobie więc sprawę, że wtedy, po wrześniowym pojedynku, również mówił poważnie – ale czy od tamtego słonecznego popołudnia nie zmieniło się absolutnie wszystko? Chciałby wierzyć, że nie, że wciąż istniały elementy jego życia, które nie runęły w przepaść wraz z upadającymi kamieniami zabytkowego kręgu, ale potęgowane paranoicznymi myślami (i trzymającym się go kurczowo wspomnieniem dementorów) zmęczenie nie pozwalało mu jeszcze na odnalezienie się w nowej rzeczywistości. – Wiem – odpowiedział mu szybko, drapiąc się bezwiednie w tył karku. – Po prostu – no wiesz, nie byłem pewien, czy nic się nie zmieniło. – Bo przecież niewiele miał już do zaoferowania. – Ale no, to dobrze, poćwiczymy razem. Uroki też – ożywił się nieco, choć tępy ból w żebrach uniemożliwił mu nagłą zmianę pozycji na kanapie. – Idą mi co prawda całkiem nieźle, ale wciąż nie wszystkie. – Skrzywił się lekko, przypominając sobie własną porażkę w malinowym lesie – chociaż biorąc pod uwagę okoliczności, być może powinien być wdzięczny, że nie udało im się wtedy z Sigrun nikogo schwytać.
Nie chciał myśleć w tamtej chwili o rycerzach, nie chciał też przypominać sobie złożonej mu przez Rosiera obietnicy – ale nie potrafił nie zastanawiać się nad tym, czy bezsensownie nie ściągnął na swoich bliskich niebezpieczeństwa, narażając nie tylko Inarę i swoje nienarodzone jeszcze dziecko, ale również i wszystkich, którzy zdecydowali się mu pomóc: Benjamina i Alexandra na początek, ale był niemal pewien, że ta lista miała się jeszcze wydłużyć. W imię czego? Nie miał pojęcia, jak mógłby im pomóc, ani się odwdzięczyć; czy nie lepiej dla wszystkich by było, gdyby po prostu dał się pogrzebać w podziemiach sypiącego się Albury? – Nie wiem, czy można nazwać to decyzją – powiedział szczerze, wpatrując się w czekoladowe oczy siedzącego naprzeciwko mężczyzny; nieoceniające, chyba akceptujące go bardziej, niż on w tamtej chwili akceptował sam siebie. – Śmieszne, nie? Całe życie nie miałem problemu z tym, żeby im wszystkim przytakiwać, ale jak ich tam słuchałem, to nie potrafiłem znaleźć ani jednego powodu, dla którego miałoby mnie obchodzić, że uznają mnie za zdrajcę. To oni są zdrajcami – burknął, może trochę zbyt głośno, cząstka gniewu roznieconego przez podniesione głosy arystokratów odżyła na nowo; zgasła jednak szybko, a on westchnął przeciągle. – Po prostu nie chcę, żeby inni ponosili konsekwencje za mnie, i tak za dużo już narobiłem szkód. – Nie musiał wyliczać, jakich; obaj doskonale o tym wiedzieli.
Zaśmiał się, słysząc pytanie Bena, i ten śmiech – po raz pierwszy od dłuższego czasu – nie zabrzmiał w jego uszach niewłaściwie. Sięgnął dłonią do twarzy odruchowo, mimowolnie, pocierając opuszkami palców linię złamanej niegdyś szczęki. Kości już dawno się zrosły, na pokrytej przez ciemny zarost skórze nie pozostał już nawet ślad po silnej pięści przyjaciela; jedyne blizny znajdowały się gdzieś indziej, nie boląc już jednak, i nie dokuczając fantomowym bólem. – Preferowałem raczej ten pierwszy sposób, chociaż na ten drugi też zasłużyłem – powiedział, opuszczając rękę i wracając do wygodniejszej pozycji, z dłońmi opartymi o kolana, ze spojrzeniem skierowanym do przodu. – Szkoda, że wtedy nie miałem więcej odwagi – dodał ciszej, nie do końca pewien, czy wciąż zwracał się do Bena, czy mówił do dawno już martwej, o piętnaście lat młodszej wersji samego siebie. Opuścił spojrzenie w dół, na własne kolana; jego wzrok zahaczył o nadal tkwiący na palcu rodowy sygnet, wychwytujący ciepłe światło z kominka. Jak wielu złym decyzjom i wydarzeniom mógłby zapobiec, gdyby nigdy go nie otrzymał? Albo oddał dawno temu? Sięgnął ku pierścieniowi, z lekkim trudem zsuwając go z palca – pod spodem pozostał jaśniejszy ślad – po czym schował go do kieszeni spodni.
Wziął do ręki kubek, upijając z niego kolejny, spory łyk ognistej. Nie do końca wierzył w słowa wypowiedziane przez Jaimiego, ale coś w jego tonie – spokojnym, pewnym, nieustępliwym – sprawiło, że poczuł się zdecydowanie lepiej. Być może świat wcale się nie skończył; może znów miał kiedyś wrócić do normalności – jeśli nie dzisiaj ani jutro, to za rok, dwa, pięć. Koniec końców, czy Ben kiedykolwiek go wcześniej okłamał? Nie odpowiedział mu jednak, nie do końca wiedząc, jak mógłby skomentować tę lekko podniosłą wypowiedź, która nijak nie pasowała mu do niego samego; od kiedy stał się z jednym z tych walczących o dobro? Póki co walczył jedynie o własną godność – a i to wychodziło mu z różnym skutkiem.
Nie rozumiał, dlaczego Ben wykrzywiał się dziwnie na wspomnienie o Alexandrze, ale zanim zdążył o to zapytać, myśli krążące wokół młodego uzdrowiciela wyparowały, zastąpione przez wspomnienie kolejnego przyjaciela z przeszłości. Zmarkotniał nieco, mocniej zaciskając palce na kubku z alkoholem i wychylając go prawie do końca. – Napisałem do niego jakiś czas temu. Do Foxa – przyznał, przypominając sobie kreślone pod wpływem emocji i rozterek wersy, które nigdy nie doczekały się odpowiedzi. Nie żałował niczego, co wtedy napisał – ale nie potrafił udawać, że brak wiadomości zwrotnej był mu obojętny. – Jak zacząłem się zastanawiać nad rzuceniem tego wszystkiego. – Własnej rodziny, poprawił się w myślach, woląc jednak na razie nie nazywać swojego wydziedziczenia w ten sposób; dopiero co przestał taplać się we własnych obawach, i nie chciał zanurzać się w bagnie świeżych wspomnień ponownie. – Ale albo mi nie uwierzył, albo niespecjalnie go to obchodziło. Albo wcale tego nie przeczytał. – Wzruszył ramionami, choć ten gest wyszedł sztucznie, trącając wyraźnym fałszem, gryzącym się z brzmiącą w głosie goryczą.
Startą niemal natychmiast przez kolejne słowa padające z ust Jaimiego; uniósł wyżej brwi, w wyrazie twarzy, który jasno i wyraźnie odzwierciedlał mające się za chwilę zwerbalizować myśli. – Zapomnij – mruknął, (prawie) niewzruszony szerokim uśmiechem, wykwitającym na twarzy przyjaciela. Ani przez moment nie przeszło mu przez myśl zajęcie należącej do niego sypialni, już i tak czuł się wystarczająco beznadziejny ze względu na żałosną konieczność proszenia go o rzeczy tak podstawowe jak schronienie przed chłodem; do szczęścia w tej chwili spokojnie wystarczyłby mu zresztą kawałek podłogi – jeszcze kilka godzin wcześniej rozważał perspektywę powolnej śmierci wśród błota i kamieni. – Wyciągnąłem cię z łóżka w środku nocy, ściągam na ciebie swoje problemy – nie dorzucę do tego wszystkiego wyrzucenia cię z własnej sypialni – dodał, mając nadzieję, że Ben nie będzie się o to kłócił; naprawdę nie miał siły na długą dyskusję, z każdą minutą głowa ciążyła mu coraz bardziej, a wykończony organizm wreszcie się poddawał. – Poza tym przed chwilą prawie zasnąłem na twoim ganku, jestem pewien, że ta kanapa nie może być dużo gor… Zaraz, czy ty już ze mną wygrałeś? – urwał nagle, w niedowierzaniu wpatrując się w wyciągniętą przez Bena kartę. Westchnął przeciągle, odkładając własną na stolik. – To zdecydowanie nie jest mój dzień – stwierdził z kapitulacją, choć bez złości czy irytacji, dopijając resztkę pozostałego w kubku alkoholu.
Nie chciał myśleć w tamtej chwili o rycerzach, nie chciał też przypominać sobie złożonej mu przez Rosiera obietnicy – ale nie potrafił nie zastanawiać się nad tym, czy bezsensownie nie ściągnął na swoich bliskich niebezpieczeństwa, narażając nie tylko Inarę i swoje nienarodzone jeszcze dziecko, ale również i wszystkich, którzy zdecydowali się mu pomóc: Benjamina i Alexandra na początek, ale był niemal pewien, że ta lista miała się jeszcze wydłużyć. W imię czego? Nie miał pojęcia, jak mógłby im pomóc, ani się odwdzięczyć; czy nie lepiej dla wszystkich by było, gdyby po prostu dał się pogrzebać w podziemiach sypiącego się Albury? – Nie wiem, czy można nazwać to decyzją – powiedział szczerze, wpatrując się w czekoladowe oczy siedzącego naprzeciwko mężczyzny; nieoceniające, chyba akceptujące go bardziej, niż on w tamtej chwili akceptował sam siebie. – Śmieszne, nie? Całe życie nie miałem problemu z tym, żeby im wszystkim przytakiwać, ale jak ich tam słuchałem, to nie potrafiłem znaleźć ani jednego powodu, dla którego miałoby mnie obchodzić, że uznają mnie za zdrajcę. To oni są zdrajcami – burknął, może trochę zbyt głośno, cząstka gniewu roznieconego przez podniesione głosy arystokratów odżyła na nowo; zgasła jednak szybko, a on westchnął przeciągle. – Po prostu nie chcę, żeby inni ponosili konsekwencje za mnie, i tak za dużo już narobiłem szkód. – Nie musiał wyliczać, jakich; obaj doskonale o tym wiedzieli.
Zaśmiał się, słysząc pytanie Bena, i ten śmiech – po raz pierwszy od dłuższego czasu – nie zabrzmiał w jego uszach niewłaściwie. Sięgnął dłonią do twarzy odruchowo, mimowolnie, pocierając opuszkami palców linię złamanej niegdyś szczęki. Kości już dawno się zrosły, na pokrytej przez ciemny zarost skórze nie pozostał już nawet ślad po silnej pięści przyjaciela; jedyne blizny znajdowały się gdzieś indziej, nie boląc już jednak, i nie dokuczając fantomowym bólem. – Preferowałem raczej ten pierwszy sposób, chociaż na ten drugi też zasłużyłem – powiedział, opuszczając rękę i wracając do wygodniejszej pozycji, z dłońmi opartymi o kolana, ze spojrzeniem skierowanym do przodu. – Szkoda, że wtedy nie miałem więcej odwagi – dodał ciszej, nie do końca pewien, czy wciąż zwracał się do Bena, czy mówił do dawno już martwej, o piętnaście lat młodszej wersji samego siebie. Opuścił spojrzenie w dół, na własne kolana; jego wzrok zahaczył o nadal tkwiący na palcu rodowy sygnet, wychwytujący ciepłe światło z kominka. Jak wielu złym decyzjom i wydarzeniom mógłby zapobiec, gdyby nigdy go nie otrzymał? Albo oddał dawno temu? Sięgnął ku pierścieniowi, z lekkim trudem zsuwając go z palca – pod spodem pozostał jaśniejszy ślad – po czym schował go do kieszeni spodni.
Wziął do ręki kubek, upijając z niego kolejny, spory łyk ognistej. Nie do końca wierzył w słowa wypowiedziane przez Jaimiego, ale coś w jego tonie – spokojnym, pewnym, nieustępliwym – sprawiło, że poczuł się zdecydowanie lepiej. Być może świat wcale się nie skończył; może znów miał kiedyś wrócić do normalności – jeśli nie dzisiaj ani jutro, to za rok, dwa, pięć. Koniec końców, czy Ben kiedykolwiek go wcześniej okłamał? Nie odpowiedział mu jednak, nie do końca wiedząc, jak mógłby skomentować tę lekko podniosłą wypowiedź, która nijak nie pasowała mu do niego samego; od kiedy stał się z jednym z tych walczących o dobro? Póki co walczył jedynie o własną godność – a i to wychodziło mu z różnym skutkiem.
Nie rozumiał, dlaczego Ben wykrzywiał się dziwnie na wspomnienie o Alexandrze, ale zanim zdążył o to zapytać, myśli krążące wokół młodego uzdrowiciela wyparowały, zastąpione przez wspomnienie kolejnego przyjaciela z przeszłości. Zmarkotniał nieco, mocniej zaciskając palce na kubku z alkoholem i wychylając go prawie do końca. – Napisałem do niego jakiś czas temu. Do Foxa – przyznał, przypominając sobie kreślone pod wpływem emocji i rozterek wersy, które nigdy nie doczekały się odpowiedzi. Nie żałował niczego, co wtedy napisał – ale nie potrafił udawać, że brak wiadomości zwrotnej był mu obojętny. – Jak zacząłem się zastanawiać nad rzuceniem tego wszystkiego. – Własnej rodziny, poprawił się w myślach, woląc jednak na razie nie nazywać swojego wydziedziczenia w ten sposób; dopiero co przestał taplać się we własnych obawach, i nie chciał zanurzać się w bagnie świeżych wspomnień ponownie. – Ale albo mi nie uwierzył, albo niespecjalnie go to obchodziło. Albo wcale tego nie przeczytał. – Wzruszył ramionami, choć ten gest wyszedł sztucznie, trącając wyraźnym fałszem, gryzącym się z brzmiącą w głosie goryczą.
Startą niemal natychmiast przez kolejne słowa padające z ust Jaimiego; uniósł wyżej brwi, w wyrazie twarzy, który jasno i wyraźnie odzwierciedlał mające się za chwilę zwerbalizować myśli. – Zapomnij – mruknął, (prawie) niewzruszony szerokim uśmiechem, wykwitającym na twarzy przyjaciela. Ani przez moment nie przeszło mu przez myśl zajęcie należącej do niego sypialni, już i tak czuł się wystarczająco beznadziejny ze względu na żałosną konieczność proszenia go o rzeczy tak podstawowe jak schronienie przed chłodem; do szczęścia w tej chwili spokojnie wystarczyłby mu zresztą kawałek podłogi – jeszcze kilka godzin wcześniej rozważał perspektywę powolnej śmierci wśród błota i kamieni. – Wyciągnąłem cię z łóżka w środku nocy, ściągam na ciebie swoje problemy – nie dorzucę do tego wszystkiego wyrzucenia cię z własnej sypialni – dodał, mając nadzieję, że Ben nie będzie się o to kłócił; naprawdę nie miał siły na długą dyskusję, z każdą minutą głowa ciążyła mu coraz bardziej, a wykończony organizm wreszcie się poddawał. – Poza tym przed chwilą prawie zasnąłem na twoim ganku, jestem pewien, że ta kanapa nie może być dużo gor… Zaraz, czy ty już ze mną wygrałeś? – urwał nagle, w niedowierzaniu wpatrując się w wyciągniętą przez Bena kartę. Westchnął przeciągle, odkładając własną na stolik. – To zdecydowanie nie jest mój dzień – stwierdził z kapitulacją, choć bez złości czy irytacji, dopijając resztkę pozostałego w kubku alkoholu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Wejście
Szybka odpowiedź