Cierniowy Zakątek
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Cierniowy Zakątek
Cierniowy Zakątek to jedno z tych miejsc, których nie odwiedza się zarówno samemu, jak i z towarzystwem. To obszar, który powinno się omijać w nocy, jak i za dnia. I to szerokim łukiem - zważywszy na jego specyfikę. Nikt już nie pamięta tych pięknych różanych rabatek oraz rzędów dyptamu, kwiecistych krzewów pnących się po białych płotkach. Nikt już niemal nie pamięta o tejże cudnej woni, kolorowych płatkach kwiatów mieniących się rosą każdego słonecznego poranka, gdy Dorian Morrigan przychodził tu ze swoim ojcem, z pasją próbując stworzyć najurokliwszy magiczny ogród na świecie. Ich marzenie ziszczało się każdego dnia, bujne krzewy rosły coraz piękniejsze, zieleń uderzała swym niespotykanym nigdzie dotąd kolorytem; nawet niebo wydawało się przybierać zupełnie inny odcień niż zazwyczaj - jakby specjalnie dla nich, w nagrodę. I żaden z nich chyba nigdy nie spodziewał się, że ich ukochany ogród przeistoczy się w tak przeraźliwe miejsce okryte złą sławą, przeklęte, diabelskie, niechciane. Gdy obaj odeszli z tego świata, miejsce popadło w zapomnienie, zarastając gęstymi zaroślami, cierniowymi krzakami i diabelskimi sidłami.
Podobno po dziś dzień oba duchy, syna i ojca, błąkają się po tym przeklętym zakątku, jęcząc i zawodząc przeraźliwie nad losem swego ogrodu, stając się zgubą dla wielu niepożądanych gości, którzy mieli czelność wstąpić na teren ich ukochanego małego raju. Mówi się też o różnorakich magicznych stworzeniach chroniących się w zaroślach przed światem, tak strasznych i koszmarnych, że można popaść w szaleństwo.
Podobno po dziś dzień oba duchy, syna i ojca, błąkają się po tym przeklętym zakątku, jęcząc i zawodząc przeraźliwie nad losem swego ogrodu, stając się zgubą dla wielu niepożądanych gości, którzy mieli czelność wstąpić na teren ich ukochanego małego raju. Mówi się też o różnorakich magicznych stworzeniach chroniących się w zaroślach przed światem, tak strasznych i koszmarnych, że można popaść w szaleństwo.
Przyglądał się - plecom wygiętym w dostojnym łuku, włosom rozlanym śród bruku, do którego przytknęła czoło w przepełnionym szacunku geście - wyglądała żałośnie. Bez dumy - czy mugole w ogóle ją posiadali? Po cóż im - wszak powodów do niej nie mieli wcale. Najważniejsza była jednak dla niego płynność jej ruchów, zastanawiał się, na ile przytomnie odrzuci te włosy za ramiona, czy ugnie kolana, czy opadnie na nie bezwładnie; wymęczyli ją. Ból, jaki odczuwała, musiał być niewyobrażalny. Nie martwił się o nią, życie ludzkie nie miało już dla niego znaczenia - przyprowadził ją tutaj, żeby ją zabić i przekazać stosowne nauki Deirdre, wychować ją na czarnego łabędzia, z którego Czarny Pan... będzie dumny. Musiał jednak zachować zdrowy osąd całej sytuacji: i nie dopuścić do przedwczesnej śmierci dziewczyny. Mogli zabawić się tymi klątwami dłużej, mogła poznać je na wylot, przećwiczyć, udoskonalić poruszenie dłoni i usztywnienie nadgarstka, mogli, ale mieli przed sobą jeszcze jedno zaklęcie. Rzucenie na trupa Avady Kedavry mijało się z celem.
Zaskoczyło go, z jaką lekkością udało się jej rzucić zaklęcie - choć mógł się tego spodziewać. Trudna sztuka manipulacji dla kogoś, kto tyle lat był perłą ekskluzywnego zamtuzu, musiała być jak codzienność. Dobrze: odkrywała w sobie nowe, o wiele przydatniejsze talenty, odkrywała, że jej dawne umiejętności nie były bezużyteczne dzisiaj, że mogła wykorzystać je na inne sposoby. Bardzo dobrze - jej czarne skrzydła rosły, rzucając coraz większy cień, choć Tristan wciąż był zbyt pewien własnych mocy, by poczytywać je za zagrożenie dla siebie. Chował żmiję, wierząc, że ma nad nią kontrolę. Chował żmiję, wierząc, że jej jad nigdy nie stanie się tak silny jak jego; to on był dziedzicem samej Mahaut. Chował żmiję, podziwiając każdą błyszczącą łuskę jej smukłego, kuszącego esencją zła ciała. Uważnie obserwował Alice i jej pląsy, wodząc wzrokiem za drganiami jej rozchybotanego ciała, miała jeszcze dość sił, żeby wykonywać rozkazy Deirdre - więc pozwolił jej się chwilę pobawić. Nie reagował, opuścił różdżkę, opuścił dłoń, składając ją na drugim boku swojej uczennicy. - Dobrze - pochwalił ją, przenosząc wzrok z cyrkowej Alice na nią, obojętnym gestem odrzucając jej krucze włosy z szyi, przez ramię, odsłaniając przed sobą smukłość jej szyi kontrastującej bielą z ciemnością nocy. Na jej pytanie - uśmiechnął się kącikiem ust.
- Godziny, dni - powtórzył za nią, niby to obojętnie, a jednak przez te słowa przedzierała się drobina fascynacji. Imperius był wyjątkowo potężnym zaklęciem i równie wyjątkowo go przerażał, teraz jednak: wzbudzał jedynie poczucie należnej mu władzy. Szlama nie miała w sobie ani kropli silnej woli, która mogłaby jej pomóc przezwyciężyć czar. - Tygodnie, miesiące - powtórzył dalej, równie dekadencko. - Lata - Jego uśmiech się pogłębił, głos lekko podniósł. - Dziesiątki lat. - Jakby sam sobie uświadamiał drzemiącą w tej klątwie przerażającą moc. Chciałby zaspokoić jej ciekawość - ale nie znał odpowiedzi na wszystkie jej pytania.
- Są znane przypadki ludzi, którzy pod imperiusem spędzili całe życie, wciąż pragnąc osiągnąć obcy dla siebie cel - mruknął więc przez jej ramię, w zadumie unosząc głowę nieco wyżej - lokując wzrok na jasnowłosnej dziewczynie. - Potrzeba do tego olbrzymiej mocy - która była w naszym zasięgu odkąd ukorzyliśmy się przed tym, którego imienia nie powinno się już wypowiadać. - I podatnego celu. Wszystko zależy od siły woli ofiary, niektórzy... stawiają większy opór niż ona. Nie spotkałem nigdy oklumenty, Deirdre - spotkał - ale o tym nie wiedział. - Ale to możliwe, że oklumencja przyblokuje działanie klątwy... częściowo, jeśli nie całkowicie.
Słyszał trzaski dłoni uderzających o skórę, ale nie szukał spojrzeniem dziewczyny.
- Nie. Odczuwa ból. Potworny, niewyobrażalny ból, po mękach, jakie jej zapewniłaś. Ale nakazuje jej iść do przodu mimo to... i zrobi wszystko, czego zażądasz - mogłabyś ją nawet wziąć ze sobą, do domu, jako służącą. Ale to zbyt ryzykowne. Ponownie uniósł wzrok za ich ofiarą, kiedy trzaski ustały - musiał kontrolować, co Deirdre z nią robiła. Piruety były urzekające, a jej pytanie trudne.
Wolałby Cruciatusa: to jedno wiedział na pewno. Wolałby świadomą utratę godności niż nieświadome zapewnianie rozrywki innym samym sobą. Wolałby ból - który dałby mu siłę. Być może kurczowo trzymałby się życia, wierząc, że pewnego dnia się ocknie, a całą drzemiącą w sobie, niemałą przecież, moc, skieruje przeciwko swemu oprawcy a akcie krwawej zemsty. Być może z bólu wgryzłby zęby we własne nadgarstki, rozszarpując żyły, byleby tylko nie musieć błagać o śmierć. Prawdziwy ból był mu obcy, manipulację sobie oswoił, otaczając się towarzystwem błyszczących jak złoto wil - i paradoksalnie to, co znane, wydało mu się o wiele straszniejsze, jeśli tylko pozbawione zostanie jego kontroli.
- Jestem łowcą, nie ofiarą, Deirdre - upomniał ją więc krótko, nieco kpiąco, kryjąc się za fasadą wiary we własną magię, której wcale aż tak wielkiej nie posiadał. Ale - kłamcą był dobrym. Niewygodny temat wydał się odpowiednim do przerwania tej farsy.
- Avada Kedavra - przypomniał sucho, ponaglająco, nie unosząc jednak różdżki. Ostatnie zaklęcie, najłatwiejsze, a jednocześnie najtrudniejsze. Nie było skomplikowanych gestów, poprawnej artykulacji, trudnej, czarnomagicznej sztuki. Było tylko serce: oblepione czernią, tętniące czarną krew, nabrzmiałe mrocznymi żądzami i absurdalnie nienawistnymi emocjami. Wymagało też siły: ale tą już miała. - Wystarczy chcieć, Deirdre - dodał już nieco ciszej, chcąc przyciągnąć ku sobie jej myśli, oderwać je od Alice. - Wystarczy skupić się na swoich pragnieniach. Na ostatnim jęku, który już słyszysz w swojej głowie, na jej bladym ciele, kiedy umknie z niej już życie. - Jak antyteza patronusa. - Skup się na wszystkim, co cię tutaj przywiodło, skup się na tym, czego chcesz dokonać.
Wzbij się w powietrze, mój piękny czarny łabędziu.
Zaskoczyło go, z jaką lekkością udało się jej rzucić zaklęcie - choć mógł się tego spodziewać. Trudna sztuka manipulacji dla kogoś, kto tyle lat był perłą ekskluzywnego zamtuzu, musiała być jak codzienność. Dobrze: odkrywała w sobie nowe, o wiele przydatniejsze talenty, odkrywała, że jej dawne umiejętności nie były bezużyteczne dzisiaj, że mogła wykorzystać je na inne sposoby. Bardzo dobrze - jej czarne skrzydła rosły, rzucając coraz większy cień, choć Tristan wciąż był zbyt pewien własnych mocy, by poczytywać je za zagrożenie dla siebie. Chował żmiję, wierząc, że ma nad nią kontrolę. Chował żmiję, wierząc, że jej jad nigdy nie stanie się tak silny jak jego; to on był dziedzicem samej Mahaut. Chował żmiję, podziwiając każdą błyszczącą łuskę jej smukłego, kuszącego esencją zła ciała. Uważnie obserwował Alice i jej pląsy, wodząc wzrokiem za drganiami jej rozchybotanego ciała, miała jeszcze dość sił, żeby wykonywać rozkazy Deirdre - więc pozwolił jej się chwilę pobawić. Nie reagował, opuścił różdżkę, opuścił dłoń, składając ją na drugim boku swojej uczennicy. - Dobrze - pochwalił ją, przenosząc wzrok z cyrkowej Alice na nią, obojętnym gestem odrzucając jej krucze włosy z szyi, przez ramię, odsłaniając przed sobą smukłość jej szyi kontrastującej bielą z ciemnością nocy. Na jej pytanie - uśmiechnął się kącikiem ust.
- Godziny, dni - powtórzył za nią, niby to obojętnie, a jednak przez te słowa przedzierała się drobina fascynacji. Imperius był wyjątkowo potężnym zaklęciem i równie wyjątkowo go przerażał, teraz jednak: wzbudzał jedynie poczucie należnej mu władzy. Szlama nie miała w sobie ani kropli silnej woli, która mogłaby jej pomóc przezwyciężyć czar. - Tygodnie, miesiące - powtórzył dalej, równie dekadencko. - Lata - Jego uśmiech się pogłębił, głos lekko podniósł. - Dziesiątki lat. - Jakby sam sobie uświadamiał drzemiącą w tej klątwie przerażającą moc. Chciałby zaspokoić jej ciekawość - ale nie znał odpowiedzi na wszystkie jej pytania.
- Są znane przypadki ludzi, którzy pod imperiusem spędzili całe życie, wciąż pragnąc osiągnąć obcy dla siebie cel - mruknął więc przez jej ramię, w zadumie unosząc głowę nieco wyżej - lokując wzrok na jasnowłosnej dziewczynie. - Potrzeba do tego olbrzymiej mocy - która była w naszym zasięgu odkąd ukorzyliśmy się przed tym, którego imienia nie powinno się już wypowiadać. - I podatnego celu. Wszystko zależy od siły woli ofiary, niektórzy... stawiają większy opór niż ona. Nie spotkałem nigdy oklumenty, Deirdre - spotkał - ale o tym nie wiedział. - Ale to możliwe, że oklumencja przyblokuje działanie klątwy... częściowo, jeśli nie całkowicie.
Słyszał trzaski dłoni uderzających o skórę, ale nie szukał spojrzeniem dziewczyny.
- Nie. Odczuwa ból. Potworny, niewyobrażalny ból, po mękach, jakie jej zapewniłaś. Ale nakazuje jej iść do przodu mimo to... i zrobi wszystko, czego zażądasz - mogłabyś ją nawet wziąć ze sobą, do domu, jako służącą. Ale to zbyt ryzykowne. Ponownie uniósł wzrok za ich ofiarą, kiedy trzaski ustały - musiał kontrolować, co Deirdre z nią robiła. Piruety były urzekające, a jej pytanie trudne.
Wolałby Cruciatusa: to jedno wiedział na pewno. Wolałby świadomą utratę godności niż nieświadome zapewnianie rozrywki innym samym sobą. Wolałby ból - który dałby mu siłę. Być może kurczowo trzymałby się życia, wierząc, że pewnego dnia się ocknie, a całą drzemiącą w sobie, niemałą przecież, moc, skieruje przeciwko swemu oprawcy a akcie krwawej zemsty. Być może z bólu wgryzłby zęby we własne nadgarstki, rozszarpując żyły, byleby tylko nie musieć błagać o śmierć. Prawdziwy ból był mu obcy, manipulację sobie oswoił, otaczając się towarzystwem błyszczących jak złoto wil - i paradoksalnie to, co znane, wydało mu się o wiele straszniejsze, jeśli tylko pozbawione zostanie jego kontroli.
- Jestem łowcą, nie ofiarą, Deirdre - upomniał ją więc krótko, nieco kpiąco, kryjąc się za fasadą wiary we własną magię, której wcale aż tak wielkiej nie posiadał. Ale - kłamcą był dobrym. Niewygodny temat wydał się odpowiednim do przerwania tej farsy.
- Avada Kedavra - przypomniał sucho, ponaglająco, nie unosząc jednak różdżki. Ostatnie zaklęcie, najłatwiejsze, a jednocześnie najtrudniejsze. Nie było skomplikowanych gestów, poprawnej artykulacji, trudnej, czarnomagicznej sztuki. Było tylko serce: oblepione czernią, tętniące czarną krew, nabrzmiałe mrocznymi żądzami i absurdalnie nienawistnymi emocjami. Wymagało też siły: ale tą już miała. - Wystarczy chcieć, Deirdre - dodał już nieco ciszej, chcąc przyciągnąć ku sobie jej myśli, oderwać je od Alice. - Wystarczy skupić się na swoich pragnieniach. Na ostatnim jęku, który już słyszysz w swojej głowie, na jej bladym ciele, kiedy umknie z niej już życie. - Jak antyteza patronusa. - Skup się na wszystkim, co cię tutaj przywiodło, skup się na tym, czego chcesz dokonać.
Wzbij się w powietrze, mój piękny czarny łabędziu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Alice nadal pozostawała rozkosznie nieświadoma, całkowicie omotana rzuconym na nią zaklęciem. Nie kwestionowała wydanych jej poleceń, w tym stanie uważając ich wykonywanie za coś całkowicie oczywistego. Jej wola już nie należała do niej. Może gdzieś bardzo głęboko kryła się jeszcze ta prawdziwa Alice, przerażona i rozpaczliwie pragnąca odzyskania wolności. Teraz była jednak stłamszona i nie miała możliwości przejąć kontroli nad ciałem dziewczyny zawładniętej przez magię kogoś innego. Była niczym marionetka podrygująca tak, jak życzyła sobie tego osoba przejmująca nad nią kontrolę. Po odpowiednim poleceniu chwiejnie podniosła się z kolan. Wyglądało to niezgrabnie, zupełnie, jakby rzeczywiście ktoś podczepił jej ciało do niewidzialnych sznurków i pociągnął w górę. Niezależnie od tego, że jej ruchami kierował teraz ktoś inny, jej ciało nadal odczuwało skutki niewybaczalnego zaklęcia. Obolałe i wycieńczone, poruszało się niezgrabnie, bez energii i płynności. Robiła to, co jej kazano, bo wiedziała, że musi. Wyginała swoje ciało i kręciła się w rytm kroków tańca, którego normalnie zapewne nawet nie znała, wciąż sterowana przez zaklęcie kobiety, która wcześniej sprowadziła na nią cierpienie, a teraz kazała jej krzywdzić siebie samą. Dłoń Alice sama uniosła się, by uderzyć jej własny policzek, wciąż poznaczony śladami zasychającej krwi. Bez refleksji, bez świadomości bezsensowności takich poczynań. Po prostu to zrobiła. Nieświadoma również tego, że ci ludzie, którzy najpierw ją tu przywiedli i zranili, sprowadzili na nią ból, a potem spętali jej wolę, właśnie rozmawiają o ostatnim z zaklęć niewybaczalnym, tym, które miało pozbawić ją życia. Nadal chwiała się na rozdygotanych, osłabionych nogach, tocząc wkoło błędnym, zamglonym wzrokiem, ale nawet jeśli choć część ich słów do niej dotarła, nie miała dość sił, żeby przeciwstawić się zaklęciu, które nadal trzymało ją w tym miejscu i nie pozwoliło choćby pomyśleć o ucieczce przed tym, co ją czekało. Była teraz zupełnie bezbronna. Nawet, gdyby w jej stronę pomknął właśnie zielony promień, zapewne patrzyłaby na niego tym samym szklistym wzrokiem. Czy byłaby świadoma uderzającej w nią śmierci? Nie wiadomo. Nawet myśl o tym, że być może to jej ostatnie chwile na tym świecie, nie przedarła się do jej zawładniętej świadomości. Nie dostała nawet szansy przeproszenia w myślach ostatniej bliskiej sobie osoby; w tej chwili już zupełnie nie myślała o ojcu i życiu, które pozostawiła za sobą.
Słuchała odpowiedzi na swoje pytania chciwie, niecierpliwie, pragnąc dowiedzieć się jak najwięcej, doczytać każdy przypis na gęsto zadrukowanej stronicy, wchłonąć najdrobniejszą sugestię, nasycić się wprawą i wiedzą kogoś bardziej doświadczonego. Uwielbiała się uczyć, zapełniać pustkę ignorancji błogosławieństwem mądrości, przekraczać kolejne granice, sięgać po następne woluminy, ciężkie, syte od jeszcze nieposiadanych wiadomości. Tristan był ich skarbnicą, lecz w pewien sposób przewyższał nawet ukochane przez Deirdre książki. Te były wieczne acz bezosobowe, odległe, podawały suche konkrety, które nabierały prawdziwej, rzeczywistej magii dopiero w działaniu. Rosier ożywiał dla niej to, co jeszcze niedawno zdawało się martwe, przysuwał nieosiągalne i pozwalał zasmakować prawdziwych rozkoszy, po opisach których zaledwie wodziła palcami, przerażona niemożnością ich osiągnięcia. Dzięki niemu nie istniały rzeczy niemożliwe; wprowadził ją do Rycerzy, poręczył za nią swoją pozycją, wynikającą nie tylko ze szlacheckiego tytułu, ale i licznych zasług oraz wierności Czarnemu Panu. Stał się nauczycielem, wymagającym i surowym, nie tracącym przy tym jednak nieznośnej nonszalancji. U innej osoby denerwowałaby ją niemożebnie, u Tristana powodowała jedynie iskrzenie. Stał wyżej, ale Deirdre sądziła, że go doścignie, że jeszcze kilka kroków, i staną się sobie równi. Ten wieczór miał być tego najlepszym dowodem; wyciągał do niej rękę, uczył ją Zaklęć Niewybaczalnych, pokazywał moc, o jakiej nie śmiała marzyć, a jaką właśnie próbowała posiąść, posiadała, sprawiając ból i przejmując kontrolę nad inną istotą. Podekscytowanie powracało na nowo, już nie tak mocno, jak przy pierwszym rzuceniu Cruciatusa, ale oczy Dei dalej lśniły przyjemnym blaskiem, tym razem przeznaczonym wyłącznie dla Tristana. Nie rozglądała się dookoła, wpatrzona prosto w twarz mężczyzny, snującego przed nią wspaniałą wizję manipulacji trwającej latami. Nie wątpiła, że Czarny Pan posiada taką moc i że obdarzy nią najwierniejszych zwolenników. Jeszcze nie teraz, ale wkrótce, po wykonaniu rozkazów, po udowodnieniu, że jest gotowa poświęcić dla niego, dla idei, dla czystości wszystko - nie miała wątpliwości. Całkowicie ufała czarnoksiężnikowi, do którego doprowadził ją Tristan i całkowicie ufała także jemu, protektorowi, przewodnikowi po nowych, zapierających dech w piersiach głębinach czerni. Nie dzielił się z nią myślami, zbywał ogólną odpowiedzią, lecz w tej podniosłej chwili nie czuła się urażona. Otrzymała oczekiwane informacje, otrzymała znacznie więcej, niż pragnęła. To nie był czas na sięganie w głąb czarnej duszy Rosiera - miała skupić się na swojej, drżącej, wyczekującej z niecierpliwością chwili uwolnienia.
Właściwie nie poczuła chłodu wieczornego powietrza na odsłoniętej szyi, nie drgnęła także, czując dłonie mężczyzny, zaciskające się na jej talii. Cała cielesność kumulowała się w szybko bijącym sercu, pompującym gwałtownie krew prosto do żył. Dłonie Deirdre po raz pierwszy od dawna były ciepłe, wręcz gorące, a odsłonięta skóra lśniła zdrowymi rumieńcami. Śmiertelna bladość, doskonale sprawująca się w roli maski, stopniała, odsłaniając także pełne emocji czarne oczy. Już nie dwie puste, bezdenne studnie, raczej okna, otwarte na oścież w środku rozgwieżdżonej, zachwycającej nocy. Oddychała głęboko, spokojnie, ponownie odwracając się w stronę dziewczyny, stojącej bezradnie na środku opuszczonego placu. Poświęcała jej całą swoją uwagę - na którą w normalnych warunkach by nie zasłużyła - unosząc nieśpiesznie różdżkę. Mordercza inkantacja, wybrzmiała w powietrzu ochrypłym, niskim głosem Tristana, od razu wywołując gęsią skórkę, pokrywającą kark i szyję: doznanie wzmocnione jeszcze słodkim bonusem w postaci jej imienia. Wystarczyło chcieć, a przecież cała Deirdre była teraz pragnieniem. Przez ile miesięcy przygotowywała się do tej chwili, przez ile lat z bólem niezaspokojenia przeglądała grube woluminy, marząc o potędze? O odbieraniu życia jednym zaklęciem, jednym wydechem, zamieniającym powietrze w głoski, a głoski - w potęgę. Zaklinającą rzeczywistość tak mocno, by zatrzymać serce i pozbawić oddechu, zamienić tętniące ciało w martwą skorupę. Nie mogła być bardziej gotowa na to, co miało za chwilę nastąpić. Pozwoliła sobie jedynie na kilka sekund spokoju, zebrania myśli, skupienia na sile, rozpierającej jej żebra, kumulującej się w płucach, wirującej w stalowej obręczy czaszki. Powoli poruszyła nadgarstkiem, króciutka rozgrzewka, może łaskawy sygnał dla tej obrzydliwej szlamy, by mogła zmówić mugolską modlitwę albo po prostu uświadomić sobie marność swej ohydnej egzystencji, po czym podniosła różdżkę pewniej. - Avada Kedavra - mocny głos, żadnego zawahania, zielony błysk uderzający ofiarę prosto w pierś. Kilka ulotnych sekund, zapadających już na zawsze w pamięć; zaledwie kilka sekund, by odebrać komuś - czemuś - życie. Było inaczej, niż wtedy, gdy zaciskała pasek na szyi swojego gościa, gdy podrzynała gardło przypadkowemu mężczyźnie i gdy obserwowała wykrwawiającego się starca. Wtedy musiała się ubrudzić i choć dawało jej to jakąś prymitywną satysfakcję, to tak precyzyjne, tak wspaniałe zadanie ostatecznego ciosu, zdawało się jej po prostu piękne. Jak urzeczona wpatrywała się przed siebie, nawet nie tyle na martwe ciało, co w swoją ciągle uniesioną różdżkę i zaciśnięte na niej blade palce. Powoli opuściła dłoń, czując nieznośną wręcz lekkość, spokój, moc, podszyte leciutkim otumanieniem, jak po wyczerpującej rozkoszy, spływającej niemalże bolesnym zaspokojeniem. Przymknęła rozchylone usta; nie uśmiechała się, nie drżała, jednocześnie podniośle poważna i zmysłowo nonszalancka. Zaspokojenie wieloletniego pragnienia obnażyło ją całkowicie, zaparło dech w piersiach. Odwróciła się do Tristana dopiero wtedy, gdy nieco się opanowała, lecz i tak była przekonana, że mężczyzna z powodzeniem odczyta jej absolutny zachwyt, jeszcze nie pozwalający na okazanie jakiejkolwiek wdzięczności.
Właściwie nie poczuła chłodu wieczornego powietrza na odsłoniętej szyi, nie drgnęła także, czując dłonie mężczyzny, zaciskające się na jej talii. Cała cielesność kumulowała się w szybko bijącym sercu, pompującym gwałtownie krew prosto do żył. Dłonie Deirdre po raz pierwszy od dawna były ciepłe, wręcz gorące, a odsłonięta skóra lśniła zdrowymi rumieńcami. Śmiertelna bladość, doskonale sprawująca się w roli maski, stopniała, odsłaniając także pełne emocji czarne oczy. Już nie dwie puste, bezdenne studnie, raczej okna, otwarte na oścież w środku rozgwieżdżonej, zachwycającej nocy. Oddychała głęboko, spokojnie, ponownie odwracając się w stronę dziewczyny, stojącej bezradnie na środku opuszczonego placu. Poświęcała jej całą swoją uwagę - na którą w normalnych warunkach by nie zasłużyła - unosząc nieśpiesznie różdżkę. Mordercza inkantacja, wybrzmiała w powietrzu ochrypłym, niskim głosem Tristana, od razu wywołując gęsią skórkę, pokrywającą kark i szyję: doznanie wzmocnione jeszcze słodkim bonusem w postaci jej imienia. Wystarczyło chcieć, a przecież cała Deirdre była teraz pragnieniem. Przez ile miesięcy przygotowywała się do tej chwili, przez ile lat z bólem niezaspokojenia przeglądała grube woluminy, marząc o potędze? O odbieraniu życia jednym zaklęciem, jednym wydechem, zamieniającym powietrze w głoski, a głoski - w potęgę. Zaklinającą rzeczywistość tak mocno, by zatrzymać serce i pozbawić oddechu, zamienić tętniące ciało w martwą skorupę. Nie mogła być bardziej gotowa na to, co miało za chwilę nastąpić. Pozwoliła sobie jedynie na kilka sekund spokoju, zebrania myśli, skupienia na sile, rozpierającej jej żebra, kumulującej się w płucach, wirującej w stalowej obręczy czaszki. Powoli poruszyła nadgarstkiem, króciutka rozgrzewka, może łaskawy sygnał dla tej obrzydliwej szlamy, by mogła zmówić mugolską modlitwę albo po prostu uświadomić sobie marność swej ohydnej egzystencji, po czym podniosła różdżkę pewniej. - Avada Kedavra - mocny głos, żadnego zawahania, zielony błysk uderzający ofiarę prosto w pierś. Kilka ulotnych sekund, zapadających już na zawsze w pamięć; zaledwie kilka sekund, by odebrać komuś - czemuś - życie. Było inaczej, niż wtedy, gdy zaciskała pasek na szyi swojego gościa, gdy podrzynała gardło przypadkowemu mężczyźnie i gdy obserwowała wykrwawiającego się starca. Wtedy musiała się ubrudzić i choć dawało jej to jakąś prymitywną satysfakcję, to tak precyzyjne, tak wspaniałe zadanie ostatecznego ciosu, zdawało się jej po prostu piękne. Jak urzeczona wpatrywała się przed siebie, nawet nie tyle na martwe ciało, co w swoją ciągle uniesioną różdżkę i zaciśnięte na niej blade palce. Powoli opuściła dłoń, czując nieznośną wręcz lekkość, spokój, moc, podszyte leciutkim otumanieniem, jak po wyczerpującej rozkoszy, spływającej niemalże bolesnym zaspokojeniem. Przymknęła rozchylone usta; nie uśmiechała się, nie drżała, jednocześnie podniośle poważna i zmysłowo nonszalancka. Zaspokojenie wieloletniego pragnienia obnażyło ją całkowicie, zaparło dech w piersiach. Odwróciła się do Tristana dopiero wtedy, gdy nieco się opanowała, lecz i tak była przekonana, że mężczyzna z powodzeniem odczyta jej absolutny zachwyt, jeszcze nie pozwalający na okazanie jakiejkolwiek wdzięczności.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Przez jej ramię- patrzył na jej ofiarę, ofiarę, która nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że oto wydawała z siebie ostatnie tchnienia, że oto za moment zatrzyma się serce w jej klatce, zgaśnie ostatnia iskra życia w źrenicach, utraci czucie w mięśniach i przewróci się ponownie na zabłocony bruk, otulona szmaragdowym całunem śmierci. Dotknął - jej odsłoniętej szyi wierzchem dłoni zamkniętej w luźną pięść, zakryta dotąd gęstą kurtyną czarnych jak noc włosów była ciepła, jego dłoń - zimna, owinięta chłodem marcowego wieczoru. Zawahał się tylko na moment - czy była gotowa? Co - jeśli okaże się, że nie? Jak spojrzy na nią - na nich - Czarny Pan, jeśli jego słodka Orchidea okaże się niezdolna do tego, do czego On ją wybrał? Niezdolna - nie. Mogłaby być najwyżej... niegotowa. Podążał wzrokiem, za ruchem jej ramienia, za różdżką, jej drapieżny gest przeciął powietrze z gracją jak żmija sunąca przez wysoką trawę, żałował, że nie widział teraz jej twarzy - z pewnością skupionej, skoncentrowanej i - czyżby? - zachwyconej perspektywą odebrania życia? Przeobrażonej w kogoś o mocy ponadludzkiej, ponadczarodziejskiej, o mocy wszechpotężnej: o mocy decydowania o ludzkim być albo nie być. Jego zawahanie trwało najwyżej ułamek sekundy, wiedział, że była gotowa. Wiedział też, że miała odpowiednio wielką moc. Była utalentowana, zdolna i uczyła się szybko, nie miała też żadnych skrupułów, a śmierć, cierpienie, zadawanie bólu, zdawały się sprawiać jej niewysłowioną wręcz radość. A on - na tę radość patrzył z mieszaniną dumy i fascynacji, stworzył ją przecież - stworzył i doprowadził przed Jego oblicze, dał możliwość rozwinięcia swoich pięknych, czarnych skrzydeł, pomógł jej zedrzeć welon upokorzenia, odnajdując w niej talenty, który ją samą - przyciągnęły do niego. Nie bez powodu to jego zapytała tamtego dnia o pomoc. Nie bez powodu to jej zdecydował się faktycznie pomóc.
I nie zawiodła go, jej głos był pozbawiony zawahania, miał w sobie siłę, którą, wierzył, czerpała od niego, której jej nauczył - podnosząc z kolan i wyciągając do lotu na tle czarnego nieba, pomagając jej odkrywać kolejne meandry zakazanej, najmroczniejszej i najtrudniejszej zarazem sztuki magicznej. Płynęli tym razem - śród transcendentnych doznań bólu przeplatającego się z rozkoszą, płynęli labiryntem ścieżek, gdzie jeden koniec wiele miał początków. Prowadził ją za dłoń przez kleiste krwawe kałuże, ucząc, jak to jest mieć kontrolę - zamiast być kontroli poddanym. Zielone światło rozbłysło, Alice jęknęła cicho - i w jednej nanosekundzie uszło z niej wszelkie życie. Bez żadnego śladu, bez brudów, bez flaków, bez fekaliów, bez zupełnie nieestetycznych płynów - umarła romantycznie, czysto, niewinnie; tak jak żyła - choć tego Tristan nie mógł już wiedzieć, mógł jedynie budować w głowie własne wyobrażenie jej nic nie znaczącej już przeszłości. Przed chwilą żyła - a teraz była już martwa.
Dostrzegłszy na sobie jej spojrzenie, powrócił ku niej wzrokiem - wyłapując ten zachwyt, zadowolenie, na który zareagował jedynie spokojnym skinięciem głową. Skinięciem pełnym uznania, ale i dumy - Oto jesteś, moja piękna Czarna Orchideo - wypowiedział lekko, wręcz trywialnie, nonszalancko, choć Deirdre, znając go, mogła z łatwością odróżnić dumę wyraźnie wyczuwalną w wypowiadanych słowach od kpiny, której w nich nie było. - Gotowa na wszystko, czego od ciebie zażąda, przepełniona wszechpotężną mroczną mocą zdolną siać chaos, jeśli tylko tego zapragniesz. Zdolną powalić świat na kolana dla własnego kaprysu - I na jego rozkaz.
Wkrótce, bez słowa, wyminął ją, odejmując dłoń od jej szyi i ponownie sięgnął po różdżkę leżącą w kieszeni czarodziejskiej szaty, wolnym, zdać by się mogło mało pewnym krokiem podchodząc do ciała Alice.
Nie wspominał jej dotąd o własnych planach na ten wieczór - sam też chciał się dzisiaj czegoś nauczyć, przyznanie się jednak do tego, że coś leżało poza jego zasięgiem wobec wpatrzonej w niego kochanki wydawało się mu dalece niewłaściwe. Tym bardziej ogarniała go presja - nie chciałby się przy niej wygłupić, niemniej - jeszcze głupiej byłoby zmarnować doskonałą okazję. Ostatnio miał na sumieniu sporo, trzy ofiary potrzebne Czarnemu Panu, ta szlama, druga na obrzeżach miasta, poszukiwanie kolejnego trupa byłoby z jego strony wyjątkowo... nieostrożne, podczas gdy człowiek o jego pozycji na nieostrożność nie bardzo mógł sobie pozwolić. Obrócił między palcami smukłą, elegancko inkrustowaną różdżkę, nim dotarł wreszcie do ciała - i nachylił się nad nim, kucnął, równie powoli - wyciągając dłoń ku jej twarzy, odsunął z niej kosmyk włosów.
- Ostatecznie, Deirdre - rzucił, unosząc nad jej ciało różdżkę. - Czasem śmierć to dopiero... początek wielkiej nowej przygody. - Gdzieś usłyszał te słowa, ktoś je wypowiedział - któryś czarodziej, wielki autorytet. Który? Bez znaczenia, był już dzisiaj martwy. A Tristan - wciąż żywy, kpił, naigrywał się z Albusa Dumbledore'a, umyślnie prześmiewczo cytując jego słowa. Wyszeptał cichą inktantację inferni, unosząc różdżkę nad jej ciało, ale to - ani drgnęło. Inferni, powtórzył drugi raz, a błękitna smuga uderzyła jej pierś, wywołując ruch dłoni - krótki, spazmatyczny, nic nie znaczący. - Inferni - wypowiedział już pewniej i głośniej, dokładnie naśladując nadgarstkiem gest, który niegdyś obserwował u Niego, u tego, którego imienia nie powinno się już dzisiaj wypowiadać. Wiedział, że porywał się na wiele, ale moce, jakie ofiarował mu Czarny Pan w zamian za wierną służbę - wielkimi były. Błękitna smuga połączyła jego różdżkę z opadłą piersią dziewczyny na dłużej niż kilka chwil i wtem - Tristan odsunął się od ciała gwałtownie - martwa Alice wybałuszyła białe oczy i rozdziawiła paszczę. Podniosła rękę - niezbornie, pokracznie, jak dziecko, które nie panuje jeszcze nad mięśniami. Odsuwał się, krok za krokiem, kiedy ta koszmarkowata poczwara wstawała z powrotem na nogi, chwiejne, niezręczne, krzywe wręcz. Jej szczeka opadła bezwładnie, była tylko ciałem pozbawionym życia, maszyną wprawioną w ruch najohydniejszą ze sztuk. Pustą skorupą, niezdolną do myśli - ani do sprzeciwu. Zabrało mu chwilę, nim bez lęku spojrzał na to monstrum... i nim rozluźnił pobielałe od uścisku na różdżce palce.
I nie zawiodła go, jej głos był pozbawiony zawahania, miał w sobie siłę, którą, wierzył, czerpała od niego, której jej nauczył - podnosząc z kolan i wyciągając do lotu na tle czarnego nieba, pomagając jej odkrywać kolejne meandry zakazanej, najmroczniejszej i najtrudniejszej zarazem sztuki magicznej. Płynęli tym razem - śród transcendentnych doznań bólu przeplatającego się z rozkoszą, płynęli labiryntem ścieżek, gdzie jeden koniec wiele miał początków. Prowadził ją za dłoń przez kleiste krwawe kałuże, ucząc, jak to jest mieć kontrolę - zamiast być kontroli poddanym. Zielone światło rozbłysło, Alice jęknęła cicho - i w jednej nanosekundzie uszło z niej wszelkie życie. Bez żadnego śladu, bez brudów, bez flaków, bez fekaliów, bez zupełnie nieestetycznych płynów - umarła romantycznie, czysto, niewinnie; tak jak żyła - choć tego Tristan nie mógł już wiedzieć, mógł jedynie budować w głowie własne wyobrażenie jej nic nie znaczącej już przeszłości. Przed chwilą żyła - a teraz była już martwa.
Dostrzegłszy na sobie jej spojrzenie, powrócił ku niej wzrokiem - wyłapując ten zachwyt, zadowolenie, na który zareagował jedynie spokojnym skinięciem głową. Skinięciem pełnym uznania, ale i dumy - Oto jesteś, moja piękna Czarna Orchideo - wypowiedział lekko, wręcz trywialnie, nonszalancko, choć Deirdre, znając go, mogła z łatwością odróżnić dumę wyraźnie wyczuwalną w wypowiadanych słowach od kpiny, której w nich nie było. - Gotowa na wszystko, czego od ciebie zażąda, przepełniona wszechpotężną mroczną mocą zdolną siać chaos, jeśli tylko tego zapragniesz. Zdolną powalić świat na kolana dla własnego kaprysu - I na jego rozkaz.
Wkrótce, bez słowa, wyminął ją, odejmując dłoń od jej szyi i ponownie sięgnął po różdżkę leżącą w kieszeni czarodziejskiej szaty, wolnym, zdać by się mogło mało pewnym krokiem podchodząc do ciała Alice.
Nie wspominał jej dotąd o własnych planach na ten wieczór - sam też chciał się dzisiaj czegoś nauczyć, przyznanie się jednak do tego, że coś leżało poza jego zasięgiem wobec wpatrzonej w niego kochanki wydawało się mu dalece niewłaściwe. Tym bardziej ogarniała go presja - nie chciałby się przy niej wygłupić, niemniej - jeszcze głupiej byłoby zmarnować doskonałą okazję. Ostatnio miał na sumieniu sporo, trzy ofiary potrzebne Czarnemu Panu, ta szlama, druga na obrzeżach miasta, poszukiwanie kolejnego trupa byłoby z jego strony wyjątkowo... nieostrożne, podczas gdy człowiek o jego pozycji na nieostrożność nie bardzo mógł sobie pozwolić. Obrócił między palcami smukłą, elegancko inkrustowaną różdżkę, nim dotarł wreszcie do ciała - i nachylił się nad nim, kucnął, równie powoli - wyciągając dłoń ku jej twarzy, odsunął z niej kosmyk włosów.
- Ostatecznie, Deirdre - rzucił, unosząc nad jej ciało różdżkę. - Czasem śmierć to dopiero... początek wielkiej nowej przygody. - Gdzieś usłyszał te słowa, ktoś je wypowiedział - któryś czarodziej, wielki autorytet. Który? Bez znaczenia, był już dzisiaj martwy. A Tristan - wciąż żywy, kpił, naigrywał się z Albusa Dumbledore'a, umyślnie prześmiewczo cytując jego słowa. Wyszeptał cichą inktantację inferni, unosząc różdżkę nad jej ciało, ale to - ani drgnęło. Inferni, powtórzył drugi raz, a błękitna smuga uderzyła jej pierś, wywołując ruch dłoni - krótki, spazmatyczny, nic nie znaczący. - Inferni - wypowiedział już pewniej i głośniej, dokładnie naśladując nadgarstkiem gest, który niegdyś obserwował u Niego, u tego, którego imienia nie powinno się już dzisiaj wypowiadać. Wiedział, że porywał się na wiele, ale moce, jakie ofiarował mu Czarny Pan w zamian za wierną służbę - wielkimi były. Błękitna smuga połączyła jego różdżkę z opadłą piersią dziewczyny na dłużej niż kilka chwil i wtem - Tristan odsunął się od ciała gwałtownie - martwa Alice wybałuszyła białe oczy i rozdziawiła paszczę. Podniosła rękę - niezbornie, pokracznie, jak dziecko, które nie panuje jeszcze nad mięśniami. Odsuwał się, krok za krokiem, kiedy ta koszmarkowata poczwara wstawała z powrotem na nogi, chwiejne, niezręczne, krzywe wręcz. Jej szczeka opadła bezwładnie, była tylko ciałem pozbawionym życia, maszyną wprawioną w ruch najohydniejszą ze sztuk. Pustą skorupą, niezdolną do myśli - ani do sprzeciwu. Zabrało mu chwilę, nim bez lęku spojrzał na to monstrum... i nim rozluźnił pobielałe od uścisku na różdżce palce.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
A więc tak wyglądała śmierć w swym najpiękniejszym wydaniu. Czysta, precyzyjna, w ułamku sekundy czyszcząca skomplikowane, niezgłębione ścieżki umysłu, czyniąc go martwym labiryntem. Przepływająca Szatańską Pożogą przez emocje, wspomnienia, barwne obrazy, sny, pragnienia; paląca wszystko, co napotkała na swojej drodze, pozostawiając po sobie jedynie fizyczne wspomnienie istoty, która jeszcze niedawno kumulowała w sobie cały wszechświat. Martwa Alice wydawała się jej nagle stukrotnie bardziej interesująca. Puste, niebieskie oczy, odbijały słabą poświatę księżyca, piegi zdawały się osiąść złotym pyłem na śmiertelnie bladych policzkach, a usta rozchyliły się, ciągle nierówno umalowane krwistą szminką. Była głupia, naiwna, dziecięca, dała się zwieść najniższemu instynktowi romantyzmu albo i zadurzenia, ignorując przesłania płynące z baśni i doświadczeń kobiet. Naprawdę sądziła, że tego wieczoru stanie się ofiarą czyjegoś zauroczenia, deklamowanego w wierszach, szeleszczących cicho w podniosłej aurze chłodnego wieczoru? Że przystojny nieznajomy ogrzeje jej dłonie i serce, znacząc bladą szyję pocałunkami, muśnięciami romantycznej poezji? Głupia; otrzymała swoją lekcję, przysługując się także edukacji Deirdre.
Nie była jej jednak za to wdzięczna. Wraz z ostatnim oddechem, z ostatnim jęknięciem, Alice stała się jedynie skorupą, przedmiotem, ciekawszym jedynie z powodu odebranego brutalnie czasu. Przeszłości, teraźniejszości, przyszłości; nie urodzi dzieci, nie wróci do domu rodziców, nie uśmiechnie się do wnuków. Ta władza nad czyimś życiorysem upajała Tsagairt nawet bardziej od samego aktu. Napełnił ją mocą, pewnością siebie, nakarmił przekonanie o własnej wartości. W końcu się nasyciła, mając jednak masochistyczne wrażenie, że zakończyła jedynie pewien etap, że gdy tylko pierwsze rozkoszne emocje opadną, znów będzie oczekiwać kolejnych wyzwań, kolejnych lekcji, wygłodniała coraz bardziej.
Tristan z pewnością też o tym wiedział, widziała to w jego oczach, przepełnionych spokojną dumą. Chłodna dłoń ciągle dotykała jej szyi, wyczuwając drżenie przyśpieszonego tętna; Deirdre nieco pochyliła głowę, ocierając się policzkiem o wierzch mocnych palców, niczym łaszące się do swojego pana szczenię. Nie spuszczała jednak wzroku z jego twarzy, spijała słowa z wąskich warg: najwspanialsze komplementy, docierające prosto w najwrażliwsze miejsca. W miłość własną, w pragnienie władzy, w niepokój, czy jest odpowiednio silna, by służyć Mu tak, jak na to zasługiwał. Była. Skoro Tristan tak twierdził, to z pewnością zasługiwała na to, by pewnie stanąć u jego boku, u ich boku. Uśmiechnęła się lekko, mocniej naciskając policzkiem na drobne kości palców; rozchyliła usta i przesunęła także nimi po chłodnej skórze, po wierzchu dłoni. Nie musiała komentować słów mężczyzny w inny sposób, nie chciała też pokazać, jak bardzo uszczęśliwił ją tym wieczorem. Cudowną niespodzianką, dotrzymaną obietnicą, zaufaniem, perfekcyjnie poprowadzoną lekcją.
Wyprostowała się po chwili, odprowadzając go wzrokiem, gdy szedł w stronę ciała. W pierwszej chwili sądziła, że chce dopełnić dzieła, może kopnąć bezwładne zwłoki, może sprawić, by zniknęły, zamienione w kamień lub ginące w popiele, ale ironiczne słowa Tristana na nowo pobudziły jej czujność. Odwróciła się cała w ich kierunku, odruchowo ściskając dłoń na różdżce. Nie podnosiła jednak ręki, wsłuchując się w szept inkantacji. Od razu zrozumiały, wywołujący kolejną falę podekscytowania. Nie spodziewała się tego, nie wyczekiwała żadnej kontynuacji, czując się już spełnioną, a Rosier...Rosier nie dał jej ochłonąć nawet na chwilę, podbijając stawkę o wygórowaną kwotę.
Inferius. Czytała o tych stworzeniach, przeglądała okrutne obrazki w zakazanych księgach, pamiętała przestrogi i strach, jaki wywoływały choćby plotki o tego typu czarnoksięskich eksperymentach. Niedawno słyszała niepokojące odgłosy, dobiegające z jednego z pomieszczeń w piwnicy Białej Wywerny, ale to, czego była właśnie świadkiem, było prawdziwie okrutne i obrzydliwe. Kolejna próba Tristana okazała się skuteczną: martwym ciałem nagle wstrząsnął dziwny dreszcz, mięśnie napięły się i...dziewczyna wstała. Nie, nie dziewczyna, kreacja, trup, mieszkaniec świata podziemi, kierowany wyłącznie wolą posiadającego go czarnoksiężnika. Deirdre, stojąca w pewnej odległości od zataczającego się inferiusa, nawet nie drgnęła, wielkimi oczami wpatrzona w człowieka, którego przed chwilą uśmierciła, a który...powracał. W ohydnym wydaniu; bezwładne usta, zasnute mgłą oczy, drżące kończyny, na razie zachowane w doskonałym stanie. Czym stanie się Alice, gdy zacznie gnić? Gdy napięta, delikatna, blada skóra pokryta piegami, stanie się przegniłym pergaminem, naznaczonym liszajami i pośmiertnym fioletem? Gdy białka oczu pożółkną a błękitna tęczówka zleje się w ropiejącym wrzodzie z pustą źrenicą? Gdy mięso zacznie odpadać od kości, a te, białe, kruche, wynurzą się klatką piersiową spod tłuszczu i ciężaru rozpadającego się ciała? Chciała się tego dowiedzieć, chciała zobaczyć rozkład, wzbudzający we wrogach absolutne przerażenie. Inferius nie wywoływał w niej aż tak mocnego strachu: wyłącznie obrzydzenie, przykryte jednak rosnącym szacunkiem, wręcz podziwem. Nie sądziła, że cokolwiek będzie w stanie w jej oczach wynieść Tristana jeszcze wyżej, ale obraz kroczącej chwiejnie dziewczyny, z której gardła wydobywały się prymitywne pomruki, wprawił Deirdre w prawdziwie zadurzoną dekoncentrację. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, że obserwując puste oczy trupa, ciągle wstrzymywała oddech. Zrobiła odważny krok do przodu - wiedziała, że panowanie nad inferiusem wymaga skupienia i niecodziennych zdolności magicznych, ale nie wątpiła w Rosiera nawet przez sekundę. - Niesamowite - wyszeptała tylko z czystym, zszokowanym podziwem, bez mrugnięcia wpatrując się w nieporadne, acz gwałtowne, pełne nadprzyrodzonej siły, ruchy Alice. Czyjejś córki, siostry, przyjaciółki, jeszcze przed kwadransem będącą pełną życia i marzeń, teraz: jedynie gnijącym ciałem, poruszanym czarnoksięską mocą. Odebrała ją światu, pozbawiła człowieczeństwa, a teraz była świadkiem jej przemiany. Czyż istniał piękniejszy wieczór, prawie równy temu, gdy po raz pierwszy została przedstawiona Czarnemu Panu?
Nie była jej jednak za to wdzięczna. Wraz z ostatnim oddechem, z ostatnim jęknięciem, Alice stała się jedynie skorupą, przedmiotem, ciekawszym jedynie z powodu odebranego brutalnie czasu. Przeszłości, teraźniejszości, przyszłości; nie urodzi dzieci, nie wróci do domu rodziców, nie uśmiechnie się do wnuków. Ta władza nad czyimś życiorysem upajała Tsagairt nawet bardziej od samego aktu. Napełnił ją mocą, pewnością siebie, nakarmił przekonanie o własnej wartości. W końcu się nasyciła, mając jednak masochistyczne wrażenie, że zakończyła jedynie pewien etap, że gdy tylko pierwsze rozkoszne emocje opadną, znów będzie oczekiwać kolejnych wyzwań, kolejnych lekcji, wygłodniała coraz bardziej.
Tristan z pewnością też o tym wiedział, widziała to w jego oczach, przepełnionych spokojną dumą. Chłodna dłoń ciągle dotykała jej szyi, wyczuwając drżenie przyśpieszonego tętna; Deirdre nieco pochyliła głowę, ocierając się policzkiem o wierzch mocnych palców, niczym łaszące się do swojego pana szczenię. Nie spuszczała jednak wzroku z jego twarzy, spijała słowa z wąskich warg: najwspanialsze komplementy, docierające prosto w najwrażliwsze miejsca. W miłość własną, w pragnienie władzy, w niepokój, czy jest odpowiednio silna, by służyć Mu tak, jak na to zasługiwał. Była. Skoro Tristan tak twierdził, to z pewnością zasługiwała na to, by pewnie stanąć u jego boku, u ich boku. Uśmiechnęła się lekko, mocniej naciskając policzkiem na drobne kości palców; rozchyliła usta i przesunęła także nimi po chłodnej skórze, po wierzchu dłoni. Nie musiała komentować słów mężczyzny w inny sposób, nie chciała też pokazać, jak bardzo uszczęśliwił ją tym wieczorem. Cudowną niespodzianką, dotrzymaną obietnicą, zaufaniem, perfekcyjnie poprowadzoną lekcją.
Wyprostowała się po chwili, odprowadzając go wzrokiem, gdy szedł w stronę ciała. W pierwszej chwili sądziła, że chce dopełnić dzieła, może kopnąć bezwładne zwłoki, może sprawić, by zniknęły, zamienione w kamień lub ginące w popiele, ale ironiczne słowa Tristana na nowo pobudziły jej czujność. Odwróciła się cała w ich kierunku, odruchowo ściskając dłoń na różdżce. Nie podnosiła jednak ręki, wsłuchując się w szept inkantacji. Od razu zrozumiały, wywołujący kolejną falę podekscytowania. Nie spodziewała się tego, nie wyczekiwała żadnej kontynuacji, czując się już spełnioną, a Rosier...Rosier nie dał jej ochłonąć nawet na chwilę, podbijając stawkę o wygórowaną kwotę.
Inferius. Czytała o tych stworzeniach, przeglądała okrutne obrazki w zakazanych księgach, pamiętała przestrogi i strach, jaki wywoływały choćby plotki o tego typu czarnoksięskich eksperymentach. Niedawno słyszała niepokojące odgłosy, dobiegające z jednego z pomieszczeń w piwnicy Białej Wywerny, ale to, czego była właśnie świadkiem, było prawdziwie okrutne i obrzydliwe. Kolejna próba Tristana okazała się skuteczną: martwym ciałem nagle wstrząsnął dziwny dreszcz, mięśnie napięły się i...dziewczyna wstała. Nie, nie dziewczyna, kreacja, trup, mieszkaniec świata podziemi, kierowany wyłącznie wolą posiadającego go czarnoksiężnika. Deirdre, stojąca w pewnej odległości od zataczającego się inferiusa, nawet nie drgnęła, wielkimi oczami wpatrzona w człowieka, którego przed chwilą uśmierciła, a który...powracał. W ohydnym wydaniu; bezwładne usta, zasnute mgłą oczy, drżące kończyny, na razie zachowane w doskonałym stanie. Czym stanie się Alice, gdy zacznie gnić? Gdy napięta, delikatna, blada skóra pokryta piegami, stanie się przegniłym pergaminem, naznaczonym liszajami i pośmiertnym fioletem? Gdy białka oczu pożółkną a błękitna tęczówka zleje się w ropiejącym wrzodzie z pustą źrenicą? Gdy mięso zacznie odpadać od kości, a te, białe, kruche, wynurzą się klatką piersiową spod tłuszczu i ciężaru rozpadającego się ciała? Chciała się tego dowiedzieć, chciała zobaczyć rozkład, wzbudzający we wrogach absolutne przerażenie. Inferius nie wywoływał w niej aż tak mocnego strachu: wyłącznie obrzydzenie, przykryte jednak rosnącym szacunkiem, wręcz podziwem. Nie sądziła, że cokolwiek będzie w stanie w jej oczach wynieść Tristana jeszcze wyżej, ale obraz kroczącej chwiejnie dziewczyny, z której gardła wydobywały się prymitywne pomruki, wprawił Deirdre w prawdziwie zadurzoną dekoncentrację. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, że obserwując puste oczy trupa, ciągle wstrzymywała oddech. Zrobiła odważny krok do przodu - wiedziała, że panowanie nad inferiusem wymaga skupienia i niecodziennych zdolności magicznych, ale nie wątpiła w Rosiera nawet przez sekundę. - Niesamowite - wyszeptała tylko z czystym, zszokowanym podziwem, bez mrugnięcia wpatrując się w nieporadne, acz gwałtowne, pełne nadprzyrodzonej siły, ruchy Alice. Czyjejś córki, siostry, przyjaciółki, jeszcze przed kwadransem będącą pełną życia i marzeń, teraz: jedynie gnijącym ciałem, poruszanym czarnoksięską mocą. Odebrała ją światu, pozbawiła człowieczeństwa, a teraz była świadkiem jej przemiany. Czyż istniał piękniejszy wieczór, prawie równy temu, gdy po raz pierwszy została przedstawiona Czarnemu Panu?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
To niezwykłe, co zdołał stworzyć. Deirdre, Czarny Łabędź, o skrzydłach zdolnych wzniecić równie czarny wicher: już nie tylko czuła potęgę, miała ją i mogła być o niej przekonana. Całkowicie, nie było już nic, co miałoby przed nią tajemnice: potrafiła rzucić wszystkie trzy zaklęcia niewybaczalne. Nie tylko technicznie, nie miała w sobie oporu, lęku, czegoś, co powstrzymałoby ją przed dokonaniem najgorszego. Zabiła - w sposób najdoskonalszy, okrywając ofiarę szmaragdowym całunem. Zabiła - Avadą Kedavrą. Wątpiłem tylko przez chwilę, Orchideo, przecież zdążyłem cię poznać, ciebie i twoje czarne żądze, równie ohydne, co kuszące.
Poczuł przyjemnie łechczące ukłucie satysfakcji, dumy, kiedy kochanka łasiła się do niego jak tresowane zwierzę, jedynie patrzył pociemniałym spojrzeniem, nie odejmując dłoni, traktując tę niemą pieszczotę nie tylko jako podziękowanie, wyraz uległości, ale i skromną zapowiedź rozkoszy, jaką jeszcze dzisiaj miał zamiar się nasycić. Deirdre spisała się doskonale, z zabawki przeobrażała się w twór, z którego jako artysta, subtelny rzeźbiarz-perfekcjonista mógł być bardziej niż dumny. Pomimo słabszej płci wydawała się być doskonalsza, silniejsza od większości - miej litość, Merlinie - czarodziejów skupionych w ich kręgu. Fascynowała go jej determinacja, fascynowała go jej pasja, z jaką podchodziła do tej najmroczniejszej ze sztuk i fascynowało go jej zwinne, elastyczne ciało, którego kocia gracja sprawiała, że Deirdre wydawała się jeszcze bardziej niebezpieczna. Jej egzotyka dodawała jej tajemniczości od zawsze, skośne oczy wyraźnie wyryły mu się w pamięci już kiedy przypadkiem napotkał je z własnymi jednej z wielu nocy spędzonej w Wenus, choć wtedy jeszcze nie podejrzewałby, czym tak naprawdę jest ta złowroga iskra błyszcząca w jej czarnej źrenicy, a dzisiaj - nie rozumiejąc jeszcze, czym była ta irracjonalna frustracja, którą odczuwał na myśl o tym miejscu - gdzie wciąż padała na kolana przed mężczyznami, którzy nie byli nim.
Spoglądał na swój drugi twór: pokrakę, która wkrótce zacznie się rozpadać; jej twarz bledła, niezborne ruchy przypominały dziecko uczące się chodzić, a krew na dłoniach nie krzepła; poranione, zdarte paznokcie nadawały jej niemal bajkowo makabrycznego wyglądu - jak trup, który sam, ożywiony, wyrąbał się zza grobu. Osunięta w dół szczęka, włosy zlepione trochę krwią, a trochę błotem, oczy, które równie dobrze mogłyby zostać zastąpione pustymi oczodołami, nieruchoma klatka piersiowa - niefalująca niepotrzebnym oddechem. Pogarbiona, pusta powłoka, wydmuszka z wyssaną z niej duszą. Nikt, niepotrzebny szlam. Wiedział, że zaklęcie nie potrwa długo - użył go po raz pierwszy, odkąd widział je u niego - brakowało mu doskonałości, mocy, perfekcji w gestach, wiedział, że to, co stworzył, nie było i nie będzie równie śmiercionośne, co inferiusy Czarnego Pana, ale było pierwszym krokiem do tego, czego pragnął; do władzy nad życiem i śmiercią. Odbierać życie było łatwo. O wiele trudniej... było to cofnąć. Niektórzy twierdzą twierdzą, że to niemożliwe - ale dowód stał przed nim całkowicie namacalny, a on wierzył - że granice mrocznej sztuki nie istniały i był gotów zapłacić za to każdą cenę; jeśli tylko mógł jeszcze zapłacić ją większą. Na jego usta wpełzł uśmiech, dziwny, wilczy, usatysfakcjonowany, uśmiech, z którym spojrzał na Deirdre, kiedy wyszeptała słowa podziwu. Widzisz, Orichideo, Alice była słaba i naiwna, miała zapewne swój świat i swoje marzenia - teraz zaś nie żyła. Bo ty byłaś silniejsza.
A teraz jest dziwnym monstrum, bo to nie odbieranie życia fascynowało zawsze mnie najbardziej.
Tristan wciąż zaciskał dłoń na różdżce, jakby obawiał się, że to może w każdej chwili wyrwać się spod jego kontroli, nie wiedział, czego się spodziewać - po raz pierwszy kształtując formę życia własną, czarnoksięską mocą. Wiedział, że magia dodawała tej dziewczyny sił - nie była już bezbronną łatwowierną dziewczyną tylko bestią nie pamiętającą własnego życia.
Pytałaś mnie kiedyś, czy wolałbym ból czy kontrolę, a ja daję ci gotową odpowiedź: każdy wolałby ból od bycia tym. Marszczył brew, obserwując ruchy kukły, chciał pchnąć ją do przodu, ścieżką, którą tu przyszła. Idź, Alice. Wracaj, skąd przyszłaś. Daj innym przykład - pokaż im, jaka przyszłość czeka takich, jak ty. Wolnym krokiem, uważnie obserwując jej chyboczącą się na boki czaszkę, podążył za nią, zatrzymując się w pół kroku tuż obok kochanki. Świeży inferius - szedł dalej, powłócząc stopami jak odrzucone dziecko.
- Jak sądzisz - odezwał się niemal obojętnie - kto będzie silniejszy: jej dawni znajomi czy ona? - Jak to jest, wpuścić półszlamę zamienioną w maszynę do zabijania w sam środek mugolskiego miasta? - Szkoda, że tego nie zobaczymy - Ale myślę, że mamy teraz... ważniejsze sprawy.
Poczuł przyjemnie łechczące ukłucie satysfakcji, dumy, kiedy kochanka łasiła się do niego jak tresowane zwierzę, jedynie patrzył pociemniałym spojrzeniem, nie odejmując dłoni, traktując tę niemą pieszczotę nie tylko jako podziękowanie, wyraz uległości, ale i skromną zapowiedź rozkoszy, jaką jeszcze dzisiaj miał zamiar się nasycić. Deirdre spisała się doskonale, z zabawki przeobrażała się w twór, z którego jako artysta, subtelny rzeźbiarz-perfekcjonista mógł być bardziej niż dumny. Pomimo słabszej płci wydawała się być doskonalsza, silniejsza od większości - miej litość, Merlinie - czarodziejów skupionych w ich kręgu. Fascynowała go jej determinacja, fascynowała go jej pasja, z jaką podchodziła do tej najmroczniejszej ze sztuk i fascynowało go jej zwinne, elastyczne ciało, którego kocia gracja sprawiała, że Deirdre wydawała się jeszcze bardziej niebezpieczna. Jej egzotyka dodawała jej tajemniczości od zawsze, skośne oczy wyraźnie wyryły mu się w pamięci już kiedy przypadkiem napotkał je z własnymi jednej z wielu nocy spędzonej w Wenus, choć wtedy jeszcze nie podejrzewałby, czym tak naprawdę jest ta złowroga iskra błyszcząca w jej czarnej źrenicy, a dzisiaj - nie rozumiejąc jeszcze, czym była ta irracjonalna frustracja, którą odczuwał na myśl o tym miejscu - gdzie wciąż padała na kolana przed mężczyznami, którzy nie byli nim.
Spoglądał na swój drugi twór: pokrakę, która wkrótce zacznie się rozpadać; jej twarz bledła, niezborne ruchy przypominały dziecko uczące się chodzić, a krew na dłoniach nie krzepła; poranione, zdarte paznokcie nadawały jej niemal bajkowo makabrycznego wyglądu - jak trup, który sam, ożywiony, wyrąbał się zza grobu. Osunięta w dół szczęka, włosy zlepione trochę krwią, a trochę błotem, oczy, które równie dobrze mogłyby zostać zastąpione pustymi oczodołami, nieruchoma klatka piersiowa - niefalująca niepotrzebnym oddechem. Pogarbiona, pusta powłoka, wydmuszka z wyssaną z niej duszą. Nikt, niepotrzebny szlam. Wiedział, że zaklęcie nie potrwa długo - użył go po raz pierwszy, odkąd widział je u niego - brakowało mu doskonałości, mocy, perfekcji w gestach, wiedział, że to, co stworzył, nie było i nie będzie równie śmiercionośne, co inferiusy Czarnego Pana, ale było pierwszym krokiem do tego, czego pragnął; do władzy nad życiem i śmiercią. Odbierać życie było łatwo. O wiele trudniej... było to cofnąć. Niektórzy twierdzą twierdzą, że to niemożliwe - ale dowód stał przed nim całkowicie namacalny, a on wierzył - że granice mrocznej sztuki nie istniały i był gotów zapłacić za to każdą cenę; jeśli tylko mógł jeszcze zapłacić ją większą. Na jego usta wpełzł uśmiech, dziwny, wilczy, usatysfakcjonowany, uśmiech, z którym spojrzał na Deirdre, kiedy wyszeptała słowa podziwu. Widzisz, Orichideo, Alice była słaba i naiwna, miała zapewne swój świat i swoje marzenia - teraz zaś nie żyła. Bo ty byłaś silniejsza.
A teraz jest dziwnym monstrum, bo to nie odbieranie życia fascynowało zawsze mnie najbardziej.
Tristan wciąż zaciskał dłoń na różdżce, jakby obawiał się, że to może w każdej chwili wyrwać się spod jego kontroli, nie wiedział, czego się spodziewać - po raz pierwszy kształtując formę życia własną, czarnoksięską mocą. Wiedział, że magia dodawała tej dziewczyny sił - nie była już bezbronną łatwowierną dziewczyną tylko bestią nie pamiętającą własnego życia.
Pytałaś mnie kiedyś, czy wolałbym ból czy kontrolę, a ja daję ci gotową odpowiedź: każdy wolałby ból od bycia tym. Marszczył brew, obserwując ruchy kukły, chciał pchnąć ją do przodu, ścieżką, którą tu przyszła. Idź, Alice. Wracaj, skąd przyszłaś. Daj innym przykład - pokaż im, jaka przyszłość czeka takich, jak ty. Wolnym krokiem, uważnie obserwując jej chyboczącą się na boki czaszkę, podążył za nią, zatrzymując się w pół kroku tuż obok kochanki. Świeży inferius - szedł dalej, powłócząc stopami jak odrzucone dziecko.
- Jak sądzisz - odezwał się niemal obojętnie - kto będzie silniejszy: jej dawni znajomi czy ona? - Jak to jest, wpuścić półszlamę zamienioną w maszynę do zabijania w sam środek mugolskiego miasta? - Szkoda, że tego nie zobaczymy - Ale myślę, że mamy teraz... ważniejsze sprawy.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Zastanawiała się gdzie - a właściwie czy w ogóle - istnieje granica Jego mocy. Początkowo, po pierwszych szeptach na temat rosnącej potęgi Toma Riddle'a, uznawała go przecież po prostu za człowieka, który zgłębił wystarczająco dużo tajemnych ksiąg, by wykorzystać czerpaną z nich wiedzę do budowania własnej siły. Kogoś, kto odkrywał tajemnice tam, gdzie reszta dopatrywała się jedynie pozłotki, ułudy. Kogoś, kto potrafił zobaczyć każdy detal rysującego się przed oczami obrazu, nie dając się zwieść złudnym zmysłom, niepozwalającym zwykłym śmiertelnikom na skupienie uwagi na umykających szczegółach. Kogoś, kto dzięki pilnej nauce i dalekim podróżom zbierał cenne doświadczenia, poglądy, opinie, nieznane w skostniałej Anglii, dokładnie je później analizując i budując na nich konkretną mądrość. Tak widziała go kiedyś, dopiero przy pierwszym spotkaniu pojmując, że ma do czynienia z kimś więcej. Mistrzem legilimencji, swobodnie sięgającym do najskrytszych myśli, bez żadnego problemu przebijając się przez ewentualne bariery. Bezwzględnym przywódcą, srogo, acz sprawiedliwie, każącym za najmniejsze przewinienia. Mężczyzną - ale czy ciągle nim był? czyż człowieczeństwo nie byłoby obrazą jego majestatu, sięgającego znacznie wyżej? - chłodnym, zdystansowanym, ale jednocześnie pełnym niepodważalnej pasji, ognia, czającego się w czarnych oczach, w zdawkowym, sarkastycznym uśmiechu wykrzywiającym blade wargi. Minęło wiele tygodni, odkąd stanęła w piwnicy Białej Wywerny tuż obok niego, lecz wrażenie z tamtej nocy stawało się z każdym dniem żywsze a idealna kompozycja paraliżującego strachu, szacunku i wręcz zmysłowej fascynacji, stanowiła rozkoszne, emocjonalne przypomnienie. Kartkę z pamiętnika, przechowywaną tuż przy sercu, niczym najromantyczniejsze miłosne wyznanie.
Wiedziała, że tę noc zapamięta podobnie, że zapisze się złotymi zgłoskami w umyśle, nasuwając tyle samo pytań co odpowiedzi. Granice przecież nie istniały, udowadniał jej to Tristan, z nonszalancją szafując ludzkim życiem, które przywracał temu stworzeniu, by przedłużyć męki i jednocześnie pokazać swoją siłę. Siłę, czerpaną od Niego, siłę, która miała stać się także i jej udziałem. Jeśli będzie odpowiednio oddana, posłuszna, uważna; nie mogła i nie chciała pozwolić sobie na błąd czy zwykłe zapomnienie. Liczyła się tylko misja, poświęcenie zadaniu, które wykonywała, nie tyle z nadzieją na nagrodę, co z czystej powinności. Wobec tego, który mógł podarować jej wszystko, wprowadzając na świecie nowe porządki. Dobre porządki, sprawiedliwe choć okrutne, przynoszące wszystkim godnym należytą władzę i spokój.
Czuła je także teraz, gdy obserwowała chwiejące się monstrum, które powłócząc nogami przechodziło przez środek placu, rzucając za sobą poszarpany cień. Nie przerażało ją ich dzieło, świadectwo podarowanej im mocy, i choć mimowolnie zaciskała dłoń na opuszczonej różdżce, to robiła to jedynie z powodu instynktownej chęci dalszego rozkoszowania się nowo pojętą sztuką. Chciała osiągnąć mistrzostwo, chciała, by Cruciatus wychodził jej tak lekko i perfekcyjnie jak Tristanowi. Chciała, by i jej trupie dziecko ruszyło w świat.
Śmierć z ręki chodzącego trupa, rozerwanie na strzępy pokiereszowanymi dłońmi, odgryzienie kończyn przez zaczynające gnić zęby, ostatnie tchnienie przesycone odorem psującego się ciała: to musiał być okrutny, obrzydliwy koniec. Idealny dla tych, którzy zaśmiecali czysty, czarodziejski świat. Ta potworna wizja wywołała na twarzy Deirdre przelotny, wręcz rozczulony uśmiech. Kreatura odchodziła, znikała za pozbawionymi liści krzewami, opuszczała mroczny zakątek, by w świetle rosnącego księżyca nieść dobrą nowinę. O wzmocnieniu siły tych, którzy mieli sprowadzić nowy, lepszy ład.
Miała apetyt na więcej. Pierwsza satysfakcja, obłaskawiająca niecierpliwość pilnej uczennicy, powoli się wypalała i choć radość płynąca z udanych Niewybaczalnych wypełniała ją szczelnie, wróżąc długie tygodnie czystego szczęścia, to i tak jakaś część Deirdre pulsowała pragnieniem. Czyżby miała zostać tak wygłodniała na zawsze, ciągle łaknąc nowych bodźców, doznań, doświadczeń? Perspektywa przerażająca i jednocześnie czyniąca ją najbardziej oddaną sprawie. Jemu. Magii. I komuś, kto doprowadził ją tak daleko, karmiąc coraz doskonalszymi możliwościami.
Oderwała wzrok od półmroku, w którym zniknęła Alice, a raczej to, co z jej cielesnej skorupy pozostało, napędzane czarnomagiczną wolą, przenosząc spojrzenie na stojącego tuż obok Tristana. Nawet nie zauważyła, kiedy do niej podszedł, zafascynowana ohydnym zjawiskiem powracającej zza grobu szlamy. Rozczulenie szybko zmieniło się we wdzięczność, podsycaną pragnieniem. Podobnego typu, już właściwie nie rozróżniała podniecenia, głodu, fascynacji i niecierpliwości; kumulowały się w jej ciele takim samym gorącem. Retoryczne pytanie skwitowała jedynie kpiącym, zadowolonym uśmiechem, po czym zrobiła krok do przodu, zmniejszając nieznośny dystans między ich ciałami. - Myślę - szepnęła, unosząc głowę, by ciche słowa, wraz z gorącym oddechem, poszybowały prosto do jego ucha - że będziesz mógł dziś zobaczyć coś znacznie przyjemniejszego - i równie satysfakcjonującego, co obserwowanie bestialskich morderstw? - kontynuowała właściwie bezgłośnie. Nie dotykała go, nie przesuwała lodowatą dłonią po policzku, i choć dzielił ich zaledwie cal, nie przekraczała tej umownej granicy. Jeszcze nie; chciała mu podziękować, chciała zaspokoić głód, chciała wzbogacić ten wieczór o kolejne, ostre wspomnienia. Egoizm mieszał się z jakąś formą usłużności i wdzięczności a Deirdre wolała się nie zastanawiać, które przemawia przez nią bardziej.
Wiedziała, że tę noc zapamięta podobnie, że zapisze się złotymi zgłoskami w umyśle, nasuwając tyle samo pytań co odpowiedzi. Granice przecież nie istniały, udowadniał jej to Tristan, z nonszalancją szafując ludzkim życiem, które przywracał temu stworzeniu, by przedłużyć męki i jednocześnie pokazać swoją siłę. Siłę, czerpaną od Niego, siłę, która miała stać się także i jej udziałem. Jeśli będzie odpowiednio oddana, posłuszna, uważna; nie mogła i nie chciała pozwolić sobie na błąd czy zwykłe zapomnienie. Liczyła się tylko misja, poświęcenie zadaniu, które wykonywała, nie tyle z nadzieją na nagrodę, co z czystej powinności. Wobec tego, który mógł podarować jej wszystko, wprowadzając na świecie nowe porządki. Dobre porządki, sprawiedliwe choć okrutne, przynoszące wszystkim godnym należytą władzę i spokój.
Czuła je także teraz, gdy obserwowała chwiejące się monstrum, które powłócząc nogami przechodziło przez środek placu, rzucając za sobą poszarpany cień. Nie przerażało ją ich dzieło, świadectwo podarowanej im mocy, i choć mimowolnie zaciskała dłoń na opuszczonej różdżce, to robiła to jedynie z powodu instynktownej chęci dalszego rozkoszowania się nowo pojętą sztuką. Chciała osiągnąć mistrzostwo, chciała, by Cruciatus wychodził jej tak lekko i perfekcyjnie jak Tristanowi. Chciała, by i jej trupie dziecko ruszyło w świat.
Śmierć z ręki chodzącego trupa, rozerwanie na strzępy pokiereszowanymi dłońmi, odgryzienie kończyn przez zaczynające gnić zęby, ostatnie tchnienie przesycone odorem psującego się ciała: to musiał być okrutny, obrzydliwy koniec. Idealny dla tych, którzy zaśmiecali czysty, czarodziejski świat. Ta potworna wizja wywołała na twarzy Deirdre przelotny, wręcz rozczulony uśmiech. Kreatura odchodziła, znikała za pozbawionymi liści krzewami, opuszczała mroczny zakątek, by w świetle rosnącego księżyca nieść dobrą nowinę. O wzmocnieniu siły tych, którzy mieli sprowadzić nowy, lepszy ład.
Miała apetyt na więcej. Pierwsza satysfakcja, obłaskawiająca niecierpliwość pilnej uczennicy, powoli się wypalała i choć radość płynąca z udanych Niewybaczalnych wypełniała ją szczelnie, wróżąc długie tygodnie czystego szczęścia, to i tak jakaś część Deirdre pulsowała pragnieniem. Czyżby miała zostać tak wygłodniała na zawsze, ciągle łaknąc nowych bodźców, doznań, doświadczeń? Perspektywa przerażająca i jednocześnie czyniąca ją najbardziej oddaną sprawie. Jemu. Magii. I komuś, kto doprowadził ją tak daleko, karmiąc coraz doskonalszymi możliwościami.
Oderwała wzrok od półmroku, w którym zniknęła Alice, a raczej to, co z jej cielesnej skorupy pozostało, napędzane czarnomagiczną wolą, przenosząc spojrzenie na stojącego tuż obok Tristana. Nawet nie zauważyła, kiedy do niej podszedł, zafascynowana ohydnym zjawiskiem powracającej zza grobu szlamy. Rozczulenie szybko zmieniło się we wdzięczność, podsycaną pragnieniem. Podobnego typu, już właściwie nie rozróżniała podniecenia, głodu, fascynacji i niecierpliwości; kumulowały się w jej ciele takim samym gorącem. Retoryczne pytanie skwitowała jedynie kpiącym, zadowolonym uśmiechem, po czym zrobiła krok do przodu, zmniejszając nieznośny dystans między ich ciałami. - Myślę - szepnęła, unosząc głowę, by ciche słowa, wraz z gorącym oddechem, poszybowały prosto do jego ucha - że będziesz mógł dziś zobaczyć coś znacznie przyjemniejszego - i równie satysfakcjonującego, co obserwowanie bestialskich morderstw? - kontynuowała właściwie bezgłośnie. Nie dotykała go, nie przesuwała lodowatą dłonią po policzku, i choć dzielił ich zaledwie cal, nie przekraczała tej umownej granicy. Jeszcze nie; chciała mu podziękować, chciała zaspokoić głód, chciała wzbogacić ten wieczór o kolejne, ostre wspomnienia. Egoizm mieszał się z jakąś formą usłużności i wdzięczności a Deirdre wolała się nie zastanawiać, które przemawia przez nią bardziej.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wiedział, że na tym się nie skończy - że to był dopiero początek. Czerpał od Niego swoją siłę od lat, dziś przekazywał ją Deirdre, wiedząc, że ta była dość bystra i dość zdolna, by zrobić z niej większy użytek, niż co drugi Jego sługa, jakiego miał okazję poznać. Wierzył, że to wszystko prowadziło do konkretnego celu, konkretnego końca: osiągnięciu potęgi być może nawet tak potężnej, jak Jego sama - dzielił się wszak z nimi całą wiedzą, którą byli na ten moment pojąć, on, wszechpotężny, wszechwładny, niezwykle uzdolniony i absolutnie wyjątkowy. Podziwiał Czarnego Pana, ale i lękał się Jego gniewu, chciał być blisko, chciał być jego sojusznikiem, nie wrogiem, usprawiedliwiając przed samym sobą fakt, że mu służył - ale czy tacy jak on nie służyli od zawsze? Nawet wewnątrz rodów istniała hierarchia: wpierw ojciec, potem nestor, i nie było hańby w ugięciu karkiem przed żadnym z nich. Na samym końcu tej hierarchii - stał właśnie On, jako pierwszy być może władny zjednoczyć wszystkie czarnoksięskie rody, kwiat arystokracji, kwiat czarodziejskiej młodzieży, czarodziejów uzdolnionych wszechstronnie i wyjątkowo - jak Deirdre. A wszystko to w celu przywrócenia świetności czarodziejskiemu światu, oczyszczenia go ze zbędnego, obrzydliwego szlamu. Tristan oczyma wyobraźni widział już jego tryumf, zasłużony i sprawiedliwy - nie pojmował wszak dlaczego to czarodzieje mieli chować się przed mugolami, nie odwrotnie: to czarodzieje byli przecież potężniejsi. Mugoli było więcej - być może - ale zamiana tych proporcji nie wydawała mu się nawet w połowie tak trudna, jak brzmiała: byli przecież jak owce, których gromadami można było prowadzić na rzeź. Nie mieli żadnych sposobów na obronę przed zwykłą magią, a co dopiero - jej najmroczniejszą odmianą, matki nie tylko najokrutniejszych klątw, ale i tworów takich jak Alice, która znikała już na końcu ścieżki ciemnego leśnego zakątka jak senny koszmar. Zastanawiało go - jaką ostatnią myśl może mieć mugol, na którego natrafi wyłaniający się z mgły potwór, niewidząca maszyna z mięsa stworzona do zabijania? Czy przeciętny mugol był dość bystry, by wiedzieć, by przed nią uciekać? Kto biegnie szybciej: mugol czy inferius? Ale najbardziej - zastanawiało go, czy mugole pojmą przesłanie, jakie im słali, z dnia na dzień coraz pewniej: bo inferius był tylko małą cząstką ich ostatnich działań. I jedynie preludium do tego, co mieli zamiar zrobić oni - cały czas czekała na nich Isolda, skrzywdzenie jej to odważne posunięcie. Poniekąd - wystąpienie przeciwko błękitnej krwi, której przecież hołdowali. Tylko poniekąd, Isolda zawiodła i musiała ponieść karę, Lorne zawiódł i musiał zrozumieć, że służąc w jego szeregach nie mógł dokonywać gwałtu na innych rycerzy. Dyscyplina - tego od nich wymagał, bo nie wszyscy pojmowali, że On nie był im równy. Służyć komuś takiemu, jak Czarny Pan, nie było wstydem ani hańbą, było zaszczytem dla nich obojga.
Obserwował jej reakcję, mimikę twarzy, błąkające się w oczach emocje, czyniła naprawdę znaczne postępy, a jej głód, pragnienie, wydał mu się na swój sposób ekscytujący - poszukiwanie granic sprawiało mu radość właściwie od zawsze, czasem były to granice hedonizmu, czasem - własnej wytrzymałości, przy Czarnym Panie chodziło o granice rzeczywistości, granice możliwości, granice ludzkiej mocy, najstraszliwszej mocy. Granice Deirdre wydawały się równie fascynujące w swoich fundamentach - i równie ciekawe do zbadania. Dla znudzonego ogromem dotychczasowych doznań Tristana było to coś nowego, świeżego i niemożliwie przyciągającego. Początkowo był sceptyczny, sądząc, że kiedy opuszczą mury Wenus ich spotkania stracą na pikanterii, był sceptyczny i niechętny, mając przed sobą wizję uczennicy miotającej klątwy w manekiny, drżącą dłonią trzymając różdżkę, drżącym głosem usiłującą wydukać inkantację Avada kedavra. Ich spotkania tak nie wyglądały, Deirdre chłonęła wiedzę jak gąbka, jej czarne serce zdało się nie mieć oporów przed dosłownie niczym, a im mocniej się przed nim obnażała - tym mniej ją rozumiał i tym ciekawszą się mu zdawała. Była jego czarną orchideą, jego czarnym łabędziem, rzeźbą, którą powołał do życia jak Pigmalion.
A teraz - była też jego kochanką.
Powiódł spojrzeniem po jej ciele, kiedy się zbliżała, zatrzymując wzrok na dłużej na jej ustach złożonych w kpinie - własne również wyginając w wilczym uśmiechu. Czuł ten gorąc, chaos namiętnych uczuć zmieszanych z pragnieniem władzy, jak i faktem posiadania tej władzy, samozadowoleniem, zabieraniem życia, oddawaniem go na nowo, siania zamętu, który obróci w końcu świat do góry nogami. Z tego wszystkiego rodziła się pasja - namiętna, oddana i spragniona nektaru kwiatu tej słodkiej orchidei, tak umiejętnie podsycana przez nią samą. Ciepły oddech, szept, słowa nie mówiące nic, a jednak przywołujące obrazy bardzo wyraźne; jej zachowanie podsycały jego wyobraźnię i wzbudzały niecierpliwość tym razem u Tristana, wcześniej tłumioną w znudzonym dyrygowaniu różdżką i pokazywaniu kolejnych gestów. Ale - czy na pewno go to nudziło? Uwielbiał przecież patrzeć na nią - pochłoniętą pasją szafowania ludzkim cierpieniem, bólem... i życiem. Jeśli tylko - nazwać te istoty ludźmi. Uwielbiał patrzeć na jej siłę - z poczuciem i przekonaniem, że, wciąż, to on sam jest silniejszy. Jak większy drapieżnik, dziki kot, potwór, uczący polować młodszego; trochę dla dobra stada, trochę z egoistycznych pobudek. Uwielbiał jej emocje, ogniste i temperamentne jak u dzikiej pantery, uwielbiał jej wzrok, błyszczący złowrogą iskrą, uwielbiał jej zręczne, smukłe ciało - którego pamiętał już każdy fragment. I choć nie drgnął, nie naruszając tego dystansu między nimi, pragnął, pragnął całym sobą.
Myślę, że masz rację, Deirdre.
/zt x2
Obserwował jej reakcję, mimikę twarzy, błąkające się w oczach emocje, czyniła naprawdę znaczne postępy, a jej głód, pragnienie, wydał mu się na swój sposób ekscytujący - poszukiwanie granic sprawiało mu radość właściwie od zawsze, czasem były to granice hedonizmu, czasem - własnej wytrzymałości, przy Czarnym Panie chodziło o granice rzeczywistości, granice możliwości, granice ludzkiej mocy, najstraszliwszej mocy. Granice Deirdre wydawały się równie fascynujące w swoich fundamentach - i równie ciekawe do zbadania. Dla znudzonego ogromem dotychczasowych doznań Tristana było to coś nowego, świeżego i niemożliwie przyciągającego. Początkowo był sceptyczny, sądząc, że kiedy opuszczą mury Wenus ich spotkania stracą na pikanterii, był sceptyczny i niechętny, mając przed sobą wizję uczennicy miotającej klątwy w manekiny, drżącą dłonią trzymając różdżkę, drżącym głosem usiłującą wydukać inkantację Avada kedavra. Ich spotkania tak nie wyglądały, Deirdre chłonęła wiedzę jak gąbka, jej czarne serce zdało się nie mieć oporów przed dosłownie niczym, a im mocniej się przed nim obnażała - tym mniej ją rozumiał i tym ciekawszą się mu zdawała. Była jego czarną orchideą, jego czarnym łabędziem, rzeźbą, którą powołał do życia jak Pigmalion.
A teraz - była też jego kochanką.
Powiódł spojrzeniem po jej ciele, kiedy się zbliżała, zatrzymując wzrok na dłużej na jej ustach złożonych w kpinie - własne również wyginając w wilczym uśmiechu. Czuł ten gorąc, chaos namiętnych uczuć zmieszanych z pragnieniem władzy, jak i faktem posiadania tej władzy, samozadowoleniem, zabieraniem życia, oddawaniem go na nowo, siania zamętu, który obróci w końcu świat do góry nogami. Z tego wszystkiego rodziła się pasja - namiętna, oddana i spragniona nektaru kwiatu tej słodkiej orchidei, tak umiejętnie podsycana przez nią samą. Ciepły oddech, szept, słowa nie mówiące nic, a jednak przywołujące obrazy bardzo wyraźne; jej zachowanie podsycały jego wyobraźnię i wzbudzały niecierpliwość tym razem u Tristana, wcześniej tłumioną w znudzonym dyrygowaniu różdżką i pokazywaniu kolejnych gestów. Ale - czy na pewno go to nudziło? Uwielbiał przecież patrzeć na nią - pochłoniętą pasją szafowania ludzkim cierpieniem, bólem... i życiem. Jeśli tylko - nazwać te istoty ludźmi. Uwielbiał patrzeć na jej siłę - z poczuciem i przekonaniem, że, wciąż, to on sam jest silniejszy. Jak większy drapieżnik, dziki kot, potwór, uczący polować młodszego; trochę dla dobra stada, trochę z egoistycznych pobudek. Uwielbiał jej emocje, ogniste i temperamentne jak u dzikiej pantery, uwielbiał jej wzrok, błyszczący złowrogą iskrą, uwielbiał jej zręczne, smukłe ciało - którego pamiętał już każdy fragment. I choć nie drgnął, nie naruszając tego dystansu między nimi, pragnął, pragnął całym sobą.
Myślę, że masz rację, Deirdre.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Postać A: Tej nocy, z kwietnia na maj, na niebie grzmiało wiele wyładowań, choć nie wyglądały na zwykłe wyładowania atmosferyczne. Nagle dostrzegłaś pajęczynę splecionych błyskawic, które pochłonęły wszystko w okół ciebie; uderzyły w pomieszczenie, w którym się znajdowałaś lub otoczyły cię na zewnątrz. Znalazłaś się w samym centrum dziwnego zdarzenia, nie miałaś szans na ucieczkę - wpierw poczułaś przeszywający ból, dopiero potem utraciłaś przytomność. Ktoś musi cię ocucić.
Obrażenia: oparzenia (120) od czarnej magii
Postać B: To działo się w nocy, z kwietnia na maj. Musiałeś zasnąć, to wyglądało jak sen: dziwne obrazy, symbole, widoki z przeszłości i twarze martwych dziś ludzi, których kiedyś znałeś; początkowo pogodni, spokojni, po chwili - rozerwani na strzępy przez niewidzialny wybuch, pośrodku którego się znajdowałeś. Mimowolnie obejrzałeś się wokół siebie, stałeś w nicości, która nagle zaczynała się spłaszczać - i miażdżyć cię. Obudziłeś się daleko od miejsca, w którym tamtego dnia spałeś.
Obrażenia: psychiczne (40) od czarnej magii, tłuczone (40) od czarnej magii
Jay nie mógł zasnąć od kilku dni. Dokładnie od chwili w której mały Puchon zmarł w trakcie misji odratowywania ocalałych z akcji odbijania więźniów Ministerstwa Magii, a także Grindelwalda. Wciąż pamiętał to jak musiał zabrać nieżywe ciało dziecka. Był taki lekki, wyglądał jakby spał i astronom naprawdę chciałby, żeby tak było. Doskonale zdawał sobie jednak sprawę, że były to czcze życzenia, a on nie mógł już nic zrobić. Nie mógł w ogóle nikomu pomóc, bo nie był uzdrowicielem ani nie znał ani jednego odpowiedniego zaklęcia. Był w stanie tylko stać i patrzeć albo płakać, gdy trwał przy małym Lewisie. Gdy tylko zamykał oczy, pod nimi ukazywała się właśnie twarz chłopca - tylko z otwartymi, wodnistymi oczyma. Równie przerażającymi we śnie jak i na jawie. Jayden wzdrygał się za każdym razem i nie pozwalał sobie na sen, bojąc się tego, co tam zobaczy. I tak widok tego wszystkiego miał już nigdy nie opuścić jego wspomnień i chociaż myślał nad myślodsiewnią, zrezygnował. Powinien, musiał o tym pamiętać bez względu na wszystko. Może i bez tego byłoby mu łatwiej, ale postanowił inaczej, chociażby z tego względu, żeby zdawać sobie sprawę, co naprawdę miało miejsce i jakie były skutki niewystarczającego działania lub jego całkowitego braku. Powinien szukać swoich uczniów, powinien się domyślić, że Grindelwald umieścił chociażby część z nich właśnie w Szkole Magii i Czarodziejstwa. Nigdy nie miał sobie wybaczyć tej swojej naiwnej i głupiej bezczynności. Zdecydowanie powinien zareagować, a nie stać i tylko patrzeć. Stać i patrzeć... Oparł się przedramionami o drewno biurka w gabinecie i przez chwilę patrzył w ścianę, aż ukrył twarz w granicy stworzonej przez złączone ręce. Sam nie wiedział, kiedy oczy zaczęły mu ciążyć, a głowa opadła na stół. A to co zobaczył w krainie snów było początkowo całkiem przyjemne. Widział każdego ucznia, każdego przyjaciela, każdą znaną twarz, które były mu drogie, ale większość z nich była już martwa. Skąd więc pojawili się tutaj? W tej nicości wraz z nim, uśmiechając się szeroko? Machali do niego jakby namawiali do podejścia bliżej. Czy to oznaczało, że on również umarł? Za jego plecami i w całej tej dziwnej nicości wciąż przewijały się obrazy, symbole, widoki z przeszłości... I gdy znowu skupił się na osobach stojących kawałek od niego, dostrzegł coś za nimi. Chciał krzyczeć, żeby uważali, jednak głos uwiązł mu w gardle. Ciemność zaszła nieświadomych i przebiła się zmaterializowanymi szponami przez ciała bliskich. Zaraz potem nastąpił dziwny wybuch, który rozerwał wszystko na strzępy, a pośrodku niego stał właśnie Jayden. Na chwilę zamknął oczy, nie mogąc znieść przeraźliwego obrazu i smaku krwi, która również zachlapała mu twarz. Mimowolnie jednak znowu przejrzał. Stał w nicości - wielkiej szarości, która nagle zaczynała się spłaszczać wywierając coraz poważniejszy wzrost ciśnienia. Vane złapał się za głowę, czując jak wszystko dookoła zaczynało się kurczyć - miażdżyło go. A gdy myślał, że już nie wytrzyma, ocknął się. Coś nim szarpnęło, a JJ złapał łapczywie pierwszy oddech zupełnie jakby utonął i znów wrócił do żywych. Przez moment nie mógł się na niczym skupić, kaszląc i starając się uregulować podstawową funkcję życiową. Dyszał jak ciężki powóz, aż w końcu całe jego ciało powoli zaczynało się uspokajać i mógł dostrzec otaczającą go rzeczywistość. Przegiął się na bok, by próbować się podnieść na drżących kończynach, ale jedyne co zrobił to opadł z powrotem na ziemię. Dokoła panowała ciemność wcale niepodobna do tej w gabinecie na Wieży Astronomicznej. Patrzył w gołe niebo. Oczywiście było przysłonięte gęstymi zaroślami, cierniowymi krzakami i koronami drzew, ale jedno było pewne - to nie był Hogwart. Czuł pulsujący ból w głowie jak i całym ciele. Wyszarpnięte z jego wspomnień dziwne obrazy, wciąż biły się w umyśle nauczyciela, sprawiając, że był mocno zdekoncentrowany. Coś wbijało się w jego dłoń i zauważył, że była wplątana w jakiś krzew. Wyciągnął ją, co przypłacił kolejnym uczuciem bólu, ale ten rozlał się po jego ciele i Vane nie mógł stwierdzić naprawdę, gdzie go nie czuł. W końcu jednak znów spróbował wstać i tym razem udało mu się usiąść na piętach, by móc rozejrzeć się dookoła. Początkowo wciąż nic nie widział, ale z każdą chwilą jego oko przyzwyczajało się do ciemności. Było to prostsze z tego względu, że praktycznie całe swoje życie poświęcał badaniom bez odrobiny światła. Gdy badał okolicę, starając się ustalić, co się wydarzyło, dostrzegł zarys leżącej niedaleko postaci. Dosłownie kilka kroków w bok. Nie poruszała się. Od razu pomyślał o najgorszym, jednak w pewien sposób zmotywowało go to do przemieszczenia się i sprawdzenia czy wszystko w porządku. Przypominało to bardziej czołganie się do celu niż chód, ale nie miało to znaczenia. Znowu opadł na kolana, próbując złapać oddech, ale był już obok. Widział oparzenia, pokrywające ciało osoby, która wciąż tkwiła w bezruchu. Musiał ją jakoś ocucić.
- Proszę pani, słyszy mnie, pani? - zaczął, po czym próbował delikatnie nią potrząsnąć, by się ocknęła. Mruknęła, zrobiła cokolwiek, by wiedział, że żyje. Widział jak jej klatka piersiowa delikatnie podnosiła się i opadała, więc część jego obaw odeszła, ale wciąż nie był zupełnie spokojny. - Obudź się. Proszę.
|223-80=143
- Proszę pani, słyszy mnie, pani? - zaczął, po czym próbował delikatnie nią potrząsnąć, by się ocknęła. Mruknęła, zrobiła cokolwiek, by wiedział, że żyje. Widział jak jej klatka piersiowa delikatnie podnosiła się i opadała, więc część jego obaw odeszła, ale wciąż nie był zupełnie spokojny. - Obudź się. Proszę.
|223-80=143
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To była wyjątkowo dziwna noc.
Zaczęło się od tego, że zdała sobie sprawę, że znajduje się w alejce nieopodal Munga, której zwykle używała, chcąc się teleportować do domu. Już wtedy czuła się dziwnie, choć zrzuciła to na karb zmęczenia po dłuższym niż zwykle dniu pracy i wyjątkowo trudnych przypadkach, którymi przyszło jej się zajmować. Nie wiedziała, że jest aż tak późno i myślała tylko o tym, by wrócić do domu i położyć się spać, w końcu rano znowu należało wcześnie wstać i udać się do Munga.
Nie wiedziała jeszcze, że to nie koniec wrażeń na dziś.
Rozejrzała się, przez moment spoglądając w górę. Na niebie niepokojąco błyskało. Czyżby wiosenna burza? Jeśli tak, wyglądała na wyjątkowo silną, więc musiała się pospieszyć z powrotem do domu. Nie miała pojęcia, co w tej chwili działo się w całym kraju, ale zanim zrobiła cokolwiek, nagle zaczęło błyskać wokół niej. Nie miała szans, by od tego uciec, wyładowania wydawały się być wszędzie i nie wyglądały jak zwyczajne naturalne zjawisko. Krzyknęła, czując, jak wypełnia ją prawdziwy strach, a błyskawice nagle otoczyły ją i poczuła, jak jej ciało ogarnia silny ból. Coś nią szarpnęło, czuła się, jakby coś wręcz ją rozdzierało – a potem nastąpiła ciemność.
Nie poczuła, że jej ciało zostało przeniesione w inne miejsce. Gdy straciła przytomność, w tym momencie nie czuła i nie widziała już nic, nie zastanawiała się też nad tym niezwykłym i groźnym zjawiskiem, które ją zaatakowało. Leżała na ziemi, nie poruszając się. Potargane włosy częściowo przysłaniały niezdrowo bladą twarz, tuż obok były jakieś zarośla. Na pewno nie była to uliczka, w której znajdowała się wcześniej.
Nie wiadomo, ile czasu upłynęło, odkąd zobaczyła otaczające ją błyskawice i straciła przytomność. Była pogrążona w tej kojącej ciemności i nieświadomości, gdy nagle ktoś zaczął nią potrząsać (co poczuła dopiero po chwili), a do otumanionego umysłu powoli przedzierał się męski głos. Wciąż nie rozumiała, co się dzieje i nie rozróżniała słów. Szybciej dotarł do niej ból; bolało ją całe ciało, miała wrażenie, że jej skóra w niektórych miejscach dosłownie płonęła. Nie była pewna, czy w ogóle żyje – ale gdyby była martwa, to chyba nie czułaby takiego bólu, prawda?
Poruszyła się niespokojnie i wydała z siebie chrapliwy, zduszony krzyk. Jej dłonie na moment zacisnęły się na podłożu; pod nimi znajdowała się trawa. Poruszyła głową i próbowała otworzyć oczy, a gdy zbłąkane kosmyki opadły na bok, znowu zobaczyła ciemność. Nie, niezupełnie. Było ciemno, ale nie była to już gęsta czerń towarzysząca utracie przytomności. Powoli zobaczyła błyskające niebo, zarysy drzew nad jej głową i ciemniejszy zarys jakiejś sylwetki pochylającej się nad nią. Znowu zamrugała, ale było zbyt ciemno i była zbyt otumaniona, by od razu ją rozpoznać.
- Gdzie... ja jestem? – wyszeptała zduszonym głosem. – Co się dzieje?
Znowu poruszyła głową, a później rękami. Całe ciało wciąż piekło nieznośnie, zupełnie jakby właśnie płonęła.
- To... boli. Niech ktoś to zgasi... proszę – szeptała bezwiednie, wciąż w pewnym oderwaniu od rzeczywistości, chociaż próbując przeniknąć wzrokiem ciemność wokół, nie widziała wokół siebie płomieni. Nerwowo sięgnęła jedną dłonią do drugiej i skrzywiła się jeszcze bardziej, gdy tylko palce dotknęły poparzonej skóry przedramienia. Niczego nie rozumiała. Zaledwie rano leczyła ofiary poważnych czarnomagicznych poparzeń, a teraz leżała w jakimś ciemnym miejscu i czuła się, jakby sama też przeszła przez ogień. A może to te błyskawice, które uderzyły w nią, zanim zemdlała? Niewiedza jeszcze bardziej ją niepokoiła, a im bardziej wracała do przytomności, tym bardziej nie rozumiała, co się stało.
210-120=90 (-30)
Zaczęło się od tego, że zdała sobie sprawę, że znajduje się w alejce nieopodal Munga, której zwykle używała, chcąc się teleportować do domu. Już wtedy czuła się dziwnie, choć zrzuciła to na karb zmęczenia po dłuższym niż zwykle dniu pracy i wyjątkowo trudnych przypadkach, którymi przyszło jej się zajmować. Nie wiedziała, że jest aż tak późno i myślała tylko o tym, by wrócić do domu i położyć się spać, w końcu rano znowu należało wcześnie wstać i udać się do Munga.
Nie wiedziała jeszcze, że to nie koniec wrażeń na dziś.
Rozejrzała się, przez moment spoglądając w górę. Na niebie niepokojąco błyskało. Czyżby wiosenna burza? Jeśli tak, wyglądała na wyjątkowo silną, więc musiała się pospieszyć z powrotem do domu. Nie miała pojęcia, co w tej chwili działo się w całym kraju, ale zanim zrobiła cokolwiek, nagle zaczęło błyskać wokół niej. Nie miała szans, by od tego uciec, wyładowania wydawały się być wszędzie i nie wyglądały jak zwyczajne naturalne zjawisko. Krzyknęła, czując, jak wypełnia ją prawdziwy strach, a błyskawice nagle otoczyły ją i poczuła, jak jej ciało ogarnia silny ból. Coś nią szarpnęło, czuła się, jakby coś wręcz ją rozdzierało – a potem nastąpiła ciemność.
Nie poczuła, że jej ciało zostało przeniesione w inne miejsce. Gdy straciła przytomność, w tym momencie nie czuła i nie widziała już nic, nie zastanawiała się też nad tym niezwykłym i groźnym zjawiskiem, które ją zaatakowało. Leżała na ziemi, nie poruszając się. Potargane włosy częściowo przysłaniały niezdrowo bladą twarz, tuż obok były jakieś zarośla. Na pewno nie była to uliczka, w której znajdowała się wcześniej.
Nie wiadomo, ile czasu upłynęło, odkąd zobaczyła otaczające ją błyskawice i straciła przytomność. Była pogrążona w tej kojącej ciemności i nieświadomości, gdy nagle ktoś zaczął nią potrząsać (co poczuła dopiero po chwili), a do otumanionego umysłu powoli przedzierał się męski głos. Wciąż nie rozumiała, co się dzieje i nie rozróżniała słów. Szybciej dotarł do niej ból; bolało ją całe ciało, miała wrażenie, że jej skóra w niektórych miejscach dosłownie płonęła. Nie była pewna, czy w ogóle żyje – ale gdyby była martwa, to chyba nie czułaby takiego bólu, prawda?
Poruszyła się niespokojnie i wydała z siebie chrapliwy, zduszony krzyk. Jej dłonie na moment zacisnęły się na podłożu; pod nimi znajdowała się trawa. Poruszyła głową i próbowała otworzyć oczy, a gdy zbłąkane kosmyki opadły na bok, znowu zobaczyła ciemność. Nie, niezupełnie. Było ciemno, ale nie była to już gęsta czerń towarzysząca utracie przytomności. Powoli zobaczyła błyskające niebo, zarysy drzew nad jej głową i ciemniejszy zarys jakiejś sylwetki pochylającej się nad nią. Znowu zamrugała, ale było zbyt ciemno i była zbyt otumaniona, by od razu ją rozpoznać.
- Gdzie... ja jestem? – wyszeptała zduszonym głosem. – Co się dzieje?
Znowu poruszyła głową, a później rękami. Całe ciało wciąż piekło nieznośnie, zupełnie jakby właśnie płonęła.
- To... boli. Niech ktoś to zgasi... proszę – szeptała bezwiednie, wciąż w pewnym oderwaniu od rzeczywistości, chociaż próbując przeniknąć wzrokiem ciemność wokół, nie widziała wokół siebie płomieni. Nerwowo sięgnęła jedną dłonią do drugiej i skrzywiła się jeszcze bardziej, gdy tylko palce dotknęły poparzonej skóry przedramienia. Niczego nie rozumiała. Zaledwie rano leczyła ofiary poważnych czarnomagicznych poparzeń, a teraz leżała w jakimś ciemnym miejscu i czuła się, jakby sama też przeszła przez ogień. A może to te błyskawice, które uderzyły w nią, zanim zemdlała? Niewiedza jeszcze bardziej ją niepokoiła, a im bardziej wracała do przytomności, tym bardziej nie rozumiała, co się stało.
210-120=90 (-30)
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Nie miał pojęcia, co zaszło w tym momencie. Jak się tu znalazł i jak to się stało, że nie był sam? Czy to jego wina? Ze zmęczenia w swoim półśnie ściągnął kogoś jeszcze podczas tego cudacznego teleportu? Pytań mnożyło się z każdą chwilą, ale brakowało odpowiedzi. Jayden czuł wielki niepokój związany z całym zajściem, nie wiedząc, co powinien o tym myśleć. Wiedział za to tylko jedno - trzeba było dotrzeć do drugiej osoby i upewnić się, że wszystko było w porządku. Jak dziwnym było ocknąć się właśnie w nieznanym sobie miejscu bez znania przyczyny tego wszystkiego. Do tego z niesamowitymi obrażeniami. Vane domyślał się, że gdy zdejmie ubranie, znajdzie pod materiałem rozległe sińce i ślady po uderzeniach, chociaż nie miał pojęcia skąd się tam wzięły. I ten szum w głowie... Chyba nigdy nie czuł się bardziej zdezorientowany i przybity. Dopiero po kilku chwilach dopadły go niesamowite wyrzuty sumienia, jeszcze większe niż w chwili, w której był świadkiem śmierci Lewisa - niewinnego chłopca, którego nie potrafił uratować. Do tego wszystkiego doszły jeszcze wspomnienia twarzy, które widział w wizji sprzed kilku chwil... A może godzin? Ile leżał na tej zimnej ziemi, zanim się ocknął i zaczął dostrzegać otoczenie jak i sytuację, w której się znalazł? Nie miał pojęcia, a krzaki rosły tak gęsto, że zasłaniały mu widok pięknego nieba. Jednak ono nie zamierzało teraz pomagać astronomowi, który czuł jak znowu zaczynają napływać mu łzy do oczu, ale te związane z bólem. Smutek jak i rozbicie psychiczne, które w tamtej chwili odczuwał otumaniły go i przybiły do ziemi, że z trudem się poruszał czy myślał. Ale ostatkiem sił, jakie mu zostały, doczołgał się do drugiej osoby. Chyba już zupełnie tajemnicza teleportacja odebrała mu jasność umysłu, skoro nie poznał swojej kuzynki. Poniekąd było to trudne, bo gdy w końcu spojrzał na jej twarz, przeraził się. Poznał ją po głosie, bo skóra była zwęglona i nawet w ciemnościach widać było dziwne pęknięcia na frakturze. Serce podskoczyło mu do gardła, widząc kolejny raz w tak krótkim czasie tyle cierpienia. I to na bliskich sobie osobach. Nigdy nie musiał patrzeć jak jego rodzina, nawet ta dalsza, musi walczyć o życie. Teraz, w tej właśnie chwili, było inaczej.
- Jocelyn! Jocelyn! To ja! Jayden! Powiedz mi jak ci pomóc! - zaczął, starając się coś zrobić, ale znowu to jego coś schodziło do poziomu jedynie patrzenia. Zaraz jednak przypomniał sobie, że nie zużył całego wywaru wzmacniającego, który zrobiła mu panna Sprout. Zaczął szukać po kieszeniach, dość nieudolnie zważywszy na jego stan, ów fiolki, chociaż nie był pewny czy przypadkiem nie zostawił go w Hogwarcie albo w Hogsmeade. - Trzymaj się. Prosił wszystkich przodków, by znalazł ten przeklęty flakonik. Nie był uzdrowicielem, nie znał dawkowania, jednak może Joss była na tyle przytomna, by mu w tym pomóc. O ile wywar w jakikolwiek mógł pomóc w tym momencie. I żeby się tylko znalazł. W końcu jednak wyczuł pod drżącymi palcami zarys twardego materiału i sięgnął po niego. - Jesteś poparzona - zaczął, a jego głos się łamał. Nie tylko przez patrzenie na cierpienie dziewczyny, ale również z własnego wyczerpania i bólu. - Czy eliksir wzmacniający coś ci da? Jocelyn. Nie zasypiaj!
- Jocelyn! Jocelyn! To ja! Jayden! Powiedz mi jak ci pomóc! - zaczął, starając się coś zrobić, ale znowu to jego coś schodziło do poziomu jedynie patrzenia. Zaraz jednak przypomniał sobie, że nie zużył całego wywaru wzmacniającego, który zrobiła mu panna Sprout. Zaczął szukać po kieszeniach, dość nieudolnie zważywszy na jego stan, ów fiolki, chociaż nie był pewny czy przypadkiem nie zostawił go w Hogwarcie albo w Hogsmeade. - Trzymaj się. Prosił wszystkich przodków, by znalazł ten przeklęty flakonik. Nie był uzdrowicielem, nie znał dawkowania, jednak może Joss była na tyle przytomna, by mu w tym pomóc. O ile wywar w jakikolwiek mógł pomóc w tym momencie. I żeby się tylko znalazł. W końcu jednak wyczuł pod drżącymi palcami zarys twardego materiału i sięgnął po niego. - Jesteś poparzona - zaczął, a jego głos się łamał. Nie tylko przez patrzenie na cierpienie dziewczyny, ale również z własnego wyczerpania i bólu. - Czy eliksir wzmacniający coś ci da? Jocelyn. Nie zasypiaj!
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cała ta sytuacja była dziwna. Jocelyn była pewna, że nigdy nie widziała niczego podobnego, choć przecież dorastała w świecie magii od dziecka. Może została trafiona jakimś zaklęciem, które wywołało te błyskawice? Tylko dlaczego obudziła się potem w zupełnie innym miejscu? Doznała przypadkowej teleportacji? Czegoś w rodzaju czkawki teleportacyjnej, która pod wpływem szoku i bólu zabrała ją z uliczki i rzuciła tutaj?
Jej głowę wypełniało mnóstwo wątpliwości i niepokojów, ale przynajmniej wiedziała już, że w ogóle żyje. Cóż, była chociaż jedna strona tego nieznośnego bólu. I choć wciąż była zamroczona, uświadomiła sobie też, że wcale nie płonie, chociaż jej skóra była dziwnie gąbczasta i przy każdym dotyku bolała jakby wbijały się w nią setki igieł. Może po tym, co widziała rano jej wyobraźnia zadziałała, podsuwając jej obrazy czarnomagicznego ognia. Ironia losu, że jeszcze tego samego dnia skończyła w taki sposób. Nie musiała widzieć swojego ciała, by rozpoznać poparzenia. Nie było już żadnego ognia ani błyskawicy, ale pozostały po nich bolesne pozostałości.
Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że poznaje głos, który słyszała nad sobą i poczuła się nieco spokojniejsza, o ile w takiej sytuacji można było być spokojniejszym. Ale byłoby gorzej, gdyby tak trafiła na jakieś groźne stworzenie lub kogoś o złych zamiarach. Pytanie tylko, co tutaj robił Jayden, który powinien teraz znajdować się w Hogwarcie albo w swoim domu w Hogsmeade? No chyba, że jakimś cudem rzuciło ją właśnie tam, tylko... dlaczego?
- Jayden...? Co tutaj robisz? – zapytała go chrapliwym, urywanym szeptem, chociaż nieco przytomniej niż przed chwilą. – Jesteśmy w Hogsmeade? W Hogwarcie? – Wciąż nie wiedziała, że Jayden tak jak ona był ofiarą dziwnych zjawisk, które wydarły go z miejsca, gdzie przebywał. Że w całym kraju doszło do dziwnych, niebezpiecznych anomalii, które zmusiły czarodziejów do niekontrolowanej teleportacji, raniąc ich przy tym i wprowadzając wszędzie chaos. Myślała jeszcze, że po prostu przechodził obok i znalazł ją nieprzytomną.
Zmusiła się do pozostania przytomną i znowu uniosła powieki, próbując w ciemności dostrzec wyraźniej twarz mężczyzny. Nie mogła teraz znowu odpłynąć i poddać się bólowi. Trochę sił jeszcze miała, choć z pewnością były mocno nadszarpnięte.
- Naprawdę nie wiem, co się stało... Byłam w Londynie, miałam... teleportować się do domu, kiedy nagle pojawiły się błyskawice... I nic więcej nie pamiętam – szeptała, słysząc jakieś szelesty, zupełnie jakby Jayden czegoś szukał. – Nie wiem, czy mam dość sił... by rzucić lecznicze zaklęcia. – Magia lecznicza wymagała skupienia, a Josie widziała na własne oczy, co się działo, jeśli takie zaklęcia były rzucane błędnie. W tym momencie nie ufała sobie i swoim zdolnościom. – Masz... eliksir?
Znowu na niego spojrzała, mrużąc oczy. Trudno było jej to stwierdzić w ciemności, ale też nie wyglądał zbyt dobrze.
- Musimy się dostać do Munga – powiedziała jeszcze, mówiąc bardzo cicho, ledwie słyszalnie.
Jej głowę wypełniało mnóstwo wątpliwości i niepokojów, ale przynajmniej wiedziała już, że w ogóle żyje. Cóż, była chociaż jedna strona tego nieznośnego bólu. I choć wciąż była zamroczona, uświadomiła sobie też, że wcale nie płonie, chociaż jej skóra była dziwnie gąbczasta i przy każdym dotyku bolała jakby wbijały się w nią setki igieł. Może po tym, co widziała rano jej wyobraźnia zadziałała, podsuwając jej obrazy czarnomagicznego ognia. Ironia losu, że jeszcze tego samego dnia skończyła w taki sposób. Nie musiała widzieć swojego ciała, by rozpoznać poparzenia. Nie było już żadnego ognia ani błyskawicy, ale pozostały po nich bolesne pozostałości.
Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że poznaje głos, który słyszała nad sobą i poczuła się nieco spokojniejsza, o ile w takiej sytuacji można było być spokojniejszym. Ale byłoby gorzej, gdyby tak trafiła na jakieś groźne stworzenie lub kogoś o złych zamiarach. Pytanie tylko, co tutaj robił Jayden, który powinien teraz znajdować się w Hogwarcie albo w swoim domu w Hogsmeade? No chyba, że jakimś cudem rzuciło ją właśnie tam, tylko... dlaczego?
- Jayden...? Co tutaj robisz? – zapytała go chrapliwym, urywanym szeptem, chociaż nieco przytomniej niż przed chwilą. – Jesteśmy w Hogsmeade? W Hogwarcie? – Wciąż nie wiedziała, że Jayden tak jak ona był ofiarą dziwnych zjawisk, które wydarły go z miejsca, gdzie przebywał. Że w całym kraju doszło do dziwnych, niebezpiecznych anomalii, które zmusiły czarodziejów do niekontrolowanej teleportacji, raniąc ich przy tym i wprowadzając wszędzie chaos. Myślała jeszcze, że po prostu przechodził obok i znalazł ją nieprzytomną.
Zmusiła się do pozostania przytomną i znowu uniosła powieki, próbując w ciemności dostrzec wyraźniej twarz mężczyzny. Nie mogła teraz znowu odpłynąć i poddać się bólowi. Trochę sił jeszcze miała, choć z pewnością były mocno nadszarpnięte.
- Naprawdę nie wiem, co się stało... Byłam w Londynie, miałam... teleportować się do domu, kiedy nagle pojawiły się błyskawice... I nic więcej nie pamiętam – szeptała, słysząc jakieś szelesty, zupełnie jakby Jayden czegoś szukał. – Nie wiem, czy mam dość sił... by rzucić lecznicze zaklęcia. – Magia lecznicza wymagała skupienia, a Josie widziała na własne oczy, co się działo, jeśli takie zaklęcia były rzucane błędnie. W tym momencie nie ufała sobie i swoim zdolnościom. – Masz... eliksir?
Znowu na niego spojrzała, mrużąc oczy. Trudno było jej to stwierdzić w ciemności, ale też nie wyglądał zbyt dobrze.
- Musimy się dostać do Munga – powiedziała jeszcze, mówiąc bardzo cicho, ledwie słyszalnie.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Też myślał o teleportacyjnej czkawce, ale zaraz ją wyeliminował ze spisu przyczyn tego niebezpiecznego przeniesienia ze względu, że najczęściej takie rzeczy nie zdarzały się z uszczerbkiem na zdrowiu. A on czuł się nie dość, że cały poobijany to również rozbity wewnętrznie. Nie mógł się skupić, a myśli odlatywały mu szybciej niż zazwyczaj. Do tego wcześniejsze obrazy dziwnej eksplozji co moment migały mu przed oczami jak klatka po klatce na jawie. Nie pozwalało mu to się skupić na zaistniałej sytuacji, a jeszcze pogarszało stan, w którym się znalazł. Wydawało mu się, że głowa mu wybuchnie z przegrzania i nawału informacji, które na niego spływały, a do tego obolałe, mocno poturbowane ciało dokładało swoich kilka knutów. Nie chciał się temu poddawać, ale to nie było pod jego kontrolą. Twarze, symbole, rozszarpane członki i uczucie krwi na policzkach.
- Nie mam pojęcia - odparł na pytanie dziewczyny lekko drżącym głosem. Czuł jakby coś mocnego złapało go za gardło i ściskało, nie pozwalając powiedzieć niczego głośniej i bardziej zdecydowanie. - Ni... Nie. Nie wiem, gdzie jesteśmy. Możliwe, że nawet nie jesteśmy w Anglii - odpowiedział jej, szybko, na ile pozwoliło mu obolałe ciało, ściągnął z ramion marynarkę, by złożyć ją w jako taką kostkę i podłożyć pod głowę Jocelyn. - Mów jak najmniej. Jesteś zbyt osłabiona - powiedział, chociaż zaciekawiło go i zaniepokoiło w jednym to, o czym wspominała. Błyskawice? Co się wydarzyło tej nocy, że i ona stała się ofiarą dziwnego zjawiska? Czy to oznaczało, że nie tylko oni byli w takim położeniu? - Wzmacniający - powtórzył na tyle wyraźnie na ile się dało. - Pomoże ci? A teleportacja... Nie przeniesiemy się tam dzięki niej. - Umilkł, patrząc na skrytą wciąż w ciemnościach stażystkę. Nie mógł ryzykować, zresztą może jemu by się udało teleportować do Munga i prosić o pomoc, ale nawet nie wiedział, gdzie byli! A Jocelyn... Ona już w ogóle była w opłakanym stanie. Jakakolwiek próba deportacji mogłaby się skończyć tragicznie. Szczególnie że Jay wciąż miał chaos w głowie i czuł się wykończony w każdym calu. Jechał już na ostatkach swojej siły. - Pomogę ci, Joss - powiedział na koniec, nie znając jeszcze odpowiedzi na pytanie jak zamierza to zrobić. Musiała się uspokoić, ale wpierw - potrzebowali tu więcej światła. - Lumos maxima - rzucił, chcąc zobaczyć cokolwiek w tej ciemności, a przy okazji również skontrolować czy wszystko było w porządku z Jocelyn. Wiedział, że nie. Wiedział, że potrzebowała pomocy, ale nie mógł jej tak po prostu wziąć na ręce. Bał się, że zrobi jej jeszcze jakąś krzywdę.
- Nie mam pojęcia - odparł na pytanie dziewczyny lekko drżącym głosem. Czuł jakby coś mocnego złapało go za gardło i ściskało, nie pozwalając powiedzieć niczego głośniej i bardziej zdecydowanie. - Ni... Nie. Nie wiem, gdzie jesteśmy. Możliwe, że nawet nie jesteśmy w Anglii - odpowiedział jej, szybko, na ile pozwoliło mu obolałe ciało, ściągnął z ramion marynarkę, by złożyć ją w jako taką kostkę i podłożyć pod głowę Jocelyn. - Mów jak najmniej. Jesteś zbyt osłabiona - powiedział, chociaż zaciekawiło go i zaniepokoiło w jednym to, o czym wspominała. Błyskawice? Co się wydarzyło tej nocy, że i ona stała się ofiarą dziwnego zjawiska? Czy to oznaczało, że nie tylko oni byli w takim położeniu? - Wzmacniający - powtórzył na tyle wyraźnie na ile się dało. - Pomoże ci? A teleportacja... Nie przeniesiemy się tam dzięki niej. - Umilkł, patrząc na skrytą wciąż w ciemnościach stażystkę. Nie mógł ryzykować, zresztą może jemu by się udało teleportować do Munga i prosić o pomoc, ale nawet nie wiedział, gdzie byli! A Jocelyn... Ona już w ogóle była w opłakanym stanie. Jakakolwiek próba deportacji mogłaby się skończyć tragicznie. Szczególnie że Jay wciąż miał chaos w głowie i czuł się wykończony w każdym calu. Jechał już na ostatkach swojej siły. - Pomogę ci, Joss - powiedział na koniec, nie znając jeszcze odpowiedzi na pytanie jak zamierza to zrobić. Musiała się uspokoić, ale wpierw - potrzebowali tu więcej światła. - Lumos maxima - rzucił, chcąc zobaczyć cokolwiek w tej ciemności, a przy okazji również skontrolować czy wszystko było w porządku z Jocelyn. Wiedział, że nie. Wiedział, że potrzebowała pomocy, ale nie mógł jej tak po prostu wziąć na ręce. Bał się, że zrobi jej jeszcze jakąś krzywdę.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Jayden Vane' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 50
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 50
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Cierniowy Zakątek
Szybka odpowiedź