Korytarz przy skrytkach
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz przy skrytkach
Tuż po zjechaniu kolejką na jedne z wyższych poziomów, czarodzieje posiadający w banku swe oszczędności, znajdą się na krótkim korytarzu. Jest to jedna z wielu odnóg skomplikowanego labiryntu sejfów, torów, wagoników i jaskiń, w których wykuto kolejne sale. Ten konkretny korytarz znajduje się blisko powierzchni, jest często uczęszczany. Sklepienie stanowią setki skał, podłoże zaś jest wyślizgane od setek par butów - gdzieniegdzie wystają także stalaktyty i stalagmity. W środku jest cieplej niż na zewnątrz, powietrze zaś jest suche i nieco drażniące. Jedyne oświetlenie stanowią powtykane w kamienie co kilkanaście stóp płonące pochodnie.
Czarownica na moment wzniosła oczy ku niebu, złorzecząc w duchu nad ignorancją Raskolnikovej. Dla niej oczywistym było, że w kwestii łamania klątw liczyła się wybitna spostrzegawczość i doszukiwanie się choć najdrobniejszych szczegółów, jakie mogły świadczyć o nałożonych zabezpieczeniach. Oczywiście, nie każdy nadawał się do odczytywania run, więc wcale nie zdziwiła się, kiedy półgoblinka przyznała się do ich nieznajomości, mogła jednak wykazać choć odrobinę więcej zapału, którym zalewała ją właśnie Claire, ciesząc się na możliwość odkrycia czegoś nowego. Słysząc sugestię Zlaty parsknęła śmiechem, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Przesłuchać lalkę? Naprawdę takimi rzeczami się w tej windykacji zajmujecie? - zapytała z powątpiewaniem, nie szczędząc uśmiechu. Rzadko kiedy miała okazję, by tak dobrze bawić się w pracy, ale Zlata rzeczywiście miała poczucie humoru. - Jak mówiłam… - odchrząknęła, wracając do głównego tematu. - Wiązanie lalki z człowiekiem nie jest popularne na terenach europejskich. - Wcale nie mówiła tego na głos, lecz kiedy zaczynała wylewać z siebie słowa profesjonalnym tonem, ciężko było się wtrącić i wytknąć taki szczegół. - Zresztą taki przedmiot nie byłby oznaczony znanymi nam runami, tylko czymś afrykańskim. - Na tym się akurat słabo znała, więc wybrnęła z tematu z miną znawcy, nie chcąc zagłębiać się w drobnostki. - Zwracam na nią twoją uwagę, bo standardowym zabiegiem jest ukrywanie run pod inną, łudząco do niej podobną. Na pierwszy rzut oka widzimy Ehwaz, jednak jak dobrze się przyjrzeć, można dostrzec tu dodatkowe, bardziej subtelne linie w samym środku symbolu. To Mannaz, rzadko używa się jej jako runy wiodącej, ale nie jest to niemożliwe. Zwykle towarzyszy innym runom, jako dodatek wzmacniający klątwę i polega na blokowaniu umysłu przy myśleniu abstrakcyjnym - kontynuowała, będąc zupełnie pochłoniętą w ukochanym przez siebie świecie. - Dokłada się ją czysto złośliwie, by pozbawić delikwenta kreatywności, co w przypadku pana Watkinsa wcale nie dziwi. - Trzymając wciąż lalkę w jednej ręce, sięgnęła po jesionową różdżkę, by zdjąć klątwę. - Finite Incantatem. - Błysnęło jasne światło i Claire na moment wstrzymała oddech, czekając aż potencjalne skutki uboczne wskażą jej popełniony błąd. W tym zawodzie należało być ostrożnym i łatwo można było natrafić na pułapki, szczęśliwie nic takiego się nie stało. Nie ciesząc się jeszcze przedwczesnym sukcesem ostrożnie zaczęła pozbawiać lalkę kolejnych materiałów, mocniejszym naciskiem palców szukając w miękkości szmatek czegoś, co mogło być weń schowane. Pod trzecią z warstw natknęła się na zgrubienie, a serce czarownicy nieco przyspieszyło, kiedy jeden ze szwów wreszcie puścił i w ciepłym blasku świec żyrandola błysnął złoty metal.
- Przesłuchać lalkę? Naprawdę takimi rzeczami się w tej windykacji zajmujecie? - zapytała z powątpiewaniem, nie szczędząc uśmiechu. Rzadko kiedy miała okazję, by tak dobrze bawić się w pracy, ale Zlata rzeczywiście miała poczucie humoru. - Jak mówiłam… - odchrząknęła, wracając do głównego tematu. - Wiązanie lalki z człowiekiem nie jest popularne na terenach europejskich. - Wcale nie mówiła tego na głos, lecz kiedy zaczynała wylewać z siebie słowa profesjonalnym tonem, ciężko było się wtrącić i wytknąć taki szczegół. - Zresztą taki przedmiot nie byłby oznaczony znanymi nam runami, tylko czymś afrykańskim. - Na tym się akurat słabo znała, więc wybrnęła z tematu z miną znawcy, nie chcąc zagłębiać się w drobnostki. - Zwracam na nią twoją uwagę, bo standardowym zabiegiem jest ukrywanie run pod inną, łudząco do niej podobną. Na pierwszy rzut oka widzimy Ehwaz, jednak jak dobrze się przyjrzeć, można dostrzec tu dodatkowe, bardziej subtelne linie w samym środku symbolu. To Mannaz, rzadko używa się jej jako runy wiodącej, ale nie jest to niemożliwe. Zwykle towarzyszy innym runom, jako dodatek wzmacniający klątwę i polega na blokowaniu umysłu przy myśleniu abstrakcyjnym - kontynuowała, będąc zupełnie pochłoniętą w ukochanym przez siebie świecie. - Dokłada się ją czysto złośliwie, by pozbawić delikwenta kreatywności, co w przypadku pana Watkinsa wcale nie dziwi. - Trzymając wciąż lalkę w jednej ręce, sięgnęła po jesionową różdżkę, by zdjąć klątwę. - Finite Incantatem. - Błysnęło jasne światło i Claire na moment wstrzymała oddech, czekając aż potencjalne skutki uboczne wskażą jej popełniony błąd. W tym zawodzie należało być ostrożnym i łatwo można było natrafić na pułapki, szczęśliwie nic takiego się nie stało. Nie ciesząc się jeszcze przedwczesnym sukcesem ostrożnie zaczęła pozbawiać lalkę kolejnych materiałów, mocniejszym naciskiem palców szukając w miękkości szmatek czegoś, co mogło być weń schowane. Pod trzecią z warstw natknęła się na zgrubienie, a serce czarownicy nieco przyspieszyło, kiedy jeden ze szwów wreszcie puścił i w ciepłym blasku świec żyrandola błysnął złoty metal.
Daleko mi było do kogoś, kto by ślęczał nad jakąś pierdołą cały dzień. Może, gdyby moje życie potoczyło się inaczej, to bym siedziała i dłubała sobie jakiś projekt architektoniczny i zastanawiała się, jakie tu zabezpieczenia i udogodnienia najlepiej umieścić, żeby mieszkańcom żyło się dobrze. Niestety, wszystko w moim parszywym istnieniu zadziało się inaczej, a więc ani cierpliwości do badania czegoś przez nieokreślony czas nie miałam… ani chęci. Obserwować to można, kiedy poluje się dla kogoś na zlecenie. Poznaje się jego życie, przyzwyczajenie i takie tam. A nie się gapi w jakiś szajs jak sroka w pizdę.
Ale to, że ja tak nie umiem, nie znaczy, że nie cenię ludzi, dla których jest to chleb powszedni. Nawet im zazdrościłam tej wytrwałości, bo ja to bym już dawno pierdolnęła.
-Nie no, nie tylko. Czasami też nie mamy kiedy gadać, bo co raz to jakiś pacan rzuca się na nas z pięściami albo machając, jak taki ostatni debil, różdżką. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile bym dała, żeby mieć taki leniwy dzień, kiedy wystarczy świecić komuś Lumosem w ryj i po prostu zadawać niewygodne pytania!
No cóż, kiedy indziej opowiem Claire o urokach pracy w windykacji, bo teraz musiałam wysłuchać kolejnej części wykładu o klątwach. Żeby mieć pojęcie, o czym kobieta w ogóle mówi, musiałam mocno się nachylić nad lalką. I wtedy, kiedy palcem mi się pokazało, co i jak, to od razu zauważyłam te warstwy.
-Eh, stara, muszę się do ciebie wybrać z flaszką, żeby sobie te cholerne runy odświeżyć… - powiedziałam cicho, wtrącając się jej w zdanie, kiedy brała oddech. W ogóle to dobrze się słucha ludzi, którzy opowiadają o rzeczach, które ich pociągają. Zupełnie, jakby ktoś opowiadał mi bajkę. Lubię bajki.
Kurwa, szkoda, że jak nie mogę tak jej poopowiadać. Może usłyszałaby w moich słowach to, jak pięknie brzmią łamane kości, jak przyjemnie jest patrzeć prosto w oczy temu, który już wie, że właśnie z twoich rąk czeka go zagłada. Ah. Eh.
I zanim zdążyłam dodać komentarz o tym, że Watkins to jednak zjeb, ale kreatywny, błysnęło światło, które kompletnie rozproszyło dokładnie splecione zaklęcie i w rękach Fancourt znalazł się klucz, ukryty wewnątrz lalki.
-Kurwa, no popatrz! Przecież to od skrytki bankowej! - tego to rozpoznam nawet po ciemku i pijaku. Uśmiechnęłam się szeroko.
-O ty jebańcu paskudny… schować wszystko tuż pod naszym nosem… - klasnęłam w dłonie. - Świetna robota, Fancourt. A teraz chodź, popatrzymy sobie na naszą zdobycz.
/ztx2
Ale to, że ja tak nie umiem, nie znaczy, że nie cenię ludzi, dla których jest to chleb powszedni. Nawet im zazdrościłam tej wytrwałości, bo ja to bym już dawno pierdolnęła.
-Nie no, nie tylko. Czasami też nie mamy kiedy gadać, bo co raz to jakiś pacan rzuca się na nas z pięściami albo machając, jak taki ostatni debil, różdżką. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile bym dała, żeby mieć taki leniwy dzień, kiedy wystarczy świecić komuś Lumosem w ryj i po prostu zadawać niewygodne pytania!
No cóż, kiedy indziej opowiem Claire o urokach pracy w windykacji, bo teraz musiałam wysłuchać kolejnej części wykładu o klątwach. Żeby mieć pojęcie, o czym kobieta w ogóle mówi, musiałam mocno się nachylić nad lalką. I wtedy, kiedy palcem mi się pokazało, co i jak, to od razu zauważyłam te warstwy.
-Eh, stara, muszę się do ciebie wybrać z flaszką, żeby sobie te cholerne runy odświeżyć… - powiedziałam cicho, wtrącając się jej w zdanie, kiedy brała oddech. W ogóle to dobrze się słucha ludzi, którzy opowiadają o rzeczach, które ich pociągają. Zupełnie, jakby ktoś opowiadał mi bajkę. Lubię bajki.
Kurwa, szkoda, że jak nie mogę tak jej poopowiadać. Może usłyszałaby w moich słowach to, jak pięknie brzmią łamane kości, jak przyjemnie jest patrzeć prosto w oczy temu, który już wie, że właśnie z twoich rąk czeka go zagłada. Ah. Eh.
I zanim zdążyłam dodać komentarz o tym, że Watkins to jednak zjeb, ale kreatywny, błysnęło światło, które kompletnie rozproszyło dokładnie splecione zaklęcie i w rękach Fancourt znalazł się klucz, ukryty wewnątrz lalki.
-Kurwa, no popatrz! Przecież to od skrytki bankowej! - tego to rozpoznam nawet po ciemku i pijaku. Uśmiechnęłam się szeroko.
-O ty jebańcu paskudny… schować wszystko tuż pod naszym nosem… - klasnęłam w dłonie. - Świetna robota, Fancourt. A teraz chodź, popatrzymy sobie na naszą zdobycz.
/ztx2
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
25.06
Z ulgą założył rękawice ochronne, które w pracy mu jedynie wypożyczano – wciąż oszczędzał na własne, które może przydałyby się tydzień temu, gdy z dosłownym narażeniem zdrowia próbował zdjąć klątwę z Lucindy. Skóra na dłoniach nadal była sina, a on chyba powinien zacząć się niepokoić, ale był dziwnie obojętny. Odkąd Bells odeszła, było mu trochę wszystko jedno. Rękawice zakładał z ulgą i pośpiechem nie dlatego, że dbał o zdrowie, ale dlatego, by gobliny nie pytały.
Miał dość pytań.
Przynajmniej nikt nie pytał, jak się ma. W banku uprzejmości słyszeli jedynie klienci, dla goblinów były stratą czasu. Nikt nie odzywał się do Steffena, gdy nie musiał – zwłaszcza, że był ludzkim i młodym (a więc podwójnie pogardzanym) pracownikiem. Na początku go to dołowało, ale w czerwcu – gdy i tak był zdołowany – odpowiadało. Przychodził do pracy rano, jadł coś na Pokątnej (bo gobliny oszczędzały nawet na jedzeniu dla podwładnych) i zostawał do późna. Odkąd żony nie było, miał więcej czasu. Na bank, na runy, nawet na „Czarownicę”.
Napiłby się kawy, ale w banku nie było kawy. W sumie mógł pójść po pracy do kawiarni. Odkąd żony nie było, pieniędzy też miał więcej.
Mógłby też je rozdać biednym dzieciom albo Eve i iść na wojnę, na przykład. Własna wygoda zaczęła go uwierać.
Kolejny dzień nudnej rutyny – standardowe pułapki, standardowe klątwy, sterta papierów, obowiązki przerywane okazjonalnym wezwaniem do klientów, z którymi goblinom nie chciało się rozmawiać albo którzy przejawiali jakieś antygoblińskie antypatie. Na pewno nie byliby zadowoleni, że rozmawiają z półszlamą, ale o tym nikt nie wiedział. Kłamstwo w Komisji Rejestracji Różdżek skutecznie kryło mu tyłek, również przed własnymi pracodawcami. Czasami spoglądał w nalane twarze bogaczy i szlachciców i wyobrażał sobie ich reakcję na myśl o tym, że podają rękę komuś nieczystemu. Potem przypatrywał im się uważnie, jakby szukając słabych punktów – choć wiedział, że wojna prędzej pchnie go pod różdżkę jakiegoś szmalcownika, że zemsta na tych oprychach pozostanie w sferze fantazji. Potem nakładał na ich skrytki zabezpieczenia, w których się specjalizował – te oparte na transmutacji i geomancji. Mógłby eksperymentować, mógłby być kreatywny, Bank Gringotta był miejscem łamania granic. Czasem wyobrażałby sobie, co zrobiłby w tych skrytkach, gdyby gobliny dały mu całkowicie wolną rękę. Potem przestał. Nie lubił własnych klientów na tyle, by aż tak się starać, a szefostwo kazało mu trzymać się ustalonych procedur i sprawdzonych pułapek. Na razie – nigdy nie padło na głos, ale było niewypowiedziane. Wiedział, że gdyby wymyślił coś innowacyjnego, awansowałby szybciej – ale był przemęczony, zdołowany, jakoś mu się nie chciało. Wypełniał za to sumiennie te obowiązki, które mu przydzielono.
I obserwował i zapamiętywał. Żeby nie oszaleć, wyobrażał sobie, że te informacje mogą się przydać. Że przeżyją i wygrają tą wojnę i wtedy oni uciekną, a ich skrytki zostaną, tutaj. Nie pieniądze, choć te też – ale i skarby, te wszystkie podejrzane i sentymentalne przedmioty, które tak bardzo chcieli zabezpieczyć.
Przedmioty, po które mogliby wrócić. On by wrócił, gdyby tak coś zabezpieczył. Zapamięta zatem – czym to zabezpiecza i jak to złamać. Pułapki nakładało wielu specjalistów, rzadko zajmował się jedną skrytką sam, wiedział, że nigdy nie dowie się wszystkiego. Dlatego musiał być lepszy, coraz lepszy, przewidzieć inne możliwości.
A potem, jeśli przeżyje i jeśli wojna się skończy, wykorzysta tą wiedzę by zasadzić się na jakiegoś gnoja.
Poprawił rękawice, a potem chwycił różdżkę i nachylił się nad jakąś hebanową szkatułką ze srebrnym zamkiem. Nie pytał, co w niej jest ani do jakiej skrytki trafi (szkoda, chętnie by się dowiedział – ale czasem przedmioty nie trafiały nawet do skrytek, czasem zabezpieczali je na zlecenie). Miał po prostu nałożyć tutaj Lepkie Ręce, co samo w sobie wydawało się mało uciążliwe – ale oględnie (gobliny nie robiły nic wprost i uprzejmie, bo po co) ostrzeżono go, że własność klienta jest przeklęta. Nie powiedziano mu czym i chyba miał nie wnikać, ale Lepkie Ręce to interesujący wybór. Wywnioskował, że to pewnie klątwa, której działanie jest tym silniejsze, im dłuższy jest dotyk – że zmuszenie złodzieja do nieodrywania rąk od szkatuły to przejaw sadyzmu.
Zdusił w sobie myśl, że jeśli ktoś naprawdę po to sięgnie, to będzie współwinny temu przekleństwu. W ich pracy chodziło przecież o to, by zabezpieczać przedmioty, których nikt nigdy nie ukradnie. By wzbudzać w potencjalnych złodziejach lęk i anihilować ich pokusy; a w klientach wywołać poczucie zupełnego bezpieczeństwa i zaufania.
Ale ja ukradłem flet.
Dobrze, że poza klątwą nieopodal tamtej skrytki – nie był dodatkowo zabezpieczony.
Westchnął, stłumił w sobie złodziejskie instynkty i zaczął tkać pułapkę – najdokładniej jak umiał. Nie śpieszył się, choć z natury bywał niecierpliwy. Praca wymagała precyzji, a w obecnym stanie ducha znajdował w niej pewne zapomnienie. Nie myślał o tym, że nie był w stanie zdjąć klątwy z Lucindy ani o tym, że jego życie prywatne było jakimś ponurym żartem. Myślał tylko o tym, jak związać magię ze szkatułą, jak rozciągnąć czarodziejski i wywołany dotykiem klej na różnych powierzchniach, jak zmienić lekko formułę zaklęcia w zależności od tego, czy drobiny magii związane są ze srebrem czy z drewnem. Myślał o tym, w jakie miejsca najprędzej sięgnie złodziej i jak trwale można zespoić jego skórę z przedmiotem. Myślał też o klątwie, próbując odnaleźć ukryte runy dla zaspokojenia własnej ciekawości – ale musiały znajdować się w środku, bowiem powierzchnia szkatułki była zupełnie gładka. Profesjonalna robota.
Choć pracował powoli, chyba uwinął się z tą skrzynką przed czasem, a przynajmniej przed południem. Po lekko zmarszczonym nosie Urga, goblina, któremu oddał przedmiot, poznał, że chyba spisał się dobrze – albo przynajmniej szybciej niż zakładano.
Urg nie podziękował, po prostu wziął szkatułkę bez słowa. Zniknął na moment, odłożyć ją w odpowiednie miejsce – pewnie wózek biegnący do tuneli pod okiem innego nadzorcy – a potem wrócił, by przekazać Steffowi kolejne zadaniei kolejny przedm…
…Zaraz. Nie niósł w rękach przedmiotu. Czyli praca w skrytkach? A może (o nie…!) z klientami, twarzą w twarz?
-Chodź. Konserwujemy Wodospad Złodzieja. – powiedział niespodziewanie Urg, a Steff – pomimo czternastu miesięcy pracy z goblinami i pamięci o tym, że emocji nie wypada przy nich okazywać – nie zdołał powstrzymać wymalowanej na twarzy mieszanki zaskoczenia i entuzjazmu.
Nie spodziewał się, że wezwą go do Wodospadu. Może i konserwacje były w teorii nudnawe, ale gobliny zawsze ulepszały przy okazji każdą pułapkę, o którą dbały. Mógłby zobaczyć na własne oczy…
Zamrugał, zaskoczony zarówno zaufaniem, jak i przydzieleniem mu ciekawszych obowiązków. Urg patrzył na niego ze zniecierpliwieniem.
-Jasne. Jasne, idę! – odpowiedział, a Urg przewrócił oczami na to „jasne”, bo przecież nie zadał mu pytania tylko polecenie. Steff wziął głębszy oddech, a potem podążył za Urgiem i wsiadł do wagonika, który jechał pod wodospad. Serce zawsze waliło mu mocno na wspomnienie pierwszego razu, gdy zobaczył tą magiczną pułapkę, skomplikowaną konstrukcję – gdy rozmyła jego animagię. Teraz skały piętrzyły się nad jego głową, ale woda nie leciała już strumieniem – gobliny musiały zablokować jej przepływ na czas konserwacji.
-Zabieraj się do roboty, Cattermole. Dolna prawa strona, Urgha pokaże ci jak, stabilizacja obciążeń geomancyjnych i ogląd skał. Spisz raport. – zakomenderował skrzekliwie Urg, a Steff pognał na swoje miejsce. Goblinka o nieprzeniknionej twarzy ostukiwała już skały różdżką. Zerknęła na Steffa kątem oka i wcisnęła mu w ręce notes.
-Najpierw opisać. Potem czarować. – znał już ją trochę, ale do dziś nie był pewny czy jej angielski jest równie łamany jak jego gobeligeducki (tak szczerze to jego zdolności wciąż były gorsze, język goblinów znał tylko ze słuchu i brakowało mu czasu na naukę w domu) czy po prostu mówi tak z lenistwa. Wiedział jednak, że jest specjalistką z zakresu magicznych konstrukcji i że musi bardzo uważnie przypatrywać się wszystkiemu, co robi – bo jego geomancyjna wiedza nie wystarczy. Patrzył więc, notował, a na koniec pozwoliła mu nawet ustabilizować magię i transmutować skały tak, by były odrobinę (podkreśliła, odrobinę) większe i twardsze.
Wyszedł z banku o zmroku i chyba właśnie odbębnił bezpłatne nadgodziny, ale nawet nie zauważył. Wracając do domu, myślał o skałach i samotny wieczór stał się odrobinę znośniejszy.
/zt
Z ulgą założył rękawice ochronne, które w pracy mu jedynie wypożyczano – wciąż oszczędzał na własne, które może przydałyby się tydzień temu, gdy z dosłownym narażeniem zdrowia próbował zdjąć klątwę z Lucindy. Skóra na dłoniach nadal była sina, a on chyba powinien zacząć się niepokoić, ale był dziwnie obojętny. Odkąd Bells odeszła, było mu trochę wszystko jedno. Rękawice zakładał z ulgą i pośpiechem nie dlatego, że dbał o zdrowie, ale dlatego, by gobliny nie pytały.
Miał dość pytań.
Przynajmniej nikt nie pytał, jak się ma. W banku uprzejmości słyszeli jedynie klienci, dla goblinów były stratą czasu. Nikt nie odzywał się do Steffena, gdy nie musiał – zwłaszcza, że był ludzkim i młodym (a więc podwójnie pogardzanym) pracownikiem. Na początku go to dołowało, ale w czerwcu – gdy i tak był zdołowany – odpowiadało. Przychodził do pracy rano, jadł coś na Pokątnej (bo gobliny oszczędzały nawet na jedzeniu dla podwładnych) i zostawał do późna. Odkąd żony nie było, miał więcej czasu. Na bank, na runy, nawet na „Czarownicę”.
Napiłby się kawy, ale w banku nie było kawy. W sumie mógł pójść po pracy do kawiarni. Odkąd żony nie było, pieniędzy też miał więcej.
Mógłby też je rozdać biednym dzieciom albo Eve i iść na wojnę, na przykład. Własna wygoda zaczęła go uwierać.
Kolejny dzień nudnej rutyny – standardowe pułapki, standardowe klątwy, sterta papierów, obowiązki przerywane okazjonalnym wezwaniem do klientów, z którymi goblinom nie chciało się rozmawiać albo którzy przejawiali jakieś antygoblińskie antypatie. Na pewno nie byliby zadowoleni, że rozmawiają z półszlamą, ale o tym nikt nie wiedział. Kłamstwo w Komisji Rejestracji Różdżek skutecznie kryło mu tyłek, również przed własnymi pracodawcami. Czasami spoglądał w nalane twarze bogaczy i szlachciców i wyobrażał sobie ich reakcję na myśl o tym, że podają rękę komuś nieczystemu. Potem przypatrywał im się uważnie, jakby szukając słabych punktów – choć wiedział, że wojna prędzej pchnie go pod różdżkę jakiegoś szmalcownika, że zemsta na tych oprychach pozostanie w sferze fantazji. Potem nakładał na ich skrytki zabezpieczenia, w których się specjalizował – te oparte na transmutacji i geomancji. Mógłby eksperymentować, mógłby być kreatywny, Bank Gringotta był miejscem łamania granic. Czasem wyobrażałby sobie, co zrobiłby w tych skrytkach, gdyby gobliny dały mu całkowicie wolną rękę. Potem przestał. Nie lubił własnych klientów na tyle, by aż tak się starać, a szefostwo kazało mu trzymać się ustalonych procedur i sprawdzonych pułapek. Na razie – nigdy nie padło na głos, ale było niewypowiedziane. Wiedział, że gdyby wymyślił coś innowacyjnego, awansowałby szybciej – ale był przemęczony, zdołowany, jakoś mu się nie chciało. Wypełniał za to sumiennie te obowiązki, które mu przydzielono.
I obserwował i zapamiętywał. Żeby nie oszaleć, wyobrażał sobie, że te informacje mogą się przydać. Że przeżyją i wygrają tą wojnę i wtedy oni uciekną, a ich skrytki zostaną, tutaj. Nie pieniądze, choć te też – ale i skarby, te wszystkie podejrzane i sentymentalne przedmioty, które tak bardzo chcieli zabezpieczyć.
Przedmioty, po które mogliby wrócić. On by wrócił, gdyby tak coś zabezpieczył. Zapamięta zatem – czym to zabezpiecza i jak to złamać. Pułapki nakładało wielu specjalistów, rzadko zajmował się jedną skrytką sam, wiedział, że nigdy nie dowie się wszystkiego. Dlatego musiał być lepszy, coraz lepszy, przewidzieć inne możliwości.
A potem, jeśli przeżyje i jeśli wojna się skończy, wykorzysta tą wiedzę by zasadzić się na jakiegoś gnoja.
Poprawił rękawice, a potem chwycił różdżkę i nachylił się nad jakąś hebanową szkatułką ze srebrnym zamkiem. Nie pytał, co w niej jest ani do jakiej skrytki trafi (szkoda, chętnie by się dowiedział – ale czasem przedmioty nie trafiały nawet do skrytek, czasem zabezpieczali je na zlecenie). Miał po prostu nałożyć tutaj Lepkie Ręce, co samo w sobie wydawało się mało uciążliwe – ale oględnie (gobliny nie robiły nic wprost i uprzejmie, bo po co) ostrzeżono go, że własność klienta jest przeklęta. Nie powiedziano mu czym i chyba miał nie wnikać, ale Lepkie Ręce to interesujący wybór. Wywnioskował, że to pewnie klątwa, której działanie jest tym silniejsze, im dłuższy jest dotyk – że zmuszenie złodzieja do nieodrywania rąk od szkatuły to przejaw sadyzmu.
Zdusił w sobie myśl, że jeśli ktoś naprawdę po to sięgnie, to będzie współwinny temu przekleństwu. W ich pracy chodziło przecież o to, by zabezpieczać przedmioty, których nikt nigdy nie ukradnie. By wzbudzać w potencjalnych złodziejach lęk i anihilować ich pokusy; a w klientach wywołać poczucie zupełnego bezpieczeństwa i zaufania.
Ale ja ukradłem flet.
Dobrze, że poza klątwą nieopodal tamtej skrytki – nie był dodatkowo zabezpieczony.
Westchnął, stłumił w sobie złodziejskie instynkty i zaczął tkać pułapkę – najdokładniej jak umiał. Nie śpieszył się, choć z natury bywał niecierpliwy. Praca wymagała precyzji, a w obecnym stanie ducha znajdował w niej pewne zapomnienie. Nie myślał o tym, że nie był w stanie zdjąć klątwy z Lucindy ani o tym, że jego życie prywatne było jakimś ponurym żartem. Myślał tylko o tym, jak związać magię ze szkatułą, jak rozciągnąć czarodziejski i wywołany dotykiem klej na różnych powierzchniach, jak zmienić lekko formułę zaklęcia w zależności od tego, czy drobiny magii związane są ze srebrem czy z drewnem. Myślał o tym, w jakie miejsca najprędzej sięgnie złodziej i jak trwale można zespoić jego skórę z przedmiotem. Myślał też o klątwie, próbując odnaleźć ukryte runy dla zaspokojenia własnej ciekawości – ale musiały znajdować się w środku, bowiem powierzchnia szkatułki była zupełnie gładka. Profesjonalna robota.
Choć pracował powoli, chyba uwinął się z tą skrzynką przed czasem, a przynajmniej przed południem. Po lekko zmarszczonym nosie Urga, goblina, któremu oddał przedmiot, poznał, że chyba spisał się dobrze – albo przynajmniej szybciej niż zakładano.
Urg nie podziękował, po prostu wziął szkatułkę bez słowa. Zniknął na moment, odłożyć ją w odpowiednie miejsce – pewnie wózek biegnący do tuneli pod okiem innego nadzorcy – a potem wrócił, by przekazać Steffowi kolejne zadaniei kolejny przedm…
…Zaraz. Nie niósł w rękach przedmiotu. Czyli praca w skrytkach? A może (o nie…!) z klientami, twarzą w twarz?
-Chodź. Konserwujemy Wodospad Złodzieja. – powiedział niespodziewanie Urg, a Steff – pomimo czternastu miesięcy pracy z goblinami i pamięci o tym, że emocji nie wypada przy nich okazywać – nie zdołał powstrzymać wymalowanej na twarzy mieszanki zaskoczenia i entuzjazmu.
Nie spodziewał się, że wezwą go do Wodospadu. Może i konserwacje były w teorii nudnawe, ale gobliny zawsze ulepszały przy okazji każdą pułapkę, o którą dbały. Mógłby zobaczyć na własne oczy…
Zamrugał, zaskoczony zarówno zaufaniem, jak i przydzieleniem mu ciekawszych obowiązków. Urg patrzył na niego ze zniecierpliwieniem.
-Jasne. Jasne, idę! – odpowiedział, a Urg przewrócił oczami na to „jasne”, bo przecież nie zadał mu pytania tylko polecenie. Steff wziął głębszy oddech, a potem podążył za Urgiem i wsiadł do wagonika, który jechał pod wodospad. Serce zawsze waliło mu mocno na wspomnienie pierwszego razu, gdy zobaczył tą magiczną pułapkę, skomplikowaną konstrukcję – gdy rozmyła jego animagię. Teraz skały piętrzyły się nad jego głową, ale woda nie leciała już strumieniem – gobliny musiały zablokować jej przepływ na czas konserwacji.
-Zabieraj się do roboty, Cattermole. Dolna prawa strona, Urgha pokaże ci jak, stabilizacja obciążeń geomancyjnych i ogląd skał. Spisz raport. – zakomenderował skrzekliwie Urg, a Steff pognał na swoje miejsce. Goblinka o nieprzeniknionej twarzy ostukiwała już skały różdżką. Zerknęła na Steffa kątem oka i wcisnęła mu w ręce notes.
-Najpierw opisać. Potem czarować. – znał już ją trochę, ale do dziś nie był pewny czy jej angielski jest równie łamany jak jego gobeligeducki (tak szczerze to jego zdolności wciąż były gorsze, język goblinów znał tylko ze słuchu i brakowało mu czasu na naukę w domu) czy po prostu mówi tak z lenistwa. Wiedział jednak, że jest specjalistką z zakresu magicznych konstrukcji i że musi bardzo uważnie przypatrywać się wszystkiemu, co robi – bo jego geomancyjna wiedza nie wystarczy. Patrzył więc, notował, a na koniec pozwoliła mu nawet ustabilizować magię i transmutować skały tak, by były odrobinę (podkreśliła, odrobinę) większe i twardsze.
Wyszedł z banku o zmroku i chyba właśnie odbębnił bezpłatne nadgodziny, ale nawet nie zauważył. Wracając do domu, myślał o skałach i samotny wieczór stał się odrobinę znośniejszy.
/zt
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trzynaście razy przejrzała swoje własne kalkulacje zanim wyszła z domu, żeby mieć pewność ile tak właściwie chciała wyjąć z własnej skrytki. Miała dobry humor. Nie, nie dobry, fenomenalny. Drzwi które próbowała od miesięcy otworzyć w końcu się przed nią uchyliły, puszczając dalej, pozwalając wykonać kolejny krok, jeden, drugi, kolejny i niezliczoną ilość następnych. Nienachalny uśmiech oblekał jej malinowe wargi - i choć zdawał się prezentować niezmiennie, przykładnie i urzekająco jak zawsze, to uzupełniał go błysk w oku, którego wcześniej czasami zdawało się brakować.
Ale czy mogła nie być zadowolona, kiedy wszystko zaczynało się układać dokładnie wedle jej woli i założonych planów? Teraz, kiedy nie tylko zbliżył się do niej, ale i dopuścił do siebie osiągnięcie najważniejszego celu winno być jedynie kwestią czasu. Do tego wspomnienia, nadal były w niej żywe. Coś się zmieniło. Czuła to wyraźnie. W nim, czy w niej? Nie była pewna całkiem.
Pozostawały jednak jeszcze inne cele, te, które nie opiewały w spełnienie powinności wobec rodu - a może bardziej rodów, dziecka - co za tym idzie gwarancji sojuszu, oczekiwały z pewnością obie strony. Ale ona dla siebie, chciała więcej. I poza produktywnie spędzonym czasie nie tylko w sypialniach Manannana, chciała też naprawdę udowodnić mu, że więcej zyska, jeśli zdecyduje się z niej skorzystać i trzymać przy sobie - w miejscu o którym mówiła. Czyny, nie słowa - w końcu ludźmi którzy mocniej hołdowali tym pierwszym byli ludzie wśród których była.
Z teorii przygotowywała się już wcześniej, zagłębiając się w numerologiczne rozważania na temat komponentów, transfiguracji i całej rzeszy warunków niezbędnych do spełnienia. Temat - a może raczej ścieżka ku której zamierzała się skierować nie miała być łatwa, ale zdawała jej się odpowiednia. Wyciągnęła wnioski z wcześniejszego potknięcia - do niego, nie zamierzała już dopuścić. Popełniła w życiu jeden błąd więcej, niż na nie planowała. Oczywiście, mogła się próbować tłumaczyć, wybielać, może nawet rozpłakać tłumacząc, że przecież nie mogła przewidzieć iż tego terenu bronić może akromantula, a Black postanowi (pewnie by zrobić jej na złość) umrzeć. Nie mogła z nią walczyć - nie umiała. Nigdy jej nie praktykowała a po szybkiej kalkulacji racjonalny umysł podpowiadała, że ryzyko porażki jest zbyt duże. Sprawa była ważna, ale czy jej życie nie ważniejsze? Życie, nieskazitelne ciało, wartość, którą była dla Tristana? A kiedy zorganizowała wsparcie i wróciła na miejsce, człowieka, którego szukała już nie było. Zawiodła, a skutki własnego potknięcia odczuwała dotkliwie. Teraz była już pewna, potrzebowała siły zdolnej o nią zadbać, dla bezpieczeństwa i możliwości wykorzystania własnej inteligencji.
Formalności w Banku były znajome. Przystanęła, okazując swoją różdżkę jednemu z goblinów. Nie zwracała na nich mocniej uwagi, w końcu ruszyła za tym, który ją prowadził w kolejce podejmując się przeczytania jeszcze raz listy, którą ze sobą zabrała, nie obserwowała drogi - i chyba właśnie to było jej dzisiejszym błędem. Zrozumiała, że coś jest nie tak, kiedy weszła już do skrytki, nadal przesuwając spojrzeniem po własnym piśmie i w końcu podniosła głowę, ledwie chwilę po tym, gdy zamknęły się za nią wejście do niej. Jej oczy mimowolnie rozszerzyły się, kiedy zrozumiała, że to nie jej skrytka. Znajdujące się tu rzeczy, nie należały do niej.
- Chwila! - krzknęła, odwracając się, czując ogarniający ją niepokój, ale drzwi już były zamknięte. Znalazła się przy drzwiach, próbując je otworzyć, a później nawet popchnąć, ale na nic zdały się próby zrobienia czegokolwiek. Jedna z dłoni płasko opierała się o drzwi, kiedy umysł próbował znaleźć rozwiązanie, spojrzeć na to, co stanie się dalej. W końcu ktoś tu wróci, prawda? Zastanowiła się, cofając w głąb skrytki. Biorąc uspokajający oddech, próbując nie dopuścić do siebie rosnącej paniki. Ktoś zauważy że jej nie, a może gobiln przyjdzie sprawdzić co jej tyle czasu zajmuje. Nie zostanie przecież tutaj. Tłumaczyła sobie, mimo że umysł zaczynał już kalkulować i poszukiwać informacji na temat tego ile człowiek może wytrzymać bez jedzenia.
- Absurdalne. - fuknęła na siebie wypowiadając słowo głośno. Wypuściła powietrze z płuc rozglądając się wokół. W końcu - nie patrząc na drogi materiał sukni w kolorze morza zasiadła na ziemi. - Nie panikuj. - poleciła sobie jeszcze. Ktoś ją przecież znajdzie. Na pewno. Jedna jeszcze myśli obijała jej się w głowie.
Manannan by się uśmiał.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zazwyczaj - nie oszukujmy się, nigdy - Cordelii nie interesowały sprawy finansowe. Pieniądze były konceptem niemal obcym; wiedziała, że je posiada, wiedziała, że ma ich wiele, wiedziała, że inni mają ich o wiele mniej. Tyle wystarczyło, nie kłopotała się noszeniem portfela, towarzyszył jej przecież zawsze ktoś inny, kto zajmował się zapłaceniem za jej zachcianki, ewentualnie rachunek przesyłano do Wiltshire, gdzie sprawę rozwiązywał starszy od ksiąg rodu. Galeony owszem, były ładne, a lady Malfoy uwielbiała złoto, lecz zdecydowanie bardziej wolała oglądać przedmioty, które mogła za nie zdobyć. Piękne sukienki z niedorzecznie drogich tkain, roziskrzona blaskiem gwiazd biżuteria, zapierające dech w piersiach dzieła sztuki, sprowadzane z daleka przysmaki - wszystko to, według Cordelii, pojawiało się obok niej niemal magicznie. W tle padały jakieś kwoty, ustalenia, starszy brat często strofował ją i krytykował za przesadną rozrzutność, ale nie robiła tego specjalnie. Po prostu nie wiedziała. Całe życie chowana pod kloszem, dojrzewająca w posiadłościach a później zamku w Hogwarcie, nie zderzyła się jeszcze z rzeczywistością. Wejście w dorosłość spowolniła wojna, niedługo po debiucie ojciec wysłał ją na południe Francji, chcąc zadbać o bezpieczeństwo najmłodszej pociechy, jako jedynej nie posiadającej jeszcze własnej rodziny i męża, gotowych ją ochronić. Dopiero niedawno pożegnała Lazurowego Wybrzeże, a powrót do kraju okazał się zadziwiający pod wieloma względami.
Dziś miała zająć się tymi bardziej przyziemnymi. To Abraxas zasugerował - rozkazał, co za okrutny człowiek - by odwiedziała swoją skrytkę bankową, dopiero od kilku miesięcy przydzieloną jej przez ojca. W Gringocie była do tej pory tylko dwa razy, raz dopełniając wszelkich formalności przy zakładaniu skarbca, drugi, by umieścić tam najcenniejsze dla siebie przedmioty. I trochę złota, lecz tym zajmował się już posiwiały księgowy Malfoyów, z dziwnym niepokojem podchodzący do propozycji otworzenia najmłodszej latorośli Cronusa osobnego konta. Nie przejmowała się nim, jednak słów brata nie mogła zignorować. Pokornie więc wybrała się do Banku Gringotta, w towarzystwie wspomnianego księgowego.
Niezbyt się jej tutaj podobało. O ile główny gmach był w pewien majestatyczny sposób słodki, to gobliny były po prostu brzydkie, a jazda kolejką...Cóż, Cordelia nie przepadała za tym środkiem transportu. Ciemno, ponuro, za szybko; całą drogę miała zamknięte oczy, a gdy wysiedli na jednym z dolnych poziomów, zapewne przeznaczonych głównie dla szlachty, potrzebowała chwili - i wachlowania przez księgowego - by dojść do siebie.
- Okropne. Doprawdy, nie rozumiem, dlaczego nie możemy trzymać wszystkich galeonów po prostu w domu? Mamy dużą piwnicę na wino... - westchnęła, umęczona, czekając, aż goblin otworzy skomplikowany mechanizm. - Poradzę sobie sama - powiedziała księgowemu, nie chcąc, by ten wchodził za nią do skrytki, miała dość jego towarzystwa, a poza tym...Miała coś prywatnego do zostawienia. Coś, co trzymała w ozdobnym puzderku tuż przed sobą, gdy przekraczała próg skrytki i gestem odprawiała pozostałą dwójkę.
Zbyt szybko, by dostrzegli to, co ona. Na środku wypełnionej monetami przestrzeni siedziała czarownica. Miała piękną sukienkę, to Cordelia zauważyła od razu, kolor bardzo się jej podobał, pasowałby do jej oczu...ale zaraz, zaraz, nie mogła komentować urody złodziejki. Do tego złodziejki zaskakująco znajomej.
- Melisande? - pisnęła, więcej niż zaskoczona, stając bez ruchu tuż przed drzwiami. Co ona tu robiła? Dlaczego włamała się do jej skrytki a teraz siedziała, nieco zgrzana, na jej środku? Błękitne oczy Cordelii stały się jeszcze większe niż zwykle. - Och... - westchnęła rozpaczliwie, nie wiedząc, co począć w takiej sytuacji. Powinna wszcząć alarm? Pewnie tak, ale na Merlina, to nie był byle złodziejaszek, a Melisande. Siostra Tristana. Szlachcianka, którą lubiła i znała. Ale czy na pewno? Czy znała ją na tyle, by być pewną, że ta nie skrywa mrocznej strony? Że w nocy nie jest złodziejką i morderczynią? Lady Malfoy pobladła i przycisnęła puzderko do serca w dramatycznym geście. - Nie zrobisz mi krzywdy, prawda? Oddam ci te wszystkie galeony, tylko nic mi nie rób! - powiedziała szybko z autentycznym lękiem, uniemożliwiającym krzyknięcie na tyle głośno, by pozostawieni za drzwiami skrytki mężczyźni byli w stanie ją usłyszeć. Przełknęla ślinę, wpatrując się w twarz Melisande, mrugając gwałtownie. - Dlaczego to robisz, kochana? Nie musisz. Wystarczyło powiedzieć, napisać sowę...Pomogłabym ci po dobroci. Podzieliła się tym, co mam. A mam niewiele, ale z tobą - podzieliłabym się - dodała ciszej, roztrzęsiona i jednocześnie zachwycona swoją postawą. Taką hojna, taka wspaniałomyślna! Szkoda, że Abraxas nie mógł jej teraz zobaczyć, udowodniłaby mu, że nie jest rozkapryszona i złośliwa! Okazuje serce i wyrozumiałość złodziejce, to zasługuje co najmniej na Order Merlina Drugiej Klasy.
Dziś miała zająć się tymi bardziej przyziemnymi. To Abraxas zasugerował - rozkazał, co za okrutny człowiek - by odwiedziała swoją skrytkę bankową, dopiero od kilku miesięcy przydzieloną jej przez ojca. W Gringocie była do tej pory tylko dwa razy, raz dopełniając wszelkich formalności przy zakładaniu skarbca, drugi, by umieścić tam najcenniejsze dla siebie przedmioty. I trochę złota, lecz tym zajmował się już posiwiały księgowy Malfoyów, z dziwnym niepokojem podchodzący do propozycji otworzenia najmłodszej latorośli Cronusa osobnego konta. Nie przejmowała się nim, jednak słów brata nie mogła zignorować. Pokornie więc wybrała się do Banku Gringotta, w towarzystwie wspomnianego księgowego.
Niezbyt się jej tutaj podobało. O ile główny gmach był w pewien majestatyczny sposób słodki, to gobliny były po prostu brzydkie, a jazda kolejką...Cóż, Cordelia nie przepadała za tym środkiem transportu. Ciemno, ponuro, za szybko; całą drogę miała zamknięte oczy, a gdy wysiedli na jednym z dolnych poziomów, zapewne przeznaczonych głównie dla szlachty, potrzebowała chwili - i wachlowania przez księgowego - by dojść do siebie.
- Okropne. Doprawdy, nie rozumiem, dlaczego nie możemy trzymać wszystkich galeonów po prostu w domu? Mamy dużą piwnicę na wino... - westchnęła, umęczona, czekając, aż goblin otworzy skomplikowany mechanizm. - Poradzę sobie sama - powiedziała księgowemu, nie chcąc, by ten wchodził za nią do skrytki, miała dość jego towarzystwa, a poza tym...Miała coś prywatnego do zostawienia. Coś, co trzymała w ozdobnym puzderku tuż przed sobą, gdy przekraczała próg skrytki i gestem odprawiała pozostałą dwójkę.
Zbyt szybko, by dostrzegli to, co ona. Na środku wypełnionej monetami przestrzeni siedziała czarownica. Miała piękną sukienkę, to Cordelia zauważyła od razu, kolor bardzo się jej podobał, pasowałby do jej oczu...ale zaraz, zaraz, nie mogła komentować urody złodziejki. Do tego złodziejki zaskakująco znajomej.
- Melisande? - pisnęła, więcej niż zaskoczona, stając bez ruchu tuż przed drzwiami. Co ona tu robiła? Dlaczego włamała się do jej skrytki a teraz siedziała, nieco zgrzana, na jej środku? Błękitne oczy Cordelii stały się jeszcze większe niż zwykle. - Och... - westchnęła rozpaczliwie, nie wiedząc, co począć w takiej sytuacji. Powinna wszcząć alarm? Pewnie tak, ale na Merlina, to nie był byle złodziejaszek, a Melisande. Siostra Tristana. Szlachcianka, którą lubiła i znała. Ale czy na pewno? Czy znała ją na tyle, by być pewną, że ta nie skrywa mrocznej strony? Że w nocy nie jest złodziejką i morderczynią? Lady Malfoy pobladła i przycisnęła puzderko do serca w dramatycznym geście. - Nie zrobisz mi krzywdy, prawda? Oddam ci te wszystkie galeony, tylko nic mi nie rób! - powiedziała szybko z autentycznym lękiem, uniemożliwiającym krzyknięcie na tyle głośno, by pozostawieni za drzwiami skrytki mężczyźni byli w stanie ją usłyszeć. Przełknęla ślinę, wpatrując się w twarz Melisande, mrugając gwałtownie. - Dlaczego to robisz, kochana? Nie musisz. Wystarczyło powiedzieć, napisać sowę...Pomogłabym ci po dobroci. Podzieliła się tym, co mam. A mam niewiele, ale z tobą - podzieliłabym się - dodała ciszej, roztrzęsiona i jednocześnie zachwycona swoją postawą. Taką hojna, taka wspaniałomyślna! Szkoda, że Abraxas nie mógł jej teraz zobaczyć, udowodniłaby mu, że nie jest rozkapryszona i złośliwa! Okazuje serce i wyrozumiałość złodziejce, to zasługuje co najmniej na Order Merlina Drugiej Klasy.
Co dalej? Zastanawiała się podrywając z ziemi, na której usiadła chwilę wcześniej. Przecież to było absurdalne. Zamknąć ją - ją - w skrytce kogoś innego? Zacisnęła usta, czując rosnącą w niej złość. Przespacerowała się szybkim krokiem wzdłuż skrytki rozglądając na boki, jakby jej zawartość miała jej w czymś w tej chwili pomóc. Energicznie odwróciła się na pięcie wracając do drzwi, przyłożyła do nich dłoń przesuwając ciemnym spojrzeniem po mechanizmie. Zmarszczyła brwi, cofając się o kilka kroków, wyciągnęła różdżkę układając ją w znajomej dla siebie manierze. Wyciągnęła rękę w kierunku drzwi. Wydostanie się sama.
Cóż, na próżno poszły jej starania, alahomora nie działała. Drzwi musiały być zaklęte - co znów, nie było aż tak zaskakujące, gdyby nie rozwijająca się w niej panika, pewnie szybciej by zrozumiała, że przecież, nie bez powodu ceniona bank prowadzony przez gobliny. Gdyby skrytki dało się otworzyć tak prostymi zaklęciami, nikt nie powierzałby im swojego bogactwa. Zaplotła dłonie na piersi, zła i obrażona, że nie dała rady wydostać się ze skrytki, wpatrując się w jej wejście wzrokiem, który - gdyby mógł - zdecydowanie niósłby zniszczenie. Ku jej własnemu rozczarowaniu, nie miał takiej siły. Prychnęła ze złością cofając się na miejsce z którego podniosła się wcześniej. Oderwała jedną z dłoni ze splotu na piersi, pozwalając zatańczyć palcom pod wargą. Ale choć stała i stała wzrokiem wwiercając się w drzwi do skrytki, poszukując rozwiązania. Ale wnioski były podobne do tych na początku. Westchnęła raz jeszcze, opadając lekko na ziemię. Nie było sensu marnować czasu na stanie, kiedy nie dało się przewidzieć w którym momencie drzwi na powrót się.
I tak mijała, minuta za minutą. Czas, który bezpowrotnie traciła na to, przez to, że tu utknęła. I chyba to, wlewało w nią największą frustrację. Gdyby znalazła tutaj chociaż jakąś księgę w której mogłaby się zatopić. Ale tej nie widziała. Pozostawała więc sama ze sobą - wśród góry galeonów. A każda mijająca chwila uświadamiała jej, że było tutaj naprawdę duszno. Powachlowała się dłonią, ale nie przyniosło to wielkiej ulgi, wzdychając ponownie.
Cóż, skoro utknęła, mogła chociaż wykorzystać ten czas, by zaplanować swoje kolejne kroki. Wszak, postawiła dopiero pierwszy na przód w relacji z własnym mężem. Jej palce mimowolnie przesunęły się po boku szyi, zahaczając o płatek ucha, podążając torem, którym ostatnio podążał. Kącik ust drgnął jej ku górze.
Nie miała pojęcia, ile czasu minęło dokładnie - ale wiedziała, że sporo, zdążyła jeszcze raz prześledzić rozpisaną listę sprawdzając rachunki po raz czternasty, wspomnieniami wrócić do wieczoru na plaży i powziąć kilka tez, które prosiły się o sprawdzenie w ostatnim czasie - kiedy w końcu mechanizm skrytki zaczął działać. Nie ruszyła się z miejsca, pozostając na środku w milczącym oczekiwaniu na upragnioną wolność.
W końcu.
Głos, który dotarł do niej, jeszcze zanim drzwi stanęły otworem zdawał jej się znajomy, ale zmęczona wszechobecną duchotą i czekaniem nie zorientowała się od razu. A kiedy dźwięk pantofelków uderzanych o kamienną podłogę w końcu wprowadził jednostkę do środka - a jej ciemne spojrzenie zawisło na niej - rozpoznała ją od razu. Cordelia. Dźwignęła swoje ciało ku górze, otrzepując suknię z pyłu który na niej osiadł. Zaplotła dłonie przed sobą.
- Cordelio. - przywitała się skinieniem głowy. Stawiając krok ku niej, ale zatrzymała się, kiedy jej usta wypowiedziały kolejne słowa. Jej brwi uniosły się w widocznym zaskoczeniu. A potem podskoczyły jeszcze więcej na hojną ofertę, która padła ku niej.
- Codrelio. - powtórzyła raz jeszcze, tym razem w głos wlewając niedowierzanie, odrobinę nagany i jednoczesną próbę uspokojenia młodej lady, która zdawała się wyciągnąć całkowicie nierealne i niemożliwe wnioski. Ale próba przywołania ją do porządku - a może do racjonalności niewiele pomogła, bo młoda Malfoy’ówa rozpędzała się coraz bardziej we własnych domysłach wraz z kolejnymi zdaniami wlewając w Melisande irytację. Jej broda uniosła się, jedna z brwi upadła, druga jednak pozostawała ku górze. Zacisnęła usta, czując jak drgnął jej mięsień na policzku. Czy ona naprawdę wzięła ją za złodziejką? Ją?
Weź wdech, Melisande. Poleciła sobie, próbując siebie uspokoić. Była zmęczona, duchota i oczekiwanie dało jej się we znaki. Nie powinna pozwolić, by irytacja wewnątrz niej, odbiła się na blondynce. Czuła nadchodzącą migrenę i miała chęć pomasować skronie. Ale pozostawiła dłonie splecionymi przed sobą.
- Oczywiście, że nie muszę. - fuknęła, choć starała się łagodzić rozdrażniony ton. - Naprawdę sądzisz, moja droga, że postanowiłam w wolnym czasie plądrować skrytki Gringotta? - zapytała jej, próbując na początek wskazać nieścisłości w jej rozumowaniu. Była Melisande Travers - z domu Rosier. Była królową róż i panią wód, miała wszystko, czego chciała. A nawet więcej, bo Manannan dbał o to, by niczego jej nie brakowało. Otrzymywała prezenty o których zwykli ludzie mogli jedynie pomarzyć, a do tego zarabiała wspomagając rodzinny rezerwat własną wiedzą. Nie potrzebowała pieniędzy, tych zawsze miała pod dostatkiem. - Choć przyznaję, twoja oferta i troska są nad wyraz uprzejme. - postanowiła jej podziękować skinieniem głowy wykonując kolejny z kroków, ku upragnionej i wyczekiwanej wolności. - Postanowiłaś w coś zainwestować? - zapytała kobiety w końcu nie na co dzień przychodziło się osobiście do Gringotta. A - jeśli Melisande miałaby być szczera - nie podejrzewała młodej lady o przywiązanie do pieniędzy, czy może raczej jakiekolwiek zwracanie na niego uwagi. Pod tym względem zdawała jej się bardziej jak jej młodsza siostra.
Cóż, na próżno poszły jej starania, alahomora nie działała. Drzwi musiały być zaklęte - co znów, nie było aż tak zaskakujące, gdyby nie rozwijająca się w niej panika, pewnie szybciej by zrozumiała, że przecież, nie bez powodu ceniona bank prowadzony przez gobliny. Gdyby skrytki dało się otworzyć tak prostymi zaklęciami, nikt nie powierzałby im swojego bogactwa. Zaplotła dłonie na piersi, zła i obrażona, że nie dała rady wydostać się ze skrytki, wpatrując się w jej wejście wzrokiem, który - gdyby mógł - zdecydowanie niósłby zniszczenie. Ku jej własnemu rozczarowaniu, nie miał takiej siły. Prychnęła ze złością cofając się na miejsce z którego podniosła się wcześniej. Oderwała jedną z dłoni ze splotu na piersi, pozwalając zatańczyć palcom pod wargą. Ale choć stała i stała wzrokiem wwiercając się w drzwi do skrytki, poszukując rozwiązania. Ale wnioski były podobne do tych na początku. Westchnęła raz jeszcze, opadając lekko na ziemię. Nie było sensu marnować czasu na stanie, kiedy nie dało się przewidzieć w którym momencie drzwi na powrót się.
I tak mijała, minuta za minutą. Czas, który bezpowrotnie traciła na to, przez to, że tu utknęła. I chyba to, wlewało w nią największą frustrację. Gdyby znalazła tutaj chociaż jakąś księgę w której mogłaby się zatopić. Ale tej nie widziała. Pozostawała więc sama ze sobą - wśród góry galeonów. A każda mijająca chwila uświadamiała jej, że było tutaj naprawdę duszno. Powachlowała się dłonią, ale nie przyniosło to wielkiej ulgi, wzdychając ponownie.
Cóż, skoro utknęła, mogła chociaż wykorzystać ten czas, by zaplanować swoje kolejne kroki. Wszak, postawiła dopiero pierwszy na przód w relacji z własnym mężem. Jej palce mimowolnie przesunęły się po boku szyi, zahaczając o płatek ucha, podążając torem, którym ostatnio podążał. Kącik ust drgnął jej ku górze.
Nie miała pojęcia, ile czasu minęło dokładnie - ale wiedziała, że sporo, zdążyła jeszcze raz prześledzić rozpisaną listę sprawdzając rachunki po raz czternasty, wspomnieniami wrócić do wieczoru na plaży i powziąć kilka tez, które prosiły się o sprawdzenie w ostatnim czasie - kiedy w końcu mechanizm skrytki zaczął działać. Nie ruszyła się z miejsca, pozostając na środku w milczącym oczekiwaniu na upragnioną wolność.
W końcu.
Głos, który dotarł do niej, jeszcze zanim drzwi stanęły otworem zdawał jej się znajomy, ale zmęczona wszechobecną duchotą i czekaniem nie zorientowała się od razu. A kiedy dźwięk pantofelków uderzanych o kamienną podłogę w końcu wprowadził jednostkę do środka - a jej ciemne spojrzenie zawisło na niej - rozpoznała ją od razu. Cordelia. Dźwignęła swoje ciało ku górze, otrzepując suknię z pyłu który na niej osiadł. Zaplotła dłonie przed sobą.
- Cordelio. - przywitała się skinieniem głowy. Stawiając krok ku niej, ale zatrzymała się, kiedy jej usta wypowiedziały kolejne słowa. Jej brwi uniosły się w widocznym zaskoczeniu. A potem podskoczyły jeszcze więcej na hojną ofertę, która padła ku niej.
- Codrelio. - powtórzyła raz jeszcze, tym razem w głos wlewając niedowierzanie, odrobinę nagany i jednoczesną próbę uspokojenia młodej lady, która zdawała się wyciągnąć całkowicie nierealne i niemożliwe wnioski. Ale próba przywołania ją do porządku - a może do racjonalności niewiele pomogła, bo młoda Malfoy’ówa rozpędzała się coraz bardziej we własnych domysłach wraz z kolejnymi zdaniami wlewając w Melisande irytację. Jej broda uniosła się, jedna z brwi upadła, druga jednak pozostawała ku górze. Zacisnęła usta, czując jak drgnął jej mięsień na policzku. Czy ona naprawdę wzięła ją za złodziejką? Ją?
Weź wdech, Melisande. Poleciła sobie, próbując siebie uspokoić. Była zmęczona, duchota i oczekiwanie dało jej się we znaki. Nie powinna pozwolić, by irytacja wewnątrz niej, odbiła się na blondynce. Czuła nadchodzącą migrenę i miała chęć pomasować skronie. Ale pozostawiła dłonie splecionymi przed sobą.
- Oczywiście, że nie muszę. - fuknęła, choć starała się łagodzić rozdrażniony ton. - Naprawdę sądzisz, moja droga, że postanowiłam w wolnym czasie plądrować skrytki Gringotta? - zapytała jej, próbując na początek wskazać nieścisłości w jej rozumowaniu. Była Melisande Travers - z domu Rosier. Była królową róż i panią wód, miała wszystko, czego chciała. A nawet więcej, bo Manannan dbał o to, by niczego jej nie brakowało. Otrzymywała prezenty o których zwykli ludzie mogli jedynie pomarzyć, a do tego zarabiała wspomagając rodzinny rezerwat własną wiedzą. Nie potrzebowała pieniędzy, tych zawsze miała pod dostatkiem. - Choć przyznaję, twoja oferta i troska są nad wyraz uprzejme. - postanowiła jej podziękować skinieniem głowy wykonując kolejny z kroków, ku upragnionej i wyczekiwanej wolności. - Postanowiłaś w coś zainwestować? - zapytała kobiety w końcu nie na co dzień przychodziło się osobiście do Gringotta. A - jeśli Melisande miałaby być szczera - nie podejrzewała młodej lady o przywiązanie do pieniędzy, czy może raczej jakiekolwiek zwracanie na niego uwagi. Pod tym względem zdawała jej się bardziej jak jej młodsza siostra.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Budząc się dziś rano na wygodnym łóżku, przeciągając się pod różnobarwnym baldachimem, nie przypuszczała, że świat postanowi postawić ją przed tak trudną sytuacją. Bezpośrednia konfrontacja ze złodziejem, do tego - złodziejem wywodzącym się z arystokracji! Do tego będącym czarownicą, a te przecież były niezdolne do złych występków! Do tego z siostrą lorda nestora Rosiera! Ilość dodatków do tej absurdalnej sytuacji wykraczała poza skalę rozumienia Cordelii, a ta i bez owych fajerwerków nie była zbyt imponująca. Nic więc dziwnego, że lady Malfoy czuła się przytłoczona na tyle, by przez kilka długich chwil po prostu milczeć. Cisza nie stanowiła naturalnego środowiska szlachcianki, wbrew pozorom nie sprzyjała też przeprocesowaniu całego wydarzenia, dlatego finalnie dziewczyna zrezygnowała z wpatrywania się w skrajnym zdziwieniu w Melisande bez słowa, przywołana do rzeczywistości dwukrotnym wypowiedzeniem swego imienia.
Co wcale nie świadczyło na korzyść Melisande. Jeśli do tej pory mogła uznać, że po prostu doznała jakiegoś zaburzenia wzroku, wywołanego szaleńczą jazdą kolejką, sprowadzającego przed nią marę lady Rosier, to niestety, fakt, że ów duch przemawiał do niej dość konkretnie, uniemożliwił wyłganie się arystokratki poprzez udawanie nieistniejącej mary. W co oczywiście Cordelia by uwierzyła.
- A więc to nie przywidzenie, to prawda - jęknęła dramatycznie, unosząc jedną dłoń do skroni. Melisande Rosier w całej swej majestatycznej osobie włamała się do jej skrytki bankowej, by ograbić ją z galeonów. Co za tragedia, co za krępująca sytuacja. Delia zerknęła na brunetkę spomiędzy palców dłoni, jakby z nadzieją, że ta jednak zniknie i rozpłynie się we mgle; niestety, dalej znajdowała się pośród jej bogactw, a ustawienie sylwetki i gorzki ton głosu nie wskazywał na to, że miała do czynienia z zirytowaną wersją starszej siostry swej przyjaciółki.
- A co innego mogłabyś tu robić? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, rzeczowo, wzdychając raz jeszcze. Opuściła rękę i obronnie przycisnęła do piersi pudełeczko, dalej wpatrując się w zdenerwowaną lady Rosier wielkimi, błękitnymi oczami dziecka, które po raz pierwszy spotkało magicznego pluszaka lwa i nie wie, czy bardziej się go boi, czy bardziej chce go utulić i pogłaskać po grzywie. - Zresztą, złodzieje chyba kradną w czasie pracy, więc to nie byłby twój wolny czas, czyż nie? - zauważyła jeszcze zaskakująco bystrze, ciągle nie mogąc uspokoić szybciej bijącego serca. Co powinna teraz zrobić? Zawołać straże, oczywiście, że tak. Potem magiczną policję. Potem wiedźmią straż. A może od razu, by zaoszczędzić czasu i wstydu, wysłać sowę do umiłowanego wujka Feliksa, który był sędzią w Wizengamocie? Może mógłby tu przyjść i wydać wyrok w zaciszu skrytki, by oszczędzić lady Rosier i całej jej rodzinie wstydu? Kąciki ust lady Malfoy zadrżały, doprawdy, nie przywykła do podejmowania tak istotnych decyzji!
- Nie próbuj uciekać, Melisande - ostrzegła ją, widząc, że ta robi krok w stronę wyjścia. Nie brzmiała groźnie, raczej prosząco, nie chciała przecież jej urazić, ale nie mogła też pozwolić sobie na łamanie prawa! A nie zgłoszenie kradzieży stawiałoby ją w najgorszym możliwym świetle! - Ani zmieniać tematu, moja droga. To poważne przestępstwo! Uwielbiam cię, jesteś mi jak siostra - kłamstwo, to młodsza latorośl Rosierów zasługiwała na to miano, ale Cordelię wychowano na uprzejmą arystokratkę - ale nawet siostrę wydałabym służbom, gdyby popełniła wykroczenie. Muszę to zrobić, mam nadzieję, że rozumiesz. Jestem córką Ministra Magii, wszyscy patrzą mi na ręce! Jakby to wyglądało, gdybym puściła cię wolno? Gdybym przymknęła oko na haniebną kradzież tylko dlatego, że dokonała jej szlachcianka z bliskiego mi rodu? Jak to wpłynęłoby na zaufanie do mojego pana ojca, ba, do wszystkich czarodziejskich polityków? Oskarżono by nas o nepotyzm, ot co! - zaczęła mówić coraz szybciej, zaczynając nerwowo przechadzać się w te i wewte po wąskim przejściu pomiędzy stosikami monet, kuferkami i pudełeczkami. - Co mam począć, Melisande? Jestem w tak trudnym położeniu. Nie chcę, żebyś wylądowała w Azkabanie, naprawdę, nie chcę, ale przychodzi czas w życiu czarownicy, kiedy musi podjąć trudne decyzje, by być wierną swym poglądom i zasadom - w kącikach oczu Cordelii zalśniły łzy, szczere; bała się Melisande, gardziła złodziejstwem, lecz przecież każda szlachcianka była bliska jej sercu. A siostra Tristana zajmowała w nim specjalne miejsce.
Co wcale nie świadczyło na korzyść Melisande. Jeśli do tej pory mogła uznać, że po prostu doznała jakiegoś zaburzenia wzroku, wywołanego szaleńczą jazdą kolejką, sprowadzającego przed nią marę lady Rosier, to niestety, fakt, że ów duch przemawiał do niej dość konkretnie, uniemożliwił wyłganie się arystokratki poprzez udawanie nieistniejącej mary. W co oczywiście Cordelia by uwierzyła.
- A więc to nie przywidzenie, to prawda - jęknęła dramatycznie, unosząc jedną dłoń do skroni. Melisande Rosier w całej swej majestatycznej osobie włamała się do jej skrytki bankowej, by ograbić ją z galeonów. Co za tragedia, co za krępująca sytuacja. Delia zerknęła na brunetkę spomiędzy palców dłoni, jakby z nadzieją, że ta jednak zniknie i rozpłynie się we mgle; niestety, dalej znajdowała się pośród jej bogactw, a ustawienie sylwetki i gorzki ton głosu nie wskazywał na to, że miała do czynienia z zirytowaną wersją starszej siostry swej przyjaciółki.
- A co innego mogłabyś tu robić? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, rzeczowo, wzdychając raz jeszcze. Opuściła rękę i obronnie przycisnęła do piersi pudełeczko, dalej wpatrując się w zdenerwowaną lady Rosier wielkimi, błękitnymi oczami dziecka, które po raz pierwszy spotkało magicznego pluszaka lwa i nie wie, czy bardziej się go boi, czy bardziej chce go utulić i pogłaskać po grzywie. - Zresztą, złodzieje chyba kradną w czasie pracy, więc to nie byłby twój wolny czas, czyż nie? - zauważyła jeszcze zaskakująco bystrze, ciągle nie mogąc uspokoić szybciej bijącego serca. Co powinna teraz zrobić? Zawołać straże, oczywiście, że tak. Potem magiczną policję. Potem wiedźmią straż. A może od razu, by zaoszczędzić czasu i wstydu, wysłać sowę do umiłowanego wujka Feliksa, który był sędzią w Wizengamocie? Może mógłby tu przyjść i wydać wyrok w zaciszu skrytki, by oszczędzić lady Rosier i całej jej rodzinie wstydu? Kąciki ust lady Malfoy zadrżały, doprawdy, nie przywykła do podejmowania tak istotnych decyzji!
- Nie próbuj uciekać, Melisande - ostrzegła ją, widząc, że ta robi krok w stronę wyjścia. Nie brzmiała groźnie, raczej prosząco, nie chciała przecież jej urazić, ale nie mogła też pozwolić sobie na łamanie prawa! A nie zgłoszenie kradzieży stawiałoby ją w najgorszym możliwym świetle! - Ani zmieniać tematu, moja droga. To poważne przestępstwo! Uwielbiam cię, jesteś mi jak siostra - kłamstwo, to młodsza latorośl Rosierów zasługiwała na to miano, ale Cordelię wychowano na uprzejmą arystokratkę - ale nawet siostrę wydałabym służbom, gdyby popełniła wykroczenie. Muszę to zrobić, mam nadzieję, że rozumiesz. Jestem córką Ministra Magii, wszyscy patrzą mi na ręce! Jakby to wyglądało, gdybym puściła cię wolno? Gdybym przymknęła oko na haniebną kradzież tylko dlatego, że dokonała jej szlachcianka z bliskiego mi rodu? Jak to wpłynęłoby na zaufanie do mojego pana ojca, ba, do wszystkich czarodziejskich polityków? Oskarżono by nas o nepotyzm, ot co! - zaczęła mówić coraz szybciej, zaczynając nerwowo przechadzać się w te i wewte po wąskim przejściu pomiędzy stosikami monet, kuferkami i pudełeczkami. - Co mam począć, Melisande? Jestem w tak trudnym położeniu. Nie chcę, żebyś wylądowała w Azkabanie, naprawdę, nie chcę, ale przychodzi czas w życiu czarownicy, kiedy musi podjąć trudne decyzje, by być wierną swym poglądom i zasadom - w kącikach oczu Cordelii zalśniły łzy, szczere; bała się Melisande, gardziła złodziejstwem, lecz przecież każda szlachcianka była bliska jej sercu. A siostra Tristana zajmowała w nim specjalne miejsce.
Starała się nie dać ponieść irytacji, ale fakt absurdalnej sytuacji w którą wpadła wcale w tym nie pomagał. Jakiś niedoświadczony, nieopierzony goblin miał czelność zaprowadzić ją do złej skrytki i nie zorientować się w sytuacji. A - na jej dzisiejsze szczęście - samej Cordelii Malfoy, którą, Melisande przeważnie darzyła sympatią, choć rozmywały się całkiem w rozumieniu wartości i rzeczach do których dążyły. Trudno jednak było obciążać młódkę, czas jeszcze nie zweryfikował całkiem strony w którą miała podążać. Nie zmieniała to faktu, że poddawała się własnym dramatom i wnioskom - a do tego, była co najmniej odrobinę… próżna. Dlatego zaciskała jedną z dłoni mocniej na drugiej, próbując zapanować nad gorejącą w niej irytacją. Wypuściła powietrze z ust po padającym komentarzu, nie odejmując spojrzenia od szlachcianki, od dramatycznej pozy i padających słów. Wzięła wdech w płuca, zaciskając mocniej wargi. Oh, czuła już pulsujące w skroni zmęczenie, które zbliżało się do niej coraz mocniej. Sytuacja w której się znalazła była niewygodna i, prawdopodobnie, gdyby trafiła na kogoś bardziej racjonalnego z pewnością byłaby już w drodze na powierzchnię. Cordelia jednak zdawała się podążać za własnymi wnioskami. Miała ochotę unieść dłoń i zacisnąć kciuk i palec wskazujący w kącikach oczu przy nosie, ale powstrzymała ten gest, nie chcąc być nieuprzejmą. Choć tocząca się sytuacja zakrawała o absurd. Absurd wlewający w nią niewygodność.
- Cordelio. - wypuściła ze swoich ust po raz kolejny jej imię, nie odejmując od niej pozornie spokojnego wzroku, choć na głosie zadrżało zniecierpliwienie. - Po pierwsze, zostałam tu zamknięta. Po drugie, mam pracę i obowiązki, nie miałabym czasu na to, by okradać skrytki znajomych mi panien. Po trzecie, nie mam powodów by sięgać po twoje galeony, swoich mam aż nadto. - spróbowała raz jeszcze, z rozsądkiem wymienić dlaczego nie pasowała do roli złodziejki w której niewygodnie zostawała właśnie stawiania. Każdy, kto choć chwilę zastanowiłby się nad tym pojąłby od razu, że ona w tej roli, nie miała kompletnie racji bytu. Ale problem polegał na tym, że lady Malfoy, skupiona całkowicie na własnym torze myśli, zdawała się nie słuchać - a co gorsza podjąć już decyzję. Jej brwi powędrowały do góry.
Uciekać? Zatrzymała się. Zaskoczenie wymalowało się na jej twarzy? Czego się spodziewała, że złapie za poły niebieskiej sukni i rzuci się do szaleńczego biegu? Zmęczyło ją już samo oczekiwanie, ostatnie na co miała w tej chwili ochotę to bieganie. I szczerze liczyła, że w końcu powróci do domu. Miała ochotę na długą kąpiel, czuła osadzający się na jej ramionach kurz. Migrena nadchodziła do niej wielkimi krokami wraz z kolejnymi słowami Cordeli.
- Cordelio. - upomniała ją jeszcze gdzieś w środku monologu próbując go przerwać. Ale młódka sam dla siebie była jak woda na młyn. Zdawała się nie słyszeć, a może nie dostrzegać absurdalności własnych wniosków. Ale to nie poprawiło nijak sytuacji w której znalazła się sama Melisande. Kiedy jej upomnienie nie zadziałało, po prostu stała, pozwalając jej wylać z siebie potok słów. Musiała w jakiś sposób ją przekonać, bo ostatnie czego potrzebowała to aresztowanie. Głównie dlatego, że informacja o tym obiegłaby ich krąg z pomocą ust młodej Malfoy’ówny szybciej, niż zdążyłaby wrócić do domu, kładąc się cieniem na niej. A sama ta myśl przynosiła jej niezadowolenie. Głównie dlatego, że miała udowodnić mężowi własną wartość, nie zaś przyciągać niechlubną uwagę. I choć cała sytuacja z pewnością - jak podejrzewała Melisande - bardziej niż zezłościła swoim absurdem rozbawiłaby go. To, gdyby musiał osobiście poświadczać o jej niewinności, szybko nie pozwoliłby jej o tym zapomnieć. Wypuściła westchnienie jeszcze raz z ust, na krótką chwilę przymykając tęczówki.
- Rozumiem, oczywiście, że rozumiem. - wypadło z jej warg, kiedy postanowiła podjąć się innego sposobu rozwiązania tej sprawy. Próba racjonalnego tłumaczenia, którego podejmowała się wcześniej nic nie pomogła. Zdecydowała się więc, popłynąć na fali, którą stworzyła Cordelia. - Nie płacz, Cordelio, to nieporozumienie. Twa postawa jest godna pochwały, moja droga, ale musisz się z całkowitą pewnością upewnić że doszło tutaj do przestępstwa o które mnie posądzasz. W innym razie narazisz na śmieszność swego pana ojca. Zaś ja - co mam nadzieję też zrozumiesz - w razie niezasadnego aresztowania będę domagała się zadośćuczynienia. - powiedziała z pozornym spokojem, choć wargi zaciskały jej się mocniej. Traciła do niej cierpliwość, zaczynając się zastanawiać w jaki sposób radził sobie Abraxas. - Jeśli serce twe o wielkiej łasce - co zdążyłaś już pokazać - ma jej choć jeszcze trochę, poproś o przyprowadzenie tutaj goblina imieniem Glint - jeśli pamięć mnie nie myli ten, który dziś się mną zajmował właśnie takie miano nosił. Winien wziąć na ramiona brzemię własnego błędu - nie do twojej skrytki zamierzałam dziś wejść, a do swojej własnej. - musiała jakoś wybrnąć z tej sytuacji, choć jeśli szło o plotki nie sądziła, że niedługo salony obiegnie jedna z nią w roli głównej. - Widzisz. - wyciągnęła w jej stronę pergamin z rozpisanymi rachunkami i materiałami astronomicznymi które zamierzała zakupić. - Wybierałam się dziś na większe zakupy do projektu, nad którym chcę popracować by zrobić niespodziankę Manannanowi. Oczywiście opłacając je galeonami z własnej skrytki. Mam w niej też pewien przedmiot, który chciałam zakląć. - siliła się na spokój, szczerze licząc - a może mając nadzieję - że jej na wpół racjonalne i na wpół dopasowujące się do tempa Cordelii słowa pozwolą jej odetchnąć. Nie bez powodu wspomniała imię swojego męża. Licząc, że bardziej zainteresuje ją jej małżeństwo i pociągnie za sobą, odsuwając na bok tą absurdalną sytuację. - No i - oczywiście - musisz przeliczyć te wszystkie galeony i sprawdzić, czy w skrytce znajduje się wszystko, co w niej zostawiłaś. - zawyrokowała rozglądając się wokół. - Ja zostanę tutaj, na środku. Nie ruszę się nawet o krok, póki nie orzeczesz o mej niewinności. - obiecała opuszczając ręce, splatając je znów ze sobą. - Jeśli zaś orzekniesz o mej winie z pokorą poddam się aresztowaniu. Ostatnie czego bym chciała, to sprawić tobie, albo Ministrowi problem swoją osobą. - brednie, jej usta ledwie wypuszczały te absurdalne stwierdzenia splatając je w coś takiego. Irytacja rozbijała się w jej wnętrzu, ale mimo duchoty i zmęczenia jeszcze ostatkami sił nad nim panowała.
Jeszcze ale - jak długo?
- Cordelio. - wypuściła ze swoich ust po raz kolejny jej imię, nie odejmując od niej pozornie spokojnego wzroku, choć na głosie zadrżało zniecierpliwienie. - Po pierwsze, zostałam tu zamknięta. Po drugie, mam pracę i obowiązki, nie miałabym czasu na to, by okradać skrytki znajomych mi panien. Po trzecie, nie mam powodów by sięgać po twoje galeony, swoich mam aż nadto. - spróbowała raz jeszcze, z rozsądkiem wymienić dlaczego nie pasowała do roli złodziejki w której niewygodnie zostawała właśnie stawiania. Każdy, kto choć chwilę zastanowiłby się nad tym pojąłby od razu, że ona w tej roli, nie miała kompletnie racji bytu. Ale problem polegał na tym, że lady Malfoy, skupiona całkowicie na własnym torze myśli, zdawała się nie słuchać - a co gorsza podjąć już decyzję. Jej brwi powędrowały do góry.
Uciekać? Zatrzymała się. Zaskoczenie wymalowało się na jej twarzy? Czego się spodziewała, że złapie za poły niebieskiej sukni i rzuci się do szaleńczego biegu? Zmęczyło ją już samo oczekiwanie, ostatnie na co miała w tej chwili ochotę to bieganie. I szczerze liczyła, że w końcu powróci do domu. Miała ochotę na długą kąpiel, czuła osadzający się na jej ramionach kurz. Migrena nadchodziła do niej wielkimi krokami wraz z kolejnymi słowami Cordeli.
- Cordelio. - upomniała ją jeszcze gdzieś w środku monologu próbując go przerwać. Ale młódka sam dla siebie była jak woda na młyn. Zdawała się nie słyszeć, a może nie dostrzegać absurdalności własnych wniosków. Ale to nie poprawiło nijak sytuacji w której znalazła się sama Melisande. Kiedy jej upomnienie nie zadziałało, po prostu stała, pozwalając jej wylać z siebie potok słów. Musiała w jakiś sposób ją przekonać, bo ostatnie czego potrzebowała to aresztowanie. Głównie dlatego, że informacja o tym obiegłaby ich krąg z pomocą ust młodej Malfoy’ówny szybciej, niż zdążyłaby wrócić do domu, kładąc się cieniem na niej. A sama ta myśl przynosiła jej niezadowolenie. Głównie dlatego, że miała udowodnić mężowi własną wartość, nie zaś przyciągać niechlubną uwagę. I choć cała sytuacja z pewnością - jak podejrzewała Melisande - bardziej niż zezłościła swoim absurdem rozbawiłaby go. To, gdyby musiał osobiście poświadczać o jej niewinności, szybko nie pozwoliłby jej o tym zapomnieć. Wypuściła westchnienie jeszcze raz z ust, na krótką chwilę przymykając tęczówki.
- Rozumiem, oczywiście, że rozumiem. - wypadło z jej warg, kiedy postanowiła podjąć się innego sposobu rozwiązania tej sprawy. Próba racjonalnego tłumaczenia, którego podejmowała się wcześniej nic nie pomogła. Zdecydowała się więc, popłynąć na fali, którą stworzyła Cordelia. - Nie płacz, Cordelio, to nieporozumienie. Twa postawa jest godna pochwały, moja droga, ale musisz się z całkowitą pewnością upewnić że doszło tutaj do przestępstwa o które mnie posądzasz. W innym razie narazisz na śmieszność swego pana ojca. Zaś ja - co mam nadzieję też zrozumiesz - w razie niezasadnego aresztowania będę domagała się zadośćuczynienia. - powiedziała z pozornym spokojem, choć wargi zaciskały jej się mocniej. Traciła do niej cierpliwość, zaczynając się zastanawiać w jaki sposób radził sobie Abraxas. - Jeśli serce twe o wielkiej łasce - co zdążyłaś już pokazać - ma jej choć jeszcze trochę, poproś o przyprowadzenie tutaj goblina imieniem Glint - jeśli pamięć mnie nie myli ten, który dziś się mną zajmował właśnie takie miano nosił. Winien wziąć na ramiona brzemię własnego błędu - nie do twojej skrytki zamierzałam dziś wejść, a do swojej własnej. - musiała jakoś wybrnąć z tej sytuacji, choć jeśli szło o plotki nie sądziła, że niedługo salony obiegnie jedna z nią w roli głównej. - Widzisz. - wyciągnęła w jej stronę pergamin z rozpisanymi rachunkami i materiałami astronomicznymi które zamierzała zakupić. - Wybierałam się dziś na większe zakupy do projektu, nad którym chcę popracować by zrobić niespodziankę Manannanowi. Oczywiście opłacając je galeonami z własnej skrytki. Mam w niej też pewien przedmiot, który chciałam zakląć. - siliła się na spokój, szczerze licząc - a może mając nadzieję - że jej na wpół racjonalne i na wpół dopasowujące się do tempa Cordelii słowa pozwolą jej odetchnąć. Nie bez powodu wspomniała imię swojego męża. Licząc, że bardziej zainteresuje ją jej małżeństwo i pociągnie za sobą, odsuwając na bok tą absurdalną sytuację. - No i - oczywiście - musisz przeliczyć te wszystkie galeony i sprawdzić, czy w skrytce znajduje się wszystko, co w niej zostawiłaś. - zawyrokowała rozglądając się wokół. - Ja zostanę tutaj, na środku. Nie ruszę się nawet o krok, póki nie orzeczesz o mej niewinności. - obiecała opuszczając ręce, splatając je znów ze sobą. - Jeśli zaś orzekniesz o mej winie z pokorą poddam się aresztowaniu. Ostatnie czego bym chciała, to sprawić tobie, albo Ministrowi problem swoją osobą. - brednie, jej usta ledwie wypuszczały te absurdalne stwierdzenia splatając je w coś takiego. Irytacja rozbijała się w jej wnętrzu, ale mimo duchoty i zmęczenia jeszcze ostatkami sił nad nim panowała.
Jeszcze ale - jak długo?
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Powtarzanie w nieskończoność własnego imienia nie przyzywało Cordelii do porządku tak, jak powinno. Zbyt wiele razy w ten sposób próbowano zatrzymać jej słowotok, postawić tamę przed szaleńczą falą wyrafinowanych zdań; nieskutecznie, rzecz jasna, gdy najmłodsza latorośl Ministra Magii się rozkręciła, zawrócenie z ścieżki monologu wydawało się niemal niemożliwe. Tym razem sytuacja wyglądała nieco inaczej, szlachcianka znalazła się w wyjątkowo trudnej sytuacji, musząc podjąć graniczne decyzje - doprawdy, nie sadziła, że żywot córki tak ważnego polityka stanie się dla niej tak wymagający. Tylko przez sekundę pożałowała swej pozycji, tęsknie myśląc o tym, jak łatwo byłoby w takiej sytuacji po prostu odpuścić, puszczając złodziejkę wolno - nie mogła jednak tego uczynić, o nie; była przecież wzorem dla setek, ba, tysięcy młodych panien, patrzących jej w tej chwili na ręce, oczekujących konkretnych działań, mających przynieśc sprawiedliwość na ten okrutny świat.
Krążyła więc dalej, od wielkiego stosu galeonów do równie pokaźnego stosu puzderek z biżuterią, lamentując - ucichła jednak na moment, gdy Melisande umiejętnie wkroczyła w środek przemowy, zaklinając arystokratkę najsłodszymi słowami. Rozumiała ją. To tego brakowało lady Malfoy, zrozumienia. Wczucia się w jej tragiczną dolę. Wykazania empatii co do niezwykle trudnej pozycji, w jakiej się znalazła. Poruszona zrozumieniem Melisande Cordelia zamilkła na moment, pozwalając lady Rosier na obronę. Rozsądną, a więc, z punktu widzenia rozkapryszonej, skupionej na własnej interpretacji świata Malfoyówny, bezużyteczną.
- Godna pochwały? - powtórzyła bezradnie, jak zwykle skupiając się tylko na komplementach dotyczących jej skromnej osoby. - Oczywiście, że tak, robię wszystko, by przynieść mojej rodzinie chwałę, ba, nawet triumf! - powiedziała z mocą, mrużąc jednak podejrzliwie oczy, gdy Melisande podjęła inny, trudniejszy temat. - Nigdy nie naraziłabym mojego pana ojca na śmieszność. Dlaczego to sugerujesz, Melisande? Próbujesz odwrócić matagota ogonem? - zerknęła na nią z ukosa, nieco nerwowo. Nigdy nie insynuowałaby podobnie niskich motywacji lady Rosier, to znaczy, lady Travers, ale ta cała sytuacja wykraczała znacznie poza ramy znanej przez Cordelię normalności. - Zadośćuczynienia to domagam się ja. Tyle zdenerwowania, tyle lęku, tyle smutku! Nigdy wcześniej nie czułam się tak wystraszona, Melisande. Spodziewałabym się kradzieży po każdym, ale nie po tobie! - kontynuowała zajadle, lecz pod koniec wypowiedzi jej głos znów zadrżał w zapowiedzi płaczu. Naprawdę szanowała ród Rosierów, a choć z Melisą nigdy nie łączyły ją najbliższe stosunki, szczerze ją lubiła. - Co cię do tego sprowokowało? Czy twój mąż nie obsypuje ci podarunkami? Czy ogranicza ci dostęp do galeonów? Czy wszczyna kłótnie, gdy poruszasz temat nowej sukni? Możesz mi zaufać, Melisande - zrozumiem i wybaczę, świat czarownic nie jest łatwy, wiem o tym - kontynuowała z pasją, znów skupiona na własnej wspaniałości. Jakże przenikliwie uznawała działania Melisande za akcje zmuszonej do ostateczności, zapędzonej w kozi róg niewiasty, której małżonek uniemożliwiał piękną prezencję. Tak, to były prawdziwe tragedie. I takie lady Malfoy mogła zrozumieć.
Nie jakieś banalne wytłuczenia w postaci goblina Glinta czy wyciąganych w jej stronę rachunków. Machnęła niecierpliwie ręką, nie odbierając od Melisande pergaminu z druczkami, mało ją to interesowało. Bardziej - wspomniany przez szlachciankę mąż. Cordelia zatrzymała się w pół kroku i sporjzała uważniej na lady Rosier. - Jaką niespodziankę chciałaś mu sprawić? - spytała już normalniej, bez przesadnej egzaltacji. Detale małżeńskiej relacji obcych osób zawsze ją interesowały. - Zastanowię się, nie chcę podejmować decyzji w pośpiechu. Zwłaszcza tak ważnej. I dla mnie, i dla ciebie. Doprawdy, co za trudna sytuacja! Znalazłaś się kiedykolwiek w takiej? Na Merlina, rozumiem już, dlaczego tak trudno stać się sędzią Wizengamotu! Decydowanie o życiu lub śmierci ludzi - co za wielki ciężar, co za odpowiedzialność - głos się jej na moment załamał. Naprawdę nie wiedziała, co w tej sytuacji robić. Oferta Melisande brzmiała rozsądnie, ale wymagała od Cordelii niezwykle wiele, także - liczenia. A za tym nie przepadała. - Powiedz mi, ze szczegółami, dlaczego pojawiłaś się dziś w Gringocie i do czego potrzebne były ci galeony z własnej skrytki, a puszczę cię wolno - zadecydowała w końcu, nie chcąc bawić się w przeliczanie całych tych stosików. Nie chciała też wołać księgowego ani goblina, z troski o Melisande, rzecz jasna. Ta haniebna sytuacja na razie powinna zostać między nimi, nie chciała narażać lady Travers na niesławę oraz szkodliwe plotki, a te księgowy z pewnością rozesłałby po całej socjecie, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. - Melisande, to taka trudna sytuacja, a ty zachowujesz taką klasę pomimo popełnenia takiego okrutnego występku. Jak to robisz? - dodała jeszcze z mimowolnym uznaniem; doprawdy, nie spodziewała się po złodziejce takich manier, była więc szczerze ciekawa odpowiedzi.
Krążyła więc dalej, od wielkiego stosu galeonów do równie pokaźnego stosu puzderek z biżuterią, lamentując - ucichła jednak na moment, gdy Melisande umiejętnie wkroczyła w środek przemowy, zaklinając arystokratkę najsłodszymi słowami. Rozumiała ją. To tego brakowało lady Malfoy, zrozumienia. Wczucia się w jej tragiczną dolę. Wykazania empatii co do niezwykle trudnej pozycji, w jakiej się znalazła. Poruszona zrozumieniem Melisande Cordelia zamilkła na moment, pozwalając lady Rosier na obronę. Rozsądną, a więc, z punktu widzenia rozkapryszonej, skupionej na własnej interpretacji świata Malfoyówny, bezużyteczną.
- Godna pochwały? - powtórzyła bezradnie, jak zwykle skupiając się tylko na komplementach dotyczących jej skromnej osoby. - Oczywiście, że tak, robię wszystko, by przynieść mojej rodzinie chwałę, ba, nawet triumf! - powiedziała z mocą, mrużąc jednak podejrzliwie oczy, gdy Melisande podjęła inny, trudniejszy temat. - Nigdy nie naraziłabym mojego pana ojca na śmieszność. Dlaczego to sugerujesz, Melisande? Próbujesz odwrócić matagota ogonem? - zerknęła na nią z ukosa, nieco nerwowo. Nigdy nie insynuowałaby podobnie niskich motywacji lady Rosier, to znaczy, lady Travers, ale ta cała sytuacja wykraczała znacznie poza ramy znanej przez Cordelię normalności. - Zadośćuczynienia to domagam się ja. Tyle zdenerwowania, tyle lęku, tyle smutku! Nigdy wcześniej nie czułam się tak wystraszona, Melisande. Spodziewałabym się kradzieży po każdym, ale nie po tobie! - kontynuowała zajadle, lecz pod koniec wypowiedzi jej głos znów zadrżał w zapowiedzi płaczu. Naprawdę szanowała ród Rosierów, a choć z Melisą nigdy nie łączyły ją najbliższe stosunki, szczerze ją lubiła. - Co cię do tego sprowokowało? Czy twój mąż nie obsypuje ci podarunkami? Czy ogranicza ci dostęp do galeonów? Czy wszczyna kłótnie, gdy poruszasz temat nowej sukni? Możesz mi zaufać, Melisande - zrozumiem i wybaczę, świat czarownic nie jest łatwy, wiem o tym - kontynuowała z pasją, znów skupiona na własnej wspaniałości. Jakże przenikliwie uznawała działania Melisande za akcje zmuszonej do ostateczności, zapędzonej w kozi róg niewiasty, której małżonek uniemożliwiał piękną prezencję. Tak, to były prawdziwe tragedie. I takie lady Malfoy mogła zrozumieć.
Nie jakieś banalne wytłuczenia w postaci goblina Glinta czy wyciąganych w jej stronę rachunków. Machnęła niecierpliwie ręką, nie odbierając od Melisande pergaminu z druczkami, mało ją to interesowało. Bardziej - wspomniany przez szlachciankę mąż. Cordelia zatrzymała się w pół kroku i sporjzała uważniej na lady Rosier. - Jaką niespodziankę chciałaś mu sprawić? - spytała już normalniej, bez przesadnej egzaltacji. Detale małżeńskiej relacji obcych osób zawsze ją interesowały. - Zastanowię się, nie chcę podejmować decyzji w pośpiechu. Zwłaszcza tak ważnej. I dla mnie, i dla ciebie. Doprawdy, co za trudna sytuacja! Znalazłaś się kiedykolwiek w takiej? Na Merlina, rozumiem już, dlaczego tak trudno stać się sędzią Wizengamotu! Decydowanie o życiu lub śmierci ludzi - co za wielki ciężar, co za odpowiedzialność - głos się jej na moment załamał. Naprawdę nie wiedziała, co w tej sytuacji robić. Oferta Melisande brzmiała rozsądnie, ale wymagała od Cordelii niezwykle wiele, także - liczenia. A za tym nie przepadała. - Powiedz mi, ze szczegółami, dlaczego pojawiłaś się dziś w Gringocie i do czego potrzebne były ci galeony z własnej skrytki, a puszczę cię wolno - zadecydowała w końcu, nie chcąc bawić się w przeliczanie całych tych stosików. Nie chciała też wołać księgowego ani goblina, z troski o Melisande, rzecz jasna. Ta haniebna sytuacja na razie powinna zostać między nimi, nie chciała narażać lady Travers na niesławę oraz szkodliwe plotki, a te księgowy z pewnością rozesłałby po całej socjecie, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. - Melisande, to taka trudna sytuacja, a ty zachowujesz taką klasę pomimo popełnenia takiego okrutnego występku. Jak to robisz? - dodała jeszcze z mimowolnym uznaniem; doprawdy, nie spodziewała się po złodziejce takich manier, była więc szczerze ciekawa odpowiedzi.
- Lord Minister z pewnością jest dumny posiadając córkę taką jak ty - niewiele panien w twoim wieku skorych jest ponieść ciężar odpowiedzialności. Ty zaś, poza dumą, pragniesz jeszcze dla swego rodu triumfu. - pokiwała głową z uznaniem dopasowując się do tempa dyskusji, przynajmniej do momentu w którym zrozumiała, że jednak popełniła błąd. Rozchyliła wargi zabierając się do odpowiedzi, pozwalając by jej brwi zeszły się odrobinę. Wnioski na podstawie padających słów zdawały się proste. Rozsądek niewiele interesował stojącą przed nią lady Malfoy. Więc, Melisande, dlaczego to sugerowałaś? Zastanowiła się wewnątrz siebie, pozwalając by oczy zmrużyły jej się trochę. Który argument miałby szansę zadowolić stojącą przed nią młoda kobietę i jednocześnie przyśpieszył ku końcowi właśnie trwającą farsę. Ale nim zdążyła jej odpowiedzieć Cordelia podjęła dalej swój monolog. I jeśli kiedyś Melisande niechętnie przyznała sama przed sobą, że najczęściej skupiona jest na sobie, Cordelia Malfoy biła ją w tym na głowę stukrotnie, obracając sytuację by ta orbitowała wokół niej. Ale, to dawało jej przynajmniej częściowy pogląd i w miarę jaśniejszą sytuację. Już miała odpowiedzieć, zaproponować jej rozwiązanie które w istocie ułagodzi trochę - a jakże - poszarpane nerwy, ale jak i wcześniej nim zdążyła wypowiedzieć słowo, młódka kontynuowała dalej. I wraz z kolejnym wyrzucanym między nie zdaniem czuła, jak mimowolnie jej brwi unoszą się ku górze. Dłoń zapiekła ją od wewnątrz, więc zacisnęła je, zanim dałaby się ponieść całkowicie targającym nią emocją - głównie złości. Cierpliwości pozostało jej niewiele. Wiele rzeczy mogłaby nieprzychylnych powiedzieć o Manannanie - zwłaszcza w kontekście ostatnich kilku miesięcy, kiedy zdawał się nie zauważać jej wcale, ale nawet wtedy nie żałował galeonów na prezenty dla niej. Choć te, przeważnie, ledwie wzbudzały jej zainteresowanie. Z kilkoma wyjątkami, jednym z nich były różane ogrodami, które powstały specjalnie dla niej. Co zaś do tematu samych sukni, zdawał się nie pochylać nigdy nad tym, ile na nie wydaje. Sprawdziła to, gdy raz - całkowicie nierozważnie w sprzeczności z sobą - chcąc go sprowokować zamówiła ich tuzin. Nie napomknął o tym nawet słowem. Zrozumie i wybaczy? Musiała przymknąć na chwilę oczy, bo miała ochotę ją najzwyczajniej w świecie udusić.
- Nie stałam się ofiarą żadnych z tak okrutnych krzywd o których mówisz. - odpowiedziała jej w końcu, kiedy była już pewna, że uda jej się nie wlać w głos zirytowania. Musiała ją jakoś ugłaskać, bo teraz nie tylko jej dobre imię mogło zostać nadszarpnięta, ale i jej męża - a na to drugie, definitywnie nie zamierzała pozwolić. - Manannan nie żałuje mi złota i prezentów. - przyznała zgodnie z prawdą. - Ale masz rację, powinnam zadośćuczynić ci za lęk, strach i smutek które spadły na ciebie z mojej przyczyny. - wzięła wdech w ściśnięte płuca. Rozmowy z Cordelią zazwyczaj budziły w niej pewnego rodzaju litość, dla naiwności mlódki - dziś jednak, wystawiała ją na prawdziwą próbę charakteru. Miała ochotę po prostu ją wyminąć i pozwolić by rozniosła dalej niechlubne wieść. Powstrzymywało ja jedynie przywiązanie do obowiązkowości. Pominęła już całkiem fakt tego, że nie próbowała jej właśnie ograbić. Porzuciła też przekonywanie jej o własnej niewinności - ten sposób dialogu nic jej nie przyniósł. - Może chciałabyś mnie odwiedzić w Corbenic Castle - pokażę ci różane ogrody, które otrzymałam od mego męża. - rozciągnęła usta w uprzejmy uśmiechu, czując, jak zaczyna jej pulsować skroń. Coraz większymi krokami zbliżała się ku niej migrena.
Każdy rozsądny dowód, czy słowo, zdawało się przepływać obok blondynki niczym nie zaburzając jej myśli, ani nie interesując jej wcale. Tak jak teraz, kiedy machnęła ręką na wyciągniętą w jej kierunku listę. Ratunku teraz - o zgrozo - poszukiwała nie w racjonalnych argumentach. Prawie zgrzytała zębami na myśl, że przed faktycznie możliwym - trudno jej było określić, do czego Cordelia była zdolna - aresztowaniem, miało uchronić ją opowiadanie o jej związku z Manannanem. Poraz kolejny powstrzymała coraz mocniej odbijającą się chęć zaciśnięcia palców na czubku nosa. Chociaż - była prawie pewna - jeśli sprawa rozciągnie się na dłużej w końcu puszczą jej nerwy całkiem. Ociągała się chwilę z odpowiedzią na zawieszone pytanie. Nie zwykła do rozpowiadania wokół o swoich prywatnych sprawach.
Uchyliła powieki, kiedy Cordelia kontynuowała dalej, napinając mięśnie na policzku. Potaknęła jej z pozorną wdzięcznością głową. To była trudna sytuacja - z tym Melisande zgadzała się całkiem. Rzadko kiedy odbywała potyczki w których rozsądne i celne argumenty zdawały się uderzać całkiem o ścianę.
- Nie potrafię sobie przypomnieć. - przyznała zgodnie z prawdę, bo coraz ciężej zbierało jej się myśli jakiekolwiek. - Ale kiedyś z kominka na środek moich komnat wypadła zupełnie obca kobieta. - zero związku, zero powiązania jakiegokolwiek, ale w desperacji rzuciła w tym momencie już w nią czymkolwiek. Ale to wizja Cordeli jako sędziego Wizengamotu, przyniosła Melisande prawdziwe przerażenie. Abstrakcyjne myśli połączyły się mimo wszystko sprawiając, że po jej plecach przemknął mimowolnie dreszcz. Niektórych rzeczy nie powinno się nawet wyobrażać. Pozostawiła więc bez słowa ciężar pracy sędziów, wysuwając przed nią kolejną propozycję rozwiązania tego absurdalnego zdarzenia. Odrobinę licząc na to, że wizja liczenia i sprawdzenia wszystkiego skutecznie zniechęci Cordelie - a jej zagwarantuje wolność. Cóż, coś za coś - na to wychodziło. Choć nie miała ochoty, rozciągnęła usta w dziękującym uśmiechu. Streści w kilku zdaniach swoje zamiary i będzie mogła wrócić do domu. - To naprawdę wspaniałomyślne rozwiązanie. - Wszystko ci opowiem. - zgodziła się z nią, czując jak mięśnień - mimo uśmiechu - znów drgnął jej na policzku.
- Znalazłam kiedyś pewien medalion. - zaczęła, rozciągając wargi w uśmiechu. - Ma kształt Triskelionu, który według wierzeń Celtów jest symbolem siły i wytrwałości. A - jak pewnie wiesz - ród mojego męża, właśnie od Celtów się wywodzi. Zakupiłam go wtedy uznając, że zarówno w swym znaczeniu jak i kształcie jest odpowiednim. Schowałam go w swojej skrytce, bo po pierwsze wykonany jest z białego złota, a po drugie, czekałam na odpowiedni czas. - kontynuowała opowieść ze spokojem, niezmiennie splatając dłonie przed sobą. - Ostatnio zaś, zaczęłam interesować się świstoklikami. By te stworzyć potrzebne są konkretne ingrediencje astronomiczne. Znalazłam się tu dziś, by wyjąć wspomniany wcześniej medalion i pieniądze. Muszę zakupić ich więcej, sama rozumiesz i przeprowadzić próby. Pomyślałam, by zakląć medalion, żeby w razie potrzeby Manannan mógł go wykorzystać na powrót do domu. - wzięła wdech w płuca, kolejne słowa nie chciały przejść jej przez gardło. - Do mnie. - powiedziała je jednak, czując jak coś zgrzyta w jej środku. Nie dlatego, że kłamała w swoim zamiarze, ale że ostatnie na co miała ochotę to uzewnętrznianie się przed młódką. - To romantyczne - Mahaut, miej mnie w opiece, proszę. - Nie sądzisz? - zapytała jej, przekrzywiając odrobinę głowę, oblekają usta uśmiechem. - Myślisz, że mu się spodoba? - zapytała jej, choć po prawdzie, głównie po to, by pozwolić jej poczuć się częścią tworzonej niespodzianki.
Ostatnie z pytań, które między nimi padło sprawiło, że sama siebie zapytała - jak właściwie była w stanie to wszystko wytrzymać. Mięsień na jej policzku znów drgnął. Nie miała pojęcia, ale wiedziała, że to spotkanie będzie musiała odchorować. Oh, kiedy tylko wróci, poprosi Toda o jakiś dobry deser. I wina, dziś wypije dużo wina.
- Małżeństwo daje siłę większą, niż możesz się spodziewać. - rzuciła w jej kierunku tajemniczo, postanawiając niejako odwdzięczyć się jej właśnie w ten sposób. Brawo, Melisande - doprawdy dojrzale.
- Nie stałam się ofiarą żadnych z tak okrutnych krzywd o których mówisz. - odpowiedziała jej w końcu, kiedy była już pewna, że uda jej się nie wlać w głos zirytowania. Musiała ją jakoś ugłaskać, bo teraz nie tylko jej dobre imię mogło zostać nadszarpnięta, ale i jej męża - a na to drugie, definitywnie nie zamierzała pozwolić. - Manannan nie żałuje mi złota i prezentów. - przyznała zgodnie z prawdą. - Ale masz rację, powinnam zadośćuczynić ci za lęk, strach i smutek które spadły na ciebie z mojej przyczyny. - wzięła wdech w ściśnięte płuca. Rozmowy z Cordelią zazwyczaj budziły w niej pewnego rodzaju litość, dla naiwności mlódki - dziś jednak, wystawiała ją na prawdziwą próbę charakteru. Miała ochotę po prostu ją wyminąć i pozwolić by rozniosła dalej niechlubne wieść. Powstrzymywało ja jedynie przywiązanie do obowiązkowości. Pominęła już całkiem fakt tego, że nie próbowała jej właśnie ograbić. Porzuciła też przekonywanie jej o własnej niewinności - ten sposób dialogu nic jej nie przyniósł. - Może chciałabyś mnie odwiedzić w Corbenic Castle - pokażę ci różane ogrody, które otrzymałam od mego męża. - rozciągnęła usta w uprzejmy uśmiechu, czując, jak zaczyna jej pulsować skroń. Coraz większymi krokami zbliżała się ku niej migrena.
Każdy rozsądny dowód, czy słowo, zdawało się przepływać obok blondynki niczym nie zaburzając jej myśli, ani nie interesując jej wcale. Tak jak teraz, kiedy machnęła ręką na wyciągniętą w jej kierunku listę. Ratunku teraz - o zgrozo - poszukiwała nie w racjonalnych argumentach. Prawie zgrzytała zębami na myśl, że przed faktycznie możliwym - trudno jej było określić, do czego Cordelia była zdolna - aresztowaniem, miało uchronić ją opowiadanie o jej związku z Manannanem. Poraz kolejny powstrzymała coraz mocniej odbijającą się chęć zaciśnięcia palców na czubku nosa. Chociaż - była prawie pewna - jeśli sprawa rozciągnie się na dłużej w końcu puszczą jej nerwy całkiem. Ociągała się chwilę z odpowiedzią na zawieszone pytanie. Nie zwykła do rozpowiadania wokół o swoich prywatnych sprawach.
Uchyliła powieki, kiedy Cordelia kontynuowała dalej, napinając mięśnie na policzku. Potaknęła jej z pozorną wdzięcznością głową. To była trudna sytuacja - z tym Melisande zgadzała się całkiem. Rzadko kiedy odbywała potyczki w których rozsądne i celne argumenty zdawały się uderzać całkiem o ścianę.
- Nie potrafię sobie przypomnieć. - przyznała zgodnie z prawdę, bo coraz ciężej zbierało jej się myśli jakiekolwiek. - Ale kiedyś z kominka na środek moich komnat wypadła zupełnie obca kobieta. - zero związku, zero powiązania jakiegokolwiek, ale w desperacji rzuciła w tym momencie już w nią czymkolwiek. Ale to wizja Cordeli jako sędziego Wizengamotu, przyniosła Melisande prawdziwe przerażenie. Abstrakcyjne myśli połączyły się mimo wszystko sprawiając, że po jej plecach przemknął mimowolnie dreszcz. Niektórych rzeczy nie powinno się nawet wyobrażać. Pozostawiła więc bez słowa ciężar pracy sędziów, wysuwając przed nią kolejną propozycję rozwiązania tego absurdalnego zdarzenia. Odrobinę licząc na to, że wizja liczenia i sprawdzenia wszystkiego skutecznie zniechęci Cordelie - a jej zagwarantuje wolność. Cóż, coś za coś - na to wychodziło. Choć nie miała ochoty, rozciągnęła usta w dziękującym uśmiechu. Streści w kilku zdaniach swoje zamiary i będzie mogła wrócić do domu. - To naprawdę wspaniałomyślne rozwiązanie. - Wszystko ci opowiem. - zgodziła się z nią, czując jak mięśnień - mimo uśmiechu - znów drgnął jej na policzku.
- Znalazłam kiedyś pewien medalion. - zaczęła, rozciągając wargi w uśmiechu. - Ma kształt Triskelionu, który według wierzeń Celtów jest symbolem siły i wytrwałości. A - jak pewnie wiesz - ród mojego męża, właśnie od Celtów się wywodzi. Zakupiłam go wtedy uznając, że zarówno w swym znaczeniu jak i kształcie jest odpowiednim. Schowałam go w swojej skrytce, bo po pierwsze wykonany jest z białego złota, a po drugie, czekałam na odpowiedni czas. - kontynuowała opowieść ze spokojem, niezmiennie splatając dłonie przed sobą. - Ostatnio zaś, zaczęłam interesować się świstoklikami. By te stworzyć potrzebne są konkretne ingrediencje astronomiczne. Znalazłam się tu dziś, by wyjąć wspomniany wcześniej medalion i pieniądze. Muszę zakupić ich więcej, sama rozumiesz i przeprowadzić próby. Pomyślałam, by zakląć medalion, żeby w razie potrzeby Manannan mógł go wykorzystać na powrót do domu. - wzięła wdech w płuca, kolejne słowa nie chciały przejść jej przez gardło. - Do mnie. - powiedziała je jednak, czując jak coś zgrzyta w jej środku. Nie dlatego, że kłamała w swoim zamiarze, ale że ostatnie na co miała ochotę to uzewnętrznianie się przed młódką. - To romantyczne - Mahaut, miej mnie w opiece, proszę. - Nie sądzisz? - zapytała jej, przekrzywiając odrobinę głowę, oblekają usta uśmiechem. - Myślisz, że mu się spodoba? - zapytała jej, choć po prawdzie, głównie po to, by pozwolić jej poczuć się częścią tworzonej niespodzianki.
Ostatnie z pytań, które między nimi padło sprawiło, że sama siebie zapytała - jak właściwie była w stanie to wszystko wytrzymać. Mięsień na jej policzku znów drgnął. Nie miała pojęcia, ale wiedziała, że to spotkanie będzie musiała odchorować. Oh, kiedy tylko wróci, poprosi Toda o jakiś dobry deser. I wina, dziś wypije dużo wina.
- Małżeństwo daje siłę większą, niż możesz się spodziewać. - rzuciła w jej kierunku tajemniczo, postanawiając niejako odwdzięczyć się jej właśnie w ten sposób. Brawo, Melisande - doprawdy dojrzale.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wbrew przewidywaniom Melisande doskonale radziła sobie z pogrążoną w skrajnej rozpaczy i wstrząsaną dylematami moralnymi Cordelią, od razu sięgając po broń skrajnie skuteczną - pochlebstwa. I to takie, których lady Malfoy, pomimo całego zestawu rzadkich zalet, nie słyszała często. Komplementy dotyczące jej zaangażowania politycznego oraz przynoszenia chwały rodzinie dotykały więc poruszoną dziewczynę prosto w serce, sprawiając, że nieco wyhamowała swój słowotok, zerkając na złodziejkę z ukosa, z mieszaniną nadziei i niedowierzania. - Naprawdę tak myślisz? - spytała miękko, tak, jakby wcale przed momentem nie uznawała brunetki za zbrodniarkę godną Azkabanu. - Że mój tata jest ze mnie dumny? - kontynuowała naiwnie, a w tej nagłej zmianie tonu, użyciu tego konkretnego, zakazanego na dworze słowa oraz w skupionym wyczekującym wygłodniale potwierdzenia spojrzeniu Delii było coś dziecięcego. Nie głupkowato dziecinnego, a dziecięcego. Naiwność dziewczynki, która pod - grubą, oczywiście - warstwą rozkapryszenia, ignorancji i megalomanii, kryła szczere i proste uczucia, w tym pragnienie bycia zaakceptowaną i kochaną. Przynoszącą tatusiowi radość. Pomagającą mu unieść choć trochę ciężaru, spoczywającego na barkach przywódcy magicznej Anglii. Nie otrzymywała takiego potwierdzenia od Cronusa, surowego, okazującego troskę w sposób oschły i bezosobowy, zsyłającego ją na wygnanie - luksusowe i przyjemne, ale jednak - do Francji, dalej od siebie, dalej od rodziny. Może dlatego reagowała na perspektywę kradzieży tak przesadnie, kierowana nie tylko wrodzonym dramatyzmem i skłonnością do przesady, ale też instynktowną potrzebą udowodnienia swej przydatności. Wierności zasadom i prawom, nad którymi pieczę sprawował jej ojciec. Zamilkła, wyczekując zewnętrznej aprobaty ze strony Melisande, odzywając się dopiero po dalszych zapewnieniach lady Rosier dotyczących traktowania jej przez męża.
- Och, to dobrze, to doskonale, bo już się martwiłam - odpowiedziała cicho, powoli wracając z odmętów smutnych refleksji. Poprawiła przód sukni, co nie było takie łatwe, bowiem dalej ściskała w dłoniach pudełeczko, nie wypuszczając go nawet na moment. - Lord Manannan jest wspaniały, ale to jednak żeglarz, a ci czasem mają dziwne pomysły, prawda? - mówiła dalej, powracając powoli do swojego normalnego tonu i zapału, z jakim przemawiała, zwłaszcza, gdy rozmówca się z nią zgadzał. A nawet sugerował zadośćuczynienie. Błękitne oczy Cordelii zalśniły, tak, zasługiwała na jakiś podarunek, może nawet kilka, straciła przecież tyle zdrowia na tą całą sytuację, nie wspominając o cennym czasie, który mogłaby wykorzystać na szukanie nowej sukni, wycieczkę konną, ploteczki u Imogen albo inne, niezwykle przydatne czarodziejskiemu społeczeństwu, działania. Szybko okazało się jednak, że lady Travers nie ma zbyt wiele do zaoferowania, Corbenic Castle nie stanowił dla Cordelii nowości, odwiedzała Imogen od dwóch dekad, a nawet jeśli różany ogród stanowił pewne novum i wyglądał z daleka imponująco, to nie kusił lady Malfoy na tyle, by uległa manipulacji. - Nie trzeba, Melisande, nie trzeba, ale dziękuję za propozycję - odmówiła wspaniałomyślnie i z klasą, bo do głowy wpadł jej lepszy pomysł. - Na pewno ten ogródek jest śliczny, ale chyba nie umywa się do ogrodów w Chateau Rose, czyż nie? - zasugerowała, uśmiechając się uroczo, nieświadoma, że nieco skrytykowała hojny prezent Manannana dla swej małżonki. - Tam dawno nie byłam, a chętnie odwiedziłabym ponownie waszą cudowną posiadłość, o tej porze roku ogrody muszą zapierać dech w piersiach...Może spotkałabym też się z lordem nestorem - przeszła w końcu do konkretów, rozmarzona; jakże wspaniale byłoby po długiej nieobecności spojrzeć znów na Tristana. Sama nie ośmieliła się wyjść z propozycją spotkania, był niezwykle zajęty, rozumiała to (o dziwo) i szanowała, lecz może przypadkiem uda się na niego natknąć? Albo sama Melisande zaproponuje spotkanie z bratem? - i oczywiście z jego małżonką - dodała nieco ciszej, mniej chętnie, licząc, że akurat ten drugi człon swej sugestii nie dojdzie do skutku. - Bo tęsknisz za domem, prawda? - dopytała nagle, szczerze i wprost; ostatnio coraz częściej zastanawiała się nad swoją przyszłością, a rozłąka z Wilton tylko wzmocniła melancholię spowodowaną perspektywą opuszczenia domu na zawsze. Nawet, gdyby miała udać się do ukochanego męża, ba, nawet, gdyby miała być to posiadłość Rosierów - opuszczałaby Wiltshire z dojmującym smutkiem. I nigdy nie myślałaby o nowym pałacyku jako o domu, tak, jak nie myślała o Melisande jako lady o Travers.
- Obca kobieta? - zdziwiła się, podnosząc wolną dłoń do ust, doprawdy to było niedorzeczne. - Skąd się tam wzięła? - nie dowierzała, lecz równie mocno interesowały ją plany na niespodziankę dla Manannana. Oby nie obejmowały obcej kobiety wyskakującej z kominka. Uśmiechnęła się pod nosem, nie wypowiedziała jednak tego komentarza na głos, nie wypadało - zwłaszcza, że wpadła na ten pomysł tylko dzięki lekturze romansu, którego na pewno zabroniłaby jej czytać opiekunka, gdyby tylko znalazła książkę pod poduszką, wolumin opowiadał bowiem o zdradach. Emocjonująca była to powieść, ale Cordelia mimo wszystko wolała słuchać o małżeństwach, o szczęściu - i o błyskotkach.
Opowieść Melisande sprawiła, że lady Malfoy w końcu zamilkła na dłużej niż kilkadziesiąt sekund. O ile pierwsza część odpowiedzi, ta opisująca zagadkowy medalion i błyskotkę, szczerze ją zaintrygowała, to druga, ta alchemiczna, już niezbyt. Mimo to dała wyjaśnić do końca koncept prezentu, a gdy brunetka wspomniała o swych motywacjach, tak rozczulających i romantycznych, Cordelia aż klasnęła w dłonie, niemal zapominając o tym, że przed momentem bała się o własne życie. - To wspaniały pomysł, genialny wręcz - a rzadko to mówię! - pochwaliła Melisande, poruszona. Tak, tak zachowywałaby się idealna żona. Co prawda to do niej powinny spływać prezenty, zwłaszcza takie drogie, lecz czasy szły do przodu. - Może wzbogacisz go o diamenciki lub perły? Pasują do białego złota. Wtedy medalion byłby jeszcze ładniejszy - doradziła, nieco się rozluźniając. Tak, to, co mówiła lady Rosier miało sens, a gdy ta dotknęła tematu małżeństwa, na buzi Cordelii wykwitł poruszony uśmiech. - Nie mogę się doczekać, kiedy i mi da podobną siłę - westchnęła głęboko, wzruszona. - No cóż, Melisande, przekonałaś mnie. Żadna złodziejka nie mówiłaby tak pięknie o swoim ukochanym i nie byłaby gotowa zrobić dla niego tak wiele. Miłość to największa z cnót, tylko czarownica o czystym charakterze może czuć ją tak intensywnie, jak ty, w pełni - podjęła mądrą decyzję, czuła to. Przemawiała z powagą, jej głos zhardział, a gdyby nie absurdalna treść można by w tonie głosu dopatrzeć się siły przodków, wprawnych polityków i sędziów z rodu Malfoyów, wydających poważne wyroki.
- Och, to dobrze, to doskonale, bo już się martwiłam - odpowiedziała cicho, powoli wracając z odmętów smutnych refleksji. Poprawiła przód sukni, co nie było takie łatwe, bowiem dalej ściskała w dłoniach pudełeczko, nie wypuszczając go nawet na moment. - Lord Manannan jest wspaniały, ale to jednak żeglarz, a ci czasem mają dziwne pomysły, prawda? - mówiła dalej, powracając powoli do swojego normalnego tonu i zapału, z jakim przemawiała, zwłaszcza, gdy rozmówca się z nią zgadzał. A nawet sugerował zadośćuczynienie. Błękitne oczy Cordelii zalśniły, tak, zasługiwała na jakiś podarunek, może nawet kilka, straciła przecież tyle zdrowia na tą całą sytuację, nie wspominając o cennym czasie, który mogłaby wykorzystać na szukanie nowej sukni, wycieczkę konną, ploteczki u Imogen albo inne, niezwykle przydatne czarodziejskiemu społeczeństwu, działania. Szybko okazało się jednak, że lady Travers nie ma zbyt wiele do zaoferowania, Corbenic Castle nie stanowił dla Cordelii nowości, odwiedzała Imogen od dwóch dekad, a nawet jeśli różany ogród stanowił pewne novum i wyglądał z daleka imponująco, to nie kusił lady Malfoy na tyle, by uległa manipulacji. - Nie trzeba, Melisande, nie trzeba, ale dziękuję za propozycję - odmówiła wspaniałomyślnie i z klasą, bo do głowy wpadł jej lepszy pomysł. - Na pewno ten ogródek jest śliczny, ale chyba nie umywa się do ogrodów w Chateau Rose, czyż nie? - zasugerowała, uśmiechając się uroczo, nieświadoma, że nieco skrytykowała hojny prezent Manannana dla swej małżonki. - Tam dawno nie byłam, a chętnie odwiedziłabym ponownie waszą cudowną posiadłość, o tej porze roku ogrody muszą zapierać dech w piersiach...Może spotkałabym też się z lordem nestorem - przeszła w końcu do konkretów, rozmarzona; jakże wspaniale byłoby po długiej nieobecności spojrzeć znów na Tristana. Sama nie ośmieliła się wyjść z propozycją spotkania, był niezwykle zajęty, rozumiała to (o dziwo) i szanowała, lecz może przypadkiem uda się na niego natknąć? Albo sama Melisande zaproponuje spotkanie z bratem? - i oczywiście z jego małżonką - dodała nieco ciszej, mniej chętnie, licząc, że akurat ten drugi człon swej sugestii nie dojdzie do skutku. - Bo tęsknisz za domem, prawda? - dopytała nagle, szczerze i wprost; ostatnio coraz częściej zastanawiała się nad swoją przyszłością, a rozłąka z Wilton tylko wzmocniła melancholię spowodowaną perspektywą opuszczenia domu na zawsze. Nawet, gdyby miała udać się do ukochanego męża, ba, nawet, gdyby miała być to posiadłość Rosierów - opuszczałaby Wiltshire z dojmującym smutkiem. I nigdy nie myślałaby o nowym pałacyku jako o domu, tak, jak nie myślała o Melisande jako lady o Travers.
- Obca kobieta? - zdziwiła się, podnosząc wolną dłoń do ust, doprawdy to było niedorzeczne. - Skąd się tam wzięła? - nie dowierzała, lecz równie mocno interesowały ją plany na niespodziankę dla Manannana. Oby nie obejmowały obcej kobiety wyskakującej z kominka. Uśmiechnęła się pod nosem, nie wypowiedziała jednak tego komentarza na głos, nie wypadało - zwłaszcza, że wpadła na ten pomysł tylko dzięki lekturze romansu, którego na pewno zabroniłaby jej czytać opiekunka, gdyby tylko znalazła książkę pod poduszką, wolumin opowiadał bowiem o zdradach. Emocjonująca była to powieść, ale Cordelia mimo wszystko wolała słuchać o małżeństwach, o szczęściu - i o błyskotkach.
Opowieść Melisande sprawiła, że lady Malfoy w końcu zamilkła na dłużej niż kilkadziesiąt sekund. O ile pierwsza część odpowiedzi, ta opisująca zagadkowy medalion i błyskotkę, szczerze ją zaintrygowała, to druga, ta alchemiczna, już niezbyt. Mimo to dała wyjaśnić do końca koncept prezentu, a gdy brunetka wspomniała o swych motywacjach, tak rozczulających i romantycznych, Cordelia aż klasnęła w dłonie, niemal zapominając o tym, że przed momentem bała się o własne życie. - To wspaniały pomysł, genialny wręcz - a rzadko to mówię! - pochwaliła Melisande, poruszona. Tak, tak zachowywałaby się idealna żona. Co prawda to do niej powinny spływać prezenty, zwłaszcza takie drogie, lecz czasy szły do przodu. - Może wzbogacisz go o diamenciki lub perły? Pasują do białego złota. Wtedy medalion byłby jeszcze ładniejszy - doradziła, nieco się rozluźniając. Tak, to, co mówiła lady Rosier miało sens, a gdy ta dotknęła tematu małżeństwa, na buzi Cordelii wykwitł poruszony uśmiech. - Nie mogę się doczekać, kiedy i mi da podobną siłę - westchnęła głęboko, wzruszona. - No cóż, Melisande, przekonałaś mnie. Żadna złodziejka nie mówiłaby tak pięknie o swoim ukochanym i nie byłaby gotowa zrobić dla niego tak wiele. Miłość to największa z cnót, tylko czarownica o czystym charakterze może czuć ją tak intensywnie, jak ty, w pełni - podjęła mądrą decyzję, czuła to. Przemawiała z powagą, jej głos zhardział, a gdyby nie absurdalna treść można by w tonie głosu dopatrzeć się siły przodków, wprawnych polityków i sędziów z rodu Malfoyów, wydających poważne wyroki.
- W istocie. - potwierdziła ze spokojem, bo to co myślała i jak w ostatecznym rozrachunku znaczenia nie miało żadnego. Ale jeśli komplementy miały pomóc jej uniknąć kompletnie niepotrzebnego zamieszania które ściągnęło by zdecydowanie nie pozytywną uwagę do jej nazwiska, zamierzała wykorzystać to bez skrupułów. - Jesteś zdecydowana w swoim działaniu i prowadzona przez właściwie wartości. - dodała więc jeszcze, bo choć dla Melisande te dwie cechy w zestawieniu z dramatyczną i wyolbrzymiając wszystko naturą Cordelii nie znaczyły nic dobrego, to nie mogła nie przyznać jej choć odrobiny komplementu za trwałość i nie pozostawanie w bierności.
- Korsarz, żeby być dokładnym. - poprawiła ją nie ściągając z ust na pozór spokojnego uśmiechu. Żeglarz, brzmiał pospolicie. Jej mąż zaś, była zdecydowanie więcej, niż tylko tym. I choć, gdy sam jej to wytykał doprowadzał ją niemal do szału, nie widziała hipokryzji, gdy dbała o to, by każdy inny o tym pamiętał. Może rzeczywiście - jak stwierdził kiedyś Tristan miała - dobry odruch. Na temat zaś samego Manannana mogła powiedzieć wiele nieprzychylnych rzeczy - głównie tych, które wytrącały ją z równowagi. Ale czy któryś z jego pomysłów - choć w jej kierunku nie zaobserwowała zbyt wielu nad wyraz twórczych - mogłaby nazwać dziwnym. Przekrzywiła odrobinę głowę, zaplatając dłonie na piersi, by pozwolić przemknąć im pod brodą. Naprawdę się nad tym zastanawiając. Nie oczywiście po to, by zwierzyć się Cordelii. - Twoja troska rozgrzewa mi serce. - podziękowała jej dobierając słowa w ten sposób. - Ale ze spokojem mogę cię zapewnić, że Manannan jest dokładnie tym, czego oczekuje się od mężczyzny. Ja zaś nie uraczyłam niczego dziwnego z jego strony. - a nawet jeśli byłoby inaczej, nigdy nie dotarłoby by to do twych uszu; dokończyła w myślach, pogłębiając uśmiech.
Uduszę ją, po prostu ją uduszę. - pomyślała w całkowitym oderwaniu, choć wargi niezmiennie rozciągała w uprzejmym geście, nie zastanawiając się czy przypadkiem nie zaczyna wykrzywiać go złość kiedy z ust blondynki potoczyła się odpowiedź na jej zaproszenie. Ogródek? Zesztywniałe palce wolnej dłoni drgnęły mimowolnie. Oczywiście, że ogród, który stworzono specjalnie dla niej, nie sięgał swym rozmiarem tych w jej domu. Nie mógł też zresztą - gdyby projektujący go architekt próbował uczynić go lepszym od znaku rozpoznawczego Rosierów, byłby bardziej afrontem, niźli odpowiednim podarkiem. Jej brew drgnęła, bo Crodelia mówiła dalej. Udusi ją i odetchnie z ulgą, problem był taki, że miała więcej niż pewność, że Cordelia nie była tutaj sama - a co za tym szło, wtedy z pewnością czekałaby ją kara. Dlatego przygryzła policzek od środka, mięsień na jej twarzy kolejny raz drgnął. Z tymi, z którymi była blisko - albo z tymi na których została skazana - sprawa była o tyle łatwa, że mogli zobaczyć nieprzystającą w jej mniemaniu damie, tak pierwotną prawie, nieprzyjemną, brzydką złość. Manannan, Tristan, czy jej służka, która kiedyś widziała jak w furii przewraca niewielki stolik nie mieli wykorzystać tego przeciw niej. Wybuch przed Cordelią, byłby bardziej niezadowalający w skutkach i jednocześnie - choć już ostatkiem zdrowego rozsądku - Melisande wierzyła, że młoda lady nie robi tego naumyślnie. W swej naiwności, nawet nie dostrzegła wpływu w ten sposób złożonych słów. I wątpiła, by kiedykolwiek miała dostrzec. Zatęskniła za czekoladą. Lepiej, żeby była na zamku. Pozwoliła płynąć słowom z jej ust, myślami odnajdując własne oazy, nakazując sobie spokój - urażenie, czy obrażenie córki Ministra, było ostatnim, czego potrzebowała. Ale przekazał zdawał się bardzo jasny, lady Malfoy ciągnęło do Chateau Rose i Tristana. Dla stojącej przed nią kobietą miała większą wartość poprzez swój rodowód, niż obecne nazwisko.
- Czasem zdarza mi się tęsknić. - przyznała zgodnie z prawdą, potakując krótkim ruchem głowy. Spędziła tam całe swoje życie, nagle wyrwana, gwałtownie, szybko z gorejącym w sercu poczuciem zdrady. Oczywiście, że tęskniła. Ale pracowała nad tym, żeby nie zapętlać się w uczuciach, które nie miały jakiejś mocy sprawnej. Tęsknota, zatrzymywała w miejscu. - Z przyjemnością - zaakcentowała melodyjnie słowo - oprowadziłabym cię po ogrodach w Chateau, w istocie w tym okresie zachwycają swoim pięknem, obawiam się jednak, że zaproszenie wystosowane przez mnie mogłoby wybrzmieć jako afront. Wszak… Wraz z momentem w którym przysięgłam Manannanowi, stałam się panią na jego zamku. Mój, znajomy, pozostawiając pod opieką Evandry. - nie wspominając, że nie umiała jej tak po prostu wybaczyć ogródka który padł. Choć nie przywiązywała do tego wcześniej szczególnej wagi w jakiś dziwny, niezrozumiały dla niej samej sposób, poczuła się urażona. Teraz nawet pod karą śmierci w absurdalnym i nielogicznym zrobieniu jej na złość, nie zgodziłaby się jej pokazać ogrodów Chateau. Przynajmniej chwilowo - do czasu, aż rozsądek nie powróciłby jej na właściwie tory. Albo nie dostrzegłaby większych korzyści w danym działaniu. Potrafiła być mściwa, choć nie mogła się zdecydować czy było to jej wadą, czy zaletą - bo przecież potrafiło rozpalić większą determinację. I tylko rozsądek kazał nie wykłócać o to, który z ogrodów był w istocie lepszy. - Jeśli życzysz sobie, mogłabym skreślić list do niej, albo mojej siostry jestem pewna że z przyjemnością zaproszą cię na podwieczorek. Oh, albo, może sama poślesz ku nim sowę? W moim poglądzie wybrzmi on lepiej niż ten skreślony przez inną dłoń w twoim imieniu. - wybacz Evandro, pomyślała w głowie Melisande, pozwalając by jej głowa łagodnie przesunęła się na bok, a wargi niezmiennie rozciągał uśmiech.
- Do dziś nie wiem. Prawdopodobnie źle wypowiedziała nazwę miejsca do którego chciała się dostać. Ale wyobrażasz sobie, Cordelio? Jak bardzo trzeba się pomylić… - najpierw rozłożyła w zadziwieniu dłonie, by później urwać zdanie i pokręciła z politowaniem głową nad wspomnianą kobietą. Nieubłaganie jednak zmierzała do momentu niechętnego uzewnętrznienia. Westchnęła wewnątrz, podejmując się historii, która w gruncie rzeczy była niczym niezmąconą prawdą. Lekko ubarwioną przez dobór słów odpowiednią nutą - która, jak sądziła, może zasmakować Cordelii. Rozciągnęła wargi po raz kolejny w niewypowiedzianym podziękowaniu, kiedy młódka pochwaliła jej pomysł. Choć tak po prawdzie, większą ochotę miała na to, żeby wywrócić oczami.
- Z twoim dobrym słowem nie mam już żadnych wątpliwości. - nie to, żeby lady Travers potrzebowała potwierdzenia kogokolwiek, by dążyć do jasno określonego celu. Już myślała, że wszelkie zaskoczenie jest za nią, kiedy wypadła propozycja wzbogacenia medalionu o diamenty. Jej brwi drgnęły. Drgnęła też górna warga. Na chwilę opanowało ją zaskoczenie, a później jej głowa sama zrobiła resztę. Nie potrafiła nic poradzić, na widok własnego męża, który na szyi dzierży wykonany z białego złota naszyjnik wysadzany odbijającymi światło diamentami. Jej wnętrze przeszło niepohamowaną salwą. Wargi mimowolnie rozchylone wcześniej prawie założyły się do parsknięcia.
- Oh! - ostatnią resztką sił przekształciła je w prawie pozytywnie zaskoczone zdziwienie by ukryć za podciągniętą szybko dłonią usta. Łzy rozbawienia spróbowała rozgonić kilkoma mrugnięciami. - Poradzę się w tej sprawie jubilera. - zgodziła się, nie chcąc w tej kwestii sprowadzać jej na ziemię. O ile jej mąż w istocie nie - cóż - stronił od biżuterii, to, jak zdążyła już zauważyć i zrozumieć, nie wynikało to z zamiłowania do błyskotek a funkcji, które miały posiadać. Może go zapyta o zdanie, szczerze wątpiła, że informacja o tym, co zamierzała przygotować Cordelia zostawi tylko dla siebie. Splotła dłonie na powrót przed sobą by wysłuchać wyroku zapadającego w jej własnej sprawie.
Złodziejka, która obiegła ją wokół sprawiła, że znów zaswędziały ją ręce - po prostu ją udusi, nic więcej. Ta myśl sprawiła, że jej usta na powrót rozciągnął uśmiech, choć jedynie do myśli, nie do padając kwestii o ukochanym. Powstrzymała brew przed drgnięciem. To w jakiś sposób były brednie, a jednocześnie, właśnie taki obraz siebie miała i powinna prezentować jako żona. Z jednej strony, jej zadanie były osiągnięte - choć omamienie osiemnastolatki nie było nad wyraz skomplikowanym wyczynem. Z drugiej, jej słowa sprawiły, że zastanowiła się głębiej. Intensywnie czuła pożądanie, rozbudzone tego wieczoru na plaży, ledwie dwie noce wcześniej. Nadal fantomowo czuła strukturę dłoni, które zaciskały się na niej, przyciągając do siebie. Na jej miłość jednak, Manannan jeszcze nie zapracował całkiem. Oddała mu pożądanie, a ostatnio obdarzała spokojnie rosnącą sympatią, ale to jeszcze nie było to, do czego sam powinien chcieć dojść. W tej chwili, mogłaby bez wyrzutów strącić go do najciemniejszych czeluści gdyby dało jej to więcej, czując jedynie lekki żal. Te myśli, jednak bezsprzecznie i całkowicie zamierzała zachować dla siebie.
- Nie zasłużyłam na tak ciepły komplement. - powiedziała pochylając lekko - w podziękowaniu - głowę przed Cordelią. - Wdzięczna ci jestem, moja droga, za twą cierpliwość i ofiarowaną mi możliwość wyjaśnienia wszystkiego. - cóż, to była droga, przez najprawdziwsze piekło, ale przynajmniej, dostrzegła już powoli zbliżające się wyjście z ciemnego tunelu.
- Zdradzisz mi, co znajduje się w trzymanym przez ciebie pudełku? Z pewnością jest to coś ekscytującego. - podjęła, bo ręka zaciskana na trzymanym blisko puzderku nie uciekła jej uwadze. I po prawdzie, chciała jak najszybciej odejść od rozmów o niej i jej mężu. Zwłaszcza kiedy dla niej samej sprawy były jeszcze zbyt świeże i niepewne.
- Korsarz, żeby być dokładnym. - poprawiła ją nie ściągając z ust na pozór spokojnego uśmiechu. Żeglarz, brzmiał pospolicie. Jej mąż zaś, była zdecydowanie więcej, niż tylko tym. I choć, gdy sam jej to wytykał doprowadzał ją niemal do szału, nie widziała hipokryzji, gdy dbała o to, by każdy inny o tym pamiętał. Może rzeczywiście - jak stwierdził kiedyś Tristan miała - dobry odruch. Na temat zaś samego Manannana mogła powiedzieć wiele nieprzychylnych rzeczy - głównie tych, które wytrącały ją z równowagi. Ale czy któryś z jego pomysłów - choć w jej kierunku nie zaobserwowała zbyt wielu nad wyraz twórczych - mogłaby nazwać dziwnym. Przekrzywiła odrobinę głowę, zaplatając dłonie na piersi, by pozwolić przemknąć im pod brodą. Naprawdę się nad tym zastanawiając. Nie oczywiście po to, by zwierzyć się Cordelii. - Twoja troska rozgrzewa mi serce. - podziękowała jej dobierając słowa w ten sposób. - Ale ze spokojem mogę cię zapewnić, że Manannan jest dokładnie tym, czego oczekuje się od mężczyzny. Ja zaś nie uraczyłam niczego dziwnego z jego strony. - a nawet jeśli byłoby inaczej, nigdy nie dotarłoby by to do twych uszu; dokończyła w myślach, pogłębiając uśmiech.
Uduszę ją, po prostu ją uduszę. - pomyślała w całkowitym oderwaniu, choć wargi niezmiennie rozciągała w uprzejmym geście, nie zastanawiając się czy przypadkiem nie zaczyna wykrzywiać go złość kiedy z ust blondynki potoczyła się odpowiedź na jej zaproszenie. Ogródek? Zesztywniałe palce wolnej dłoni drgnęły mimowolnie. Oczywiście, że ogród, który stworzono specjalnie dla niej, nie sięgał swym rozmiarem tych w jej domu. Nie mógł też zresztą - gdyby projektujący go architekt próbował uczynić go lepszym od znaku rozpoznawczego Rosierów, byłby bardziej afrontem, niźli odpowiednim podarkiem. Jej brew drgnęła, bo Crodelia mówiła dalej. Udusi ją i odetchnie z ulgą, problem był taki, że miała więcej niż pewność, że Cordelia nie była tutaj sama - a co za tym szło, wtedy z pewnością czekałaby ją kara. Dlatego przygryzła policzek od środka, mięsień na jej twarzy kolejny raz drgnął. Z tymi, z którymi była blisko - albo z tymi na których została skazana - sprawa była o tyle łatwa, że mogli zobaczyć nieprzystającą w jej mniemaniu damie, tak pierwotną prawie, nieprzyjemną, brzydką złość. Manannan, Tristan, czy jej służka, która kiedyś widziała jak w furii przewraca niewielki stolik nie mieli wykorzystać tego przeciw niej. Wybuch przed Cordelią, byłby bardziej niezadowalający w skutkach i jednocześnie - choć już ostatkiem zdrowego rozsądku - Melisande wierzyła, że młoda lady nie robi tego naumyślnie. W swej naiwności, nawet nie dostrzegła wpływu w ten sposób złożonych słów. I wątpiła, by kiedykolwiek miała dostrzec. Zatęskniła za czekoladą. Lepiej, żeby była na zamku. Pozwoliła płynąć słowom z jej ust, myślami odnajdując własne oazy, nakazując sobie spokój - urażenie, czy obrażenie córki Ministra, było ostatnim, czego potrzebowała. Ale przekazał zdawał się bardzo jasny, lady Malfoy ciągnęło do Chateau Rose i Tristana. Dla stojącej przed nią kobietą miała większą wartość poprzez swój rodowód, niż obecne nazwisko.
- Czasem zdarza mi się tęsknić. - przyznała zgodnie z prawdą, potakując krótkim ruchem głowy. Spędziła tam całe swoje życie, nagle wyrwana, gwałtownie, szybko z gorejącym w sercu poczuciem zdrady. Oczywiście, że tęskniła. Ale pracowała nad tym, żeby nie zapętlać się w uczuciach, które nie miały jakiejś mocy sprawnej. Tęsknota, zatrzymywała w miejscu. - Z przyjemnością - zaakcentowała melodyjnie słowo - oprowadziłabym cię po ogrodach w Chateau, w istocie w tym okresie zachwycają swoim pięknem, obawiam się jednak, że zaproszenie wystosowane przez mnie mogłoby wybrzmieć jako afront. Wszak… Wraz z momentem w którym przysięgłam Manannanowi, stałam się panią na jego zamku. Mój, znajomy, pozostawiając pod opieką Evandry. - nie wspominając, że nie umiała jej tak po prostu wybaczyć ogródka który padł. Choć nie przywiązywała do tego wcześniej szczególnej wagi w jakiś dziwny, niezrozumiały dla niej samej sposób, poczuła się urażona. Teraz nawet pod karą śmierci w absurdalnym i nielogicznym zrobieniu jej na złość, nie zgodziłaby się jej pokazać ogrodów Chateau. Przynajmniej chwilowo - do czasu, aż rozsądek nie powróciłby jej na właściwie tory. Albo nie dostrzegłaby większych korzyści w danym działaniu. Potrafiła być mściwa, choć nie mogła się zdecydować czy było to jej wadą, czy zaletą - bo przecież potrafiło rozpalić większą determinację. I tylko rozsądek kazał nie wykłócać o to, który z ogrodów był w istocie lepszy. - Jeśli życzysz sobie, mogłabym skreślić list do niej, albo mojej siostry jestem pewna że z przyjemnością zaproszą cię na podwieczorek. Oh, albo, może sama poślesz ku nim sowę? W moim poglądzie wybrzmi on lepiej niż ten skreślony przez inną dłoń w twoim imieniu. - wybacz Evandro, pomyślała w głowie Melisande, pozwalając by jej głowa łagodnie przesunęła się na bok, a wargi niezmiennie rozciągał uśmiech.
- Do dziś nie wiem. Prawdopodobnie źle wypowiedziała nazwę miejsca do którego chciała się dostać. Ale wyobrażasz sobie, Cordelio? Jak bardzo trzeba się pomylić… - najpierw rozłożyła w zadziwieniu dłonie, by później urwać zdanie i pokręciła z politowaniem głową nad wspomnianą kobietą. Nieubłaganie jednak zmierzała do momentu niechętnego uzewnętrznienia. Westchnęła wewnątrz, podejmując się historii, która w gruncie rzeczy była niczym niezmąconą prawdą. Lekko ubarwioną przez dobór słów odpowiednią nutą - która, jak sądziła, może zasmakować Cordelii. Rozciągnęła wargi po raz kolejny w niewypowiedzianym podziękowaniu, kiedy młódka pochwaliła jej pomysł. Choć tak po prawdzie, większą ochotę miała na to, żeby wywrócić oczami.
- Z twoim dobrym słowem nie mam już żadnych wątpliwości. - nie to, żeby lady Travers potrzebowała potwierdzenia kogokolwiek, by dążyć do jasno określonego celu. Już myślała, że wszelkie zaskoczenie jest za nią, kiedy wypadła propozycja wzbogacenia medalionu o diamenty. Jej brwi drgnęły. Drgnęła też górna warga. Na chwilę opanowało ją zaskoczenie, a później jej głowa sama zrobiła resztę. Nie potrafiła nic poradzić, na widok własnego męża, który na szyi dzierży wykonany z białego złota naszyjnik wysadzany odbijającymi światło diamentami. Jej wnętrze przeszło niepohamowaną salwą. Wargi mimowolnie rozchylone wcześniej prawie założyły się do parsknięcia.
- Oh! - ostatnią resztką sił przekształciła je w prawie pozytywnie zaskoczone zdziwienie by ukryć za podciągniętą szybko dłonią usta. Łzy rozbawienia spróbowała rozgonić kilkoma mrugnięciami. - Poradzę się w tej sprawie jubilera. - zgodziła się, nie chcąc w tej kwestii sprowadzać jej na ziemię. O ile jej mąż w istocie nie - cóż - stronił od biżuterii, to, jak zdążyła już zauważyć i zrozumieć, nie wynikało to z zamiłowania do błyskotek a funkcji, które miały posiadać. Może go zapyta o zdanie, szczerze wątpiła, że informacja o tym, co zamierzała przygotować Cordelia zostawi tylko dla siebie. Splotła dłonie na powrót przed sobą by wysłuchać wyroku zapadającego w jej własnej sprawie.
Złodziejka, która obiegła ją wokół sprawiła, że znów zaswędziały ją ręce - po prostu ją udusi, nic więcej. Ta myśl sprawiła, że jej usta na powrót rozciągnął uśmiech, choć jedynie do myśli, nie do padając kwestii o ukochanym. Powstrzymała brew przed drgnięciem. To w jakiś sposób były brednie, a jednocześnie, właśnie taki obraz siebie miała i powinna prezentować jako żona. Z jednej strony, jej zadanie były osiągnięte - choć omamienie osiemnastolatki nie było nad wyraz skomplikowanym wyczynem. Z drugiej, jej słowa sprawiły, że zastanowiła się głębiej. Intensywnie czuła pożądanie, rozbudzone tego wieczoru na plaży, ledwie dwie noce wcześniej. Nadal fantomowo czuła strukturę dłoni, które zaciskały się na niej, przyciągając do siebie. Na jej miłość jednak, Manannan jeszcze nie zapracował całkiem. Oddała mu pożądanie, a ostatnio obdarzała spokojnie rosnącą sympatią, ale to jeszcze nie było to, do czego sam powinien chcieć dojść. W tej chwili, mogłaby bez wyrzutów strącić go do najciemniejszych czeluści gdyby dało jej to więcej, czując jedynie lekki żal. Te myśli, jednak bezsprzecznie i całkowicie zamierzała zachować dla siebie.
- Nie zasłużyłam na tak ciepły komplement. - powiedziała pochylając lekko - w podziękowaniu - głowę przed Cordelią. - Wdzięczna ci jestem, moja droga, za twą cierpliwość i ofiarowaną mi możliwość wyjaśnienia wszystkiego. - cóż, to była droga, przez najprawdziwsze piekło, ale przynajmniej, dostrzegła już powoli zbliżające się wyjście z ciemnego tunelu.
- Zdradzisz mi, co znajduje się w trzymanym przez ciebie pudełku? Z pewnością jest to coś ekscytującego. - podjęła, bo ręka zaciskana na trzymanym blisko puzderku nie uciekła jej uwadze. I po prawdzie, chciała jak najszybciej odejść od rozmów o niej i jej mężu. Zwłaszcza kiedy dla niej samej sprawy były jeszcze zbyt świeże i niepewne.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Potwierdzenie, padające z ust Melisande, wzruszyło Cordelię na tyle mocno, że ta zamilkła, nie przejmując się następującymi później słowami. Korsarz, żeglarz, pirat; w tym momencie nie miało to dla niej znaczenia, uśmiechnęła się lekko, czując, że ciężar stresu i szoku opada z jej ramion. Skoro lady Melisande dostrzegała, jak wiele robi dla rodziny i narodu, spotykając ją zaledwie kilka razy w roku, to najbliższa rodzina i ojciec tym bardziej musieli pielęgnować w sobie przekonanie, że najmłodsza latorośl Malfoyów przynosi im wiele powodów do dumy. Blondynka westchnęła lekko, ramiona się rozluźniły, puzderko przestało wciskać się w jej pierś w obronnym geście.
- To wspaniale, doprawdy, cieszę się twoim szczęściem, Melisande! - skomentowała tylko, powracając do rzeczywistości. Manannan może i wyglądał dziwnie i niepokojąco, ale to wcale nie odbierało mu urody; jako mała dziewczynka zapewne wzdychała do starszego brata najlepszej przyjaciółki, ale zadurzenie to wypaliło się z czasem i dojrzałością. Teraz darzyła go szczerą sympatią, szczerze ucieszyły ją więc słowa Melisy, nie chciała widzieć lorda Traversa jako sknerę, zmuszającego małżonkę do włamywania się do skrytek innych, byleby tylko móc kupić sobie nową sukienkę.
Odpowiedź na subtelną sugestię dotyczącą wynagrodenia krzywd niezbyt spodobała się Cordelii, lecz ta nie okazała zawodu w żaden sposób - o dziwo. Żadnych ust wygiętych w podkówkę, drżących kącików ust, zawziętego mrugania, o nie, przyjęła odmowę z klasą, wzmocniona poprzednimi komplementami usłyszanymi od Melisande. Przynosiła dumę Malfoyom, a oni zawsze znajdowali wyjście z sytuacji, prezentując niewzruszoną, dumną twarz. - Oczywiście, nie pomyślałam o tym... - przyznała się, co stanowiło kolejny wyjątek w zachowaniu kapryśnej szlachcianki, dziś jednak zamierzała zachowywać się perfekcyjnie, zmotywowana nie tylko pochlebstwami, ale też ciężarem całej tej sytuacji. Chwilę temu była pewna, że zginie z rąk złodziejki - co prawda arystokratycznej, co nieco poprawiało humor, ale jednak złodziejki - zaczęła więc doceniać życie i możliwości, które dawało. Nawet jeśli nie serwowało ich na złotej tacy, tak jakby sobie tego życzyła.
- Napiszę do twojej siostry, w ostateczności do Evandry, to taka wspaniała istota, ale słyszałam, że nie domaga zdrowotnie, tym bardziej nie powinnam jej przeszkadzać. Chociaż, oczywiście, troszczę się o nią, w końcu jestem jej ciotką - odparła, plotkarsko i opiekuńczo jednocześnie. Nie lubiła półwili, generalnie, uważała je za oszustki oraz zwodnicze, niemal zwierzęce istoty, oczywiście oprócz Imogen - chociaż i w relacji z nią bywały etapy, gdy ledwie powstrzymywała się od wydrapania jej oczu - a niechęć ta nasilała się tylko wobec damy, która stała się żoną jedynej, nieustającej miłostki Cordelii. Mimo to Evandra była rodziną, łączyła ich krew, a więc pomimo większych lub mniejszych niesnasek młoda arystokratka szczerze martwiła się o jej zdrowie. Co nie przeszkadzało, by jednocześnie wybierała najpiękniejszą żałobną kreację na jej ewentualny pogrzeb. W życiu należało zachować przecież równowagę.
Może dlatego tak łaskawie zachowywała się wobec złodziejki Melisande. W własnych myślach ten przydomek miał zostać przy imieniu lady Travers na dość długo, ale nie zamierzała wykorzystywać informacji ani rozsiewać jej dalej, co to, to nie. Na pewno. Doszły przecież do porozumienia, a budowanie sobie wdzięczności u innych to doskonałe polityczne narzędzie do osiągania celów. - Koniecznie napisz mi potem list i opisz reakcję Manannana na ten prezent. Ze szczegółami, kochana, ze szczegółami! - poleciła jeszcze, cmokając z zadowoleniem, na miejscu żeglarza rozpłakałaby się ze wzruszenia, ale mężczyznom nie wypadało tego robić. Na pewno jednak zareaguje w inny, interesujący sposób, a nieświadomej Cordelii nie przyszło na myśl, że owe detale męskiej radości mogą nie nadawać się do umieszczenia w korespondencji.
- Dziękuję, Melisande, że to dostrzegasz, skromność to też kolejna twoja wspaniała cecha - z łaskawym uśmiechem przyjęła następne komplementy, niesamowicie podniesiona na duchu tym spotkaniem. Nie dostrzegała, że starsza szlachcianka może z niej drwić i kpić, nie spodziewała się tego, jak zwykle wierząc w dobre intencje ludzi wokół siebie. Nawet złodziejek, dlatego postanowiła zdradzić lady Travers sekret i powód swego przybycia tutaj, do skrytki.
- Nie mów nikomu, moja droga, ale to rękopis mojego nowego poematu. Ma dziesięć stron! To najdłuższa i najpiękniejsza rzecz, jaką napisałam - wyszeptała, obracając pudełeczko w rękach, po czym na moment zniknęła wśród wysokich kolumn galeonów, by ułożyć kuferek w bezpiecznym miejscu pod jedną ze ścian. - Boję się, że jakiś zawistny poeta mógłby go ukraść lub zniszczyć, dlatego na razie ukryję go tutaj. By mógł dojrzeć. On albo raczej świat, bo podejrzewam, że nie jest jeszcze gotowy na mą twórczość - dodała, wyłaniając się zza stosiku złota, poprawiając haftowany kołnierzyk sukienki. - To co, wychodzimy, Melisande? Może zabierzesz się z nami do Wilton, kontynuowałybyśmy tę pogawędkę w wygodniejszych okolicznościach? - dodała sekundę później wesoło, tak, jakby przed momentem nie biadoliła i nie zastawiała lady Travers wyjścia, w obawie przed ucieczką zbrodniarki. Teraz były najlepszymi koleżankami, zdradzającymi sobie sekrety. A Cordelia zrobiła to, co miała zrobić - oczekiwano, by zajęła się swym majątkiem, ale na Merlina, od czego miała księgowego? Zamierzała kazać mu zabrać kilka woreczków, nie będzie przecież ich dźwigać.
- To wspaniale, doprawdy, cieszę się twoim szczęściem, Melisande! - skomentowała tylko, powracając do rzeczywistości. Manannan może i wyglądał dziwnie i niepokojąco, ale to wcale nie odbierało mu urody; jako mała dziewczynka zapewne wzdychała do starszego brata najlepszej przyjaciółki, ale zadurzenie to wypaliło się z czasem i dojrzałością. Teraz darzyła go szczerą sympatią, szczerze ucieszyły ją więc słowa Melisy, nie chciała widzieć lorda Traversa jako sknerę, zmuszającego małżonkę do włamywania się do skrytek innych, byleby tylko móc kupić sobie nową sukienkę.
Odpowiedź na subtelną sugestię dotyczącą wynagrodenia krzywd niezbyt spodobała się Cordelii, lecz ta nie okazała zawodu w żaden sposób - o dziwo. Żadnych ust wygiętych w podkówkę, drżących kącików ust, zawziętego mrugania, o nie, przyjęła odmowę z klasą, wzmocniona poprzednimi komplementami usłyszanymi od Melisande. Przynosiła dumę Malfoyom, a oni zawsze znajdowali wyjście z sytuacji, prezentując niewzruszoną, dumną twarz. - Oczywiście, nie pomyślałam o tym... - przyznała się, co stanowiło kolejny wyjątek w zachowaniu kapryśnej szlachcianki, dziś jednak zamierzała zachowywać się perfekcyjnie, zmotywowana nie tylko pochlebstwami, ale też ciężarem całej tej sytuacji. Chwilę temu była pewna, że zginie z rąk złodziejki - co prawda arystokratycznej, co nieco poprawiało humor, ale jednak złodziejki - zaczęła więc doceniać życie i możliwości, które dawało. Nawet jeśli nie serwowało ich na złotej tacy, tak jakby sobie tego życzyła.
- Napiszę do twojej siostry, w ostateczności do Evandry, to taka wspaniała istota, ale słyszałam, że nie domaga zdrowotnie, tym bardziej nie powinnam jej przeszkadzać. Chociaż, oczywiście, troszczę się o nią, w końcu jestem jej ciotką - odparła, plotkarsko i opiekuńczo jednocześnie. Nie lubiła półwili, generalnie, uważała je za oszustki oraz zwodnicze, niemal zwierzęce istoty, oczywiście oprócz Imogen - chociaż i w relacji z nią bywały etapy, gdy ledwie powstrzymywała się od wydrapania jej oczu - a niechęć ta nasilała się tylko wobec damy, która stała się żoną jedynej, nieustającej miłostki Cordelii. Mimo to Evandra była rodziną, łączyła ich krew, a więc pomimo większych lub mniejszych niesnasek młoda arystokratka szczerze martwiła się o jej zdrowie. Co nie przeszkadzało, by jednocześnie wybierała najpiękniejszą żałobną kreację na jej ewentualny pogrzeb. W życiu należało zachować przecież równowagę.
Może dlatego tak łaskawie zachowywała się wobec złodziejki Melisande. W własnych myślach ten przydomek miał zostać przy imieniu lady Travers na dość długo, ale nie zamierzała wykorzystywać informacji ani rozsiewać jej dalej, co to, to nie. Na pewno. Doszły przecież do porozumienia, a budowanie sobie wdzięczności u innych to doskonałe polityczne narzędzie do osiągania celów. - Koniecznie napisz mi potem list i opisz reakcję Manannana na ten prezent. Ze szczegółami, kochana, ze szczegółami! - poleciła jeszcze, cmokając z zadowoleniem, na miejscu żeglarza rozpłakałaby się ze wzruszenia, ale mężczyznom nie wypadało tego robić. Na pewno jednak zareaguje w inny, interesujący sposób, a nieświadomej Cordelii nie przyszło na myśl, że owe detale męskiej radości mogą nie nadawać się do umieszczenia w korespondencji.
- Dziękuję, Melisande, że to dostrzegasz, skromność to też kolejna twoja wspaniała cecha - z łaskawym uśmiechem przyjęła następne komplementy, niesamowicie podniesiona na duchu tym spotkaniem. Nie dostrzegała, że starsza szlachcianka może z niej drwić i kpić, nie spodziewała się tego, jak zwykle wierząc w dobre intencje ludzi wokół siebie. Nawet złodziejek, dlatego postanowiła zdradzić lady Travers sekret i powód swego przybycia tutaj, do skrytki.
- Nie mów nikomu, moja droga, ale to rękopis mojego nowego poematu. Ma dziesięć stron! To najdłuższa i najpiękniejsza rzecz, jaką napisałam - wyszeptała, obracając pudełeczko w rękach, po czym na moment zniknęła wśród wysokich kolumn galeonów, by ułożyć kuferek w bezpiecznym miejscu pod jedną ze ścian. - Boję się, że jakiś zawistny poeta mógłby go ukraść lub zniszczyć, dlatego na razie ukryję go tutaj. By mógł dojrzeć. On albo raczej świat, bo podejrzewam, że nie jest jeszcze gotowy na mą twórczość - dodała, wyłaniając się zza stosiku złota, poprawiając haftowany kołnierzyk sukienki. - To co, wychodzimy, Melisande? Może zabierzesz się z nami do Wilton, kontynuowałybyśmy tę pogawędkę w wygodniejszych okolicznościach? - dodała sekundę później wesoło, tak, jakby przed momentem nie biadoliła i nie zastawiała lady Travers wyjścia, w obawie przed ucieczką zbrodniarki. Teraz były najlepszymi koleżankami, zdradzającymi sobie sekrety. A Cordelia zrobiła to, co miała zrobić - oczekiwano, by zajęła się swym majątkiem, ale na Merlina, od czego miała księgowego? Zamierzała kazać mu zabrać kilka woreczków, nie będzie przecież ich dźwigać.
Nie musiała skłamać - zresztą, byłaby niesprawiedliwa, gdyby nie przyznała zgodnie z prawdą, że Cordelia w istocie trwała w powziętym zdaniu i pomimo znajomości - przynajmniej początkowo - była w stanie podjąć się wybranego zadania. W padającym potwierdzeniu pominęła jednak wiele innych wniosków - była emocjonalna, skupiona na sobie, jeszcze nierozważna a może zwyczajnie nielogiczna. Wszak żaden z logicznych argumentów zdawał się nie działać. Nie jej jednak rolą było kształtowanie jej w inny sposób, ostatnim zaś czego potrzebowała to urażenie kogoś z innego rodu. To byłoby jej osobistą tragedią - ledwie otrzymała od Manannana zgodę by udowodnić mu swoją wartość i zamiast tego stałaby w centrum z pewnością niepochlebnego skandalu. Szlachcianka włamującą się do skrytek - od samej myśli bolała ją głowa. I choć utrzymanie uśmiechu nie należało w tej chwili do najłatwiejszych, a drgający co jakiś czas mięsień na policzku zdradzał jej złość, trwała w nim niezmiennie. Pogłębiając go odrobinę na rzeczywistą - jak sądziła, choć czasem problematyczne rekacje Cordeli były prawdziwe i niesplamione fałszem - radość prezentowaną wraz z padającymi słowami.
- Dziękuję, moja droga. - odpowiedziała jej, pochylając lekko głowę. Szczęście. Cóż, nie mogła powiedzieć, że nie miała go wiele. Podczas gdy wielu jej znajomych padło ofiarami komety, ona zdawała się pominięta - nie sprawiało to, że nie zauważyła zmian. Sen nie był już tak lekki, przerywany niespodziewanymi koszmarami, choć - czego sama nie zauważyła - spokojnie, śniła podczas ostatniej wspólnej nocy z mężem. Wyspała się, mimo mniejszej ilości godzin niż normalnie. I choć - przez ostatnie miesiące Manannan wydawał jej się bardziej irytującym przekleństwem niż faktycznym szczęściem, jej logiczna natura nie mogła zaprzeczać temu, że na swój sposób w istocie o nią dbał. Nie jego winą było też to, że chciała więcej.
Splotła na nowo dłonie przed sobą, ze spokojem - a może i lekkim wewnętrznym zadziwieniem - obserwując zgodę w temacie wizyty w jej zamku Cordelii. Przeniosła ciężar ciała na drugą nogę, przekrzywiając nieco głowę. Jej brwi uniosły się i opadły na sekundę kiedy istoty wypadły między nich, jednak twarz wróciła do wcześniejszej mimiki na tyle szybko, że mógł umknąć mówiącej młodej kobiecie.
- Myślę że - niezależnie do której napiszesz - ucieszą się na list od ciebie. - odpowiedziała jej, nie zamierzała rozmawiać o stanie zdrowia swojej bratowej. Zwłaszcza, że przeważnie, Melisande nie lubiła plotkować. Oczywiście, widziała w nich pewne medium i źródło - czasem nieprawdziwych - informacji, jednak dziś coraz mocniej jedynym czego chciała było powrócenie do domu i wzięcie długiej kąpieli. Oh i może zjedzenie deseru - albo kilku - Tod radził sobie zaskakująco dobrze z francuskimi przysmakami.
Niechętnie podzieliła się z Cordelią własnymi planami. Głównie dlatego, że nie lubiła mówić o rzeczach, których nie była całkowicie pewna. A może - nie tyle co pewna, co w momencie w którym wszystko nie było jeszcze gotowe. To były na razie plany istniało wiele zmiennych po drodze. Najważniejszym było to, że może wcale nie miało jej się udać - co prawda od jakiegoś czasu zgłębiała wiedzę dotyczącą świstoklików, jednak, porażki były niezmienną częścią życia badaczy. Wpędzało ją to też w dziwny stan niepewności. Coś się zmieniało w ich relacji, ale Melisande nie umiała jeszcze tych zmian odpowiednio nazwać, ani określić. Może trochę przerażona myślami i uczuciami, które pojawiały się w niej po raz pierwszy. Domagająca się wyjaśnień Cordelia wcale nie pomagała jej w ułożeniu własnych myśli. Padająca z jej ust prośba mimowolnie uniosła jej brwi, a później jej dłoń uniosła się, żeby pozwolić palcom zatańczyć pod brodą w zastanowieniu. Nie zastanawiała się właściwie nad tym. Nad reakcją którą może otrzymać skupiona na bliższym celu - doprowadzenia sprawy do końca. W końcu przesunęła ciemne tęczówki na Cordelię. Nadal nie posiadając żadnych konkretnych odpowiedzi co do tego, jak mogła wyglądać reakcja jej męża. W końcu, jeśliby się nad tym zastanowić, to on sprawiał jej niespodzianki i prezenty - wcześniej, nigdy na odwrót. Nie patrzyła na medalion wcześniej jak na podarek - bardziej jak przedmiot, który miał zostać po prostu przekazany i służyć określonym celom - udowodnienia jej wartości i bycia przydatnym kiedy sprawy staną się cięższe. W końcu odpuściła te rozważania, unosząc usta w uśmiechu.
- Kiedy mój projekt dobiegnie końca nie omieszkam poinformować cię o wyniku. - zgodziła się więc; w liście - z czasem - można było ubrać słowo interesująco i odpowiednio, może nawet nagiąć prawdę by zadowoliła romantyczną duszę Cordelii. Jej uśmiech pogłębił się na jej kolejne słowa. Skromna? Odrobinę wątpliwe. Potrafiła jedynie, czasem, wyczuć rozmówcę i dostosować się do niego. Dlatego ludzie na zamku zaczynali dażyć ją coraz większą i mocniejszą sympatią - choć, to tyczyło się głównie pracowników i kobiet. Tristan miał rację - choć mówił wtedy o nestorze - z biegiem czasu Melisande zauważyła, że Traversów w istocie łatwiej przekonywało się czynami, niźli słowem. Ale nie, skromna nie była na pewno. Zapytała o pudełko, chcąc odsunąć w końcu od siebie temat ich rozmów słuchając padających ku niej słów. Jej brwi uniosły się w zaskoczeniu przeniosła spojrzenie z twarzy Cordelii na pudełko, a później wróciła nim do niej. Łagodny uśmiech wpłynął na jej twarz.
- Istotnie, ty najlepiej będziesz wiedzieć, kiedy nadejdzie moment by przedstawić go światu. Nie musisz się martwić, Cordelio, twój sekret jest u mnie bezpieczny. - obiecała ze spokojem i jednoczesną pewnością. Głównie dlatego, że ujawnienie informacji o tym co zawierało pudełko z rękopisem nie wydało jej się czymś na czym mogłaby zyskać. Nie było też czymś, co mocniej ją zainteresowało. Kiedyś miała swój własny epizod z poezją - jeszcze za dziecięcych lat - kiedy chciała mocniej upodobnić się do starszego brata. Ale jej logiczna dusza, nie potrafiła wykrzesać z siebie odpowiednich pokładów romantyzmu, by rzeczywiście odnaleźć się w meandrach czytania i tworzenia poezji.
- Tak, chodźmy. - zgodziła się z blondynki, ruszając ku niej. Jej kolejna propozycja nie zaburzyła stawianych kroków, ale na chwilę spięła mięśnie. - Z przyjemnością, nie chciałabym cię jednak zmuszać byś czekała na mnie. - zaczęła w odpowiedzi, zerkając ku niej. Westchnęła trochę ciężej. - Sama rozumiesz, muszę złożyć skargę a po powrocie na górę udać się w końcu do mojej skrytki, żeby zabrać wszystkie rzeczy o których wspomniałam wcześniej. Trudno mi określić ile czasu więcej na to poświęcę, jednak chciałabym wypełnić zamierzony dziś cel. W końcu, to dla dobra mojej niespodzianki. - wytłumaczyła się - cóż, zgodnie z prawdą. Nie zamierzała zostawić tej sytuacji bez echa - to po pierwsze. Po drugie, skoro już tutaj była, mimo zmęczenia i coraz mocniej pulsujących jej skroni zamierzała odnaleźć w swojej skrytce interesujące ją przedmioty. Zniesie jeszcze chwilę, zwłaszcza, że najgorszy kryzys został zażegnany. - Co powiesz na to, byśmy spotkały się kiedy indziej w wyznaczonym przez ciebie terminie? A może na Festiwalu Lata? Wybierasz się? - zapytała jej działając wedle znanego sobie schematu, mimo odmowy, zaproponowała inne wyjścia - inną możliwość. Bardziej jej odpowiadające, jednocześnie mające załagodzić czasem gorzką odmowę. Przekraczając - w końcu - wejście do skrytki, znaczące dziś dla niej wolność.
| ztx2
- Dziękuję, moja droga. - odpowiedziała jej, pochylając lekko głowę. Szczęście. Cóż, nie mogła powiedzieć, że nie miała go wiele. Podczas gdy wielu jej znajomych padło ofiarami komety, ona zdawała się pominięta - nie sprawiało to, że nie zauważyła zmian. Sen nie był już tak lekki, przerywany niespodziewanymi koszmarami, choć - czego sama nie zauważyła - spokojnie, śniła podczas ostatniej wspólnej nocy z mężem. Wyspała się, mimo mniejszej ilości godzin niż normalnie. I choć - przez ostatnie miesiące Manannan wydawał jej się bardziej irytującym przekleństwem niż faktycznym szczęściem, jej logiczna natura nie mogła zaprzeczać temu, że na swój sposób w istocie o nią dbał. Nie jego winą było też to, że chciała więcej.
Splotła na nowo dłonie przed sobą, ze spokojem - a może i lekkim wewnętrznym zadziwieniem - obserwując zgodę w temacie wizyty w jej zamku Cordelii. Przeniosła ciężar ciała na drugą nogę, przekrzywiając nieco głowę. Jej brwi uniosły się i opadły na sekundę kiedy istoty wypadły między nich, jednak twarz wróciła do wcześniejszej mimiki na tyle szybko, że mógł umknąć mówiącej młodej kobiecie.
- Myślę że - niezależnie do której napiszesz - ucieszą się na list od ciebie. - odpowiedziała jej, nie zamierzała rozmawiać o stanie zdrowia swojej bratowej. Zwłaszcza, że przeważnie, Melisande nie lubiła plotkować. Oczywiście, widziała w nich pewne medium i źródło - czasem nieprawdziwych - informacji, jednak dziś coraz mocniej jedynym czego chciała było powrócenie do domu i wzięcie długiej kąpieli. Oh i może zjedzenie deseru - albo kilku - Tod radził sobie zaskakująco dobrze z francuskimi przysmakami.
Niechętnie podzieliła się z Cordelią własnymi planami. Głównie dlatego, że nie lubiła mówić o rzeczach, których nie była całkowicie pewna. A może - nie tyle co pewna, co w momencie w którym wszystko nie było jeszcze gotowe. To były na razie plany istniało wiele zmiennych po drodze. Najważniejszym było to, że może wcale nie miało jej się udać - co prawda od jakiegoś czasu zgłębiała wiedzę dotyczącą świstoklików, jednak, porażki były niezmienną częścią życia badaczy. Wpędzało ją to też w dziwny stan niepewności. Coś się zmieniało w ich relacji, ale Melisande nie umiała jeszcze tych zmian odpowiednio nazwać, ani określić. Może trochę przerażona myślami i uczuciami, które pojawiały się w niej po raz pierwszy. Domagająca się wyjaśnień Cordelia wcale nie pomagała jej w ułożeniu własnych myśli. Padająca z jej ust prośba mimowolnie uniosła jej brwi, a później jej dłoń uniosła się, żeby pozwolić palcom zatańczyć pod brodą w zastanowieniu. Nie zastanawiała się właściwie nad tym. Nad reakcją którą może otrzymać skupiona na bliższym celu - doprowadzenia sprawy do końca. W końcu przesunęła ciemne tęczówki na Cordelię. Nadal nie posiadając żadnych konkretnych odpowiedzi co do tego, jak mogła wyglądać reakcja jej męża. W końcu, jeśliby się nad tym zastanowić, to on sprawiał jej niespodzianki i prezenty - wcześniej, nigdy na odwrót. Nie patrzyła na medalion wcześniej jak na podarek - bardziej jak przedmiot, który miał zostać po prostu przekazany i służyć określonym celom - udowodnienia jej wartości i bycia przydatnym kiedy sprawy staną się cięższe. W końcu odpuściła te rozważania, unosząc usta w uśmiechu.
- Kiedy mój projekt dobiegnie końca nie omieszkam poinformować cię o wyniku. - zgodziła się więc; w liście - z czasem - można było ubrać słowo interesująco i odpowiednio, może nawet nagiąć prawdę by zadowoliła romantyczną duszę Cordelii. Jej uśmiech pogłębił się na jej kolejne słowa. Skromna? Odrobinę wątpliwe. Potrafiła jedynie, czasem, wyczuć rozmówcę i dostosować się do niego. Dlatego ludzie na zamku zaczynali dażyć ją coraz większą i mocniejszą sympatią - choć, to tyczyło się głównie pracowników i kobiet. Tristan miał rację - choć mówił wtedy o nestorze - z biegiem czasu Melisande zauważyła, że Traversów w istocie łatwiej przekonywało się czynami, niźli słowem. Ale nie, skromna nie była na pewno. Zapytała o pudełko, chcąc odsunąć w końcu od siebie temat ich rozmów słuchając padających ku niej słów. Jej brwi uniosły się w zaskoczeniu przeniosła spojrzenie z twarzy Cordelii na pudełko, a później wróciła nim do niej. Łagodny uśmiech wpłynął na jej twarz.
- Istotnie, ty najlepiej będziesz wiedzieć, kiedy nadejdzie moment by przedstawić go światu. Nie musisz się martwić, Cordelio, twój sekret jest u mnie bezpieczny. - obiecała ze spokojem i jednoczesną pewnością. Głównie dlatego, że ujawnienie informacji o tym co zawierało pudełko z rękopisem nie wydało jej się czymś na czym mogłaby zyskać. Nie było też czymś, co mocniej ją zainteresowało. Kiedyś miała swój własny epizod z poezją - jeszcze za dziecięcych lat - kiedy chciała mocniej upodobnić się do starszego brata. Ale jej logiczna dusza, nie potrafiła wykrzesać z siebie odpowiednich pokładów romantyzmu, by rzeczywiście odnaleźć się w meandrach czytania i tworzenia poezji.
- Tak, chodźmy. - zgodziła się z blondynki, ruszając ku niej. Jej kolejna propozycja nie zaburzyła stawianych kroków, ale na chwilę spięła mięśnie. - Z przyjemnością, nie chciałabym cię jednak zmuszać byś czekała na mnie. - zaczęła w odpowiedzi, zerkając ku niej. Westchnęła trochę ciężej. - Sama rozumiesz, muszę złożyć skargę a po powrocie na górę udać się w końcu do mojej skrytki, żeby zabrać wszystkie rzeczy o których wspomniałam wcześniej. Trudno mi określić ile czasu więcej na to poświęcę, jednak chciałabym wypełnić zamierzony dziś cel. W końcu, to dla dobra mojej niespodzianki. - wytłumaczyła się - cóż, zgodnie z prawdą. Nie zamierzała zostawić tej sytuacji bez echa - to po pierwsze. Po drugie, skoro już tutaj była, mimo zmęczenia i coraz mocniej pulsujących jej skroni zamierzała odnaleźć w swojej skrytce interesujące ją przedmioty. Zniesie jeszcze chwilę, zwłaszcza, że najgorszy kryzys został zażegnany. - Co powiesz na to, byśmy spotkały się kiedy indziej w wyznaczonym przez ciebie terminie? A może na Festiwalu Lata? Wybierasz się? - zapytała jej działając wedle znanego sobie schematu, mimo odmowy, zaproponowała inne wyjścia - inną możliwość. Bardziej jej odpowiadające, jednocześnie mające załagodzić czasem gorzką odmowę. Przekraczając - w końcu - wejście do skrytki, znaczące dziś dla niej wolność.
| ztx2
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Remember that iron can make a sword, gold is only good for plunder.
8 VIII 1958
8 VIII 1958
Rozleniwiła go letnia pogoda, tak przynajmniej powtarzał w myślach i wszystkim dookoła, choć dobrze wiedział, że przyczyną zerwania na dłuższy czas z wymuszonym pracoholizmem były sprawy sercowe. Ostatnie dni były serią błogich snów, aromatycznych kąpieli i prób utrwalenia w formie dynamicznego posągu doskonałego piękna półwili, lecz nic nie było w stanie nasycić zmysłów i ukoić duszy. Wiele myśli było łapczywych, pełno miał nachalnych wyobrażeń, wybijał w kamieniu te żądze z pomocą dłuta, chcąc odzyskać kontrolę. Zaczynał pojmować powagę sytuacji, o czym pomówił w pierwszej kolejności z matką, u niej znajdując wsparcie w swych zamiarach oraz prawdziwie kobiecą perspektywę. Doświadczona dama naprostowała jego moralny kręgosłup, nie dając przy tym taryfy ulgowej, po pierwszych zdaniach o uczuciach biorąc go za chłystka. Po dłuższym dialogu wymieniającym argumenty przemawiające za ożenkiem z konkretną damą dostrzegła w nim wreszcie młodego mężczyznę i zalążek równoprawnego rozmówcy, gdy zaczęli uderzać w tony poważne, dobrze przemyślane. Czyż nie można połączyć dwóch koncepcji rozsądnego mariażu z prawdziwym uczuciem?
Twórczy szał stopniowo opuścił jego ciało, jeszcze nie do końca, ale zmalał wystarczająco, aby mógł skupić się należycie na interesach. Swobodna atmosfera festiwalu w jego przypadku przeniosła się również na zawodową sferę życia za milczącym przyzwoleniem ojca. Od ponad tygodnia nie gościł w kasynie, kiedy zarządzający nim rodzic prawie go nie opuszczał, być może dla spokoju własnego sumienia pozwalając najmłodszemu synowi czerpać garściami z resztki młodości. Nastał dzień kiedy Sophos sam poczuł potrzebę wyjścia z letargu, jednak jego chęć powrócenia do zawodowych obowiązków została zduszona w zarodku właśnie przez rodziciela, co w zamian podpowiedział rozsądnie, aby do końca festiwalu uporządkował składniki osobistego majątku. Pomimo nadanego mu od urodzenia prawa do korzystania z rodowych włości, nieruchomości oraz ruchomości był posiadaczem własnej skrytki, gdzie rzeczywiście składował jeszcze dość skromnie pieniężne środki.
Bank Gringotta nie sprawiał wrażenia potężnego gmachu, choć niewątpliwie był ulokowany w budynku wyróżniającym się wysokością spośród lokali obecnych na Ulicy Pokątnej. Nad wejściem widniała sentencja, która już dawno przestała budzić w młodym lordzie Bulstrode trwogę, ponieważ nijak nie była kierowana do niego. Przekraczając próg finansowej instytucji nigdy nie kierował się niecnymi pobudkami, co najwyżej własnym dobrem, którego nie musiał zapewniać sobie kradzieżą cudzych dóbr. Inne odczucia co do wielkości tego miejsca nastawały po wejściu do środka. Przepych wybijał z każdego kąta głównej sali – wysoki sufit, marmurowe posadzki, gładkie kolumny, do tego paradoksalnie wysokie lady, na których szczycie znajdowały się naturalnie niskie gobliny. Ewidentnie te istoty próbowały w taki oto sposób coś sobie zrekompensować.
Musiał tylko podejść do jednej z najbardziej oddalonych od wejścia lad – gdzie nigdy nie było kolejek złożonych z oczekujących – i wypowiedzieć swoje nazwisko, aby zostać natychmiast obsłużonym. Jeden z goblinów zjawił się obok i poprowadził go do jednego z prywatnych gabinetów, gdzie Sophosowi przyszło omówić kilka spraw z prywatnym konsultantem i ostatecznie po sprostowaniu kilku kwestii podpisał umowę z bankiem. Już wcześniej nosił się z pomysłem założenia bankowych inwestycji, ale nigdy wcześniej nie wcielił go w życie, póki nie poczuł potrzeby wykazać się bardziej, udowodnić swoją wartość. Początkowy wkład wcale go nie zniechęcał, zawczasu przygotował odpowiednią sumę galeonów, płacąc cenę niby tylko za kluczyk do Gringotta. Mocniej ścisnął w dłoni klucz stanowiący dowód rozpoczęcia ścisłej współpracy z goblińskimi finansistami, było to całkiem satysfakcjonujące. Musiał jednak poczekać chwilę jeszcze, aby w ramach formalności udać się do swojej skrytki z pomocą pracownika banku, bo gdzieś po drodze wystąpił kłopot z zabezpieczeniami.
Na początku korytarza osadzonego tuż po główną salą banku nie było nikogo, póki gdzież zza pleców nie usłyszał zbliżających się głosów. Wiedziony przez ciekawość spojrzał za siebie, szybko rozpoznając sylwetkę kroczącego czarodzieja. Trudno było nie rozpoznać mężczyzny po wyjątkowym ubiorze i mnogości biżuterii. Instynktownie poprawił mankiety koszuli, upewniając się do położenia srebrnych spinek zwieńczonych ametystowymi kamieniami, po czym wygładził materiał marynarki.
– Lordzie Shafiq – powitał czarodzieja uprzejmie, gdy tylko towarzyszący mu goblin poprosił o cierpliwość i zniknął z ich oczu. Spojrzenie Sophosa odnalazło zwinięty pergamin w cudzej dłoni. – Lista inwestycji jest aż tak długa? – spytał z pełnym uprzejmości tonem, mocno ciekaw co na brytyjskiej ziemi może wydawać się godne podjęcia finansowego ryzyka dla kogoś wychowanego daleko stąd.
| kupuję kluczyk do Gringotta
Sophos Bulstrode
Zawód : asystent zarządcy kasyna Elizjum
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
we all wear masks
and the time comes when we cannot remove them without
removing some of our own skin
and the time comes when we cannot remove them without
removing some of our own skin
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Korytarz przy skrytkach
Szybka odpowiedź