Cierniowy Zakątek
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Cierniowy Zakątek
Cierniowy Zakątek to jedno z tych miejsc, których nie odwiedza się zarówno samemu, jak i z towarzystwem. To obszar, który powinno się omijać w nocy, jak i za dnia. I to szerokim łukiem - zważywszy na jego specyfikę. Nikt już nie pamięta tych pięknych różanych rabatek oraz rzędów dyptamu, kwiecistych krzewów pnących się po białych płotkach. Nikt już niemal nie pamięta o tejże cudnej woni, kolorowych płatkach kwiatów mieniących się rosą każdego słonecznego poranka, gdy Dorian Morrigan przychodził tu ze swoim ojcem, z pasją próbując stworzyć najurokliwszy magiczny ogród na świecie. Ich marzenie ziszczało się każdego dnia, bujne krzewy rosły coraz piękniejsze, zieleń uderzała swym niespotykanym nigdzie dotąd kolorytem; nawet niebo wydawało się przybierać zupełnie inny odcień niż zazwyczaj - jakby specjalnie dla nich, w nagrodę. I żaden z nich chyba nigdy nie spodziewał się, że ich ukochany ogród przeistoczy się w tak przeraźliwe miejsce okryte złą sławą, przeklęte, diabelskie, niechciane. Gdy obaj odeszli z tego świata, miejsce popadło w zapomnienie, zarastając gęstymi zaroślami, cierniowymi krzakami i diabelskimi sidłami.
Podobno po dziś dzień oba duchy, syna i ojca, błąkają się po tym przeklętym zakątku, jęcząc i zawodząc przeraźliwie nad losem swego ogrodu, stając się zgubą dla wielu niepożądanych gości, którzy mieli czelność wstąpić na teren ich ukochanego małego raju. Mówi się też o różnorakich magicznych stworzeniach chroniących się w zaroślach przed światem, tak strasznych i koszmarnych, że można popaść w szaleństwo.
Podobno po dziś dzień oba duchy, syna i ojca, błąkają się po tym przeklętym zakątku, jęcząc i zawodząc przeraźliwie nad losem swego ogrodu, stając się zgubą dla wielu niepożądanych gości, którzy mieli czelność wstąpić na teren ich ukochanego małego raju. Mówi się też o różnorakich magicznych stworzeniach chroniących się w zaroślach przed światem, tak strasznych i koszmarnych, że można popaść w szaleństwo.
| Z kwatery głównej aurorów.
Iwan wraz z Herewardem teleportowali się w miejsce, gdzie ponoć porzucono ciało. Zakątek pełen ciernistych krzewów nadawał się do tego celu wręcz idealne – opuszczony, o odstręczającym wyglądzie, niewiele osób zapuszcza się w miejsca, gdzie krążą plotki o nawiedzających je duchach. Trup mógłby leżeć tam miesiącami, stopniowo rozkładany przez owady i bakterie, dlaczego więc odnalazł go profesor transmutacji? Czyżby popołudniowe spacery po ostrych chaszczach, były jakimś ukrytym hobby Herewarda?
Iwan wraz z Herewardem teleportowali się w miejsce, gdzie ponoć porzucono ciało. Zakątek pełen ciernistych krzewów nadawał się do tego celu wręcz idealne – opuszczony, o odstręczającym wyglądzie, niewiele osób zapuszcza się w miejsca, gdzie krążą plotki o nawiedzających je duchach. Trup mógłby leżeć tam miesiącami, stopniowo rozkładany przez owady i bakterie, dlaczego więc odnalazł go profesor transmutacji? Czyżby popołudniowe spacery po ostrych chaszczach, były jakimś ukrytym hobby Herewarda?
| 19 marca
Teleportowała się w znacznym oddaleniu od, wymienionego w otrzymanym tego ranka liście, umówionego miejsca, zamierzając wykorzystać dodatkowy kwadrans spaceru na oczyszczenie ciężkiej głowy z nieistotnych myśli. Mijający dzień wycisnął na niej swoje rutynowe piętno, przysypując - zazwyczaj zupełnie obnażoną przy Tristanie - mroczną żywiołowość miałkim popiołem szarych obrazów. Lepkich dłoni, szorstkiej koronki odbijającej się drobniutkim wzorkiem na nagiej skórze, chłodnego szkła butelki, zakurzonych kopert z rachunkami, wykaligrafowanych na listownym pergaminie pretensji, brudnych szyb rozświetlonych ostrym słońcem. Każdy krok krętą ścieżką nie tylko przybliżał ją do dawnego ogrodu, ale i pozwalał pozbyć się osadu banalnych godzin, spędzonych nie na tym, co naprawdę pragnęła robić. Odkąd przekroczyła pewną granicę na drodze, prowadzącej ją ku Czarnemu Panu, nic już nie było takie samo a każdy z wypracowanych przez lata nawyków wydawał się zupełnie zbędny, nieadekwatny, pusty. Zadawała śmierć, patrzyła w przesłonięte mgłą oczy ludzi tracących duszę, jakże więc mogła wrócić do swej codzienności niezmieniona, z satysfakcją przyjmując niegdyś zachwycające bodźce? Wiedziała jednak, że to tymczasowy dysonans, że już niedługo - kiedy jej kiełkujący plan wejdzie w życie - zostawi za sobą ten miałki chaos, mogąc skupić się wyłącznie na służbie.
Do której przygotowywała się uważnie, z wielkim poświęceniem, drobiazgowo i...z pełną przyjemnością, wręcz rozkoszą, płynącą z rosnącej wiedzy, z poczucia władzy i z towarzystwa swojego nauczyciela. To jego wiadomość przyzwała ją do Cierniowego Zakątka tego pochmurnego wieczoru, rozpościerającego się ponad niedalekim lasem dusznym całunem. Starannie nakreślone słowa nie zdradzały niczego więcej, oprócz niecodziennego miejsca spotkania. Blisko siedlisk niesamowitych zwierząt - czyżby tym razem mieli zapolować na coś większego od magicznego ptactwa? - i bez zapewniającej intymność atmosfery hotelowego pokoju. Mogła tylko pogratulować mu wyboru: racjonalna, wyzuta z emocji część Deirdre cieszyła się, że dziś porywy namiętności nie przeszkodzą w dalszym pobieraniu mrocznych nauk. W obecności Tristana coraz trudniej przychodziła jej obojętna koncentracja; każde zaklęcie, każdy kolejny krok w głąb czarnoksięskiej magii wyzwalał w niej ciężkie do nasycenia pragnienie. Wyłącznie Rosier potrafił je zaspokoić, lecz tylko na chwilę. Czasem wystarczyło jedno ostrzejsze spojrzenie rozszerzonych źrenic, nasyconych blaskiem ciemnobrązowej tęczówki, by fala gorąca ponownie zalała jej ciało, uniemożliwiając opanowanie instynktownych odruchów. Ciągle pamiętała wczorajsze pocałunki, krew zmasakrowanego ptactwa, barwiącą na czerwono brzeg szaty, złote guziki, jeszcze ciepłe od dłoni zapinających je przed ledwie momentem, padające na zawaloną kośćmi podłogę.
Chłodniejszy powiew powietrza przywrócił ją do rzeczywistości. Przystanęła tuż przed resztką zardzewiałej bramy, prowadzącej do środka niegdyś zachwycającego ogrodu, po czym mocniej ścisnęła różdżkę i przekroczyła niski murek. Szła pewnie, cicho, uważnie, by nie zejść z wybrukowanej ścieżki w mrok czających się przerośniętych roślin, niepokojąco zielonych nawet o tej porze roku. Skręciła w jedną z bocznych odnóg, która w końcu doprowadziła ją do mikroskopijnego placyku, otoczonego wysokimi drzewami o nagich gałęziach, porośniętych wyłącznie butwiejącym bluszczem. Piękna, marmurowa rzeźba leżała strzaskana tuż obok połamanej ławki, lecz obydwa relikty przeszłości wydawały się brudne i przeklęte. Deirdre powoli zsunęła z głowy kaptur, ściślej otulając się jednak grubym materiałem płaszcza. Beznamiętnie przyglądała się zarośniętemu ogrodowi, próbując ostudzić swoje podekscytowanie. Wiedziała, że Tristan dotrzyma obietnicy, że pokaże jej dzisiaj otrzeć się o ostateczność - do tej pory nigdy jej nie zawiódł.
Teleportowała się w znacznym oddaleniu od, wymienionego w otrzymanym tego ranka liście, umówionego miejsca, zamierzając wykorzystać dodatkowy kwadrans spaceru na oczyszczenie ciężkiej głowy z nieistotnych myśli. Mijający dzień wycisnął na niej swoje rutynowe piętno, przysypując - zazwyczaj zupełnie obnażoną przy Tristanie - mroczną żywiołowość miałkim popiołem szarych obrazów. Lepkich dłoni, szorstkiej koronki odbijającej się drobniutkim wzorkiem na nagiej skórze, chłodnego szkła butelki, zakurzonych kopert z rachunkami, wykaligrafowanych na listownym pergaminie pretensji, brudnych szyb rozświetlonych ostrym słońcem. Każdy krok krętą ścieżką nie tylko przybliżał ją do dawnego ogrodu, ale i pozwalał pozbyć się osadu banalnych godzin, spędzonych nie na tym, co naprawdę pragnęła robić. Odkąd przekroczyła pewną granicę na drodze, prowadzącej ją ku Czarnemu Panu, nic już nie było takie samo a każdy z wypracowanych przez lata nawyków wydawał się zupełnie zbędny, nieadekwatny, pusty. Zadawała śmierć, patrzyła w przesłonięte mgłą oczy ludzi tracących duszę, jakże więc mogła wrócić do swej codzienności niezmieniona, z satysfakcją przyjmując niegdyś zachwycające bodźce? Wiedziała jednak, że to tymczasowy dysonans, że już niedługo - kiedy jej kiełkujący plan wejdzie w życie - zostawi za sobą ten miałki chaos, mogąc skupić się wyłącznie na służbie.
Do której przygotowywała się uważnie, z wielkim poświęceniem, drobiazgowo i...z pełną przyjemnością, wręcz rozkoszą, płynącą z rosnącej wiedzy, z poczucia władzy i z towarzystwa swojego nauczyciela. To jego wiadomość przyzwała ją do Cierniowego Zakątka tego pochmurnego wieczoru, rozpościerającego się ponad niedalekim lasem dusznym całunem. Starannie nakreślone słowa nie zdradzały niczego więcej, oprócz niecodziennego miejsca spotkania. Blisko siedlisk niesamowitych zwierząt - czyżby tym razem mieli zapolować na coś większego od magicznego ptactwa? - i bez zapewniającej intymność atmosfery hotelowego pokoju. Mogła tylko pogratulować mu wyboru: racjonalna, wyzuta z emocji część Deirdre cieszyła się, że dziś porywy namiętności nie przeszkodzą w dalszym pobieraniu mrocznych nauk. W obecności Tristana coraz trudniej przychodziła jej obojętna koncentracja; każde zaklęcie, każdy kolejny krok w głąb czarnoksięskiej magii wyzwalał w niej ciężkie do nasycenia pragnienie. Wyłącznie Rosier potrafił je zaspokoić, lecz tylko na chwilę. Czasem wystarczyło jedno ostrzejsze spojrzenie rozszerzonych źrenic, nasyconych blaskiem ciemnobrązowej tęczówki, by fala gorąca ponownie zalała jej ciało, uniemożliwiając opanowanie instynktownych odruchów. Ciągle pamiętała wczorajsze pocałunki, krew zmasakrowanego ptactwa, barwiącą na czerwono brzeg szaty, złote guziki, jeszcze ciepłe od dłoni zapinających je przed ledwie momentem, padające na zawaloną kośćmi podłogę.
Chłodniejszy powiew powietrza przywrócił ją do rzeczywistości. Przystanęła tuż przed resztką zardzewiałej bramy, prowadzącej do środka niegdyś zachwycającego ogrodu, po czym mocniej ścisnęła różdżkę i przekroczyła niski murek. Szła pewnie, cicho, uważnie, by nie zejść z wybrukowanej ścieżki w mrok czających się przerośniętych roślin, niepokojąco zielonych nawet o tej porze roku. Skręciła w jedną z bocznych odnóg, która w końcu doprowadziła ją do mikroskopijnego placyku, otoczonego wysokimi drzewami o nagich gałęziach, porośniętych wyłącznie butwiejącym bluszczem. Piękna, marmurowa rzeźba leżała strzaskana tuż obok połamanej ławki, lecz obydwa relikty przeszłości wydawały się brudne i przeklęte. Deirdre powoli zsunęła z głowy kaptur, ściślej otulając się jednak grubym materiałem płaszcza. Beznamiętnie przyglądała się zarośniętemu ogrodowi, próbując ostudzić swoje podekscytowanie. Wiedziała, że Tristan dotrzyma obietnicy, że pokaże jej dzisiaj otrzeć się o ostateczność - do tej pory nigdy jej nie zawiódł.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zawsze starał się dotrzymywać danego słowa. Zwykle się starał. Najczęściej, a przynajmniej najczęściej wtedy, kiedy obietnice składał komuś, kogo nie chciał zawieść. Czy to była osobliwa odmiana zaufania? Być może, a raczej - wiary w jej zaufanie do niego. Pragnęła poznać zaklęcia niewybaczalne, Tristan oczywiście mógłby pokazać jej wszystkie trzy, Cruciatus, Imperius, Avada Kedavra, na ciałach owadów lub innych myszy, mógłby, ale nie chciał. Chciał jej sprawić tym dniem przyjemność. Dać satysfakcję, pokazać jej własną siłę; śmierć nie fascynowała go tak mocno, jak fascynowała samą Deirdre, ale za to Deirdre nieprzerwanie fascynowała jego. I podobał mu się stan, w jaki wpędzały ją ich... ćwiczenia? treningi? co oni właściwie robili? Rozpościerał przed nią brutalny świat czarnej magii, świat Czarnego Pana, świat, który miał dopiero nadejść, świat, którym będą rządzić oni - najbliżsi temu, którego imienia już nie powinno się wymawiać. Rozmawiając z nią, nie kłamał, nie wątpił w to, że już wkrótce zajmie w ich wewnętrznej hierarchii bardzo wysokie miejsce. Miała w sobie olbrzymią determinację, a on był dumny, wierząc, że pomagał rozwijać jej czarne skrzydła, że pomagał wzlatywać w czarne niebo, pomiędzy kłębiące się czarne chmury. A może - po prostu chciał obłaskawić ją prezentem, kobiety prędzej czy później zawsze domagały się prezentów. Kiedy był młodszy, zwykle obsypywał kochanki wierszami, dziś klejnotami, ale Deirdre nie była zwykłą kochanką i zasługiwała na wyjątkowe traktowanie.
Nie miał dużo czasu. Snuł się w okolicach Dziurawego Kotła jak cień, jak drapieżnik skryty w cieniu, błyszczącym okiem upatrując ofiary - aż wreszcie ją dostrzegł, młodą, śliczną, choć może nieco zbyt dziecięcą twarz, nostalgicznie smutną, niemal romantyczną; o złotych włosach i modrych oczach. Kącik jego ust drgnął, kiedy jeszcze go nie widziała i pozostał uniesiony wysoko, kiedy się rozstawali, umawiając się na wieczór w tym cichym, romantycznie smutnym zamglonym zakątku. Obskurne pochodzenie dziewczyny było jedynie dodatkowym smaczkiem, wisienką na torcie pełnym rozkoszy. Usunięcie ze świata potomkini mugola przysługiwało się ich wspólnej idei, było na swój sposób... romantycznie symboliczne. Nie czekał długo, nim wysłał zaproszenie również Deirdre, na tę schadzkę umyślnie umówił się z dwiema kobietami.
Szedł, zakrywając głowę kapturem i otulając ubranie połami płaszcza; nie tylko ze względu na wiatr, nikt nie powinien go tutaj widzieć - nie miał przecież ochoty zajmować się przenoszeniem brudnego ciała dziewczyny. Powinni przewinąć się przez okolicę dyskretnie, na szczęście miejsce to było dość odludne, by po drodze nie napotkał ani jednej żywej duszy. Znalazłszy się już pośród drzew, między krzewami, wyjął papierosa i zatlił jego koniec różdżką, bezwiednie zaciągając się nikotynowym dymem, nonszalanckim gestem strzepując popiół w trawę. Majacząca za mgłą sylwetka musiała być nią, dostrzegł lśniące czarne włosy rozsypujące się spod czarnego kaptura.
- Deirdre - szepnął, kiedy tylko znalazł się bliżej; nie podszedł jednak zbyt blisko, oglądając się przez ramię za siebie. Trzeci gość powinien najdalej za chwilę się zjawić. - Mam coś dla ciebie - dodał wciąż szeptem, przezornie przekładając papierosa w lewą rękę, do prawej chwytając różdżkę - na razie zostawiając ją w kieszeni, mała miała przyjść tutaj z własnej woli i pewnie nie ucieknie na sam ich widok...
Nie miał dużo czasu. Snuł się w okolicach Dziurawego Kotła jak cień, jak drapieżnik skryty w cieniu, błyszczącym okiem upatrując ofiary - aż wreszcie ją dostrzegł, młodą, śliczną, choć może nieco zbyt dziecięcą twarz, nostalgicznie smutną, niemal romantyczną; o złotych włosach i modrych oczach. Kącik jego ust drgnął, kiedy jeszcze go nie widziała i pozostał uniesiony wysoko, kiedy się rozstawali, umawiając się na wieczór w tym cichym, romantycznie smutnym zamglonym zakątku. Obskurne pochodzenie dziewczyny było jedynie dodatkowym smaczkiem, wisienką na torcie pełnym rozkoszy. Usunięcie ze świata potomkini mugola przysługiwało się ich wspólnej idei, było na swój sposób... romantycznie symboliczne. Nie czekał długo, nim wysłał zaproszenie również Deirdre, na tę schadzkę umyślnie umówił się z dwiema kobietami.
Szedł, zakrywając głowę kapturem i otulając ubranie połami płaszcza; nie tylko ze względu na wiatr, nikt nie powinien go tutaj widzieć - nie miał przecież ochoty zajmować się przenoszeniem brudnego ciała dziewczyny. Powinni przewinąć się przez okolicę dyskretnie, na szczęście miejsce to było dość odludne, by po drodze nie napotkał ani jednej żywej duszy. Znalazłszy się już pośród drzew, między krzewami, wyjął papierosa i zatlił jego koniec różdżką, bezwiednie zaciągając się nikotynowym dymem, nonszalanckim gestem strzepując popiół w trawę. Majacząca za mgłą sylwetka musiała być nią, dostrzegł lśniące czarne włosy rozsypujące się spod czarnego kaptura.
- Deirdre - szepnął, kiedy tylko znalazł się bliżej; nie podszedł jednak zbyt blisko, oglądając się przez ramię za siebie. Trzeci gość powinien najdalej za chwilę się zjawić. - Mam coś dla ciebie - dodał wciąż szeptem, przezornie przekładając papierosa w lewą rękę, do prawej chwytając różdżkę - na razie zostawiając ją w kieszeni, mała miała przyjść tutaj z własnej woli i pewnie nie ucieknie na sam ich widok...
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Ostatnich parę miesięcy spędziła u rodziny w Stanach, dokąd wyjechała kilka dni po dowiedzeniu się o śmierci Rogera. W Anglii już nic jej nie trzymało, nic poza ojcem. Bez żalu rzuciła staż w ministerstwie i nieliczne znajomości, które jeszcze jej pozostały. Najwyraźniej wbrew temu, co myślała w lecie, już nie miała czego szukać w tym kraju, to nie z nim powinna wiązać swoje życie. A może myślała tak, bo przemawiała przez nią gorycz samotności, straty oraz obawy o ostatnią najbliższą osobę? Ojcu niedawno znowu się pogorszyło, i nie wiedziała, na ile miał na to wpływ wieści o Rogerze, na ile jej kolejny wyjazd, a na ile było to po prostu nasilenie choroby?
Przyjechała w jednym celu – by nakłonić go, żeby wyjechał do Ameryki razem z nią. Już na stałe. Przyjechanie tutaj i dowiedzenie się o tym, co się wydarzyło pod jej nieobecność, tylko utwierdziło ją w tym przekonaniu. To już nie było dobre miejsce dla mugolaka, jakim był jej ojciec. Robiło się coraz bardziej niebezpiecznie, a Thomas Elliott zauważalnie marniał w oczach, będąc zaledwie cieniem dawnego siebie. Może tego nie mówił, ale potrafiła to wyczuć. Chciała, żeby otrzymał lepszą opiekę i miał szansę z tego wyjść.
Jako, że swoje mieszkanie w mieście opuściła w chwili wyjazdu parę miesięcy temu, teraz zatrzymała się w jednym z podrzędnych mugolskich moteli. To i tak miało być tylko kilka dni. Kilka dni na pozwolenie sobie i ojcu na pozamykanie ostatnich spraw. Po opuszczeniu domu nie miała jednak ochoty od razu zamykać się w ponurym, trącącym stęchlizną pokoju. Wstąpiła do Dziurawego Kotła, licząc jedynie na odrobinę towarzystwa, swego rodzaju pożegnanie etapu życia związanego z deszczowym Londynem. Nikogo znajomego nie spotkała, ale pojawił się inny, bardzo interesujący (i przystojny) mężczyzna, który umiejętnie podszedł samotną i przygnębioną, zmartwioną stanem umierającego ojca dziewczynę.
Właśnie wtedy, po przyjemnej, zajmującej pogawędce zgodziła się na spotkanie poza przestrzenią pubu. I tym sposobem, we własnej naiwności sama doprowadzi do własnej zguby. Nie była jeszcze tego świadoma, kiedy udawała się tam, gdzie obiecał czekać fascynujący nieznajomy. Nie znała tego miejsca ani krążących na jego temat opowieści. Gdyby je znała, pewnie zadziwiłby ją taki wybór miejsca na spotkanie, ale nie pomyślała o tym ani przez moment, teleportując się nieopodal i resztę drogi pokonując pieszo.
Szybko zauważyła sylwetkę... a nawet dwie. Mężczyzna z pubu, wyglądający w tej scenerii mrocznie i niepokojąco, ale także kobieta. Jej obecności się tutaj nie spodziewała, więc przystanęła, a jej brwi uniosły się nieznacznie. Wahała się; pierwszy raz poczuła nikły przebłysk wątpliwości. Czyżby tajemniczy nieznajomy nie tylko ją skusił wizją wspólnej przechadzki po opuszczonym ogrodzie?
Przyjechała w jednym celu – by nakłonić go, żeby wyjechał do Ameryki razem z nią. Już na stałe. Przyjechanie tutaj i dowiedzenie się o tym, co się wydarzyło pod jej nieobecność, tylko utwierdziło ją w tym przekonaniu. To już nie było dobre miejsce dla mugolaka, jakim był jej ojciec. Robiło się coraz bardziej niebezpiecznie, a Thomas Elliott zauważalnie marniał w oczach, będąc zaledwie cieniem dawnego siebie. Może tego nie mówił, ale potrafiła to wyczuć. Chciała, żeby otrzymał lepszą opiekę i miał szansę z tego wyjść.
Jako, że swoje mieszkanie w mieście opuściła w chwili wyjazdu parę miesięcy temu, teraz zatrzymała się w jednym z podrzędnych mugolskich moteli. To i tak miało być tylko kilka dni. Kilka dni na pozwolenie sobie i ojcu na pozamykanie ostatnich spraw. Po opuszczeniu domu nie miała jednak ochoty od razu zamykać się w ponurym, trącącym stęchlizną pokoju. Wstąpiła do Dziurawego Kotła, licząc jedynie na odrobinę towarzystwa, swego rodzaju pożegnanie etapu życia związanego z deszczowym Londynem. Nikogo znajomego nie spotkała, ale pojawił się inny, bardzo interesujący (i przystojny) mężczyzna, który umiejętnie podszedł samotną i przygnębioną, zmartwioną stanem umierającego ojca dziewczynę.
Właśnie wtedy, po przyjemnej, zajmującej pogawędce zgodziła się na spotkanie poza przestrzenią pubu. I tym sposobem, we własnej naiwności sama doprowadzi do własnej zguby. Nie była jeszcze tego świadoma, kiedy udawała się tam, gdzie obiecał czekać fascynujący nieznajomy. Nie znała tego miejsca ani krążących na jego temat opowieści. Gdyby je znała, pewnie zadziwiłby ją taki wybór miejsca na spotkanie, ale nie pomyślała o tym ani przez moment, teleportując się nieopodal i resztę drogi pokonując pieszo.
Szybko zauważyła sylwetkę... a nawet dwie. Mężczyzna z pubu, wyglądający w tej scenerii mrocznie i niepokojąco, ale także kobieta. Jej obecności się tutaj nie spodziewała, więc przystanęła, a jej brwi uniosły się nieznacznie. Wahała się; pierwszy raz poczuła nikły przebłysk wątpliwości. Czyżby tajemniczy nieznajomy nie tylko ją skusił wizją wspólnej przechadzki po opuszczonym ogrodzie?
Pojawiła się zbyt wcześnie. Perfekcja często rodziła się z nadgorliwości pracoholiczki, spętanej wizją terminów, podpisów i zalakowanych czerwienią pieczęci, ale obecnie była wynikiem czegoś dużo prostszego: czystego zniecierpliwienia, dziecięcego oczekiwania na pierwszą gwiazdkę, symbolizującą nadejście magicznych świąt, a wraz z nimi prezentów. Deirdre sprzed lat, niska, nieco pulchna, z prostą - jak od linijki - grzywką niemalże zasłaniającą czarne oczy, marzyła o zestawie do eliksirów oraz o ostatnim tomie Czarodziejskiej Encyklopedii poświęconym relacjom między poszczególnymi państwami - wraz z wielką, ruchomą mapą, ukazującą wojny, aneksje i przymierza, zawierane na przestrzeni ostatnich wieków. Pragnienie pogłębiania wiedzy i odkrywania coraz dalszych jej zakamarków nie minęło z wiekiem, ba, nasiliło się, do tego stopnia, że dorosła Deirdre także pragnęła zrozumieć coś niesamowitego, nieznanego, niewybaczalnego. Z początku myślała o tym z czystym przerażeniem, obrzydzeniem do tak haniebnych czynów, lecz z czasem - i z pozyskiwaną coraz pewniej dojrzałością, pozwalającą na zaakceptowanie rozpleniającej się ciemniejszej strony jej osobowości, która skutecznie anektowała tę dobrą a przez to słabszą - niepokój zamieniał się w chorobliwą fascynację. Siłą, przejęciem kontroli nad czyimś życiem, zarówno dosłownie - Imperio, poruszające człowiekiem niczym marionetką - jak i przy wykorzystaniu największej motywacji znanej ludzkości: bólu - Crucio, doprowadzające zarówno do posłuszeństwa jak i do szaleństwa - a także, finalnie, do posiadania kogoś ostatecznie, śmiertelnie, wraz z zielonym błyskiem odbierając to, co należne najmocniejszym czarodziejom. Chaotyczne pragnienie natychmiastowego poznania tej części czarnej magii zostało na szczęście złagodzone chłodnym rozsądkiem, dzięki czemu Deirdre nie stała przed Tristanem poruszona, rozemocjonowana, z niezdrowymi rumieńcami na policzkach i drżącymi wargami. Nie chciała popaść w szaleństwo, które stanowiło obecnie jedyne wewnętrzne zagrożenie. Nie obawiała się tchórzostwa, arogancji czy też nieposłuszeństwa - stanowiła sługę idealnego - wiedząc, że zrobi dla Czarnego Pana wszystko, i jedyne, co może stanąć na jej drodze jest nią samą, tracącą zwykłą rzeczowość na rzecz całkowitego spalenia się na stosie coraz intensywniejszych pragnień.
Ćwiczyła więc swoją powściągliwość i choć najchętniej nerwowo spoglądałaby na srebrny zegarek, ukryty pod długim rękawem płaszcza, to skutecznie powstrzymywała własną słabość. Skupiała się na chłodnym wietrze, owiewającym jej twarz, trzeszczących gałązkach nagich drzew, wilgotnym zapachu mchu, białych, marmurowych oczodołach roztrzaskanej rzeźby i...na cichych odgłosach kroków. Papierosowy dym uderzył ją w nozdrza jeszcze zanim dołączyła do niego woń wody kolońskiej, woń Tristana, jaką rozpoznałaby już wszędzie. Odwróciła się lekko w jego stronę i zmrużyła pytająco oczy, ale nie zdążyła wypowiedzieć żadnego słowa ani nawet szybko przesunąć w myślach radosnych obrazów - miał dla niej coś? zwierzę? tym razem zagłębią się w las, by mogła poćwiczyć na czymś większym? - bowiem ciszę martwego ogrodu przerwały kolejne kroki, lżejsze, ostrożniejsze od tych zdecydowanych uderzeń męskich butów o resztki bruku, i na placyku pojawił się ktoś. C o ś. Prezent dla niej. W przyjemnym dla oka opakowaniu.
Nie mogła powstrzymać uśmiechu, tym razem nie lekkiego, a pełnego, rozświetlającego jej twarz, wyostrzającego rysy, ocieplającego czarne oczy. Posyłała go jednak nieznajomej, nie Tristanowi, choć była więcej niż pewna, że Rosier doskonale słyszy reakcję jej ciała. Serce biło szybko, zawstydzająco głośno, mięśnie napinały się, kręgosłup prostował, dłoń zaciskała na ukrytej pod płaszczem różdżce, a spomiędzy wilgotnych warg wydobywała się mgiełka oddechu, wręcz westchnienia; typowej, dziewczęcej reakcji na zachwycający prezent. Milczała jednak jak zaklęta, uśmiechając się pięknie do jasnowłosej dziewczyny, szczerze ucieszona tym spotkaniem. Czy była czarownicą? Czy była kimś znajomym? Czy była świadoma tego, co ją tutaj czeka? Każdy kolejny pytajnik, pojawiający się w głowie Dei, ekscytował ją coraz bardziej, zdzierając na kilka chwil maskę obojętności z jej twarzy.
Ćwiczyła więc swoją powściągliwość i choć najchętniej nerwowo spoglądałaby na srebrny zegarek, ukryty pod długim rękawem płaszcza, to skutecznie powstrzymywała własną słabość. Skupiała się na chłodnym wietrze, owiewającym jej twarz, trzeszczących gałązkach nagich drzew, wilgotnym zapachu mchu, białych, marmurowych oczodołach roztrzaskanej rzeźby i...na cichych odgłosach kroków. Papierosowy dym uderzył ją w nozdrza jeszcze zanim dołączyła do niego woń wody kolońskiej, woń Tristana, jaką rozpoznałaby już wszędzie. Odwróciła się lekko w jego stronę i zmrużyła pytająco oczy, ale nie zdążyła wypowiedzieć żadnego słowa ani nawet szybko przesunąć w myślach radosnych obrazów - miał dla niej coś? zwierzę? tym razem zagłębią się w las, by mogła poćwiczyć na czymś większym? - bowiem ciszę martwego ogrodu przerwały kolejne kroki, lżejsze, ostrożniejsze od tych zdecydowanych uderzeń męskich butów o resztki bruku, i na placyku pojawił się ktoś. C o ś. Prezent dla niej. W przyjemnym dla oka opakowaniu.
Nie mogła powstrzymać uśmiechu, tym razem nie lekkiego, a pełnego, rozświetlającego jej twarz, wyostrzającego rysy, ocieplającego czarne oczy. Posyłała go jednak nieznajomej, nie Tristanowi, choć była więcej niż pewna, że Rosier doskonale słyszy reakcję jej ciała. Serce biło szybko, zawstydzająco głośno, mięśnie napinały się, kręgosłup prostował, dłoń zaciskała na ukrytej pod płaszczem różdżce, a spomiędzy wilgotnych warg wydobywała się mgiełka oddechu, wręcz westchnienia; typowej, dziewczęcej reakcji na zachwycający prezent. Milczała jednak jak zaklęta, uśmiechając się pięknie do jasnowłosej dziewczyny, szczerze ucieszona tym spotkaniem. Czy była czarownicą? Czy była kimś znajomym? Czy była świadoma tego, co ją tutaj czeka? Każdy kolejny pytajnik, pojawiający się w głowie Dei, ekscytował ją coraz bardziej, zdzierając na kilka chwil maskę obojętności z jej twarzy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Mimo pojawienia się Alice, jeszcze przez chwilę z satysfakcją spoglądał na twarz Deirdre, rozkosznie rozświetloną przyjemnym dla oka uśmiechem. Cieszyła się na ten prezent, oczywiście, że tak, widział to po jej źrenicach, ustach, widział po każdym drgnieniu ciała i widok ten fascynował go o wiele bardziej niż wizja rychłego uśmiercenia Alice - zastanawiał się, dokąd sięgały jej sadystyczne granice? A może raczej - czy te granice w ogóle u niej istniały? Była piękna i czarna jak noc, a potencjał, który w niej sukcesywnie - jak wierzył - rozbudzał, rozkwitał dzisiaj pełnią siły. Przyjrzyjmy się dzisiaj pięknu śmierci, Czarna Orchideo... w całej jej krasie. Dopiero po chwili przeniósł wzrok na Alice, niewinnie młodej, niewinnie zagubionej. Tristan przybrał na twarz niewzruszoną maskę sztucznej przychylności, nie chcąc straszyć ją zawczasu. Nawet rzeźnik wie, że wystraszone mięso smakuje najgorzej.
- Alice! - zawołał ją z nutą ciepła, z entuzjazmem, właściwie nawet nie udawanym, cieszył się, że tutaj była - i cieszył się, że mógł sprawić tak wykwintny prezent Deirdre. Zawołał, patrząc wprost w jej modre oczy. - Tak się cieszę, że przyszłaś. - Spojrzał gdzieś za jej ramię, zbliżając się ku niej powolnym, spokojnym krokiem, wciąż patrząc gdzieś przed siebie, w białą gęstą mgłę. Ostatnie, czego trzeba im było, to żeby sprowadziła im na głowę zbędnych, całkowicie niepotrzebnych i jeszcze bardziej nieproszonych świadków - to miał być romantyczny wieczór. - Jesteśmy w nieprzyjemnej okolicy, mam nadzieję, że nikt cię nie zaczepiał - Że nikt za tobą nie szedł. - Ale to właśnie ta... posępna atmosfera dodaje temu zakątkowi magii. Spójrz tylko, kogo spotkałem. To moja przyjaciółka. - Zbliżywszy się do dziewczyny, uchwycił jej prawą dłoń - w ciepłym, ale zdecydowanym uścisku, przedstawiając jej Deirdre, imię pominął nie bez powodu. Lewą, z wolna otoczył jej talię - jakby na powitanie.
- A to Alice, o której tyle ci opowiadałem - zwrócił się do Deirdre, wypatrując błysku jej oczu. Nie opowiadał jej o niej, jedynie przebąknął, że ma dla niej niespodziankę - nie dodając, że była nią słodka mała Alice. Obiecał jej, że pokaże jej klątwy niewybaczalne, że nauczy ją nimi miotać. To wyjątkowa chwila, na swój sposób podniosła - czuł, że powinien przeprowadzić przez nią Deirdre najlepiej, jak potrafił. - Z pewnością... się polubicie. - Stanąwszy za plecami dziewczyny, wypuścił z uścisku jej dłoń, palcami muskając jej plecy, powoli, ostrożnie, nie chcąc spłoszyć jej gwałtowniejszym ruchem. Zanim na dobre zatracą się w tej uroczej zabawie, musieli ją przecież uciszyć, Cruciatus był ciężką klątwą, a ta mała nie wyglądała na szczególnie wytrzymałą. Nie mógł ryzykować, że zbudzi całą okolicę i ściągnie im na głowy służby, które mogłyby zepsuć zabawę zanim dojdą do jej sedna. Wyjął z kieszeni różdżkę, wciąż powoli, nie chcąc wzbudzać jej nadmiernych podejrzeń - a kiedy już pewnie trzymał ją w dłoni, miękko wypowiedział słowa klątwy:
- Larynx depopulo - Nie chciał zranić jej bardzo, musiała przecież jeszcze dużo wytrzymać; chciał jednak uniemożliwić jej wydawanie jakichkolwiek dźwięków - a uczynienie tego w sposób mniej efektowny wydawało się sprzeczne z urokiem tej chłodnej jak sama śmierć nocy. Miał nadzieję, że mieszanina bólu i zaskoczenia powstrzyma ją przed jakąkolwiek sensowną reakcją, a jeśli ta zdoła jakimś cudem sięgnąć po różdżkę - Tristan stał obok i był na to gotów.
Patrz, moja piękna Orchideo, patrz i pozwól mi przygotować dla siebie tę słodką zabawkę.
- Alice! - zawołał ją z nutą ciepła, z entuzjazmem, właściwie nawet nie udawanym, cieszył się, że tutaj była - i cieszył się, że mógł sprawić tak wykwintny prezent Deirdre. Zawołał, patrząc wprost w jej modre oczy. - Tak się cieszę, że przyszłaś. - Spojrzał gdzieś za jej ramię, zbliżając się ku niej powolnym, spokojnym krokiem, wciąż patrząc gdzieś przed siebie, w białą gęstą mgłę. Ostatnie, czego trzeba im było, to żeby sprowadziła im na głowę zbędnych, całkowicie niepotrzebnych i jeszcze bardziej nieproszonych świadków - to miał być romantyczny wieczór. - Jesteśmy w nieprzyjemnej okolicy, mam nadzieję, że nikt cię nie zaczepiał - Że nikt za tobą nie szedł. - Ale to właśnie ta... posępna atmosfera dodaje temu zakątkowi magii. Spójrz tylko, kogo spotkałem. To moja przyjaciółka. - Zbliżywszy się do dziewczyny, uchwycił jej prawą dłoń - w ciepłym, ale zdecydowanym uścisku, przedstawiając jej Deirdre, imię pominął nie bez powodu. Lewą, z wolna otoczył jej talię - jakby na powitanie.
- A to Alice, o której tyle ci opowiadałem - zwrócił się do Deirdre, wypatrując błysku jej oczu. Nie opowiadał jej o niej, jedynie przebąknął, że ma dla niej niespodziankę - nie dodając, że była nią słodka mała Alice. Obiecał jej, że pokaże jej klątwy niewybaczalne, że nauczy ją nimi miotać. To wyjątkowa chwila, na swój sposób podniosła - czuł, że powinien przeprowadzić przez nią Deirdre najlepiej, jak potrafił. - Z pewnością... się polubicie. - Stanąwszy za plecami dziewczyny, wypuścił z uścisku jej dłoń, palcami muskając jej plecy, powoli, ostrożnie, nie chcąc spłoszyć jej gwałtowniejszym ruchem. Zanim na dobre zatracą się w tej uroczej zabawie, musieli ją przecież uciszyć, Cruciatus był ciężką klątwą, a ta mała nie wyglądała na szczególnie wytrzymałą. Nie mógł ryzykować, że zbudzi całą okolicę i ściągnie im na głowy służby, które mogłyby zepsuć zabawę zanim dojdą do jej sedna. Wyjął z kieszeni różdżkę, wciąż powoli, nie chcąc wzbudzać jej nadmiernych podejrzeń - a kiedy już pewnie trzymał ją w dłoni, miękko wypowiedział słowa klątwy:
- Larynx depopulo - Nie chciał zranić jej bardzo, musiała przecież jeszcze dużo wytrzymać; chciał jednak uniemożliwić jej wydawanie jakichkolwiek dźwięków - a uczynienie tego w sposób mniej efektowny wydawało się sprzeczne z urokiem tej chłodnej jak sama śmierć nocy. Miał nadzieję, że mieszanina bólu i zaskoczenia powstrzyma ją przed jakąkolwiek sensowną reakcją, a jeśli ta zdoła jakimś cudem sięgnąć po różdżkę - Tristan stał obok i był na to gotów.
Patrz, moja piękna Orchideo, patrz i pozwól mi przygotować dla siebie tę słodką zabawkę.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Miejsce było niepokojące. Mroczne, mgliste i tajemnicze, z rodzaju tych, których normalni ludzie unikali. Jednak Alice na swój sposób lubiła dziwne miejsca. W czasach dzieciństwa wraz z grupką znajomych lubiła wchodzić do opuszczonych domostw, eksplorować zaniedbane pomieszczenia i słuchać (oraz opowiadać) straszne historie, które mogły się w takich miejscach rozgrywać. Jakaś cząstka niej ciągnęła ją do tego, co zakazane i niekoniecznie stosowne. Alice była bowiem osobą niezbyt przejmującą się opinią innych, a swoim sposobem bycia niejednokrotnie budziła zgorszenie. Nie przejmowała się więc tym, czy chodzenie po takich miejscach z obcym mężczyzną było stosowne, bardziej absorbował ją podszept strachu rodzącego się w niej, kiedy szła przez cichy i opustoszały ogród. Strachowi towarzyszyła jednak dziwna, nieco niezdrowa ciekawość, ale i tak były momenty, kiedy miała ochotę się wycofać i odejść, i pewnie by to zrobiła, gdyby nie to, że w końcu zauważyła mężczyznę. Już myślała, że ją wystawił i wcale nie miał zamiaru tu przychodzić, chociaż za chwilę miała przekonać się, że dla niej dużo lepiej byłoby, gdyby nigdy się nie spotkali.
Powoli podeszła do niego i towarzyszącej mu kobiety. Było w niej coś znajomego, może pamiętała ją z korytarzy Hogwartu? A może po prostu kiedyś widziała ją gdzieś w Londynie? Miała dosyć charakterystyczną, niebrytyjską urodę, i Alice aż zaczęła żałować, że w Hogwarcie poświęcała tak niewiele uwagi innym uczniom spoza swojego najbliższego otoczenia. Ale jej uwagę przykuł głównie tajemniczy nieznajomy, który zauważył ją, miękko i niemalże uwodzicielsko wypowiedział jej imię. Chociaż Alice poznała w swoim życiu wielu mężczyzn, ten wydawał się należeć do tych, którzy zapadają w pamięć, tym bardziej, że różnił się od tych, jakich zwykle spotykała na swojej drodze. Był... jakby z innego świata, świata, do którego zwykła, nijaka Alice Elliott nie miała wstępu i którego bliskości nigdy nie szukała.
- Przyszłam – powiedziała, gdy się przybliżył, zmniejszając dzielący ich dystans. – Przecież powiedziałam, że przyjdę. Chociaż nie spodziewałam się, że...
Urwała, chociaż zazwyczaj nie należała do osób, które łatwo było wpędzić w zakłopotanie. Może to ta aura tak na nią podziałała? Nieco zadziornie uniosła podbródek, przez krótki moment wpatrując się w jego ciemne oczy, by potem przenieść wzrok na młodą kobietę, na której twarzy zaigrał uśmiech. Gdyby Alice była bardziej rozgarnięta i ostrożna, pewnie uznałaby go za złowieszczy; póki co wciąż jeszcze cieszyła się z tego, że nie była sama w tym niegościnnym otoczeniu, jakkolwiek nie do końca tego się spodziewała. Były to ostatnie sekundy jej spokojnego życia, chociaż nie zdawała sobie z tego sprawy, nie wiedziała, że przychodząc na miejsce spotkania ostatecznie przypieczętowała swój los.
- Nikogo nie spotkałam. Najwyraźniej aura tego miejsca odstrasza wszystkich odwiedzających. – Nie wiedziała, że tymi słowami jeszcze bardziej się pogrąża. – A może po prostu mają lepsze miejsca do spacerowania niż ten dziwny, porzucony ogród.
Mężczyzna bardzo umiejętnie zwiódł lekkomyślną Alice, której umysł był zaabsorbowany innymi problemami. Za pomocą słów i gestów sprawił, że porzuciła niepokój, że zaufała mu, skutecznie uciszając nieporadne i i tak ignorowane podrygi złego przeczucia, które towarzyszyło jej, gdy tylko z deszczowego, gwarnego Londynu przeniosła się do tego zapomnianego ogrodu, sprawiającego wrażenie bardzo odległego od cywilizacji.
Poczuła jeszcze, jak jego dłoń musnęła jej plecy, przez który przemknął dreszcz. Skupiona na tym, jak blisko był, a także na tym, co powinna powiedzieć w zaistniałej sytuacji (nie wiedziała, że już nigdy nie wypowie żadnego słowa), nawet nie zauważyła tego momentu, gdy wyciągnął różdżkę i skierował ją na nią. Usłyszała inkantację, która znienacka rozbrzmiała w powietrzu, ale jej wiedza o czarnej magii była żałośnie niewielka, żeby nie powiedzieć, żadna, więc nie uświadomiła sobie niebezpieczeństwa, dopóki nagły ból dosłownie nie rozerwał wnętrza jej gardła.
Wydała z siebie stłumiony charkot i złapała się rękami za szyję, po chwili sięgając nimi do ust, z których zaczęła wypływać krew. Widziała jej szkarłat na swoich dłoniach, była równie prawdziwa, jak ból, który żywym ogniem palił jej gardło, uniemożliwiając wydobycie z siebie głosu. Nie mogła krzyczeć; choć próbowała, z jej ust wydostał się jedynie ochrypły gulgot i kolejna fala krwi, która pociekła po podbródku. W jasnych oczach błyszczał strach. Jak to się stało? Czy to on jej to zrobił? I co najważniejsze, dlaczego? Dlaczego sprowadził ją tu, a potem zranił w ten sposób, ją, która liczyła jedynie na miły wieczór w jego towarzystwie?
Była tak przerażona, że nawet nie myślała o tym, żeby sięgnąć po różdżkę. Nigdy nie była dobrą czarownicą, był to jeden z powodów, dla których tak chętnie uciekała do świata mugoli. Nawet, gdyby jakimś cudem potrafiła w tej chwili przypomnieć sobie odpowiednie zaklęcie, pod wpływem bólu i szoku i tak zapewne nie udałoby jej się go rzucić poprawnie. Dlatego też postanowiła się ratować pierwszym odruchem, który kazał jej uciekać. Szarpnęła się i rzuciła rozpaczliwie do przodu, z poranionym gardłem i ustami znowu zalewającymi się krwią próbując uciec od tych ludzi, opuścić to miejsce. Pobiegła chaotycznie w stronę najbliższych drzew, nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że to na nic, że tamci mogli użyć kolejnego zaklęcia. Jakiś dziwny instynkt pchał do przodu, zmuszając nogi do rozpaczliwego biegu, do znalezienia drogi ucieczki od niebezpieczeństwa, które podeszło ją nagle i podstępnie.
Powoli podeszła do niego i towarzyszącej mu kobiety. Było w niej coś znajomego, może pamiętała ją z korytarzy Hogwartu? A może po prostu kiedyś widziała ją gdzieś w Londynie? Miała dosyć charakterystyczną, niebrytyjską urodę, i Alice aż zaczęła żałować, że w Hogwarcie poświęcała tak niewiele uwagi innym uczniom spoza swojego najbliższego otoczenia. Ale jej uwagę przykuł głównie tajemniczy nieznajomy, który zauważył ją, miękko i niemalże uwodzicielsko wypowiedział jej imię. Chociaż Alice poznała w swoim życiu wielu mężczyzn, ten wydawał się należeć do tych, którzy zapadają w pamięć, tym bardziej, że różnił się od tych, jakich zwykle spotykała na swojej drodze. Był... jakby z innego świata, świata, do którego zwykła, nijaka Alice Elliott nie miała wstępu i którego bliskości nigdy nie szukała.
- Przyszłam – powiedziała, gdy się przybliżył, zmniejszając dzielący ich dystans. – Przecież powiedziałam, że przyjdę. Chociaż nie spodziewałam się, że...
Urwała, chociaż zazwyczaj nie należała do osób, które łatwo było wpędzić w zakłopotanie. Może to ta aura tak na nią podziałała? Nieco zadziornie uniosła podbródek, przez krótki moment wpatrując się w jego ciemne oczy, by potem przenieść wzrok na młodą kobietę, na której twarzy zaigrał uśmiech. Gdyby Alice była bardziej rozgarnięta i ostrożna, pewnie uznałaby go za złowieszczy; póki co wciąż jeszcze cieszyła się z tego, że nie była sama w tym niegościnnym otoczeniu, jakkolwiek nie do końca tego się spodziewała. Były to ostatnie sekundy jej spokojnego życia, chociaż nie zdawała sobie z tego sprawy, nie wiedziała, że przychodząc na miejsce spotkania ostatecznie przypieczętowała swój los.
- Nikogo nie spotkałam. Najwyraźniej aura tego miejsca odstrasza wszystkich odwiedzających. – Nie wiedziała, że tymi słowami jeszcze bardziej się pogrąża. – A może po prostu mają lepsze miejsca do spacerowania niż ten dziwny, porzucony ogród.
Mężczyzna bardzo umiejętnie zwiódł lekkomyślną Alice, której umysł był zaabsorbowany innymi problemami. Za pomocą słów i gestów sprawił, że porzuciła niepokój, że zaufała mu, skutecznie uciszając nieporadne i i tak ignorowane podrygi złego przeczucia, które towarzyszyło jej, gdy tylko z deszczowego, gwarnego Londynu przeniosła się do tego zapomnianego ogrodu, sprawiającego wrażenie bardzo odległego od cywilizacji.
Poczuła jeszcze, jak jego dłoń musnęła jej plecy, przez który przemknął dreszcz. Skupiona na tym, jak blisko był, a także na tym, co powinna powiedzieć w zaistniałej sytuacji (nie wiedziała, że już nigdy nie wypowie żadnego słowa), nawet nie zauważyła tego momentu, gdy wyciągnął różdżkę i skierował ją na nią. Usłyszała inkantację, która znienacka rozbrzmiała w powietrzu, ale jej wiedza o czarnej magii była żałośnie niewielka, żeby nie powiedzieć, żadna, więc nie uświadomiła sobie niebezpieczeństwa, dopóki nagły ból dosłownie nie rozerwał wnętrza jej gardła.
Wydała z siebie stłumiony charkot i złapała się rękami za szyję, po chwili sięgając nimi do ust, z których zaczęła wypływać krew. Widziała jej szkarłat na swoich dłoniach, była równie prawdziwa, jak ból, który żywym ogniem palił jej gardło, uniemożliwiając wydobycie z siebie głosu. Nie mogła krzyczeć; choć próbowała, z jej ust wydostał się jedynie ochrypły gulgot i kolejna fala krwi, która pociekła po podbródku. W jasnych oczach błyszczał strach. Jak to się stało? Czy to on jej to zrobił? I co najważniejsze, dlaczego? Dlaczego sprowadził ją tu, a potem zranił w ten sposób, ją, która liczyła jedynie na miły wieczór w jego towarzystwie?
Była tak przerażona, że nawet nie myślała o tym, żeby sięgnąć po różdżkę. Nigdy nie była dobrą czarownicą, był to jeden z powodów, dla których tak chętnie uciekała do świata mugoli. Nawet, gdyby jakimś cudem potrafiła w tej chwili przypomnieć sobie odpowiednie zaklęcie, pod wpływem bólu i szoku i tak zapewne nie udałoby jej się go rzucić poprawnie. Dlatego też postanowiła się ratować pierwszym odruchem, który kazał jej uciekać. Szarpnęła się i rzuciła rozpaczliwie do przodu, z poranionym gardłem i ustami znowu zalewającymi się krwią próbując uciec od tych ludzi, opuścić to miejsce. Pobiegła chaotycznie w stronę najbliższych drzew, nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że to na nic, że tamci mogli użyć kolejnego zaklęcia. Jakiś dziwny instynkt pchał do przodu, zmuszając nogi do rozpaczliwego biegu, do znalezienia drogi ucieczki od niebezpieczeństwa, które podeszło ją nagle i podstępnie.
Wpatrywała się w złotowłosą kobietę jak zaczarowana, praktycznie nie mrugając. Chciała zapamiętać każdy szczegół tej ładnej, choć przeciętnej twarzy, która nie miała w sobie nic charakterystycznego - ot, kolejna urocza panienka o regularnych rysach i niewinnym spojrzeniu - oprócz cienia rychłej śmierci, poszarzającego jasną skórę. Gwiazdozbiory piegów zalśniły w kontraście z ciemną mgłą jeszcze wyraźniej a uśmiech Deirdre jeszcze się poszerzył, tak, że niemalże czuła kły wbijające się w dolną wargę i napięte mięśnie policzków. Instynktownie zwietrzyła nie tyle krew, co spełnienie marzeń: niegdyś nieosiągalnych, snutych podczas wyjątkowo ciężkich nocy, gdy leżąc bezwładnie na łóżku mordowała w myślach każdego ze swoich gości a zielone światło oddzielało ją czułą, opiekuńczą barierą od znienawidzonych mężczyzn. Złudne mary, przynoszące chwilową ulgę, stawały się rzeczywistością i choć stała przed nią niewinna istota, w niczym nieprzypominająca zaślepionych żądzą agresorów, to Dei nie czuła żadnych wyrzutów sumienia. Nauka okrucieństwa na kimś tak czystym była znacznie trudniejsza od dokonywania gniewnej sprawiedliwości, wypełniającej głowę całkowitą rozkoszą, mogącą płynąć tylko z dokonanej zemsty. Wiedziała, że trudniej będzie wykrzesać z siebie mroczną moc wobec kogoś nieznanego, kto pewnie nie uczynił w życiu żadnego błędu - oprócz tego ostatniego, gdy zwiedziona urokiem Tristana, postanowiła pojawić się w ustronnym miejscu, by...skosztować jego ust? Komplementów? Adoracji? Tsagairt niemalże wzruszyła się tymi pobudkami, gotowymi do odczytania ze zdziwionej, zarumienionej buzi i nieco speszonego wzroku, jakim obdarzała Tristana. Widocznie nie spodziewała się dodatkowego towarzystwa podczas romantycznego spaceru. Deirdre może i powinna sprostować niewypowiedziane pytanie - urocze sam na sam wzbogaciło się o jedną osobę, szalenie (nie)zbędną - ale Rosier ją uprzedził, prezentując się od najdoskonalszej strony. Dżentelmen w każdym calu. Niski tembr głosu, okrągłe słówka, jeszcze troskliwsze objęcie ramieniem drżącej kobiety.
Przyglądała się tej niedorzecznej parze ciągle uśmiechnięta, podekscytowana, przyjmując kulturalne przedstawienie przyjacielskim kiwnięciem głowy. - Z pewnością spędzimy wspólnie przyjemny wieczór - odparła z niemalże wzruszoną pewnością, posyłając Alice czułe spojrzenie. Nie powinna się niepokoić specyfiką miejsca ani, tym bardziej, sunącą po jej plecach dłonią. Ostatnie rozkoszne doświadczenie jej krótkiego, miałkiego życia? Cóż, sama sprowadziła na siebie ten los, przesadnie ufając mężczyźnie. Deirdre nie mogła zobaczyć całego obrazu, nie wiedziała skąd przybyło tutaj niewinne dziewczę, ale każda niewiadoma przestała mieć znaczenie w momencie, w którym Tristan dyskretnie uniósł różdżkę, rzucając pierwsze zaklęcie.
Gdy z gardła blondynki dobiegł bolesny charkot a blade wargi zabarwiły się krwią, ściekającą powoli z kącików ust, oczy Tsagairt roziskrzyły się jeszcze bardziej. Odruchowo zrobiła krok do przodu, jakby chcąc przyjrzeć się z bliska skrajnemu szokowi, silniejszemu w pierwszym momencie od fizycznego cierpienia. Jeden z najpiękniejszych widoków: niepokój zmieniający się w bolesne zdziwienie, podsycane adrenaliną, by w kilka sekund później przetransformować się w zwierzęce przerażenie. Chłonęła te drobne bodźce z zadowoleniem wybrednego sommeliera, kosztującego po raz pierwszy zachwalanego wina, odnajdując drobne nutki smaku, zapachu, dźwięku. A przecież było to zaledwie preludium, gra wstępna. O ograniczonej subtelności, bowiem ofiara zaczęła uciekać. Szlama; przemknęło Dei przez myśl, bo przecież każdy prawdziwy czarodziej zacząłby się bronić, a ta dziwna istota traciła rozum, rzucając się do chwiejnego biegu.
- Urocza- podsumowała krótko Alice, zerkając na Tristana, z mieszaniną radości, niecierpliwości i powagi - wiedziała, co stanie się dalej - po czym łagodnym gestem wyciągnęła różdżkę spod długiego rękawa szaty, lapidarnym Jinx podcinając dziewczynie nogi. Nie chciała ranić jej za bardzo, nie teraz, nie tego wieczoru, kiedy po raz pierwszy miała zasmakować w czystszym zadawaniu cierpienia. Bez wybuchających białek oka, bez kości wystających z przebitej skóry, bez palenia żywcem i rozrywania na strzępy. Dzierlatka powinna być właściwie wdzięczna: czekał ją los bardziej estetyczny od tego, jaki Deirdre sprowadzała na dotychczasowe pomoce naukowe. Widocznie jednak nie doceniała łaski; wydawało się, że podnosi się chwiejnie na kolana, być może kontynuując ucieczkę, być może próbując wybełkotać błagania, tonące w zalewającej ją krwi. Tsagairt ruszyła w jej stronę, szlakiem czerwonych kropel wsiąkających w przerastający pomiędzy kostkami brukowymi mech, tym razem korzystając z dobrodziejstw niewerbalnego Levicorpus. - Nie chcę, żeby się udusiła - powiedziała miękko, troskliwie, odwracając się przez ramię do Rosiera. Nie mogła się zdecydować, czy woli przyglądać się twarzy mężczyzny, czy jednak skoncentrować zachwyt na wiszącej w powietrzu kobiecie. Powróciła jednak wzrokiem do Alice; końce długich, złotych włosów muskały brudną ziemię, po piegowatej twarzy spływały strużki krwi, tym razem sklejając jasne rzęsy i zalepiając niebieskoszare oczy. Kolejne tortury, ale przynajmniej krew z rozciętych strun głosowych nie mogła zalać płuc śmiertelną powodzią. Niedaleko, spętany siłą grawitacji, upadł jej miękki szal i...różdżka? Niepotrzebny patyk; Dei skrzywiła się lekko, dezaprobata mieszała się z obrzydzeniem; nawet się nie broniła. Kolejna, która uległa ciemnym oczom, słodkim słowom, zdecydowanemu dotykowi, iluzji skrajnego zainteresowania. Kolejna tak różna od niej samej i jednocześnie, w jakimś odtrącanym przez świadomość aspekcie, tak podobna. Obecnie nie widziała jednak żadnych mostów łączących ją z ofiarą; przyglądała się jej jeszcze przez chwilę, po czym zerknęła na Tristana. Podekscytowany uśmiech dziecka, obdarowanego przez twórcę pięknym prezentem, zniknął z jej twarzy, na której rysowała się obecnie tylko pożądliwa determinacja. - Pokaż mi- wyszeptała, zupełnie jak wczoraj, ściskając różdżkę tak mocno, że aż zbielały jej palce.
Przyglądała się tej niedorzecznej parze ciągle uśmiechnięta, podekscytowana, przyjmując kulturalne przedstawienie przyjacielskim kiwnięciem głowy. - Z pewnością spędzimy wspólnie przyjemny wieczór - odparła z niemalże wzruszoną pewnością, posyłając Alice czułe spojrzenie. Nie powinna się niepokoić specyfiką miejsca ani, tym bardziej, sunącą po jej plecach dłonią. Ostatnie rozkoszne doświadczenie jej krótkiego, miałkiego życia? Cóż, sama sprowadziła na siebie ten los, przesadnie ufając mężczyźnie. Deirdre nie mogła zobaczyć całego obrazu, nie wiedziała skąd przybyło tutaj niewinne dziewczę, ale każda niewiadoma przestała mieć znaczenie w momencie, w którym Tristan dyskretnie uniósł różdżkę, rzucając pierwsze zaklęcie.
Gdy z gardła blondynki dobiegł bolesny charkot a blade wargi zabarwiły się krwią, ściekającą powoli z kącików ust, oczy Tsagairt roziskrzyły się jeszcze bardziej. Odruchowo zrobiła krok do przodu, jakby chcąc przyjrzeć się z bliska skrajnemu szokowi, silniejszemu w pierwszym momencie od fizycznego cierpienia. Jeden z najpiękniejszych widoków: niepokój zmieniający się w bolesne zdziwienie, podsycane adrenaliną, by w kilka sekund później przetransformować się w zwierzęce przerażenie. Chłonęła te drobne bodźce z zadowoleniem wybrednego sommeliera, kosztującego po raz pierwszy zachwalanego wina, odnajdując drobne nutki smaku, zapachu, dźwięku. A przecież było to zaledwie preludium, gra wstępna. O ograniczonej subtelności, bowiem ofiara zaczęła uciekać. Szlama; przemknęło Dei przez myśl, bo przecież każdy prawdziwy czarodziej zacząłby się bronić, a ta dziwna istota traciła rozum, rzucając się do chwiejnego biegu.
- Urocza- podsumowała krótko Alice, zerkając na Tristana, z mieszaniną radości, niecierpliwości i powagi - wiedziała, co stanie się dalej - po czym łagodnym gestem wyciągnęła różdżkę spod długiego rękawa szaty, lapidarnym Jinx podcinając dziewczynie nogi. Nie chciała ranić jej za bardzo, nie teraz, nie tego wieczoru, kiedy po raz pierwszy miała zasmakować w czystszym zadawaniu cierpienia. Bez wybuchających białek oka, bez kości wystających z przebitej skóry, bez palenia żywcem i rozrywania na strzępy. Dzierlatka powinna być właściwie wdzięczna: czekał ją los bardziej estetyczny od tego, jaki Deirdre sprowadzała na dotychczasowe pomoce naukowe. Widocznie jednak nie doceniała łaski; wydawało się, że podnosi się chwiejnie na kolana, być może kontynuując ucieczkę, być może próbując wybełkotać błagania, tonące w zalewającej ją krwi. Tsagairt ruszyła w jej stronę, szlakiem czerwonych kropel wsiąkających w przerastający pomiędzy kostkami brukowymi mech, tym razem korzystając z dobrodziejstw niewerbalnego Levicorpus. - Nie chcę, żeby się udusiła - powiedziała miękko, troskliwie, odwracając się przez ramię do Rosiera. Nie mogła się zdecydować, czy woli przyglądać się twarzy mężczyzny, czy jednak skoncentrować zachwyt na wiszącej w powietrzu kobiecie. Powróciła jednak wzrokiem do Alice; końce długich, złotych włosów muskały brudną ziemię, po piegowatej twarzy spływały strużki krwi, tym razem sklejając jasne rzęsy i zalepiając niebieskoszare oczy. Kolejne tortury, ale przynajmniej krew z rozciętych strun głosowych nie mogła zalać płuc śmiertelną powodzią. Niedaleko, spętany siłą grawitacji, upadł jej miękki szal i...różdżka? Niepotrzebny patyk; Dei skrzywiła się lekko, dezaprobata mieszała się z obrzydzeniem; nawet się nie broniła. Kolejna, która uległa ciemnym oczom, słodkim słowom, zdecydowanemu dotykowi, iluzji skrajnego zainteresowania. Kolejna tak różna od niej samej i jednocześnie, w jakimś odtrącanym przez świadomość aspekcie, tak podobna. Obecnie nie widziała jednak żadnych mostów łączących ją z ofiarą; przyglądała się jej jeszcze przez chwilę, po czym zerknęła na Tristana. Podekscytowany uśmiech dziecka, obdarowanego przez twórcę pięknym prezentem, zniknął z jej twarzy, na której rysowała się obecnie tylko pożądliwa determinacja. - Pokaż mi- wyszeptała, zupełnie jak wczoraj, ściskając różdżkę tak mocno, że aż zbielały jej palce.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Na jego twarzy zaigrał wilczy uśmiech, kiedy Alice zapewniła ich, że nikogo nie spotkała. Nie było to, co prawda, równoznaczne z tym, że nikt nie widział jej, ale przynajmniej minimalizowało szansę na dołączenie do zabawy... niechcianych gości. To miała być intymna chwila, większe towarzystwo nie było pożądane. Oni dwoje - i wierzgająca nogami zabawka, która dołączyła do nich z własnej woli - zwabiona, jak ćma w tańczący pośród ciemności złowieszczy i śmiercionośny ogień, nawet nie przypuszczając, jak długo i boleśnie będą się palić jej motyle skrzydła. Brutalne zaklęcie uderzyło w nią malowniczo, rozrywając od wewnątrz gardło. Nawet się nie skrzywił, słysząc niewyraźny, szorstki gulgot, dławiła się własną krwią. Ale - musiał się upewnić, że nie będzie w stanie pisnąć ani słowa. Zmarszczył lekko brew, kiedy zebrała się do ucieczki - wiedział, że nie ucieknie daleko, nie w tym stanie. Jego twarz nie drgnęła, kiedy rzucone jej pod nogi Jinx powaliło ją prosto w przeżarty zębem czasu bruk.
- Cieszę się, że ci się podoba - odparł właściwie bez emocji, obrzucając ciało Deirdre przeciągłym spojrzeniem - prześlizgując się nim wzdłuż szyi, kości policzkowych zarumienionych chłodnym powietrzem. W końcu przywiódł ją tutaj specjalnie dla niej - miała być prezentem, nieskromną przyjemnością, zabawką na dzisiejszy wieczór - wyjątkowy wieczór. Dopełnieniem złożonej wczoraj obietnicy, przysiągł wszak nauczyć ją trzech trudnych zaklęć. Dwóch - ostatnie było właściwie proste. Wystarczyło chcieć - tak wiele i tak niewiele zarazem. - Mocno się z niej leje - mruknął w zamyśleniu, nie do końca zadowolony, kiedy zaklęcie Deirdre - rozsądnie - uniosło ją w powietrze głową w dół. Mógł to lepiej przemyśleć, nie potrafił zasklepić rany - ale ufał, że rany szybko zasklepią się same. - Mam nadzieję, że nam się nie wykrwawi - mówił, jakby oceniał pogodę, jakby mówił o nowym okazie smoka lub konia, jakby martwił się o usychające drzewo. Alice nawet nie była człowiekiem - z rozmowy z nią jasno wynikało, że była mugolskiego pochodzenia; nic dziwnego, że nie miał oporów, by potraktować ją jak bydło rzucone na rzeź. Jak owcę - ciągniętą na śmierć. Skinął głową na prośbę Deirdre, wpatrując się w uwieszoną do góry nogami dziewczynę, na jej usta zroszone wąską strużką czerwonej krwi, na oczy - także nią zalane - przez tę czerwień nie widział już błękitu. I kurtynę złocistych, delikatnych jak mech włosów, które zapewne niebawem tak samo oblepią się krwią. I choć trzymał w ręku różdżkę, nie poruszył nią; wolnym krokiem zbliżył się do ich ofiary - niepotrzebnie próbowała uciekać tak daleko - by podnieść różdżkę, która z niej wypadła - i przełamać ją w rękach na pół. Musiał się upewnić, że tej słodkiej stokrotce już się ona na nic nie przyda.
- Nie powinnaś ufać nieznajomym tak łatwo, Alice... szkoda, że nie wyciągniesz z tego już żadnych wniosków. - Będąc już bliżej niej, odnalazł wzrokiem te oczy, pragnąc przykuć ku sobie spojrzenie jej źrenic, widzisz mnie, Alice? Kojarzysz? Mam nadzieję, bo inaczej będzie cię trzeba wybudzić. - Na szczęście, dla innych na naukę nie jest za późno. - Cofnął się, o krok, o dwa, wrzucając połamane drewienko do kieszeni czarodziejskiej szaty. I odwrócił się - ku Deirdre, uśmiechając się samym kącikiem ust na jej rozkoszną prośbę - rozkaz? - pokaż mi. - Pokażę ci wszystko, co chcesz zobaczyć, moja piękna Orchideo, ta noc trwa dla ciebie. Ten słowik przyfrunął pośpiewać dla ciebie, nawet jeśli za wcześnie stracił głos. Nie szkodzi, i tak to usłyszysz. Usłyszysz, patrząc na jej wijące się z bólu ciało. - Równie nieśpiesznie powrócił ku niej, stając - jak poprzednio, jak wczorajszego dnia - tuż za jej plecami, tak, by przez ramię mógł wiedzieć jej różdżkę, tak, by ona widziała jego rękę - dokładnie, musiała powtórzyć gest za gestem. - Zaczynajmy, póki żyje. Zaklęcia Niewybaczalne, to wiesz, istnieją trzy. Najprostszym z nich jest Cruciatus. O wiele okrutniejszy od Avady Kedavry, ponoć zdolny jest całkowicie odebrać zmysły, wepchnąć w paszczę szaleństwa... ale tylko wtedy, kiedy korzysta się z niego umiejętnie. Naśladuj ten gest, piękna. Crucio - miękko wypowiedział inkantację zaklęcia, jakby pieścił ustami imię kochanki, celując prosto w uwieszoną w powietrzu dziewczynę, godząc ją najstraszliwszą pośród tortur - bardzo krótko podtrzymując zaklęcie, chwilę, nie chcąc odbierać swojej uczennicy radości krzywdzenia - wiedział już, jak mocno ją to bawiło. Minął spazm, może dwa, nim opuścił różdżkę i przerwał tortury. Niech cierpienie Alice będzie nagrodą za poprawnie rzuconą klątwę. Gest wykonywał płynnie, ale powoli, najwolniej, jak mógł, by nie zepsuć zaklęcia i najdokładniej, jak potrafił - by śledząc ruch jego dłoni wzrokiem, nie miała problemów z jego odwzorowaniem. Była pojętna. Przerzuciwszy różdżkę gdzieś w niedbały uścisk małego a środkowego palca, przesunął dłoń pod jej łokieć - czule poprawiając postawę Deirdre. - Crucio - szepnął do jej ucha, przypominając inkantację, jej akcent. Ponownie wzmacniając uścisk na własnej różdżce, cisnął jeszcze ku Alice krótkie finite, pozwalając jej bezwładnie opaść ziemię - nie mogli wykończyć jej zbyt wcześnie, a obfity krwotok zdał się już nieco lżejszy. Na leżąco będzie w stanie wypluć resztę krwi. - Pośpiesz się, bo ci ucieknie - dodał, już nie szeptem, głośniej, chciał, by Alice usłyszała jego słowa. Pobawimy się?
- Cieszę się, że ci się podoba - odparł właściwie bez emocji, obrzucając ciało Deirdre przeciągłym spojrzeniem - prześlizgując się nim wzdłuż szyi, kości policzkowych zarumienionych chłodnym powietrzem. W końcu przywiódł ją tutaj specjalnie dla niej - miała być prezentem, nieskromną przyjemnością, zabawką na dzisiejszy wieczór - wyjątkowy wieczór. Dopełnieniem złożonej wczoraj obietnicy, przysiągł wszak nauczyć ją trzech trudnych zaklęć. Dwóch - ostatnie było właściwie proste. Wystarczyło chcieć - tak wiele i tak niewiele zarazem. - Mocno się z niej leje - mruknął w zamyśleniu, nie do końca zadowolony, kiedy zaklęcie Deirdre - rozsądnie - uniosło ją w powietrze głową w dół. Mógł to lepiej przemyśleć, nie potrafił zasklepić rany - ale ufał, że rany szybko zasklepią się same. - Mam nadzieję, że nam się nie wykrwawi - mówił, jakby oceniał pogodę, jakby mówił o nowym okazie smoka lub konia, jakby martwił się o usychające drzewo. Alice nawet nie była człowiekiem - z rozmowy z nią jasno wynikało, że była mugolskiego pochodzenia; nic dziwnego, że nie miał oporów, by potraktować ją jak bydło rzucone na rzeź. Jak owcę - ciągniętą na śmierć. Skinął głową na prośbę Deirdre, wpatrując się w uwieszoną do góry nogami dziewczynę, na jej usta zroszone wąską strużką czerwonej krwi, na oczy - także nią zalane - przez tę czerwień nie widział już błękitu. I kurtynę złocistych, delikatnych jak mech włosów, które zapewne niebawem tak samo oblepią się krwią. I choć trzymał w ręku różdżkę, nie poruszył nią; wolnym krokiem zbliżył się do ich ofiary - niepotrzebnie próbowała uciekać tak daleko - by podnieść różdżkę, która z niej wypadła - i przełamać ją w rękach na pół. Musiał się upewnić, że tej słodkiej stokrotce już się ona na nic nie przyda.
- Nie powinnaś ufać nieznajomym tak łatwo, Alice... szkoda, że nie wyciągniesz z tego już żadnych wniosków. - Będąc już bliżej niej, odnalazł wzrokiem te oczy, pragnąc przykuć ku sobie spojrzenie jej źrenic, widzisz mnie, Alice? Kojarzysz? Mam nadzieję, bo inaczej będzie cię trzeba wybudzić. - Na szczęście, dla innych na naukę nie jest za późno. - Cofnął się, o krok, o dwa, wrzucając połamane drewienko do kieszeni czarodziejskiej szaty. I odwrócił się - ku Deirdre, uśmiechając się samym kącikiem ust na jej rozkoszną prośbę - rozkaz? - pokaż mi. - Pokażę ci wszystko, co chcesz zobaczyć, moja piękna Orchideo, ta noc trwa dla ciebie. Ten słowik przyfrunął pośpiewać dla ciebie, nawet jeśli za wcześnie stracił głos. Nie szkodzi, i tak to usłyszysz. Usłyszysz, patrząc na jej wijące się z bólu ciało. - Równie nieśpiesznie powrócił ku niej, stając - jak poprzednio, jak wczorajszego dnia - tuż za jej plecami, tak, by przez ramię mógł wiedzieć jej różdżkę, tak, by ona widziała jego rękę - dokładnie, musiała powtórzyć gest za gestem. - Zaczynajmy, póki żyje. Zaklęcia Niewybaczalne, to wiesz, istnieją trzy. Najprostszym z nich jest Cruciatus. O wiele okrutniejszy od Avady Kedavry, ponoć zdolny jest całkowicie odebrać zmysły, wepchnąć w paszczę szaleństwa... ale tylko wtedy, kiedy korzysta się z niego umiejętnie. Naśladuj ten gest, piękna. Crucio - miękko wypowiedział inkantację zaklęcia, jakby pieścił ustami imię kochanki, celując prosto w uwieszoną w powietrzu dziewczynę, godząc ją najstraszliwszą pośród tortur - bardzo krótko podtrzymując zaklęcie, chwilę, nie chcąc odbierać swojej uczennicy radości krzywdzenia - wiedział już, jak mocno ją to bawiło. Minął spazm, może dwa, nim opuścił różdżkę i przerwał tortury. Niech cierpienie Alice będzie nagrodą za poprawnie rzuconą klątwę. Gest wykonywał płynnie, ale powoli, najwolniej, jak mógł, by nie zepsuć zaklęcia i najdokładniej, jak potrafił - by śledząc ruch jego dłoni wzrokiem, nie miała problemów z jego odwzorowaniem. Była pojętna. Przerzuciwszy różdżkę gdzieś w niedbały uścisk małego a środkowego palca, przesunął dłoń pod jej łokieć - czule poprawiając postawę Deirdre. - Crucio - szepnął do jej ucha, przypominając inkantację, jej akcent. Ponownie wzmacniając uścisk na własnej różdżce, cisnął jeszcze ku Alice krótkie finite, pozwalając jej bezwładnie opaść ziemię - nie mogli wykończyć jej zbyt wcześnie, a obfity krwotok zdał się już nieco lżejszy. Na leżąco będzie w stanie wypluć resztę krwi. - Pośpiesz się, bo ci ucieknie - dodał, już nie szeptem, głośniej, chciał, by Alice usłyszała jego słowa. Pobawimy się?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Uciekała. Biegła, jakby od tego miało zależeć jej życie. Zależało? Ci dwoje byli szaleni. Mężczyzna zwabił ją tutaj, mamił słodkimi słówkami, a potem... Potem był ból, nagły, szokujący, rozdzierający jej gardło i wypełniający usta krwią, uniemożliwiający wydanie z siebie głosu. Nie mogła mówić, nie mogła krzyczeć. Mogła tylko głucho rzęzić, kiedy powietrze prześlizgiwało się przez uszkodzone gardło wciąż zalewające się krwią.
Niestety, nie dane jej było długo tak uciekać. Pokonała może kilkanaście metrów, rozpaczliwie próbując dotrzeć do linii drzew, chciała schować się wśród nich, ale czy będzie w stanie się teleportować? Nawet w normalnych okolicznościach miała z tym problemy, dlatego preferowała mugolskie środki transportu, teleportację traktując jako ostateczność. Teraz od tego mogło zależeć jej życie.
Niestety, nie zdążyła się schronić ani zdeportować, bo zaklęcie kobiety szybko podcięło jej nogi, wywracając ją. Alice upadła na ścieżkę, obijając swoje ciało, chociaż z pewnością nie było to tak bolesne jak poranione gardło. Zanim zdążyła się podźwignąć, poczuła, jak jakaś niewidzialna siła unosi ją do góry nogami. Zawisła w tej karykaturalnej pozie, miotając się nieporadnie. Jej włosy opadły w dół, także krew zamiast spływać w dół jej gardła zaczęła sączyć się w dół, ściekając po nosie, oczach i czole dziewczyny aż na jasne włosy, znacząc je makabrycznymi plamami czerwieni. Wciąż się krztusiła, rozpaczliwie próbując wrócić na ziemię; niestety nie umiała przezwyciężyć działania zaklęcia, a ta pozycja robiła się coraz bardziej uciążliwa i tylko potęgowała jej cierpienie. Z kieszeni jej spodni wypadła różdżka, lądując gdzieś w trawie. Alice co chwila parskała i rzęziła, ledwie widząc przez krew zalepiającą oczy. Zdała sobie jednak sprawę, że mężczyzna podszedł bliżej niej, coś do niej mówiąc, chociaż zapewne wiedział, że już nie była w stanie mu odpowiadać. I choć Alice próbowała opuścić ręce i dosięgnąć nimi ścieżki, wymacać opuszkami zarys upuszczonej różdżki, zauważyła, że mężczyzna podnosi coś, a po chwili usłyszała nieprzyjemny trzask, zupełnie jakby ktoś nastąpił na gałązkę. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że ów dźwięk był odgłosem łamanej różdżki. Jej różdżki. I chociaż Alice była tak blisko świata mugoli, świata, z którego wywodził się jej ojciec, poczuła nieprzyjemne drgnięcie, kiedy została pozbawiona swojej (może niezbyt użytecznej w tym stanie, ale jednak) szansy obrony. Miała ochotę zakląć, krzyknąć, ale nie mogła nic powiedzieć. Mogła jedynie próbować coś dojrzeć i zrozumieć sens ich słów, zrozumieć, że to przez własną naiwność stała się ofiarą jakichś odrażających praktyk. I co teraz? Chcieli ją skrzywdzić? Zabić? Nie rozumiała, czym zasłużyła sobie na taki los. Przejęta strachem, znowu zaczęła się rzucać, ale było to bezcelowe, tym bardziej, że po chwili mężczyzna znowu się oddalił, a już po chwili w jej wiszące do góry nogami ciało uderzyło kolejne zaklęcie. Alice poczuła taki ból, jakiego nie doznała jeszcze nigdy. Jeśli mogłaby to do czegokolwiek porównać, to chyba tylko do płonięcia żywcem, a przynajmniej tak by sobie to wyobrażała. Ból wydawał się porażać każdą komórkę jej ciała, każdą, nawet najmniejszą jego cząstkę, ale nagle urwał się równie szybko, jak się zaczął, pozostawiając nieprzyjemne mrowienie, a wraz z nim krótkotrwałą ulgę i strach, prawdziwy, zwierzęcy strach przed tym, że to mogłoby się powtórzyć.
Nie zdała sobie sprawy z tego, że zaklęcie utrzymujące jej ciało w powietrzu zostało przerwane, póki nagle nie poczuła się bardzo ciężka i nie upadła całym swoim ciałem na ziemię. Towarzyszący temu ból był niczym w porównaniu z tym, czego doświadczyła przed chwilą, ale i tak trzęsła się jak galareta, gdy próbowała nieporadnie podźwignąć się na czworakach. Z jej ust znowu popłynęła krew połączona z falą wymiocin, które zaplamiły nieznacznie przód jej ubrania oraz ścieżkę. To spotęgowało ból ran w gardle, ale krwotok wydawał się jakby mniejszy. Alice była jednak osłabiona, nie przywykła do traktowania jej w ten sposób, do tego dochodził strach, szok i ból... Nic dziwnego, że wciąż drżała, ale rozpaczliwie próbowała zawalczyć o ocalenie swojego życia. Nie chciała cierpieć ani umierać. Chciała się stąd wydostać, dlatego rozpaczliwie (i bardzo nieporadnie) brnęła do przodu, próbując wstać i poczynić chwiejny krok w stronę, gdzie, jak myślała, znajdowała się upragniona wolność. Ale nawet ona chyba przestawała wierzyć, że ucieknie, zanim kolejne zaklęcie ugodzi ją w plecy. Była zupełnie bezbronna i zdana na ich łaskę i niełaskę, choć wciąż wolała naiwnie wierzyć, że jeszcze istniała dla niej jakaś nadzieja. Że ten koszmar za chwilę dobiegnie końca.
Niestety, nie dane jej było długo tak uciekać. Pokonała może kilkanaście metrów, rozpaczliwie próbując dotrzeć do linii drzew, chciała schować się wśród nich, ale czy będzie w stanie się teleportować? Nawet w normalnych okolicznościach miała z tym problemy, dlatego preferowała mugolskie środki transportu, teleportację traktując jako ostateczność. Teraz od tego mogło zależeć jej życie.
Niestety, nie zdążyła się schronić ani zdeportować, bo zaklęcie kobiety szybko podcięło jej nogi, wywracając ją. Alice upadła na ścieżkę, obijając swoje ciało, chociaż z pewnością nie było to tak bolesne jak poranione gardło. Zanim zdążyła się podźwignąć, poczuła, jak jakaś niewidzialna siła unosi ją do góry nogami. Zawisła w tej karykaturalnej pozie, miotając się nieporadnie. Jej włosy opadły w dół, także krew zamiast spływać w dół jej gardła zaczęła sączyć się w dół, ściekając po nosie, oczach i czole dziewczyny aż na jasne włosy, znacząc je makabrycznymi plamami czerwieni. Wciąż się krztusiła, rozpaczliwie próbując wrócić na ziemię; niestety nie umiała przezwyciężyć działania zaklęcia, a ta pozycja robiła się coraz bardziej uciążliwa i tylko potęgowała jej cierpienie. Z kieszeni jej spodni wypadła różdżka, lądując gdzieś w trawie. Alice co chwila parskała i rzęziła, ledwie widząc przez krew zalepiającą oczy. Zdała sobie jednak sprawę, że mężczyzna podszedł bliżej niej, coś do niej mówiąc, chociaż zapewne wiedział, że już nie była w stanie mu odpowiadać. I choć Alice próbowała opuścić ręce i dosięgnąć nimi ścieżki, wymacać opuszkami zarys upuszczonej różdżki, zauważyła, że mężczyzna podnosi coś, a po chwili usłyszała nieprzyjemny trzask, zupełnie jakby ktoś nastąpił na gałązkę. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że ów dźwięk był odgłosem łamanej różdżki. Jej różdżki. I chociaż Alice była tak blisko świata mugoli, świata, z którego wywodził się jej ojciec, poczuła nieprzyjemne drgnięcie, kiedy została pozbawiona swojej (może niezbyt użytecznej w tym stanie, ale jednak) szansy obrony. Miała ochotę zakląć, krzyknąć, ale nie mogła nic powiedzieć. Mogła jedynie próbować coś dojrzeć i zrozumieć sens ich słów, zrozumieć, że to przez własną naiwność stała się ofiarą jakichś odrażających praktyk. I co teraz? Chcieli ją skrzywdzić? Zabić? Nie rozumiała, czym zasłużyła sobie na taki los. Przejęta strachem, znowu zaczęła się rzucać, ale było to bezcelowe, tym bardziej, że po chwili mężczyzna znowu się oddalił, a już po chwili w jej wiszące do góry nogami ciało uderzyło kolejne zaklęcie. Alice poczuła taki ból, jakiego nie doznała jeszcze nigdy. Jeśli mogłaby to do czegokolwiek porównać, to chyba tylko do płonięcia żywcem, a przynajmniej tak by sobie to wyobrażała. Ból wydawał się porażać każdą komórkę jej ciała, każdą, nawet najmniejszą jego cząstkę, ale nagle urwał się równie szybko, jak się zaczął, pozostawiając nieprzyjemne mrowienie, a wraz z nim krótkotrwałą ulgę i strach, prawdziwy, zwierzęcy strach przed tym, że to mogłoby się powtórzyć.
Nie zdała sobie sprawy z tego, że zaklęcie utrzymujące jej ciało w powietrzu zostało przerwane, póki nagle nie poczuła się bardzo ciężka i nie upadła całym swoim ciałem na ziemię. Towarzyszący temu ból był niczym w porównaniu z tym, czego doświadczyła przed chwilą, ale i tak trzęsła się jak galareta, gdy próbowała nieporadnie podźwignąć się na czworakach. Z jej ust znowu popłynęła krew połączona z falą wymiocin, które zaplamiły nieznacznie przód jej ubrania oraz ścieżkę. To spotęgowało ból ran w gardle, ale krwotok wydawał się jakby mniejszy. Alice była jednak osłabiona, nie przywykła do traktowania jej w ten sposób, do tego dochodził strach, szok i ból... Nic dziwnego, że wciąż drżała, ale rozpaczliwie próbowała zawalczyć o ocalenie swojego życia. Nie chciała cierpieć ani umierać. Chciała się stąd wydostać, dlatego rozpaczliwie (i bardzo nieporadnie) brnęła do przodu, próbując wstać i poczynić chwiejny krok w stronę, gdzie, jak myślała, znajdowała się upragniona wolność. Ale nawet ona chyba przestawała wierzyć, że ucieknie, zanim kolejne zaklęcie ugodzi ją w plecy. Była zupełnie bezbronna i zdana na ich łaskę i niełaskę, choć wciąż wolała naiwnie wierzyć, że jeszcze istniała dla niej jakaś nadzieja. Że ten koszmar za chwilę dobiegnie końca.
Obserwowanie wiszącej do góry nogami kobiety sprawiało Deirdre satysfakcję. Nastoletnią, być może trochę płytką, jakby poderwała do góry nielubianą koleżankę, która niejednokrotnie przewyższała ją wynikiem na testach z transmutacji a teraz beztrosko odsłaniała blade nogi. Rozczochrana, upokorzona, bezbronna, z włosami przyklejonymi do buzi, z krwią odpływającą w dół...zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz drobnego ciałka. Brunetka uważnie śledziła wzrokiem czerwoną ścieżkę, najpierw wydostająca się spomiędzy zbyt wąskich - jak na jej estetyczne standardy - warg z fantazyjnym wzbogaceniem obrzydliwych bąbelków powietrza, a następnie spływającą nieśpiesznie po piegowatym policzku, by finalnie zlepić rzęsy, brwi i jasne włosy w nieco odrażającym, acz fascynującym kołtunie. Piękny obrazek pieścił zmysły Deirdre, wywołując na bladej twarzy lekki uśmiech. Cieszyła się z wyjątkowego prezentu - nieporównywalnie cenniejszego od nawet najdroższych podarunków, jakie składali jej adoratorzy - lecz jeszcze bardziej cieszyła się ze spełnionej przez Tristana obietnicy. Jeśli kiedykolwiek miała wątpliwości, czy może mu zaufać, to tym prostym wzbogaceniem ich spotkania o uroczą personę, Rosier na dobre zdobył jej absolutne oddanie. Nie kazał jej czekać tygodniami na kolejny stopień wtajemniczenia, nie targował się, nie bawił się zniecierpliwieniem a wręcz przeciwnie, przychylał jej prawdziwych niebios, serwując doskonałą ofiarę.
Jeszcze żywą. Ruchomą. Czującą. Prawdziwą; perspektywa obserwowania tej niewinnej twarzyczki przejętej grymasem najgorszego cierpienia sprawiła, że Deirdre widocznie zadrżała. Ukrywanie wrażenia, jakie wywoływał na niej ten przepiękny wieczór, zeszło nagle na dalszy plan. Nie osłaniała się kurtyną włosów od Tristana, wręcz przeciwnie, zerkała na niego śmiało, pozwalając opaść wszelkim maskom. Do tej pory widział ją spragnioną, zaspokojoną, zadowoloną, podekscytowaną, przerażoną; widział ją każdą - bo na tyle mu (i sobie) pozwalała - ale dopiero w zaniedbanym kącie zapomnianego ogrodu mógł poznać ją po prostu radosną. Wręcz dziewczęcą, mile połechtaną wielkim prezentem, do którego podprowadził ją z zasłoniętymi oczami, rozpoczynając najwspanialszą urodzinową zabawę. A może...była to po prostu kolejna warstwa równo nałożonego sypkiego pudru złudzeń? A może nie? Deirdre zbyt skupiła się na Alice, by zastanawiać się nad swoim wizerunkiem, mimiką. Ruszyła nieco w prawo, chcąc obejść dookoła szarpiącą się kobietę, ocenić całokształt podarunku; zatrzymała się jednak po zaledwie dwóch krokach, jakby trzask łamanej na pół różdżki obudził ją z wypełnionego ciekawością transu. Przystanęła i odwróciła się w stronę Tristana. Zbliżał się do niej nonszalancki, z tym przeklętym uśmiechem doświadczonego drapieżnika. Brak ekscytacji, raczej znudzenie, poprzeplatane z łaskawym zadowoleniem z pojętnej uczennicy. Błysk w ciemnych oczach, błysk, który pragnęła widzieć jak najczęściej.
Wyprostowała się, spięła łopatki. Stanął tuż za nią, unosząc władczo jej rękę. Deirdre trzymała różdżkę pewnie, w skupieniu obserwując nieśpieszne ruchy nadgarstka mężczyzny. Przy każdym wypowiadanym słowie owiewał jej szyję gorącym oddechem, co paradoksalnie sprzyjało koncentracji. Był obok, był jej nauczycielem, wymagającym, surowym, choć przecież na razie się bawili. Dorosły drapieżnik pokazujący szczenięciu, jak należy zagryzać ofiarę.
Pomimo pozbawienia głosu i unieruchomienia, ograniczającego rozkoszną ekspresję Alice, Dei dokładnie widziała jej ból. Całkowite cierpienie, zupełnie odmienne od tego, jakimi obdarzali zwierzęta i tamtego przygłupiego mugola. Łamane kości, przypalenia, duszności, niszczone organy - teoretycznie wiedziała, że Cruciatus pieści w jeszcze silniejszy, bardziej wyrafinowany sposób, ale dopiero w tym momencie mogła przekonać się o jego potężnej mocy. I choć dziewczyna nie mogła wrzasnąć ani zgiąć się w pół, to wystarczyło spoglądać nawet na ten ledwie odkryty przez zlepione krwią włosy kawałek twarzy, by pojąć, jak wielkie katusze przechodzi. Wielkie i krótkotrwałe; Deirdre nie od razu powtórzyła zaklęcie, przez chwilę wpatrując się jak zaczarowana w
drżące ciało. Powoli oblizała wargi - zaschło jej w gardle; dopiero teraz zorientowała się, że oddycha nienaturalnie szybko, lecz nie z normalnego w takich okolicznościach przerażenia, a podniecenia. Ono także dość nieprzyjemnie szarpało postronkami nerwów. Musiała się skupić, przestać koncentrować się na pięknie tej sytuacji a na swoich umiejętnościach. Przymknęła na sekundę oczy - przestań myśleć o lepkiej krwi, przestań myśleć o gorącym ciele Tristana tuż za sobą, przestań myśleć o wykrzywionej w agonii twarzy - i chwilę potem posłusznie uniosła łokieć nieco wyżej, obserwując głucho spadającą na podłoże Alice.
- Crucio - szepnęła. Za cicho, głos nieco jej zadrżał, zapewne ze zniecierpliwienia. Spróbowała ponownie, z podobnym efektem, ale już trzecia próba okazała się połowicznym sukcesem. Udane zaklęcie nie trafiło jednak w kobietę a wypaliło jedynie czarną dziurę w obtłuczonym bruku tuż obok lewej nogi kobiety. Jeszcze raz. - Crucio - Tym razem głos brzmiał mocno, zdecydowanie; lodowata inkantacja, bezlitosne zamienienie myśli w działanie, precyzyjne zesłanie agonalnych cierpień. Moc udanego zaklęcia zaskoczyła ją, miała wrażenie, że różdżka rozpaliła się przyjemnym ciepłem, że staje się częścią jej ciała, a świst klątwy zabrzmiał w jej uszach niczym najpiękniejsza muzyka. Alice, trafiona prosto w plecy - widocznie dzięki nieudanej próbie zdołała podnieść się na nogi - ponownie runęła na ziemię, wijąc się w paroksyzmie bólu. Znów zdawkowego, wręcz jednostkowego, bowiem rozkosz płynąca z pierwszego użycia Niewybaczalnego oraz zdziwienie jego mocą, zdekoncentrowały Deirdre. Wypuściła głośno powietrze, na jej policzki i szyję wypłynął krwisty rumieniec. Czuła się tak, jakby to ją uderzono w twarz, siarczyście, z całej siły, lecz w tym urywanym szoku kryła się jakaś chora, mroczna rozkosz. Chciała więcej. Nie czekając na wskazówki - bądź naganę? - Tristana, uniosła dłoń. - Crucio - ponownie skierowała różdżkę na leżącą już Alice i tym razem nie tylko udało się jej opanować inkantację, ale i utrzymać zaklęcie znacznie dłużej, jeszcze nie na tyle, by czuła się w pełni usatysfakcjonowana, lecz i tak słodki posmak triumfu wypełnił jej usta. Krew głośno szumiała w jej głowie, głośniej niż ciche piski i gulgotania krwi oraz innych płynów, wylewających się spomiędzy warg ofiary.
Jeszcze żywą. Ruchomą. Czującą. Prawdziwą; perspektywa obserwowania tej niewinnej twarzyczki przejętej grymasem najgorszego cierpienia sprawiła, że Deirdre widocznie zadrżała. Ukrywanie wrażenia, jakie wywoływał na niej ten przepiękny wieczór, zeszło nagle na dalszy plan. Nie osłaniała się kurtyną włosów od Tristana, wręcz przeciwnie, zerkała na niego śmiało, pozwalając opaść wszelkim maskom. Do tej pory widział ją spragnioną, zaspokojoną, zadowoloną, podekscytowaną, przerażoną; widział ją każdą - bo na tyle mu (i sobie) pozwalała - ale dopiero w zaniedbanym kącie zapomnianego ogrodu mógł poznać ją po prostu radosną. Wręcz dziewczęcą, mile połechtaną wielkim prezentem, do którego podprowadził ją z zasłoniętymi oczami, rozpoczynając najwspanialszą urodzinową zabawę. A może...była to po prostu kolejna warstwa równo nałożonego sypkiego pudru złudzeń? A może nie? Deirdre zbyt skupiła się na Alice, by zastanawiać się nad swoim wizerunkiem, mimiką. Ruszyła nieco w prawo, chcąc obejść dookoła szarpiącą się kobietę, ocenić całokształt podarunku; zatrzymała się jednak po zaledwie dwóch krokach, jakby trzask łamanej na pół różdżki obudził ją z wypełnionego ciekawością transu. Przystanęła i odwróciła się w stronę Tristana. Zbliżał się do niej nonszalancki, z tym przeklętym uśmiechem doświadczonego drapieżnika. Brak ekscytacji, raczej znudzenie, poprzeplatane z łaskawym zadowoleniem z pojętnej uczennicy. Błysk w ciemnych oczach, błysk, który pragnęła widzieć jak najczęściej.
Wyprostowała się, spięła łopatki. Stanął tuż za nią, unosząc władczo jej rękę. Deirdre trzymała różdżkę pewnie, w skupieniu obserwując nieśpieszne ruchy nadgarstka mężczyzny. Przy każdym wypowiadanym słowie owiewał jej szyję gorącym oddechem, co paradoksalnie sprzyjało koncentracji. Był obok, był jej nauczycielem, wymagającym, surowym, choć przecież na razie się bawili. Dorosły drapieżnik pokazujący szczenięciu, jak należy zagryzać ofiarę.
Pomimo pozbawienia głosu i unieruchomienia, ograniczającego rozkoszną ekspresję Alice, Dei dokładnie widziała jej ból. Całkowite cierpienie, zupełnie odmienne od tego, jakimi obdarzali zwierzęta i tamtego przygłupiego mugola. Łamane kości, przypalenia, duszności, niszczone organy - teoretycznie wiedziała, że Cruciatus pieści w jeszcze silniejszy, bardziej wyrafinowany sposób, ale dopiero w tym momencie mogła przekonać się o jego potężnej mocy. I choć dziewczyna nie mogła wrzasnąć ani zgiąć się w pół, to wystarczyło spoglądać nawet na ten ledwie odkryty przez zlepione krwią włosy kawałek twarzy, by pojąć, jak wielkie katusze przechodzi. Wielkie i krótkotrwałe; Deirdre nie od razu powtórzyła zaklęcie, przez chwilę wpatrując się jak zaczarowana w
drżące ciało. Powoli oblizała wargi - zaschło jej w gardle; dopiero teraz zorientowała się, że oddycha nienaturalnie szybko, lecz nie z normalnego w takich okolicznościach przerażenia, a podniecenia. Ono także dość nieprzyjemnie szarpało postronkami nerwów. Musiała się skupić, przestać koncentrować się na pięknie tej sytuacji a na swoich umiejętnościach. Przymknęła na sekundę oczy - przestań myśleć o lepkiej krwi, przestań myśleć o gorącym ciele Tristana tuż za sobą, przestań myśleć o wykrzywionej w agonii twarzy - i chwilę potem posłusznie uniosła łokieć nieco wyżej, obserwując głucho spadającą na podłoże Alice.
- Crucio - szepnęła. Za cicho, głos nieco jej zadrżał, zapewne ze zniecierpliwienia. Spróbowała ponownie, z podobnym efektem, ale już trzecia próba okazała się połowicznym sukcesem. Udane zaklęcie nie trafiło jednak w kobietę a wypaliło jedynie czarną dziurę w obtłuczonym bruku tuż obok lewej nogi kobiety. Jeszcze raz. - Crucio - Tym razem głos brzmiał mocno, zdecydowanie; lodowata inkantacja, bezlitosne zamienienie myśli w działanie, precyzyjne zesłanie agonalnych cierpień. Moc udanego zaklęcia zaskoczyła ją, miała wrażenie, że różdżka rozpaliła się przyjemnym ciepłem, że staje się częścią jej ciała, a świst klątwy zabrzmiał w jej uszach niczym najpiękniejsza muzyka. Alice, trafiona prosto w plecy - widocznie dzięki nieudanej próbie zdołała podnieść się na nogi - ponownie runęła na ziemię, wijąc się w paroksyzmie bólu. Znów zdawkowego, wręcz jednostkowego, bowiem rozkosz płynąca z pierwszego użycia Niewybaczalnego oraz zdziwienie jego mocą, zdekoncentrowały Deirdre. Wypuściła głośno powietrze, na jej policzki i szyję wypłynął krwisty rumieniec. Czuła się tak, jakby to ją uderzono w twarz, siarczyście, z całej siły, lecz w tym urywanym szoku kryła się jakaś chora, mroczna rozkosz. Chciała więcej. Nie czekając na wskazówki - bądź naganę? - Tristana, uniosła dłoń. - Crucio - ponownie skierowała różdżkę na leżącą już Alice i tym razem nie tylko udało się jej opanować inkantację, ale i utrzymać zaklęcie znacznie dłużej, jeszcze nie na tyle, by czuła się w pełni usatysfakcjonowana, lecz i tak słodki posmak triumfu wypełnił jej usta. Krew głośno szumiała w jej głowie, głośniej niż ciche piski i gulgotania krwi oraz innych płynów, wylewających się spomiędzy warg ofiary.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Tristan skrzywił się z wyraźnym niesmakiem na nieestetyczne doznania, krew miała kolor szlachetny, królewski, bardzo symboliczny i na swój sposób poetycki - przez ostatnie miesiące zdążył przyzwyczaić się do jej widoku. Była jak czerwień na jego rodowych chorągwiach, wyniosła i dosadna zarazem. Krew pachniała metalem, ostrym, delikatnym, nienachalnym. O wymiocinach już tego samego powiedzieć nie można było, westchnął, tylko na moment spuszczając ją z oka - jej rozpaczliwie plany ucieczki były z góry skazane na porażkę - przypominała mu motyla, któremu ktoś sadystycznie wyrwał skrzydełka - i który teraz czołgał się jak nieprzypominająca siebie poczwarka, rozpaczliwie chłonąc ostatnie oddechy życia. Trzymała się życia kurczowo - i dobrze - gdyby zabrakło jej silnej woli, mogłaby zasłabnąć przedwcześnie. A mieli przecież jeszcze parę zaklęć do przećwiczenia - obiecał to Deirdre.
Patrzenie na jej cierpienie ani nie sprawiało mu radości ani go szczególnie nie obchodziło, robił to wyłącznie dla swojej uczennicy, niezaznajomionej jeszcze, jeszcze nie całkiem, ze słodkim poczuciem władzy; kontroli życia i śmierci. Przyprowadził jej zabawkę, marionetkę, której obecność miała posłużyć nie tylko jej nauce, która miała niewiele wspólnego z przyjemnością - musiała nauczyć się tych zaklęć, jeśli chciała godnie pełnić służbę u boku Czarnego Pana, jeśli ten miał być z niej dumny i traktować ją przychylnie - ale i roznieceniu kiełkującej fascynacji sadystycznymi skłonnościami, które nie sposób było przeoczyć. Trochę z ciekawości, fascynacji płynącej już od niego - fascynacji nią, Czarną Orchideą - a głównie z potrzeby sprawienia jej prezentu, który zapamięta na długo. Wyjątkowego, szczególnego daru, daru bycia kim więcej, niż była - daru decydowania o innych. Nie całkowicie, stała wszak obok niego sprawującego faktyczną kontrolę - ale Tristan stanął w cieniu. Świadomie pozwalał na to, by zwabione przez niego dziewczę było jej ofiarą, nie jego. Przyprowadził ją tutaj dla niej. I była jej. Zdawało się, że pomysł był wręcz doskonały - emocje, jakie widział na jej twarzy, były niepodobne wszystkim poprzednim, przesiąknęły czymś, czego mu dotąd brakowało - prawdziwością. I ta prawdziwość zdawała się go wsiąkać, hipnotyzować i czarować jak dawno nic.
Życie Alice bowiem samo w sobie nie miało żadnej wartości, jej usunięcie jedynie przysłuży się większej sprawie, jaką było oczyszczenie świata z pełzającego szlamu. Jej życie nie miało znaczenia, bo jego koniec został już utkany - i miał się dokonać tu, za chwilę. Jeszcze chwilę. Odwrócił wzrok od jej żenującego widoku, żałując, że stąd nie miał widoku na twarz Deirdre, nie mógł odczytać z jej ust zadowolenia, dostrzec w źrenicach skoncentrowanego skupienia, złowrogiego błysku entuzjazmu. Żałował - była ciekawszym widokiem od obrzyganej półszlamy o kołtunach polepionych własną krwią. Deirdre była pojętna, uczyła się szybko, a jej umiejętności dosłownie rosły w oczach. Pogubiła się w swoich talentach - choć w ars amandi nie miała sobie równych, jej umiejętności magiczne stały na naprawdę wysokim poziomie. Stał nad nią, patrzył jej przez ramię, skupiając wzrok na dłoni Deirdre, by wychwycić ewentualne błędy w gestykulacji, nie na wijącą się z bólu dziewczynę. Szkoda, że musieliśmy ją uciszyć, wiem, że chciałabyś usłyszeć tę kakofonię, Czarna Orchideo. Następnym razem - na pewno.
- Powoli - upomniał ją beznamiętnie na pierwsze nieudane Crucio, obserwując jej dalsze, pełne determinacji próby. Z pewnego rodzaju satysfakcją - to on ją taką stworzył. To on ją wszystkiego nauczył. To on pozwolił jej rozwinąć jej czarne skrzydła śmierci. Z uznaniem skinął głową, gdy jedno z zaklęć cisnęło o bruk, jednocześnie, ze znudzeniem, kładąc lewą dłoń na jej otulonej ciepłym płaszczem talii, jaśmin przyjemnie pieścił jego zmysły, wychwytywał go bez mniejszego problemu pośród metalicznych posmaków rozlanej krwi. Uniósł lekko brew, kiedy już poprawnie rzucone zaklęcie zaraz umknęło z powrotem, by ostatecznie obserwować tryumf Deirdre. Zaklęcie było dobrze rzucone. Nie perfekcyjnie - ale poprawnie, z uprzejmym zainteresowaniem wzniósł wzrok na Alice, przez moment żałując, że nie miał więcej dziewcząt. Jego uczennica z chęcią wykończyłaby ją samym Cruciatusem - ale tego wieczoru musiała nauczyć się jeszcze dwóch innych zaklęć. Wzniósł rękę i chwycił jej ramię, powoli zmuszając ją do opuszczenia bijącej mroczną mocą różdżki.
- Dość - dodał szeptem. - Wykończysz ją. - A nie chcesz tego, prawda? - Czas iść dalej. - Przećwiczymy to jeszcze, przećwiczymy później. Imperius był trudniejszy, ale warto było zachować dla niego nieco sił w ofierze; bardziej wysublimowany czasem wymagał od ofiary... pewnej aktywności, jeśli Alice będzie się w stanie już tylko czołgać, Deirdre nie poczuje się w pełni jako władczyni tej marionetki, ograniczy ją jej fizyczność.
- Imperio - cisnął przez jej ramię właściwie bez ostrzeżenia, władczo wypowiadając inkantację, przejmując kontrolę nad umysłem amerykańskiej dziewczyny, nie pozwalając jej nawet dobrze się podnieść. Na ucieczkę też niepotrzebnie marnowała swoje siły. - Gest może wydawać się nieco bardziej skomplikowany - oznajmił ze spokojem, nakazując Alice odwrócić się w ich stronę - i poprawić włosy tak, by nie zasłaniały słodkiej, dziewczęcej twarzy. - Ale jego efekty... - chciał ją nakłonić, aby padła na kolana - wciąż odwrócona w ich stronę - bywają tego warte - i zmusić ją do dokonania czołobitnego pokłonu, takiego, jakim szlamy zwykle winny darzyć czarodziejów lepszej krwi.
- Patrz uważnie: Imperio - stanowczo powtórzył zaklęcie, bo rzucenie go na Alice po raz drugi nic właściwie nie zmieniało, jej twarz otuliła jasna, złota mgiełka. Sam gest zaś wykonywał wolniej, chcąc ułatwić Deirdre powtórzenie ruchów. Uchwycił jej drobny nadgarstek, powtarzając gestykulację. - Spróbuj ją ode mnie przejąć, Deirdre - rzadko wypowiadał jej prawdziwe imię, wciąż nie mogąc się do niego przyzwyczaić. Ostatnio - coraz częściej. - Musisz porządnie rzucić tę klątwę. - Choć wzięcie pod kontrolę osoby już zaczarowanej powinno być łatwiejsze, wszak jej siła umysłu była... znacznie osłabiona. Patrzył na swoją uczennicę jak na tresowaną młodą wilczycę - nie, nie była wilczycą. Bardziej panterą - zwinną, szybką i śmiertelnie niebezpieczną, o oku błyszczącym samą śmiercią i kłach błyskających w ciemności jak zwiastun krwawej porażki, ogonie hipnotycznie wijącym się niczym żmija. I ciele - doskonale smukłym, giętkim i, miał nadzieję, rozgrzanym w przynajmniej części równie mocno, co jego.
Patrzenie na jej cierpienie ani nie sprawiało mu radości ani go szczególnie nie obchodziło, robił to wyłącznie dla swojej uczennicy, niezaznajomionej jeszcze, jeszcze nie całkiem, ze słodkim poczuciem władzy; kontroli życia i śmierci. Przyprowadził jej zabawkę, marionetkę, której obecność miała posłużyć nie tylko jej nauce, która miała niewiele wspólnego z przyjemnością - musiała nauczyć się tych zaklęć, jeśli chciała godnie pełnić służbę u boku Czarnego Pana, jeśli ten miał być z niej dumny i traktować ją przychylnie - ale i roznieceniu kiełkującej fascynacji sadystycznymi skłonnościami, które nie sposób było przeoczyć. Trochę z ciekawości, fascynacji płynącej już od niego - fascynacji nią, Czarną Orchideą - a głównie z potrzeby sprawienia jej prezentu, który zapamięta na długo. Wyjątkowego, szczególnego daru, daru bycia kim więcej, niż była - daru decydowania o innych. Nie całkowicie, stała wszak obok niego sprawującego faktyczną kontrolę - ale Tristan stanął w cieniu. Świadomie pozwalał na to, by zwabione przez niego dziewczę było jej ofiarą, nie jego. Przyprowadził ją tutaj dla niej. I była jej. Zdawało się, że pomysł był wręcz doskonały - emocje, jakie widział na jej twarzy, były niepodobne wszystkim poprzednim, przesiąknęły czymś, czego mu dotąd brakowało - prawdziwością. I ta prawdziwość zdawała się go wsiąkać, hipnotyzować i czarować jak dawno nic.
Życie Alice bowiem samo w sobie nie miało żadnej wartości, jej usunięcie jedynie przysłuży się większej sprawie, jaką było oczyszczenie świata z pełzającego szlamu. Jej życie nie miało znaczenia, bo jego koniec został już utkany - i miał się dokonać tu, za chwilę. Jeszcze chwilę. Odwrócił wzrok od jej żenującego widoku, żałując, że stąd nie miał widoku na twarz Deirdre, nie mógł odczytać z jej ust zadowolenia, dostrzec w źrenicach skoncentrowanego skupienia, złowrogiego błysku entuzjazmu. Żałował - była ciekawszym widokiem od obrzyganej półszlamy o kołtunach polepionych własną krwią. Deirdre była pojętna, uczyła się szybko, a jej umiejętności dosłownie rosły w oczach. Pogubiła się w swoich talentach - choć w ars amandi nie miała sobie równych, jej umiejętności magiczne stały na naprawdę wysokim poziomie. Stał nad nią, patrzył jej przez ramię, skupiając wzrok na dłoni Deirdre, by wychwycić ewentualne błędy w gestykulacji, nie na wijącą się z bólu dziewczynę. Szkoda, że musieliśmy ją uciszyć, wiem, że chciałabyś usłyszeć tę kakofonię, Czarna Orchideo. Następnym razem - na pewno.
- Powoli - upomniał ją beznamiętnie na pierwsze nieudane Crucio, obserwując jej dalsze, pełne determinacji próby. Z pewnego rodzaju satysfakcją - to on ją taką stworzył. To on ją wszystkiego nauczył. To on pozwolił jej rozwinąć jej czarne skrzydła śmierci. Z uznaniem skinął głową, gdy jedno z zaklęć cisnęło o bruk, jednocześnie, ze znudzeniem, kładąc lewą dłoń na jej otulonej ciepłym płaszczem talii, jaśmin przyjemnie pieścił jego zmysły, wychwytywał go bez mniejszego problemu pośród metalicznych posmaków rozlanej krwi. Uniósł lekko brew, kiedy już poprawnie rzucone zaklęcie zaraz umknęło z powrotem, by ostatecznie obserwować tryumf Deirdre. Zaklęcie było dobrze rzucone. Nie perfekcyjnie - ale poprawnie, z uprzejmym zainteresowaniem wzniósł wzrok na Alice, przez moment żałując, że nie miał więcej dziewcząt. Jego uczennica z chęcią wykończyłaby ją samym Cruciatusem - ale tego wieczoru musiała nauczyć się jeszcze dwóch innych zaklęć. Wzniósł rękę i chwycił jej ramię, powoli zmuszając ją do opuszczenia bijącej mroczną mocą różdżki.
- Dość - dodał szeptem. - Wykończysz ją. - A nie chcesz tego, prawda? - Czas iść dalej. - Przećwiczymy to jeszcze, przećwiczymy później. Imperius był trudniejszy, ale warto było zachować dla niego nieco sił w ofierze; bardziej wysublimowany czasem wymagał od ofiary... pewnej aktywności, jeśli Alice będzie się w stanie już tylko czołgać, Deirdre nie poczuje się w pełni jako władczyni tej marionetki, ograniczy ją jej fizyczność.
- Imperio - cisnął przez jej ramię właściwie bez ostrzeżenia, władczo wypowiadając inkantację, przejmując kontrolę nad umysłem amerykańskiej dziewczyny, nie pozwalając jej nawet dobrze się podnieść. Na ucieczkę też niepotrzebnie marnowała swoje siły. - Gest może wydawać się nieco bardziej skomplikowany - oznajmił ze spokojem, nakazując Alice odwrócić się w ich stronę - i poprawić włosy tak, by nie zasłaniały słodkiej, dziewczęcej twarzy. - Ale jego efekty... - chciał ją nakłonić, aby padła na kolana - wciąż odwrócona w ich stronę - bywają tego warte - i zmusić ją do dokonania czołobitnego pokłonu, takiego, jakim szlamy zwykle winny darzyć czarodziejów lepszej krwi.
- Patrz uważnie: Imperio - stanowczo powtórzył zaklęcie, bo rzucenie go na Alice po raz drugi nic właściwie nie zmieniało, jej twarz otuliła jasna, złota mgiełka. Sam gest zaś wykonywał wolniej, chcąc ułatwić Deirdre powtórzenie ruchów. Uchwycił jej drobny nadgarstek, powtarzając gestykulację. - Spróbuj ją ode mnie przejąć, Deirdre - rzadko wypowiadał jej prawdziwe imię, wciąż nie mogąc się do niego przyzwyczaić. Ostatnio - coraz częściej. - Musisz porządnie rzucić tę klątwę. - Choć wzięcie pod kontrolę osoby już zaczarowanej powinno być łatwiejsze, wszak jej siła umysłu była... znacznie osłabiona. Patrzył na swoją uczennicę jak na tresowaną młodą wilczycę - nie, nie była wilczycą. Bardziej panterą - zwinną, szybką i śmiertelnie niebezpieczną, o oku błyszczącym samą śmiercią i kłach błyskających w ciemności jak zwiastun krwawej porażki, ogonie hipnotycznie wijącym się niczym żmija. I ciele - doskonale smukłym, giętkim i, miał nadzieję, rozgrzanym w przynajmniej części równie mocno, co jego.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Z minuty na minutę Alice coraz bardziej uświadamiała sobie swoje położenie. Wpadła prosto w łapy dwójki szaleńców (inaczej nie mogła ich nazwać), którzy rzucali na nią czarnomagiczne klątwy i napawali się jej cierpieniem. I chociaż bardzo chciała uciec stąd i przeżyć, jej wysiłki były z góry skazane na porażkę w obliczu dwójki czarodziejów, którzy nie tylko posiadali różdżki, ale także znali magię tak plugawą, że wykraczała poza prostolinijne pojmowanie świata przez Alice. Młoda dziewczyna, niezbyt biegła nawet w tej normalnej, dobrej magii, nigdy nawet nie interesowała się czymś tak mrocznym i obrzydliwym. Jej szanse prezentowały się jednak bardzo marnie. Swoją różdżkę straciła, choć i tak byłaby niewielką pomocą w starciu z tą bezwzględną dwójką. Co mogłaby im zrobić? Wypuścić w ich stronę wiązkę iskier? Jej dalsze być albo nie być wydawało się zależeć tylko od nich, z czym ta bardziej waleczna część jej natury nie chciała się godzić. W końcu raczej nikt normalny nie chciał umierać, a już na pewno nie w taki sposób, w bólu, strachu i poniżeniu. Chociaż zapewne lepiej byłoby dla niej, gdyby zakończyli sprawę już teraz. Jednak czy okażą jej taką litość? Chyba sama w to nie wierzyła, tak samo jak w to, że nagle zaniechają podążania za nią i pozwolą jej odejść.
Kiedy czołgała się po trawniku, wciąż boleśnie odczuwając każdy swój ruch, jej myśli podążyły do ojca, bezpiecznego w jego własnym domu i zupełnie nieświadomego tego, co właśnie działo się z jego córką. Bała się myśli o tym, co będzie wkrótce, jeśli nie wróci. Thomas Elliott z pewnością będzie się niepokoił, może nawet nigdy nie dowie się, co się stało? Może będzie myślał, że postanowiła wyjechać do Ameryki bez niego, nie uprzedzając go ani słowem? Wolałaby, żeby nigdy się nie dowiedział i spędził resztę swojego czasu w błogiej niewiedzy. Ta czasem bywała najlepszym wyjściem, Alice zaczynała to właśnie rozumieć, kiedy, trzęsąc się, próbowała uniknąć kolejnego trafienia klątwą. Wciąż myśląc o jedynej naprawdę bliskiej jej osobie, przetoczyła się na bok, walcząc również dla niego. Ale kto wie, co jeszcze ją dziś spotka, zanim nadejdzie to, co wydawało się coraz bardziej nieuchronne?
Kolejne zaklęcie trafiło obok jej kostki w momencie, kiedy próbowała się podźwignąć, jednak następne było już bardziej celne. Uderzona klątwą Alice natychmiast wygięła się w łuk i z pewnością wrzasnęłaby, gdyby nie to, że jej gardło było uszkodzone. Z jej ust wyrwał się więc tylko przepełniony boleścią charkot, a ona sama upadła na ziemię, podrygując na ścieżce w żałosnym paroksyzmie bólu, który znowu wypełnił całe jej ciało. Miotała się jak oszalała, orząc paznokciami ziemię, ale nie czuła bólu poranionych palców, całkowicie skupiona na wszechobecnym cierpieniu ogarniającym każdą, nawet najmniejszą komórkę jej ciała. Dlaczego to tak bardzo bolało?
Nie wiedziała, ile to trwało, ale czy to istotne? Cierpienie wydawało się dłużyć w nieskończoność i niczego tak nie pragnęła jak tego, by dobiegło końca. Który w końcu nadszedł, gdy zaklęcie nagle urwało się, a Alice znieruchomiała, ciężko dysząc i rzężąc. Przypominała teraz zaledwie rozdygotany, pokrwawiony strzęp samej siebie, z bólem i żałością wymalowanymi w oczach.
Nieoczekiwanie jednak doświadczyła zupełnie innego poczucia – nagle jej głowę wypełniła całkowita pustka, zupełnie jakby jej jaźń przestała należeć do niej. Nawet ból stał się znacznie mniej dojmujący, przestała też myśleć o swoim strachu i o nieświadomym ojcu. Była tylko ta cudowna lekkość, słodka mgła otępienia i nagle odzywający się w głowie głos, który kazał Alice obrócić się w stronę dwójki czarodziejów i odgarnąć z twarzy posklejane krwią włosy, a następnie uklęknąć i skłonić się w geście uniżoności. O ile normalnie wydawałoby jej się to uwłaczające, była stanowczo zbyt słaba na jakikolwiek opór i zrobiła wszystko to, co jej kazano, w ogóle o tym nie myśląc ani nie zdając sobie z tego do końca sprawy. Zamarła tak z czołem przytkniętym do ziemi, a jej zawładnięty umysł wydawał się tylko czekać na kolejne polecenia, nie zwracając uwagi na nic, co działo się wokół niej.
Kiedy czołgała się po trawniku, wciąż boleśnie odczuwając każdy swój ruch, jej myśli podążyły do ojca, bezpiecznego w jego własnym domu i zupełnie nieświadomego tego, co właśnie działo się z jego córką. Bała się myśli o tym, co będzie wkrótce, jeśli nie wróci. Thomas Elliott z pewnością będzie się niepokoił, może nawet nigdy nie dowie się, co się stało? Może będzie myślał, że postanowiła wyjechać do Ameryki bez niego, nie uprzedzając go ani słowem? Wolałaby, żeby nigdy się nie dowiedział i spędził resztę swojego czasu w błogiej niewiedzy. Ta czasem bywała najlepszym wyjściem, Alice zaczynała to właśnie rozumieć, kiedy, trzęsąc się, próbowała uniknąć kolejnego trafienia klątwą. Wciąż myśląc o jedynej naprawdę bliskiej jej osobie, przetoczyła się na bok, walcząc również dla niego. Ale kto wie, co jeszcze ją dziś spotka, zanim nadejdzie to, co wydawało się coraz bardziej nieuchronne?
Kolejne zaklęcie trafiło obok jej kostki w momencie, kiedy próbowała się podźwignąć, jednak następne było już bardziej celne. Uderzona klątwą Alice natychmiast wygięła się w łuk i z pewnością wrzasnęłaby, gdyby nie to, że jej gardło było uszkodzone. Z jej ust wyrwał się więc tylko przepełniony boleścią charkot, a ona sama upadła na ziemię, podrygując na ścieżce w żałosnym paroksyzmie bólu, który znowu wypełnił całe jej ciało. Miotała się jak oszalała, orząc paznokciami ziemię, ale nie czuła bólu poranionych palców, całkowicie skupiona na wszechobecnym cierpieniu ogarniającym każdą, nawet najmniejszą komórkę jej ciała. Dlaczego to tak bardzo bolało?
Nie wiedziała, ile to trwało, ale czy to istotne? Cierpienie wydawało się dłużyć w nieskończoność i niczego tak nie pragnęła jak tego, by dobiegło końca. Który w końcu nadszedł, gdy zaklęcie nagle urwało się, a Alice znieruchomiała, ciężko dysząc i rzężąc. Przypominała teraz zaledwie rozdygotany, pokrwawiony strzęp samej siebie, z bólem i żałością wymalowanymi w oczach.
Nieoczekiwanie jednak doświadczyła zupełnie innego poczucia – nagle jej głowę wypełniła całkowita pustka, zupełnie jakby jej jaźń przestała należeć do niej. Nawet ból stał się znacznie mniej dojmujący, przestała też myśleć o swoim strachu i o nieświadomym ojcu. Była tylko ta cudowna lekkość, słodka mgła otępienia i nagle odzywający się w głowie głos, który kazał Alice obrócić się w stronę dwójki czarodziejów i odgarnąć z twarzy posklejane krwią włosy, a następnie uklęknąć i skłonić się w geście uniżoności. O ile normalnie wydawałoby jej się to uwłaczające, była stanowczo zbyt słaba na jakikolwiek opór i zrobiła wszystko to, co jej kazano, w ogóle o tym nie myśląc ani nie zdając sobie z tego do końca sprawy. Zamarła tak z czołem przytkniętym do ziemi, a jej zawładnięty umysł wydawał się tylko czekać na kolejne polecenia, nie zwracając uwagi na nic, co działo się wokół niej.
Powstrzymywanie zadowolenia nie wchodziło już w grę: radość z powodu rzucenia pierwszego udanego zaklęcia Niewybaczalnego łagodnie wyłamywała zawory bezpieczeństwa, pozwalając prostym emocjom na rozlanie się zdradzieckimi rumieńcami po ciele Deirdre. Czuła się tak, jak wtedy, przed laty, gdy po raz pierwszy spróbowała Quintina. Fala ciepła, wytrawna gorycz na języku, rozchwiane myśli, kryształki zachwytu rozsypujące się w mózgu, karmelizując myśli, nagle ciągnące się, soczyste, tęgie. Wino na specjalną okazję, jaką z pewnością było wkroczenie w dorosłość. W mrocznym Cierniowym Zakątku również przechodziła swoją inicjację, stawiając pierwsze, dość chwiejne kroki na ścieżce dojrzałości całkowitej, także sankcjonowanej prawnie, lecz w ten straceńczo odmienny sposób. Wiedziała, co grozi za wykorzystanie czarnej magii na tym poziomie i ta myśl nie przerażała jej, raczej rozkosznie popychała dalej. Świadomie podejmowała ryzyko; świadomie, ale nie lekkomyślnie. Ta noc była wyjątkowa, rozpasana, nielogiczna. Miała ją nauczyć, otworzyć, ułatwić zgrabne wkroczenie na przygotowane dla niej podium, utworzone z zamordowanych ciał. Zagubiona, zadurzona szlama nie stanowiła wyzwania, nie mogła przydać się ich sprawie, ale Deirdre i tak była więcej niż zachwycona, gdy drobne ciało dziewczyny zwijało się z bólu.
Dopiero stanowczy gest Tristana, opuszczającego jej rękę, przywołał ją do względnego porządku. Nie speszyła się, przyjmując ukrócenie prób ze stoickim spokojem. Powinna go słuchać, niezależnie od chciwych podszeptów, pragnących zadać blondynce jeszcze więcej cierpienia. Syciła się nim, koiła, siłując się jednocześnie z samą sobą. Cruciatus nie wychodził jej tak płynnie jak poprzednie zaklęcia, natrafiał na jakąś barierę, której nie mogła przebić, by w pełni skorzystać z dobrodziejstw okrutnej klątwy. Wiedziała - chociażby po sekundowym pokazie Tristana - że ofiara mogła cierpieć jeszcze bardziej. Pohamowała jednak niezadowoloną ambicję. Będzie miała wiele okazji do ćwiczeń, bardzo wiele. Na razie należało skupić się na tej cudownej lekcji i odebrać z niej jak najwięcej.
Opuściła ręce i zaplotła je na piersi, ochronnie: dla skupienia i powstrzymania chęci przesunięcia dłonią po przedramieniu Tristana, sprawdzenia napiętych mięśni, ujęcia sztywnego nadgarstka, muśnięcia drżącej stabilnym pulsem skóry. Sądziła, że przez dotyk uda się jej odebrać mu nieco tej nonszalanckiej pewności siebie, czarodziejskiej mocy, jaką bez zastanowienia władał? Być może; wolała tłumaczyć to właśnie w ten sposób, szybko zamykając jednak strumień nielogicznych myśli. Ponownie skupiła się na ruchach różdżki, znacznie subtelniejszych, prawie sennych. To zaklęcie nie miało zranić, miało oczarować. Deirdre spoglądała na powstającą lekko z ziemi Alice, jej spokojną twarz, pobrudzoną krwią, ziemią i wymiocinami, panieński gest z jakim odgarniała włosy, w końcu: pokorny pokłon, który elegancko wykonała, ponownie dotykając policzkiem brudnych płyt zapomnianego placyku. W jej zachowaniu było coś sztucznego, lecz poruszała się z gracją, jakby Tristan przelewał na nią choć odrobinę elegancji, którą prezentowała teraz w poddańczej pozie. Kuriozum przeciwieństw; Tsagairt patrzyła na nią z góry, skupiona zwłaszcza na obdartych z paznokci końcówkach palców. Jak mocno musiało boleć Crucio, skoro w paroksyzmach człowiek był gotów drapać bruk aż do mięsa?
Niepokojące i zachwycające jednocześnie pytanie wybrzmiało w jej głowie wraz z następnymi słowami Tristana. Posłusznie uniosła różdżkę, zaczerpnęła głęboko wilgotnego, wieczornego powietrza, i ponownie skierowała ją w stronę półleżącej kobiety. - Imperio - powiedziała pewnie, pozwalając zaklęciu wybrzmieć na końcu języka, i prawie natychmiast poczuła specyficzne ciepło, wiążące ją z poranionym ciałem. Stała się jego systemem nerwowym. Dziwne uczucie szybko jednak zniknęło, pozostawiając po sobie jedynie władzę. Realną, choć nie uderzającą do głowy tak, jak powinno. Deirdre zdawała sobie sprawę z ułatwień; z przejmowania osoby już zniewolonej, z przejmowania tej konkretnej, wycieńczonej, mizernej, tchórzliwej dziewczyny. Tak jak sądziła, Imperius przyszedł jej dużo łatwiej. Manipulowała już ludźmi, mężczyznami, bez użycia magii, potrafiła nimi sterować, delikatnie poruszać sznurkami marionetek: Niewybaczalne przejęcie nad nimi kontroli wydawało się łatwiejsze od sprawiania bólu. Przynajmniej z pozoru i w tej konkretnej sytuacji, gdy rozkazywała Alice podnieść się z kolan. Już nie czuła aż tak dzikiej satysfakcji z poprawnego zaklęcia; opanowanie szlamy wydawało się jej banalnie proste. - Jak długo może działać porządnie rzucony Imperius? - spytała konkretnie, korzystając z chwili wytchnienia: utrzymywanie blondynki na smyczy zaklęcia było zadziwiająco łatwe. - Godziny? Dni? Można zaszczepić w kimś pewien wzorzec zachowań, nakazów, celu? - kontynuowała a tym razem w jej głosie przebrzmiewało inne pragnienie; głód wiedzy, szczegółów, doświadczeń, jakich jeszcze nie posiadała. Stojąca przed nimi Alice uśmiechnęła się pusto robiąc kilka tanecznych kroków; groteskowa parodia, wywołująca raczej pogardę niż śmiech. - Od czego głównie zależy trudność? Jaki wpływ ma oklumencja? - rzucała szybko kolejne pytania, przekrzywiając lekko głowę, by spojrzeć z tej niewielkiej odległości prosto na Tristana. Straciła zainteresowanie kręcącą się w kółko panienką, teraz sprzedającą sobie siarczyste policzki, których trzask rozlegał się, w równych odstępach czasu, w ciszy zakamarka. - Łagodzi ból? - podjęła po chwili milczącego zastanowienia, nie odrywając czarnych oczu od tych jego, nieco jaśniejszych, dziś wyjątkowo bardziej nieprzeniknionych, chcąc uzyskać natychmiastowe odpowiedzi. Niecierpliwiła się? Denerwowała przed tym ostatecznym, zielonym błyskiem, mającym nadać szaremu wieczorowi kolorów? Znów się uśmiechnęła, niezwykle powoli, leniwie, z jakimś dziwnym namysłem. Crucio było - dla niej - trudniejsze, Imperius bardziej przydatne. - Wolałbyś być pod czyjąś całkowitą kontrolą czy umierać z bólu? - i kolejne pytanie, zadane tym samym tonem pilnej uczennicy, choć zdecydowanie przekraczające zasób suchych, bezosobowych informacji, jakie chciała wcześniej od niego uzyskać. Była ciekawa, czy odpowie jej szczerze, czy może zbędzie ją nonszalancką - i prawdziwą? - odpowiedzią, negującą powstanie kiedykolwiek możliwości wybierania między dwoma upokarzającymi stanami ducha i ciała. Czekała jednak na odpowiedź cierpliwie, delikatnie nakazując Alice zaprzestania aktów autoagresji i wykonywania nerwowych piruetów.
Dopiero stanowczy gest Tristana, opuszczającego jej rękę, przywołał ją do względnego porządku. Nie speszyła się, przyjmując ukrócenie prób ze stoickim spokojem. Powinna go słuchać, niezależnie od chciwych podszeptów, pragnących zadać blondynce jeszcze więcej cierpienia. Syciła się nim, koiła, siłując się jednocześnie z samą sobą. Cruciatus nie wychodził jej tak płynnie jak poprzednie zaklęcia, natrafiał na jakąś barierę, której nie mogła przebić, by w pełni skorzystać z dobrodziejstw okrutnej klątwy. Wiedziała - chociażby po sekundowym pokazie Tristana - że ofiara mogła cierpieć jeszcze bardziej. Pohamowała jednak niezadowoloną ambicję. Będzie miała wiele okazji do ćwiczeń, bardzo wiele. Na razie należało skupić się na tej cudownej lekcji i odebrać z niej jak najwięcej.
Opuściła ręce i zaplotła je na piersi, ochronnie: dla skupienia i powstrzymania chęci przesunięcia dłonią po przedramieniu Tristana, sprawdzenia napiętych mięśni, ujęcia sztywnego nadgarstka, muśnięcia drżącej stabilnym pulsem skóry. Sądziła, że przez dotyk uda się jej odebrać mu nieco tej nonszalanckiej pewności siebie, czarodziejskiej mocy, jaką bez zastanowienia władał? Być może; wolała tłumaczyć to właśnie w ten sposób, szybko zamykając jednak strumień nielogicznych myśli. Ponownie skupiła się na ruchach różdżki, znacznie subtelniejszych, prawie sennych. To zaklęcie nie miało zranić, miało oczarować. Deirdre spoglądała na powstającą lekko z ziemi Alice, jej spokojną twarz, pobrudzoną krwią, ziemią i wymiocinami, panieński gest z jakim odgarniała włosy, w końcu: pokorny pokłon, który elegancko wykonała, ponownie dotykając policzkiem brudnych płyt zapomnianego placyku. W jej zachowaniu było coś sztucznego, lecz poruszała się z gracją, jakby Tristan przelewał na nią choć odrobinę elegancji, którą prezentowała teraz w poddańczej pozie. Kuriozum przeciwieństw; Tsagairt patrzyła na nią z góry, skupiona zwłaszcza na obdartych z paznokci końcówkach palców. Jak mocno musiało boleć Crucio, skoro w paroksyzmach człowiek był gotów drapać bruk aż do mięsa?
Niepokojące i zachwycające jednocześnie pytanie wybrzmiało w jej głowie wraz z następnymi słowami Tristana. Posłusznie uniosła różdżkę, zaczerpnęła głęboko wilgotnego, wieczornego powietrza, i ponownie skierowała ją w stronę półleżącej kobiety. - Imperio - powiedziała pewnie, pozwalając zaklęciu wybrzmieć na końcu języka, i prawie natychmiast poczuła specyficzne ciepło, wiążące ją z poranionym ciałem. Stała się jego systemem nerwowym. Dziwne uczucie szybko jednak zniknęło, pozostawiając po sobie jedynie władzę. Realną, choć nie uderzającą do głowy tak, jak powinno. Deirdre zdawała sobie sprawę z ułatwień; z przejmowania osoby już zniewolonej, z przejmowania tej konkretnej, wycieńczonej, mizernej, tchórzliwej dziewczyny. Tak jak sądziła, Imperius przyszedł jej dużo łatwiej. Manipulowała już ludźmi, mężczyznami, bez użycia magii, potrafiła nimi sterować, delikatnie poruszać sznurkami marionetek: Niewybaczalne przejęcie nad nimi kontroli wydawało się łatwiejsze od sprawiania bólu. Przynajmniej z pozoru i w tej konkretnej sytuacji, gdy rozkazywała Alice podnieść się z kolan. Już nie czuła aż tak dzikiej satysfakcji z poprawnego zaklęcia; opanowanie szlamy wydawało się jej banalnie proste. - Jak długo może działać porządnie rzucony Imperius? - spytała konkretnie, korzystając z chwili wytchnienia: utrzymywanie blondynki na smyczy zaklęcia było zadziwiająco łatwe. - Godziny? Dni? Można zaszczepić w kimś pewien wzorzec zachowań, nakazów, celu? - kontynuowała a tym razem w jej głosie przebrzmiewało inne pragnienie; głód wiedzy, szczegółów, doświadczeń, jakich jeszcze nie posiadała. Stojąca przed nimi Alice uśmiechnęła się pusto robiąc kilka tanecznych kroków; groteskowa parodia, wywołująca raczej pogardę niż śmiech. - Od czego głównie zależy trudność? Jaki wpływ ma oklumencja? - rzucała szybko kolejne pytania, przekrzywiając lekko głowę, by spojrzeć z tej niewielkiej odległości prosto na Tristana. Straciła zainteresowanie kręcącą się w kółko panienką, teraz sprzedającą sobie siarczyste policzki, których trzask rozlegał się, w równych odstępach czasu, w ciszy zakamarka. - Łagodzi ból? - podjęła po chwili milczącego zastanowienia, nie odrywając czarnych oczu od tych jego, nieco jaśniejszych, dziś wyjątkowo bardziej nieprzeniknionych, chcąc uzyskać natychmiastowe odpowiedzi. Niecierpliwiła się? Denerwowała przed tym ostatecznym, zielonym błyskiem, mającym nadać szaremu wieczorowi kolorów? Znów się uśmiechnęła, niezwykle powoli, leniwie, z jakimś dziwnym namysłem. Crucio było - dla niej - trudniejsze, Imperius bardziej przydatne. - Wolałbyś być pod czyjąś całkowitą kontrolą czy umierać z bólu? - i kolejne pytanie, zadane tym samym tonem pilnej uczennicy, choć zdecydowanie przekraczające zasób suchych, bezosobowych informacji, jakie chciała wcześniej od niego uzyskać. Była ciekawa, czy odpowie jej szczerze, czy może zbędzie ją nonszalancką - i prawdziwą? - odpowiedzią, negującą powstanie kiedykolwiek możliwości wybierania między dwoma upokarzającymi stanami ducha i ciała. Czekała jednak na odpowiedź cierpliwie, delikatnie nakazując Alice zaprzestania aktów autoagresji i wykonywania nerwowych piruetów.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Cierniowy Zakątek
Szybka odpowiedź