Gabinet Elviry Multon
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Gabinet Elviry Multon
Gabinet uzdrowicielki Multon znajduje się na samym końcu długiego korytarza, w miejscu, w którym dawniej królowała przeniesiona w późniejszych latach pracownia alchemiczna. Pokój jest stosunkowo niewielki, a drażniąca od progu woń przechowywanych przez Elvirę ziół przywołuje skojarzenia z jego dawnym użytkowaniem. Choć kolorystyka gabinetu nie różni się zbytnio od pozostałych pomieszczeń szpitalnych - ściany są białe, lekko podniszczone i zszarzałe, a podłogę wyłożono jasnymi płytkami - panuje tu przytłaczająca atmosfera. Nie ma okien, jedyne źródło światła stanowią liczne kandelabry, a niemal każdy róg został przysłonięty olbrzymią szafą pełną regałów i szuflad; ostała się jedynie ściana naprzeciw drzwi, przy której upchnięto przykrytą białym prześcieradłem kozetkę. Mniej więcej na środku pomieszczenia znajduje się pokaźne biurko z wygodnym fotelem dla uzdrowiciela i dwoma mniej wystawnymi postawionymi z myślą o pacjentach. Całości nie da się nazwać niechlujną; Elvira dba o czystość półek i porządek w dokumentach, jednak szalona jak na wielkość gabinetu liczba mebli oraz porozwieszane w prześwitach między nimi szczegółowe obrazy anatomiczne nadają mu klaustrofobicznego charakteru. Ciężko powiedzieć, by wystrój został podporządkowany dyktandu pacjentów; co poniektórzy mogą nawet odnieść wrażenie, że jest to pokój mający służyć przede wszystkim samej uzdrowicielce.
Pierwsze dni września były wyjątkowo ciepłe i słoneczne, jeżeli porównać je z powoli mijającym latem. To bardzo ironiczne, ale po grubsze płaszcze i szmaragdowe szale jeszcze z czasów Hogwartu sięgała znacznie częściej w lipcu niż obecnie, gdy drażniące w jej opinii temperatury zmuszały każdego do rezygnacji z wierzchniego okrycia. Bardziej niż upały preferowała umiarkowany chłód oraz wiszący w powietrzu aromat wilgoci, więc z niecierpliwością oczekiwała typowo angielskiej, szarobrunatnej jesieni. Żadne słońce nie mogłoby jednak ogrzać panującej w świecie czarodziejów (mugoli także) atmosfery. Postępujące anomalie, zaginięcia, morderstwa; zupełnie jakby sytuacja z Komnatą Tajemnic była jednym z elementów edukacji mającym w subtelny sposób przygotować uczniów do tego, z czym zmierzą się w dorosłości. Pokręciła głową i po raz kolejny złapała w szczupłe dłonie stos leżących na biurku gazet; ułożonych schludnie obok teczek aktualnych pacjentów i dwóch okrytych sztuczną skórą książek, czekających na dokończenie. Ostatnio nie miała głowy do prywatnych zainteresowań. Poza najnowszymi egzemplarza Proroka Codziennego wciąż i wciąż wracała do tego jednego; na najbardziej pomiętej, noszącej ślady niezbyt delikatnego użytkowania kartce widniał zapis o ogłoszeniu stanu wojennego. Ojciec, który - jak przypominała sobie, marszcząc z niezadowoleniem brwi - pracował teraz piętro wyżej w przeniesionym departamencie spalonego Ministerstwa, powiedziałby zapewne, że do takich spraw nie należało się mieszać. Oni - jej rodzice - nigdy nie próbowali sięgać po żadne wyzwania, a co za tym idzie niczego w życiu nie osiągnęli. Irytowało ją, gdy Multon witał ją z uśmiechem na korytarzach i pytał, kiedy w końcu ich odwiedzi, więc ostatnimi czasy rzadko opuszczała gabinet, pojawiając się jedynie w salach pacjentów - kiedy było to konieczne.
Poderwała się, gdy relaksująca cisza pomieszczenia została zakłócona nieśmiałym postukiwaniem w drzwi. Zebrała gazety, jednym ruchem wrzuciła je do szuflady i oparła łokcie na biurku, z ledwością powstrzymując od przygryzienia własnego palca. Zaprosiła gościa do środka. Nie miała na tę godzinę nikogo umówionego, ale izba przyjęć oddziału chorób wewnętrznych czasami odsyłała do niej ludzi bezpośrednio po zgłoszeniu, jeżeli akurat nie miała pod opieką sali. Siłą rzeczy musiał to być więc nowy pacjent, a tym samym nowa zagadka. Miała tylko nadzieję, że to nie ojciec; powiedziała mu już jednym, dosadnym razem, że ostatnie wydarzenia (kulturowo tragicznie, choć Elvira nie mogła powiedzieć, by płakała za zmarłymi; umarli to umarli, nie potrzebowali już ani łez ani żałoby) w żaden sposób nie sprawiły, że są teraz współpracownikami. Nie po to wyprowadzała się z Worcestershire, by wciąż codziennie sobie z nim radzić.
Na całe szczęście Multon nie próbował po raz kolejny się narzucać; do środka wślizgnęła się na palcach drobna kobieta o kościstej budowie, szarawej cerze i krótko obciętych włosach, sprawiających wrażenie przykurzonych na końcach. Wyglądała tak, jakby mogła z łatwością wtopić się w ponury wystrój zapuszczonego szpitala, a zaraz po zatrzaśnięciu za sobą drewnianych drzwi owinęła ochronnie ramiona wokół tułowia. Elvira uśmiechnęła się półgębkiem, wskazując ręką wolne krzesło. Tak, było tu zimniej niż u innych uzdrowicieli, ale wcale nie gorzej niż na korytarzach; ich odżywczy chłód odpowiadał jej na tyle, że odmówiła propozycji magicznego docieplenia gabinetu. Skoro biedniejsi pacjenci w salach chorych mogli znosić wiatr świszczący przez szpary w starych oknach, nic nie stało na przeszkodzie, by w gabinecie Multon z podobnymi warunkami stykali się arystokraci.
Z tym, że ta kobieta nie wyglądała na szlachciankę; miała na sobie średniej jakości szaty, przesuszone usta i podkrążone oczy. Słowem, wyglądała na osobę chorą, a Elvira miała zamiar dobrać się do źródła jej stanu.
- Z izby? - zapytała poniekąd szorstko, nie przykładając wagi do powitania i chcąc jak najszybciej przejść do konkretów - Uzdrowiciel Elvira Multon, proszę pokazać dokument - dodała, gdy kobiecina przysiadła na skraju krzesła i zaplotła ręce na klatce piersiowej, przypominając postawą człowieka osaczonego. Na ten widok zastukała z niecierpliwością paznokciami po blacie, dzięki czemu nieco szybciej otrzymała opieczętowaną rolkę pergaminu. Ostatecznie i tak częściowo wyrwała ją z cienkich palców pacjentki; wyglądała na zaskoczoną, ale nic nie powiedziała, więc wszystko wskazywało na to, że trafił jej się łatwy, pozbawiony oślego oporu kąsek. - Adelia Nellyson - bardziej stwierdziła niż zapytała, unosząc z powątpiewaniem jedną brew. Nie kojarzyła tego nazwiska; czy kobieta była szlamą? Lepiej dla niej, by nie, pomyślała z cieniem rozbawienia, bo choć sama Elvira nie przywiązywała większej wagi do czystości krwi, czasy z całą pewnością tym ludziom nie sprzyjały.
- Tak. Moim problemem... - kobieta, sprawiająca wcześniej wrażenie cichej, otworzyła usta i z rozpędu zabrała się za opowiadanie całej historii. Jej chroboczący głos pełen niewypowiedzianych żądań doprowadzał Elvirę do szału, więc szybko to przerwała, odchylając się lekceważąco w swoim fotelu.
- Cicho. Wszystko widzę - wypuściła powietrze przez nos, szeleszcząc pergaminem z izby przyjęć. Jednym z plusów pacjentów odesłanych było to, że uzdrowiciele na izbie wypełniali dokument podanymi przez pacjenta podstawowymi objawami.
Adelia umilkła, lecz jej dotychczas niepewna twarz stała się pomarszczona i pełna urazy; Elvira z chęcią pokazałby Nellyson gdzie miejsce i kto tutaj prowadzi ten przypadek, ale powstrzymała się z uwagi na prestiż zawodu. Miewała znacznie gorszych pacjentów, a już najgorsze były dzieciaki szlachciców; małe, rozpuszczone do granic możliwości bachory. Przesunęła szybko wzrokiem po tekście i podrapała się z zastanowieniem po ustach.
- Chroniczne zmęczenie, bezsenność, niekontrolowane wybuchy magii, krwotoki z nosa i ust, parestezje kończyn dolnych, rzadziej górnych... - to był interesujący opis, mogący wskazywać na wiele chorób wewnętrznych. Najbardziej zastanawiające były niekontrolowane wybuchy magii, które w podanym wieku trzydziestu czterech lat nie miały prawa mieć miejsca. Strząsnęła pergamin i przysunęła się bliżej do biurka, znów opierając na nim łokcie i uważnie wpatrując w przekrwione oczy pacjentki.
- Jak objawiają się te wybuchy i kiedy miały miejsce po raz pierwszy? - po głowie już fruwały jej dziesiątki teorii, a ta najbardziej prawdopodobna zrzucała winę na letnie anomalie; jeżeli tak, Adelia Nellyson naprawdę mogła okazać się zajmująca. Nie byłaby pierwszym takim przypadkiem w szpitalu, ale niemal każdy z nich przebiegał nieco inaczej niż pozostałe.
- Być może nie jestem profesjonalnym uzdrowicielem, ale myślę, że będzie szybciej, jeżeli od razu zajmiemy się przypadkiem. Myślę, że to serpentyna. - zamiast odpowiedzieć na pytanie, pacjentka po raz kolejny skuliła się w sobie, spojrzała jej w oczy z udręczoną miną i z rezygnacją podrapała po kolanie.
Elvira mrugnęła, a potem do białości zacisnęła pięści, czego przy tak bladej karnacji i tak nie dało się dostrzec.
- Dlaczego? Jest pani genetycznie obciążona? Nie widzę w dokumencie takiego wspomnienia - zabrzmiała wyjątkowo ostro nawet jak na siebie, ale nie miała w sobie litości dla tych, którzy przychodzili tutaj, by poprawiać jej pracę. Co ta kobieta sobie myślała? Jeżeli sama potrafiła postawić diagnozę, równie dobrze mogła zostać w domu i umrzeć.
- Nie, ale nie trzeba mieć chorej rodziny, by samemu być chorym - odpowiedziała z westchnieniem, przechylając głowę tak, jakby tłumaczyła coś oczywistego.
- W przypadku choroby genetycznej? - odparowała Elvira, nie siląc się na zatuszowanie ironii.
- Mogłam mieć dalekiego przodka albo kuzyna, który chorował - dodała kobieta ugodowo, wzruszając ramieniem. - Naprawdę, wszystkie objawy się zgadzają, sprawdzałam to z książkami. Niech mnie pani przebada pod tym kątem; jeżeli to coś innego, to nic straconego, wtedy poszuka się gdzie indziej.
Po raz kolejny zastukała palcami w blat biurka, próbując zachować cierpliwość.
- Mój czas będzie stracony - zaznaczyła, odczuwając niemałą przyjemność, gdy kobieta skonfrontowana z jej wrogim spojrzeniem szybko odwróciła głowę. - Czym objawiają się pani niekontrolowane wybuchy magii? - powtórzyła, zaciskając palce na lekko już pomiętym kawałku pergaminu. - Od jak dawna ich pani doświadcza? Czy kiedykolwiek trafiła pani na oddział z krwotokami wewnętrznymi? Czy stres je nasila? - zadawała pytanie za pytaniem, a choć Adelia za każdym razem otwierała usta do odpowiedzi, nie dała jej na to czasu aż do zakończenia wątku. Nie było dla niej zaskoczeniem, że gdy w końcu na to pozwoliła, kobieta przez dłuższą chwilę zbierała myśli, obserwując ją w milczeniu z uniesionymi brwiami.
- Od jakiegoś miesiąca - w tym momencie mogłaby znów przerwać, ale nie zdecydowała się na to tylko po to, by później móc z większą mocą obalić jej argumenty. - Tak, wydaje mi się, że stres je nasila, ale jeszcze nie trafiłam na oddział - westchnęła pod nosem na tę żałosną akcentację w słowach pacjentki. - Boję się, że pewnego dnia atak będzie tak silny, że zrobię krzywdę sobie albo rodzinie - zająknęła się. - Wie pani, kiedy czasem rzucam zaklęcia, zwykłe-gospodarcze, mam wrażenie, że tracę kontrolę nad ich siłą. Rozbiłam już ze trzy szyby, spaliłam mężowi najlepszą szatę wyjściową, a niektóre czary chyba uderzają rykoszetem w inne przedmioty; na przykład, gdy czyściłam srebrną karafkę...
Elvira odchrząknęła głośno i gwałtownym ruchem zastukała nadgarstkiem w biurko.
- To nie serpentyna. Przejdźmy dalej - kontynuowała ponad niemrawe odgłosy protestu kobiety, której bez wątpienia długiej i barwnej historii domowych porządków nie zamierzała słuchać bez potrzeby. - Krwawienia i parestezje. Od jak dawna? Jakie nasilenie? Wiążą się z jakimiś konkretnymi sytuacjami, czy nadchodzą z zaskoczenia? - początkowo interesująca sprawa zaczynała ją coraz mocniej drażnić; jeżeli wkrótce nie dostanie rzeczowych informacji odeśle Nellyson na oddział magipsychiatrii.
Kobieta nie zamierzała poddawać się w próbach zagrania jej na nerwach; przełknęła ślinę, robiąc wyjątkowo arogancką minę.
- Właśnie w tym rzecz, że z zaskoczenia. Chyba nikomu normalnemu nie leci bez powodu krew z nosa, prawda? I to też od miesiąca. Podobnie z drętwiejącymi kończynami. To fakt, dużo pracuję siedząco, ale nigdy wcześniej mi się to tak często nie zdarzało.
Gdyby miała mniej samokontroli, prawdopodobnie schowałaby twarz w dłoniach. Zamiast tego uśmiechnęła się bez uprzejmości, jeszcze raz spoglądając na odesłanie.
- Czyli kończyny drętwieją pani od siedzenia, czy czucie jest zaburzane też w innych, pozornie przypadkowych sytuacjach? To różnica - rzuciła z nieznaczną tylko drwiną, której Nellyson chyba nie wyłapała. - Jak długo utrzymuje się takie odrętwienie? Podobnie z krwotokami; są obfite? Wspomniano też o krwotoku z ust - jeżeli kobieta nie dławi się codziennie własną krwią, prawdopodobnie wyrzuci ją z gabinetu.
A zmieszanie Adelii i nerwowe odgarnięcie włosów do tyłu nie było dobrym znakiem.
- Krwotoki z ust się zdarzają, ale rzadziej. To bardziej, wie pani, z okolic warg - pokazała na spierzchniętą skórę w tych okolicach, na co Elvira zmrużyła oczy. - Z nosa cieknie mi krew tak dwa razy w tygodniu, czasem częściej. Mam czerwone plamy na chusteczce, mogę pokazać - dodała, ale nie sięgnęła do torby, powstrzymana przez wymowne milczenie uzdrowicielki. - Parestezje występują zazwyczaj co parę dni, a czasem nawet codziennie - wyprostowała się, jakby podekscytowana użyciem profesjonalnego słowa. - Utrzymują się raczej nie dłużej niż pół godziny. Ale codziennie - zaznaczyła tak, jakby Elvira wcześniej tego nie dosłyszała.
Kobieta wyglądała po udzieleniu tej odpowiedzi na nieznośnie wręcz zadowoloną z siebie, podczas gdy uzdrowicielka zaczęła uderzać nerwowo kolanem o nogę krzesła; stary tik z czasów dzieciństwa, którego nigdy do końca się nie pozbyła.
Miała już przed sobą prawie wszystkie informacje potrzebne do wystawienia wstępnej diagnozy, która byłaby podstawą do dalszych badań. Musiała przyznać, że opowieść pacjentki nie brzmiała nawet jak wpływy anomalii. Brzmiała jak idiotyzm.
Schwyciła pergamin z jej danymi i zaczęła go powoli zwijać, obserwowana przez wyłupiaste, brązowe oczy.
- Pracuje pani jako...? - zapytała pozornie niezainteresowana.
Och, ale to właśnie to pytanie naprawdę przebudziło Adelię; uniosła się o kilka centymetrów, a szeroki uśmiech na dotąd udręczonej twarzy rozwiał nieco chorowite wrażenie.
- Dziennikarka, felietonistka i pisarka - oświadczyła z dumą. - Napisałam parę kryminałów, także medycznych. Myślę, że będę mogła załatwić pani parę kopii; na pewno zainteresują uzdrowicielkę. Spędziłam przy nich mnóstwo pracy, badałam życie szpitalne... w tych czasach każda forma rozrywki jest na wagę złota, a widzę, że lubi pani czytać, ma pani dużo książek...
Ten moment uznała za właściwy do wtrącenia się i zakończenia tej farsy.
- Proszę pracować mniej - przywołała z półki świeży pergamin i zaczęła skrobać po nim wysokim, szmaragdowozielonym piórem, którego używała do wydawania recept i zaleceń. - Odpocząć, może wyjechać na wakacje - Jak najdalej od tego szpitala. - Jeść więcej i zdrowiej, polecam zakup eliksirów wzmacniających, witamin - Tyle się o nich mówiło parę lat temu, jak możesz tego nie wiedzieć, pisarko kryminalno-medyczna? - Bardziej koncentrować się przy czarach, magia bywa niebezpieczna - podsumowała wypis agresywnie zamaszystym podpisem i brutalnie go od siebie odsunęła. - Nie wygląda pani na tak chorą, by przyjąć panią pod opiekę szpitala, ale jeżeli objawy nie ustąpią, może pani tu wrócić.
Zanim wyprosiła histeryczkę z gabinetu zdążyła jeszcze usłyszeć, że jest okropnym uzdrowicielem, doprowadza do śmierci pacjenta i że doniesie na nią do ordynatora oddziału. Bardzo dobrze, miała takie prawo, ale chyba nie zdawała sobie sprawy z tego, że w tych czasach nikt nie wyrzuci świetnego (najlepszego) uzdrowiciela za skargi rozżalonej hipochondryczki. Na Merlina, trwała wojna; izba przyjęć powinna przeprowadzać lepszy przesiew, miejsc w salach nie było wcale tak wiele.
/zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
| 11.09
Nigdy nie lubiła tego miejsca. Mung kojarzył jej się nie tylko z mnóstwem uzdrowicieli i jęczących pacjentów, ale także z obskurnymi, odrapanymi wnętrzami i wyzierającą z każdego kąta biedą. Unikała go jak ognia, dziękując w duchu, że nie przypadła jej w udziale żadna z poważnych chorób genetycznych, które mogłyby zmusić ją do częstszych wizyt w tym okropnym miejscu. Miała wśród krewnych z obu stron rodziny przypadki nawet tak ciężkich chorób jak serpentyna czy trauma krwi, niektóre śmiertelne. Wciąż wyraźnie pamiętała dni, kiedy umarły jej chore siostra i kuzynka. Elise, choć nie uniknęła piętna choroby genetycznej, miała wiele szczęścia – w dzieciństwie zdiagnozowano u niej tylko świniowstręt, kiedy po zjedzeniu kawałka wieprzowiny dostała silnej wysypki i duszności. Od tamtego czasu nie jadła świńskiego mięsa – bo innego kontaktu z tymi nieczystymi stworzeniami mieć nie mogła, żyjąc w szlacheckim dworze i trzymając się z dala od biednych, plebejskich miejsc, w których bywały świnie. Widziała je jedynie na obrazkach i w formie pieczeni, której od czasu odkrycia choroby już nie mogła tykać. Była to jednak mała niedogodność w porównaniu z tym, że jej starsza siostra wykrwawiła się, kiedy ujawniła się u niej niewykryta wcześniej trauma krwi. Od tamtego czasu jej niechęć do uzdrowicieli się wzmogła, irracjonalnie obwiniała ich o to, że jej siostra na czas nie otrzymała odpowiedniej pomocy. Kiedy odeszła Rosalind, Elise miała ledwie czternaście lat, pstro w głowie i chciała móc kogoś obwiniać, więc długo obwiniała wszystkich: męża siostry, jej nową rodzinę, uzdrowicieli którzy przybyli za późno i którzy wcześniej niczego dziwnego nie wykryli.
Dzisiaj padła ofiarą anomalii. Zapomniała się i rzuciła proste zaklęcie, a chwilę potem poczuła coś podobnego jak podczas ataku choroby. Zaczęło jej się robić duszno, a jej jasna skóra nakropiła się okropnymi, czerwonymi plamkami, które swędziały kiedy je drapała. Kiedy dolegliwości nie ustąpiły po kilkunastu minutach, matka zadecydowała o zabraniu córki do Munga ku jej wielkiej niechęci i frustracji, ale przekonał ją argument, że tych ohydnych plam trzeba się pozbyć, bo nie mogła opuszczać posiadłości wyglądając w ten sposób, a na jutro miała zaproszenie na podwieczorek do jednej z przyjaciółek z salonów.
Tak więc za sprawą świstoklika wraz z matką znalazła się w Mungu. Jej rodzicielce na tyle mocno zależało na doprowadzeniu córki do ładu, że wybrała się z nią do szpitala osobiście, gotowa dołożyć starań, żeby jej najmłodsza latorośl była tam jak najlepiej traktowana. Obie miały kiepskie zdanie o Mungu, obie też spędziły czas oczekiwania na przyjęcie Elise narzekając na to, że musiały czekać tak długo, przecież lady Nott zasługiwała na specjalne traktowanie. Zawstydzona swoim wyglądem Elise opatuliła się chustą tak szczelnie, że widać jej było tylko oczy i włosy, by nikt w poczekalni nie zobaczył czerwonych plamek na skórze, wyglądających jakby opryskała się farbą.
Kiedy została przyjęta, samotnie, bez matki wsunęła się do gabinetu uzdrowicielki, który swoim wyglądem odbiegał od gabinetu większości uzdrowicieli, przynajmniej w jej wyobrażeniach, bo ostatni raz była na tym piętrze jakoś w dzieciństwie, później skutecznie unikając możliwości ekspozycji na czynniki prowokujące atak świniowstrętu. Prawdopodobnie należała jednak do kategorii wyjątkowo nieznośnych pacjentek; Elvira już na pierwszy rzut oka mogła zauważyć, że miała do czynienia z młodą panienką z wyższych sfer, odzianą w długą suknię i z twarzą wciąż przysłoniętą częściowo chustką.
- Dzień dobry – przywitała uzdrowicielkę dość chłodno, mierząc ją uważnym spojrzeniem widocznych znad chusty oczu. Miała nadzieję, że kobieta szybko wyleczy ją z plamek i odprawi do domu, bo ostatnią rzeczą jakiej mogła pragnąć byłoby zostanie tu na noc, w jednej sali z obcymi ludźmi i to może nawet nieszlachetnego pochodzenia. Okropność!
Nigdy nie lubiła tego miejsca. Mung kojarzył jej się nie tylko z mnóstwem uzdrowicieli i jęczących pacjentów, ale także z obskurnymi, odrapanymi wnętrzami i wyzierającą z każdego kąta biedą. Unikała go jak ognia, dziękując w duchu, że nie przypadła jej w udziale żadna z poważnych chorób genetycznych, które mogłyby zmusić ją do częstszych wizyt w tym okropnym miejscu. Miała wśród krewnych z obu stron rodziny przypadki nawet tak ciężkich chorób jak serpentyna czy trauma krwi, niektóre śmiertelne. Wciąż wyraźnie pamiętała dni, kiedy umarły jej chore siostra i kuzynka. Elise, choć nie uniknęła piętna choroby genetycznej, miała wiele szczęścia – w dzieciństwie zdiagnozowano u niej tylko świniowstręt, kiedy po zjedzeniu kawałka wieprzowiny dostała silnej wysypki i duszności. Od tamtego czasu nie jadła świńskiego mięsa – bo innego kontaktu z tymi nieczystymi stworzeniami mieć nie mogła, żyjąc w szlacheckim dworze i trzymając się z dala od biednych, plebejskich miejsc, w których bywały świnie. Widziała je jedynie na obrazkach i w formie pieczeni, której od czasu odkrycia choroby już nie mogła tykać. Była to jednak mała niedogodność w porównaniu z tym, że jej starsza siostra wykrwawiła się, kiedy ujawniła się u niej niewykryta wcześniej trauma krwi. Od tamtego czasu jej niechęć do uzdrowicieli się wzmogła, irracjonalnie obwiniała ich o to, że jej siostra na czas nie otrzymała odpowiedniej pomocy. Kiedy odeszła Rosalind, Elise miała ledwie czternaście lat, pstro w głowie i chciała móc kogoś obwiniać, więc długo obwiniała wszystkich: męża siostry, jej nową rodzinę, uzdrowicieli którzy przybyli za późno i którzy wcześniej niczego dziwnego nie wykryli.
Dzisiaj padła ofiarą anomalii. Zapomniała się i rzuciła proste zaklęcie, a chwilę potem poczuła coś podobnego jak podczas ataku choroby. Zaczęło jej się robić duszno, a jej jasna skóra nakropiła się okropnymi, czerwonymi plamkami, które swędziały kiedy je drapała. Kiedy dolegliwości nie ustąpiły po kilkunastu minutach, matka zadecydowała o zabraniu córki do Munga ku jej wielkiej niechęci i frustracji, ale przekonał ją argument, że tych ohydnych plam trzeba się pozbyć, bo nie mogła opuszczać posiadłości wyglądając w ten sposób, a na jutro miała zaproszenie na podwieczorek do jednej z przyjaciółek z salonów.
Tak więc za sprawą świstoklika wraz z matką znalazła się w Mungu. Jej rodzicielce na tyle mocno zależało na doprowadzeniu córki do ładu, że wybrała się z nią do szpitala osobiście, gotowa dołożyć starań, żeby jej najmłodsza latorośl była tam jak najlepiej traktowana. Obie miały kiepskie zdanie o Mungu, obie też spędziły czas oczekiwania na przyjęcie Elise narzekając na to, że musiały czekać tak długo, przecież lady Nott zasługiwała na specjalne traktowanie. Zawstydzona swoim wyglądem Elise opatuliła się chustą tak szczelnie, że widać jej było tylko oczy i włosy, by nikt w poczekalni nie zobaczył czerwonych plamek na skórze, wyglądających jakby opryskała się farbą.
Kiedy została przyjęta, samotnie, bez matki wsunęła się do gabinetu uzdrowicielki, który swoim wyglądem odbiegał od gabinetu większości uzdrowicieli, przynajmniej w jej wyobrażeniach, bo ostatni raz była na tym piętrze jakoś w dzieciństwie, później skutecznie unikając możliwości ekspozycji na czynniki prowokujące atak świniowstrętu. Prawdopodobnie należała jednak do kategorii wyjątkowo nieznośnych pacjentek; Elvira już na pierwszy rzut oka mogła zauważyć, że miała do czynienia z młodą panienką z wyższych sfer, odzianą w długą suknię i z twarzą wciąż przysłoniętą częściowo chustką.
- Dzień dobry – przywitała uzdrowicielkę dość chłodno, mierząc ją uważnym spojrzeniem widocznych znad chusty oczu. Miała nadzieję, że kobieta szybko wyleczy ją z plamek i odprawi do domu, bo ostatnią rzeczą jakiej mogła pragnąć byłoby zostanie tu na noc, w jednej sali z obcymi ludźmi i to może nawet nieszlachetnego pochodzenia. Okropność!
Szósty września był jednym z tych dni, podczas których przez gabinet Elviry masowo przewijali się ludzie z najróżniejszymi dolegliwościami. Od ósmej rano godzinę w godzinę przyjmowała chorych z długiej kolejki, wydającej się bardziej rozwijać niż kurczyć. Nie miała czasu na odpoczynek i nie szukała go; wystarczył mocny kubek kawy oraz wygodny fotel, a mogła siedzieć tu bez przerwy, oglądać poczerniałe ciała i przemycać własne, alternatywne sposoby leczenia. Słowem; miała dyżur, choć to akurat nie stanowiło żadnej różnicy, bo wolała ten gabinet od własnego mieszkania nawet wtedy, gdy siedziała na oddziale jako uzdrowiciel wspomagający. Badała przypadki, znosiła jękliwe utyskiwania oraz próby nawiązania polubownej rozmowy, sklecała niechlujne notatki - czekała na coś, co ją zaskoczy, przy okazji dopełniając obowiązku z tymi, których na dalsze leczenie odsyłała już bez namysłu. Może nawet mogłaby nazwać ten dzień dniem udanym, gdyby nie pojedyncze przypadki denerwujących pierników i rozhisteryzowanych dam, testujących jej samokontrolę uzdrowiciela, który ratuje, a nie morduje. Standard.
Kiedy do środka weszła kolejna młoda kobieta - jedna z wielu - Elvira w pierwszej chwili nawet nie podniosła głowy, nieszczególnie eleganckim ruchem zgarniając z biurka akta poprzednich pacjentów i parę niewypełnionych formularzy przyjęcia na sale chorych. Głośno zatrzasnęła je w szafce i oparła kościste dłonie na ciemnym i czystym blacie.
- Dzień dobry - odpowiedziała na przywitanie, mrużąc oczy i uśmiechając się poniekąd ironicznie. Czystość krwi tej dziewczyny można było rozpoznać po samym głosie, a jeżeli to nie wystarczało; rzadko kiedy widywała osoby, które odwiedzały jej gabinet wyglądając tak głupio.
Ruchem ręki wskazała jej miejsce siedzące na drewnianym, pozbawionym podłokietników krześle niespełniającym zapewne standardów dam i panienek. Szpital miał ograniczone fundusze, a najwięcej czasu spędzali w nim uzdrowiciele, więc to im przypadały w udziale najwygodniejsze meble; logiczne.
Gdy kobieta przysiadła, Elvira jeszcze raz zlustrowała ją spojrzeniem, nie kryjąc się ze swoją opinią przy wymownym uniesieniu jasnej brwi.
- Proszę zdjąć tę śmieszną rzecz z twarzy - poleciła, wciąż jeszcze w granicach uprzejmości. Nie wątpiła, że pod chustą zobaczy rozległą wysypkę lub inne paskudne uszkodzenie, ale do dalszej diagnozy musiała poznać wszystkie szczegóły. - Nazwisko? Czy leczyła się już pani w tym szpitalu? - zapytała oschle, znów odwracając głowę i spoglądając wymownie na potężną szafkę po swojej prawej stronie. Stali pacjenci dotknięci genetycznymi chorobami mieli całe akta z historiami schorzenia, gdyż zakładano, że magomedyczna kontrola będzie im potrzebna już do końca życia.
Kiedy do środka weszła kolejna młoda kobieta - jedna z wielu - Elvira w pierwszej chwili nawet nie podniosła głowy, nieszczególnie eleganckim ruchem zgarniając z biurka akta poprzednich pacjentów i parę niewypełnionych formularzy przyjęcia na sale chorych. Głośno zatrzasnęła je w szafce i oparła kościste dłonie na ciemnym i czystym blacie.
- Dzień dobry - odpowiedziała na przywitanie, mrużąc oczy i uśmiechając się poniekąd ironicznie. Czystość krwi tej dziewczyny można było rozpoznać po samym głosie, a jeżeli to nie wystarczało; rzadko kiedy widywała osoby, które odwiedzały jej gabinet wyglądając tak głupio.
Ruchem ręki wskazała jej miejsce siedzące na drewnianym, pozbawionym podłokietników krześle niespełniającym zapewne standardów dam i panienek. Szpital miał ograniczone fundusze, a najwięcej czasu spędzali w nim uzdrowiciele, więc to im przypadały w udziale najwygodniejsze meble; logiczne.
Gdy kobieta przysiadła, Elvira jeszcze raz zlustrowała ją spojrzeniem, nie kryjąc się ze swoją opinią przy wymownym uniesieniu jasnej brwi.
- Proszę zdjąć tę śmieszną rzecz z twarzy - poleciła, wciąż jeszcze w granicach uprzejmości. Nie wątpiła, że pod chustą zobaczy rozległą wysypkę lub inne paskudne uszkodzenie, ale do dalszej diagnozy musiała poznać wszystkie szczegóły. - Nazwisko? Czy leczyła się już pani w tym szpitalu? - zapytała oschle, znów odwracając głowę i spoglądając wymownie na potężną szafkę po swojej prawej stronie. Stali pacjenci dotknięci genetycznymi chorobami mieli całe akta z historiami schorzenia, gdyż zakładano, że magomedyczna kontrola będzie im potrzebna już do końca życia.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Elise często dziwiło, że były kobiety, które wolały pracować niż wygodnie siedzieć w domach na utrzymaniu rodziców bądź męża. Dla niej naturalne było, że pozostawała pod pieczą rodu i wręcz nie wypadałoby jej pracować. U szlachetnych dam było to źle widziane, przynajmniej prace inne od tych typowo artystycznych, nie narażających kobiety na śmieszność czy obcowanie z pospólstwem. Uzdrowicielstwo na pewno byłoby źle widziane – babranie się w ranach i krwi, w dodatku nie zawsze czystej. Ale Elise nigdy nie miała podobnych aspiracji, całkowicie zadowolona ze swojego życia i złotej klatki, w której trzymała ją rodzina. Podążała wytyczoną jej drogą z dumnie uniesioną głową, pełna poczucia wyższości nad szarym motłochem, który nie urodził się tak dobrze jak ona. Jak mogłaby chcieć innego życia, skoro miała wszystko, czego mogła pragnąć? Była dumna ze swego rodu i jego historii i chciała być jego przykładną częścią. Jedynym cieniem szlachetnego pochodzenia zdawały się być choroby genetyczne, z których nie wszystkie kończyły się na plamkach pokrywających skórę.
Nie mogła wiedzieć, że uzdrowicielka, do której weszła, była córką szlachcianki uznanej za wybrakowaną i skazanej na życie z mężczyzną bez nazwiska, była stanowczo zbyt młoda, by kojarzyć tę dawną historię odtrąconej przez ród Parkinsonówny, mimo że miała pewne rodzinne powiązania z tym rodem. Taki los jawił się Elise jako coś gorszego od staropanieństwa, bo wolałaby żyć samotnie, ale przy rodzinie i w luksusach, jak jej znakomita krewna Adelaide, niż utracić swoje wspaniałe nazwisko i pozycję damy. Niemniej jednak, mimo swojej wyższości, na swój sposób szanowała czarodziejów czystej krwi o stosownych poglądach, nawet jeśli w jej oczach nigdy nie mogli być równi z przedstawicielami rodów figurujących w Skorowidzu stworzonym zresztą przez jej krewnego. Nie wiedziała, jakiej krwi jest ta kobieta, ale wiedziała też, że matka nie wysłałaby jej na leczenie do szlamy, więc chyba mogła być spokojna przynajmniej o to. Przerażałaby ją myśl, że miałaby ją dotykać szlama.
Patrzyła na nią uważnie znad chustki zakrywającej policzki, nosek i dolną część twarzy wraz z szyją. Kobieta była całkiem ładna, choć było coś niepokojącego w jej chorobliwej bladości i spojrzeniu, oraz włosach tak jasnych, że do tej pory podobny odcień widywała jedynie u niektórych potomkiń wil. Takie przelotne wrażenie odniosła Elise. Usiadła jednak we wskazanym miejscu, przygładzając na kolanach materiał zielonej sukni i niechętnie zdjęła z twarzy chustkę, odsłaniając piękną, choć obecnie nakrapianą małymi czerwonymi kropkami twarz. Czuła zawstydzenie, choć uzdrowicielka zapewne widziała niejedną osobę ze świniowstrętem czy innymi chorobami genetycznymi. Na swój sposób łatwiej było też pokazywać się tak komuś spoza wyższych sfer, kogo nie widywała na salonach i kto nie mógł później plotkować na temat jej wyglądu.
- Lady Elise Nott – odpowiedziała z wyczuwalną w głosie dumą, zaznaczając, że nie jest jakąś pierwszą lepszą panienką, a najprawdziwszą lady. – Byłam tutaj w dzieciństwie, kiedy stwierdzono u mnie świniowstręt. – Nazwę choroby wymówiła z niechęcią. – Później unikałam ekspozycji na czynniki mogące wywołać atak choroby – dodała, nie odrywając spojrzenia od kobiety. Mimo swojej niebrzydkiej aparycji wydawała się zimna, wręcz oschła.
Nie mogła wiedzieć, że uzdrowicielka, do której weszła, była córką szlachcianki uznanej za wybrakowaną i skazanej na życie z mężczyzną bez nazwiska, była stanowczo zbyt młoda, by kojarzyć tę dawną historię odtrąconej przez ród Parkinsonówny, mimo że miała pewne rodzinne powiązania z tym rodem. Taki los jawił się Elise jako coś gorszego od staropanieństwa, bo wolałaby żyć samotnie, ale przy rodzinie i w luksusach, jak jej znakomita krewna Adelaide, niż utracić swoje wspaniałe nazwisko i pozycję damy. Niemniej jednak, mimo swojej wyższości, na swój sposób szanowała czarodziejów czystej krwi o stosownych poglądach, nawet jeśli w jej oczach nigdy nie mogli być równi z przedstawicielami rodów figurujących w Skorowidzu stworzonym zresztą przez jej krewnego. Nie wiedziała, jakiej krwi jest ta kobieta, ale wiedziała też, że matka nie wysłałaby jej na leczenie do szlamy, więc chyba mogła być spokojna przynajmniej o to. Przerażałaby ją myśl, że miałaby ją dotykać szlama.
Patrzyła na nią uważnie znad chustki zakrywającej policzki, nosek i dolną część twarzy wraz z szyją. Kobieta była całkiem ładna, choć było coś niepokojącego w jej chorobliwej bladości i spojrzeniu, oraz włosach tak jasnych, że do tej pory podobny odcień widywała jedynie u niektórych potomkiń wil. Takie przelotne wrażenie odniosła Elise. Usiadła jednak we wskazanym miejscu, przygładzając na kolanach materiał zielonej sukni i niechętnie zdjęła z twarzy chustkę, odsłaniając piękną, choć obecnie nakrapianą małymi czerwonymi kropkami twarz. Czuła zawstydzenie, choć uzdrowicielka zapewne widziała niejedną osobę ze świniowstrętem czy innymi chorobami genetycznymi. Na swój sposób łatwiej było też pokazywać się tak komuś spoza wyższych sfer, kogo nie widywała na salonach i kto nie mógł później plotkować na temat jej wyglądu.
- Lady Elise Nott – odpowiedziała z wyczuwalną w głosie dumą, zaznaczając, że nie jest jakąś pierwszą lepszą panienką, a najprawdziwszą lady. – Byłam tutaj w dzieciństwie, kiedy stwierdzono u mnie świniowstręt. – Nazwę choroby wymówiła z niechęcią. – Później unikałam ekspozycji na czynniki mogące wywołać atak choroby – dodała, nie odrywając spojrzenia od kobiety. Mimo swojej niebrzydkiej aparycji wydawała się zimna, wręcz oschła.
Dokładnie tak, jak się spodziewała - pod chustką kryła się wyraźna czerwona wysypka, choć biorąc pod uwagę ostrożność kobiety i jej dobrze opatulone policzki wydawać by się mogło, że okaże się ona znacznie paskudniejsza. Kropki były liczne, choć niewielkie, równomiernie rozsypane; z odległości dzielącego ich biurka nie dostrzegła na nich nawet ropy ani podłużnych zadrapań. Wyglądały na typowe dla świniowstrętu, więc domyśliła się tego jeszcze zanim z ust pacjentki padło imię oraz nazwa choroby. Przez kilka sekund spoglądała jej prosto w oczy z chłodnym, ciężkim do zidentyfikowania wyrazem. Była po części rozbawiona, a po części zirytowana. Lady Elise Nott. Oni zawsze myśleli, że jeżeli rzucą tytułem zapewnią sobie w jej gabinecie nadzwyczajne traktowanie. Nie interesowało ją, jak wyglądało to u innych uzdrowicieli - ona czerpała swego rodzaju mroczną satysfakcję z niweczenia ich oczekiwań i sprowadzania do poziomu takiej przeciętności, jaką tak naprawdę sobą reprezentowali. Wymieniły dwa zdania, lecz to wystarczyło, by w swojej arogancji domyśliła się, że siedząca przed nią kobieta nic w życiu nie osiągnęła - i nie osiągnie. Im bardziej natarczywie Elise będzie próbowała okazywać domniemaną wyższość, tym bardziej Elvira okaże jej swoją realną. Niektórzy na oddziale próbowali czasem udzielać pustych rad; twierdzili, że niepotrzebnie zrażała do siebie przedstawicieli arystokracji. Zbywała je kiwnięciami głowy, tak naprawdę jednak nigdy nie odczuwając lęku; wiedziała, że jej pozycja w szpitalu jest umocowana silniej niż życie w tych skażonych wrodzonymi chorobami czarodziejach.
Kiedy Nott odpowiedziała na pytania, Elvira zerwała się z fotela i podeszła do szaf; jej ruchy były porywcze, pozbawione jakiejkolwiek zgrabności. Blondynka, choć szczupła i urodziwa, z natury chodziła raczej pokracznie, dramatycznie powiewając uzdrowicielskim kitlem. Elise zapewne nie mogła zrozumieć, dlaczego uzdrowicielka nie użyła różdżki do wydobycia odpowiedniego pergaminu ani dlaczego po powrocie oparła nieelegancko biodro o kant biurka i z jasnymi kosmykami opadającymi na oczy wczytała się w jego treść, mnąc pismo pająkowatymi palcami.
Sama Elvira nie dbała o to, jak jest postrzegana; onieśmielanie pacjentów wydawało się nawet sprawiać jej uciechę. Dla pracy najważniejsze były fakty, a nie sztuczna uprzejmość. Z krótkiego opisu wykonanego w istocie wiele lat temu wynikało, że od czasu zdiagnozowania choroby w dzieciństwie Nott nie doświadczała nawrotów. Nic dziwnego, świniowstręt nie był aż tak poważny, jak te schorzenia, z którymi według dopisku zmagało się jej rodzeństwo. Martwe rodzeństwo. Kliknęła językiem, nieszczególnie współczująco, choć Elise i tak nie była w stanie dostrzec tego, co Elvira miała przed nosem. Potem złożyła pergamin, wsunęła go pod pachę i bez pytania złapała pacjentkę pod brodą; nie zrobiła tego ani gwałtownie ani niedelikatnie, lecz nie dało się zaprzeczyć, że jej dłonie były równie chłodne, jak te należące do ciał wypełniających prosektorium. Zlustrowała czerwone plamy uważniejszym spojrzeniem, jednak wciąż coś jej nie odpowiadało.
- Jest pani pewna, że unikała pani ekspozycji na te zwierzęta? W takim razie w jakich okolicznościach doszło do nawrotu? Jadła pani jakieś podejrzane potrawy? - zapytała surowo, zabierając dłoń i przysiadając na brzegu biurka. Mogła zabrzmieć poniekąd powątpiewająco, lecz nie byłby to ich pierwszy dorosły z tym schorzeniem, który zapomniał się podczas uroczystego podwieczorku.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kiedy Nott odpowiedziała na pytania, Elvira zerwała się z fotela i podeszła do szaf; jej ruchy były porywcze, pozbawione jakiejkolwiek zgrabności. Blondynka, choć szczupła i urodziwa, z natury chodziła raczej pokracznie, dramatycznie powiewając uzdrowicielskim kitlem. Elise zapewne nie mogła zrozumieć, dlaczego uzdrowicielka nie użyła różdżki do wydobycia odpowiedniego pergaminu ani dlaczego po powrocie oparła nieelegancko biodro o kant biurka i z jasnymi kosmykami opadającymi na oczy wczytała się w jego treść, mnąc pismo pająkowatymi palcami.
Sama Elvira nie dbała o to, jak jest postrzegana; onieśmielanie pacjentów wydawało się nawet sprawiać jej uciechę. Dla pracy najważniejsze były fakty, a nie sztuczna uprzejmość. Z krótkiego opisu wykonanego w istocie wiele lat temu wynikało, że od czasu zdiagnozowania choroby w dzieciństwie Nott nie doświadczała nawrotów. Nic dziwnego, świniowstręt nie był aż tak poważny, jak te schorzenia, z którymi według dopisku zmagało się jej rodzeństwo. Martwe rodzeństwo. Kliknęła językiem, nieszczególnie współczująco, choć Elise i tak nie była w stanie dostrzec tego, co Elvira miała przed nosem. Potem złożyła pergamin, wsunęła go pod pachę i bez pytania złapała pacjentkę pod brodą; nie zrobiła tego ani gwałtownie ani niedelikatnie, lecz nie dało się zaprzeczyć, że jej dłonie były równie chłodne, jak te należące do ciał wypełniających prosektorium. Zlustrowała czerwone plamy uważniejszym spojrzeniem, jednak wciąż coś jej nie odpowiadało.
- Jest pani pewna, że unikała pani ekspozycji na te zwierzęta? W takim razie w jakich okolicznościach doszło do nawrotu? Jadła pani jakieś podejrzane potrawy? - zapytała surowo, zabierając dłoń i przysiadając na brzegu biurka. Mogła zabrzmieć poniekąd powątpiewająco, lecz nie byłby to ich pierwszy dorosły z tym schorzeniem, który zapomniał się podczas uroczystego podwieczorku.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Elise przykładała dużą wagę do swojego wyglądu i prezencji. Dbała zarówno o urodę, jak i ubiór, pragnąc wyglądać jak przystało na lady Nott. Czerwone kropki na skórze nie pasowały do idealnego wizerunku, choć zdążyła już prawie zapomnieć, jak to jest doświadczać ataku świniowstrętu. Jej bliscy bardzo starannie pilnowali, by w żadnej z podawanych jej potraw nie było wieprzowiny, skrzaty również od dawna znały preferencje panienki Nott, a na terenach przyległych do dworu nie było żadnej świni, dlatego problem z jej chorobą praktycznie nie istniał, nie musiała żyć w nieustannym lęku, jak jej poważniej chore krewne. Gdyby tak prześledzić jej koligacje rodzinne, zarówno te bliższe jak i dalsze, znalazłoby się sporo przypadków chorób. Siostra zmarła na traumę krwi, dwie kuzynki ze strony matki chore na serpentynę, z czego jedna również zmarła, a na tym nie kończyła się lista; jak większość szlachetnie urodzonych miała naprawdę wiele powiązań i koligacji z członkami różnych rodów, nie tylko Nottów.
Dla Elise nie miały większego znaczenia życiowe osiągnięcia, a nazwisko i pozycja. Świat osiągnięć zawodowych był domeną mężczyzn, a jeśli chodzi o kobiety, dla niej największym sukcesem byłoby odpowiednie zamążpójście, zapewniające jej oraz jej rodzinie prestiż – sama zamierzała powielić ten schemat. Na kobiety pragnące piąć się po szczeblach kariery patrzyła z pewnym lekceważeniem, uważała to za śmieszność, zwłaszcza wśród wyższych sfer, gdzie kobiety naprawdę nie musiały pracować, żeby żyć na poziomie i cieszyć się poważaniem. Elise nie musiała nurzać rąk w brudnej krwi ani robić niczego podobnego, żeby czuć się kimś wyjątkowym. Była wyjątkowa, bo taka się już urodziła i nie musiała na to pracować, wystarczało jej nazwisko i status. Nie musiała nawet zbyt wiele potrafić poza umiejętnościami niezbędnymi na salonach. W szkole miała lekceważący stosunek do nauki większości przedmiotów, bo była przekonana, że i tak nie będą jej potrzebne, skoro nie planowała nigdy pracować. Teraz była śliczną panienką na wydaniu, a za jakiś czas zostanie żoną swego męża, jego ozdobą, którą będzie mógł z dumą chwalić się w towarzystwie.
Elise była tym, czym stworzyło ją wychowanie. Wychowano ją w poczuciu wyższości nad niższymi klasami społecznymi oraz w pogardzie do ludzi łamiących schematy: starych panien, buntowników wobec rodowych zasad i wszelkich odstępców, a szczególnie zdrajców krwi. Może byłaby inna, gdyby tak przyszło jej dorastać w innym środowisku. Rzeczywiście była też przekonana co do tego, że z racji posiadanego tytułu zasługuje na wyjątkowe traktowanie, była przecież kimś lepszym od większości ludzi. Dlatego często przedstawiając się zaznaczała wyraźnie, że jest lady – bo tak naprawdę jej jedynym życiowym osiągnięciem było właśnie wysokie urodzenie.
Patrzyła w ciszy, jak kobieta wyciąga jakąś dokumentację, zapewne należącą do niej; pewnie każdy chory genetycznie miał na tym piętrze swoją teczkę. Wbrew pozorom nie zdziwiło jej szczególnie niemagiczne poszukiwanie dokumentacji – odkąd zaczęły się anomalie, sama zwykle rezygnowała z użycia czarów, woląc wykorzystywać do różnych czynności domowe skrzaty. Ale czasem się zapominała, co niekiedy przechodziło bez konsekwencji, ale czasami, jak dzisiaj, przynosiło więcej szkody niż pożytku.
Uniosła brwi, kiedy kobieta nagle ujęła ją za podbródek. Jej ręce były nie tylko chorobliwie blade, ale też lodowate. Wytrzymała jednak cierpliwie zarówno ten dotyk, jak i lustrujące ją spojrzenie.
- Nigdy nie widziałam świni w innej formie niż obrazek w książce albo pieczeń, ale odkąd wiem, że jestem chora, nie jadam świńskiego mięsa – rzekła. – Dziś również go nie jadłam, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo, ale te objawy... pojawiły się tuż po tym, jak rzuciłam proste zaklęcie przywołujące. – Słyszała o tym, że anomalie niekiedy prowokowały ataki chorób genetycznych. Może świniowstrętu też? By możliwie szybko zakończyć formalności związane z leczeniem, wolała powiedzieć wszystko co wydawało jej się istotne. – Chcę się tego jak najszybciej pozbyć – zaznaczyła jeszcze, wskazując na kropki na swojej twarzy.
Dla Elise nie miały większego znaczenia życiowe osiągnięcia, a nazwisko i pozycja. Świat osiągnięć zawodowych był domeną mężczyzn, a jeśli chodzi o kobiety, dla niej największym sukcesem byłoby odpowiednie zamążpójście, zapewniające jej oraz jej rodzinie prestiż – sama zamierzała powielić ten schemat. Na kobiety pragnące piąć się po szczeblach kariery patrzyła z pewnym lekceważeniem, uważała to za śmieszność, zwłaszcza wśród wyższych sfer, gdzie kobiety naprawdę nie musiały pracować, żeby żyć na poziomie i cieszyć się poważaniem. Elise nie musiała nurzać rąk w brudnej krwi ani robić niczego podobnego, żeby czuć się kimś wyjątkowym. Była wyjątkowa, bo taka się już urodziła i nie musiała na to pracować, wystarczało jej nazwisko i status. Nie musiała nawet zbyt wiele potrafić poza umiejętnościami niezbędnymi na salonach. W szkole miała lekceważący stosunek do nauki większości przedmiotów, bo była przekonana, że i tak nie będą jej potrzebne, skoro nie planowała nigdy pracować. Teraz była śliczną panienką na wydaniu, a za jakiś czas zostanie żoną swego męża, jego ozdobą, którą będzie mógł z dumą chwalić się w towarzystwie.
Elise była tym, czym stworzyło ją wychowanie. Wychowano ją w poczuciu wyższości nad niższymi klasami społecznymi oraz w pogardzie do ludzi łamiących schematy: starych panien, buntowników wobec rodowych zasad i wszelkich odstępców, a szczególnie zdrajców krwi. Może byłaby inna, gdyby tak przyszło jej dorastać w innym środowisku. Rzeczywiście była też przekonana co do tego, że z racji posiadanego tytułu zasługuje na wyjątkowe traktowanie, była przecież kimś lepszym od większości ludzi. Dlatego często przedstawiając się zaznaczała wyraźnie, że jest lady – bo tak naprawdę jej jedynym życiowym osiągnięciem było właśnie wysokie urodzenie.
Patrzyła w ciszy, jak kobieta wyciąga jakąś dokumentację, zapewne należącą do niej; pewnie każdy chory genetycznie miał na tym piętrze swoją teczkę. Wbrew pozorom nie zdziwiło jej szczególnie niemagiczne poszukiwanie dokumentacji – odkąd zaczęły się anomalie, sama zwykle rezygnowała z użycia czarów, woląc wykorzystywać do różnych czynności domowe skrzaty. Ale czasem się zapominała, co niekiedy przechodziło bez konsekwencji, ale czasami, jak dzisiaj, przynosiło więcej szkody niż pożytku.
Uniosła brwi, kiedy kobieta nagle ujęła ją za podbródek. Jej ręce były nie tylko chorobliwie blade, ale też lodowate. Wytrzymała jednak cierpliwie zarówno ten dotyk, jak i lustrujące ją spojrzenie.
- Nigdy nie widziałam świni w innej formie niż obrazek w książce albo pieczeń, ale odkąd wiem, że jestem chora, nie jadam świńskiego mięsa – rzekła. – Dziś również go nie jadłam, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo, ale te objawy... pojawiły się tuż po tym, jak rzuciłam proste zaklęcie przywołujące. – Słyszała o tym, że anomalie niekiedy prowokowały ataki chorób genetycznych. Może świniowstrętu też? By możliwie szybko zakończyć formalności związane z leczeniem, wolała powiedzieć wszystko co wydawało jej się istotne. – Chcę się tego jak najszybciej pozbyć – zaznaczyła jeszcze, wskazując na kropki na swojej twarzy.
Chociaż nie istniał ku temu żaden sensowny powód, Elise drażniła Elvirę swoim kulturalnym spokojem. Zazwyczaj do takiego stanu doprowadzały ją sytuacje zgoła odwrotne; pacjenci marudni, przemądrzali, głośni, utrudniający jej pracę niezależnie od tego, czy nadużywała swojej pozycji, czy robiła jedynie to, co zrobiłby w podobnym wypadku każdy inny uzdrowiciel. Chociaż lubiła myśleć o sobie jako o kimś nieskazitelnie opanowanym, zdolnym do zachowania zimnego spojrzenia niezależnie od warunków - tego też przecież wymagano od magomedyków - tak naprawdę od zawsze miała problemy z hamowaniem emocji. Jako dziecko bywała okropnie pyskata i złośliwa; czasem nawet posuwała się do takich aktów nieposłuszeństwa jak rwanie innym dziewczynkom sukienek i podstawianie nogi nauczycielce regularnie pojawiającej się w ich rodzinnym domu. Sama nie widziała nic złego w tym, że mści się na osobach, które sobie na to zasłużyły - w dorosłym życiu jednak panowały inne zasady i ani nauczyciele ani pracodawcy nie byli tak pobłażliwi jak dawniej państwo Multon. Przez lata wpoiła sobie częściową przyzwoitość, tego co powinna mówić, a kiedy w ogóle nie reagować. Kontrola społeczna nie załatwiła jednak prawdziwego problemu; wciąż pogardzała ludźmi, z powodów najbardziej nawet błahych. Czasami za słabość, a czasami za siłę, jeżeli akurat przewyższali ją w umiejętnościach. Gadatliwi lub milczący, aroganccy lub nieśmiali; zawsze potrafiła znaleźć sobie jakiś powód do tego, żeby patrzyć na nich z niechęcią, żeby uciec od zobowiązań towarzyskich, przemycając przy okazji drobne złośliwości. Obiektywnie rzecz ujmując, Elvira nie nadawała się do pracy uzdrowiciela, ale zdała wszystkie egzaminy oraz praktyki i była cholernie dobra w błyskawicznym podejmowaniu stresujących decyzji. W gruncie rzeczy przeniosła się do szpitala dla siebie, nie dla innych; żeby badać anatomię, rozwijać naukowo. Etyka medyczna była daleko w tyle na liście jej priorytetów.
To właśnie nienawistny, próżny charakter Elviry sprawił zapewne, że denerwowała ją postawa Elise; ponieważ kobieta nie zachowywała się tak, jak z początku tego po niej oczekiwała. A przecież, gdyby jeszcze mniej gadała, przechodząc z historyjek na konkretne i zwięzłe odpowiedzi, byłaby przykładem pacjenta doskonałego. Zacisnęła mocno palce na ramionach, patrząc na nią z góry w sposób, który w pewnym momencie stał się otwarcie wzgardliwy. I tak, Elise nie była tutaj żadnym wyjątkiem; Elvira przywdziewała ten wyraz zniesmaczenia zdecydowanie zbyt często, co najczęściej odstręczało potencjalnych znajomych.
- Domyślam się - wycedziła po ostatnim, raczej oczywistym stwierdzeniu kobiety, prostując rękę i odgarniając jasne włosy. Potem odwróciła wzrok, przerywając tym samym tę falę nieuzasadnionej niechęci do czystokrwistej panny. Przeanalizowała to, co powiedziała na temat anomalii, miarowo postukując stopą o chłodną podłogę. - Czy poza typowymi objawami świniowstrętu zauważyła pani jakiekolwiek inne niepokojące symptomy? - zapytała mechanicznie, patrząc w przestrzeń ponad jej głową. Już nie marszczyła brwi, ale wciąż wyglądała nieprzystępnie; żadna, nawet najosobliwsza uroda nie mogłaby zatuszować wrodzonej zrzędliwości.
Nie chciała przyjmować na salę nudnego przypadku, ale magiczne anomalie wciąż pozostawały elementem tak nieprzewidywalnym, chaotycznym i nieznanym, że zaleceniem ordynatora pacjenci nimi dotknięci winni być traktowani ze szczególną ostrożnością. Elise nie wyglądała na nadzwyczaj schorowaną; jej sprawa powinna zostać rozwiązana szybko. Na korytarzu wciąż czekali Elvirę inni, być może bardziej interesujący pacjenci.
[bylobrzydkobedzieladnie]
To właśnie nienawistny, próżny charakter Elviry sprawił zapewne, że denerwowała ją postawa Elise; ponieważ kobieta nie zachowywała się tak, jak z początku tego po niej oczekiwała. A przecież, gdyby jeszcze mniej gadała, przechodząc z historyjek na konkretne i zwięzłe odpowiedzi, byłaby przykładem pacjenta doskonałego. Zacisnęła mocno palce na ramionach, patrząc na nią z góry w sposób, który w pewnym momencie stał się otwarcie wzgardliwy. I tak, Elise nie była tutaj żadnym wyjątkiem; Elvira przywdziewała ten wyraz zniesmaczenia zdecydowanie zbyt często, co najczęściej odstręczało potencjalnych znajomych.
- Domyślam się - wycedziła po ostatnim, raczej oczywistym stwierdzeniu kobiety, prostując rękę i odgarniając jasne włosy. Potem odwróciła wzrok, przerywając tym samym tę falę nieuzasadnionej niechęci do czystokrwistej panny. Przeanalizowała to, co powiedziała na temat anomalii, miarowo postukując stopą o chłodną podłogę. - Czy poza typowymi objawami świniowstrętu zauważyła pani jakiekolwiek inne niepokojące symptomy? - zapytała mechanicznie, patrząc w przestrzeń ponad jej głową. Już nie marszczyła brwi, ale wciąż wyglądała nieprzystępnie; żadna, nawet najosobliwsza uroda nie mogłaby zatuszować wrodzonej zrzędliwości.
Nie chciała przyjmować na salę nudnego przypadku, ale magiczne anomalie wciąż pozostawały elementem tak nieprzewidywalnym, chaotycznym i nieznanym, że zaleceniem ordynatora pacjenci nimi dotknięci winni być traktowani ze szczególną ostrożnością. Elise nie wyglądała na nadzwyczaj schorowaną; jej sprawa powinna zostać rozwiązana szybko. Na korytarzu wciąż czekali Elvirę inni, być może bardziej interesujący pacjenci.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Elise była uprzejma i dobrze wychowana – dopóki wszystko szło po jej myśli. Kiedy jednak coś się psuło, wychodziło z niej całe rozkapryszenie, tym bardziej, że wobec klas niższych nie musiała robić dobrej miny do złej gry, nie musiała okazywać takiego szacunku i respektu jak szlachetnie urodzonym. W jej życiu obowiązywała określona hierarchia, czystość krwi miała ogromne znaczenie, lubiła łechtać swoje ego myślą, że była lepsza od tych, których nazwiska nie zostały wpisane do Skorowidzu.
Gdyby tak wyrwano je z płaszczyzny sztywnej, zawodowej relacji uzdrowiciel-pacjent i zmuszono do skonfrontowania światopoglądów, być może ich rozmowa byłaby dużo bardziej płomienna. Były od siebie tak skrajnie różne jak to tylko możliwe – rozpieszczona szlachecka nastolatka chełpiąca się swoją krwią i nazwiskiem, naprzeciwko kobiety robiącej błyskotliwą karierę i ani trochę nie wpasowującej się w tradycyjne kobiece role, a wręcz nimi gardzącej. Ale Elise nie mogła wiedzieć o prywatnym życiu i poglądach uzdrowicielki, więc i nie mogła skrytykować jej postawy. Niestety zdawała sobie też sprawę że w tej chwili była od niej zależna, jeśli chodzi o szybkie uleczenie objawów świniowstrętu. Rozgniewana uzdrowicielka mogłaby wydłużyć jej kurację lub wręcz zatrzymać na oddziale – przerażona taką myślą Elise wolała gryźć się w język i zachowywać uprzejmie. Zdumiewające, jak takie istoty jak ona temperował zwykły strach. Bała się utraty gruntu pod nogami, konieczności grania na cudzych warunkach (mimo że na co dzień tkwiła w schematach i gorliwie wypełniała wolę rodu, ani myśląc się wyłamywać) czy utkwienia na dłużej w miejscu, którego standardy uwłaczały jej godności. Z reguły cieszyła się dobrym zdrowiem, nie była słaba i schorowana, a gdy już coś jej dolegało, zazwyczaj angażowany był prywatny uzdrowiciel opłacany przez rodzinę. Tyle że dziś nie mógł przybyć i tym sposobem Elise musiała znaleźć się w Mungu.
Panienka Nott nie grzeszyła wybitną inteligencją, ale nie mogła nie zauważyć niechętnego, wzgardliwego wyrazu twarzy kobiety. Sama często miała taki w Hogwarcie, kiedy blisko niej znalazła się jakaś szlama lub zdrajca krwi. Jej piękna twarzyczka krzywiła się wtedy z niechęcią, a w spojrzeniu błyszczał cień odrazy, jakby patrzyła na zdechłego szczura.
- Coś nie tak? – zapytała w odpowiedzi na jej spojrzenie nieco butnie i bezpośrednio, nieprzyzwyczajona do tego, by ktoś patrzył tak na nią, przecież to zwykle ona patrzyła na innych z góry, a większość ludzi z gminu zazdrościła jej urody, talentu i statusu. Może więc tylko coś jej się zdawało? Albo to jej plamki na twarzy powodowały taką reakcję? Sama malowniczo się krzywiła, gdy tylko zobaczyła siebie w lustrze. A dobry wygląd naprawdę miał dla niej znaczenie! Niestety tak to już było, że na salonach bardziej liczyła się uroda niż wiedza i umiejętności, a Elise była przede wszystkim śliczną buzią z artystycznymi talentami. Była też bardzo płytka i próżna.
- Nie. Nic więcej się nie działo. Przez chwilę zrobiło mi się duszno, a potem zaczęła pojawiać się ta wysypka – rzekła. Pewnie gdyby zjadła wieprzowinę duszności byłyby znacznie silniejsze, ale dziś dręczyła ją głównie brzydka wysypka.
Niemniej jednak coraz bardziej nużyły ją te procedury. Chciała dostać lekarstwo i wrócić jak najszybciej do domu. Poruszyła się niespokojnie na krześle, które dalekie było od jej standardów wygody. Nie lubiła Munga, a tej uzdrowicielki raczej też nie polubi.
- Czy te okropne plamy znikną do jutra? Nie mogę tak wyglądać w towarzystwie – zaczęła kaprysić. Cóż, za długo było spokojnie.
Gdyby tak wyrwano je z płaszczyzny sztywnej, zawodowej relacji uzdrowiciel-pacjent i zmuszono do skonfrontowania światopoglądów, być może ich rozmowa byłaby dużo bardziej płomienna. Były od siebie tak skrajnie różne jak to tylko możliwe – rozpieszczona szlachecka nastolatka chełpiąca się swoją krwią i nazwiskiem, naprzeciwko kobiety robiącej błyskotliwą karierę i ani trochę nie wpasowującej się w tradycyjne kobiece role, a wręcz nimi gardzącej. Ale Elise nie mogła wiedzieć o prywatnym życiu i poglądach uzdrowicielki, więc i nie mogła skrytykować jej postawy. Niestety zdawała sobie też sprawę że w tej chwili była od niej zależna, jeśli chodzi o szybkie uleczenie objawów świniowstrętu. Rozgniewana uzdrowicielka mogłaby wydłużyć jej kurację lub wręcz zatrzymać na oddziale – przerażona taką myślą Elise wolała gryźć się w język i zachowywać uprzejmie. Zdumiewające, jak takie istoty jak ona temperował zwykły strach. Bała się utraty gruntu pod nogami, konieczności grania na cudzych warunkach (mimo że na co dzień tkwiła w schematach i gorliwie wypełniała wolę rodu, ani myśląc się wyłamywać) czy utkwienia na dłużej w miejscu, którego standardy uwłaczały jej godności. Z reguły cieszyła się dobrym zdrowiem, nie była słaba i schorowana, a gdy już coś jej dolegało, zazwyczaj angażowany był prywatny uzdrowiciel opłacany przez rodzinę. Tyle że dziś nie mógł przybyć i tym sposobem Elise musiała znaleźć się w Mungu.
Panienka Nott nie grzeszyła wybitną inteligencją, ale nie mogła nie zauważyć niechętnego, wzgardliwego wyrazu twarzy kobiety. Sama często miała taki w Hogwarcie, kiedy blisko niej znalazła się jakaś szlama lub zdrajca krwi. Jej piękna twarzyczka krzywiła się wtedy z niechęcią, a w spojrzeniu błyszczał cień odrazy, jakby patrzyła na zdechłego szczura.
- Coś nie tak? – zapytała w odpowiedzi na jej spojrzenie nieco butnie i bezpośrednio, nieprzyzwyczajona do tego, by ktoś patrzył tak na nią, przecież to zwykle ona patrzyła na innych z góry, a większość ludzi z gminu zazdrościła jej urody, talentu i statusu. Może więc tylko coś jej się zdawało? Albo to jej plamki na twarzy powodowały taką reakcję? Sama malowniczo się krzywiła, gdy tylko zobaczyła siebie w lustrze. A dobry wygląd naprawdę miał dla niej znaczenie! Niestety tak to już było, że na salonach bardziej liczyła się uroda niż wiedza i umiejętności, a Elise była przede wszystkim śliczną buzią z artystycznymi talentami. Była też bardzo płytka i próżna.
- Nie. Nic więcej się nie działo. Przez chwilę zrobiło mi się duszno, a potem zaczęła pojawiać się ta wysypka – rzekła. Pewnie gdyby zjadła wieprzowinę duszności byłyby znacznie silniejsze, ale dziś dręczyła ją głównie brzydka wysypka.
Niemniej jednak coraz bardziej nużyły ją te procedury. Chciała dostać lekarstwo i wrócić jak najszybciej do domu. Poruszyła się niespokojnie na krześle, które dalekie było od jej standardów wygody. Nie lubiła Munga, a tej uzdrowicielki raczej też nie polubi.
- Czy te okropne plamy znikną do jutra? Nie mogę tak wyglądać w towarzystwie – zaczęła kaprysić. Cóż, za długo było spokojnie.
W którymś momencie - między jednym, a drugim chłodnym spojrzeniem - Elvira zdała sobie sprawę, jak bardzo jest znudzona. Być może nawet bardziej niż siedząca przed nią pacjentka, wielokrotnie podkreślająca, że zależy jej na szybkim rozwiązaniu sprawy; na tyle wielokrotnie, że gdyby nie równomierna niechęć Elviry, uzdrowicielka prawdopodobnie przetrzymałyby ją tu jeszcze chwilę dłużej ze zwykłej złośliwości. A jednak wizyta chyliła się już ku końcowi i to pod kątem tak ostrym, że można się było na nim przyciąć. Gdyby Elise Nott konsultował jakikolwiek inny uzdrowiciel, uznałby ją zapewne za przyjemną odskocznię od zintensyfikowanej pracy na oddziale, lecz Elvira Multon widziała w tej damie jedynie ponury i po stokroć nudny obowiązek. Nie starała się o tę posadę po to, by siedzieć na fotelu i wypisywać banalne eliksiry rozleniwionym pannicom, którym w gruncie rzeczy nie dolegało nic poza wysypką. Oczywiście, lady Nott miała wszelkie prawo do tego, by pojawić się w szpitalu, a ona jako uzdrowicielka była zobowiązana do odpowiedniego przyjęcia każdego pacjenta. Co za szkoda, że ta reguła tak często umykała jej osądom.
Wbrew temu, co mogła pomyśleć Elise, Elvirę w żaden sposób nie poruszyły jednak żadne, nawet najpaskudniejsze ślady świniowstrętu. Podczas stażu widywała znacznie gorsze znamiona oraz rany, od ciętych po szarpane, a oddział chorób wewnętrznych wystarczająco często gościł arystokratów chorych na rozrost albioni, który szpecił w sposób znacznie realniejszy niż podrzędna wysypka. Ludzie często nie zdawali sobie sprawy z tego, że Elvira nie potrzebowała żadnego logicznego powodu, by zachowywać się wrogo, choć akurat w tym wypadku istniały czynniki, które sensowną całość tworzyły jedynie dla niej; pochodzenie kobiety, jej żałosna bierność podbudowana próżnością, niecierpliwość (nawet jeśli łagodna).
Zeskoczyła z biurka z wyraźnym tupnięciem, a potem okrążyła je, podburzając nieco swoją limonkową szatę. Czy nie z tego dawniej kpiono? Z tego, że chodziła jak nietoperz, jak pokraka? Zajęła swoje miejsce bez słowa i nie patrząc na kobietę sięgnęła po czysty arkusz i duże, eleganckie pióro. Nie udzieliła żadnej odpowiedzi; głupie pytania na nią nie zasługiwały. Skrobała dość szybko, ale wyraźnie, by nikt nie zarzucił jej, że nie udziela pacjentom zrozumiałych rad. Wszystkie medykamenty w gruncie rzeczy standardowe; eliksir, maść... to, co podawano przy świniowstręcie, gdyż anomalia nie wywołała niczego więcej.
Postawiła kropkę i z pozornym spokojem zwinęła pergamin w zwarty rulon. Kiedy podawała go pacjentce, nie była już dłużej w stanie powstrzymać złośliwego uśmieszku. Nie może wyglądać tak w towarzystwie? Co za tragedia.
- Leczenie przepisuję standardowe i nieinwazyjne, ale jeżeli objawy będą utrzymywać się wyjątkowo długo albo dołączą do nich nowe, proszę jak najszybciej zgłosić się na oddział - przesunęła językiem po białych zębach, powracając wzrokiem na dokumenty Elise. Zbywała ją; miała tego świadomość. - Być może znikną jutro, a być może pojutrze - dodała, nie siląc się na współczucie. - To zależy od organizmu. Jeżeli obawia się pani spojrzeń towarzystwa, może pani równie dobrze opuścić już mój gabinet. To będzie obustronna przyjemność. - Jedno, niezwykle subtelne zdanie, a tyle przynosiło satysfakcji.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wbrew temu, co mogła pomyśleć Elise, Elvirę w żaden sposób nie poruszyły jednak żadne, nawet najpaskudniejsze ślady świniowstrętu. Podczas stażu widywała znacznie gorsze znamiona oraz rany, od ciętych po szarpane, a oddział chorób wewnętrznych wystarczająco często gościł arystokratów chorych na rozrost albioni, który szpecił w sposób znacznie realniejszy niż podrzędna wysypka. Ludzie często nie zdawali sobie sprawy z tego, że Elvira nie potrzebowała żadnego logicznego powodu, by zachowywać się wrogo, choć akurat w tym wypadku istniały czynniki, które sensowną całość tworzyły jedynie dla niej; pochodzenie kobiety, jej żałosna bierność podbudowana próżnością, niecierpliwość (nawet jeśli łagodna).
Zeskoczyła z biurka z wyraźnym tupnięciem, a potem okrążyła je, podburzając nieco swoją limonkową szatę. Czy nie z tego dawniej kpiono? Z tego, że chodziła jak nietoperz, jak pokraka? Zajęła swoje miejsce bez słowa i nie patrząc na kobietę sięgnęła po czysty arkusz i duże, eleganckie pióro. Nie udzieliła żadnej odpowiedzi; głupie pytania na nią nie zasługiwały. Skrobała dość szybko, ale wyraźnie, by nikt nie zarzucił jej, że nie udziela pacjentom zrozumiałych rad. Wszystkie medykamenty w gruncie rzeczy standardowe; eliksir, maść... to, co podawano przy świniowstręcie, gdyż anomalia nie wywołała niczego więcej.
Postawiła kropkę i z pozornym spokojem zwinęła pergamin w zwarty rulon. Kiedy podawała go pacjentce, nie była już dłużej w stanie powstrzymać złośliwego uśmieszku. Nie może wyglądać tak w towarzystwie? Co za tragedia.
- Leczenie przepisuję standardowe i nieinwazyjne, ale jeżeli objawy będą utrzymywać się wyjątkowo długo albo dołączą do nich nowe, proszę jak najszybciej zgłosić się na oddział - przesunęła językiem po białych zębach, powracając wzrokiem na dokumenty Elise. Zbywała ją; miała tego świadomość. - Być może znikną jutro, a być może pojutrze - dodała, nie siląc się na współczucie. - To zależy od organizmu. Jeżeli obawia się pani spojrzeń towarzystwa, może pani równie dobrze opuścić już mój gabinet. To będzie obustronna przyjemność. - Jedno, niezwykle subtelne zdanie, a tyle przynosiło satysfakcji.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Dziewczęta takie jak Elise pewnie były na tym oddziale częstym widokiem. Choć Elise miała naprawdę mierne (żeby nie powiedzieć – prawie żadne) pojęcie o zawiłościach ludzkiej anatomii, wiedziała, że choroby genetyczne były powszechne w rodzinach takich jak jej własna. I niestety czasem kończyły się tak, jak w przypadku jej siostry i kuzynki, które mogłyby przeżyć jeszcze wiele pięknych lat, a tymczasem odeszły zbyt szybko. Czasem wciąż czuła złość, że tak bliskie osoby zostały jej niesprawiedliwie odebrane, że już nigdy nie zobaczy Rosalind, nie usłyszy jej perlistego śmiechu ani nie zwróci się po poradę.
Dobrze, że Elise mogły grozić tylko drobne niedogodności związane z wyglądem, choć i to dla tak płytkiej panienki zakrawało na swego rodzaju tragedię, bo przecież nie mogła z taką twarzą się pokazać nikomu, to byłby wielki wstyd. Więc im szybciej te okropne plamy znikną tym lepiej, dlatego się niecierpliwiła, bo chciała się ich pozbyć a także opuścić Munga. Wrócić do swoich dworskich komnat wolnych od obskurności i zapachu medykamentów.
Patrzyła w ciszy, jak kobieta wypisuje coś na pergaminie, nieco wydymając pełne usteczka. Po chwili przyjęła rulonik i wstała, przygładzając suknię.
- Tak zrobię – rzekła, choć miała nadzieję, że nie będzie to konieczne. Musiałoby być z nią bardzo źle, by chciała trafić na oddział. Choć może następnym razem prywatny uzdrowiciel będzie już dyspozycyjny i przeprowadzi jej leczenie w domowych warunkach, bez narażania ją na niedogodności, jakimi było leżenie w twardym łóżku w sali dzielonej z innymi chorymi o niekoniecznie czystej krwi oraz brejowate, szpitalne jedzenie nie przypominające niczym specjałów tworzonych przez domowe skrzaty Nottów. To jawiło się młodziutkiej, nieznającej życia Elise jako istny koszmar.
- O tak, zaiste będzie to przyjemność – dodała, nie kryjąc się z tym, że i dla niej wyjście stąd to przyjemność. Nie zależało jej na byciu szczególnie miłą wobec kobiety z gminu, choć nie posunęła się też do otwartej bezczelności, zachowując jakieś granice dobrego smaku. Niemniej jednak kobieta nie wywarła szczególnie przyjaznego wrażenia, pewnie nie lubiła dziewcząt takich jak ona. Czyżby nie bała się, że za brak uprzejmości wobec szlachty może stracić pracę? Elise była przyzwyczajona do nadskakiwania jej, ale ta kobieta w ogóle tego nie próbowała, traktując Nottównę z wyraźną wyższością, która do tej pory wydawała jej się czymś zarezerwowanym dla niej – to ona miała traktować ludzi z góry, nie odwrotnie. Nie ulegało wątpliwości że tej uzdrowicielki nie polubiła i raczej nie miała się u niej leczyć z ochotą. Cóż, miała nadzieję że przynajmniej medykamenty były przepisane jak należy; Nottówna miała ograniczone zaufanie do uzdrowicieli poza tym, który leczył Nottów kiedy akurat była potrzeba.
Uniosła dumnie podbródek i opuściła gabinet, tuż przed wyjściem ponownie naciągając na twarz chustę, by nikt na korytarzu nie mógł zobaczyć plamek. Później poskarżyła się nieco matce na dość obcesowe i szorstkie traktowanie, ale obie wróciły do domu, wcześniej wykupując jeszcze niezbędne specyfiki.
| zt.
Dobrze, że Elise mogły grozić tylko drobne niedogodności związane z wyglądem, choć i to dla tak płytkiej panienki zakrawało na swego rodzaju tragedię, bo przecież nie mogła z taką twarzą się pokazać nikomu, to byłby wielki wstyd. Więc im szybciej te okropne plamy znikną tym lepiej, dlatego się niecierpliwiła, bo chciała się ich pozbyć a także opuścić Munga. Wrócić do swoich dworskich komnat wolnych od obskurności i zapachu medykamentów.
Patrzyła w ciszy, jak kobieta wypisuje coś na pergaminie, nieco wydymając pełne usteczka. Po chwili przyjęła rulonik i wstała, przygładzając suknię.
- Tak zrobię – rzekła, choć miała nadzieję, że nie będzie to konieczne. Musiałoby być z nią bardzo źle, by chciała trafić na oddział. Choć może następnym razem prywatny uzdrowiciel będzie już dyspozycyjny i przeprowadzi jej leczenie w domowych warunkach, bez narażania ją na niedogodności, jakimi było leżenie w twardym łóżku w sali dzielonej z innymi chorymi o niekoniecznie czystej krwi oraz brejowate, szpitalne jedzenie nie przypominające niczym specjałów tworzonych przez domowe skrzaty Nottów. To jawiło się młodziutkiej, nieznającej życia Elise jako istny koszmar.
- O tak, zaiste będzie to przyjemność – dodała, nie kryjąc się z tym, że i dla niej wyjście stąd to przyjemność. Nie zależało jej na byciu szczególnie miłą wobec kobiety z gminu, choć nie posunęła się też do otwartej bezczelności, zachowując jakieś granice dobrego smaku. Niemniej jednak kobieta nie wywarła szczególnie przyjaznego wrażenia, pewnie nie lubiła dziewcząt takich jak ona. Czyżby nie bała się, że za brak uprzejmości wobec szlachty może stracić pracę? Elise była przyzwyczajona do nadskakiwania jej, ale ta kobieta w ogóle tego nie próbowała, traktując Nottównę z wyraźną wyższością, która do tej pory wydawała jej się czymś zarezerwowanym dla niej – to ona miała traktować ludzi z góry, nie odwrotnie. Nie ulegało wątpliwości że tej uzdrowicielki nie polubiła i raczej nie miała się u niej leczyć z ochotą. Cóż, miała nadzieję że przynajmniej medykamenty były przepisane jak należy; Nottówna miała ograniczone zaufanie do uzdrowicieli poza tym, który leczył Nottów kiedy akurat była potrzeba.
Uniosła dumnie podbródek i opuściła gabinet, tuż przed wyjściem ponownie naciągając na twarz chustę, by nikt na korytarzu nie mógł zobaczyć plamek. Później poskarżyła się nieco matce na dość obcesowe i szorstkie traktowanie, ale obie wróciły do domu, wcześniej wykupując jeszcze niezbędne specyfiki.
| zt.
Stosunek Elviry do przedstawicieli arystokracji był specyficzny i pełen sprzeczności, choć postronni obserwatorzy nazwaliby go zapewne zwykłą, pozbawioną dojrzałości zazdrością. Niewielu z nich wiedziało o tym, że uzdrowicielka sama siebie uważała za osobę szlachetnej krwi; ostatecznie w prostej linii pochodziła z rodu Parkinson, a to, jak kto patrzył na kwestię dziedziczenia po mieczu i po kądzieli nie stanowiło dla niej żadnej prawdy objawionej. Kobiety bywały równie silne, a nawet silniejsze od mężczyzn; chociaż jej matka nie mogła być tego dobrym przykładem, wystarczyło spojrzeć na nią, zupełnie samodzielną, inteligentną, całkowicie oddaną pasji i karierze. Miała o sobie wielkie mniemanie i miałaby je nawet bez nazwiska, które stanowiło tylko szczegół dodatkowo podbudowujący jej samoocenę. Dlaczego więc tak wrogo podchodziła do innych arystokratów, do dam i paniczów? Odpowiedź była prosta; przez konwenanse i reguły. Co innego stanowiła pamięć o przodkach oraz świadomość potężnego, magicznego dziedzictwa, a co innego życie w zamkniętych dworach, bez jakichkolwiek perspektyw, czy choćby nawet prób wydarcia się ponad silnie patriarchalny i snobistyczny model rodziny. Z czego oni byli tacy dumni? Dlaczego patrzyli na resztę świata - na Elvirę - z takim poczuciem wyższości, równocześnie niczego samemu nie osiągając i pozwalając, by w świecie czarodziei tłamszono wielkie potencjały? Ona miała powody do tego, by pogardzać szarym społeczeństwem, tymi leniwymi, uprzywilejowanymi darmozjadami; według własnego (niezbyt racjonalnego) mniemania od dziecka pracowała sukcesywnie, ciężej i lepiej.
Och Merlinie, jak bardzo była próżna. Jak bardzo nie dostrzegała niczego, co prawdziwe, równocześnie oskarżając innych o to, że umykają im szczegóły.
- Żegnam - odpowiedziała młodziutkiej Nottównie, znacznie spokojniej i z większą obojętnością. Zawiść zniknęła tak błyskawicznie, że nie mogło być to zdrowe; odczuwała już tylko rozbawienie, gdy kobieta, w gruncie rzeczy zobowiązana do bycia uspokojoną, bo przecież dopiero co uzdrowicielka wykluczyła jej poważniejsze schorzenia, przed wyjściem obwinęła się chustą z taką dokładnością, jakby na korytarzu czekać miał na nią sam Minister Magii.
Sięgnęła po dokumentację Elise, by uzupełnić ją o dzisiejszą wizytę, równocześnie upijając łyk gorącej, angielskiej herbaty, leżącej przy najnowszym egzemplarzu Proroka.
Uśmiechnęła się krzywo, dostrzegając artykuły z pierwszych stron. Nie, na uznaniu Longbottoma mogło zupełnie jej nie zależeć.
/zt
Och Merlinie, jak bardzo była próżna. Jak bardzo nie dostrzegała niczego, co prawdziwe, równocześnie oskarżając innych o to, że umykają im szczegóły.
- Żegnam - odpowiedziała młodziutkiej Nottównie, znacznie spokojniej i z większą obojętnością. Zawiść zniknęła tak błyskawicznie, że nie mogło być to zdrowe; odczuwała już tylko rozbawienie, gdy kobieta, w gruncie rzeczy zobowiązana do bycia uspokojoną, bo przecież dopiero co uzdrowicielka wykluczyła jej poważniejsze schorzenia, przed wyjściem obwinęła się chustą z taką dokładnością, jakby na korytarzu czekać miał na nią sam Minister Magii.
Sięgnęła po dokumentację Elise, by uzupełnić ją o dzisiejszą wizytę, równocześnie upijając łyk gorącej, angielskiej herbaty, leżącej przy najnowszym egzemplarzu Proroka.
Uśmiechnęła się krzywo, dostrzegając artykuły z pierwszych stron. Nie, na uznaniu Longbottoma mogło zupełnie jej nie zależeć.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zanim teleportowała się z głównej kwatery łowców wilkolaków, jeszcze raz sięgnęła po dokumenty i przeczytała je po raz wtóry uważnie; informacji o uzdrowicielce było stosunkowo niewiele, wynikało z nich, że jest dość młoda i pracuje na oddziale chorób wewnętrznych, że jest szczupła i jasnowłosa, więcej cech charakterystycznych nie ujęto w opisie. Stanąwszy przez lustrem i wysilając się, by wytężyć moc, czarami z zakresu transmutacji przemieniła swoją czarną szatę składającą się z tuniki i spodni na sukienkę odpowiednią dla starszej czarownicy. Skromną i prostą, aż za skromną jak na nią, zamierzała jednak wejść w rolę ciotki zaginionego mężczyzny, która nie ufając władzom szuka ulubionego bratanka na własną rękę. Na bladej twarzy Sigrun pojawiły się zmarszczki i starsze przebarwienia, długie włosy, spięte w kok, straciły pszeniczny odcień i stały się zupełnie siwe; zapadła się też w sobie, straciła kilka centymetrów i przygarbiła, jedynie oczy pozostały brązowe i czujne. Z lustra spoglądała nań niemal osiemdziesięcioletnia czarownica, która po chwili rozmyła się w powietrzu.
Głośny trzask nieopodal szpitala świętego Munga oznajmił jej teleportację; resztę drogi przebyła pieszo, uważając, aby jej krok nie był zbyt żwawy i energiczny. Przemierzając korytarz, by dotrzeć do magicznej windy, zastanawiała się, czy lord Shafiq i lord Black potraktowali poważnie propozycję wysuniętą podczas minionego spotkania Rycerzy Walpurgii i zadbali o to, aby personel szpitala nie przyjmował pacjentów nieczystej krwi. Czy obecność szlam nie wpływała negatywnie na warunki panujące w tym miejscu, gdzie dbano o zdrowie? Rookwood była święcie przekonana, że tak.
Nie odpowiadała na uprzejme przywitania, którymi raczyli ją szeroko uśmiechnięci magomedycy, a gdy uśmiechnęło się do niej dziecko, najpewniej myląc z własną babcię, nafuknęła na niego, zaraz znikając w windzie. Razem z nią wsiadła do niej dwójka czarownic: jedna młodsza, druga w średnim wieku. Ich rozmowa, a raczej sprzeczka o to, jakie kwiaty należy wręczyć ich koleżance z oddziału, Elvirze Multon, z okazji dnia urodzin, skłoniła Sigrun do nagłej i szybkiej zmiany decyzji odnośnie powodu swej wizyty. Nie będzie ciotką Edwarda. Podanie się za daleką krewną ojca, czy matki, bez różnicy, która chce złożyć kobiecie życzenia z okazji urodzin, bo akurat miała kontrolną wizytę u innego magomedyka, wydały się znacznie bardziej przekonującym argumentem i mogły stworzyć warunki do rozmowy, którą będzie mogła odpowiednio pokierować. Przemierzając korytarz oddziału chorób wewnętrznych przywołała zaklęciem nawet bukiet kwiatów z jednej sali chorych, gdzie pacjent leżał pogrążony w głębokim śnie - po co mu ten wiecheć? Już się napatrzył, jej był znacznie bardziej potrzebny. Odnalazłszy drzwi gabinetu uzdrowicielki o nazwisku Multon zapukała w nie donośnie; o tej porze, gdzieś koło południa, powinna skończyć już obchód, a z raportu wynikało, że w dniu dzisiejszym miała być w pracy od świtu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
She's lost control
again
Ostatnio zmieniony przez Sigrun Rookwood dnia 24.11.19 18:10, w całości zmieniany 1 raz
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie istniało chyba bardziej bezużyteczne święto niż urodziny. Nie oznaczało ono właściwie niczego poza tym, że ubył kolejny rok, że czas uciekał, a ona powinna pamiętać, by wykorzystywać go do cna. Bardziej niż kalendarzowy znak swojego starzejącego się ciała wolałaby celebrować rocznicę zdania egzaminów, otrzymania prawa do wykonywania zawodu, tytułu... i fakt, że nie miała więcej takich osiągnięć, które chciałaby szczerze świętować też doprowadzał ją do ściskającego wnętrzności lęku przed przeciętnością. List i kwiaty od matki to coroczna bezosobowa tradycja. Czekoladki od ojca nie były Elviry warte i jedyne, na co się przydały, to żeby zagryźć niezadowolenie niezdrową porcją cukru. Wiedziała doskonale, że wszystkie inne życzenia i upominki w szpitalu (a nie było ich znowu tak wiele, nie należała do grupy najsympatyczniejszych współpracowników, a część starszych stażem wiedziała już po poprzednich latach, że Elvira i tak nie lubiła obchodzić swoich urodzin) były tylko mieszanką grzeczności, honoru oraz kpiny. Co bardziej fundamentalne czarownice zerkały na nią ze współczuciem, jakby miało jej być przykro, że krok za krokiem grzęzła w staropanieństwie. Phi! Jeżeli była jedna rzecz, której nigdy nie chciałaby widzieć we własnej przyszłości, to było to małżeństwo. Nie potrzebowała mężczyzny, nie potrzebowała... nikogo.
A chociaż co do pierwszego nadal była stalowo przekonana, nie zamierzała bowiem dawać się skrępować, tak drugie w miarę przechodzenia w nowy rok stawało się coraz bardziej ciche i podważalne. Nie była zadowolona z tego, jak wyglądało jej życie w dwudzieste ósme urodziny, więc uporczywie poszukiwała przyczyn albo (przede wszystkim) drogi do zmiany. Izolacja najwyraźniej nie wystarczała; nie wszystko mogła robić jedynie na własną rękę, plując na wszelkie oferty pomocy, czy nawet współpracy.
Na przemian biła się z myślami i zagłuszała je pracą podczas tej spokojniejszej godziny swojego dyżuru. Od dawna już nie brała wolnego na dzień urodzin, bo gdyby to zrobiła rodzice z pewnością nalegaliby, żeby ich odwiedziła, a w ten sposób łatwiej było ich zbyć. Nie chciała czuć, że się starzeje, ale nie chciała też wracać do dzieciństwa, które atakowało wspomnieniami w każdym rogu ich starego domu.
Poza obchodami nie miała dziś wielu pacjentów, więc skupiała się na papierach - podpierając policzek na zaciśniętej pięści, widocznie pochmurna. Kiedy jednak rozległo się pukanie do drzwi, podziękowała w duchu za lepsze zajęcie i odgarnęła do tyłu długi, jasny warkocz, bezbarwnym głosem zapraszając do środka.
A chociaż co do pierwszego nadal była stalowo przekonana, nie zamierzała bowiem dawać się skrępować, tak drugie w miarę przechodzenia w nowy rok stawało się coraz bardziej ciche i podważalne. Nie była zadowolona z tego, jak wyglądało jej życie w dwudzieste ósme urodziny, więc uporczywie poszukiwała przyczyn albo (przede wszystkim) drogi do zmiany. Izolacja najwyraźniej nie wystarczała; nie wszystko mogła robić jedynie na własną rękę, plując na wszelkie oferty pomocy, czy nawet współpracy.
Na przemian biła się z myślami i zagłuszała je pracą podczas tej spokojniejszej godziny swojego dyżuru. Od dawna już nie brała wolnego na dzień urodzin, bo gdyby to zrobiła rodzice z pewnością nalegaliby, żeby ich odwiedziła, a w ten sposób łatwiej było ich zbyć. Nie chciała czuć, że się starzeje, ale nie chciała też wracać do dzieciństwa, które atakowało wspomnieniami w każdym rogu ich starego domu.
Poza obchodami nie miała dziś wielu pacjentów, więc skupiała się na papierach - podpierając policzek na zaciśniętej pięści, widocznie pochmurna. Kiedy jednak rozległo się pukanie do drzwi, podziękowała w duchu za lepsze zajęcie i odgarnęła do tyłu długi, jasny warkocz, bezbarwnym głosem zapraszając do środka.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Kobiecy głos zaprosił ją do środka, bez zbędnej zwłoki chwyciła więc za klamkę i nacisnęła, pchnęła drzwi, spodziewając się ujrzeć niebrzydką, szczupłą blondynkę - tak wynikało z rysopisu znalezionego w notatkach od informatora - ale nie... tę konkretną. Szybko odnalazła spojrzeniem twarz uzdrowicielki i przystanęła na krótką chwilę, nieruchomiejąc i unosząc lekko brwi w wyrazie zaskoczenia.
- Aleś ty wyrosła! - zawołała zachrypniętym głosem starszej czarownicy, decydując się, by nadać swojemu zdziwieniu inne znaczenie - dawno niewidziana krewna mogła czuć się przecież zaskoczona, że brzdąc, który utkwił w jej pamięci brzdącem wcale już nie jest, czyż nie?
W rzeczywistości myśli Rookwood pędziły w zawrotnym tempie, po ciele zaś, wraz z krwią, rozpłynęła się gorąca fala złości, trzymanej jeszcze w ryzach; nie pozwalała sobie, by wypełzła na wierzch i skalała serdeczny uśmiech, ubrany na usta, aby wzbudzić w rozmówczyni sympatię i zaufanie. Musiała wyciągnąć z niej jak najwięcej informacji, które pozwoliłyby jej wpaść na trop Fishera.
Sigrun nie sądziła, że los jeszcze raz zetnie jej ścieżkę z tą mdłą dziewuchą, z którą wdała się z w niewielką sprzeczkę na korytarzu londyńskiej biblioteki. Poszło o kompletną głupotę; Elvira potrąciła ją ramieniem między regałami i w akcie hipokryzji winą obarczyła drugą czarownicę, nie zamierzała również przeprosić. Od słowa do słowa Rookwood doszła do wniosku, że powinna dać jej nauczkę - ale nawet Bucco nie zmusiły blondynki do przeprosin. Wtedy, zezłoszczona i zirytowana, obiecywała sobie, że podczas ich następnego spotkania wyrwie dziewczynie język - ale prędko zapomniała o tej potyczce, to nie pierwsza i przecież nie ostatnia, nie znaczyła tak naprawdę nic.
Naprawdę powinna była wyrwać jej ten niewyparzony język, spełnić daną sobie obietnicę, lecz nie pojawiła się tu, by wymierzyć zemstę, a w celach służbowych i tylko ta świadomość trzymała ją w ryzach. Przynajmniej na razie. Sigrun, pod postacią staruszki, zamknęła za sobą drzwi i uniosła trzymany w rękach bukiet, wyciągnęła go w stronę uzdrowicielki.
- Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam, kochana, pamiętasz mnie jeszcze? - zaczęła, uchwyciwszy spojrzenie blondynki. Jej twarz nie miała w sobie nic sympatycznego. Tak jak wtedy. - Odwiedzałam uzdrowiciela na dole, sama wiesz, w tym wieku plecy już nie te... - zaśmiała się, poklepując lewą dłonią lędźwia. - Pamiętam, że masz dziś urodziny i postanowiłam sprawdzić, czy jesteś może na dyżurze...
Nie mogła zacząć od razu wypytywać o Fishera; jej rola i obecność tutaj musiała mieć odpowiednie tło, powód, dla którego Multon miałaby w ogóle z nią rozmawiać.
- Aleś ty wyrosła! - zawołała zachrypniętym głosem starszej czarownicy, decydując się, by nadać swojemu zdziwieniu inne znaczenie - dawno niewidziana krewna mogła czuć się przecież zaskoczona, że brzdąc, który utkwił w jej pamięci brzdącem wcale już nie jest, czyż nie?
W rzeczywistości myśli Rookwood pędziły w zawrotnym tempie, po ciele zaś, wraz z krwią, rozpłynęła się gorąca fala złości, trzymanej jeszcze w ryzach; nie pozwalała sobie, by wypełzła na wierzch i skalała serdeczny uśmiech, ubrany na usta, aby wzbudzić w rozmówczyni sympatię i zaufanie. Musiała wyciągnąć z niej jak najwięcej informacji, które pozwoliłyby jej wpaść na trop Fishera.
Sigrun nie sądziła, że los jeszcze raz zetnie jej ścieżkę z tą mdłą dziewuchą, z którą wdała się z w niewielką sprzeczkę na korytarzu londyńskiej biblioteki. Poszło o kompletną głupotę; Elvira potrąciła ją ramieniem między regałami i w akcie hipokryzji winą obarczyła drugą czarownicę, nie zamierzała również przeprosić. Od słowa do słowa Rookwood doszła do wniosku, że powinna dać jej nauczkę - ale nawet Bucco nie zmusiły blondynki do przeprosin. Wtedy, zezłoszczona i zirytowana, obiecywała sobie, że podczas ich następnego spotkania wyrwie dziewczynie język - ale prędko zapomniała o tej potyczce, to nie pierwsza i przecież nie ostatnia, nie znaczyła tak naprawdę nic.
Naprawdę powinna była wyrwać jej ten niewyparzony język, spełnić daną sobie obietnicę, lecz nie pojawiła się tu, by wymierzyć zemstę, a w celach służbowych i tylko ta świadomość trzymała ją w ryzach. Przynajmniej na razie. Sigrun, pod postacią staruszki, zamknęła za sobą drzwi i uniosła trzymany w rękach bukiet, wyciągnęła go w stronę uzdrowicielki.
- Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam, kochana, pamiętasz mnie jeszcze? - zaczęła, uchwyciwszy spojrzenie blondynki. Jej twarz nie miała w sobie nic sympatycznego. Tak jak wtedy. - Odwiedzałam uzdrowiciela na dole, sama wiesz, w tym wieku plecy już nie te... - zaśmiała się, poklepując lewą dłonią lędźwia. - Pamiętam, że masz dziś urodziny i postanowiłam sprawdzić, czy jesteś może na dyżurze...
Nie mogła zacząć od razu wypytywać o Fishera; jej rola i obecność tutaj musiała mieć odpowiednie tło, powód, dla którego Multon miałaby w ogóle z nią rozmawiać.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Gabinet Elviry Multon
Szybka odpowiedź