Wydarzenia


Ekipa forum
Wejście
AutorWiadomość
Wejście [odnośnik]29.09.18 16:57
First topic message reminder :

Dom

Za kornwalijskimi pagórkami, za Druzgotkową Rzeką (nazwaną tak przez Benjamina), daleko od jakichkolwiek siedzib ludzkich, stoi drewniany dom. Niepozorny, niedokończony, część jego ścian wzmocniona jest zaklęciami chroniącymi przed deszczem, wiatrem i chłodem. Ściany ciężko odróżnić od otaczającego je lasu, budynek wydaje się wręcz wrośnięty w zarośla, przycupnięty na krawędzi dość spokojnej rzeki. Gałęzie drzew stanowią część dachu, pnie - pewien rodzaj wzmocnienia niektórych elementów konstrukcji domu. Ciężko tu trafić a otoczenie posiadłości objęte jest licznymi urokami ochronnymi - na pewno nie zjawi się tu nikt postronny. Zbudowany w środku lasu, na krańcu Kornwalii, nad rzeką uchodzącą niedaleko do morza dom jest oazą spokoju, zagubioną w leśnej gęstwinie.
Tuż za drzwiami wejściowymi znajduje się niewielki przedpokój, wypełniony wierzchnimi ubraniami, ciężkim obuwiem, brudnymi plecakami, sznurami i niezbędnikami każdego opiekuna (i łowcy) smoków.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Wejście - Page 2 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Wejście [odnośnik]06.02.19 20:03
Dalej spoglądał na niego z lekkim zdezorientowaniem: oczywiście rozumiał, że dla Percivala zmieniło się dosłownie wszystko, lecz z jego  perspektywy świat pozostał taki sam. Owszem, w swej smutniejszej,  bardziej przerażającej wersji, w której kilkanaście kolejnych ofiar  krwawego konfliktu zainicjowanego przez tych opętanych czarną magią  szaleńców straciło życie; miejscem, a oficjalną władzę przejął sługus  Lorda Voldemorta. Jednakże reszta pozostawała taka sama. Okrucieństwo  Rycerzy Walpurgii, zaślepienie większości arystokracji i siła Zakonu  Feniksa - a także niezmienne od ponad dwóch dekad uczucie, wiążące jego  los z losem Percy'ego. Wright znów uśmiechnął się słabo, nie wdając się  w dalszą dyskusję. To nie tak, że brakowało mu argumentów, podczas  potyczek słownych z przyjacielem zawsze posiadał ich szeroki repertuar,  co zaskakiwało ich obydwu w równym stopniu, po prostu instynktownie  wyczuwał, że na razie siedzący naprzeciwko niego brunet potrzebuje  przede wszystkim czasu. Nie złotych rad i natrętnych niczym żądlibąki  zapewnień, że wszystko będzie dobrze. - Znasz mnie, jestem stabilny i  niewzruszony niczym dąb - odparł po prostu, cytując własnego ojca;  drzewa nie zmieniały się a jedynie rozrastały, stawały się silniejsze,  bardziej rozłożyste, lecz ciągle pozostawały sobą. - I względem  ciebie nic nie zmieniło się we mnie od jakichś dwudziestu lat -  dodał po prostu, bliski rozsunięcia rąk w geście kapitulacji. Bardziej  przed samym sobą niż przed nim, zaskakująco łatwo przyznawało mu się do  tej uczuciowej konsekwencji. Znów jednak zabrzmiało mu to nieco  idiotycznie. - Dalej uważam cię za nieco zadufanego w sobie ślizgona.  Znacznie lepszego w dziedzinach uroków ode mnie - sprecyzował  odrobinę żartobliwie, mając na myśli coś większego i ważniejszego, co  jednak nie potrzebowało zamknięcia w klatce słów. - Szczyt moich  pojedynkowych umiejętności to Bombarda rzucona tylko dzięki szczęściu -  ale podobny rozpieprz mógłbym zrobić i bez użycia różdżki - przyznał  się do zasięgu swych talentów, który miał nadzieję rozszerzyć dzięki  wsparciu Notta. Niedoszłego Notta, zafrasował się krótko nad tym, jak  będzie się do niego zwracał; to eleganckie nazwisko, wiszące nad ich  ramionami niczym gradowa chmura, musiało odejść w niepamięć.  Przynajmniej na jakiś czas, bowiem Benjamin merlińsko wierzył w to, że  za kilka lat - lub trochę więcej - czarodziejski świat powróci do normy.  - Są. Zdrajcami swych rodzin i swej krwi. Ściągają na wszystkich  potworne niebezpieczeństwo, ale jeszcze o tym nie wiedzą. To wina  wychowania, zagubienia, wielu parszywych czynników. Mam nadzieję, że gdy  ten lord voldetort pokaże swoją prawdziwą twarz i zacznie wykorzystywać  swoich wyznawców, tym głupcom otworzą się oczy. Właściwie, jestem tego  pewien - zmarszczył brwi, co napięło bliznę po prawej stronie  twarzy, uwypuklając jasną, świeżo zrośniętą tkankę. - A gdy się  opamiętają, kto wie, może zostaniesz nestorem - uśmiechnął się  półgębkiem, wcale nie wyśmiewając się z tej wizji: dla niego w ogóle nie  była niedorzeczna. Bohater, czarodziej, który jako pierwszy sprzeciwił  się zamachowi stanu: historia osądzi tę decyzję i wynagrodzi tych,  którzy walczyli o dobro. Był tego pewien. I pewien tego, że Percy będzie  mu pomocny, niezależnie od tego, co zadzieje się dalej.  Znów szturchnął go lekko nogą. - Konsekwencje dzielone to naturalna  kolej rzeczy. Z tym też musisz się pogodzić - wyznał po prostu a w  jego orzechowych oczach zalśniło coś smutnego; on także stoczył ciężką  bitwę z wyrzutami sumienia i wiedział, że przed nim jeszcze długa wojna  z myślami o tych, których zranił podejmowaniem ryzykownych wyborów. Nie  żałował jednak żadnego z nich, nie, kiedy decydował się na nie w imię  dobra, by ochronić tych, którzy go potrzebowali. Kudłacz uniósł nieco  zaspany łeb, zdziwiony nagłym wybuchem śmiechu Percivala; sapnął aż  wilgotna para wodna uleciała z jego wielkiego nosa i znów opadł na  kanapę całym swym ciężarem. Jaimie pogłaskał go po głowie, na moment  spuszczając wzrok: brakowało mu tego śmiechu. I sięgania do nawet  bolesnych wspomnień bez pewności, że wywoła to chęć natychmiastowej  autodestrukcji. - Szkoda - przyznał niczym echo, ciągle pochylony  w jego, w ich - Notta i Kudłacza - stronę. Uciekło im wiele lat, wiele  wspólnych przygód, wiele wyborów, które podjęte razem mogłyby zaowocować  czymś innym, wartościowym, lepszym. Nie tylko dla nich, ale i dla świata  - lecz kim byli, by rozważać tak filozoficzne kwestie? Znów uśmiechnął  się, trochę krzywo, twarz dalej nie współpracowała tak, jak kiedyś. -  A może gdybyś wtedy ze mną wyjechał, zginęlibyśmy w jakiejś  katastrofie świstoklików podczas pierwszej eskapady. Kto wie - dodał  po dłuższej chwili ciszy, chcąc stłumić w sobie żal za umykającą  młodością, którą mieli szansę spędzić ramię w ramię. Kątem oka widział  zadziwiająco intymny gest zsunięcia z palca pierścienia, symbolu jednego  z najważniejszych dla brytyjskiej arystokracji rodów - i nie skomentował  go w żaden sposób, przynajmniej na razie. Ta noc była dla Percy'ego  zapewne jedną z najdłuższych w życiu, poruszyli tez wystarczająco dużo  poważnych kwestii, by na razie po prostu odpuścić. Odpocząć. Dopić do  końca ognistą whisky i triumfalnie zwyciężyć w karty, na co miał wielką  ochotę. Zwłaszcza, gdy przyjaciel wspomniał o Foxie, z którym także  niejedną noc spędził na podobnej rozrywce.  Zerknął na Percivala z  ukosa. - A do mnie dlaczego nie napisałeś? Kto by pomyślał, że wy,  ślizgoni, darzycie siebie taką sympatią nawet po latach- prychnął  wesoło. Percy i Frederick, wtedy jeszcze Lycus, w ogóle nie pasowali do  domu Salazara - według jego skromnej opinii. - Fox ma teraz dużo na  głowie, dużo naprawdę ważnych spraw, podróży - na pewno go po prostu nie  przeczytał- zaczął wieloznacznie, nie chcąc zdradzać szczegółów  misji Zakonu. - Nawet do mnie nie ma czasu się odezwać - dodał  uspokajająco, porywczy Frederick nigdy nie odpuściłby odpisania na list,  gdyby tylko mógł: nawet jeśli miał mu jedynie wygarnąć wszystkie  popełnione od dzieciństwa błędy. - Może się niedługo zobaczycie -  dodał oględnie, nie wiedział, gdzie obecnie przebywał auror, ale i tak  mieli spotkać się w starej chacie, gdy ta zostanie już odpowiednio  zabezpieczona.  By wspólnie dyskutować o przyszłości świata lub intensywnie grać w  karty. Ben uśmiechnął się triumfalnie, gdy już druga karta zapewniła mu  równiutkie zwycięstwo w tej dość nierównej potyczce. Mrugnął zawadiacko  do Notta. - Kto wygrywa, ten decyduje o spaniu. Zbieraj się na górę, nie jesteś przecież aż tak poobijany - zakomenderował, wstając ze  stolika. Schody prowadzące na górę były strome, ale nie aż tak, by Percival z powyłamywanymi żebrami nie uporał się z podróżą do sypialni. - Musisz się wyspać i odpocząć. Poranek jest mądrzejszy od wieczoru - znów zacytował  swego tatę, podświadomie w chwilach kryzysu powracając do mądrości  wyniesionych z domu. Otrzepał przód spodni od piżamy, po czym zerknął z  góry na Percivala. - I to nie podlega dyskusji - powiedział cicho,  mrużąc oczy, po czym ruszył w stronę schodów, nie odwracając się, by  upewnić się, że ten podąża za nim. Powinien. Zaufał mu ze swoim życiem, więc powinien też uwierzyć w to, że kanapa mogłaby służyć za średniowieczne narzędzie tortur, a tego dnia Percy wycierpiał się już wystarczająco.

| zt :pwease:


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Wejście - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Wejście [odnośnik]10.04.19 14:59
| po spotkaniu z Gwardzistami
Słowa Wieczystej Przysięgi odbijały się w jego umyśle pełnym zycia echem; nie głuchym odgłosem, nie martwym odbiciem, a pełnią uczuć, wrażeń, bodźców, nie pozwalających się wyciszyć nawet podczas długiego spaceru. Opuścili dom Alexandra dość niedawno, ale Wright nie odzywał się ani słowem. Najpierw było to zbyt niebezpieczne, znajdowali się przecież wśród ludzi, nieświadomych tego, kogo mijają na swym wieczornym spacerze; później zaś Jaimie wpadł tak głęboko do studni swych rozważań, że zupełnie nie czuł potrzeby werbalizowania chaotycznych myśli. Czuł obecność Percivala tuż obok i to w pełni mu wystarczało, zwłaszcza, że w pewien niefizyczny sposób wcale nie wypuścił jego chłodnej dłoni ze swojej, gorącej i szorstkiej od odcisków.
Szedł równym tonem, dość szybkim, ale ostrożnym; stopy odziane w ciężkie buty instynktownie szukały pewnych miejsc podparcia, omijając powywracane kłody, niespodziewane doły i wystające korzenie. Lasy wokół Sennen traktował już jak swoje podwórko, teren bezpieczny, acz nieprzewidywalny. Tak jak w tym momencie, gdy usłyszał nagły tętent kopyt a potem zwierzęce wycie. Zatrzymał się tak gwałtownie, że coś chrupnęło mu w kolanie; zaklął szpetnie pod nosem i chwycił idącego obok Blake’a za bark, mocno, hamując go w miejscu. Jedno nagłe wydarzenie w świecie magicznej fauny zaczynało reakcję łańcuchową; trzepot skrzydeł, piski gryzoni, szelest poruszanych kończynami traw, głuchy trzask łamanych gałęzi. – To pewnie jakiś strachliwy erkling. Raczej nie ma tu przyczajaczy – mruknął cicho, nasłuchując gasnących odgłosów nocy; nie zdjął jednak dłoni z ramienia Percivala nawet wtedy, gdy wokół nich ponownie zapadła względna cisza, łagodzona srebrzystym blaskiem księżyca, skapującym spomiędzy ostatnich jesiennych liści. Uważne spojrzenie orzechowych oczu przeniosło się z otoczenia na mężczyznę, nie tracąc na intensywności. – No, to jak ci się podobają moi kompani? – spytał pozornie rozluźnionym tonem, choć tak naprawdę był poważny jak niemalże nigdy, wpatrując się w skrytą w półcieniu twarz Percy’ego z mieszaniną dumy, niepokoju i burzowego wzruszenia. – Jak się z tym wszystkim czujesz? – dodał mniej ironicznie, dopiero teraz orientując się, że prawa dłoń spoczywa na jego ramieniu. Przesunął ją w dół, bezwładnie, przez łokieć i przedramię, a później, instynktownie, na kilka sekund splótł jego palce ze swoimi, tak, jak zrobili to niedawno w sypialni Farleya – a złote wstęgi związały ich na zawsze. Nie odsunął się jednak całkiem, stał blisko, a szybki, milczący spacer wcale nie doprowadził go do jakichś konkretnych wniosków i scenariuszy monologu. Może: w ogóle nie musiał, może stać obok siebie w ciszy, może tak naprawdę nic się nie zmieniło – czyż i bez magicznej pieczęci nie wierzył w każde słowo wypowiedziane przez Percivala? Chłodne, wilgotne, leśne powietrze koiło rozbuchane emocje, gasnące już, wypalające się, pozostawiające po sobie tylko ciepło, przypominające to domowe, emanujące z kominka w salonie. – Veritaserum dalej działa? – przyszło mu nagle na myśl, ale brązowe tęczówki nie roziskrzyły się w typowy dla niegrzecznego ucznia wyczuwającego szansę na zrobienie psikusa sposób: był na to zbyt zmęczony, przejęty i odpowiedzialny. Za to, w co wciągnął Percivala i co stanowiło sens jego – ich – życia od tego wieczoru.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Wejście - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Wejście [odnośnik]11.04.19 20:39
Był wdzięczny Benowi za to milczenie, towarzyszące im przez niemal całą drogę powrotną do Sennen. Po wieczorze spędzonym pod nieustającym ostrzałem pytań i oskarżeń, kłębiących się w jego głowie niczym rój wściekłych os, przede wszystkim potrzebował ciszy – wygłuszającej myśli, kojącej emocje; chociaż spotkanie w domu Alexandra nie mogło trwać dłużej niż godzinę, czuł się, jakby mówił nieustannie przez wiele dni, przeżywając na nowo koszmar ostatnich miesięcy w całej okazałości, rozdrapując źle zasklepione rany i posypując je solą; aktualnie były otwarte, żywe, być może oczyszczone, ale również całkowicie nieosłonięte – i nie miał ochoty na ponowne szturchanie ich szczerymi słowami. Ponad wszystko chciał znaleźć się w domu, w tych pachnących normalnością i bezpieczeństwem czterech ścianach, które od niedawna stały się jego azylem: zostać przywitanym entuzjastycznym poszczekiwaniem, wypić pół butelki ognistej i zaczekać na odzyskanie władzy nad własnym umysłem, i kształtowanymi przez niego wypowiedziami. Veritaserum wciąż działało – był w stanie to wyczuć, nawet jeśli aktualnie nic nie mówił; charakterystyczne naprostowanie myślowych korytarzy trudno było pomylić z czymkolwiek innym.
Chciał wiedzieć, o czym tak intensywnie rozmyślał Jaimie, gdy przemierzali kolejne połacie lasu, nie ośmielił się jednak zapytać; właściwie nie odezwał się ani razu, skupiając się w pełni na w miarę bezkolizyjnym poruszaniu się w ciemności – nie znał jeszcze tych terenów tak dobrze jak Ben, który zdawał się podążać jakąś fantomową, widzialną jedynie dla niego ścieżką. Nie zareagował też równie szybko, choć nagły, przeszywający ciszę hałas sprawił, że jego serce podskoczyło gdzieś w okolice przełyku, po czym zaczęło głośno łomotać; nie ze strachu – bardziej z zaskoczenia, podobnego temu, gdy w ciszy mieszkania rozlegała się seria niepasujących do niego dźwięków. Znieruchomiał w pół kroku, zatrzymany w miejscu głównie przez silne ramię Wrighta, po czym powoli opuścił stopę z powrotem na ściółkę – nasłuchując i czekając, aż leśne odgłosy nasilą się, a następnie stopniowo ucichną, jak fala rozchodząca się po powierzchni wody, w którą ktoś nieuważny wrzucił kamień. – Myślałem, że erklingów też nie – odpowiedział. Nie podnosił głosu, ale jego słowa, wypowiedziane po długim milczeniu, i tak zabrzmiały dziwnie: zbyt głośno, zbyt ochryple, zbyt nerwowo.
Nie podniósł wzroku od razu, choć wydawało mu się, że poczuł na sobie przenikliwe spojrzenie orzechowych oczu; nie chciał tego przyznać, ale odrobinę bał się w nie spojrzeć, nieco paranoicznie obawiając się, że dostrzeże w ich odbicie tej samej wrogości i nieufności, z którymi musiał mierzyć się przez kilkadziesiąt trudnych minut. Wpatrywał się więc w ciemność uparcie, jakby licząc na to, że za moment Ben opuści rękę (lub że nie zrobi tego już nigdy) i ruszy dalej, zamiast tego dotarło do niego jednak pytanie; pozornie zupełnie nieszkodliwe – ale przez jego przesiąknięty eliksirem prawdy umysł zinterpretowane boleśnie wręcz dosłownie. – No, wszyscy są niczego sobie – powiedział, zanim jeszcze dotarł do niego sens tych słów – chociaż nawet jeżeli stałoby się to wcześniej, nie byłby w stanie nic z tym faktem zrobić. Umilkł gwałtownie, przymykając odruchowo powieki, jakby miał nadzieję na to, że rzeczywistość rozmyje się we śnie, ale jego koszmary już dawno przestały straszyć go zażenowaniem; gdyby to był sen, Jaimie padałby właśnie na ziemię, uginając się pod górującą nad nim sylwetką dementora. – Merlinie, nie to chciałem powiedzieć – dodał po chwili dziwnie niezręcznej ciszy, w której brakowało jedynie brzmiącego w tle koncertu świerszczy.
Otworzył usta, żeby powiedzieć coś jeszcze: nie wiem, co o nich myśleć, tak naprawdę ich nie znam – ale ostatecznie nie powiedział niczego, zdjęty przestrachem, że tylko pogorszy sprawę. Odchrząknął nieco nerwowo, czując rozlewające się po jego karku i szyi gorąco, i dziękując losowi za okruchy łaski, jaką była panująca ciemność.
Do rzeczywistości (i pełnej powagi) przywróciło go dopiero następne pytanie, choć wyjątkowo – nie odpowiedział na nie od razu, potrzebując chwili na odnalezienie zgodnej z prawdą odpowiedzi. Czuł zbyt wiele – i jednocześnie niewystarczająco, lecz ten stan nieznośnej nierównowagi był niemożliwy do opisania słowami i jednoznacznego sklasyfikowania. Podniósł wreszcie spojrzenie na Bena, odnajdując parę wpatrujących się w niego oczu, uspokojony nieznacznie falą rozpływającego się po jego klatce piersiowej ciepła, gdy szorstkie palce na moment zacisnęły się na jego własnych. Ścisnął je mocno, odwzajemniając gest; podejrzewał, że nigdy miał już nie kojarzyć mu się tak samo, na zawsze już naznaczony wspomnieniem świetlistych, oplatających ich ręce wstęg.
Westchnął, głośno wypuszczając powietrze z płuc, i mając wrażenie, że wszystkie te emocje, które trzymał na wodzy przez ostatnie godziny – nie chcąc i nie mogąc dać im upustu w obecności dokonujących nad nim sądu członków Zakonu Feniksa – opadły na jego ramiona jednocześnie, ciągnąc je ku ziemi. – Czuję się zmęczony, Ben – powiedział cicho, żałując – po raz kolejny – że nie może milczeć, zbyć pytania wzruszeniem ramion i krótkim w porządku. Zdania płynęły jednak same, formując się na poziomie strun głosowych i gromadząc na języku, a on nie miał siły, by próbować je tam zatrzymać. – Nie tylko ze względu na dzisiaj. – W jego tonie nie było złości, irytacji, frustracji; jedynie znużenie – i jakiś nieuchwytny rodzaj smutku. – Od miesięcy nieustannie palę za sobą po kolei wszystkie mosty, zostawiam za sobą ludzi, na których mi zależy. – Nie Rycerzy, zostawienia ich nie żałował – ale nie potrafił przestać myśleć o Isabelle, Elise, Ophelii; o zaskoczonym spojrzeniu Rosemary, o przerażeniu pobrzękującym w głosie Lysandra; oddalał to od siebie, przekonywał, że tak musiało się stać – ale tęsknił za nimi ciągle i nieprzerwanie, ignorując co prawda tępy ból za mostkiem, ale nie będąc w stanie tak do końca o nim zapomnieć. – Wydawało mi się, że może teraz to wszystko nabierze sensu, ale to przesłuchanie, opowiadanie o mojej przeszłości – co, jeśli ja zwyczajnie nie mogę się zmienić, Jaimie? Co, jeśli jestem po prostu złym człowiekiem? – Nie oczekiwał odpowiedzi, nie chciał nawet zadać tego pytania, pozwolił jednak, żeby zawisło w powietrzu, zanim odwrócił się do Bena plecami, wciąż stojąc wystarczająco blisko, by czuć promieniujące od jego ciała ciepło; wepchnął dłonie do kieszeni spodni, wbijając wzrok w nieokreślony punkt pomiędzy drzewami. Nie mógł uniknąć odpowiadania na jego pytania, ale mógł przynajmniej nie pokazywać przelewających się przez jego rysy i oczy uczuć: tchórzliwych i napawających go odrazą, tak samo jak wszystko, co padło z jego ust tego wieczoru. – Tak – powiedział, prawie cedząc głoski, żałując, że nie mógł zamiast tego rzucić ironicznego: nie zauważyłeś?Mam nadzieję, że wasz alchemik nie spartolił sprawy i nie zostanie mi już tak na zawsze, bo bardzo szybko wyzionąłbym ducha. – Zawahał się, ale tylko na ułamek sekundy. – Z drugiej strony, może tak byłoby lepiej dla wszystkich – dodał cicho, prawie szeptem, nie wiedząc, co dekoncentrowało go bardziej: że w ogóle wypowiedział te słowa na głos, czy że krążące w jego żyłach veritaserum stanowiło jednoznaczne poświadczenie, że w głębi ducha naprawdę w nie wierzył.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Wejście [odnośnik]12.04.19 14:25
Bliskość drzew zawsze działała na niego kojąco: nie bał się spacerować w gęstej kniei nawet w środku nocy, kiedy większość rozsądnych ludzi nie zapuszczała się w te tereny. W wyniku wychowania – i wrodzonej beztroski w podejmowaniu niepotrzebnego ryzyka – praktycznie zupełnie wyzbył się niepokoju wywołanego szelestem liści, złowróżbnym skrzypieniem gałęzi czy cieniami, podsycającymi wyobraźnię do tworzenia obrazów krwiożerczych potworów, chowających się w leśnym runie. Także i teraz, pomijając rutynowy już niepokój związany z czyhającymi na jego życie Rycerzami Walpurgii oraz innymi, lubującymi się w czarnej magii szumowinami, czuł, że każdy kolejny krok po miękkiej ściółce przybliża go do osiągnięcia wspominanego przez Foxa zen. Nadwyrężonego dyskusją wśród Gwardzistów; napięcie dałoby się kroić nawet mało udanym Lamino – rozumiał jednak brak zaufania oraz jasne granice współpracy z Percivalem, nie miał więc żalu do żadnego z zakonowych współbraci. Zaczynał jednak odczuwać wyrzuty w stosunku do siebie samego; gdyby zareagował wcześniej, gdyby nie pozwolił Percivalowi zboczyć z obranej ścieżki, gdyby zmusił go do naprawienia błędów wcześniej, przed lub nawet po wyprawie do Peru – czy uniknęliby tych wszystkich okropnych wydarzeń? Gdybanie nigdy nie zajmowało Benjamina zbyt głęboko, szybko więc otrząsnął się z filozoficznych refleksji, po prostu wdychając głęboko w płuca chłodny aromat lasu i lekką woń wody kolońskiej Blake’a. Miał nadzieję, że ten zdołał zabrać ze szlacheckiej posiadłości chociaż flakon męskich perfum – naprawdę polubił  ten zapach.
Tak, jak polubił szczerość Percivala. Spojrzał na niego, zdezorientowany, po czym – nie bacząc na okoliczności – wybuchnął dość donośnym śmiechem; czystym, pozbawionym złośliwości, w końcu z trudem stłumionym w własnej pięści. – To który spodobał ci się najbardziej? – spytał beztrosko, zirytowany na wewnętrzne pragnienie dowiedzenia się tej jakże istotnej rzeczy. Cóż, rozmawiali na śmiertelnie poważnie wystarczająco długo, mógł więc obrócić sytuację na swoją korzyść. – I który wydał ci się najbardziej godny zaufania? Lub godna zaufania – dodał szybko, ciągle zapominał, że do ich grona dołączyła Justine. Podejrzewał, jak niezwykle trudne okazały się dla przyjaciela ostatnie godziny, mimo wszystko pragnął więc powrócić do stanu względnej stabilizacji; do bezpiecznego punktu mieszczącego się pomiędzy szczeniackimi żartami, wykorzystującymi eliksirową podatność Percy’ego na zdradzanie prawdy, a śmiertelną powagą i podniosłością podjętej decyzji. Liczył, że uda mu się utrzymać ten balans: przelotny uścisk męskich palców na własnych zdawał się potwierdzać te przypuszczenia, przynajmniej chwilowo. Później bowiem coś pękło, a zmęczenie bruneta rozlało się gęstą plamą w chłodnym powietrzu. Jaimie spoglądał na niego ze spokojem, spodziewał się tego – brunet przeszedł dziś, i nie tylko, naprawdę wiele. - Myślisz, że gdybyś dalej towarzyszył tym szumowinom – nie zostawiłbyś ich za sobą? – spytał bez pretensji czy obrażenia. – Prędzej czy później musiałbyś ich poświęcić, złożyć na ołtarzu tej pieprzonej idei, także dosłownie. Po tym, co zrobiłeś w Stonehenge, gdy wyparła się ciebie rodzina i bliscy, popierając tego Lorda Voldemorta – są bezpieczni, gniew i chęć mordu skupi się na tobie – zaczął niezwykle rzeczowo i bez jakiejkolwiek delikatności poruszając niezwykle wrażliwe struny.
- Nie jesteś złym człowiekiem – po prostu zrobiłeś złe rzeczy – wyjaśnił cierpliwie, jak wtedy, gdy z niemalże lordowska wyrozumiałością tłumaczył mu różnicę między pasibrzuchem ukraińskim a smokiem białoruskim, bogatszy w tę wiedzę tylko dlatego, że udało mu się kilka dni wcześniej wypożyczyć książkę na ten temat. – Tak jak każdy z nas. Kwestia tego, co się z tym robi. Czy pozwala się tym błędom narosnąć, czy się je naprawia, zalepia, choćby i własną krwią – dodał poważnie, kopiąc niby od niechcenia jedną z ułamanych gałęzi, leżących nieopodal. – I wiem, to nie jest łatwe – znam cię nie od dziś i jestem prawie pewien, że najtrudniejsze nie będzie dla ciebie walka z tymi czarnoksiężnikami czy rzucanie niezwykle skomplikowanych zaklęć, ale zaprzestanie kopania samego siebie w tyłek wyrzutami sumienia – podsumował w swoim niezwykle wyważonym stylu. – Za dużo myślisz. To się nie sprawdza w czasie wojny. Gdybanie, rozważanie – na to będzie czas później, gdy pokonamy tych sukinsynów i przywrócimy pokój – dorzucił hardo, porzucając odkopywanie martwej gałązki; podniósł spojrzenie na Percivala, a ciemne loki opadły mu na oczy, łaskawie przysłaniając także wyraźną nawet w półcieniu siatkę blizn szpecących prawą stronę twarzy. – Już się bałem, że porzucisz te swoje szlacheckie dąsy – westchnął teatralnie, obserwując odwracającego się plecami mężczyznę. Schylił się i przez chwilę myszkował dłońmi w runie, w końcu odnajdując pokaźnych rozmiarów szyszkę. – Tak, najlepiej, żebyś w ogóle umarł, wszyscy byliby przeszczęśliwi. Zwłaszcza twoi starzy kumple. Nie musieliby nic robić, wyświadczyłbyś im wielką przysługę – powiedział pogodnie, prostując się i rzucając swą zdobyczą w zgarbione pod ciężarem zbyt poważnych myśli plecy mężczyzny. Potrzebowali odrobiny beztroski, może i głupiej, może i chłopięcej, przypominającej czasy, gdy nie popełnili jeszcze tylu poważnych błędów. – Ja też nie pozbierałbym się z radości. Zostawiłbyś mnie z wściekłymi Gwardzistami, dwoma małymi psami i szalonym koniem – kontynuował, a druga szyszka, niestety mniejszych rozmiarów, uderzyła Percivala w bark. Tyle, jeśli chodzi o dorosłe, dojrzałe i poważne wsparcie w przełomowych momentach życia.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Wejście - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Wejście [odnośnik]13.04.19 0:22
Głośny wybuch śmiechu, nieskrępowany ani otaczającą ich ciszą, ani echem gęstniejącej w powietrzu powagi, zalał jego umysł jakąś wybuchową mieszaniną zachwytu i niedowierzania, na chwilę ścierającego zupełnie wywołaną przez dwuznaczne pytania irytację. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz słyszał Jaimiego śmiejącego się w ten sposób: miał wrażenie, że dawno, odbudowywanie spopielonej relacji na pogorzelisku nadszarpniętego zaufania i nieodwracalnych decyzji nie należało do rzeczy łatwych; zapomniał już nawet, jak bardzo kochał ten dźwięk – donośny, szczery, zdający się odbijać również w jego własnej klatce piersiowej niczym w pudle rezonansowym. Zwłaszcza, gdy stali tak blisko, tuż obok – otuleni dodatkowo przez odgradzające ich od rzeczywistości ciemności. Pozornie, nie wierzył jednak, by coś im tutaj zagrażało; byli przecież ostrożni, a Percival był przekonany, że jak na razie leśna kryjówka pozostawała całkowicie bezpieczna.
Wywrócił oczami, spoglądając na Bena z udawaną urazą, choć fałszywość malującego się na jego twarzy oburzenia zdradzały drgające kąciki ust; widok rozbawionego przyjaciela wzbudzał w nim zbyt wiele ciepło-sentymentalnych uczuć, by był w stanie zachować pełną powagę. – Ben, ostrzegam cię – zaczął, chcąc powstrzymać go przed zadaniem kolejnego pytania, ale wyglądało na to, że bawił się zbyt dobrze, by tak zwyczajnie sobie odpuścić. Percy westchnął teatralnie, po czym zacisnął usta, w jakimś desperackim akcie sekundowej paniki próbując powstrzymać słowa przed wydostaniem się spomiędzy jego warg, poległ jednak całkowicie. – Fox – prawie wywarczał; irytacja wróciła na swoje miejsce. – Naprawdę? – dodał, dokładnie tym samym tonem, którego miał w zwyczaju używać w trakcie smoczych wypraw, gdy po przebudzeniu odkrywał kolejny, spontanicznie obmyślony i wprowadzony w życie żart Wrighta.
Biorąc pod uwagę własny poziom zażenowania, prawie ucieszył się mogąc złapać się mniej szkodliwego pytania, chociaż odpowiedź na nie wcale nie należała do prostych. – Nie znam żadnego z nich na tyle, żeby uznać ich za godnych zaufania – powiedział, spojrzeniem odszukując parę orzechowych tęczówek; miał nadzieję, że nie musiał precyzować, że wykluczał Benjamina z tych rozważań – jego darzył zaufaniem bezgranicznym, sięgającym porzucenia szeregów organizacji, która takich ruchów nie wybaczała, na przestrzeni jednej rozmowy. – Ale jeżeli miałbym komuś zaufać, myślę, że zaufałbym aurorowi. Temu, który był gwarantem. – Wciąż nie znał jego imienia, choć po pytaniu o śmierć Weasleya, zaczął domyślać się nazwiska. – Nie zrozum mnie źle, koleś ma w sobie coś takiego, że bałem się kichnąć bez pozwolenia w jego obecności – ale po tym, co dzisiaj usłyszałem, wydaje się też być typem, który przede wszystkim postępuje zgodnie z tym, w co wierzy. Nie uginając się pod głosem większości, i robiąc to, co słuszne, nawet jeżeli łatwiej byłoby poszukać usprawiedliwienia dla wygodnego wyjątku. Ta wojna potrzebuje takich ludzi. Nie tkwilibyśmy w niej teraz po uszy, gdyby było ich więcej. – Wzruszył ramionami. Nie wiedział, po co przyjacielowi była ta informacja, ale właściwie nie miał problemu, żeby podzielić się poczynionymi na szybko przemyśleniami – o ile nie dotyczyły wizualnych atutów ludzi, z którymi od dzisiaj był związany przysięgą wieczystą.
O której wspomnienie wciąż wokół niego krążyło, skutecznie wybijając go z chwilowego rozluźnienia i wpychając prosto w plątaninę myśli ostatecznych. Złośliwych i podstępnych, dochodzących do głosu jedynie dzięki ciągnącemu go ku ziemi zmęczeniu i poszarpanym nerwom; mentalnie i emocjonalnie wykończony, nie miał siły ani chęci żeby im się przeciwstawić, a mimo że wcale nie chciał wyciągać ich na wierzch, coś nie pozwalało mu zetrzeć ich na dobre – może veritaserum, może wrodzone skłonności do arystokratycznego dramatyzmu, który tak bezpardonowo wytykał mu Ben. – Mówisz to tak, jakby to było bajecznie proste – mruknął, choć zdawał sobie sprawę, że przyjaciel miał rację. We wszystkim, znał go w końcu tak dobrze, jak nikt inny, przez lata obserwując powtarzający się w kółko schemat, złożony z naprzemiennych złych wyborów i mentalnego masochizmu, przysypanego pielęgnowaną starannie pogardą do samego siebie. Otworzył usta, chcąc jakoś odeprzeć przynajmniej część zaskakująco chłodnych i sensownych argumentów, ale dla siebie żadnych nie znalazł – pozostała mu więc ucieczka, odwrócenie się do Benjamina plecami, choć tylko dosłownie; metaforycznie nie miał zamiaru robić już tego nigdy.
Taktyczny manewr nie uchronił go jednak przed słowami, docierającymi do niego wyjątkowo klarownie i wyraźnie; prychnął cicho, przez chwilę jeszcze uparcie tkwiąc w miejscu, mimo że nawarstwiający się w jego klatce piersiowej chłód topniał w zastraszającym tempie, zastąpiony przez coś kanciastego i jednocześnie pulsującego ciepłem. A później coś uderzyło go w plecy, raz, i drugi; odwrócił się, marszcząc brwi i trzeci z szyszkowych pocisków łapiąc w locie. Opuścił na niego spojrzenie, przez moment przyglądając się szyszce z autentycznym zaskoczeniem, jakby jeszcze nie do końca rozumiał, skąd w ogóle wzięła się w jego dłoni, po czym przeniósł wzrok na Bena. – A ja już się obawiałem, że ten cały Zakon na dobre zabił w tobie mentalnego czternastolatka – odpowiedział, opuszczając rękę, z palcami wciąż zaciśniętymi na przechwyconym narzędziu zbrodni; otworzył usta ponownie, przez moment już przygotowując się do podniesienia głosu i rozpoczęcia standardowej pyskówki urażonego szlachcica, ale coś w nim pękło – i zamiast tego po prostu ze świstem wypuścił powietrze z płuc. Podniósł wolną dłoń, na moment chowając w niej twarz, a potem unosząc spojrzenie ku ciemnemu niebu, ku migającym na nim gwiazdom; zaśmiał się – szczerze i dziwnie zwyczajnie, czując, jak razem z tym śmiechem, ucieka od niego całe napięcie. Pokręcił dwukrotnie głową, jakby rezygnując z początkowego pomysłu, po czym powrócił spojrzeniem do Bena, przez kilka sekund bez słowa na niego patrząc, prawie zaskoczony nagłą realizacją, jak bardzo go kochał – za to kim był i jaki był, niezmiennie od lat nie pozwalając mu na taplanie się we własnym żalu i emocjach, sprowadzając go na ziemię w sposób jednocześnie prosty i skuteczny.
Powinien chyba coś powiedzieć, ale słowa go zawiodły – tak samo jak umiejętność kontrolowania podstawowych impulsów, których przy Jaimiem kontrolować właściwie nie musiał – dlatego po prostu przekroczył dzielącą ich odległość, żeby przyciągnąć go do siebie i pocałować, tym razem bez dramatyzmu i niepewności, starając się gestem przekazać mu wszystko to, czego zwerbalizować nie potrafił, nawet ze wsparciem krążącego w żyłach serum prawdy. Odsunął się po chwili tylko odrobinę, dodatkowo uspokojony jego znajomym zapachem, nieodłącznie już kojarzącym mu się z domem; prawa dłoń zatrzymała się gdzieś na poziomie męskiego karku, a on sam nachylił się do przodu, opierając własną skroń na jego skroni, z ustami tuż przy jego uchu. – Przepraszam, Ben, nie chcę się z tobą kłócić. – Ani walczyć, nie teraz i już nigdy, a przynajmniej nie o rzeczy śmiertelnej wagi – choć chwilami brzmiało to jeszcze odrobinę niewiarygodnie. – Wiem, że dzisiejszy dzień był dobrym dniem. Po prostu był też bardzo długi – wyjaśnił, trochę się usprawiedliwiając; nie żałował niczego, a złożona na jego ręce przysięga właściwie napawała go dawno nieodczuwaną nadzieją – ale godzina odpierania rzucanych z wielu stron oskarżeń i niepewności o finalne zakończenie spotkania potrafiła wpędzić go w najczarniejszy, rzadko odwiedzany kąt zmęczonego umysłu.
Pozostał w tej pozycji jeszcze przez chwilę, dopóki jego spojrzenie nie przesunęło się niżej, zatrzymując się gdzieś na poziomie kołnierza męskiej kurtki. Jego wargi wykrzywiły się w cichym uśmiechu, gdy – nie myśląc – odchylał brzeg materiału, żeby w następnej sekundzie wrzucić za niego wciąż zaciskaną w palcach drugiej ręki szyszkę. Dopiero potem pozwolił sobie na parsknięcie śmiechem, robiąc kilka szybkich kroków do tyłu. – To za nazwanie Cienia szalonym koniem. Na twoim miejscu pozbyłbym się jej szybko, na pewno roi się w niej od nargli – doradził lojalnie, z jakiegoś powodu przypominając sobie nagle uczucie triumfu, towarzyszące mu, gdy na szóstym roku zdołał po cichu podrzucić Benowi sztuczną różdżkę, która zaczęła wyśpiewywać hymn drużyny Slytherinu w samym środku lekcji uroków.
Merlinie, jaki był wtedy z siebie dumny.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Wejście [odnośnik]14.04.19 11:41
Rozmowa pędziła w dość niepokojącym kierunku, jak zwykle zresztą, gdy Benjamin wpadał na genialny pomysł i wbrew definicji tego słowa, w ogóle o nim nie myślał, na ślepo biegnąc w kierunku według niego bystrej idei. Podpuszczanie Percivala wydawało mu się niezwykle zabawne, a ocenianie upodobań względem Gwardzistów miało nieco rozluźnić atmosferę, Wright nie przewidział jednak, że Veritaserum zadziała tak wspaniale, wpędzając go w drobne poczucie zazdrości. Znów się zaśmiał, ale tym razem rechot miał w sobie coś urażonego i odrobinę sfrustrowanego. Ulżyło mu, że spomiędzy zaciśniętych ust mężczyżny nie padły personalia pewnego młodego, smukłego i urodziwego chłopiątka, z którym niedawny Nott miał ostatnio wiele wspólnego, ale przywołanie postaci Fredericka wywołało na twarzy Jaimiego krzywy uśmiech. No tak, pieprzony Lycus; taki śliczny, przystojny, barczysty a do tego metamorfomag, mogący poprawić swą i tak szlachecką genetykę, czyniącą z niego zdrajcę, owszem, ale to zdrajcę o nieziemsko intrygujących rysach. - Bo jest szlachcicem? I nigdy nie miał złamanego nosa?- spytał z prawie obrażoną miną, po czym prychnął donośnie, aż wypuszczone powietrze uniosło wilgotną od wieczornej rosy grzywkę do góry. Łypał na Blake'a z mieszaniną rozbawienia i dotknięcia, ale z każdą kolejną chwilą nasilało się to pierwsze. Sam zapytał, więc powinien odpowiadać za to, co wywołał; kusiło go, by pociągnąć ten niewygodny temat - odkąd tylko pamiętał, uwielbiał wpędzać Percy'ego w zakłoptanie - ale był na tyle samoświadomy, by wiedzieć, że takie pastwienie się nad bezbronnym przyjacielem było po prostu niedżentelmeńskie. - Czy dlatego, że w każdej chwili może się zmienić we mnie? - dodał, nagle olśniony i uspokojny takim wyjaśnieniem. No tak, na pewno o to chodziło: o metamorfomagiczną możliwość przywdziania twarzy Benjamina; twarzy pozbawionej blizn, takiej, jak wcześniej, przed wybuchem wojny. Wierzył w to trochę naiwnie, ale wspaniałomyślnie zaprzestał prób kontynuowania męk Percivala - ważniejsze z perspektywy ich dzisiejszego spotkania było bowiem pytanie drugie. O zaufanie.
Miał wrażenie, że ponownie usłyszy personalia Foxa, ale nie, Blake nie biegł po lini najmniejszego oporu i szczerze wybierał kogoś pozornie mu najmniej przychylnego. - Brendan - odpowiedział od razu: zapominał, że przyjaciel nie zna personaliów większości Zakonników i że w najbliżśzym czasie miał poznawać je dość powoli, w ograniczonym zakresie. - Brendan Weasley, auror. Jeden z największych skurczygarborogów, jakich znam. Kawał drania. W tym pozytywnym sensie - rozwinął swą opinię, znów śmiejąc się, tym razem nieco ciszej - jak na kogoś, kto w ogóle nie znał tego wojowniczego arystokraty, Percy opisał go nadzwyczaj dokładnie. - On to nie ugnie się przed niczym. Co prawda niezbyt śmieszą go moje żarty, ale jeśli walczyć, to tylko u boku takich, jak on. Wydaje mi się, że widzi...że on widzi wszystko tak jaśniej, że nie ma żadnych wątpliwości, że nie zawaha się przed niczym. Chciałbym kiedyś dojść do takiej ostrości charakteru - wyznał już poważniej, mimowolnie dążąc do pewnej równowagi wyznań podczas tej księżycowej nocy. Odchrząknął, nieco speszony swym uznaniem dla Brendana, po czym wsunął w typowym dla siebie, nieco zdezorientowanym gestem, dłonie głęboko w kieszenie skórzanej kurtki, chwilowo rad z odwrócenia się Percivala. - No dla mnie to jest proste, nie myślę za dużo - wyznał bez skrępowania; nigdy nie był największym filozofem świata, kierując się w życiu prostymi porywami serca i sztywnym kodeksem moralnym, wpojonym mu przez rodziców - a dla ciebie to pewnie psidwakosyńsko trudne, ale...warto. Myślę, że gdy zaczniesz działać, wszystko się poukłada. W jakiś sposób. Zawsze tak było, co nie? Ile razy myślałeś, że to już koniec, a to był dopiero ostry zakręt? - spytał niezwykle, jak na siebie, metaforycznie, z równą podniosłością atakując Blake'a szyszką. Wydawało mu się to odpowiednie: odpowiednio chłopięce, odpowiednio niespodziewane i odpowiednio łamiące ciężar spowijającej ich Wieczystej Przysięgi.
Gdy brunet się obrócił, piorunując go ostrym spojrzeniem, Benjamin tylko uśmiechnął się szelmowsko, pewien, że osiągnął zamierzony efekt. - Czternastolatkowie najlepiej sprawdzają się na wojnie, są jescze przekonani o własnej nieśmiertelności - odparł pogodnie, choć jego słowa były ponurą prawdą: pamiętał tą pewność, że wymknie się śmierci, że ta nie dotknie nikogo, kogo znał - i wielokrotnie zderzył się już z oblewającą go lodowatą wodą rzeczywistością. Dalej się uśmiechał, gdy Percival z chrzęstem ściółki podszedł do niego a później pocałował. Krótko, mocno, prawie odbierając mu dech: ciągle przyjmował tę pieszczotę z zaskoczeniem i niedowierzaniem, pewne elementy chaotycznego życia były zbyt piękne, by mogły trwać długo, zamierzał jednak chwytać się tych drobnych chwil szczęścia ze wszystkich sił. Naparł na niego własnymi ustami, równie gwałtownie, przypominając sobie splecione dłonie i słowa przysięgi; to on ją zaproponował, to on ją przyjął, to on miał być winny śmierci Percivala, ale nie o tym myślał, gdy z zawodem odczuwał, że Blake przekręca głowę. Wilgotne od pocałunku wargi muskały bok policzka, lecz słowa mężczyzny nie wywowały rozczulenia, a lekką irytację. - Kretyn - mruknął pod nosem, ochryple. - Nie masz za co przepraszać, no chyba, że za to, że skrycie, od lat, podkochujesz się w Fox... - zaczął, przekrzywiając twarz, by ostatnie słowa pretensji wychrypieć prosto w jego usta, ale zamiast tego natrafił na pustkę - a za jego koszulę wpadła chropowata szyszka. Zamrugał, zdezorientowany, obserwując radośnie odsuwającego się Notta. Łypnął na niego złowrogo - ciągle przebywał pod działaniem Veritaserum, obawiał się więc, że Percy miał rację co do siedliska nargli, właśnie przełażących z szyszki na jego skórę. - Sam tego chciałeś - skrzywił się, ale bez złości, raczej z chłopięcymi przekomarzankami, cudownie łagodzącymi powagę tego wieczoru. - Co ci się najbardziej podoba w moim wyglądzie? - spytał z szerokim uśmiechem, rozpinając szybko guziki koszuli, by wydobyć z czeluści materiału szyszkę, drapiącą go nieprzyjemnie w brzuch. - Kiedy pierwszy raz myślałeś o tym, żeby mnie pocałować? - dodał, nie mogąc powstrzymać się od triumfalnego śmiechu; czystego, prowokującego. W końcu udało mu się rozpiąć koszulę i wytrzepać z grubej flaneli szyszkę, która zdążyła już zostawić nieprzyjemne, czerwone zadrapania na umięśnionym brzuchu. - Zobacz, co zrobiłeś, jak ja się teraz pokaże w rezerwacie - mruknął z arystokratyczną manierą, jaką często udawał przy Percy'm, próbując dostosować się do jego szlacheckiego pochodzenia. Na szczęście, już nie musiał tego robić. Podniósł spojrzenie z potwornych ran, które odniósł w szyszkowej bitwie, i raz jeszcze uśmiechnął się do stojącego naprzeciwko niego bruneta. Szczerze, radośne; tak, jakby dzielące ich lata, błędy i rany w ogóle się nie wydarzyły.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Wejście - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Wejście [odnośnik]14.04.19 21:20
O ile szczery, ocierający się o beztroskę śmiech Bena rozlewał się po jego klatce piersiowej falą niezidentyfikowanego ciepła, o tyle niespodziewana, brzmiąca w głosie przyjaciela uraza (co prawda słaba, ale wciąż możliwa do wychwycenia), wprawiła go w rozbawienie. Przemieszane nieco z niedowierzaniem, ale na tyle autentyczne, że skutecznie starło większość wywołanego zadawanymi z premedytacją pytaniami zażenowania. Nieszkodliwego – tak właściwie nie miał Benowi za złe tych werbalnych poszturchiwań, z jednej strony rozpoznając w nich próbę odebrania atmosferze części grobowego, śmiertelnie poważnego nastroju, z drugiej nie mogąc wyjść z lekkiego zdumienia, spowodowanego faktem, że ze wszystkich rzeczy, o które mógł go zapytać, to właśnie te kwestie zaprzątnęły jego myśli. – Nie, nie dlatego – zaprzeczył, kręcąc głową i śmiejąc się cicho, trochę dając upust wywołanej tymi wyjaśnieniami wesołości, trochę kryjąc w ten sposób skręcające jego wnętrznościami zmieszanie. Nie ciągnął tematu dalej i nie wdawał się w szczegóły, ograniczając się jedynie do wymuszonych przez veritaserum odpowiedzi; nie tyle dlatego, że bał się dalszej kompromitacji, bo w rzeczywistości nie mógłby troszczyć się mniej o pochodzenie Bena czy niewidoczną w półmroku krzywiznę zmasakrowanego niegdyś przez tłuczek nosa, a wizja metamorfomagicznej przemiany w jego sobowtóra nawet go bawiła – ale rozmowa o Fredzie wciąż jeszcze kojarzyła mu się z szarpaniem dopiero co rozdrapanej rany. Być może – nie licząc szalonej, skąpanej w halucynacjach przygody w Kumbrii – nie widzieli się od lat, jednak krótkie zderzenie z rzeczywistością, którego doświadczył w domu Alexandra, ożywiło na nowo długo przymierającą przeszłość, przypominając mu o czasach, w których traktował go jak brata, i uświadamiając boleśnie, że była to tylko kolejna relacja, którą brutalnie i nieodwracalnie zamordował.
Przerzucenie się na kwestie zaufania wydawało się – paradoksalnie – znacznie bezpieczniejsze. Skinął głową, słysząc padające z ust Bena imię i nazwisko, jeszcze odrobinę dziwiąc się tą wylewnością, i przypominając sobie – z niejaką ulgą – że nie występował już w roli przesłuchiwanego. Ta realizacja, pojawiająca się z opóźnieniem, pozwoliła mu na chwilowe rozluźnienie, zastąpione jednak bardzo szybko ostrym i kompletnie niespodziewanym ukłuciem zazdrości, zdającym się w ułamku sekundy przebić przez oba jego płuca, żeby następnie rozrosnąć się paskudnie gdzieś za mostkiem. Zerknął na Bena z ukosa, w jakimś masochistycznym odruchu obserwując jego twarz, gdy bezpardonowo wymieniał wszystkie przymioty aurora (przyjaciela?); no tak, powinien był się przecież tego spodziewać – to oni byli jego towarzyszami broni, nie on – i nie miał najmniejszego prawa, żeby czuć się z tego powodu źle, za obecny stan rzeczy mogąc obwiniać jedynie samego siebie. Właściwie powinien być im wszystkim wdzięczny za to, że walczyli u boku Wrighta, i był – ale nie znosił też tego idiotycznego i poniżającego poczucia znajdowania się na zewnątrz. – Podziwiasz go – stwierdził, nie zapytał – milknąc natychmiast, gdy uświadomił sobie, jak wiele obciążających emocji przelało się między głoskami.
Je również starał się nieudolnie schować, odwracając się w stronę snującej się wokół drzew ciemności, przez cały czas uważnie słuchając tego, co miał do powiedzenia Jaimie, który – wbrew temu, co zaznaczył na wstępie – wypowiadał się logicznie i mądrze, słowami przesiąkniętymi życiowym doświadczeniem. Również tym, które nabył u jego boku, obserwując uważnie jego potknięcia i bolesne upadki, a mimo to z jakieś powodu wciąż tkwiąc przy nim. Nigdy nie potrafił tego zrozumieć – dlaczego jeszcze się nie poddał, nie dał sobie z nim spokoju, nie postawił na nim krzyżyka. – Zbyt wiele – odpowiedział, głównie dlatego, że eliksir nie pozwalał mu na zignorowanie żadnych pytań – nawet tych retorycznych. Nie chciał rozmawiać już dłużej o wojnie, o niepewnym jutrze, o przyszłości, której się wyrzekł – dlatego nie podejmował dalszej dyskusji, po prostu milcząco przyznając Benowi rację.
A później starając się na chwilę zapomnieć o tym wszystkim, gdy całował go bez wcześniejszego uprzedzenia, wciąż jeszcze nie do końca mogąc uwierzyć w to, że może; że mimo zapoczątkowanej jego zdradą rozłąki, nie odepchnął go od siebie tamtej nocy na werandzie – i że teraz też bez zastanowienia oddawał jego pocałunki, smakujące w sposób jednocześnie wspaniale znajomy, jak i dziwnie nowy, bo po raz pierwszy pozbawiony tkwiących między nimi niewygodnie przeszkód w postaci pochodzenia, konwenansów, uprzedzeń. Świadomość, że znaleźli się po tej samej stronie, z każdym dniem zdawała się budować w nim coraz stabilniejsze poczucie pewności, pozwalającej mu na tymczasowe odsunięcie się i spontaniczny żart, materializujący się w formie wrzuconej za koszulę szyszki.
Rzucona bez powagi groźba nie zrobiła na nim wrażenia, a idące za nią pytanie nie wywołało fali niedojrzałej paniki, której przez moment się spodziewał, w głowie rysując już mentalny plan zatkania sobie uszu i szalonej ucieczki przez las, byle zagłuszyć wypływające spomiędzy jego warg słowa. Zamiast tego skrzyżował ramiona na klatce piersiowej, całkowicie spokojny – choć nieco rozproszony widokiem Bena, rozpinającego kolejne guziki flanelowej koszuli. – Twój uśmiech – powiedział, tylko odrobinę żałując, że nie miał dla niego odpowiedzi, która nie byłaby aż tak niemęska i romantyczna. – To, że jest taki, no wiesz, prawdziwy. I tak ci się wtedy rozjaśnia cała twarz, i oczy. – Wzruszył ramionami, z jakiegoś powodu orientując się nagle, że nie wie, co zrobić z rękami; rozplótł więc skrzyżowane na klatce piersiowej ramiona, upychając dłonie do kieszeni kurtki. – No i lubię twoje tatuaże, chociaż niektórym daleko do dzieła artysty. Ale tak jakby opowiadają twoją historię. Razem z bliznami – dodał, kompletnie nieświadomy faktu, że te ostatnie dosyć często zaprzątały głowę przyjaciela. Sam nie rozpatrywał nigdy znaczących jego twarz i ciało znamion w kategoriach estetycznych; były pamiątkami po bitwach i poświęceniach, namacalnym świadectwem tego, kim był, i jaki był sam Benjamin.
Najwidoczniej aktualnie będący w nastroju do wspominek; Percival westchnął przeciągle, ze zniecierpliwieniem, ale bez złości – na tę drugą nie miał ani siły ani chęci, nie odnajdując w poruszanych przez przyjaciela kwestiach celowej złośliwości. – Pod koniec piątego roku – powiedział powoli, choć zamyślenie było raczej spowodowane próbą przypomnienia sobie szczegółów, niż niewiedzą; pamiętał ten moment, bo w młodości odtwarzał go w pamięci tyle razy, aż wyrył się tam jak nieblaknąca fotografia. – Już po SUM-ach, ale przed końcową ucztą. Siedzieliśmy nad jeziorem, pamiętasz? Wygraliście z Krukonami ostatni mecz o puchar, a mnie na nim nie było, bo odrabiałem szlaban u Slughorna. Opowiadałeś mi o końcówce z taką radością, jakbyś właśnie usłyszał, że Przyczajacz sam zatrzasnął się w schowku na miotły, i chciałem… No, ale uznałem, że to niedorzeczne. A później przez miesiąc wakacji nie odpisałem ci na żaden list, pamiętasz? – Uniósł brwi w pytającym geście. – Nie miałem wtedy smoczej ospy, po prostu się bałem, że jakimś cudem się domyślisz. – Wciąż pamiętał własne przerażenie: że był chory, nienormalny, że dopuścił się czegoś paskudnego – i że zniszczy jedyną dobrą rzecz, jaka spotkała go w życiu.
Dzisiaj ten niedojrzały strach i śmiertelną powagę nastoletnich tragedii pozostawił już daleko za sobą, mówił więc (prawie) bez skrępowania, przekrzywiając lekko głowę i rzucając Jaimiemu poważne spojrzenie. – Wiesz, że mogłeś mnie o to wszystko zapytać tak po prostu, bez oszukiwania, prawda? Zrobiłem wiele rzeczy, których się wstydzę, ale bycie z tobą nie jest jedną z nich – sprostował, być może zmazując kolejne pozostające między nimi niedopowiedzenie.
A chwilę potem zmazaniu uległy również jego myśli; roześmiał się, tym razem już bez kryjącego się w głosie ciężaru, nie potrafiąc powstrzymać rozbawienia wywołanego zmanierowanym tonem Bena. – Po pierwsze, sam zacząłeś – przypomniał mu łaskawie; dowody zbrodni w postaci szyszkowych pocisków wciąż leżały u jego stóp. – A po drugie, to przed kim ty się chcesz rozbierać w tym rezerwacie? – zapytał, trochę prowokacyjnie, trochę żartem. – Poza tym, nic tam nie widzę – dodał, teatralnie mrużąc oczy i ponownie niwelując dystans między nimi; pochylił się do przodu, opierając dłonie na udach, z twarzą zawieszoną tuż przy podrapanej, obnażonej skórze na męskim brzuchu – na tyle blisko, że biała mgiełka oddechu rozbijała się o wyraźnie zarysowane mięśnie, a w jego nozdrza uderzył odurzający, znajomy zapach jego. Na moment stracił wątek, walcząc w milczeniu z zupełną pustką myśli, po chwili odchrząknął jednak cicho, odrywając jedną rękę od materiału spodni i z udawanym namysłem doświadczonego uzdrowiciela przesuwając opuszkami palców wzdłuż pionowego zadrapania. – Na moje oko, to będziesz żył – zawyrokował fachowo, podnosząc spojrzenie i spoglądając z dołu na skrytą za brodą twarz. Milczał jeszcze chwilę, zanim zdecydował się odezwać ponownie. – A propos rezerwatu, to dostałem list od lorda Greengrassa. Weźmie moją grupę pod zwierzchnictwo Peak District. – Wyprostował się, zatrzymując wzrok na parze orzechowych oczu. – Chyba powinienem ci podziękować. – Za to – i dziesiątki innych rzeczy.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Wejście [odnośnik]18.04.19 14:15

Skrzywiłby się, słysząc zaprzeczenie – przecież wręczył mu na złotej tacy rozwiązanie tej niewygodnej sytuacji – ale właściwie nie mógł mieć pretensji, Veritaserum ściśle trzymało go w swych objęciach, nie pozwalając nawet z uprzejmości wyrzec się doceniania kunsztu arystokratycznych genów, sprawnie ciosających przystojną twarz niegdyś Lycusa. – Świetnie – mruknął tylko w odpowiedzi, na moment znów zastanawiając się nad czymś niezwykle płytkim: nad swą prezencją. Nigdy nie dbał przesadnie – w ogóle? – o swój wygląd, ale od makabrycznego spotkania z Rosierem przy pocztowej anomalii, głębokie blizny spowodowane czarnomagiczną klątwą często go deprymowały. Nie tylko ze względów wizualnych, były bowiem przypomnieniem bolesnej porażki. Zderzenia się z mocą, o jakiej nie miał pojęcia, z kimś, kto służył temu pieprzonemu czarnoksiężnikowi, którego rozkazów słuchał do niedawna także Percival. Pamiętał o tym wszystkim, o personaliach towarzyszącego Tristanowi Notta, o płonących żywcem ludziach z mugolskiej wioski, o każdym zaniedbaniu i wrogim działaniu, którego dopuścił się Percival – i mimo to, nie potrafił go znienawidzić. Świeże słowa, padające podczas przesłuchania, nie wzbudzały w nim obrzydzenia, kładły się tylko ciężarem na ramionach; balastem, który choć na moment pragnął zrzucić. Beztroską, spokojnym śmiechem, chłopięcymi zabawami, przenoszącymi ich na złudny moment do przeszłości. Dalszej niż pełne napięcia spotkanie w wąskim gronie Gwardzistów.
Początkowo nie zauważył tego bardziej zdystansowanego, nieco urażonego spojrzenia, rzucanego mu z ukosa, lecz uczucia te jasno wybrzmiały w zdawkowym komentarzu. Wypowiedzianym tonem suchym, z odrobiną pretensji, zazdrości i frustracji: płynna szczerość uwypuklała te niewerbalne dodatki, obnażające całą prawdę. – No, trochę tak – przyznał ostrożniej, nieco zakłopotany tym, że jego wypowiedź można byłoby uznać za laurkę lub mowę pochwalną, podszytą czymś więcej niż rozsądnym szacunkiem do doświadczonego aurora. – Uratowałem mu kiedyś życie, wiesz? – dodał, nie mogąc oczywiście przegapić okazji, by podkreślić swych zasług, już wspomnianych, ale akcentowania dokonań nigdy za dużo. Pielęgnował wiarę w samego siebie, jeszcze niezbyt pewnie czując się w nowym wydaniu, już po bolesnej pokucie za własne grzechy, z odpowiedzialnością za Zakon, z szalonymi zmianami, wprowadzającymi w jego życie porządek. Kupno zagubionego w głuszy domku okazało się początkiem dobrej passy; jeszcze pół roku temu nie uwierzyłby, że zamieszka w nim z nawróconym Percivalem, porzucającym rodzinę i przywileje, by w końcu podjąć decyzję w zgodzie z samym sobą. W pocałunkach przekazywał mu tę niewiarę, pozbawioną jednak wyrzutu, pełną za to przyjemnego zaskoczenia. I zapomnienia, dłonie mocniej zacisnęły się na męskich barkach, a Benjamin poczuł się w pełni stabilnie. Na swoim miejscu, tam, gdzie powinien być, na początku długiej, wojennej ścieżki, mając jednak w końcu obok siebie nawróconego przyjaciela, gotowego iść w ten bój razem z nim.
Niezależnie, czy mieli rozlewać prawdziwą krew, czy uczestniczyć w pojedynku na szyszki i zbyt intymne pytania. Wright był zachwycony swym sprytem, pozwalającym mu zaspokoić narcystyczną ciekawość w ten względnie bezpieczny sposób: normalnie nie mógłby zadać tego pytania. Zawsze mówił o uczuciach w woalce żartu lub prowokacji, tak było wygodniej i bezpieczniej. Nawet teraz, gdy czuł się przecież zupełnie swobodnie, nastrojem lewitując w słodkim chaosie pomiędzy odpowiedzialnością, a chłopięcą beztroską. Tak naprawdę z bijącym sercem czekał na odpowiedź, śmiejąc się cicho, gdy ta nadeszła. – Ładny uśmiech na brzydkiej gębie– skwitował, trochę samokrytycznie, a trochę po prostu nie radząc sobie z przyjęciem komplementów. Chrząknął dziwnie, mile jednak połechtany, zwłaszcza wspomnieniem o tatuażach. Lewy kącik ust, nie zesztywniały przez gojące się blizny, uniósł się jeszcze wyżej. – To jaka jest moja historia? – spytał odruchowo, zastanawiając się, co Percival miał na myśli. Serię porażek, brudu, niebezpieczeństw. Straconych szans lub szans odepchniętych. Niekiedy nie z jego winy. Palce rozpinające koszulę nie zadrżały, gdy Percy kontynuował, niechętnie, ale bez cierpienia odmalowanego na przystojnej, zmęczonej twarzy. Rzucając na niewyjaśnioną sprawę sprzed lat zupełnie nowe światło – Jaimie wywrócił oczami. –Wiesz jak przeżywałem to, że mnie olałeś? Codziennie wieczorem czekałem na sowę, chciałem napisać drugi raz, ale wyszedłbym na jakiegoś namolnego wieśniaka- burknął, nieco obrażony: wspomnienia z tamtych wakacji były ciągle żywą tęsknotą, niepokojem i nastoletnią złością.
- Nie mogłem, bo wcale mi nie zależało na odpowiedzi – odparł buntowniczo, pomimo bliskości, którą wspólnie wypracowali, nie potrafiąc przyznać się do kierujących nim uczuć, ślepy na to, że i tak udowadniał je każdą decyzją i zachowaniem. Wbrew pozorom, posiadał w sobie wiele młodzieńczego zaprzeczenia. - Mam tam całkiem ładne smocze uzdrowicielki – odpowiedział, błyskając w półmroku zębami: zawsze było to jakieś wytłumaczenie epatowania negliżem w Peak District. – Od kiedy znasz się też na magii leczniczej? – spytał retorycznie, spoglądając na oceniającego jego stan czarodzieja, znów znajdującego się bliżej; drgnął zauważalnie, gdy chłodne palce bruneta dotknęły jego brzucha i głębokich ran. Złapał go za nadgarstek, a gdy Blake się wyprostował, odwzajemnił uśmiech. Odchrząknął, nie odsuwając ręki, lubił czuć jego puls i ciepło – upewniały go, że wcale nie śni, a księżycowa sceneria nocnego lasu nie jest jedynie baśniowym elementem halucynacji. – Mam nadzieję, że nasza współpraca będzie układać się znakomicie – skwitował na wpół ochrypłym, ciągle uśmiechniętym, tonem, ciągnąc Percivala za sobą, wgłąb lasu – i sobie tylko znanej ścieżce, prowadzącej do ich domu.


| ztx2 fluffy


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Wejście - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Wejście [odnośnik]05.06.19 9:10
Nie tego się spodziewała po Benjaminie, a jednak lądując w okolicy na miotle nie mogła nie stwierdzić, że to wszystko było idealnie wmalowane w obrazek przedstawiający jej brata. Dom w środku lasu, w całkowitym odosobnieniu, z dala od ludzi, otoczony zniewalającą przyrodą, świeżym powietrzem i stoickim spokojem. Starzał się, pomyślała z uśmiechem, ale jednocześnie szybko pozazdrościła mu tego, co tu zastała. Wysokich drzew, których zapach doskonale znała. Pachniała kora, pachniała leśna ściółka, krople deszczu spływające z gęstej korony drzew. Liści nie było już na drzewach, przez co nic nie dzieliło ją od wody lejącej się wiadrami z nieba. Szum wody, rzeki, która musiała gdzieś obok biec, a której jeszcze nie dostrzegała prowadził ją naprzód. Idąc ścieżką, która prowadziła — wierzyła w to z całego serca — do domu Bena rozglądała się wokół, przemoknąwszy już całkowicie. Ale deszcz jej nie przeszkadzał, ani to, że włosy lepiły jej się do szyi i twarzy. Wysokie sznurowane buty pod kolano chroniły ją przed błotem, wyjątkowo ubrane spodnie opinały jej nogi i biodra, bordową koszulę okrywał ciepły, dopasowany kożuszek z owczej skóry, a na to narzucony miała długi płaszcz z kapturem, który nie uchronił jej przed lamentem natury.
Zabłądziła, była tego niemalże pewna. Liści na ziemi było tak wiele, że zgubiła ścieżkę, która prowadziła ją przez cały ten czas. Trzymana w rękach miotła mogła się przydać, ale lecąc tu nie wypatrzyła żadnego domu w okolicy, mylnie sądziła, że ścieżka może poprowadzić ją na miejsce. Szum wody zdawał się brzmieć gdzieś w oddali, musiała nieświadomie zboczyć z trasy, unikając stąpania po mokrych liściach. Przetarła oczy, bo miała już i jedno i drugie, dzięki Alexandrowi i ruszyła dalej, zupełnie nie wiedząc, gdzie się właściwie znajduje. Pakunek, który trzymała w drugiej ręce pod płaszczem, by nie zamókł, ciążył jej już po takiej podróży, ale nie mogła się poddać. Nie zamierzała, to nie leżało w jej naturze. Idąc tak przez las nie słyszała ani śpiewu ptaków, które na zimę najprawdopodobniej się stąd wyniosły, ani nie widziała żadnych innych zwierząt. Do czasu, kiedy stukot kropli deszczu uzupełniło ujadanie psa, a może psów, nie była pewna, czy nie było ich więcej. Mimowolnie zadrżała. Nie miała dłoni, by wyciągnąć szybko różdżkę. W jednej kryła przed wodą ciasto, drugą taszczyła za sobą swoją własną miotłę. Szczekanie dobiegało ją z prawej strony, więc z przestrachem obejrzała się w tamtym kierunku. Nagle, całe to piękne otoczenie przestało jej się podobać. Wydało jej się upiorne i straszne. Co jeśli to nie były psy, tylko wilki? Wygłodniałe i wściekłe wilki? Coś poruszyło się w krzakach. Nie czekała na to, aż zauważy jakiś włochaty kształt, puściła się biegiem przed siebie. Biegła tak szybko, jak tylko mogła, próbując uciec przed watahą, która niewątpliwie siedziała jej na ogonie. To musiały być wilki, skąd tu miałyby wziąć się psy. Po drodze noga zaczepiła jej się o korzeń, upadła. Ciasto wylądowało przed nią. Spodnie i koszula brudne były z błota, ale najważniejsze było w tej chwili ciasto, które miało szansę się nie rozpaść. I ucieczka. Wsiadła czym prędzej na miotłę, zgarnęła pakunek i oderwała się od ziemi, na tyle na ile pozwalał jej gęsty las, by przemierzać go w stronę domostwa. Aż w końcu dostrzegła światło, które z każdym metrem się powiększało. Światło dochodzące z okna domu, który doskonale zlewał się z otoczeniem. Nic więc dziwnego, że nie mogła go dostrzec z nieba. WYlądowała w progu, oparła miotłę o ścianę i zaczęła pięścią uderzać w drzwi.
— Ben! Ben! Otwórz! To ja! Otwórz szybko! OTWIERAJ ZANIM POŻRĄ MNIE WILKI! BENJAMIN!— Krzyczała w drzwi, oglądając się pospiesznie za siebie, by upewnić, że dziki zwierzęta jej nie gonią. Ale dogoniły. Widziała błyszczące ślepia kilka jardów od siebie w gęstwinie.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Wejście - Page 2 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Wejście [odnośnik]08.06.19 21:53
Zapach czarnej, mocnej kawy rozniósł się po wypełnionej szarawym światłem kuchni, unosząc się znad dwóch fajansowych kubków o wyszczerbionych brzegach, i przepędzając resztki snu, trzymającego się jeszcze jego powiek. Chociaż od dłuższego czasu nastawiony był głównie na działanie, dzieląc cenny czas między pracę w rezerwacie, przygotowania do wyprawy i mierzenie się z kolejnymi skupiskami anomalii, to szczególnie doceniał też takie dni: rozpoczynające się leniwie, prawie niezmącone ciężarem obowiązków i odpowiedzialności, w czasie których mógł skupić się jedynie na tych przyziemnych, pozornie nieistotnych czynnościach, zazwyczaj wykonywanych bez przemyślenia i w biegu. Jak parzenie porannej kawy – choć prawdę mówiąc nie był nawet pewien, czy rzeczywiście wciąż trwał ranek, a przeniesienie spojrzenia na nieistniejące, zalewane deszczem ściany, nie przyniosło mu odpowiedzi. Odkąd nad Wielką Brytanią zawisła niekończąca się ulewa, trudno było jednoznacznie określić porę dnia: świt zlewał się z południem, południe płynnie przechodziło w wieczór; tym razem nie zaprzątał sobie jednak głowy poszukiwaniami zegarka, zamiast tego odmierzając dokładnie dwie płaskie łyżeczki cukru i wsypując je do jednego z kubków, pilnując, żeby przez przypadek nie potknąć się o plączącego mu się pod nogami Bryka. Kudłacz i Rogogon pozostawali gdzieś poza zasięgiem wzroku, najpewniej tarzając się w błocie albo obszczekując dzieciaki z okolicznej wioski, ale znaleziony w Kumbrii szczeniak rzadko brał udział w tych całodziennych wyprawach, częściej po prostu podążając za Percivalem jak cień, a pozostawiony sam sobie potrafił ujadać żałośnie przez wiele godzin. Blake podejrzewał, że mogło mieć to coś wspólnego z przeżytą w Krainie Jezior traumą, póki co jednak wszystkie próby ucywilizowania psiaka spełzały na niczym; pozostawiało jedynie mieć nadzieję, że wciąż młody zwierzak wyrośnie z tego z czasem.
To właśnie on jako pierwszy wyczuł obecność kogoś nowego, zanim jeszcze do uszu Percy’ego dotarło donośne uderzanie w drzwi – zamiast jednak zacząć szczekać ostrzegawczo, pomknął ku wejściu, merdając radośnie ogonem. Percival podążył za nim z nieco większą ostrożnością, zatrzymując się w przedpokoju. – Ben? – krzyknął w stronę schodów, czy Jaimie spodziewał się gości? Nie doczekał się jednak odpowiedzi, czy raczej – nie doczekał się jej od strony zapewne nadal śpiącego smacznie gospodarza, bo wiązanka nie do końca zrozumiałych, stłumionych słów dobiegła do niego z ganku. Słów zdecydowanie kobiecych i zdecydowanie zdenerwowanych; wyłapał Ben, szybko i wilki, a chociaż wątpił, by te ostatnie rzeczywiście uczestniczyły w całym zdarzeniu (raczej nie miały w zwyczaju urządzania polowań za dnia), ostatecznie zdecydował się pokonać resztę dzielącego go od drzwi dystansu, żeby wpuścić do środka zagadkowego gościa – w całej tej chwilowej dezorientacji zapominając, że nie miał na sobie butów ani koszuli, a jedynie luźne spodnie z szarej flaneli, idealnie komponujące się z potarganymi jeszcze od snu włosami.
Przypomniał sobie o tym bardzo szybko, gdy zalała go fala zimnego powietrza – wtedy było już jednak za późno na taktyczny odwrót. Na ganku rzeczywiście stała kobieta: bardzo mokra i bardzo ubłocona, z pakunkiem niewiadomej zawartości upchniętym pod pachą i ciemnymi włosami przyklejonymi do czoła. Tak, jak się spodziewał, nie towarzyszyły jej wilki, daleko nad jej ramieniem dostrzegł jednak mknącego w stronę domu Kudłacza, z Rogogonem depczącym mu po piętach; Bryk również wybiegł na zewnątrz, zajmując się obwąchiwaniem oblepionych ziemią butów, Percival jednak kompletnie nie zwracał na niego uwagi, skupiając się na stojącej przed nim postaci, unieruchomiony w miejscu czymś w rodzaju mentalnego zwarcia obwodów. Miał dziwne wrażenie, że już gdzieś widział tę twarz, ale początkowo nie był w stanie przypomnieć sobie, gdzie – przez dobrych kilka sekund więc zwyczajnie się w nią wpatrywał, zdobywając dodatkowe punkty w kategorii najgorszego gospodarza roku. – Yyy – wymamrotał elokwentnie, bezbłędnie oddając sprawiedliwość tym wszystkim lekcjom retoryki fundowanym mu przez ojca, i dopiero wtedy coś w jego umyśle kliknęło, dopasowując kobiece rysy do nieruchomych fotografii, podsuwanych mu kiedyś przez Bena. – Hannah, tak? – zapytał, z niepewnością przelewającą się między głoskami; podobieństwo mogło być prawdziwe lub stanowić wytwór jego wyobraźni – nie był pewien. – Wejdź, Ben jest… No, gdzieś tu jest – dodał szybko, stuprocentowo przekonany, że Jaimie był dokładnie tam, gdzie go zostawił – czyli w łóżku – ale być może nie powinien był o tym wiedzieć jako… Właściwie kto? Merlinie, miał nadzieję, że o to nie zapyta.
Odchrząknął nieco nerwowo, cofając się do tyłu, żeby wpuścić ją do środka. Nieco za energicznie – prawie potknął się o własne stopy. – Pomóc ci z tym? – zapytał, wskazując na trzymaną przez nią paczkę, żeby zamaskować ten nieudany manewr. Chciał jeszcze zapytać, co właściwie się stało, że wyglądała jakby przypłynęła tu wpław Rzeką Druzgotków, a później wyczołgała się na błotnisty brzeg, ale uznał, że mogłoby zabrzmieć to niegrzecznie – podobnie jak wypływająca gdzieś na powierzchnię świadomości realizacja, że najwidoczniej udało jej się odzyskać oko. Utracone – co dotarło do niego razem z lodowatą falą grozy – w starciu z jego rodzonym bratem.
Na kulawego psidwaka, nie tak wyobrażał sobie to spotkanie.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Wejście [odnośnik]10.06.19 18:10
Popołudniowa drzemka się przedłużyła - a Benjamin obudził się z niej zupełnie zdezorientowany, przez dłuższą chwilę po prostu leżąc bez ruchu i zawzięcie mrugając oczami, jakby intensywne ruchy powiek mogły uruchomić mięśnie odpowiedzialne za myślenie i łączenie faktów w chronologiczną całość. To dzisiaj miał w Peak District nocny dyżur? Wrócił z niego na miotle czy Błędnym Rycerzem? A może to było przedwczoraj, a on padł jak zabity, odsypiając długie godziny walki z deszczowym żywiołem? Nie, kalendarz chyba nie zmienił jeszcze daty, musiał wrócić dziś rano. Powoli przypominał sobie coraz więcej, przeciągając się na łóżku, rozkopując jeszcze bardziej kołdrę, koc, poduszki i inne materiały, chroniące go przed chłodem. Był nagi, co potwierdzało teorię o stosunkowo niedawnym powrocie z rezerwatu: przemókł do suchej nitki, szybko więc zrzucił gotowe do wyrzęcia ciuchy i wszedł do łóżka, by rozgrzać się w najprzyjemniejszy ze sposobów, a później najwyraźniej zasnął.  Uśmiechnął się nieświadomie i uderzył ręką w miejsce, w którym do niedawna znajdowałyby się plecy Percivala, lecz dłoń uderzyła w jeszcze ciepłe prześcieradło. Ben westchnął cicho i przekręcił się na drugi bok, zajmując całe łóżko: zapewne zapadłby w dalszą drzemkę, lecz z dołu dobiegły go jakieś hałasy, stłumione przez kręte schody oraz solidne, drewniane podłogi. Czyżby psy znów coś nabroiły? Wcale nie zamierzał ratować Blake'a z opresji wychowawczej, lecz zapach kawy, przenoszący się lepiej od dźwięku, skłonił go do opuszczenia materaca. Sięgnął po spodnie, zakładając je po drodze na dół - co nie miało w sobie za grosz sensu, ale Wright przywykł do takich działań, przez chwilę chwiejąc się na schodku na jednej nodze, by wsunąć nogawkę na lewą łydkę. Później prawie zaplątał się w niewyjęty ze szlufek pasek, lecz na całe szczęście znajdował się już na dole, co uchroniło go przed spadnięciem ze schodów i złamaniem karku. - Mógłbyś się pofatygować i mi przynieść tę kawę, a nie... - zaczął, elegancko wskakując w spodnie, lecz urwał, podnosząc wzrok. W salonie nie znajdował się bowiem Blake, próbujący jakoś ogarnąć kłótnię psiego rodzeństwa, a...Hannah. I Percy. Percy i Hannah. W jednym pomieszczeniu.
- Yyy - wydarło się z gardła Benjamina, nieświadomego, że w bliźniaczy sposób w progach leśnego domku powitał brunetkę Blake. Wytrzeszczył oczy na młodszą siostrę, po czym zorientował się, że dalej pozostaje w obrazoburczym negliżu, szybko więc zapiął rozporek, co było jedynym działaniem, na jakie pozwalał w tym momencie jego mózg. - Przypłynęłaś tutaj? Na Merlina, Grubcia, mogłaś napisać, narysowałbym ci mapę, można tutaj dotrzeć lądem, jak czarodziej a nie jak ramora - westchnął rozdzierająco, przyglądając się całkowicie przemoczonej i zdyszanej brunetce, przypominającej zmokłą, magiczną kurkę. Zaskoczenie powoli ustępowało wzruszeniu, wzruszenie zaś panice, panika mieszała się w końcu z radością, a nagromadzenie tych emocji nie pozwoliło ruszyć ku siostrze od razu. Stał jak wryty, wpatrując się to w półnagiego Percy'ego, to w dziwnie zarumienioną - wystraszoną? czym? - Hanię, to na skupisko mokrej, pozlepianej błotem sierści, wijącej się wokół stojących w przejściu ludzkich nóg. - Uch, właśnie wróciłem z rezerwatu, smok spalił mi ciuchy, mówię ci, było gorąco - palnął w końcu, uznając, że należy jakoś wyjaśnić ten popołudniowy negliż, a tylko takie wybitne kłamstwo przyszło mu w tym momencie do głowy: może dlatego, że zawierało pewien upalny element prawdy. - A to Percy. Opowiadałem ci o nim. Percy, to Hania. Yyy...o niej też ci opowiadałem - dokonał prezentacji, w końcu ruszając się z miejsca, by sprawnie ominąć kanapę, stołek oraz drabinę, znajdującą się w salonie zupełnie bez powodu. Zreflektował się po kilku krokach, takie objaśnienie mogło być niebezpieczne, zerknął więc na Percivala odrobinę nerwowo, mając nadzieję, że ten pojmie, że nie opowiadał o nim siostrze ze szczegółami. - A to Rogogon, Kudłacz i Bryk - dokończył, starając się uratować sytuację, po czym pochylil się, by podnieść do góry białego pieska, który już zdążył zarazić się brudem od starszych i bardziej porywczych braci, węszących dookoła Hannah z zainteresowaniem. - Przystojniak, nie? - uśmiechnąl się szeroko do Hannah, mając nadzieję, że nie zabrzmiało to dwuznacznie: na Merlina, mówił przecież o trzymanym pod pachą czworonogu a nie o Percivalu. Z całych sił starał się przecież uczynić to spotkanie najnormalniejszym na świecie, a ten pod spływający mu z karku po plecach, to tylko dowód uciechy ze spotkania z siostrą...Jeśli wmówi to sobie wystarczająco mocno, to może to marzenie się ziści? - Ooo, przyniosłaś dla nich karmę, nie trzeba było - powiedział w końcu, spostrzegając trzymaną przez Hannah, dziwnie płaską i rozwaloną paczuszkę, wzruszony przezornością siostry: znała go najlepiej ze wszystkich, wiedziała, że w nowym domu szybko znajdzie się miejsce dla zwierząt, które tak kochał. I dla...przyjaciół. - Percy nie miał się gdzie zatrzymać, wyrzucili go z zamczyska, więc zamieszkał ze mną - wyjaśnił, siląc się na beztroskę, machinalnie gładząc po rozczochranej mordce wyrywającego się Bryka, bardzo chcącego polizać Hanię po twarzy.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Wejście - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Wejście [odnośnik]26.06.19 12:18
Mogła podejrzewać, że o tej porze ucinał sobie popołudniową drzemkę, albo właśnie parzył gorącej herbaty z whisky, a może dokładał do kominka. Pogoda nie rozpieszczała, było brzydko, zimno, nieprzyjemnie — jeśli zaszył się aż tu, z pewnością korzystał z uroków spokojnego, odizolowanego od wszystkiego życia. Ale ostatnie, czego by się spodziewała, to ujrzenie w progu półnagiego adonisa, który o dziwo, wydawał się nie mniej zakłopotany niż ona. Kiedy drzwi się otwarły gotowa była wtargnąć do środka z impetem, ale zatrzymała ją naga klatka piersiowa, która nijak nie pasowała do futrzastej sylwetki jej brata. Zamarła więc w bezruchu, czując jak odruchowo pąsowieją jej policzki, a dopiero po chwili uniosła wzrok nieco wyżej, aby spojrzeć na twarz mężczyzny, który ją w ten nietypowy sposób powitał.
— Eee... Ja... — zaczęła, cofając się o krok i przytrzymując miotłę na piersi zaczęła szukać listu od Bena. Ale nim zdążyła go odszukać nieznajomy wypowiedział jej imię — a wypowiedział je tak dźwięcznym i melodyjnym głosem, że musiała wstrzymać oddech i usztywnić kolana, które jakoś odmówiły jej posłuszeństwa, gnąc się odruchowo. — Eee... tak, tak. Tak — potwierdziła swoje personalia trzykrotnie, na wypadek, gdyby pierwszy lub drugi raz okazał się przypadkowym, zakłopotanym bełkotem. Patrzyła przez chwilę na nieznajomego, zaciskając pakunek w dłoni, po chwili uświadamiając sobie, że wygląda jak siedem nieszczęść, a brat nie wspominał nic o obecności przystojnego przyjaciela. Odchrząknęła lekko i poowiodła po sobie wzrokiem, zgrabnym gestem odgarniając włosy z czoła i próbując je roztrzepać na łopatki, choć wciąż były mokre i sklejały się w zawilgocone strąki. — Jestem siostrą Bena — zakomunikowała, ale po chwili uświadomiła sobie, że skoro znał jej imię, musiał tż wiedzieć kim była. — Nie, nie, to nic takiego. To tylko... — Pakunek z wypiekami, które mogły nie przeżyć któregoś z upadków. Całkiem zapomniała o obecności wilków za sobą i tego, który aktualnie obwąchiwał jej buty. Widząc go, w pełnej okazałości nie czuła już strachu, poza tym była święcie przekonana, że czarujący nieznajomy był biegły w magii i w razie niebezpieczeństwa mógł okazać odrobinę heroizmu — choć oczywiście sama nie była damą w opałach i nie potrzebowała pomocy, za to z przyjemnością przyglądałaby się jego zmaganiom.
Zaproszona do środka śmiało przekroczyła próg, schylając się do zdjęcia butów ani przez chwilę nie puściła paczki z rąk przez co zakołysała się niebezpiecznie, ale ustała w końcu, podpierając się już obleczoną w wełnianą, wysoką skarpetkę stopą. Z drugim butem poszło łatwiej. Chciała uczynić to najzgrabniej jak potrafiła, ale daleko jej było do drobnej, delikatnej kobiety o nienagannych manierach. Krótka walka zakończyła się jednak sukcesem, więc obrzuciła jeszcze nieznajomego spojrzeniem i i ruszyła w głąb domu.
— Ben mnie zaprosił — usprawiedliwiła się od razu. Gdyby wiedziała, że jej brat ma takiego gościa pojawiłaby się tu znacznie wcześniej, rzecz jasna. Usłyszała jego kroki na górze, równie niezgrabne, co jej własne, więc uśmiechnęła się lekko i wsunęła dłoń w tylną kieszeń spodni. – Na długo zostajesz?— spytała przyjaciela brata śmielszym i pewniejszym tonem, zerkając to na niego, to na schody, na których w końcu pojawił się sam Jamie, we wcale nie zaskakującym dla niej samej widoku, choć po chwili, zerkając na podobnie roznegliżowanego Percivala poczuła dziwną konsternację. — Przyleciałam na miotle, ale tego domu nie widać pomiędzy drzewami, wylądowałam kawałek dalej, a później coś przegoniło mnie przez las — wyjaśniła najprościej jak mogła, już bez krwawych opowieści o wilkach — w końcu musiała być dzielna i odważna, robiąc najlepsze wrażenie.
— Rzeczywiście, dość gorąco u was — mruknęła unosząc brwi i zerkając na brodatego towarzysza. Nie czekając na propozycję brata, który raczej nie grzeszył wychowaniem rozpięła pelerynę pod szyją i zdjęła płaszcz, wręczając go bratu, a później rozpięła kilka guzików koszuli pod spodem. — Evanesco — mruknęła wyciągnąwszy różdżkę i kierując ją na swoje spodnie. I tuż po tym nastąpiła chwila prawdy, której spodziewała się jednak najmniej. Zamrugała dwukrotnie przyglądając się Benowi, kiedy przedstawiał kompana, nie spojrzała na niego od razu. Percy, Percy, coś jej to mówiło. — Percival?— Ale nie spytała zainteresowanego, a brata, który wydawał się być nieco zakłopotany całą sytuacją, co było do niego niepodobne. Ben był szczery, nie potrafił za dobrze udawać, a tym razem wydawał się pleść trzy po trzy. Przełknęła ślinę, czując jak cała sztywnieje. Percival — słyszała o nim. Słyszała o nim różne rzeczy. — Percival Nott — tym razem zwróciła się do niego samego, odwracając ku niemu przodem. Zadarła brodę wyżej, zadziornie i butnie, a ciemne oczy pociemniały od gromadzących się w niej emocji, wyjątkowo skrajnych. — Ta, przystojniak — potwierdziła słowa brata, nie odrywając od niego wzroku.— W końcu mogę ci się przyjrzeć. — Patrzyła na jego twarz, patrzyła mu w oczy. Prosto, głęboko. Psy biegające wokół zainteresowały ją znacznie mniej niż sam czarodziej, który otworzył jej drzwi. Jej oddech przyspieszył, zacisnęła dłonie na różdżce mocniej.
Bez słowa podała mu pudełko z wypiekami.
— Karma — dodała z zaciętością i zerknęła na Bena. — Możemy porozmawiać?—  Jej wzrok był mało subtelny, a napastliwy ton głosu niedyskretny. Sięgnęła jednak dłonią do trzymanego przez niego psa, by go pogłaskać powoli i delikatnie. — N a  o s o b n o ś c i.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Wejście - Page 2 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Wejście [odnośnik]26.06.19 12:18
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością


#1 'k100' : 20

--------------------------------

#2 'Anomalie - CZ' :
Wejście - Page 2 HXm0sNX
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Wejście - Page 2 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Wejście [odnośnik]29.07.19 0:35
Właściwie powinien był się tego spodziewać – wiedział w końcu, że Ben utrzymywał ze swoją rodziną kontakty stosunkowo bliskie, kwestią czasu wydawały się więc przypadkowe odwiedziny jego brata, siostry lub kuzynostwa – ale z jakiegoś powodu wizualizował je sobie zazwyczaj w zdecydowanie mniej niezręcznych okolicznościach, a już na pewno w przyszłości bardziej odległej. I mniej roznegliżowanej; wystarczyło jedno spojrzenie na speszony wyraz twarzy stojącej w drzwiach kobiety, by zaczął pluć sobie w brodę, że w ogóle przyszło mu do głowy otworzenie drzwi w takim stanie – nie był przecież u siebie, wciąż nadużywał życzliwej gościnności Jaimiego, myśląc co prawda o znalezieniu innego lokum, jednak dosyć niespiesznie – ale jak to mówili, eliksir się rozlał, a on mógł jedynie starać się zminimalizować szkody. – Wiem – odpowiedział odruchowo, skoro już potwierdziła swoje imię, nie miał wątpliwości co do łączącego ją z Benem pokrewieństwa. – Bardzo miło mi cię wreszcie poznać, Ben sporo o tobie opowiadał – dodał po chwili, zastanawiając się przelotnie, czy działało to w obie strony. Pewnie nie, łącząca ich relacja nie była czymś, o czym opowiadało się przy niedzielnym obiedzie.
Nie chciał przyglądać jej się zbyt nachalnie, jego spojrzenie raz po raz uciekało jednak w jej kierunku, gdy – chwiejąc się, musiał powstrzymać się, by nie zaoferować jej pomocy – ściągała zabłocone buty; nic dziwnego – chociaż nigdy wcześniej nie spotkali się twarzą w twarz, Hannah Wright przewijała się przez liczne przeprowadzone z Benem rozmowy przez ostatnich dwadzieścia lat ich znajomości, na obecnym etapie stając się dla niego czymś w rodzaju postaci z przygodowej książki: kimś, kto do tej pory żył wyłącznie w zasłyszanych opowieściach, a kto nagle pojawiał się w progu w formie zupełnie żywej i realnej. Miał wrażenie, że nie czułby się wcale bardziej dziwnie, gdyby po drugiej stronie drzwi ujrzał samego Merlina.  
Tak sądziłem – przytaknął, gdy wyjaśniła powód swojej wizyty; oczywiście, że ją zaprosił, tylko dlaczego postanowił go o tym nie uprzedzać? Zerknął w stronę schodów, na których rozległy się ciężkie kroki, modląc się w duchu, żeby Jaimie postanowił założyć po drodze przynajmniej spodnie. – Nie jestem pewien – odpowiedział wymijająco, tak naprawdę nie mieli jeszcze okazji porozmawiać o kwestii jego zakwaterowania, bo zawsze coś zdawało im się w tym przeszkadzać: albo zderzenie z perspektywą nagłej śmierci, albo rozproszenia zupełnie innego rodzaju – chociaż o tych drugich wolał teraz nie myśleć, a już na pewno nie stojąc tuż obok młodszej siostry Bena.
Pojawiającego się właśnie w zasięgu wzroku i słuchu; przeniósł spojrzenie w stronę korytarza, z ulgą stwierdzając, że przyjaciel, owszem, naciągnął na siebie dolną część garderoby, ale górną już nie – i że wydawał się tak samo zdezorientowany zaistniałą sytuacją, jak w pierwszej chwili Percival. Uśmiechnął się pod nosem, korzystając z tych paru sekund znalezienia się na dalszym planie, w czasie których mógł z mieszaniną rozbawienia i cichej fascynacji przyglądać się Jaimiemu w tej zupełnie nieznanej mu dynamice, dostrzegając zarówno tlącą się w jego spojrzeniu radość, jak i prześwitującą przez wypowiadane pospiesznie zdania panikę. Co być może nie powinno wywoływać w nim aż takiej wesołości (przeplatanej jakimś niezrozumiałym rozczuleniem), ale przez moment prawie zapomniał, że on sam również stanowił element tego zabarwionego niezręcznością krajobrazu. Nagłe zejście na ziemię okazało się dosyć gwałtowne, następując tuż po stłumionym parsknięciu śmiechu, wywołanym wizją smoka spopielającego ubrania Bena (nigdy nie był najlepszy w wymyślaniu wymówek na poczekaniu), zapoczątkowane jednak niewinnie, bo jego własnym imieniem, rozlegającym się w zagraconym pokoju dziennym wyjątkowo głośno i wyraźnie. Imieniem pełnym, po chwili uzupełnionym o nazwisko, które – w połączeniu z zadartą wysoko brodą i śmiałym, zmienionym niespodziewanie wyrazem twarzy – odebrał prawie jak wymierzony mu z zaskoczenia policzek. Jego usta, otwarte początkowo w zamiarze przytaknięcia, zamknęły się bezgłośnie, a on zaczął się zastanawiać, co właściwie opowiedział jej o nim brat. Jego dawne miejsce w szeregach Rycerzy Walpurgii wydawało się najbardziej oczywistym wytłumaczeniem drastycznej zmiany zachowania, nie bardzo wiedział jednak, jak mógłby to skomentować. – Nie używam już tego nazwiska – odpowiedział więc jedynie sucho, dziwnie płasko; słowa zdawały się rozmyć w otaczającej ich przestrzeni, gęstej i dusznej, prawdopodobnie na tyle, że można by pokroić ją nożem. Ledwie zarejestrował wyjaśnienie Bena, choć w innych okolicznościach zapewne parsknąłby zażenowanym śmiechem na wspomnienie o zamczysku – ale zamiast tego zwyczajnie przyjął bez słowa zmaltretowany pakunek od Hannah. Właściwie to chciałby z nią porozmawiać, czując się przynajmniej pośrednio odpowiedzialny za to, co niedawno ją spotkało – ale potrafił jeszcze rozpoznawać chwile, w których jego obecność była więcej niż zbędna; wypowiedziana stanowczo prośba o rozmowę na osobności zdawała się być oczywistym sygnałem do odwrotu. – To ja odniosę to do kuchni. Karmę – powiedział szybko, słysząc, jak przez wypowiadane głoski przelewa się zmieszanie. I przeprosiny, te, których nie potrafił ubrać w słowa ani sensownie zwerbalizować. – I zrobiłem kawę, przyniosę kawę – dodał, zabierając się natychmiast za pokonanie typowego toru przeszkód, jakim okazywało się zazwyczaj przejście przez salon, instynktownie wybierając drogę pozwalającą mu na ominięcie siostry Bena lekkim łukiem; nie umknęła mu wciąż zaciskana w dłonie różdżka.
W myślach zanotował, żeby po drodze znaleźć też jakąś koszulę – jeżeli miał za moment zostać spetryfikowany, wolał zachować przynajmniej resztki godności.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Wejście [odnośnik]31.07.19 7:43
Starał się dać Hannah niewerbalne znaki, że przyzywanie dawnego nazwiska Percivala nadaremno nie jest dobrym pomysłem, ba, że może zostać odebrane za faux pas i brutalne złamanie, szlacheckiej etykiety, ale widocznie nie gestykulował wystarczająco jasno, bo krótkie określenie arystokraty z Nottinghamshire w końcu wybrzmiało z pełną mocą. Wright spiorunował już względnie wysuszoną siostrę typowym wzrokiem starszego brata, gromiącego podopieczną za podpierniczenie go przed rodzicami - doskonale pamiętał, że kiedyś, za młodu, przez przypadek wygadała mamie, że pokazywał jej sztuczkę z rzucaniem siekiery na oślep za siebie - lecz wątpił, by chmurne błyskawice padające z orzechowych oczu zdołały zadziałać na nią druzgocząco. Zwłaszcza, kiedy spojrzenie Benjamina pełne było raczej rozczulenia, przyjemnego zdziwienia wizytą, której się absolutnie nie spodziewał. Odchrząknął więc, starając się zwrócić na siebie uwagę zarówno zbyt bezpośredniej brunetki, jak i nagle niezdrowo zdystansowanego Percy'ego. - No, już się tak nie przedstawia, tak jak ty już nie jesteś Grubcią - wyjaśnił obrazowo i zupełnie bez powodu, instynktownie robiąc krok do przodu. Nie podobało mu się baczne, zadziorne spojrzenie, jakim Hannah obdarzała jego półnagiego przyjaciela, ani, tym bardziej, entuzjastyczna zgoda dotycząca przystojnej prezencji mężczyzny. Coś w głosie brunetki wydało mu się niepokojące, lecz – zapewne przez rozespanie – myśli powędrowały w stronę przejętą przez emocje, a nie zdrowy rozsądek. Sam zdawał się zapominać o tym, że to konkretne, arystokratyczne nazwisko mogło budzić gniew lub lęk, uznał więc, że młodsza siostra przygląda się Percivalowi ze zgoła odmienną intencją. Duma z posiadania mężczyzny o zwracającej uwagę fizjonomii mieszała się z zazdrością i Wright nieco spochmurniał, kontynuując łańcuszek wręczeń – tym razem to on wcisnął w ramiona Hannah wiercącego się psa, tak, by pozbywszy się pudełka z jedzeniem, mogła czymś zająć ręce. I twarz, szybko oblizaną przed nadpobudliwe stworzenie. – Tobie chyba faceta brakuje – burknął, gromiąc ją spojrzeniem, szybko jednak zreflektował się, że taka zazdrość mu nie przystoi, nie w tej sytuacji, odkaszlnął więc ponownie, zaplatając ręce na piersi. – To znaczy, nie kręci się wokół ciebie jakiś kawaler? Chciałbym zostać wujkiem, latka lecą – brnął w to wyrafinowane odwrócenie uwagi, podnosząc wzrok ponad ramię Hannah, starając się złapać spojrzenie Percivala, dokonującego strategicznego wycofania się do kuchni. Niedobrze, znów łypnął na młodszą siostrę, nastraszając krzaczaste brwi. – Co ty odpinkalasz, jak cię mama wychowała, przy kimś na osobności? Maniery jak z Dover albo innego Grimmauld Place – syknął dychawicznie, starając się brzmieć dyskretnie, ale tembr głosu nie pozwalał na takie subtelności. – Jakbyś nie zauważyła, jesteśmy w całkowitym odosobnieniu, czyli, że na osobności, więc podsłuchać nas może co najwyżej drzewo albo kornik, więc mów co tam masz do powiedzenia – wygłosił rzeczowo i donośnie, by usłyszał go także zmierzający ku drzwiom Blake. Doprawdy, Hannah nie dość, że pojawiała się tu z mokrymi pośladkami i wygniecioną karmą, to jeszcze zachowywała się jakby wychowali ją szlachcice – czyli zupełnie bez sensu. – I po co ci ta różdżka, oko sobie wybijesz – poskarżył się, widząc kurczowo zaciśniętą na drewnie dłoń. I dopiero po kilku sekundach orientując się, że chyba tym razem on popełnił faux pas, nawiązując do zbyt świeżej rany, tak na ciele, jak i na umyśle. – Yyy to znaczy, mi wybijesz – uratował sytuację, postanawiając wyminąć Hannah, by wejść na tor wędrówki Percivala. – Czekaj, zobaczymy co to za karma – zdecydował tonem nie znoszącym sprzeciwu, wyciągając rękę po pakunek – i spoglądając prosto w zielone, lśniące dziwnym blaskiem oczy mężczyzny, starając się dodać mu tym samym otuchy oraz uspokoić, że takie chuligańskie zachowanie Hannah należy do stałego repertuaru jej kobiecych humorków. Taką ją przecież kochał i był pewien, że z czasem podobnym uczuciem – oby równie platonicznym, innej możliwości nie było - zapała do niej sam Percy: w końcu powoli stawali się rodziną.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Wejście - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next

Wejście
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach