Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Skara Brae, Sandwick
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Skara Brae
Najlepiej zachowane na świecie osiedle neolityczne, znajdujące się na głównej wyspie leżącego u wybrzeży Szkocji archipelagu Orkadów. Do roku 1850 osiedle to znajdowało się pod wydmami zatoki Skaill - wtedy dopiero zostało odsłonięte przez silne wiatry i sztormy. Osada składa się z 8 wzniesionych z kamienia domostw, które były w neolicie połączone kamiennymi tunelami - w dzisiejszych czasach niektóre z nich posiadają odsłonięte przejścia.
06-10-1957 r.
Jak to się stało – nie chciał wiedzieć. Nagle wszystkie kryjówki zostały wyjawione. Jak, po co, kto to zrobił… naprawdę nie chciał wiedzieć. Przynajmniej nie teraz. Oszczędność słów Marcelli była dla niego wystarczająca, żeby zrozumieć, że sytuacja była poważna. Natychmiast się przebrał w coś cieplejszego. Wziął najbardziej potrzebne rzeczy, w tym miotłę i eliksir uspokajający, ucałował żonę w czoło na pożegnanie, rzucił ciągle powtarzające się w ostatnim czasie słowa: „Nie wiem kiedy wrócę, nie czekaj mnie do późna” i zniknął. Było mu głupio, że Ria znowu musiała zostać sama, szczególnie teraz, w takim stanie, ale takie najwyraźniej miało być ich małżeństwo. Pełne ciągłych rozstań i niepewności.
W Szkocji pojawił się najpierw w znanym przez siebie miejscu, a potem musiał skrzętnie i tajemniczo przemieścić się do wyznaczonego miejsca. Jak najszybciej tylko potrafił. Tam, już na miejscu, zastał chaos. Natychmiast się wydarł, bo nie byłby w stanie inaczej przekrzyczeć ludzi. Nie chciał ich straszyć, tylko zwrócić na siebie uwagę.
– Proszę o ciszę i spokój – odezwał się dopiero, kiedy wszyscy stanęli i spojrzeli w jego stronę. –Nazywam się Macmillan. Mam dla was złą wiadomość. Musicie opuścić to miejsce jak najszybciej. Obecne kryjówki zostały odkryte. Nie ma czasu na szersze wyjaśnienia, więc te dam wam jak już będziemy bezpieczni w nowym miejscu. Bezpiecznym. Zabierzcie najpotrzebniejsze rzeczy. Ustalmy, że piętnaście minut powinno być wystarczające, żebyście wzięli to, co może się wam przydać. Zbiórka jest tuż przy brzegu. Gdyby ktoś potrzebował pomocy z zaklęciami, zmniejszeniem walizki lub czymś podobnym, dajcie mi znać – rzucił krótko, trochę nazbyt ostro dla siebie. Miał jednak nadzieję, że taki ton pomoże ludziom w szybkim zebraniu swoich myśli i jeszcze szybszym działaniu. Nie mieli czasu. Zwyczajnie nie mieli. – Do dzieła, piętnaście minut. Salvio Hexia – musiał być pewny, że na tych kilkanaście minut nikt nie będzie w stanie ich zauważyć, dlatego postanowił rzucić odpowiedni urok. Z tym, że był on dość wymagający. Lepiej było jednak działać i to jak najszybciej niż dopuścić do rzezi niewinnych ze strony czarnoksiężników.
Natychmiast zaczął biegać pomiędzy osobami, które wyraziły chęć pomocy. Wszystko, co było za ciężkie musiało zostać zmniejszone. I znów, jedynym rozwiązaniem była przeklęcie trudna transmutacja. Jedyne pocieszenie to, to że rzeczy tutejszych osadników nie były tak ciężkie jak beczki whisky.
– Libramuto – rzucił w stronę ogromnego bagażu, który wskazała mu strasznie chudziutka staruszka. – Marcella, wyjaśnisz nam później co dokładnie się stało – rzucił do blondynki, która przechodziła w pobliżu. Potem złapał dziecko, które zamiast pomagać swojej matce lub opiekunce chciało się bawić. – Pobawimy się w nowym miejscu, pomóż temu panu – wskazał na staruszka, który ze względu na wiek nie mógł spakować się szybko. – Już, już – dodał, klepiąc ją po plecach. – Już idę pomóc – rzucić w stronę innej kobiety, która zmagała się z płaczącym dzieckiem.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 69, 51
'k100' : 69, 51
To się nigdy nie kończyło.
Minęły ledwie dwa tygodnie od czasu ucieczki z Azkabanu – dwa tygodnie wypełnione powracającymi jak tłuczek wspomnieniami, uderzającymi w niego w najgorszych momentach, tych, w których zostawał sam lub otaczała go cisza – a znów sięgał w pośpiechu po miotłę, starając się w międzyczasie przyswoić w myślach treść otrzymanego od Marcelli listu. Nie rozumiał – co właściwie się stało i dlaczego, ale powody nie były w tej chwili istotne – na wyciąganie wniosków czas miał przyjść później – bo jeśli w grę wchodziło ludzkie życie, to liczyła się każda minuta. Zdążył się już tego nauczyć, ci, których w niedalekiej przeszłości uratować nie zdążył, odwiedzali go równie często co nocne koszmary – i wiedział, że nie tym razem; tym razem musiało być inaczej.
Nie zwlekał, zabrał z chaty jedynie cieplejszy płaszcz, do kieszeni wsuwając woreczek ze skóry wsiąkiewki, a w nim trzy fiolki eliksirów – na wszelki wypadek; dwa kryształy włożył ostrożnie obok, kamienie wspomagające magię zawsze nosił na rzemyku. Przytulił Amelię, prosząc, żeby poszła do Elizabeth, jeśli nie wróciłby do wieczora – i już go nie było, pędził w stronę portalu, po raz pierwszy przeklinając fakt, że ten miał wyrzucić go w Irlandii, a nie w Szkocji. Tuż za kamieniami teleportował się jednak, mocniej przyciskając do siebie miotłę; wylądował chwiejnie, w miejscu, które wiele miesięcy wcześniej odwiedził z Hannah. Resztę drogi przeleciał, w uszach słysząc jedynie świst wiatru, wyciskającego mu z oczu pojedyncze łzy.
Gdy dotarł do kamiennej osady, Marcella i Anthony już tam byli – dostrzegł ich sylwetki z góry, zniżył więc lot, lądując tuż obok. Prawie zeskoczył z miotły, dając sobie zaledwie ułamek sekundy na złapanie oddechu. – M-m-marcy, Anthony – m-m-mówcie, co robić – odezwał się, rozglądając się dookoła, starając się wysnuć jakiś porządek z panującego chaosu. Wyglądało na to, że wróg jeszcze do nich nie dotarł – ale nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że była to jedynie kwestia minut. Miał nadzieję, że tych piętnaście miało wystarczyć. – Niech ci, k-k-którzy są w stanie iść sami, p-p-pomogą tym, którzy nie są – dodał tuż po tym, jak wybrzmiał glos Zakonnika; widział wśród czarodziejów i czarownic osoby starsze, zgarbione, na krawędzi pola widzenia mignął mu chłopiec, najwyżej kilkuletni; oby nie było z nimi również i rannych. – Czy ktoś potrzebuje pomocy? – zapytał, podnosząc głos. Później, już ciszej, zwrócił się do Marcelli: – Dokąd ich z-z-zabieramy? Jest tu coś, co p-p-powinniśmy zabrać albo zniszczyć? – Żeby nie wpadło w ręce wroga. Zacisnął mocniej palce na różdżce, zatrzymując spojrzenie na twarzy kobiety. Otworzył usta, niewypowiedziane pytanie zatańczyło mu na wargach, ale powstrzymał je w ostatniej chwili; nie teraz.
Odwrócił się, kierując różdżkę w stronę przeciwną do tej, którą zabezpieczył Anthony; nie widział co prawda jeszcze nikogo, ale nie chciał, żeby wrogowie – skądkolwiek nie mieliby nadejść – dostrzegli zamieszanie już z daleka. – Salvio hexia – powtórzył, przesuwając powoli dłoń od prawej do lewej, chcąc wznieść w tamtym miejscu barierę.
| k100 na zaklęcie i k6 na konsekwencje Azkabanu
Minęły ledwie dwa tygodnie od czasu ucieczki z Azkabanu – dwa tygodnie wypełnione powracającymi jak tłuczek wspomnieniami, uderzającymi w niego w najgorszych momentach, tych, w których zostawał sam lub otaczała go cisza – a znów sięgał w pośpiechu po miotłę, starając się w międzyczasie przyswoić w myślach treść otrzymanego od Marcelli listu. Nie rozumiał – co właściwie się stało i dlaczego, ale powody nie były w tej chwili istotne – na wyciąganie wniosków czas miał przyjść później – bo jeśli w grę wchodziło ludzkie życie, to liczyła się każda minuta. Zdążył się już tego nauczyć, ci, których w niedalekiej przeszłości uratować nie zdążył, odwiedzali go równie często co nocne koszmary – i wiedział, że nie tym razem; tym razem musiało być inaczej.
Nie zwlekał, zabrał z chaty jedynie cieplejszy płaszcz, do kieszeni wsuwając woreczek ze skóry wsiąkiewki, a w nim trzy fiolki eliksirów – na wszelki wypadek; dwa kryształy włożył ostrożnie obok, kamienie wspomagające magię zawsze nosił na rzemyku. Przytulił Amelię, prosząc, żeby poszła do Elizabeth, jeśli nie wróciłby do wieczora – i już go nie było, pędził w stronę portalu, po raz pierwszy przeklinając fakt, że ten miał wyrzucić go w Irlandii, a nie w Szkocji. Tuż za kamieniami teleportował się jednak, mocniej przyciskając do siebie miotłę; wylądował chwiejnie, w miejscu, które wiele miesięcy wcześniej odwiedził z Hannah. Resztę drogi przeleciał, w uszach słysząc jedynie świst wiatru, wyciskającego mu z oczu pojedyncze łzy.
Gdy dotarł do kamiennej osady, Marcella i Anthony już tam byli – dostrzegł ich sylwetki z góry, zniżył więc lot, lądując tuż obok. Prawie zeskoczył z miotły, dając sobie zaledwie ułamek sekundy na złapanie oddechu. – M-m-marcy, Anthony – m-m-mówcie, co robić – odezwał się, rozglądając się dookoła, starając się wysnuć jakiś porządek z panującego chaosu. Wyglądało na to, że wróg jeszcze do nich nie dotarł – ale nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że była to jedynie kwestia minut. Miał nadzieję, że tych piętnaście miało wystarczyć. – Niech ci, k-k-którzy są w stanie iść sami, p-p-pomogą tym, którzy nie są – dodał tuż po tym, jak wybrzmiał glos Zakonnika; widział wśród czarodziejów i czarownic osoby starsze, zgarbione, na krawędzi pola widzenia mignął mu chłopiec, najwyżej kilkuletni; oby nie było z nimi również i rannych. – Czy ktoś potrzebuje pomocy? – zapytał, podnosząc głos. Później, już ciszej, zwrócił się do Marcelli: – Dokąd ich z-z-zabieramy? Jest tu coś, co p-p-powinniśmy zabrać albo zniszczyć? – Żeby nie wpadło w ręce wroga. Zacisnął mocniej palce na różdżce, zatrzymując spojrzenie na twarzy kobiety. Otworzył usta, niewypowiedziane pytanie zatańczyło mu na wargach, ale powstrzymał je w ostatniej chwili; nie teraz.
Odwrócił się, kierując różdżkę w stronę przeciwną do tej, którą zabezpieczył Anthony; nie widział co prawda jeszcze nikogo, ale nie chciał, żeby wrogowie – skądkolwiek nie mieliby nadejść – dostrzegli zamieszanie już z daleka. – Salvio hexia – powtórzył, przesuwając powoli dłoń od prawej do lewej, chcąc wznieść w tamtym miejscu barierę.
| k100 na zaklęcie i k6 na konsekwencje Azkabanu
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 66
--------------------------------
#2 'k6' : 2
#1 'k100' : 66
--------------------------------
#2 'k6' : 2
List otrzymany przez Steffena postawił ją w stan gotowości w kilka sekund. Natychmiast po jego odczytaniu pobiegła do Lucindy, żeby ją również postawić na nogi. Nie miała pojęcia kto już dostał informację, a kto nie - sowy przychodziły lawinowo, sama również napisała kilka, by spytać kto może pojawić się na terenie Szkocji w ciągu najlepiej kilku chwil. I szybko udało zebrać się odpowiednią ekipę. Rozdzieliła się z przyjaciółką. Dzięki temu, że Lucinda już mieszkała z nią dłuższy czas, powinna też lepiej poznać strony, w których mieszkała. W końcu nadal chodziła na swoje łamaczoklątwowe poszukiwania.
Nie była najbardziej przygotowana. Rozczochrane włosy niedbale spięła w szybki kucyk na potylicy, jej grzywka odstawała i nie wyglądała zbyt poważnie, ale spojrzenie Marcelli… Ono nie mówiło nic, ale gdy się patrzyło we wściekłe oczy niemal słyszało się jej zdenerwowany krzyk. Wyczuła, że to z tego powodu nie pytali jej o powody, a przekazane informacje były bardzo oszczędne. Przefiltrowane przez dwie osoby - najpierw Steffen nie powiedział jej wiele, a później ona sama powiedziała jeszcze mniej. Wiedzieli jedno - miejsca pobytu zostały odkryte i musieli natychmiast zmienić miejsce pobytu tych ludzi.
Anthony dobrze sobie poradził z organizacją ludzi. Kobieta przeszła międzygrupami i krzyczała najwyraźniej jak mogła. Nie używała zaklęcia na poprawienie głośności - to mogło tylko im przeszkodzić, a ludzie i tak wydawali się być bardzo spanikowani. - Niech każdy zdrowy czarodziej zdolny do teleportacji zaczeka do końca. Najpierw do świstoklika podchodzą dzieci, zaraz po nich - chorzy. Jeśli możecie pomóc komuś chodzić, zróbcie to. Im sprawniej nam to pójdzie, tym lepiej.
Nie była pewna czy w ogóle chce mówić, dlaczego to wszystko się stało. Już dawno przestała czuć rezygnację z powodu tych wszystkich wydarzeń, czuła zamiast tego przenikającą złość. Miesiąc temu również wszystko się posypało, teraz kolejna taka sytuacja, prawie stracili Oazę, a kolejna akcja miała miejsce. Jedyny plus był taki, że część szpitali polowych w bardzo niebezpiecznych lokalizacjach zostanie bardzo szybko przeniesiona w bardziej przyjazne miejsca, zwłaszcza te w Anglii. Szkocja… Ona była na razie w miarę nautralna. - Do Caitness, Taigh Iain Ghròt. - Ostatnio nawet zaczęła trochę uczyć się języka swoich przodków. W Newton Steward się nim nie mówiło, ale na północy nawet staruszka sprzedająca domowo pieczone bułeczki znała szkocki gaelicki. - Nie będzie bezpieczniejszego miejsca w Szkocji… Poza wyspami.
Widziała, że Bill chciał ją spytać, ale ledwie jego usta drgnęły, a Marcella przymknęła oczy i zadrżały jej palce nerwowo. Znał jej odruchy… Wiedział, że powinien teraz odpuścić. - Jeśli ktokolwiek zostawi szczotkę do włosów lub stare opatrunki, spal je natychmiast. Wszystkie plamy krwi też trzeba zmyć. Nie możemy pozwolić, żeby ktokolwiek zostawił cokolwiek co umożliwia nakładanie klątwy.
Nie była najbardziej przygotowana. Rozczochrane włosy niedbale spięła w szybki kucyk na potylicy, jej grzywka odstawała i nie wyglądała zbyt poważnie, ale spojrzenie Marcelli… Ono nie mówiło nic, ale gdy się patrzyło we wściekłe oczy niemal słyszało się jej zdenerwowany krzyk. Wyczuła, że to z tego powodu nie pytali jej o powody, a przekazane informacje były bardzo oszczędne. Przefiltrowane przez dwie osoby - najpierw Steffen nie powiedział jej wiele, a później ona sama powiedziała jeszcze mniej. Wiedzieli jedno - miejsca pobytu zostały odkryte i musieli natychmiast zmienić miejsce pobytu tych ludzi.
Anthony dobrze sobie poradził z organizacją ludzi. Kobieta przeszła międzygrupami i krzyczała najwyraźniej jak mogła. Nie używała zaklęcia na poprawienie głośności - to mogło tylko im przeszkodzić, a ludzie i tak wydawali się być bardzo spanikowani. - Niech każdy zdrowy czarodziej zdolny do teleportacji zaczeka do końca. Najpierw do świstoklika podchodzą dzieci, zaraz po nich - chorzy. Jeśli możecie pomóc komuś chodzić, zróbcie to. Im sprawniej nam to pójdzie, tym lepiej.
Nie była pewna czy w ogóle chce mówić, dlaczego to wszystko się stało. Już dawno przestała czuć rezygnację z powodu tych wszystkich wydarzeń, czuła zamiast tego przenikającą złość. Miesiąc temu również wszystko się posypało, teraz kolejna taka sytuacja, prawie stracili Oazę, a kolejna akcja miała miejsce. Jedyny plus był taki, że część szpitali polowych w bardzo niebezpiecznych lokalizacjach zostanie bardzo szybko przeniesiona w bardziej przyjazne miejsca, zwłaszcza te w Anglii. Szkocja… Ona była na razie w miarę nautralna. - Do Caitness, Taigh Iain Ghròt. - Ostatnio nawet zaczęła trochę uczyć się języka swoich przodków. W Newton Steward się nim nie mówiło, ale na północy nawet staruszka sprzedająca domowo pieczone bułeczki znała szkocki gaelicki. - Nie będzie bezpieczniejszego miejsca w Szkocji… Poza wyspami.
Widziała, że Bill chciał ją spytać, ale ledwie jego usta drgnęły, a Marcella przymknęła oczy i zadrżały jej palce nerwowo. Znał jej odruchy… Wiedział, że powinien teraz odpuścić. - Jeśli ktokolwiek zostawi szczotkę do włosów lub stare opatrunki, spal je natychmiast. Wszystkie plamy krwi też trzeba zmyć. Nie możemy pozwolić, żeby ktokolwiek zostawił cokolwiek co umożliwia nakładanie klątwy.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Biegał pomiędzy ludźmi. Chciał, żeby wszystko było zakończone w ciągu pięciu minut, ale to nie było możliwe. Nie chciał aby ktokolwiek zwlekał z przygotowaniem się do ewakuacji, ani tym bardziej, żeby głównym zmartwieniem były jakieś rzeczy, które mogli im w przyszłości dostarczyć. Byleby tylko tutejsi mieszkańcy byli w stanie to zrozumieć. Większość z nich biegała i szybko pakowała swoje rzeczy, co choć trochę go uspokajało.
Z radością przyjął widok i Marcelli, i Williama. Oboje byli dobrymi czarodziejami, więc nie powinno dojść do jakichkolwiek problemów. Nie powinno było tutaj słowami kluczowymi. Gdyby jednak doszłoby do jakiejkolwiek walki, był pewien, że mogli sobie poradzić. William ostatnio naprawdę mu pomógł, namierzając każde niebezpieczeństwo.
Sam chciał wiedzieć dokąd ich zabierali. O całej akcji dowiedział się nagle, list panny Figg był zbyt krótki i nie zawierał wszystkich informacji. Wszystko stało się nagle. Miał jedynie nadzieję, że nikt z Zakonników nie zrobił czegoś głupiego. Wątpił, żeby ktokolwiek z Zakonu mógł zrobić coś głupiego, byli przecież w środku wojny. Prawdziwej i krwawej wojny. Nie mieli zbyt wiele czasu, żeby swobodnie dyskutować o tym, co miało stać się po przemieszczeniu ludzi. Nazwę miejsca usłyszał w biegu i nie byłby w stanie jej powtórzyć, nawet jako „potomek” Szkotów. Plus minus wiedział gdzie się znajdowało. Jakkolwiek wymawiało się „Kajtek, Teg Jajo Grot” – było na pewno dobrze przemyślanym miejscem, o ile było to John o' Groats. Teraz miał inne problemy na głowie, żeby powtarzać tę nazwę do opanowania.
Nadzorował swój mały sektor. Mały chłopczyk zaczął płakać, bo szybkie pakowanie i ogólny chaos zwyczajnie go przeraził. Macmillan jedynie chwycił go, podniósł, kruknął coś pod nosem o tym, że zamiast płaczu powinien posłużyć mu jako asystent. Potem odstawił go na ziemię i rozkazał, żeby pomógł kolejnej rodzinie.
– Dziesięć minut! – rzucił głośno, chcąc utrzymać tempo. – Evanesco – rzucił w stronę śladów krwi, które znalazł w jednym z domów. – Pakuj – rzucił urok w stronę rzeczy, z którymi zmagała się kolejna staruszka. – Libramuto – dodał, chcąc jej ułatwić przemieszczanie się. – Jeżeli się spakowaliście, to ustawcie się przy brzegu. Dzieci przetransportujemy pierwsze. Bez paniki, wszystko będzie w porządku – ponowił niedawne słowa Marcelli. – William, dobrze się czujesz? Wyglądasz trochę jak duch – zauważył w międzyczasie, ale stwierdził, że może był to efekt niewyspania. – Ci, którzy się spakowali, niech się ustawią przy brzegu! – ponowił raz jeszcze. – Marcello, Williamie, jak tylko zbierzemy wszystkich będę uaktywniać świstokliki po kolei. Potem zastawimy pułapkę na psy Malfoya, gdyby w ogóle mieli się tutaj pojawić. Po wszystkim rozdzielamy się i spotykamy się w wyznaczonym miejscu. Wtedy wszystko nam dokładnie wyjaśnisz. Hajde, hajde, pakujcie się.
Z radością przyjął widok i Marcelli, i Williama. Oboje byli dobrymi czarodziejami, więc nie powinno dojść do jakichkolwiek problemów. Nie powinno było tutaj słowami kluczowymi. Gdyby jednak doszłoby do jakiejkolwiek walki, był pewien, że mogli sobie poradzić. William ostatnio naprawdę mu pomógł, namierzając każde niebezpieczeństwo.
Sam chciał wiedzieć dokąd ich zabierali. O całej akcji dowiedział się nagle, list panny Figg był zbyt krótki i nie zawierał wszystkich informacji. Wszystko stało się nagle. Miał jedynie nadzieję, że nikt z Zakonników nie zrobił czegoś głupiego. Wątpił, żeby ktokolwiek z Zakonu mógł zrobić coś głupiego, byli przecież w środku wojny. Prawdziwej i krwawej wojny. Nie mieli zbyt wiele czasu, żeby swobodnie dyskutować o tym, co miało stać się po przemieszczeniu ludzi. Nazwę miejsca usłyszał w biegu i nie byłby w stanie jej powtórzyć, nawet jako „potomek” Szkotów. Plus minus wiedział gdzie się znajdowało. Jakkolwiek wymawiało się „Kajtek, Teg Jajo Grot” – było na pewno dobrze przemyślanym miejscem, o ile było to John o' Groats. Teraz miał inne problemy na głowie, żeby powtarzać tę nazwę do opanowania.
Nadzorował swój mały sektor. Mały chłopczyk zaczął płakać, bo szybkie pakowanie i ogólny chaos zwyczajnie go przeraził. Macmillan jedynie chwycił go, podniósł, kruknął coś pod nosem o tym, że zamiast płaczu powinien posłużyć mu jako asystent. Potem odstawił go na ziemię i rozkazał, żeby pomógł kolejnej rodzinie.
– Dziesięć minut! – rzucił głośno, chcąc utrzymać tempo. – Evanesco – rzucił w stronę śladów krwi, które znalazł w jednym z domów. – Pakuj – rzucił urok w stronę rzeczy, z którymi zmagała się kolejna staruszka. – Libramuto – dodał, chcąc jej ułatwić przemieszczanie się. – Jeżeli się spakowaliście, to ustawcie się przy brzegu. Dzieci przetransportujemy pierwsze. Bez paniki, wszystko będzie w porządku – ponowił niedawne słowa Marcelli. – William, dobrze się czujesz? Wyglądasz trochę jak duch – zauważył w międzyczasie, ale stwierdził, że może był to efekt niewyspania. – Ci, którzy się spakowali, niech się ustawią przy brzegu! – ponowił raz jeszcze. – Marcello, Williamie, jak tylko zbierzemy wszystkich będę uaktywniać świstokliki po kolei. Potem zastawimy pułapkę na psy Malfoya, gdyby w ogóle mieli się tutaj pojawić. Po wszystkim rozdzielamy się i spotykamy się w wyznaczonym miejscu. Wtedy wszystko nam dokładnie wyjaśnisz. Hajde, hajde, pakujcie się.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 8
'k100' : 8
Wyłapał znajomy gest Marcelli od razu, nie potrzebując niczego więcej, żeby zrozumieć milczący przekaz; skinął krótko głową, pełnię swojej uwagi poświęcając chwili obecnej – nie myśląc o przeszłości, ani o tym, co miało zdarzyć się za godzinę czy dwie. Chociaż nazwa miejsca kompletnie nic mu nie mówiła, a pytanie o to, co właściwie się stało, uparcie cisnęło mu się na usta, zdawał sobie sprawę, że były to wątpliwości, które mogły zaczekać; był tu z ludźmi, którym ufał – i to zaufanie pozwalało mu na działanie bez zastanawiania się: dlaczego.
Ruszył w stronę skalnych domków, zaglądając do wszystkich po kolei i szukając przedmiotów, o których mówiła Marcella. Nie było ich wiele – bo ludzie, którzy tu przebywali, zapewne wiele nie posiadali; wewnątrz jednego z prowizorycznych pomieszczeń, wyglądającego częściowo na szpital, a częściowo na magazyn, natknął się jednak na dziewczynę: młodą, może szesnastoletnią, klęczącą na posadzce i szukającą czegoś po omacku. – Wszystko w p-p-porządku? – zapytał, podchodząc do niej i przykucając; mamrotała coś o wisiorku, o pamiątce rodzinnej; Billy rozejrzał się, ale w pokoju panował chaos, typowy dla miejsc, które opuszczało się w pośpiechu. Wyciągnął rękę, chwytając ją za ramię. – Nie ma czasu, m-m-musisz uciekać. To tylko p-p-przedmiot – powiedział, starając się mówić łagodnie, ale jego głos podszyty był napięciem. Słyszał krzyk Anthony’ego, odliczającego kolejne minuty. – Chodź – powiedział bardziej stanowczo, pomagając podnieść się dziewczynie z klęczek i prowadząc ją do drzwi, razem z nią wracając przed budynki, gdzie jedna z ostatnich grup zmierzała w stronę wybrzeża. – Hej, ty! – krzyknął do jednego z młodszych mężczyzn. – Zap-p-prowadź ją na zbiórkę – poprosił, wskazując na czarownicę, która wciąż wyglądała na nieco zagubioną. Cofnął się o krok, odwracając się, żeby jeszcze raz przeczesać wzrokiem teren, jednocześnie schodząc z drogi kolejnej grupie.
Wtedy ją usłyszał.
Nie miał pojęcia, jakim cudem wychwycił z ogólnego harmidru charakterystyczny odgłos szurania: dźwięk znajomy w sposób, który budził u niego mdłości, ciężar kości i skóra przesuwająca się po ziemi, bezwładne palce przeczesujące pojedyncze źdźbła trawy. Ona tu była. Nie wiedział, jak się tu dostała – jak opuściła Azkaban, wyleczyła śmiertelne rany – ale słyszał ją wyraźnie, czaszkę obijającą się o drobne kamienie, niewielką, delikatną. Odwrócił się gwałtownie, a obraz przed jego oczami zawirował; tu, pośród paru innych osób, zobaczył kobietę: ciemne włosy, luźna sukienka, dłoń skierowana w dół; podążył za nią, inni częściowo ją zasłaniali, ale odepchnął ich, nie zwracając uwagi na zaskoczone okrzyki. – Co z nią robisz? – zapytał ostro, przecież mogła zrobić dziecku krzywdę – kiedy jednak złapał czarownicę za łokieć, zorientował się, że to nie była ona, a w ręce trzymała walizkę; zbyt ciężka, by dało się ją podnieść, szurała po niewygodnej ścieżce. Zamarł na moment, przyglądając jej się z mieszaniną dezorientacji i wstydu. – P-p-przepraszam – wymamrotał, przełykając ślinę. – Czy ktoś m-m-mógłby pomóc tej kobiecie? – odezwał się, wskazując na torbę i cofając się, krok i dwa, w uszach wciąż mając ten przeklęty dźwięk. Kątem oka zauważył ruch, znów się odwrócił, i znowu; Anthony coś do niego mówił, o coś pytał, tylko o co? Nie potrafił skupić się na słowach, w oczach mu pociemniało, wiedział jednak, że musiał ją znaleźć – gdyby tylko przestało piszczeć mu w uszach; sięgnął dłońmi do głowy, żeby je zatkać, ale nic to nie dało, nie miał czym oddychać; zaczął chwytać łapczywie powietrze, dookoła wszystko wirowało; musiał się zatrzymać.
Nie zarejestrował nawet momentu, w którym pochylił się do przodu, a później opadł na kolana, podpierając się rękami o ziemię. Tak było lepiej, miał oparcie, ale krawędzie obrazu wciąż były zamazane. Starał się uspokoić oddech, skupić na wdechach; czy Anthony wciąż gdzieś tu był? Czuł obok siebie jakąś obecność, ale nie potrafił wyłapać ani słów, ani twarzy. – P-po-potrzebuję chwili – rzucił w przestrzeń, zaciskając powieki. – Nie ma jej tu. N-n-nie ma jej tu. Nie ma… – mamrotał do siebie – wraz z każdym wypowiadanym wyrazem mając wrażenie, że w głowie kręciło mu się nieco słabiej. Czekał, aż zawroty odejdą całkowicie – zmuszając się do nie szukania w otaczającej go przestrzeni tego paskudnego odgłosu, do nie cofania się myślami tam.
Przypominając sobie, raz po raz, że udało mu się wtedy uciec.
Ruszył w stronę skalnych domków, zaglądając do wszystkich po kolei i szukając przedmiotów, o których mówiła Marcella. Nie było ich wiele – bo ludzie, którzy tu przebywali, zapewne wiele nie posiadali; wewnątrz jednego z prowizorycznych pomieszczeń, wyglądającego częściowo na szpital, a częściowo na magazyn, natknął się jednak na dziewczynę: młodą, może szesnastoletnią, klęczącą na posadzce i szukającą czegoś po omacku. – Wszystko w p-p-porządku? – zapytał, podchodząc do niej i przykucając; mamrotała coś o wisiorku, o pamiątce rodzinnej; Billy rozejrzał się, ale w pokoju panował chaos, typowy dla miejsc, które opuszczało się w pośpiechu. Wyciągnął rękę, chwytając ją za ramię. – Nie ma czasu, m-m-musisz uciekać. To tylko p-p-przedmiot – powiedział, starając się mówić łagodnie, ale jego głos podszyty był napięciem. Słyszał krzyk Anthony’ego, odliczającego kolejne minuty. – Chodź – powiedział bardziej stanowczo, pomagając podnieść się dziewczynie z klęczek i prowadząc ją do drzwi, razem z nią wracając przed budynki, gdzie jedna z ostatnich grup zmierzała w stronę wybrzeża. – Hej, ty! – krzyknął do jednego z młodszych mężczyzn. – Zap-p-prowadź ją na zbiórkę – poprosił, wskazując na czarownicę, która wciąż wyglądała na nieco zagubioną. Cofnął się o krok, odwracając się, żeby jeszcze raz przeczesać wzrokiem teren, jednocześnie schodząc z drogi kolejnej grupie.
Wtedy ją usłyszał.
Nie miał pojęcia, jakim cudem wychwycił z ogólnego harmidru charakterystyczny odgłos szurania: dźwięk znajomy w sposób, który budził u niego mdłości, ciężar kości i skóra przesuwająca się po ziemi, bezwładne palce przeczesujące pojedyncze źdźbła trawy. Ona tu była. Nie wiedział, jak się tu dostała – jak opuściła Azkaban, wyleczyła śmiertelne rany – ale słyszał ją wyraźnie, czaszkę obijającą się o drobne kamienie, niewielką, delikatną. Odwrócił się gwałtownie, a obraz przed jego oczami zawirował; tu, pośród paru innych osób, zobaczył kobietę: ciemne włosy, luźna sukienka, dłoń skierowana w dół; podążył za nią, inni częściowo ją zasłaniali, ale odepchnął ich, nie zwracając uwagi na zaskoczone okrzyki. – Co z nią robisz? – zapytał ostro, przecież mogła zrobić dziecku krzywdę – kiedy jednak złapał czarownicę za łokieć, zorientował się, że to nie była ona, a w ręce trzymała walizkę; zbyt ciężka, by dało się ją podnieść, szurała po niewygodnej ścieżce. Zamarł na moment, przyglądając jej się z mieszaniną dezorientacji i wstydu. – P-p-przepraszam – wymamrotał, przełykając ślinę. – Czy ktoś m-m-mógłby pomóc tej kobiecie? – odezwał się, wskazując na torbę i cofając się, krok i dwa, w uszach wciąż mając ten przeklęty dźwięk. Kątem oka zauważył ruch, znów się odwrócił, i znowu; Anthony coś do niego mówił, o coś pytał, tylko o co? Nie potrafił skupić się na słowach, w oczach mu pociemniało, wiedział jednak, że musiał ją znaleźć – gdyby tylko przestało piszczeć mu w uszach; sięgnął dłońmi do głowy, żeby je zatkać, ale nic to nie dało, nie miał czym oddychać; zaczął chwytać łapczywie powietrze, dookoła wszystko wirowało; musiał się zatrzymać.
Nie zarejestrował nawet momentu, w którym pochylił się do przodu, a później opadł na kolana, podpierając się rękami o ziemię. Tak było lepiej, miał oparcie, ale krawędzie obrazu wciąż były zamazane. Starał się uspokoić oddech, skupić na wdechach; czy Anthony wciąż gdzieś tu był? Czuł obok siebie jakąś obecność, ale nie potrafił wyłapać ani słów, ani twarzy. – P-po-potrzebuję chwili – rzucił w przestrzeń, zaciskając powieki. – Nie ma jej tu. N-n-nie ma jej tu. Nie ma… – mamrotał do siebie – wraz z każdym wypowiadanym wyrazem mając wrażenie, że w głowie kręciło mu się nieco słabiej. Czekał, aż zawroty odejdą całkowicie – zmuszając się do nie szukania w otaczającej go przestrzeni tego paskudnego odgłosu, do nie cofania się myślami tam.
Przypominając sobie, raz po raz, że udało mu się wtedy uciec.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Klątwa - to mogło być coś, co zupełnie udaremniłoby ich działania. Dlatego bardzo zwracała uwagę, by żadne ślady nie zostały po tym obozowisku. W końcu przenosiła ich bardzo blisko swojego domostwa, które chciała uważać za fortecę nie do zdobycia - dzięki zabezpieczeniom oraz dzięki odległości od całej wojennej zawieruchy. Może mało to pragmatyczne, ale bardzo potrzebowała miejsca, które będzie po prostu daleko i zbyt dosłownie tę potrzebę potraktowała. Aczkolwiek - działało. Czasami nawet udało jej się skutecznie odpocząć.
- Chłoszczyść! - Zmyła jedną z plam, bardzo świeżą, którą zostawił jeden z mężczyzn ze złamaniem otwartym, transportowany w stronę świstoklików, gdzie całością zarządzał Anthony. Poza dźwiękami paniki, towarzyszył im akompaniament bolesnych jęków i szlochów, od których można było dostać, dosłownego, świra. Trudno sobie wyobrazić jak nieszczęśliwi byli ci ludzie, a Figg bardzo trudno było się od tego odciąć. Widziała bowiem mugoli, którzy zniszczeni wojną tutaj właśnie prowadzili prowizoryczne życie w strachu. I w każdym z nich widziała cień swojej siostry, którą cudem udało jej się przenieść z Anglii daleko od tej całej zawieruchy. Wyrobiła sobie w głowie pewien schemat - daleko oznaczało dobrze. I bezpiecznie. Odwiedzając skalne domki znajdowała kolejnych chorych. Kiedy zaś znalazła mężczyznę przykutego do łóżka, natychmiast poprosiła dwóch młodych chłopaków, wyglądających na zdrowych, by zanieśli go w stronę świstoklików. Oni i tak nie mogli tutaj zostać do końca, byli mugolami. Nie mieli różdżek i wyglądali na przestraszonych zaklęciami. - No już, szybko, jeśli będziecie zwlekać, wszyscy będziemy w niebezpieczeństwie! Pięć minut! - Krzyknęła na sam koniec. Pozbierała po mężczyźnie wszystkie opatrunki jakie miał, by zanieść je na stos wszystkich innych rzeczy do spalenia. Zebranie każdego pojedynczego włoska nie było możliwe, ale musieli zastosować tyle prewencji, ile się dało. - Świetny pomysł, Anthony. Jeśli znajdą do miejsce, chociaż niech się trochę natrudzą, żeby je zbadać. - Kiwnęła głową. Macmillan świetnie sobie radził. - Musimy jeszcze zahaczyć o dwa szpitale polowe, ale te będą już mniejsze. Stamtąd będzie trzeba zabrać medykamenty i chorych. Polecimy na miotłach. - Wyjaśniła. Ale jej uwadze nie umknęło to, że Billy zachowuje się... Dziwnie. Zwłaszcza, gdy Anthony zwrócił na to uwagę. Chciałaby naprawdę pragmatycznie powiedzieć, że nie mają na to czasu, nawet miała na to ogromną ochotę, wiedziała jednak, że to nie pomoże. Wcale nie przyspieszy ich działania. Wiedziała też, że on nie jest jedynym, który czuł to po tej wyprawie. Naprawdę musiał spotkać ich tam koszmar, ale dopytywanie o szczegóły uważała za niefrasobliwe. Obserwowała go kątem oka, kiedy pomagała pewnej dziewczynie z przeniesieniem jej plecaka, jednak kiedy już przeszła w okolice Anthony'ego, porzuciła tam bagaż i przybiegła do czarodzieja biegiem. Czym szybciej. - Billy!
Przykucnęła przy nim, opierając jedno kolano na ziemi. Nie pytała o kim mówi, domyślała się tylko jednego - to musiał być koszmar. - Bill, spójrz na mnie. Proszę, oni cię potrzebują.
- Chłoszczyść! - Zmyła jedną z plam, bardzo świeżą, którą zostawił jeden z mężczyzn ze złamaniem otwartym, transportowany w stronę świstoklików, gdzie całością zarządzał Anthony. Poza dźwiękami paniki, towarzyszył im akompaniament bolesnych jęków i szlochów, od których można było dostać, dosłownego, świra. Trudno sobie wyobrazić jak nieszczęśliwi byli ci ludzie, a Figg bardzo trudno było się od tego odciąć. Widziała bowiem mugoli, którzy zniszczeni wojną tutaj właśnie prowadzili prowizoryczne życie w strachu. I w każdym z nich widziała cień swojej siostry, którą cudem udało jej się przenieść z Anglii daleko od tej całej zawieruchy. Wyrobiła sobie w głowie pewien schemat - daleko oznaczało dobrze. I bezpiecznie. Odwiedzając skalne domki znajdowała kolejnych chorych. Kiedy zaś znalazła mężczyznę przykutego do łóżka, natychmiast poprosiła dwóch młodych chłopaków, wyglądających na zdrowych, by zanieśli go w stronę świstoklików. Oni i tak nie mogli tutaj zostać do końca, byli mugolami. Nie mieli różdżek i wyglądali na przestraszonych zaklęciami. - No już, szybko, jeśli będziecie zwlekać, wszyscy będziemy w niebezpieczeństwie! Pięć minut! - Krzyknęła na sam koniec. Pozbierała po mężczyźnie wszystkie opatrunki jakie miał, by zanieść je na stos wszystkich innych rzeczy do spalenia. Zebranie każdego pojedynczego włoska nie było możliwe, ale musieli zastosować tyle prewencji, ile się dało. - Świetny pomysł, Anthony. Jeśli znajdą do miejsce, chociaż niech się trochę natrudzą, żeby je zbadać. - Kiwnęła głową. Macmillan świetnie sobie radził. - Musimy jeszcze zahaczyć o dwa szpitale polowe, ale te będą już mniejsze. Stamtąd będzie trzeba zabrać medykamenty i chorych. Polecimy na miotłach. - Wyjaśniła. Ale jej uwadze nie umknęło to, że Billy zachowuje się... Dziwnie. Zwłaszcza, gdy Anthony zwrócił na to uwagę. Chciałaby naprawdę pragmatycznie powiedzieć, że nie mają na to czasu, nawet miała na to ogromną ochotę, wiedziała jednak, że to nie pomoże. Wcale nie przyspieszy ich działania. Wiedziała też, że on nie jest jedynym, który czuł to po tej wyprawie. Naprawdę musiał spotkać ich tam koszmar, ale dopytywanie o szczegóły uważała za niefrasobliwe. Obserwowała go kątem oka, kiedy pomagała pewnej dziewczynie z przeniesieniem jej plecaka, jednak kiedy już przeszła w okolice Anthony'ego, porzuciła tam bagaż i przybiegła do czarodzieja biegiem. Czym szybciej. - Billy!
Przykucnęła przy nim, opierając jedno kolano na ziemi. Nie pytała o kim mówi, domyślała się tylko jednego - to musiał być koszmar. - Bill, spójrz na mnie. Proszę, oni cię potrzebują.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Wciąż biegał, to czyszcząc pozostałości po mieszkańcach, to rzucając użyteczne zaklęcia, które miałyby pomóc pozostałym w spakowaniu się. Mieli niewiele czasu, ale zdawało się, że wszystko szło zgodnie z planem, nawet jeżeli ten stworzony był na szybko. Było tak dobrze, że coś zaczęło mu śmierdzieć. Coś musiało się stać, tylko co?
Usłyszał ostry głos Williama i natychmiast odwrócił się, szukając jego sylwetki. Mężczyza trzymał jakąś kobietę za łokieć i wydawał się być z jakiegoś powodu niezadowolony. Macmillan zmarszczył czoło, nie wiedząc co się stało. Nie wiedział czy powinien reagować czy może Moore zareagował na coś niepokojącego. Po chwili wszystko wydawało się być w porządku, więc Anthony (nie rozmyślając zbyt długo, szczególnie będąc w sercu ogólnego chaosu) wrócił do swoich zadań. Pośpieszał ostatnie osoby zbierające swoje rzeczy. W tym czasie wymienił z Marcellą krótkie informacje dotyczące kolejnych zadań. Kiwnął jej głową. Jeszcze dwa miejsca, powinni zdążyć. Przemieszczanie chorych wymagało co prawda więcej wysiłku, ale jeżeli tutaj mieli zrobić wszystko na czas, to powinni mieć wystarczająco czasu w pozostałych miejscach. Znowu wrócił do pomagania ludziom zmierzającym ku brzegu i wtedy usłyszał krzyk panny Figg.
– Zajmij się nim – rzucił w jej stronę. Najchętniej sam by się rzucił w stronę Williama… ale wtedy spojrzał na pozostałych i musiał wybrać to, co było ważniejsze na tę chwilę.
Piętnaście minut minęło. Udało im się zebrać wszystkich, a przynajmniej na to wyglądało. Dla pewności podpytał ostatni raz czy wszyscy są na miejscu i mają wszystko to, co najpotrzebniejsze do funkcjonowania w nowym miejscu. Tak było. Na jego twarzy pierwszy raz od pojawienia się w Skara Brae Sandwick pojawił się przyjemny uśmiech, który zniknął, kiedy Macmillan zerknął przez ramię w stronę trzymającego się za głowę Williama. Psy Malfoya mogły zjawić się tu w każdym momencie. Musiał jak najszybciej ich przemieścić i pomóc pannie Figg.
– Dzieci naprzód – rzucił, czekając aż wszystkie dzieci pojawią się przed nim lub nawet wokół niego. Wyciągnął też jedną dorosłą osobę, która mogłaby ich przypilnować po drugiej stronie. Wytłumaczył im to, co miało się za chwilę stać ze świstoklikiem oraz to, co miały zrobić po znalezieniu w nowym miejscu. Kiedy zniknęli, przeniósł swoje spojrzenie na drugą grupę. – Starsi naprzód – zawołał. Kolejny świstoklik został uruchomiony i zebrani zniknęli. Potem ranni i pozostali.
Wszyscy poza ich trójką zostali przeniesieni. Macmillan natychmiast podbiegł do Williama i Marcelli. Przykucnął przed nim, a za tym złapał młodszego czarodzieja za ramiona. – Moore, otrząśnij się – rzucił w jego stronę. Przypominał trochę jego samego, ale sprzed kilkunastu lat. – Złap oddech i ruszamy dalej – poklepał po poliku na dodanie otuchy. – Chcesz eliksir uspokajający? – Zapytał, wyciągając w jego stronę fiolkę z miksturą. – Możesz mu pomóc? Ja w tym czasie rzucę pułapkę na psy Malfoya. – zwrócił się z prośbą do czarownicy.
Wstał i zaczął krążyć wokół domków, żeby rzucić Ostatnie Tango na cały obóz. Żałował jedynie, że w pobliżu nie było żadnego gramofonu, na którym mógłby puścić jakąś dobrą, ale szybką muzykę. Chodził tak z różdżką dobre piętnaście minut. Najlepiej jakieś dobre, szybkie bałkańskie koło. William miał za to czas, żeby uspokoić zszargane nerwy.
Usłyszał ostry głos Williama i natychmiast odwrócił się, szukając jego sylwetki. Mężczyza trzymał jakąś kobietę za łokieć i wydawał się być z jakiegoś powodu niezadowolony. Macmillan zmarszczył czoło, nie wiedząc co się stało. Nie wiedział czy powinien reagować czy może Moore zareagował na coś niepokojącego. Po chwili wszystko wydawało się być w porządku, więc Anthony (nie rozmyślając zbyt długo, szczególnie będąc w sercu ogólnego chaosu) wrócił do swoich zadań. Pośpieszał ostatnie osoby zbierające swoje rzeczy. W tym czasie wymienił z Marcellą krótkie informacje dotyczące kolejnych zadań. Kiwnął jej głową. Jeszcze dwa miejsca, powinni zdążyć. Przemieszczanie chorych wymagało co prawda więcej wysiłku, ale jeżeli tutaj mieli zrobić wszystko na czas, to powinni mieć wystarczająco czasu w pozostałych miejscach. Znowu wrócił do pomagania ludziom zmierzającym ku brzegu i wtedy usłyszał krzyk panny Figg.
– Zajmij się nim – rzucił w jej stronę. Najchętniej sam by się rzucił w stronę Williama… ale wtedy spojrzał na pozostałych i musiał wybrać to, co było ważniejsze na tę chwilę.
Piętnaście minut minęło. Udało im się zebrać wszystkich, a przynajmniej na to wyglądało. Dla pewności podpytał ostatni raz czy wszyscy są na miejscu i mają wszystko to, co najpotrzebniejsze do funkcjonowania w nowym miejscu. Tak było. Na jego twarzy pierwszy raz od pojawienia się w Skara Brae Sandwick pojawił się przyjemny uśmiech, który zniknął, kiedy Macmillan zerknął przez ramię w stronę trzymającego się za głowę Williama. Psy Malfoya mogły zjawić się tu w każdym momencie. Musiał jak najszybciej ich przemieścić i pomóc pannie Figg.
– Dzieci naprzód – rzucił, czekając aż wszystkie dzieci pojawią się przed nim lub nawet wokół niego. Wyciągnął też jedną dorosłą osobę, która mogłaby ich przypilnować po drugiej stronie. Wytłumaczył im to, co miało się za chwilę stać ze świstoklikiem oraz to, co miały zrobić po znalezieniu w nowym miejscu. Kiedy zniknęli, przeniósł swoje spojrzenie na drugą grupę. – Starsi naprzód – zawołał. Kolejny świstoklik został uruchomiony i zebrani zniknęli. Potem ranni i pozostali.
Wszyscy poza ich trójką zostali przeniesieni. Macmillan natychmiast podbiegł do Williama i Marcelli. Przykucnął przed nim, a za tym złapał młodszego czarodzieja za ramiona. – Moore, otrząśnij się – rzucił w jego stronę. Przypominał trochę jego samego, ale sprzed kilkunastu lat. – Złap oddech i ruszamy dalej – poklepał po poliku na dodanie otuchy. – Chcesz eliksir uspokajający? – Zapytał, wyciągając w jego stronę fiolkę z miksturą. – Możesz mu pomóc? Ja w tym czasie rzucę pułapkę na psy Malfoya. – zwrócił się z prośbą do czarownicy.
Wstał i zaczął krążyć wokół domków, żeby rzucić Ostatnie Tango na cały obóz. Żałował jedynie, że w pobliżu nie było żadnego gramofonu, na którym mógłby puścić jakąś dobrą, ale szybką muzykę. Chodził tak z różdżką dobre piętnaście minut. Najlepiej jakieś dobre, szybkie bałkańskie koło. William miał za to czas, żeby uspokoić zszargane nerwy.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miał wrażenie, że walczy sam ze sobą. Z jednej strony – jakiś instynkt, uporczywa myśl zakorzeniona gdzieś z tyłu jego czaszki, przekonywała go, że musiał natychmiast wstać i znaleźć tę kobietę; nie miał pojęcia, dlaczego, nie znajdował dla tej potrzeby logicznego wyjaśnienia, ani nie wiedział, co zrobiłby, gdyby mu się udało, ale nie potrafił pozbyć się szarpiącego zakończeniami nerwowymi przekonania, że jeśli się nie ruszy, stanie się coś okropnego. Z drugiej – pamiętał przecież, że nie po to tu przyszedł. Że Azkaban został za nim, że ciemnowłosa kobieta nie żyła, że ledwie parę dni wcześniej pochował jej córkę w Oazie. Powtarzał to sobie w kółko, jak mantrę, biorąc kolejne wdechy, starając się zwalczyć paskudne wrażenie, że postępuje źle. Gdzieś wokół niego przemieszczali się ludzie, głosy, których nie znał, mieszały się ze sobą; obce, pozbawione sensu; oprócz jednego.
Zamrugał kilka razy, gdy ktoś znalazł się zaraz obok, zwracając się do niego po imieniu: znajoma barwa, ponaglenie wepchnięte między głoski, mignięcie jasnych włosów na krawędzi pola widzenia. Uniósł spojrzenie, zatrzymując je na twarzy Marcelli; hałas dookoła nieco ucichł, a może to przygasł ten w jego własnej głowie – nie był pewien. Oderwał dłonie od ziemi, przysiadając na piętach, wypuszczając ze świstem powietrze z płuc; w głowie wciąż mu łomotało, serce tłukło się w klatce piersiowej, ale zmusił się do skupienia wzroku na niej – słuchając, może bezwiednie, padającego z jej ust polecenia. – P-p-przep-p-praszam – powiedział słabo; jego własny głos zdawał się dobiegać do niego z oddali, jakby nie należąc do niego. – Ja… – Ale co miał powiedzieć? Nie znajdował uzasadnienia dla tego, co właśnie się stało, nie potrafił ubrać tego w słowa: opowiedzieć o więźniach szepczących w ciemnościach, o wychudzonej kobiecie wołającej za swoją pozbawioną duszy córką, i o tym, jak przelewała mu się przez ręce, gdy próbował posadzić ją na miotle. Pokręcił głową, w ustach mu zaschło; to nie był na to dobry czas. To w ogóle nie był dobry czas – Marcella miała rację, inni ich potrzebowali. Wciąż nie rozumiał, co właściwie się stało, ale przecież nie musiał; kiedy dwa tygodnie wcześniej przyleciał do Oazy twierdząc, że Rycerze znali do niej drogę, ale nie będąc w stanie tego udowodnić, nikt nie podważył jego słów. On też nie miał zamiaru.
Kiwnął głową, zanim jednak zdążyłby się podnieść, dobiegł do niego Anthony. Spojrzał na niego, gdy nim potrząsnął, pomagając mu tym samym pozbyć się resztek otumanienia – a kiedy poklepał go po twarzy, uśmiechnął się – lekko, nieznacznie podciągając kąciki ust. Bez wesołości, za to z jakąś ulgą, biorącą się może z cichej realizacji, że nie był tu sam. – Dziękuję, już – już do was d-do-dołączam – powiedział, wyciągając rękę, żeby wziąć od niego fiolkę z eliksirem. W normalnych okolicznościach zwyczajnie zaczekałby, aż nerwy uspokoją się same, ale nie mieli na to czasu; odkorkował naczynie, wypijając jego zawartość. Później wstał – chwiejnie, powoli, stopniowo odzyskując czucie w zdrętwiałych nogach. – Ile mamy czasu? Mogę sp-p-próbować nałożyć zawieruchę przed w-w-wejściami – nie zatrzyma ich, ale ut-t-trudni przeszukanie. Może op-p-późni i dzięki temu kupimy czas reszcie. – Miejsc wymienionych w Proroku było wiele; nie wiedział, czy wróg miał siły, żeby uderzyć w nie wszystkie w dokładnie tym samym czasie – czy może również tak jak oni będzie przemieszczał się od jednego do drugiego.
Zacisnął mocniej różdżkę w palcach, spoglądając jeszcze na Marcellę. – Daj znać, k-k-kiedy będziemy ruszać dalej – poprosił, robiąc krok do przodu, ale zatrzymał się na sekundę. – Dzięki, Marcy – powiedział jeszcze, nim zniknął na otaczających zabudowania ścieżkach, biorąc kilka głębokich wdechów, żeby skupić się na zadaniu. Zmarnował już wystarczająco wiele cennych minut – wnętrzności wykręcał mu wstyd, palący, przemieszany z wyrzutami sumienia – który mógł odsunąć od siebie jedynie do czegoś się przydając. Zerknął w bok, odszukując Anthony’ego i upewniając się, że mu w żaden sposób nie przeszkodzi – a później zaczął obchodzić domki metr po metrze, otaczając je białą magią, nakładając na przylegający do nich teren Zawieruchę.
Zamrugał kilka razy, gdy ktoś znalazł się zaraz obok, zwracając się do niego po imieniu: znajoma barwa, ponaglenie wepchnięte między głoski, mignięcie jasnych włosów na krawędzi pola widzenia. Uniósł spojrzenie, zatrzymując je na twarzy Marcelli; hałas dookoła nieco ucichł, a może to przygasł ten w jego własnej głowie – nie był pewien. Oderwał dłonie od ziemi, przysiadając na piętach, wypuszczając ze świstem powietrze z płuc; w głowie wciąż mu łomotało, serce tłukło się w klatce piersiowej, ale zmusił się do skupienia wzroku na niej – słuchając, może bezwiednie, padającego z jej ust polecenia. – P-p-przep-p-praszam – powiedział słabo; jego własny głos zdawał się dobiegać do niego z oddali, jakby nie należąc do niego. – Ja… – Ale co miał powiedzieć? Nie znajdował uzasadnienia dla tego, co właśnie się stało, nie potrafił ubrać tego w słowa: opowiedzieć o więźniach szepczących w ciemnościach, o wychudzonej kobiecie wołającej za swoją pozbawioną duszy córką, i o tym, jak przelewała mu się przez ręce, gdy próbował posadzić ją na miotle. Pokręcił głową, w ustach mu zaschło; to nie był na to dobry czas. To w ogóle nie był dobry czas – Marcella miała rację, inni ich potrzebowali. Wciąż nie rozumiał, co właściwie się stało, ale przecież nie musiał; kiedy dwa tygodnie wcześniej przyleciał do Oazy twierdząc, że Rycerze znali do niej drogę, ale nie będąc w stanie tego udowodnić, nikt nie podważył jego słów. On też nie miał zamiaru.
Kiwnął głową, zanim jednak zdążyłby się podnieść, dobiegł do niego Anthony. Spojrzał na niego, gdy nim potrząsnął, pomagając mu tym samym pozbyć się resztek otumanienia – a kiedy poklepał go po twarzy, uśmiechnął się – lekko, nieznacznie podciągając kąciki ust. Bez wesołości, za to z jakąś ulgą, biorącą się może z cichej realizacji, że nie był tu sam. – Dziękuję, już – już do was d-do-dołączam – powiedział, wyciągając rękę, żeby wziąć od niego fiolkę z eliksirem. W normalnych okolicznościach zwyczajnie zaczekałby, aż nerwy uspokoją się same, ale nie mieli na to czasu; odkorkował naczynie, wypijając jego zawartość. Później wstał – chwiejnie, powoli, stopniowo odzyskując czucie w zdrętwiałych nogach. – Ile mamy czasu? Mogę sp-p-próbować nałożyć zawieruchę przed w-w-wejściami – nie zatrzyma ich, ale ut-t-trudni przeszukanie. Może op-p-późni i dzięki temu kupimy czas reszcie. – Miejsc wymienionych w Proroku było wiele; nie wiedział, czy wróg miał siły, żeby uderzyć w nie wszystkie w dokładnie tym samym czasie – czy może również tak jak oni będzie przemieszczał się od jednego do drugiego.
Zacisnął mocniej różdżkę w palcach, spoglądając jeszcze na Marcellę. – Daj znać, k-k-kiedy będziemy ruszać dalej – poprosił, robiąc krok do przodu, ale zatrzymał się na sekundę. – Dzięki, Marcy – powiedział jeszcze, nim zniknął na otaczających zabudowania ścieżkach, biorąc kilka głębokich wdechów, żeby skupić się na zadaniu. Zmarnował już wystarczająco wiele cennych minut – wnętrzności wykręcał mu wstyd, palący, przemieszany z wyrzutami sumienia – który mógł odsunąć od siebie jedynie do czegoś się przydając. Zerknął w bok, odszukując Anthony’ego i upewniając się, że mu w żaden sposób nie przeszkodzi – a później zaczął obchodzić domki metr po metrze, otaczając je białą magią, nakładając na przylegający do nich teren Zawieruchę.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Spotkała najpierw rozmyte spojrzenie, które powoli zatrzymało się na niej jak na kotwicy rzeczywistości. Mieli naprawdę wiele szczęścia, bo udało im się podzielić w naprawdę zoptymalizowane grupy, ale nadal potrzebowali siebie nawzajem. Każda różdżka była na wagę złota w tych czasach, a w razie wypadków takich jak ten, Anthony i Marcella zawsze mogli mu pomóc. Oni przeszli przez swoje wybory nieco wcześniej. Czasami, widząc znak jaki Azkaban zostawił na sobie po wszystkich z niego wracających, cieszyła się, że nie musiała tam być. Wyjątkowo samolubnie się cieszyła, choć z drugiej strony sytuacja byłaby jeszcze gorsza, gdyby wszyscy tam poszli... I wszyscy wrócili w takim stanie. - Nie przepraszaj. Ja na Twoim miejscu pewnie nie podniosłabym się z łóżka przez miesiąc. - Uniosła lekko prawy kącik ust w umiarkowanie żartobliwy sposób. Czas na żarty najlepszy nie był, ale lepsze było rozładowanie napięcia niż dokładanie do niego. Wyglądała jakby w kilka chwil zapomniała o całej swojej złości... Choć pamiętała o niej doskonale.
Uniosła się na nogi zaraz po Williamie, jednak kątem oka ciągle go obserwowała. Na wszelki wypadek, jakby coś miało się stać, wolała czuwać. Sama również postanowiła, że nałoży tutaj zabezpieczenie, a ponieważ oni pomyśleli o zatrzymaniu możliwego patrolu, ona użyła czegoś innego. Jej zabezpieczenie nakładane było najkrócej, było mniej skomplikowane. Co klika kroków wykonywała konkretny gest różdżką, by na końcu na cały teren opadła świetlna siateczka magii... A na końcu zniknęła, zupełnie jakby wniknęła we wszystko czego dotknęła. Jeśli pojawi się tutaj policja, będzie wiedzieć dzięki Cave Inimicum. Przystanęła w miejscu dopiero kiedy jaskinie były już zupełnie puste. Ciągle biła się z myślami. Czy powinna im to powiedzieć czy nie... Z jednej strony nie chciała powodować nieufności wśród osób z Zakonu - i tak było jej wiele. Sama czuła złość, gdy dowiedziała się o całej sytuacji z egzekucją i ta do dzisiaj do końca jej nie przeszła. Teraz też była wściekła. Pamiętała też, że sam Harold powiadomił ich wszystkich co stało się z powodu schwytania Justine...
Powinni wiedzieć. Po prostu na to zasługiwali. - Świetna robota. - Jej słowa odbiły się echem od pustych jaskiń. Złapała za miotłę, wskazując, że zaraz powinni przelecieć dalej... Ale najpierw spojrzała na Anthony'ego oraz Billy'ego. A później zsunęła wzrok na ziemię. - To przez Steffena... Prorok Codzienny dostał się w nieodpowiednie ręce. Dlatego musieliśmy zmienić te punkty. Na szczęście Alexander szybko zareagował i mogliśmy się zmobilizować. - Jej słowa brzmiały jak czytanie artykułu z Horyzontów Zaklęć. Nie zdradzała ani żalu ani specjalnej uciechy. Bardzo nie podobało jej się też to, że ktoś przez tę akcję może zwrócić większą uwagę na Szkocję... Choć przecież teraz patrzyli tylko na Anglię i bitwy między rodami. - Tylko tyle wiem. Zwijajmy się, może później dowiemy się więcej. - Powiedziała, po czym dosiadła swojej miotły i wzniosła się kilka metrów ponad ziemię. - Trzymajcie się blisko i uważajcie, bo tutaj raczej wieje. - Dodała. Latała nad szkockimi górami wielokrotnie, więc doskonale znała ten teren. A październikowa pogoda szybko czerwieniła uszy.
| ztx3
Uniosła się na nogi zaraz po Williamie, jednak kątem oka ciągle go obserwowała. Na wszelki wypadek, jakby coś miało się stać, wolała czuwać. Sama również postanowiła, że nałoży tutaj zabezpieczenie, a ponieważ oni pomyśleli o zatrzymaniu możliwego patrolu, ona użyła czegoś innego. Jej zabezpieczenie nakładane było najkrócej, było mniej skomplikowane. Co klika kroków wykonywała konkretny gest różdżką, by na końcu na cały teren opadła świetlna siateczka magii... A na końcu zniknęła, zupełnie jakby wniknęła we wszystko czego dotknęła. Jeśli pojawi się tutaj policja, będzie wiedzieć dzięki Cave Inimicum. Przystanęła w miejscu dopiero kiedy jaskinie były już zupełnie puste. Ciągle biła się z myślami. Czy powinna im to powiedzieć czy nie... Z jednej strony nie chciała powodować nieufności wśród osób z Zakonu - i tak było jej wiele. Sama czuła złość, gdy dowiedziała się o całej sytuacji z egzekucją i ta do dzisiaj do końca jej nie przeszła. Teraz też była wściekła. Pamiętała też, że sam Harold powiadomił ich wszystkich co stało się z powodu schwytania Justine...
Powinni wiedzieć. Po prostu na to zasługiwali. - Świetna robota. - Jej słowa odbiły się echem od pustych jaskiń. Złapała za miotłę, wskazując, że zaraz powinni przelecieć dalej... Ale najpierw spojrzała na Anthony'ego oraz Billy'ego. A później zsunęła wzrok na ziemię. - To przez Steffena... Prorok Codzienny dostał się w nieodpowiednie ręce. Dlatego musieliśmy zmienić te punkty. Na szczęście Alexander szybko zareagował i mogliśmy się zmobilizować. - Jej słowa brzmiały jak czytanie artykułu z Horyzontów Zaklęć. Nie zdradzała ani żalu ani specjalnej uciechy. Bardzo nie podobało jej się też to, że ktoś przez tę akcję może zwrócić większą uwagę na Szkocję... Choć przecież teraz patrzyli tylko na Anglię i bitwy między rodami. - Tylko tyle wiem. Zwijajmy się, może później dowiemy się więcej. - Powiedziała, po czym dosiadła swojej miotły i wzniosła się kilka metrów ponad ziemię. - Trzymajcie się blisko i uważajcie, bo tutaj raczej wieje. - Dodała. Latała nad szkockimi górami wielokrotnie, więc doskonale znała ten teren. A październikowa pogoda szybko czerwieniła uszy.
| ztx3
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Wyjątkowa sytuacja wymagała wyjątkowych działań. Nie wiadomo było, w czyje dokładnie ręce trafiło wysłane przez Steffena Cattermole wydanie Proroka Codziennego, w którym znajdowały się informacje dotyczące kryjówek — ani co znalazca postanowi z nią zrobić. Dzięki gazecie Zakon Feniksa mógł dotrzeć do ludzi poszukujących schronienia, ich pomocy lub potrzebujących szybkiej ucieczki z zagrożonych terenów, a teraz, kiedy informacja znalazła się w rękach rodzin otwarcie sympatyzujących z aktualną władzą i popierających działania Lorda Voldemorta, wszystkim, którzy gromadzili się w tych, a także innych znanym rebeliantom lokacjach, groziło potworne niebezpieczeństwo. Zaalarmowani przez samego sprawcę Zakonnicy, dowiedziawszy się o dramatycznej sytuacji od razu podjęli odpowiednie kroki i wyruszyli do jednego z takich miejsc.
Anthony, Marcella i William dotarli do niewielkiej osady, którą tworzyli ludzie ukrywający się przed aktualną władzą, uciekinierzy z Anglii, głównie z Londynu. Po dotarciu na miejsce ukryli ją i sprawnie zarządzili ewakuację, pomimo niezadowolenia mieszkańców, strachu i szybko powstającego chaosu. Osada opustoszała, uciekający zabrali ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, resztę pozostawiając za sobą.
Anthony, Marcella i William dotarli do niewielkiej osady, którą tworzyli ludzie ukrywający się przed aktualną władzą, uciekinierzy z Anglii, głównie z Londynu. Po dotarciu na miejsce ukryli ją i sprawnie zarządzili ewakuację, pomimo niezadowolenia mieszkańców, strachu i szybko powstającego chaosu. Osada opustoszała, uciekający zabrali ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, resztę pozostawiając za sobą.
List od lorda dotarł do niego w godzinach pracy, ton nie pozostawiał jednak złudzeń co do tego, iż będące w posiadaniu śmierciożercy informacje należało zweryfikować jak najszybciej. Zapamiętał dwie podane nazwy, a sam pergamin podpalił, wrzucając go do niewypełnionego jeszcze kociołka. Ingrediencje będą musiały na niego poczekać. Niespiesznie przejrzał zgromadzone eliksiry, w tym te, które przesłała mu ostatnio Cassandra; ostatecznie wziął ze sobą eliksir wiggenowy, a także uspokajający. Bez zawahania sięgnął i po bazę pod klątwę z włóknem z serca. Jeszcze tylko niepozorna łyżeczka, świstoklik zrobiony przez Mulcibera, i mógł ruszać.
Narzucił na siebie ciemną pelerynę, w kolorze butelkowej zieleni bądź butwiejących liści; poprosił Charona, by wychodząc ze sklepu, zabezpieczył go, a sam wydostał się z Londynu, by stamtąd teleportować się do Edynburga, w okolice targowiska, na którym świstokliki sprzedawał niewiele starszy do niego chłystek; cwaniaczek, co ponoć do każdego miejsca w Szkocji potrafił ułatwić dostęp. Lubił się chwalić, że za jego sprawą wszystkie drogi prowadzą nie tylko do Edynburga, lecz również ze stolicy, do miast i miasteczek. A także do Sandwick - do Skara Brae. Borgin podał tylko lokalizację, i odliczone monety - zaraz potem chwycił za uszkodzoną muszlę, przenosząc się na archipelag, w pobliże neolitycznej osady. Przed nim, na linii zatoki, zamajaczyło osiem domostw. Prymitywnych, kamiennych tworów, niemalże bezkształtnych. W takich norach chowali się przed nimi Zakonnicy?
Nie wiedział, czego ma się spodziewać. Domyślał się jedynie, iż samego, w pojedynkę, śmierciożerca nie wysłałby go do zbadania kryjówki - najpewniej ktoś miał mu towarzyszyć, lakoniczna treść listu nie odsłaniała jednak zbyt wielu tajemnic. Dlatego też zdecydował się poczekać chwilę, nie chciał jednak tracić czasu na bezczynne tkwienie w miejscu, gdzie dostrzec mógł go każdy; także wrogie spojrzenie. Starał się wykorzystać ukształtowanie terenu, by podejść jak najbliżej osady, samemu jednak pozostając jak najmniej wystawionym na widok. Próbował znaleźć się na tyle blisko, aby móc sięgnąć po zaklęcie zdradzające, czy w tym wyglądającym na opustoszałe gruzowisku kryła się choć jedna osoba.
Nie bliżej jednak, niż to konieczne.
- Homenum Revelio - inkantację wymówił starannie, cicho, nie przekrzykując się z wiatrem.
mam przy sobie: bazę pod klątwę (włókno ludzkiego serca), eliksir uspokajający (1 porcja, stat. 32), eliksir wiggenowy (1 porcja, moc +34), świstoklik typu I (łyżeczka)
Narzucił na siebie ciemną pelerynę, w kolorze butelkowej zieleni bądź butwiejących liści; poprosił Charona, by wychodząc ze sklepu, zabezpieczył go, a sam wydostał się z Londynu, by stamtąd teleportować się do Edynburga, w okolice targowiska, na którym świstokliki sprzedawał niewiele starszy do niego chłystek; cwaniaczek, co ponoć do każdego miejsca w Szkocji potrafił ułatwić dostęp. Lubił się chwalić, że za jego sprawą wszystkie drogi prowadzą nie tylko do Edynburga, lecz również ze stolicy, do miast i miasteczek. A także do Sandwick - do Skara Brae. Borgin podał tylko lokalizację, i odliczone monety - zaraz potem chwycił za uszkodzoną muszlę, przenosząc się na archipelag, w pobliże neolitycznej osady. Przed nim, na linii zatoki, zamajaczyło osiem domostw. Prymitywnych, kamiennych tworów, niemalże bezkształtnych. W takich norach chowali się przed nimi Zakonnicy?
Nie wiedział, czego ma się spodziewać. Domyślał się jedynie, iż samego, w pojedynkę, śmierciożerca nie wysłałby go do zbadania kryjówki - najpewniej ktoś miał mu towarzyszyć, lakoniczna treść listu nie odsłaniała jednak zbyt wielu tajemnic. Dlatego też zdecydował się poczekać chwilę, nie chciał jednak tracić czasu na bezczynne tkwienie w miejscu, gdzie dostrzec mógł go każdy; także wrogie spojrzenie. Starał się wykorzystać ukształtowanie terenu, by podejść jak najbliżej osady, samemu jednak pozostając jak najmniej wystawionym na widok. Próbował znaleźć się na tyle blisko, aby móc sięgnąć po zaklęcie zdradzające, czy w tym wyglądającym na opustoszałe gruzowisku kryła się choć jedna osoba.
Nie bliżej jednak, niż to konieczne.
- Homenum Revelio - inkantację wymówił starannie, cicho, nie przekrzykując się z wiatrem.
mam przy sobie: bazę pod klątwę (włókno ludzkiego serca), eliksir uspokajający (1 porcja, stat. 32), eliksir wiggenowy (1 porcja, moc +34), świstoklik typu I (łyżeczka)
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
Calder Borgin
Zawód : zaklinam teraźniejszość
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
you're not dead but
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Calder Borgin' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Skara Brae, Sandwick
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja