Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Wioska Tinworth
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wioska Tinworth
Tinworth jest niewielkim miasteczkiem położonym na południowym wybrzeżu Kornwalii. Od lat zamieszkuje je kilka rodzin czarodziejów, którzy z jakiegoś powodu zdecydowali się osiedlić właśnie tam, być może urzeczeni niezwykłym klimatem nadmorskiej wioski, znacznie spokojniejszej od tętniących życiem większych miast. Główna część miasteczka rozciąga się wzdłuż jednej ulicy i kilku jej bocznych rozgałęzień, choć część magicznych rodzin osiedliła się na uboczu, w pewnym oddaleniu od głównej ulicy. Nierzadkim widokiem są niewielkie domki położone w sąsiedztwie klifów porośniętych nadmorską trawą oraz plaży, choć większość czarodziejów ukrywa je zaklęciami przed wzrokiem mugoli, przez co dla niemagicznych wybrzeże może wyglądać na opustoszałe i ciche. Wyjątkowo szerokie, piaszczyste plaże leżące nieopodal zabudowań są lubianym miejscem spędzania czasu zarówno przez dorosłych, jak i dzieci. Co ciekawe, niektóre domki znajdujące się w sąsiedztwie wybrzeża mają ściany udekorowane morskimi muszlami.
W centrum wioski, na jej głównej ulicy, są zlokalizowane takie miejsca, jak pub posiadający zarówno mugolską, jak i ukrytą przed mugolami magiczną część; w tej drugiej jest położony ogólnodostępny kominek podpięty do sieci Fiuu. Znajduje się tam także kilka niewielkich sklepików. Przez większość czasu miejscowość sprawia wrażenie sennej i spokojnej, choć ożywia się w sezonie letnim; to dobre miejsce na wypoczynek dla magicznych rodzin z dziećmi. Przez lata wioska ta była miejscem, gdzie czarodzieje i mugole żyli obok siebie w spokoju i nie przeszkadzali sobie wzajemnie; magiczni mieszkańcy Tinworth starali się nie zakłócać spokoju mugolskich sąsiadów i ukrywali przed nimi swoją odmienność.
W centrum wioski, na jej głównej ulicy, są zlokalizowane takie miejsca, jak pub posiadający zarówno mugolską, jak i ukrytą przed mugolami magiczną część; w tej drugiej jest położony ogólnodostępny kominek podpięty do sieci Fiuu. Znajduje się tam także kilka niewielkich sklepików. Przez większość czasu miejscowość sprawia wrażenie sennej i spokojnej, choć ożywia się w sezonie letnim; to dobre miejsce na wypoczynek dla magicznych rodzin z dziećmi. Przez lata wioska ta była miejscem, gdzie czarodzieje i mugole żyli obok siebie w spokoju i nie przeszkadzali sobie wzajemnie; magiczni mieszkańcy Tinworth starali się nie zakłócać spokoju mugolskich sąsiadów i ukrywali przed nimi swoją odmienność.
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 9
'k100' : 9
On nie potrafił odnaleźć swobody od kilku dobrych lat. Wracając do starej, wysłużonej ziemi nie łudził się, iż właśnie tutaj będzie inaczej. Otworzy się, przejdzie wewnętrzną metamorfozę, zaakceptuje istniejący stan rzeczy gnając do przodu bez żadnych, skrajnych i wywracających emocji. Każdego dnia walczył z silnym czynnikiem stresu skłaniającym do przetrwania, trwania, chęci oddychania. W większości przypadków nie bał się o swoje życie – całkowita uwaga koncentrowała się na innych, najbliższych jednostkach, którzy każdego dnia zmagali się z okrutnym brzemieniem krwawej wojny. Ryzykowali swe życie dla dobra obcych jednostek, którymi jeszcze kilka miesięcy temu kompletnie by się nie przejmował. Teraz robił to z przymusu, obowiązku. Szykował się do zasilenia szeregów organizacji, której priorytety gryzły się z wyznawanymi poglądami.
Wspomnienie weselnego wieczoru było w nim jak żywe. I choć pamiętał piękne chwile, wystawny bankiet, wzruszająca ceremonię, a także interesującą grę terenową, reszta wieczoru była chwiejna, zamazana i niestabilna. Nie przypomniał sobie w którym momencie mnogich wrażeń przestał kontaktować z rzeczywistością. Czy było już chwilę po północy, przed oczepinami, a może tuż nad ranem? Czy konfrontacja z rozwścieczoną Wright nie przyniosła odwrotnego efektu? Wyszedł pobudzony, rozemocjonowany, poszukujący kolejnej dawki poniewierającego alkoholu. Bo co innego mu pozostało? Zostawił i zgubił partnerkę, unikał osoby, która za każdym razem gdy pojawiała się w zasięgu wzroku, doprowadzała go do niekontrolowanego szału: zazdrości, niezrozumienia, frustracji, a także niemego pragnienia zwrócenia na ciemnowłosego choć strużki błękitnych tęczówek. Mimo wyjaśnień niezręcznej sytuacji, czuł się po prostu dziwnie. – A daj spokój, nie wiem o której zwlokłem się z łóżka w jakiejś komnacie. Wyglądałem jak zwłoki. Jakiś skrzat patrzył na mnie jak na intruza, byłem pewny, że zaraz wezwie ochronę. – machnął ręką rozszerzając opowieść rozegraną następnego popołudnia. Poczuł solidne klepnięcie na ramieniu i westchnął teatralnie osłabiony swą niekontrolowaną, niereprezentatywną postawą. Towarzysz pozostawał wyrozumiały, nie oceniał i nie komentował pobudek kolegi z dormitorium. Mężczyzna wyciągnął butelkę wypełnioną bursztynowym płynem. Sam do końca nie wiedział czy powinien kolejny dzień truć się cierpką, rozpalającą substancją. Popatrzył na szkło i po krótkiej chwili schował je do torby: – Masz rację. Zostawię to na kolejny raz, jak będę miał już swoje lokum. Wtedy mnie odwiedzisz. – powiedział spokojnie pełen wiary w przyszłe, rozplanowane zamiary. Wszystko przedłużało się w okrutnym tempie. Nieruchomości, za którymi rozglądał się od kilku tygodni były rozchwytywane, przewyższały ceną swą prawowitą wartość. Rineheart oszczędzał tak na poważnie dopiero od kilku miesięcy. Nie miał pojęcia po jakim czasie osiągnie totalnie minimum, aby zakupić choć malutki domek poza granicami kraju.
Spojrzał na współrozmówcę kiwając głową porozumiewawczo i uśmiechając się lekko: – To prawda. Ja w sumie nie wiedziałem czego się spodziewać. Nie byłam na żadnym weselu od jakichś dwudziestu lat. A może nawet więcej? – zakomunikował gdy wolnym krokiem ruszyli na poszukiwanie godnego miejsca do treningowego pojedynku. Ceremonia była wyjątkowa, zjawiskowa, godna szlacheckiego rodu, z którego wywodził się tak bliski przyjaciel. – To prawda. – rozumiał intencje Dearborna. Wszyscy zaproszeni goście chcieli poczuć powiew tak standardowej normalności. Zapomnieć o trudach dnia codziennego, strachu, który bezczelnie wdzierał się poprzez otwarte framugi zakurzonych okien. Pragnęli tańca, zabawy do białego rana, konsumowania wyśmienitych posiłków i zaskakujących trunków. Mieli nie martwić się o jutro. – Oj tak, odkąd poznałem Anthonego nigdy nie mogłem uwierzyć, że pochodzi ze szlacheckiego rodu. Zachowywał się tak normalnie. W sumie dzięki niemu w pewnym sensie opuściłem kraj. – wyznał otwierając się przed kompanem. Ta informacja nie była sekretem, a nawet niczym zaskakującym. Pan młody umożliwił upragnioną ucieczkę stając się najlepszym, podróżniczym powiernikiem.
Odchodząc od wioski znaleźli prawdopodobnie opuszczoną łąkę. Trawa była tu naprawdę wysoka, zielone ździebła wychodziły poza drewniany, rozpadający się płot. Vincent uśmiechnął się do siebie będąc w swym naturalnym środowisku. Odkrytymi palcami musnął część rośliny układając w myślach jej prawdziwą, a także łacińską nazwę. Stanął po przeciwległej stronie znajdując miejsce chroniące przed ostrymi promieniami majowego słońca. Rzucił torbę pod pobliskie drzewo wyciągając głogową broń. Przyjął odpowiednią postawę wysuwając prawą nogę do przodu. – Gotowy! – skinął na przeciwnika, aby rozpoczął trening. Pora pokazać na co ich stać!
| szafka zniknięć
Wspomnienie weselnego wieczoru było w nim jak żywe. I choć pamiętał piękne chwile, wystawny bankiet, wzruszająca ceremonię, a także interesującą grę terenową, reszta wieczoru była chwiejna, zamazana i niestabilna. Nie przypomniał sobie w którym momencie mnogich wrażeń przestał kontaktować z rzeczywistością. Czy było już chwilę po północy, przed oczepinami, a może tuż nad ranem? Czy konfrontacja z rozwścieczoną Wright nie przyniosła odwrotnego efektu? Wyszedł pobudzony, rozemocjonowany, poszukujący kolejnej dawki poniewierającego alkoholu. Bo co innego mu pozostało? Zostawił i zgubił partnerkę, unikał osoby, która za każdym razem gdy pojawiała się w zasięgu wzroku, doprowadzała go do niekontrolowanego szału: zazdrości, niezrozumienia, frustracji, a także niemego pragnienia zwrócenia na ciemnowłosego choć strużki błękitnych tęczówek. Mimo wyjaśnień niezręcznej sytuacji, czuł się po prostu dziwnie. – A daj spokój, nie wiem o której zwlokłem się z łóżka w jakiejś komnacie. Wyglądałem jak zwłoki. Jakiś skrzat patrzył na mnie jak na intruza, byłem pewny, że zaraz wezwie ochronę. – machnął ręką rozszerzając opowieść rozegraną następnego popołudnia. Poczuł solidne klepnięcie na ramieniu i westchnął teatralnie osłabiony swą niekontrolowaną, niereprezentatywną postawą. Towarzysz pozostawał wyrozumiały, nie oceniał i nie komentował pobudek kolegi z dormitorium. Mężczyzna wyciągnął butelkę wypełnioną bursztynowym płynem. Sam do końca nie wiedział czy powinien kolejny dzień truć się cierpką, rozpalającą substancją. Popatrzył na szkło i po krótkiej chwili schował je do torby: – Masz rację. Zostawię to na kolejny raz, jak będę miał już swoje lokum. Wtedy mnie odwiedzisz. – powiedział spokojnie pełen wiary w przyszłe, rozplanowane zamiary. Wszystko przedłużało się w okrutnym tempie. Nieruchomości, za którymi rozglądał się od kilku tygodni były rozchwytywane, przewyższały ceną swą prawowitą wartość. Rineheart oszczędzał tak na poważnie dopiero od kilku miesięcy. Nie miał pojęcia po jakim czasie osiągnie totalnie minimum, aby zakupić choć malutki domek poza granicami kraju.
Spojrzał na współrozmówcę kiwając głową porozumiewawczo i uśmiechając się lekko: – To prawda. Ja w sumie nie wiedziałem czego się spodziewać. Nie byłam na żadnym weselu od jakichś dwudziestu lat. A może nawet więcej? – zakomunikował gdy wolnym krokiem ruszyli na poszukiwanie godnego miejsca do treningowego pojedynku. Ceremonia była wyjątkowa, zjawiskowa, godna szlacheckiego rodu, z którego wywodził się tak bliski przyjaciel. – To prawda. – rozumiał intencje Dearborna. Wszyscy zaproszeni goście chcieli poczuć powiew tak standardowej normalności. Zapomnieć o trudach dnia codziennego, strachu, który bezczelnie wdzierał się poprzez otwarte framugi zakurzonych okien. Pragnęli tańca, zabawy do białego rana, konsumowania wyśmienitych posiłków i zaskakujących trunków. Mieli nie martwić się o jutro. – Oj tak, odkąd poznałem Anthonego nigdy nie mogłem uwierzyć, że pochodzi ze szlacheckiego rodu. Zachowywał się tak normalnie. W sumie dzięki niemu w pewnym sensie opuściłem kraj. – wyznał otwierając się przed kompanem. Ta informacja nie była sekretem, a nawet niczym zaskakującym. Pan młody umożliwił upragnioną ucieczkę stając się najlepszym, podróżniczym powiernikiem.
Odchodząc od wioski znaleźli prawdopodobnie opuszczoną łąkę. Trawa była tu naprawdę wysoka, zielone ździebła wychodziły poza drewniany, rozpadający się płot. Vincent uśmiechnął się do siebie będąc w swym naturalnym środowisku. Odkrytymi palcami musnął część rośliny układając w myślach jej prawdziwą, a także łacińską nazwę. Stanął po przeciwległej stronie znajdując miejsce chroniące przed ostrymi promieniami majowego słońca. Rzucił torbę pod pobliskie drzewo wyciągając głogową broń. Przyjął odpowiednią postawę wysuwając prawą nogę do przodu. – Gotowy! – skinął na przeciwnika, aby rozpoczął trening. Pora pokazać na co ich stać!
| szafka zniknięć
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Powrót do normalnego życia – a przynajmniej na tyle normalnego, na jakie w wojennych okolicznościach mógł sobie pozwolić – był jednocześnie niemożliwie trudny i dziwnie łatwy. Z jednej strony nie potrafił pozbyć się wrażenia, że widmo ostatnich wydarzeń, paskudnych wieści, które dotarły do nich zaledwie kilka dni temu, wciąż nad nim wisiało; snuło się jak cień, ciągnęło w dół ramiona, mieszało wdychane powietrze z ołowiem, ciągnęło jego myśli ku spalonym w ognisku egzemplarzom Walczącego Maga, wracało też w snach – przychodząc pod postacią wpatrzonych w niego twarzy przyjaciół, który nigdy więcej miał już nie zobaczyć. Z drugiej strony – tak naprawdę niewiele się zmieniło; wstawał z łóżka i pracował, przygotowywał śniadania dla Amelii i odpowiadał na listy, z których większość nie miała nic wspólnego z jego własnymi, wewnętrznymi rozterkami; ludzie nie przestali potrzebować jego pomocy ani o nią prosić, wciąż troszczyli się o posiadanie nieprzeciekających dachów nad głową, szczelnych okien i drzwi, które były w stanie zatrzymać w progu ewentualnego intruza. Odnajdywał w tym jakąś pociechę – tak samo jak dostrzegał ją u lekkim uśmiechu posłanym mu przez Roselyn, czekającą na niego na obrzeżach kornwalijskiej wioski. Cichej i jakby uśpionej, ale jednocześnie spokojnej – jeszcze niepozbawionej zupełnie nadziei. Bez niosącego się ulicami śmiechu, ale i bez plakatów z fotografiami ich przyjaciół przytwierdzonych do ścian budynków. – Rosie – przywitał się, podchodząc do niej i z przyzwyczajenia wyciągając ramiona, żeby zamknąć ją w krótkim uścisku. – D-d-dobrze cię widzieć – dodał całkowicie szczerze; całą i zdrową zatańczyło w przestrzeni niewypowiedziane, ale jakby obecne, kryjące się w niewielkich zmarszczkach wokół oczu i nieco przydługim spojrzeniu, które jej posłał, przyglądając się jej twarzy. Przez moment miał ochotę zapytać, czy nie miała przypadkiem w tym tygodniu kontaktu z Hannah – minęło już kilka dni od ich spotkania na plaży i wypełniona wspomnieniami cisza, która po nim zapanowała, zaczynała robić się dziwnie uporczywa i nieznośna – ale ostatecznie odrzucił ten pomysł.
Ruszył za Roselyn, obierając kierunek, który mu wskazała. – Nie ma p-p-problemu, prowadź – odpowiedział, instynktownie rozglądając się dookoła, ale nic podejrzanego nie zwróciło jego uwagi – okolica była spokojna, a świecące im nad głowami słońce rozganiało skutecznie rzucane przez budynki cienie. – Te niezbyt skomp-p-plikowane – odparł w odpowiedzi na pytanie o zabezpieczenia, bezwiednie sięgając dłonią karku i zastanawiając się przez chwilę. Żałował, że nie wiedział o tym wcześniej – gdyby tak było, mógłby poprosić o pomoc kogoś jeszcze, w Zakonie Feniksa nie brakowało czarodziejów biegłych w różnych rodzajach magii. – Możemy obejrzeć cały b-b-budynek, nałożyć kilka – jeśli to wciąż będzie za m-m-mało, któryś z naszych przyjaciół na pewno p-p-pomoże – powiedział, zastanawiając się, które byłyby najlepsze. – Pani Beckett m-m-mieszka sama? – zapytał, zerkając w stronę Roselyn. Wcześniej, gdy umawiali się na spotkanie, nie zadawał zbyt wielu pytań – wiedział, że chodziło o rodzinę, która musiała uciekać z Londynu, i to właściwie mu wystarczało: nie potrzebował wiedzieć więcej. Wiedział doskonale, jak smakowała nagła utrata dachu nad głową – i ile czasu i wysiłku trzeba było włożyć w to, by zwyczajne schronienie doprowadzić do punktu, w którym znów będzie można nazywać je domem. Nie mógł przejść przez tę drogę za nikogo, ściągnąć w całości zrzuconego na cudze ramiona ciężaru, ale mógł przynajmniej spróbować uczynić go odrobinę łatwiejszym do zniesienia – nawet jeśli chodziło o naprawę paru prostych elementów. – Wsp-p-pominała, co dokładnie jest do zrobienia? – zagadnął jeszcze, zastanawiając się, czy dadzą radę uporać się dzisiaj ze wszystkim, czy potrzebne będą kolejne odwiedziny.
Ruszył za Roselyn, obierając kierunek, który mu wskazała. – Nie ma p-p-problemu, prowadź – odpowiedział, instynktownie rozglądając się dookoła, ale nic podejrzanego nie zwróciło jego uwagi – okolica była spokojna, a świecące im nad głowami słońce rozganiało skutecznie rzucane przez budynki cienie. – Te niezbyt skomp-p-plikowane – odparł w odpowiedzi na pytanie o zabezpieczenia, bezwiednie sięgając dłonią karku i zastanawiając się przez chwilę. Żałował, że nie wiedział o tym wcześniej – gdyby tak było, mógłby poprosić o pomoc kogoś jeszcze, w Zakonie Feniksa nie brakowało czarodziejów biegłych w różnych rodzajach magii. – Możemy obejrzeć cały b-b-budynek, nałożyć kilka – jeśli to wciąż będzie za m-m-mało, któryś z naszych przyjaciół na pewno p-p-pomoże – powiedział, zastanawiając się, które byłyby najlepsze. – Pani Beckett m-m-mieszka sama? – zapytał, zerkając w stronę Roselyn. Wcześniej, gdy umawiali się na spotkanie, nie zadawał zbyt wielu pytań – wiedział, że chodziło o rodzinę, która musiała uciekać z Londynu, i to właściwie mu wystarczało: nie potrzebował wiedzieć więcej. Wiedział doskonale, jak smakowała nagła utrata dachu nad głową – i ile czasu i wysiłku trzeba było włożyć w to, by zwyczajne schronienie doprowadzić do punktu, w którym znów będzie można nazywać je domem. Nie mógł przejść przez tę drogę za nikogo, ściągnąć w całości zrzuconego na cudze ramiona ciężaru, ale mógł przynajmniej spróbować uczynić go odrobinę łatwiejszym do zniesienia – nawet jeśli chodziło o naprawę paru prostych elementów. – Wsp-p-pominała, co dokładnie jest do zrobienia? – zagadnął jeszcze, zastanawiając się, czy dadzą radę uporać się dzisiaj ze wszystkim, czy potrzebne będą kolejne odwiedziny.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Tak, rutyna dnia codziennego pomagała oszukać umysł. Wojna nie wypełniła każdego oddechu. Trzeba było pracować, wywiązywać ze swoich obowiązków. Żyć swoim życiem czy raczej tym co z niego pozostało. Myśli wciąż wracały do dobrze znanych ścian szpitala Świętego Munga, do zapamiętanych przez mięśnie ścieżek, odtwarzanych każdego dnia rytuałów. Tamte życie, te które już nie należało do niej, było dość wyraźne, czasami tęskniła za jego prostotą. Swojego rodzaju pewnością machinalnie wykonywanych czynności. Szła do pracy, wracała z niej, robiła zakupy, próbowała gotować - chociaż zawsze coś nie szło po jej myśli, , spędzała czas z Melanie, do późnej nocy pochylała się nad starymi podręcznikami, zaczytywała się w starszych, nowszych artykułach Horyzontów Zaklęć. Chociaż niepokój towarzyszył jej od dawien dawna, tamten czas znał swój rytm. Ten nowy był nieprzewidywalny. Lecznica wyznaczała nieregularne dyżury, czasami dorabiała wykonując zlecenia prywatne. Jej dom, właściwie był domem Jaydena. Chociaż bezpieczny, ciepły, wciąż nie należał do niej. Obce były jego korytarze i nieodkryte ścieżki otaczające starą posiadłość. Niepokój był jednak najgorszy. Prowadził krętymi drogami, przyprawiał myśli o znamię szaleństwa. Strach był wszechobecny. Nie tylko ten o życie Melanie, ale również o życie jej krewnych, przyjaciół. Wszystko to nosiło jego piętno. Nie chciała pozwolić sobie na to, by ten chaos ją zdominował. Bo oprócz tych jej najbliższych, pozostało tak wielu, którzy również nie odnajdywali się w tej nowej rzeczywistości. Tych znacznie bardziej samotnych. Ileż szczęścia miała, że mogła na kogoś liczyć. Zawsze. Zawsze był Jayden, mogła schronić się w Contin czy zwalczyć dumę i wstyd by poprosić o pomoc ojca. W tym wszystkim nie była tak bardzo bezsilna, bo mimo wszystko za jej plecami były osoby, na które mogła liczyć. Nie wszyscy posiadali ten luksus. Dziś na wagę złota. Sprowadzało ją to na ziemię, nadawało celu. Nikt nie zasługiwał na to, by czuć się tak bardzo bezbronnym. Zawiódł ich własny rząd, który winien zapewnić im bezpieczeństwo. Zawiedli ich rodacy, wyżej stawiając pokryte kurzem idee niż ich wolność. Iskierką nadziei zdawała się być ich wspólnota, odpowiedzialność za życie innych i nie skupianie się jedynie na własnym losie. Tego doświadczyła Rose i to chciała dawać innym. Poczucie, że w tym piekle nie są sami.
- Ciebie też - krótki uśmiech zatańczył na ustach w odpowiedzi na jego słowa.
- To dobrze, powinna czuć się bezpieczna w swoim domu - powiedziała
- Z chęcią przyjrzę się jak ty to robisz. Nigdy nie nakładałam zabezpieczeń, chciałabym wiedzieć jak to się robi - dodała po chwili. Londyn nigdy nie był bezpieczny, osnuty cieniem kolejnych konfliktów. Mimo wszystko nie pozostawiał większego wyboru, Żyli połączeni ścianami i sufitami, zakładanie skomplikowanych zabezpieczeń zdawało się nie być tak niezbędne jak teraz. - Nie, ma jeszcze dwójkę dzieci - odpowiedziała mu - Wspominała o tym, że okna są nieszczelne. Teraz to nie tak wielki problem, ale zimą będzie gorzej. Poza tym wspominała, że piec się dusi. Gdy w nim rozpalają dym dostaje się do środka. Możliwe, że jest zapchany sadzą, ale wątpię żeby potrafiła go wyczyścić - stwierdziła. Sama nie do końca wiedziałaby jak podejść do tego zadania. Spróbować oczyścić zaklęciem? Ale czy te sięgało tak głęboko by oczyścić wszystko? Kompletnie nie wiedziała jak do tego podejść, ale szczęście miała przy sobie specjalistę. - A jak ty się miewasz, Billy? - zapytała, gdy w zasięgu wzroku wymalowała się stary dom pani Beckett.
Kilka dłuższych chwil później kobieta przywitała ich w progu, zapraszając do środka. - To jest mężczyzna, o którym mówiłam. Proszę mu wszystko wytłumaczyć, ja tu tylko pomagam - powiedziała, starając się wymusić na ustach pogodny uśmiech.
- Ciebie też - krótki uśmiech zatańczył na ustach w odpowiedzi na jego słowa.
- To dobrze, powinna czuć się bezpieczna w swoim domu - powiedziała
- Z chęcią przyjrzę się jak ty to robisz. Nigdy nie nakładałam zabezpieczeń, chciałabym wiedzieć jak to się robi - dodała po chwili. Londyn nigdy nie był bezpieczny, osnuty cieniem kolejnych konfliktów. Mimo wszystko nie pozostawiał większego wyboru, Żyli połączeni ścianami i sufitami, zakładanie skomplikowanych zabezpieczeń zdawało się nie być tak niezbędne jak teraz. - Nie, ma jeszcze dwójkę dzieci - odpowiedziała mu - Wspominała o tym, że okna są nieszczelne. Teraz to nie tak wielki problem, ale zimą będzie gorzej. Poza tym wspominała, że piec się dusi. Gdy w nim rozpalają dym dostaje się do środka. Możliwe, że jest zapchany sadzą, ale wątpię żeby potrafiła go wyczyścić - stwierdziła. Sama nie do końca wiedziałaby jak podejść do tego zadania. Spróbować oczyścić zaklęciem? Ale czy te sięgało tak głęboko by oczyścić wszystko? Kompletnie nie wiedziała jak do tego podejść, ale szczęście miała przy sobie specjalistę. - A jak ty się miewasz, Billy? - zapytała, gdy w zasięgu wzroku wymalowała się stary dom pani Beckett.
Kilka dłuższych chwil później kobieta przywitała ich w progu, zapraszając do środka. - To jest mężczyzna, o którym mówiłam. Proszę mu wszystko wytłumaczyć, ja tu tylko pomagam - powiedziała, starając się wymusić na ustach pogodny uśmiech.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
to wciąż my
Ile to wszystko trwało? Nie byłem pewien. Zawsze, gdy stawałem do pojedynku czas był względny. Wydawało mi się, że mijało o wiele więcej czasu, podczas gdy wszystko działo się bardzo szybko - a niekiedy zupełnie odwrotnie. Słońce nie zdążyło jednak zajść. Właściwie wisiało na niebie niemal w tym samym miejscu, gdy podniosłem na nie spojrzenie. Majowy dzień wciąż był ciepły i spokojny. Mieszkańcy wioski Tinworth zapewne nie byli nawet świadomi tego, co działo się całkiem niedaleko. Tak jak się z Rineheartem umówiliśmy - nie narobiliśmy wielkich szkód. Zaklęcia błyskały, lecz w dziennym świetle to mogło być nawet niewidocznie. Ktoś musiałby wyjrzeć przez okno i patrzeć naprawdę uważnie. Hałasu również nie narobiliśmy.
Vincent, nawet jeśli chciał krzyknąć z bólu, to zachował milczenie. Wytrzymały był, no i uparty, musiałem to przyznać. Zdolny, to niewątpliwe. Przez kilka długich chwil po prostu rzucaliśmy w siebie zaklęcia tylko i wyłącznie po to, aby rozbiły się na tarczy przeciwnika. W końcu to mnie pierwszemu udało się przedrzeć przez ofensywę Rinehearta. Nie było prosto, lecz na moje szczęście popełnił błąd - być może przez swoje gadanie. Tak, czy owak po pierwszym błędzie, przyszły następne. Ja nie ustępowałem w ataku, napierałem mocno, sięgając po mocne zaklęcia. Mieliśmy przecież trenować, ćwiczyć, a jaki był sens rzucać słabe czary, któreśmy już opanowali? Na polu walki Rycerz Walpurgii z całą pewnością nie będzie rzucał mi pod nogi Jinx.
Vincenta zdołałem poturbować może ciut za mocno. Poparzyć, cisnąć o ziemię, sponiewierać. Nie czułem wyrzutów sumienia, bo na to się przecież umawialiśmy. Pogniewałby się ponadto, gdybyśmy nie podeszli do tego poważnie - byliśmy dorośli, nadrabialiśmy czas, który mogliśmy spędzić w Klubie pojedynków. Nie powinniśmy się ze sobą cackać.
Nie zamierzałem go jednak doprowadzić do nieprzytomności, na skraj wytrzymałości. Co to, to nie. Gdy kolejne zaklęcie wyrzuciło go w górę, a on miał problem, by wstać - opuściłem różdżkę.
- Wystarczy już - oznajmiłem, po czym żwawym krokiem ruszyłem ku niemu. - Świetna obrona i tak, Rineheart - pochwaliłem go, po czym wyciągnąłem rękę ku przyjacielowi, aby pomóc mu wstać. - Chodź. Zaprowadzę cię do uzdrowiciela. Poskłada cię do kupy.
Ile to wszystko trwało? Nie byłem pewien. Zawsze, gdy stawałem do pojedynku czas był względny. Wydawało mi się, że mijało o wiele więcej czasu, podczas gdy wszystko działo się bardzo szybko - a niekiedy zupełnie odwrotnie. Słońce nie zdążyło jednak zajść. Właściwie wisiało na niebie niemal w tym samym miejscu, gdy podniosłem na nie spojrzenie. Majowy dzień wciąż był ciepły i spokojny. Mieszkańcy wioski Tinworth zapewne nie byli nawet świadomi tego, co działo się całkiem niedaleko. Tak jak się z Rineheartem umówiliśmy - nie narobiliśmy wielkich szkód. Zaklęcia błyskały, lecz w dziennym świetle to mogło być nawet niewidocznie. Ktoś musiałby wyjrzeć przez okno i patrzeć naprawdę uważnie. Hałasu również nie narobiliśmy.
Vincent, nawet jeśli chciał krzyknąć z bólu, to zachował milczenie. Wytrzymały był, no i uparty, musiałem to przyznać. Zdolny, to niewątpliwe. Przez kilka długich chwil po prostu rzucaliśmy w siebie zaklęcia tylko i wyłącznie po to, aby rozbiły się na tarczy przeciwnika. W końcu to mnie pierwszemu udało się przedrzeć przez ofensywę Rinehearta. Nie było prosto, lecz na moje szczęście popełnił błąd - być może przez swoje gadanie. Tak, czy owak po pierwszym błędzie, przyszły następne. Ja nie ustępowałem w ataku, napierałem mocno, sięgając po mocne zaklęcia. Mieliśmy przecież trenować, ćwiczyć, a jaki był sens rzucać słabe czary, któreśmy już opanowali? Na polu walki Rycerz Walpurgii z całą pewnością nie będzie rzucał mi pod nogi Jinx.
Vincenta zdołałem poturbować może ciut za mocno. Poparzyć, cisnąć o ziemię, sponiewierać. Nie czułem wyrzutów sumienia, bo na to się przecież umawialiśmy. Pogniewałby się ponadto, gdybyśmy nie podeszli do tego poważnie - byliśmy dorośli, nadrabialiśmy czas, który mogliśmy spędzić w Klubie pojedynków. Nie powinniśmy się ze sobą cackać.
Nie zamierzałem go jednak doprowadzić do nieprzytomności, na skraj wytrzymałości. Co to, to nie. Gdy kolejne zaklęcie wyrzuciło go w górę, a on miał problem, by wstać - opuściłem różdżkę.
- Wystarczy już - oznajmiłem, po czym żwawym krokiem ruszyłem ku niemu. - Świetna obrona i tak, Rineheart - pochwaliłem go, po czym wyciągnąłem rękę ku przyjacielowi, aby pomóc mu wstać. - Chodź. Zaprowadzę cię do uzdrowiciela. Poskłada cię do kupy.
becomes law
resistance
becomes duty
Miał naprawdę dobre nastawienie. Wydawał się przygotowany na każdą ewentualność; przecież wyciągnął wnioski z ostatnich mnogich i hucznych porażek. Analizował wszystkie błędy rozpamiętywane i rozdrapywane przy każdej, możliwej okazji. Poprawił umiejętności stawiając na typowo strategiczne zagrania. Niektóre zaklęcia potrafiły sprawiać problemy – nieokiełznane, kapryśne wyrzucały zielony promień w odległe przestworza, tworząc dodatkowe niebezpieczeństwo. Uczył się nad tym panować. Wiedział, że znajomy przeciwnik sprosta wymaganiom posyłając najgorsze inkantacje. W tych czasach nie było litości; krwawa wojna rozgrywała się tuż za plecami. Wróg nie posiadał taryfy ulgowej zdolny do najgorszego, perfidnego okrucieństwa. Głogowa różdżka stanowiła przyjemny ciężar trzymany przez wąskie place. Przyjął odpowiednią pozycję wysuwając jedną nogę do przodu. Nabrał w płuca świeżego, majowego powietrza nasączonego wonią rozbudzonej łąki; czekał na atak. Miał nadzieję, że nie zwrócą na siebie zbyt dużej uwagi, a posiadłość, na której przyszło im się mierzyć nie należała do kogoś istotnego, o zbyt nadpobudliwym usposobieniu.
Walka wydawała się wyrównana. Bezbłędna obrona poprzedzana naprawdę silnymi atakami. W ruchach partnera dało wyczuć się wieloletni warsztat związany z obejmowanym stanowiskiem. Bardzo zmyślnie dobierał kolejne działania, dodając jeszcze więcej celności oraz mocy. Ciemnowłosy bronił się zawzięcie, choć kilka razy nadgarstek omsknął się nieznacznie odsłaniając skrawek ciała. Nie wiedział dokładnie co poszło nie tak, czyżby rozproszył się promieniem zachodzącego słońca? Ptasim okazem przelatującym na błękitnym niebie? A może to jego własne, bezmyślne roztargnienie pozwoliło przebić się przez niebieską tarczę powalając na łopatki? Znów to samo. Jak mógł do tego dopuścić? Stracił równowagę i koncentrację. Parszywe myśli nawiedziły głowę, a przy każdej, nieudanej próbie denerwował się jeszcze bardziej. Nie pokazywał żadnych emocji, choć wyraźny grymas bólu prześlizgnął się po zmarszczonej twarzy. Oparzenie, elektryczny podmuch, kilkukrotne podcięcie podeszw, aby na sam koniec wypaść na kilka metrów do tyłu, nie dając rady podnieść się o własnych siłach. Należało mu się: za brak skupienia, własną słabość i tak bezmyślne rozproszenie. Tępy dreszcz przesunął się od łopatek, aż do kości ogonowej. Klatka piersiowa unosiła się dość płytko, a lewe przedramię nakrywało oczy; czyżby broniło go przed wstydem? Chciał dźwignąć się z miękkiego poszycia, stanąć do walki, lecz cichy jęk wydobył się ze spierzchniętych ust. Słyszał zbliżające się korki i jakby na znak kiwał przecząco głową mamrocząc: – Nie, nie ja zaraz wstanę… – chciał zatrzymać go gestem dłoni, lecz Dearborn nie dał się oszukać. – Ja walczę, poczekaj… – spróbował jeszcze raz, jednakże kolejna próba uniesienia pleców zakończyła się fiaskiem. Westchnął głośno ujmując silne ramie partnera. Ściągając brwi stanął na równie nogi, a promieniujący dyskomfort zgiął go w pół. Kolejne słowa, które wypadały na majową powierzchnię w ogóle go nie przekonały. Popatrzył na niego z niedowierzaniem i wywrócił oczami: – Daj spokój. Nie musisz być miły. – żachnął siłowo z nutą niezadowolenia, a może rozczarowania? – Gdyby była taka świetna, nie skończyłbym właśnie tak. – wzruszył ramionami wskazując poturbowane ciało. Nienawidził przegrywać. Powinien już dawno przyznać się przed sobą, jak ciężko znosi porażki. I choć wiedział, że Cedric sprawił mu kolejną, wartościową lekcję, nie mógł przełknąć swej nieporadności i tak durnych błędów. Nie umiał uwierzyć w siebie, ani we własną siłę. Kiwnął głową, pozwolił, aby mężczyzna prowadził go do znajomego uzdrowiciela. Szedł powoli, kilka centymetrów za nim walcząc z rozchwianymi myślami.
Walka wydawała się wyrównana. Bezbłędna obrona poprzedzana naprawdę silnymi atakami. W ruchach partnera dało wyczuć się wieloletni warsztat związany z obejmowanym stanowiskiem. Bardzo zmyślnie dobierał kolejne działania, dodając jeszcze więcej celności oraz mocy. Ciemnowłosy bronił się zawzięcie, choć kilka razy nadgarstek omsknął się nieznacznie odsłaniając skrawek ciała. Nie wiedział dokładnie co poszło nie tak, czyżby rozproszył się promieniem zachodzącego słońca? Ptasim okazem przelatującym na błękitnym niebie? A może to jego własne, bezmyślne roztargnienie pozwoliło przebić się przez niebieską tarczę powalając na łopatki? Znów to samo. Jak mógł do tego dopuścić? Stracił równowagę i koncentrację. Parszywe myśli nawiedziły głowę, a przy każdej, nieudanej próbie denerwował się jeszcze bardziej. Nie pokazywał żadnych emocji, choć wyraźny grymas bólu prześlizgnął się po zmarszczonej twarzy. Oparzenie, elektryczny podmuch, kilkukrotne podcięcie podeszw, aby na sam koniec wypaść na kilka metrów do tyłu, nie dając rady podnieść się o własnych siłach. Należało mu się: za brak skupienia, własną słabość i tak bezmyślne rozproszenie. Tępy dreszcz przesunął się od łopatek, aż do kości ogonowej. Klatka piersiowa unosiła się dość płytko, a lewe przedramię nakrywało oczy; czyżby broniło go przed wstydem? Chciał dźwignąć się z miękkiego poszycia, stanąć do walki, lecz cichy jęk wydobył się ze spierzchniętych ust. Słyszał zbliżające się korki i jakby na znak kiwał przecząco głową mamrocząc: – Nie, nie ja zaraz wstanę… – chciał zatrzymać go gestem dłoni, lecz Dearborn nie dał się oszukać. – Ja walczę, poczekaj… – spróbował jeszcze raz, jednakże kolejna próba uniesienia pleców zakończyła się fiaskiem. Westchnął głośno ujmując silne ramie partnera. Ściągając brwi stanął na równie nogi, a promieniujący dyskomfort zgiął go w pół. Kolejne słowa, które wypadały na majową powierzchnię w ogóle go nie przekonały. Popatrzył na niego z niedowierzaniem i wywrócił oczami: – Daj spokój. Nie musisz być miły. – żachnął siłowo z nutą niezadowolenia, a może rozczarowania? – Gdyby była taka świetna, nie skończyłbym właśnie tak. – wzruszył ramionami wskazując poturbowane ciało. Nienawidził przegrywać. Powinien już dawno przyznać się przed sobą, jak ciężko znosi porażki. I choć wiedział, że Cedric sprawił mu kolejną, wartościową lekcję, nie mógł przełknąć swej nieporadności i tak durnych błędów. Nie umiał uwierzyć w siebie, ani we własną siłę. Kiwnął głową, pozwolił, aby mężczyzna prowadził go do znajomego uzdrowiciela. Szedł powoli, kilka centymetrów za nim walcząc z rozchwianymi myślami.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Uśmiechnąłem się do Vincenta, kiedy próbował mnie powstrzymać gestem dłoni. Nie dałem się jednak zwieść. Miałem oczy i widziałem całkiem dobrze. Na tyle dobrze, aby rozsądnie ocenić sytuację. Szala zwycięstwa przechyliła się na moją stronę i dalsza walka doprowadziłaby jedynie do tego, że Vincent całkiem straciłby przytomność - a też nie o to przecież chodziło.
- To mi się podoba, Rineheart, walka do ostatku sił - pochwaliłem go pogodnym tonem, jakby wcale nie klęczał na ziemi zbyt obolały, aby podnieść się o własnych siłach. Uwagę o tym, ze jego ojciec by to pochwalił zachowałem dla siebie. Coś tam wiedziałem, że relacje pomiędzy nimi nie układały się najlepiej. Kieran był świetnym mentorem, naprawdę dobrym przełożonym, nie cackał się, był surowy i wymagał wiele - dzięki temu wiele się nauczyłem. Ja nie byłem jednak jego synem, a pracownikiem. Tak nie powinny wyglądać relacje pomiędzy ojcem i dzieckiem, a nie byłem pewien, czy starszy Rineheart potrafił rozdzielić te dwie role.
Zastanawiałem się czasem, czy w jego wieku ja był potrafił? Gdyby Annie zaczęła dorastać, to czy zacząłbym ją musztrować niczym kursanta? Chciałem wierzyć, że nie. Dom rodzinny, żona i córka, były la mnie odskocznią od koszmaru pracy. Małą oazą, gdzie czułem się kimś innym.
- Ale trzeba wiedzie kiedy powiedzieć sobie dość. To tylko trening. Nie chcę, żebyś zbyt długo dochodził do siebie, jeśli wolno mi być nieskromnym - powiedziałem, wciąż starając się utrzymać żartobliwy ton, by rozluźnić atmosferę. Widziałem, że Rienheart jest wściekły na siebie. Pozwolił sobie jednak pomóc. Nawet, gdyby się opierał dłużej, to nie zostawiłbym go tutaj samego. - Wierz mi, że nie jestem miły. Mówię szczerze. Dobrze sobie poradziłeś. Może trochę za dużo żeś gadał i to cię zgubiło. W walce musisz się skupić. Przeciwnik będzie starał się cię zdekocentrować, byś popełnił taki błąd. Za nim idą następne, jeśli chcesz znać moje zdanie - podsumowałem tę walkę, wciąż nie były to jednak ostre słowa, bo Rineheart wyjątkowo dobrze radził sobie z defensywą. - Nie zawsze można zwyciężać. Nie zliczyłbym ile razy ja dostałem po dupie.
Wiedziałem więc też jak piekła duma. Z takich porażek należało wyciągnąć lekcję. Nauczkę na przyszłość. Uczyć się na własnych błędach, by uniknąć ich w przyszłości, gdy mogły naprawdę człowieka zgubić.
Zaprowadziłem Vincenta do uzdrowiciela i upewniwszy się, że trafił w odpowiednie ręce i zdoła go poskładać, pożegnałem się z nimi oboma - pora była na mnie, a RIneheart sam trafi do domu, kiedy mój znajomy go poskłada do kupy.
| zt
- To mi się podoba, Rineheart, walka do ostatku sił - pochwaliłem go pogodnym tonem, jakby wcale nie klęczał na ziemi zbyt obolały, aby podnieść się o własnych siłach. Uwagę o tym, ze jego ojciec by to pochwalił zachowałem dla siebie. Coś tam wiedziałem, że relacje pomiędzy nimi nie układały się najlepiej. Kieran był świetnym mentorem, naprawdę dobrym przełożonym, nie cackał się, był surowy i wymagał wiele - dzięki temu wiele się nauczyłem. Ja nie byłem jednak jego synem, a pracownikiem. Tak nie powinny wyglądać relacje pomiędzy ojcem i dzieckiem, a nie byłem pewien, czy starszy Rineheart potrafił rozdzielić te dwie role.
Zastanawiałem się czasem, czy w jego wieku ja był potrafił? Gdyby Annie zaczęła dorastać, to czy zacząłbym ją musztrować niczym kursanta? Chciałem wierzyć, że nie. Dom rodzinny, żona i córka, były la mnie odskocznią od koszmaru pracy. Małą oazą, gdzie czułem się kimś innym.
- Ale trzeba wiedzie kiedy powiedzieć sobie dość. To tylko trening. Nie chcę, żebyś zbyt długo dochodził do siebie, jeśli wolno mi być nieskromnym - powiedziałem, wciąż starając się utrzymać żartobliwy ton, by rozluźnić atmosferę. Widziałem, że Rienheart jest wściekły na siebie. Pozwolił sobie jednak pomóc. Nawet, gdyby się opierał dłużej, to nie zostawiłbym go tutaj samego. - Wierz mi, że nie jestem miły. Mówię szczerze. Dobrze sobie poradziłeś. Może trochę za dużo żeś gadał i to cię zgubiło. W walce musisz się skupić. Przeciwnik będzie starał się cię zdekocentrować, byś popełnił taki błąd. Za nim idą następne, jeśli chcesz znać moje zdanie - podsumowałem tę walkę, wciąż nie były to jednak ostre słowa, bo Rineheart wyjątkowo dobrze radził sobie z defensywą. - Nie zawsze można zwyciężać. Nie zliczyłbym ile razy ja dostałem po dupie.
Wiedziałem więc też jak piekła duma. Z takich porażek należało wyciągnąć lekcję. Nauczkę na przyszłość. Uczyć się na własnych błędach, by uniknąć ich w przyszłości, gdy mogły naprawdę człowieka zgubić.
Zaprowadziłem Vincenta do uzdrowiciela i upewniwszy się, że trafił w odpowiednie ręce i zdoła go poskładać, pożegnałem się z nimi oboma - pora była na mnie, a RIneheart sam trafi do domu, kiedy mój znajomy go poskłada do kupy.
| zt
becomes law
resistance
becomes duty
Nigdy nie brakowało mu silnej woli walki. Zapewne próbowałby zaatakować przeciwnika mając do dyspozycji ostatnie, życiodajne tchnienie. Tym razem było inaczej; wystarczyło, aby doszedł do siebie przez kilka, ulatujących sekund. Zaparł się w sobie, podniósł do góry stając na zielonej tafli wiejskiej łąki. Nie tym razem. Krzywiąc się boleśnie próbował unieść obolałe kończyny. Więcej ruchu, fizycznej sprawności mogły okazać się niezwykle owocne, a przede wszystkim pomocne. Sapnął ze zrezygnowaniem opadając w wygnieciony kształt. Zakasłał krótko, gdy cień drugiego mężczyzny zawisł nad nim niczym mara: – Mhm… – wymamrotał jedynie nie podzielając tak wesołego tonu. Zdobył się na boleściwe westchnięcie rozczarowany porażką oraz swym postępowaniem. Pochwały były mu obce. Mimo wszelkich starań, wspaniałych wyników, zawsze robił zbyt mało. Niedoskonały, niewpasowany w cierpkie oczekiwania, zbyt beztroski w zachwycie do otaczającego świata. Niesiony rozczarowaniem, oschłością ze strony rodziciela, znajomych, późniejszych współpracowników. Miał w sobie ogromne pokłady samokrytyki i surowości. Karcił się za kolejne porażki, drobne niepowodzenia. Lubił porównania, w których zazwyczaj wypadał jako ten gorszy. Dzisiejszego dnia dobudował jedynie kolejną cegiełkę. Uniósł jasne tęczówki na profil towarzysza zatrzymując się na nim na moment. Patrzył nieco zachmurzenie, jakby jego słowa kompletnie do niego nie docierały. Szybko pokręcił głową przecząco: – Albo walczysz do końca, albo giniesz. – zakomunikował dobitnie niszcząc swobodę kreowanej przez bruneta atmosfery. Odwrócił wzrok unosząc go na bezchmurne niebo. Przez chwilę patrzył na statyczne obłoki oddychając nierówno. Dziwne uczucie rozgoryczenia wsunęło się na obolałe wnętrzności, a myśli rozdzierały całą walkę na drobne elementy. Dlaczego był, aż tak bezmyślny, tak beznadziejnie głupi? Ponownie westchnął, czuł się źle. Pozwolił pomóc sobie w dźwignięciu się do góry. Zrezygnował jednak ze wspomagającego ramienia, upierając się, że poradzi sobie sam. Zebrał rozrzucone wcześniej rzeczy, idąc kilka centymetrów za byłym aurorem. – Może. – powtórzył po nim, błądząc w oddali. Był zły, odrobinę urażony, choć starał się zachowywać całkiem normalnie: – Mhm, dzięki. – podsumował te kilka zdań, zamienionych w trafne rady. Kolejnych słów nie skomentował, szedł w ciszy wlokąc się powoli. Każda nierówność powodowała wszczęcie pulsującego bólu, do którego przyzwyczaił się bardzo szybko. Uzdrowiciel przywitał ich z lekkim niezadowoleniem, czyżby przeszkodzili mu w pracy? Usadził ciemnowłosego przy kuchennym stole oglądając zadane obrażenia. Czyżby nie popierał samowolnych walk? Gdy Cedric zebrał się do wyjścia, kiwnął mu głową nie zabierając czasu. Kilka zaklęć wystarczyło, aby swobodnie stanął na nogi. Medyk podarował mu pudełeczko z maścią na oparzenia i odprowadził do wyjścia. Obiecał mu, że w podzięce przywiezie kilka ingrediencji, idealnych do wytworzenia domowych medykamentów. Wolnym krokiem, przy zachodzie słońca, ruszył przed siebie zyskując moment na osobiste przemyślenia.
| zt
| zt
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
22 X
Chociaż chciał pomagać, to nie zawsze miał na to czas i siły. Gdy kolejne godziny Beckett spędzał przy świstoklikach, wypadało zwyczajnie rozprostować kości. Stał we własnym warsztacie, przeciągając się, gdy wzrok padł na paręnaście stert listów, obwiązanych konopnym sznurkiem, teraz spoczywających gdzieś obok lewej krawędzi biurka. Pani Carla Cantrell mieszkała w Dolinie Godryka równie długo co Stevie, o ile nawet nie dłużej. Co prawda nie dysponowała magicznymi zdolnościami, ale zawsze żyli w dobrej komitywie. Teraz gdy wszystko się zmieniło i cały kraj już wiedział, Beckett sam wybrał się do niej, wspominając, że jeśli potrzebowałaby pomocy, to wie gdzie go szukać. Kobieta szybko wręczyła mu w dłoń paczkę listów z prośbą, aby oddał je dwóm córkom, trzem synom, czternastu wnukom i trzynastu prawnukom, jakich przez swoje długie życie zdążyła się dorobić. Miała z nimi utrudniony kontakt, a wyraźnie było widać, jak tęskni. Nie odmówił jej. Idąc za ciosem, przeszedł się jeszcze po okolicznych domach miejscowych mugoli, z informacją, że jeśli mają ową potrzebę napisania listu, podobnie jak pani Carla Cantrell, to może im pomóc. Spłynęło trochę listów z Oazy, przekazywanych od osoby do osoby, byleby tylko trafiły do ostatniego adresata. Faktycznie w ciągu kilku dni zrobił się z nich cały wór. Z początku zaplanował sobie, że znajdzie dla Einsteina duży wór fistaszków i poprosi, by ten rozprostował skrzydła i polatał trochę. Teraz jednak uznał, że zrobi to sam, a przynajmniej odbędzie produktywny spacer. Przejrzał możliwie szybko adresy, i wybrał te, które prowadziły do Kornwalii. Reszta listów trafiła do szuflady. Tereny Kornwalii były względnie bezpieczne, dzięki komitywie czarodziejskiej, więc oddech nieco mu się uspokoił. Deportował się, pozostawiając po sobie rozgardiasz. Potem posprząta, albo poprosi Trixie.
Wioska Tinworth zdawała się regenerować siły. Nadmorski klimat i niezwykle czyste powietrze odżywiały w człowieku nie tylko ciało, ale i dusze. Stevie stał jeszcze przez chwilę, wpatrując się w wodę i uderzające o brzeg fale. Dolina Godryka była jego domem, ale wiele oddałby za taki widok dzień w dzień. Przeglądając szybko część listów, by znaleźć te, które miały trafić do owej wioski. Był tam lata temu, ale niewiele się zmieniło. Główną drogę odnalazł zresztą bez problemu i pukając do pierwszych drzwi, rozejrzał się jeszcze po okolicy.
- Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam, pan Cantrell? - zaczął do młodego mężczyzny, który otworzył mu drzwi nieco przerażony, a gdy ten kiwnął głową, odpowiedział: - Mam list od pana babci, pani Cantrell - wręczył mu korespondencje, uśmiechając się jeszcze lekko. - Prosiła mnie, bym panu przekazał, mieszkamy niedaleko... Och, proszę się nie obawiać, ja- - mężczyzna wyrwał mu z dłoni kopertę i zamknął drzwi niczym poparzony, niemal uderzając nimi w nos Becketta.
No cóż, bał się. Stevie nawet to rozumiał, wszyscy się bali.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Chociaż chciał pomagać, to nie zawsze miał na to czas i siły. Gdy kolejne godziny Beckett spędzał przy świstoklikach, wypadało zwyczajnie rozprostować kości. Stał we własnym warsztacie, przeciągając się, gdy wzrok padł na paręnaście stert listów, obwiązanych konopnym sznurkiem, teraz spoczywających gdzieś obok lewej krawędzi biurka. Pani Carla Cantrell mieszkała w Dolinie Godryka równie długo co Stevie, o ile nawet nie dłużej. Co prawda nie dysponowała magicznymi zdolnościami, ale zawsze żyli w dobrej komitywie. Teraz gdy wszystko się zmieniło i cały kraj już wiedział, Beckett sam wybrał się do niej, wspominając, że jeśli potrzebowałaby pomocy, to wie gdzie go szukać. Kobieta szybko wręczyła mu w dłoń paczkę listów z prośbą, aby oddał je dwóm córkom, trzem synom, czternastu wnukom i trzynastu prawnukom, jakich przez swoje długie życie zdążyła się dorobić. Miała z nimi utrudniony kontakt, a wyraźnie było widać, jak tęskni. Nie odmówił jej. Idąc za ciosem, przeszedł się jeszcze po okolicznych domach miejscowych mugoli, z informacją, że jeśli mają ową potrzebę napisania listu, podobnie jak pani Carla Cantrell, to może im pomóc. Spłynęło trochę listów z Oazy, przekazywanych od osoby do osoby, byleby tylko trafiły do ostatniego adresata. Faktycznie w ciągu kilku dni zrobił się z nich cały wór. Z początku zaplanował sobie, że znajdzie dla Einsteina duży wór fistaszków i poprosi, by ten rozprostował skrzydła i polatał trochę. Teraz jednak uznał, że zrobi to sam, a przynajmniej odbędzie produktywny spacer. Przejrzał możliwie szybko adresy, i wybrał te, które prowadziły do Kornwalii. Reszta listów trafiła do szuflady. Tereny Kornwalii były względnie bezpieczne, dzięki komitywie czarodziejskiej, więc oddech nieco mu się uspokoił. Deportował się, pozostawiając po sobie rozgardiasz. Potem posprząta, albo poprosi Trixie.
Wioska Tinworth zdawała się regenerować siły. Nadmorski klimat i niezwykle czyste powietrze odżywiały w człowieku nie tylko ciało, ale i dusze. Stevie stał jeszcze przez chwilę, wpatrując się w wodę i uderzające o brzeg fale. Dolina Godryka była jego domem, ale wiele oddałby za taki widok dzień w dzień. Przeglądając szybko część listów, by znaleźć te, które miały trafić do owej wioski. Był tam lata temu, ale niewiele się zmieniło. Główną drogę odnalazł zresztą bez problemu i pukając do pierwszych drzwi, rozejrzał się jeszcze po okolicy.
- Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam, pan Cantrell? - zaczął do młodego mężczyzny, który otworzył mu drzwi nieco przerażony, a gdy ten kiwnął głową, odpowiedział: - Mam list od pana babci, pani Cantrell - wręczył mu korespondencje, uśmiechając się jeszcze lekko. - Prosiła mnie, bym panu przekazał, mieszkamy niedaleko... Och, proszę się nie obawiać, ja- - mężczyzna wyrwał mu z dłoni kopertę i zamknął drzwi niczym poparzony, niemal uderzając nimi w nos Becketta.
No cóż, bał się. Stevie nawet to rozumiał, wszyscy się bali.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Ostatnio zmieniony przez Stevie Beckett dnia 23.03.21 2:54, w całości zmieniany 1 raz
Przygotowała kanapki. Jak zawsze, świadoma, że pan Beckett musiał zarwać kolejną noc nad niecierpiącą zwłoki pracą - ale kiedy zjawiła się z talerzem w warsztacie, zastała tam jedynie chaos porozrzucanych rzeczy, nieułożonych narzędzi i resztek pudełeczek po wykorzystanych ingrediencjach. Nigdzie natomiast nie było Steviego. To niemożliwe żeby minęli się w wejściu, nie było go też w jego sypialni, słyszałaby kroki nad ranem czy późnym wieczorem; gdzie się podział? Zaniepokojona i przede wszystkim diabelnie niedoinformowana Trixie zmarszczyła brwi i podeszła do długiego stolika, którego blat pokrywały papiery. Większość z nich było projektami mechanicznymi, z których rozumiała niewiele, ale odstawiwszy talerz na bok dostrzegła wśród wszechobecnego bałaganu notatkę z zapisanymi adresami. Prowadziły do miejsc z daleka od Somerset, aż do Kornwalii, z datą wskazującą na trwający dzień. To możliwe, żeby wybrał się w podróż nie mówiąc jej ani słowa? Pan Beckett coraz częściej zachowywał się dziwnie. Musiał mieć przed nią tajemnice, jakiś powód, dla którego nie dzielił się tym, co czaiło się w jego głowie... Trix wzięła głęboki oddech, próbując uspokoić napływającą do ciała falę złości, po czym sięgnęła po kawałek pergaminu, dostrzegając pod nim kilka zabłąkanych listów o podobnych adresach - wszystkie skierowane do wioski Tinworth. Już ona to wyjaśni. Nie zastanawiając się zbyt długo zostawiła kanapki w tym samym miejscu i jak strzała wypadła z warsztatu, mrucząc pod nosem niezrozumiałe przekleństwa; w korytarzu domu sięgnęła po szalik i płaszcz, zanim teleportowała się z ogrodu do miejsca, w którym kiedyś przyszło jej odwiedzić szkolną przyjaciółkę na wakacyjny tydzień.
Osada była senna, ulice opustoszałe, zupełnie jakby z kątów spoglądały na nią duchy niegdyś szczęśliwych wspomnień, teraz jednak przepełnionych przerażeniem. Coś dziwnego unosiło się w powietrzu, aura obawy i żalu, której wpływy Trixie nieudolnie próbowała od siebie odegnać; a co jeśli coś mu się stało? Co jeśli rozszczepił się podczas teleportacji i teraz leżał gdzieś w kałuży krwi? Czarownica poczuła jak przeszył ją okrutny dreszcz, dlatego prędko skierowała spojrzenie na adres nakreślony na kopercie. Nie znała okolicznych uliczek, ale tabliczki na domach poprowadziły ją naprzód, w samotnym poszukiwaniu ojca. Po drodze szczęśliwym trafem trafiła do domu, którego ściany dekorowały sporych rozmiarów muszle. Drogę do drzwi zamiatała młoda kobieta w chustce na głowie, nieco pochylona i wyraźnie wychudzona; ach, gdyby tylko Trix mogła ich wszystkich sowicie nakarmić...
- Przepraszam? - zawołała miękko, zatrzymawszy się przy płocie. Na dźwięk jej głosu kobieta odwróciła się i dość nieufnie spytała w czym może pomóc, więc Beckett szybko przeczytała nazwisko raz jeszcze. - Szukam Adriena i Loreline Griffithów, mam tu do nich list. Chyba z Oazy - wymieniając nazwę czarodziejskiej wioski profilaktycznie ściszyła głos do szeptu - i to dopiero okazało się czynnikiem, który sprawił, że oczy kobiety rozbłysły zdziwieniem zmieszanym z ulgą. Mieszkanka Tinworth podeszła do niej prędko i odebrała kopertę, wpatrując się w papier oczyma przeszklonymi łzami wyraźnego wzruszenia.
- Och, oni żyją, wiedziałam, że żyją... Dziękuję. Toż to kamień z serca. Mogę zaprosić panią na zupę? Akurat ugotowałam rosół, a tak tu zimno - zaproponowała nieznajoma, która dzięki aktowi niewinnej pomocy przerodziła się w przyjaciółkę. Trixie uniosła jednak dłonie ku górze i podziękowała, wyjaśniając, że miała przed sobą jeszcze kilka domów do obejścia, przy okazji pytając też o ojca, jednak nie otrzymała żadnych konkretnych wskazówek. Pani Griffith nie widziała w okolicy nikogo takiego, szlag.
Pustelnicza wędrówka trwała więc dalej, trwała tak długo, dopóki na horyzoncie nie zamajaczył znajomy płaszcz - ten, który wykonała dla ojca samodzielnie. Trix przyspieszyła kroku, czując, jak na policzki znów wkrada się karmin złości, a gdy była już dostatecznie blisko, bezpardonowo przydzwoniła dzierżonymi kopertami w tył ramienia ojca. A więc jednak. Był tu - i nic jej o tym nie powiedział.
- Pozamieniałeś się z brodawkolepem na głowy? - mruknęła wojowniczo. Zdawał sobie sprawę z tego, jak się martwiła - czy może wcale go to nie obchodziło? Panna Beckett skrzyżowała ręce na piersi, defensywna jak gryfońska lwica ostrzegająca przed nadchodzącym atakiem. Czekała na wyjaśnienia.
Osada była senna, ulice opustoszałe, zupełnie jakby z kątów spoglądały na nią duchy niegdyś szczęśliwych wspomnień, teraz jednak przepełnionych przerażeniem. Coś dziwnego unosiło się w powietrzu, aura obawy i żalu, której wpływy Trixie nieudolnie próbowała od siebie odegnać; a co jeśli coś mu się stało? Co jeśli rozszczepił się podczas teleportacji i teraz leżał gdzieś w kałuży krwi? Czarownica poczuła jak przeszył ją okrutny dreszcz, dlatego prędko skierowała spojrzenie na adres nakreślony na kopercie. Nie znała okolicznych uliczek, ale tabliczki na domach poprowadziły ją naprzód, w samotnym poszukiwaniu ojca. Po drodze szczęśliwym trafem trafiła do domu, którego ściany dekorowały sporych rozmiarów muszle. Drogę do drzwi zamiatała młoda kobieta w chustce na głowie, nieco pochylona i wyraźnie wychudzona; ach, gdyby tylko Trix mogła ich wszystkich sowicie nakarmić...
- Przepraszam? - zawołała miękko, zatrzymawszy się przy płocie. Na dźwięk jej głosu kobieta odwróciła się i dość nieufnie spytała w czym może pomóc, więc Beckett szybko przeczytała nazwisko raz jeszcze. - Szukam Adriena i Loreline Griffithów, mam tu do nich list. Chyba z Oazy - wymieniając nazwę czarodziejskiej wioski profilaktycznie ściszyła głos do szeptu - i to dopiero okazało się czynnikiem, który sprawił, że oczy kobiety rozbłysły zdziwieniem zmieszanym z ulgą. Mieszkanka Tinworth podeszła do niej prędko i odebrała kopertę, wpatrując się w papier oczyma przeszklonymi łzami wyraźnego wzruszenia.
- Och, oni żyją, wiedziałam, że żyją... Dziękuję. Toż to kamień z serca. Mogę zaprosić panią na zupę? Akurat ugotowałam rosół, a tak tu zimno - zaproponowała nieznajoma, która dzięki aktowi niewinnej pomocy przerodziła się w przyjaciółkę. Trixie uniosła jednak dłonie ku górze i podziękowała, wyjaśniając, że miała przed sobą jeszcze kilka domów do obejścia, przy okazji pytając też o ojca, jednak nie otrzymała żadnych konkretnych wskazówek. Pani Griffith nie widziała w okolicy nikogo takiego, szlag.
Pustelnicza wędrówka trwała więc dalej, trwała tak długo, dopóki na horyzoncie nie zamajaczył znajomy płaszcz - ten, który wykonała dla ojca samodzielnie. Trix przyspieszyła kroku, czując, jak na policzki znów wkrada się karmin złości, a gdy była już dostatecznie blisko, bezpardonowo przydzwoniła dzierżonymi kopertami w tył ramienia ojca. A więc jednak. Był tu - i nic jej o tym nie powiedział.
- Pozamieniałeś się z brodawkolepem na głowy? - mruknęła wojowniczo. Zdawał sobie sprawę z tego, jak się martwiła - czy może wcale go to nie obchodziło? Panna Beckett skrzyżowała ręce na piersi, defensywna jak gryfońska lwica ostrzegająca przed nadchodzącym atakiem. Czekała na wyjaśnienia.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kroczył po wiosce Tinworth, oddychając jeszcze świeżym nadmorskim powietrzem. To zawierało brom, wapń i magnez, a takie składniki odżywcze bardzo dobrze wpływały na stan zdrowia. A już zwłaszcza w tym wieku. Co prawda spaceru po Kornwalii nie planował wcześniej, ale teraz ten pomysł wydawał się być naprawdę dobry. Po pierwsze, pomoże ludziom, którzy jedynie chcieli dostarczyć dobre (oby) wiadomości do swoich najbliższych. Po drugie, każdy potrzebował czasem chwili przerwy od tego całego zgiełku codzienności. Oczywiście, w Dolinie żyło się dobrze, Trixie była wspaniałą córką, jednak teraz mógł spędzić czas tylko ze sobą, pozastanawiać się nad sensem istnienia (chociaż to robił zaledwie przez minutę) oraz zaplanować wszystkie obliczenia i prace, które musiał jeszcze zakończyć, zanim będzie mógł uznać, że jego wynalazek jest w końcu gotowy.
- Dzień dobry, mam list dla... - spojrzał na adres na kopercie, odsuwając ją nieco od twarzy. - Dla pani Danny Snyder, to chyba od wnuczki, Violettki - uśmiechnął się pogodnie spoglądając na kobietę o siwych włosach, która otworzyła mu drzwi.
- Prawnuczki! - odkrzyknęła kobieta, rozpromieniając się, tak jakby wręczył jej właśnie najpiękniejszy prezent świata. Sam nie wiedział, jak to jest posiadać wnuki, ale doskonale zdawał sobie sprawę, jaką ulgę można odczuć, gdy okaże się, że członek rodziny, zwłaszcza tak bliskiej, ma się dobrze. Kobieta szybko otworzyła list i przeczytała go na jednym tchu. - Nie poszła do szkoły... - posmutniała nieco, wydając się jednak rozumieć dlaczego. Wszyscy by zrozumieli. - Pan z Doliny Godryka? Dobrze tam jest?
- Tak! - odpowiedział szybko. - W Dolinie jest względnie spokojnie, wielu dba o to, by tak właśnie było... Wieści z Kornwalii również wyglądają pokrzepiająco. Liczę na to, że pani żyje się dobrze...
Krótka wymiana zdań i od razu dzień był jakiś lepszy. Sam fakt, że na twarzy obcego człowieka można było wywołać podobny uśmiech, zakrawał o cud. Powinien robić to częściej, skoro to było takie przyjemne uczucie. Przechodził właśnie obok nieco przeschłych już nadmorskich krzewów, gdy w ramię oberwał czymś, co na pewno zostawi na nim sporego siniaka. Już chwytał za różdżkę, chciał się odwracać i chronić przed napastnikiem, gdy za swoimi plecami usłyszał znajomy głos, który wyraźnie był wielce niezadowolony. Przez chwilę stał jak wryty, szukając w głowie jakiejkolwiek wymówki. Nie mógł przecież udać, że wcale go tam nie ma.
- Beatrix, jak mnie znalazłaś? - zapytał jeszcze spokojnie, odwracając się do córki. - Chciałem dostarczyć kilka listów, parę osób o to prosiło... Za to ty - pogroził jej palcem, niemal głuchy na wcześniejsze wyzwisko (chociaż takiego nigdy nie powinna użyć w jego stronę). - Ty powinnaś być w domu. Wiesz, że nie jest teraz bezpiecznie, nie możesz się kręcić po całej Anglii sama - zmarszczył brwi. Oczywiście, że powinien jej wspomnieć, zostawić krótką notkę, by się nie martwiła, ale jakoś... Po prostu zapomniał. Myślał, że wyrwie się na pół dnia i nikt nie zauważy, nie musiał jej się też zresztą tłumaczyć. To ona była dzieckiem. I to w dodatku jego dzieckiem.
- Dzień dobry, mam list dla... - spojrzał na adres na kopercie, odsuwając ją nieco od twarzy. - Dla pani Danny Snyder, to chyba od wnuczki, Violettki - uśmiechnął się pogodnie spoglądając na kobietę o siwych włosach, która otworzyła mu drzwi.
- Prawnuczki! - odkrzyknęła kobieta, rozpromieniając się, tak jakby wręczył jej właśnie najpiękniejszy prezent świata. Sam nie wiedział, jak to jest posiadać wnuki, ale doskonale zdawał sobie sprawę, jaką ulgę można odczuć, gdy okaże się, że członek rodziny, zwłaszcza tak bliskiej, ma się dobrze. Kobieta szybko otworzyła list i przeczytała go na jednym tchu. - Nie poszła do szkoły... - posmutniała nieco, wydając się jednak rozumieć dlaczego. Wszyscy by zrozumieli. - Pan z Doliny Godryka? Dobrze tam jest?
- Tak! - odpowiedział szybko. - W Dolinie jest względnie spokojnie, wielu dba o to, by tak właśnie było... Wieści z Kornwalii również wyglądają pokrzepiająco. Liczę na to, że pani żyje się dobrze...
Krótka wymiana zdań i od razu dzień był jakiś lepszy. Sam fakt, że na twarzy obcego człowieka można było wywołać podobny uśmiech, zakrawał o cud. Powinien robić to częściej, skoro to było takie przyjemne uczucie. Przechodził właśnie obok nieco przeschłych już nadmorskich krzewów, gdy w ramię oberwał czymś, co na pewno zostawi na nim sporego siniaka. Już chwytał za różdżkę, chciał się odwracać i chronić przed napastnikiem, gdy za swoimi plecami usłyszał znajomy głos, który wyraźnie był wielce niezadowolony. Przez chwilę stał jak wryty, szukając w głowie jakiejkolwiek wymówki. Nie mógł przecież udać, że wcale go tam nie ma.
- Beatrix, jak mnie znalazłaś? - zapytał jeszcze spokojnie, odwracając się do córki. - Chciałem dostarczyć kilka listów, parę osób o to prosiło... Za to ty - pogroził jej palcem, niemal głuchy na wcześniejsze wyzwisko (chociaż takiego nigdy nie powinna użyć w jego stronę). - Ty powinnaś być w domu. Wiesz, że nie jest teraz bezpiecznie, nie możesz się kręcić po całej Anglii sama - zmarszczył brwi. Oczywiście, że powinien jej wspomnieć, zostawić krótką notkę, by się nie martwiła, ale jakoś... Po prostu zapomniał. Myślał, że wyrwie się na pół dnia i nikt nie zauważy, nie musiał jej się też zresztą tłumaczyć. To ona była dzieckiem. I to w dodatku jego dzieckiem.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Palcem to mógł grozić Reggiemu, kiedy ten mówił z pełną buzią, ale nie jej. Spojrzenie Trixie wcale nie stało się mniej piorunujące na dźwięk jej pełnego imienia, cóż, wręcz przeciwnie, gdyby była w stanie cisnąć w ojca profilaktyczną błyskawicą, z pewnością by to teraz uczyniła - tym bardziej, że zachowywał się jak dziecko. Jak niegdyś ona sama, wędrująca od jednego guza do drugiego, ku absolutnemu przerażeniu pani Cattermole, która nie nadążała za rozbrykanym, obrażalskim brzdącem.
Ciężar ciała przeniosła na jedną nogę w znajomej już pozie, przybieranej zawsze wtedy, gdy wyniośle przekonywała się o własnej racji - zaś głowę przechyliła w stronę przeciwną. Wiem, że kręcisz, jej postawa emanowała podobnym komunikatem, a kosmyki nieujęte w dwa warkocze kołysały się delikatnie na wietrze; było dziś chłodno, na tyle, że rumieńce zdenerwowania tańczyły w spójnej harmonii z zziębnięciem.
- Chciałbyś wiedzieć - żachnęła się zdecydowanie, trochę zbyt ostro; to nie ty tu zadajesz pytania, teraz pytam ja. Beckett miał w sobie talent odwracania kota ogonem i wybielania się z własnych przewin, jednak tym razem Trixie nie zamierzała odpuścić tak łatwo jak zazwyczaj. Zasłużył sobie. - Ale ty możesz? Gdzie jeszcze byłeś, co? Może w Londynie? Tam też robisz za listonosza? - pod szkarłatną woalką wściekłości kryła się wzburzona troska, milion lęków na widok pustego krzesełka w warsztacie, na dźwięk ciszy odpowiadającej na wołanie. Mógłby tu zginąć i nawet by o tym nie wiedziała, czy gdyby było odwrotnie też z taką łatwością przyjąłby fakt, że wyszła na spacer? - Jak następnym razem zachce ci się bawić w bohatera, nie będę cię szukać - oczywiście, że będę, będę szukać cię tak długo aż cię znajdę i wyrwę z łapsk każdego potwora. Sposępniała wtedy wyraźnie, spojrzała na jedną z kopert w swojej dłoni, a potem na tabliczki wskazujące najbliższe ulice - najwyraźniej nie znajdowali się zbyt daleko od następnego celu, toteż Trixie bez słowa wyminęła ojca i ruszyła w obranym kierunku. Pismo na kopercie wyglądało na niepewne. Drżące. Spisane ręką o utraconej witalności, werwie i wprawie, może przez chorobę? W dobie skromnego dostępu do zdrowego jedzenia cierpiała na tym nawet magiczna odporność, nic dziwnego zatem, że coraz więcej osób potrzebowało wsparcia uzdrowicieli. Dobrze, że mieli Alexa, Idę i Isabellę - i innych Zakonników chętnych nieść pomoc.
- Hej, zawołacie kogoś dorosłego? - Trix zwróciła się do dzieci bawiących się na podwórzu domu o wyznaczonym przez nadawcę numerze, na co jeden z pucołowatych chłopców kiwnął głową i wbiegł do środka przez drzwi ogrodowe. Frontowe uchyliły się niedługo później. Stała w nich młoda kobieta o brudnawej twarzy, jakby dosłownie chwilkę temu stała nad kociołkiem parującej mikstury. - Pani Dalby? Przyszedł do pani list z... bezpiecznego schronienia. Mam nadzieję, że przynoszę dobre wieści - Beckett wyjaśniła powód swojego nadejścia i z bladym uśmiechem podała kobiecie kopertę, by po chwili wyjąć z kieszeni płaszcza jabłko. Jej synowie wpatrywali się w nią przez płot, wydawali się głodni - więc bez zastanowienia rzuciła im owoc, zanim pomachała rodzinie na odchodne i ruszyła dalej, dziękując kolejnym uśmiechem na wzruszone życzenia zdrowia i bezpieczeństwa wypowiadane przez panią Dalby.
Ciężar ciała przeniosła na jedną nogę w znajomej już pozie, przybieranej zawsze wtedy, gdy wyniośle przekonywała się o własnej racji - zaś głowę przechyliła w stronę przeciwną. Wiem, że kręcisz, jej postawa emanowała podobnym komunikatem, a kosmyki nieujęte w dwa warkocze kołysały się delikatnie na wietrze; było dziś chłodno, na tyle, że rumieńce zdenerwowania tańczyły w spójnej harmonii z zziębnięciem.
- Chciałbyś wiedzieć - żachnęła się zdecydowanie, trochę zbyt ostro; to nie ty tu zadajesz pytania, teraz pytam ja. Beckett miał w sobie talent odwracania kota ogonem i wybielania się z własnych przewin, jednak tym razem Trixie nie zamierzała odpuścić tak łatwo jak zazwyczaj. Zasłużył sobie. - Ale ty możesz? Gdzie jeszcze byłeś, co? Może w Londynie? Tam też robisz za listonosza? - pod szkarłatną woalką wściekłości kryła się wzburzona troska, milion lęków na widok pustego krzesełka w warsztacie, na dźwięk ciszy odpowiadającej na wołanie. Mógłby tu zginąć i nawet by o tym nie wiedziała, czy gdyby było odwrotnie też z taką łatwością przyjąłby fakt, że wyszła na spacer? - Jak następnym razem zachce ci się bawić w bohatera, nie będę cię szukać - oczywiście, że będę, będę szukać cię tak długo aż cię znajdę i wyrwę z łapsk każdego potwora. Sposępniała wtedy wyraźnie, spojrzała na jedną z kopert w swojej dłoni, a potem na tabliczki wskazujące najbliższe ulice - najwyraźniej nie znajdowali się zbyt daleko od następnego celu, toteż Trixie bez słowa wyminęła ojca i ruszyła w obranym kierunku. Pismo na kopercie wyglądało na niepewne. Drżące. Spisane ręką o utraconej witalności, werwie i wprawie, może przez chorobę? W dobie skromnego dostępu do zdrowego jedzenia cierpiała na tym nawet magiczna odporność, nic dziwnego zatem, że coraz więcej osób potrzebowało wsparcia uzdrowicieli. Dobrze, że mieli Alexa, Idę i Isabellę - i innych Zakonników chętnych nieść pomoc.
- Hej, zawołacie kogoś dorosłego? - Trix zwróciła się do dzieci bawiących się na podwórzu domu o wyznaczonym przez nadawcę numerze, na co jeden z pucołowatych chłopców kiwnął głową i wbiegł do środka przez drzwi ogrodowe. Frontowe uchyliły się niedługo później. Stała w nich młoda kobieta o brudnawej twarzy, jakby dosłownie chwilkę temu stała nad kociołkiem parującej mikstury. - Pani Dalby? Przyszedł do pani list z... bezpiecznego schronienia. Mam nadzieję, że przynoszę dobre wieści - Beckett wyjaśniła powód swojego nadejścia i z bladym uśmiechem podała kobiecie kopertę, by po chwili wyjąć z kieszeni płaszcza jabłko. Jej synowie wpatrywali się w nią przez płot, wydawali się głodni - więc bez zastanowienia rzuciła im owoc, zanim pomachała rodzinie na odchodne i ruszyła dalej, dziękując kolejnym uśmiechem na wzruszone życzenia zdrowia i bezpieczeństwa wypowiadane przez panią Dalby.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Za jakie grzechy? To miał być taki spokojny poranek. Zamierzał rozchodzić stare kości i stawy, zwłaszcza, że musiał poprawić swoją kondycję przed weselem Alexandra i Idy. Potem miał wrócić do domu, zjeść obiad, napić się zbożowej kawy, której jeszcze trochę zostało w słoiku, po czym wrócić do pracy. Tymczasem obrywał stertą listów od Trixie, która ewidentnie była teraz w złym humorze. Co w nią wstąpiło? Oczywiście nie ryknąłby na nią, nie miał tego w zwyczaju. Dziewczyna ewidentnie przesadzała i chociaż był w stanie zrozumieć okazywaną troskę, to za żadne skarby nie mógł pojąć, czemu ta złość wylewała się akurat na niego? Nawet jeśli coś jej się dzisiaj nie udało, jeśli źle przeszyła sukienkę, lub ktoś nadepnął jej na odcisk, to przecież nie było powodem, by... Nie zdążył nawet dokończyć myśli, bo dostał w twarz kolejnymi oskarżeniami.
- Przecież wiesz, że tam nie podróżuję. Poza tym... To co innego! Miejsce kobiet takich jak ty jest w domu, Trixie - powiedział już bardziej szorstko. Był ojcem i musiała się go słuchać, gdy wszystko, co robił, robił po to, by utrzymać ją w bezpieczeństwie, komforcie, zdrowiu i spokoju. Tymczasem ona zdawała się kompletnie tego nie rozumieć. Ale nie miał zamiaru się z nią kłócić, na pewno nie teraz i nie tutaj. - Wracamy do dom- - nie dokończył nawet, bo ta wyminęła go, jakby był jedynie drzewem przy drodze, i pognała dalej. Nie miał jej za złe, że znalazła te listy, nie było się zresztą czego wstydzić. Mogła jednak po prostu poczekać, a on na pewno by wrócił za kilka godzin. No, góra kilkanaście. Za jakie grzechy, ona ma twój charakter, Mary Jo? Pokręcił jeszcze głową. Dobrze, skoro chciała z nim zostać, to niech zostanie. Przecież doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli wysłałby ją do domu samą, to ta zapewne na złość poleciałaby do Londynu, tylko po to, by zagrać mu na nosie. Beckett patrzył na córkę z małej odległości, po czym, gdy ta zatrzymała się przy płocie, podszedł w jej stronę, kładąc dłoń na ramieniu i łapiąc jej spojrzenie. - Gina Dalby? Mała Gina? - na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Ale wyrosłaś... Przychodziłyście z mamą do nas, gdy Beatrix była jeszcze mała, pamiętasz? - zwrócił się z powrotem do córki. - Twoja mama ma się dobrze, regularnie do mnie pisze - pożegnał się jeszcze z córką przyjaciółki i jej synami, po czym złapał ramię dziewczyny, przekładając je przez swoje, by mogła oprzeć się o nie. Skoro już tu była, to niech zostanie, trudno. Następny dom zbudowany był z materiału, które przypominało korek od butelki, był jednak znacznie starszy i bardziej zniszczony przez los, niż te poprzednie, które mijali. Beckett przyspieszył kroku, zbliżając się do płotu. Tam, jak gdyby nigdy nic siedział młody chłopak, na oko może 15-letni i dłubał sobie różdżką w zębach, próbując wyciągnąć spomiędzy nich coś, co ewidentnie przed chwilą zjadł. - Młodzieńcze, jest w domu pan Thomas Kirby? To twój ojciec? Mam dla niego list... - Stevie zaczął, jednak dzieciak prychnął tylko, drapiąc się teraz różdżką po karku. Na szczęście zza domu wyszedł mężczyzna, który pomimo wyraźnej biedy, miał o wiele pogodniejszy wyraz twarzy. Pogonił on syna do domu i ze łzami w oczach odebrał list z rąk Becketta.
- To od mojego brata... Jeździł po świecie, był podróżnikiem, aż dopadły go klątwy i inne czarnomagiczne zaklęcia. Nikt nie potrafił tego ściągnąć i mu pomóc - czarodziej był wyraźne poruszony tym, że brat ma się w miarę w porządku. - Dobrzy ludzie jesteście.
- Panie Kirby... Niech pan pamięta, że ciemność można przegonić. Jak przyjdą kiedyś po pana, niech pan walczy o swoją rodzinę - powiedział twardo, na ostatnie zdanie jednak znacznie ściszając głos.
- Przecież wiesz, że tam nie podróżuję. Poza tym... To co innego! Miejsce kobiet takich jak ty jest w domu, Trixie - powiedział już bardziej szorstko. Był ojcem i musiała się go słuchać, gdy wszystko, co robił, robił po to, by utrzymać ją w bezpieczeństwie, komforcie, zdrowiu i spokoju. Tymczasem ona zdawała się kompletnie tego nie rozumieć. Ale nie miał zamiaru się z nią kłócić, na pewno nie teraz i nie tutaj. - Wracamy do dom- - nie dokończył nawet, bo ta wyminęła go, jakby był jedynie drzewem przy drodze, i pognała dalej. Nie miał jej za złe, że znalazła te listy, nie było się zresztą czego wstydzić. Mogła jednak po prostu poczekać, a on na pewno by wrócił za kilka godzin. No, góra kilkanaście. Za jakie grzechy, ona ma twój charakter, Mary Jo? Pokręcił jeszcze głową. Dobrze, skoro chciała z nim zostać, to niech zostanie. Przecież doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli wysłałby ją do domu samą, to ta zapewne na złość poleciałaby do Londynu, tylko po to, by zagrać mu na nosie. Beckett patrzył na córkę z małej odległości, po czym, gdy ta zatrzymała się przy płocie, podszedł w jej stronę, kładąc dłoń na ramieniu i łapiąc jej spojrzenie. - Gina Dalby? Mała Gina? - na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Ale wyrosłaś... Przychodziłyście z mamą do nas, gdy Beatrix była jeszcze mała, pamiętasz? - zwrócił się z powrotem do córki. - Twoja mama ma się dobrze, regularnie do mnie pisze - pożegnał się jeszcze z córką przyjaciółki i jej synami, po czym złapał ramię dziewczyny, przekładając je przez swoje, by mogła oprzeć się o nie. Skoro już tu była, to niech zostanie, trudno. Następny dom zbudowany był z materiału, które przypominało korek od butelki, był jednak znacznie starszy i bardziej zniszczony przez los, niż te poprzednie, które mijali. Beckett przyspieszył kroku, zbliżając się do płotu. Tam, jak gdyby nigdy nic siedział młody chłopak, na oko może 15-letni i dłubał sobie różdżką w zębach, próbując wyciągnąć spomiędzy nich coś, co ewidentnie przed chwilą zjadł. - Młodzieńcze, jest w domu pan Thomas Kirby? To twój ojciec? Mam dla niego list... - Stevie zaczął, jednak dzieciak prychnął tylko, drapiąc się teraz różdżką po karku. Na szczęście zza domu wyszedł mężczyzna, który pomimo wyraźnej biedy, miał o wiele pogodniejszy wyraz twarzy. Pogonił on syna do domu i ze łzami w oczach odebrał list z rąk Becketta.
- To od mojego brata... Jeździł po świecie, był podróżnikiem, aż dopadły go klątwy i inne czarnomagiczne zaklęcia. Nikt nie potrafił tego ściągnąć i mu pomóc - czarodziej był wyraźne poruszony tym, że brat ma się w miarę w porządku. - Dobrzy ludzie jesteście.
- Panie Kirby... Niech pan pamięta, że ciemność można przegonić. Jak przyjdą kiedyś po pana, niech pan walczy o swoją rodzinę - powiedział twardo, na ostatnie zdanie jednak znacznie ściszając głos.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Z każdym słowem ojca oczy Trixie otwierały się jeszcze szerzej. No jak on śmiał? Owszem, względem norm społecznych pozwalał jej na bardzo dużo, na pracę i własną praktykę, na to, by nie zajmowała sobie głowy szukaniem kawalera i byciem dobrą gospodynią domową (a przecież była już w odpowiednim wieku), ale czyżby nagle stracił rozum? Czerwień pogłębiła swoją tintę a z nozdrzy uleciał gwałtowny, wściekły oddech, kiedy młoda Beckett bez zastanowienia uderzyła ramię starszego czarodzieja plikiem kopert jeszcze raz - trochę mocniej niż poprzednio, bardziej teatralnie, wyraźnie wzburzona.
- Kobiet takich jak ja? - powtórzyła gniewnie, melodią głosu przypominając świszczące, przecinające powietrze ostrze zaklęcia lamino. Prosił się o burę, o awanturę na środku spokojnej wioski pogrążonej w letargu; mimo to Trixie kontrolowała się na tyle by nie krzyczeć, a jedynie syczeć jak żmija plująca jadem, rozjuszona przez nieuważnego wędrowca, który nie zamierzał zejść z jej drogi. - Co, mam iść robić pranie albo znowu posprzątać twój warsztat, tak? Tylko do tego się twoim zdaniem nadaje kobieta taka jak ja? - ciągnęła cicho ale równie rozeźlona, jeśli nie bardziej z kolejnymi sekundami przepływającymi przez palce. Kiedy odwracała się od mężczyzny i przyspieszyła kroku, maszerując naprzód, do jej uszu doleciał urwany komunikat, na który bezczelnie weszła ojcu w słowo. - Sam sobie wracaj - warknęła surowo; nie rozumiesz, że myślałam, że coś ci się stało, ty stary głupcze? Nie rozumiesz, że nie przeżyłabym bez ciebie ani jednego dnia, nie wybaczyłabym sobie gdyby coś ci się stało? Pytania dźwięczały w jej głowie i wbijały się w czaszkę jak igły, jednak nie wypowiedziała ich na głos, zbyt zajęta rozmową z kobietą, którą Stevie najwyraźniej rozpoznał. Spojrzała na niego kątem oka, potem wzrokiem powróciła do pani Dalby i wywróciła oczyma, gdy Stevie znów użył jej pełnego imienia. Nigdy się nie nauczy.
Niechętnie pozwoliła ojcu owinąć swoje ramię wokół jego łokcia, wciąż obrażona, dramatyczna, skrupulatnie wpatrzona we wszystko inne tylko nie w niego spacerującego obok. Silkie obrażała się podobnie. Czy to możliwe, że kura nauczyła się kaprysów od właścicielki? Trudno było wyprowadzić ją z równowagi, ale kiedy to się stało - uciekaj gdzie pieprz rośnie. Tak czy inaczej posłała wymuszony uśmiech mężczyźnie, który wyszedł im na powitanie po odprawieniu niezbyt kulturalnego syna, i drgnęła nieznacznie, gdy do uszu doleciały słowa Becketta o obronie rodziny.
- Niech pan też pamięta, że są tu dobrzy ludzie, którzy mogą pomóc w razie potrzeby. Feniks czuwa - dodała jeszcze zanim oddalili się od zapuszczonego domostwa. Kolejny adres na kopercie z jej pliku wydał się dziewczynie odrobinę dziwny; Watkins, Nora Ślimaka nad brzegiem. Ktoś miał wyobraźnię... Zmarszczyła brwi i podsunęła papier bliżej Becketta. - Wiesz gdzie to jest? - zapytała, jakby zapominając o tym, że powinna być na niego śmiertelnie obrażona i nie odzywać się przynajmniej do emerytury. A teraz pomyśl, Stevie, że pani Cattermole musiała się z tym mierzyć każdego dnia podczas twojej nieobecności.
czy coś zakłóci nam spacer do nory ślimaka?
k1 - jest spokojnie, nic się nie dzieje.
k2 - spotykamy na ulicy starszego mężczyznę, który zasłabł, wyraźnie potrzebuje naszej pomocy. na szczęście mieszka niedaleko.
k3 - napotykamy dość niesympatycznego typa, który mijając nas uderza steviego ramieniem. wygląda na podejrzaną osobę...
- Kobiet takich jak ja? - powtórzyła gniewnie, melodią głosu przypominając świszczące, przecinające powietrze ostrze zaklęcia lamino. Prosił się o burę, o awanturę na środku spokojnej wioski pogrążonej w letargu; mimo to Trixie kontrolowała się na tyle by nie krzyczeć, a jedynie syczeć jak żmija plująca jadem, rozjuszona przez nieuważnego wędrowca, który nie zamierzał zejść z jej drogi. - Co, mam iść robić pranie albo znowu posprzątać twój warsztat, tak? Tylko do tego się twoim zdaniem nadaje kobieta taka jak ja? - ciągnęła cicho ale równie rozeźlona, jeśli nie bardziej z kolejnymi sekundami przepływającymi przez palce. Kiedy odwracała się od mężczyzny i przyspieszyła kroku, maszerując naprzód, do jej uszu doleciał urwany komunikat, na który bezczelnie weszła ojcu w słowo. - Sam sobie wracaj - warknęła surowo; nie rozumiesz, że myślałam, że coś ci się stało, ty stary głupcze? Nie rozumiesz, że nie przeżyłabym bez ciebie ani jednego dnia, nie wybaczyłabym sobie gdyby coś ci się stało? Pytania dźwięczały w jej głowie i wbijały się w czaszkę jak igły, jednak nie wypowiedziała ich na głos, zbyt zajęta rozmową z kobietą, którą Stevie najwyraźniej rozpoznał. Spojrzała na niego kątem oka, potem wzrokiem powróciła do pani Dalby i wywróciła oczyma, gdy Stevie znów użył jej pełnego imienia. Nigdy się nie nauczy.
Niechętnie pozwoliła ojcu owinąć swoje ramię wokół jego łokcia, wciąż obrażona, dramatyczna, skrupulatnie wpatrzona we wszystko inne tylko nie w niego spacerującego obok. Silkie obrażała się podobnie. Czy to możliwe, że kura nauczyła się kaprysów od właścicielki? Trudno było wyprowadzić ją z równowagi, ale kiedy to się stało - uciekaj gdzie pieprz rośnie. Tak czy inaczej posłała wymuszony uśmiech mężczyźnie, który wyszedł im na powitanie po odprawieniu niezbyt kulturalnego syna, i drgnęła nieznacznie, gdy do uszu doleciały słowa Becketta o obronie rodziny.
- Niech pan też pamięta, że są tu dobrzy ludzie, którzy mogą pomóc w razie potrzeby. Feniks czuwa - dodała jeszcze zanim oddalili się od zapuszczonego domostwa. Kolejny adres na kopercie z jej pliku wydał się dziewczynie odrobinę dziwny; Watkins, Nora Ślimaka nad brzegiem. Ktoś miał wyobraźnię... Zmarszczyła brwi i podsunęła papier bliżej Becketta. - Wiesz gdzie to jest? - zapytała, jakby zapominając o tym, że powinna być na niego śmiertelnie obrażona i nie odzywać się przynajmniej do emerytury. A teraz pomyśl, Stevie, że pani Cattermole musiała się z tym mierzyć każdego dnia podczas twojej nieobecności.
czy coś zakłóci nam spacer do nory ślimaka?
k1 - jest spokojnie, nic się nie dzieje.
k2 - spotykamy na ulicy starszego mężczyznę, który zasłabł, wyraźnie potrzebuje naszej pomocy. na szczęście mieszka niedaleko.
k3 - napotykamy dość niesympatycznego typa, który mijając nas uderza steviego ramieniem. wygląda na podejrzaną osobę...
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Trixie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Wioska Tinworth
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia