Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Wioska Tinworth
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wioska Tinworth
Tinworth jest niewielkim miasteczkiem położonym na południowym wybrzeżu Kornwalii. Od lat zamieszkuje je kilka rodzin czarodziejów, którzy z jakiegoś powodu zdecydowali się osiedlić właśnie tam, być może urzeczeni niezwykłym klimatem nadmorskiej wioski, znacznie spokojniejszej od tętniących życiem większych miast. Główna część miasteczka rozciąga się wzdłuż jednej ulicy i kilku jej bocznych rozgałęzień, choć część magicznych rodzin osiedliła się na uboczu, w pewnym oddaleniu od głównej ulicy. Nierzadkim widokiem są niewielkie domki położone w sąsiedztwie klifów porośniętych nadmorską trawą oraz plaży, choć większość czarodziejów ukrywa je zaklęciami przed wzrokiem mugoli, przez co dla niemagicznych wybrzeże może wyglądać na opustoszałe i ciche. Wyjątkowo szerokie, piaszczyste plaże leżące nieopodal zabudowań są lubianym miejscem spędzania czasu zarówno przez dorosłych, jak i dzieci. Co ciekawe, niektóre domki znajdujące się w sąsiedztwie wybrzeża mają ściany udekorowane morskimi muszlami.
W centrum wioski, na jej głównej ulicy, są zlokalizowane takie miejsca, jak pub posiadający zarówno mugolską, jak i ukrytą przed mugolami magiczną część; w tej drugiej jest położony ogólnodostępny kominek podpięty do sieci Fiuu. Znajduje się tam także kilka niewielkich sklepików. Przez większość czasu miejscowość sprawia wrażenie sennej i spokojnej, choć ożywia się w sezonie letnim; to dobre miejsce na wypoczynek dla magicznych rodzin z dziećmi. Przez lata wioska ta była miejscem, gdzie czarodzieje i mugole żyli obok siebie w spokoju i nie przeszkadzali sobie wzajemnie; magiczni mieszkańcy Tinworth starali się nie zakłócać spokoju mugolskich sąsiadów i ukrywali przed nimi swoją odmienność.
W centrum wioski, na jej głównej ulicy, są zlokalizowane takie miejsca, jak pub posiadający zarówno mugolską, jak i ukrytą przed mugolami magiczną część; w tej drugiej jest położony ogólnodostępny kominek podpięty do sieci Fiuu. Znajduje się tam także kilka niewielkich sklepików. Przez większość czasu miejscowość sprawia wrażenie sennej i spokojnej, choć ożywia się w sezonie letnim; to dobre miejsce na wypoczynek dla magicznych rodzin z dziećmi. Przez lata wioska ta była miejscem, gdzie czarodzieje i mugole żyli obok siebie w spokoju i nie przeszkadzali sobie wzajemnie; magiczni mieszkańcy Tinworth starali się nie zakłócać spokoju mugolskich sąsiadów i ukrywali przed nimi swoją odmienność.
Nie miał nic przeciwko kobietom, wręcz przeciwnie. Nie chodziło też o to, że Trixie jest takową i, że by sobie nie poradziła. Stevie obawiał się nawet, że poradziłaby sobie zbyt dobrze, co mogłoby się jej niepotrzebnie spodobać. Najważniejszą kwestią pozostawało jej bezpieczeństwo, a narażenie samej siebie na ataki, tylko dlatego, że chciała powłóczyć się po kraju jak w '32, było skrajnie nieodpowiedzialne. Ponownie oberwał paczką listów w ramię, ponownie nie reagując niczym więcej. Jej zachowanie zdecydowanie odbiegało od idealnego zachowania grzecznej córki, ale do tego zdążył się już właściwie przyzwyczaić. - Wiesz dobrze, że nie o to mi chodziło - pokręcił szybko głową, w obawie, że mógłby ją mocniej urazić. Przecież tego by nie chciał. - Nie chcę byś ryzykowała swoim zdrowiem - przecież musiała go zrozumieć. Nadawała się do czegoś więcej niż tylko wieszanie prania czy gotowanie. Była świetną krawcową, a fakt, że pomagała w domu, był znacznie odciążający dla starszego mężczyzny. Gdy była dzieckiem, było im przecież o wiele trudniej. - Jesteś bardzo dobrą córką i wspaniałą gospodynią, ale nie walczysz i nie będziesz walczyć - powiedział nieco twardszym tonem. - Jeśli chcesz wyjść poza Dolinę Godryka to następnym razem daj mi znać, porozmawiam z Cedriciem albo panem Tonksem, by cię eskortowali, albo sam z tobą pójdę - zaproponował, dumny z własnego planu. Nie mógł jej przecież stracić na rzecz chorych fanaberii ludzi, którzy nazywali samych siebie Rycerzami Walpurgii. Świat był wystarczająco niebezpieczny, by Trixie opuszczała dom bez opieki. - Może nauczę cię zmieniać koło w rowerze? - zaproponował jeszcze, by udobruchać córkę, chociaż nie był pewien czy przypadkiem już jej tego nie pokazywał jakiś rok lub pięć lat temu.
Nie miał bladego pojęcia, gdzie można było znaleźć Norę Ślimaka. Zapewne Einstein poradziłby sobie z tym zadaniem lepiej, nazwa miejsca brzmiała też magicznie, więc mieszkający tam czarodziej zapewne nie wystraszyłby się na widok sowy. Skoro jednak tam byli, to równie dobrze mogli odnaleźć ten dom. - Skoro nad brzegiem, to idźmy nad brzeg - wzruszył ramionami i skierował ich kroki w stronę piaszczystej plaży. Naprawdę mogliby mieszkać nad morzem. Jak to wszystko minie, to się nad tym zastanowi, jak już będzie na emeryturze i Trixie przestanie się na niego gniewać. Ulica, która kierowała się w dół, miała kryć coś jeszcze. Chociaż stosik listów powoli się kończył (dobrze, nie będzie go miała czym bić po obolałym ramieniu), to największym zaskoczeniem okazał się smętny mężczyzna w wieku Steviego, który przysiadł na krawężniku, opierając się na własnych łokciach. Nie mogli pozostać mu obojętni.
- Wszystko w porządku? - Stevie powiedział nieco głośniej, a mężczyzna podniósł tylko rękę, wykonując nią znak, jakoby nic się nie działo. Wyglądał jednak źle. - Trixie, zostań tu - powiedział do córki, samodzielnie podchodząc bliżej mężczyzny z różdżką w pogotowiu.
- Troche mnie słabiutko - powiedział mężczyzna, dysząc ciężko. - Cały dzionek, żem przy koniach robił, a jak mnie sąsiad na kieliszka wyciągł, to odmówić przeto bym nie mógł - tłumaczył się, rzeczywiście ziejąc odrobinę alkoholem.
- Odprowadzę pana do domu, dobrze? - Stevie złapał mężczyznę pod ramię, pomagając wstać. Nie był nawalony, faktycznie... Po prostu był strasznie zmęczony. Beckett dobrze znał ten stan, jednak nigdy nie doprowadził się do momentu, w którym nie miał siły postawić kolejnego kroku. - Gdzie pan mieszka? - dopytał jeszcze, wyszukując Trixie wzrokiem.
- O tam, w Norze Ślimaka - wskazał na mały budynek, przypominający kształtem wielką muszlę ślimaka. Mężczyźnie w tym momencie z kieszeni spodni wypadła różdżka i potoczyła się kilka metrów dalej, w dół ulicy. Beckett nie miał jednak jak jej podnieść, podtrzymując ciężar ciała (chyba jednak) czarodzieja, na własnym.
Nie miał bladego pojęcia, gdzie można było znaleźć Norę Ślimaka. Zapewne Einstein poradziłby sobie z tym zadaniem lepiej, nazwa miejsca brzmiała też magicznie, więc mieszkający tam czarodziej zapewne nie wystraszyłby się na widok sowy. Skoro jednak tam byli, to równie dobrze mogli odnaleźć ten dom. - Skoro nad brzegiem, to idźmy nad brzeg - wzruszył ramionami i skierował ich kroki w stronę piaszczystej plaży. Naprawdę mogliby mieszkać nad morzem. Jak to wszystko minie, to się nad tym zastanowi, jak już będzie na emeryturze i Trixie przestanie się na niego gniewać. Ulica, która kierowała się w dół, miała kryć coś jeszcze. Chociaż stosik listów powoli się kończył (dobrze, nie będzie go miała czym bić po obolałym ramieniu), to największym zaskoczeniem okazał się smętny mężczyzna w wieku Steviego, który przysiadł na krawężniku, opierając się na własnych łokciach. Nie mogli pozostać mu obojętni.
- Wszystko w porządku? - Stevie powiedział nieco głośniej, a mężczyzna podniósł tylko rękę, wykonując nią znak, jakoby nic się nie działo. Wyglądał jednak źle. - Trixie, zostań tu - powiedział do córki, samodzielnie podchodząc bliżej mężczyzny z różdżką w pogotowiu.
- Troche mnie słabiutko - powiedział mężczyzna, dysząc ciężko. - Cały dzionek, żem przy koniach robił, a jak mnie sąsiad na kieliszka wyciągł, to odmówić przeto bym nie mógł - tłumaczył się, rzeczywiście ziejąc odrobinę alkoholem.
- Odprowadzę pana do domu, dobrze? - Stevie złapał mężczyznę pod ramię, pomagając wstać. Nie był nawalony, faktycznie... Po prostu był strasznie zmęczony. Beckett dobrze znał ten stan, jednak nigdy nie doprowadził się do momentu, w którym nie miał siły postawić kolejnego kroku. - Gdzie pan mieszka? - dopytał jeszcze, wyszukując Trixie wzrokiem.
- O tam, w Norze Ślimaka - wskazał na mały budynek, przypominający kształtem wielką muszlę ślimaka. Mężczyźnie w tym momencie z kieszeni spodni wypadła różdżka i potoczyła się kilka metrów dalej, w dół ulicy. Beckett nie miał jednak jak jej podnieść, podtrzymując ciężar ciała (chyba jednak) czarodzieja, na własnym.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Wyjaśnienia nie mogły już mu pomóc. Znów skrzyżowane na piersi ręce zamykały ją w pozie defensywnej względem każdego niemrawego, seksistowskiego bełkotu, jaki spodziewała się otrzymać w odpowiedzi, uparcie wpatrzona w przylegające do wioski morze. Nie znajdowało się tak daleko by nie była w stanie dostrzec nieco wzburzonych fal i mokrawego piasku; kiedy ostatnio mogła tak po prostu położyć się na plaży w czasie ciepłych miesięcy, nie obawiając się o to, że za rogiem czaił się jakiś narwany Rycerz z propagandą w jednej ręce i portrecikiem Malfoya w drugiej?
Nie będziesz walczyć, powiedział, a ona przewróciła oczyma w znajomym, teatralnym geście wyrażającym niezadowolenie. Podwójne standardy imały się dziś Becketta bardzo zagorzale i z chęcią wybiłaby mu je z głowy kolejnym smagnięciem kopertami, ale te trochę się już pogniotły i Trixie zwyczajnie było ich szkoda.
- Dobra. Z Michaelem mogę sobie pospacerować - odparowała dumnie, zanim zdążyła ugryźć się w język; ojciec ostatnio pytał o powód odwiedzin byłego aurora i postanowiła wykorzystać to przeciwko niemu, choć krnąbrny rezon nie trwał za długo; mimo wszystko nie zamierzała robić ojcu przykrości, więc kiedy ten zaproponował, że pokaże jej jak zmieniać koło roweru - co pokazywał jej już wielokrotnie, właściwie raz na kilka lat -, dziewczyna westchnęła przeciągle, jakby wyrzucając z siebie resztkę wojowniczej pary. - Lepiej chodź ze mną na jakąś wycieczkę rowerową, skoro tak cię nosi poza dom - mruknęła ciszej, tonem zrezygnowanym, odrobinę mocniej zaciskając rękę wokół ramienia Steviego. Trochę ugłaskał ją tymi tanimi komplementami, połechtał ego, więc była w stanie wybaczyć mu szybciej niż na własnej emeryturze. Pokręciła jeszcze głową z niezadowoleniem i zacmokała, żeby nie myślał, że przeszło jej całkowicie.
Na swojej drodze w kierunku plaży napotkali starszego mężczyznę, który wyglądał na bardzo słabego; kolor praktycznie odpłynął z jego twarzy a klatka piersiowa unosiła się w płytkich, nierównych oddechach, zupełnie jakby przebył przynajmniej kilka mil bez zaczerpnięcia oddechu. Trix zmrużyła oczy i zamiast rzeczywiście trzymać się z daleka, postąpiła kilka kroków do przodu, spoglądając ojcu przez ramię; na szczęście nieznajomy był w stanie wydusić z siebie kilka słów wyjaśnień, ale jej uwagę prędko przykuła różdżka wypadająca z jego kieszeni.
- Oho, proszę uważać, to nie jest coś co warto zgubić - pouczyła jegomościa z uśmiechem, sięgnąwszy po ciemne drewno, by ostrożnie wręczyć je mężczyźnie i jej oczy błysnęły ekscytacją na zasłyszany dźwięk podanego przez niego adresu. Mieli szczęście. - Nora Ślimaka? Elegancko, właśnie mamy dla pana list. Tutaj - póki co jedynie zamachała lekko kopertą, po czym wzięła go pod drugą rękę i pomogła ojcu prowadzić zmęczonego, osłabionego i nieco podpitego mieszkańca Tinworth do jego specyficznego, ale jakże uroczego domu. - Ma pan konie? - podpytała po drodze.
- A żeby to kilka, ja to całą taką gromadkę mam, panienko droga. Czarne, białe, brązowe, rude, jakie tylko sobie panienka zamarzy to i takie pewno mam - odpowiedział zmęczonym, ale łagodnym i przyjemnym głosem. - Ten list, oby on od mojego wnuczka był. Mały Timmy lubi na koniach jeździć, choć on to taki jeszcze do kucyków niż większych... Teraz to ja nawet nie wim gdzie on - westchnął.
- Wygląda na to, że list przyszedł z Oazy - odpowiedziała mu Trixie. - A na tyle jest kilka rysunków, pewnie znajomych, co? - pokazała mężczyźnie odwrót listu, na co on jęknął w zachwycie, zupełnie jakby stanął przed nim jego własny wnuk, rzeczony Timmy. To był dobry dzień.
- A żeście mi z nieba spadli. Na kompot aby wejdziecie? - zapytał, kiedy znaleźli się bliżej drzwi do Nory Ślimaka. Jego wzrok padł na Steviego. - Na chwilę ja usiądę, odsapnę i ugoszczę was czym mam!
Nie będziesz walczyć, powiedział, a ona przewróciła oczyma w znajomym, teatralnym geście wyrażającym niezadowolenie. Podwójne standardy imały się dziś Becketta bardzo zagorzale i z chęcią wybiłaby mu je z głowy kolejnym smagnięciem kopertami, ale te trochę się już pogniotły i Trixie zwyczajnie było ich szkoda.
- Dobra. Z Michaelem mogę sobie pospacerować - odparowała dumnie, zanim zdążyła ugryźć się w język; ojciec ostatnio pytał o powód odwiedzin byłego aurora i postanowiła wykorzystać to przeciwko niemu, choć krnąbrny rezon nie trwał za długo; mimo wszystko nie zamierzała robić ojcu przykrości, więc kiedy ten zaproponował, że pokaże jej jak zmieniać koło roweru - co pokazywał jej już wielokrotnie, właściwie raz na kilka lat -, dziewczyna westchnęła przeciągle, jakby wyrzucając z siebie resztkę wojowniczej pary. - Lepiej chodź ze mną na jakąś wycieczkę rowerową, skoro tak cię nosi poza dom - mruknęła ciszej, tonem zrezygnowanym, odrobinę mocniej zaciskając rękę wokół ramienia Steviego. Trochę ugłaskał ją tymi tanimi komplementami, połechtał ego, więc była w stanie wybaczyć mu szybciej niż na własnej emeryturze. Pokręciła jeszcze głową z niezadowoleniem i zacmokała, żeby nie myślał, że przeszło jej całkowicie.
Na swojej drodze w kierunku plaży napotkali starszego mężczyznę, który wyglądał na bardzo słabego; kolor praktycznie odpłynął z jego twarzy a klatka piersiowa unosiła się w płytkich, nierównych oddechach, zupełnie jakby przebył przynajmniej kilka mil bez zaczerpnięcia oddechu. Trix zmrużyła oczy i zamiast rzeczywiście trzymać się z daleka, postąpiła kilka kroków do przodu, spoglądając ojcu przez ramię; na szczęście nieznajomy był w stanie wydusić z siebie kilka słów wyjaśnień, ale jej uwagę prędko przykuła różdżka wypadająca z jego kieszeni.
- Oho, proszę uważać, to nie jest coś co warto zgubić - pouczyła jegomościa z uśmiechem, sięgnąwszy po ciemne drewno, by ostrożnie wręczyć je mężczyźnie i jej oczy błysnęły ekscytacją na zasłyszany dźwięk podanego przez niego adresu. Mieli szczęście. - Nora Ślimaka? Elegancko, właśnie mamy dla pana list. Tutaj - póki co jedynie zamachała lekko kopertą, po czym wzięła go pod drugą rękę i pomogła ojcu prowadzić zmęczonego, osłabionego i nieco podpitego mieszkańca Tinworth do jego specyficznego, ale jakże uroczego domu. - Ma pan konie? - podpytała po drodze.
- A żeby to kilka, ja to całą taką gromadkę mam, panienko droga. Czarne, białe, brązowe, rude, jakie tylko sobie panienka zamarzy to i takie pewno mam - odpowiedział zmęczonym, ale łagodnym i przyjemnym głosem. - Ten list, oby on od mojego wnuczka był. Mały Timmy lubi na koniach jeździć, choć on to taki jeszcze do kucyków niż większych... Teraz to ja nawet nie wim gdzie on - westchnął.
- Wygląda na to, że list przyszedł z Oazy - odpowiedziała mu Trixie. - A na tyle jest kilka rysunków, pewnie znajomych, co? - pokazała mężczyźnie odwrót listu, na co on jęknął w zachwycie, zupełnie jakby stanął przed nim jego własny wnuk, rzeczony Timmy. To był dobry dzień.
- A żeście mi z nieba spadli. Na kompot aby wejdziecie? - zapytał, kiedy znaleźli się bliżej drzwi do Nory Ślimaka. Jego wzrok padł na Steviego. - Na chwilę ja usiądę, odsapnę i ugoszczę was czym mam!
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czemu ona zawsze tak strasznie się o wszystko obrażała? Beckett nie miał pojęcia czy była to kwestia specyficznego, niemal nastoletniego jeszcze wieku, czy może faktu, że po prostu była kobietą? Trixie z pewnością nie była histeryczką, ale swoje emocje miała i emanowała nimi przy każdej możliwej okazji. Nie było w tym oczywiście nic złego, taka natura. Grunt, że kiedy siadała do pracy, to wydawało się, jakby cały świat wokół przestawał istnieć. Tyle na pewno miała z Beckettów, szacunek dla tego co własnymi siłami tworzyła. Na kolejne słowa Stevie zmarszczył mocniej brwi. Rozmawiali już przecież o Tonksie i nie spodziewał się, żeby tę dwójkę cokolwiek łączyło. Michael był zresztą od niej dużo starszy, nie dostał również jego oficjalnej aprobaty, by móc zabiegać o względy Trixie. Dziewczyna kilka dni temu zapewniła go jednak, że to jedynie klient z Zakonu, taki sam jak inni, podobny do tych, jakich mieli wielu. Przez chwilę nie zamierzał tego komentować, jednak chodziło przecież o Beatrix, musiał wiedzieć.
- A po co na spacer z nim? - zapytał jedynie krótko, bo rzeczywiście nie znajdował żadnego celu w tym. Z klientami nie chodziło się na spacery, to było nawet w pewnym stopniu nieprofesjonalne. Mogła iść na spacer ze Steffenem, albo z Tangwystl czy też Isabellą. Najlepiej po Dolinie Godryka i zanim zrobi się ciemno. Miasto było bezpieczne, ale lepiej było dmuchać na zimne. - Wiesz, ile nie jeździłem... Nie wiem, czy dałbym sobie radę z twoim tempem - odpowiedział szczerze, doskonale znając możliwości córki. - Mógłbym spróbować, ale dasz staremu ojcu fory, prawda? - mrugnął jeszcze porozumiewawczo, usilnie starając się zmienić jej zły humor na pogodny uśmiech. Chociaż strach o córkę wciąż go nie opuszczał, to jednak wszystko w Tinworth wydawało się być jak najbardziej w porządku, przynajmniej dzisiaj. Co prawda mężczyzna, którego mieli odeskortować do domu, był odrobinę nieswój, to jednak nie patrzyło mu z oczu źle. To nie mogło być wyznacznikiem niczego, wiec Stevie na wszelki wypadek zachował całkowitą czujność i gdy list został przekazany w ręce nabywcy, a oni upewnili się, że wszystko jest w porządku i mężczyzna odpocznie, odpowiedział na zaproszenie. - Zostaniemy, dopóki nie poczuje się pan lepiej - jednak na wszelki wypadek nie miał zamiaru wchodzić do tego domu, tak samo wpuszczać tam Trixie. Kto mógł wiedzieć, co czarodziej skrywa w środku. - Proszę przysiąść - wskazał na ławeczkę obok domu. - Mały Timmy jest bezpieczny, a z tego co wiem, na pewno zwierząt jest tam co niemiara. Na pewno mają też konie. Ważne jednak, że wnuk ma dobre miejsce do życia, w którym nic mu się nie stanie, proszę pamiętać o tym - poklepał mężczyznę po ramieniu.
- Ta, ta... Ja bym i sam polazł, ale koni zostawić nie mogę. Tam się matuchna jego nim opiekuje, syn w Londynie zmarł, tak przed rokiem jakoś. Pan wnuki ma? - zapytał mężczyzna, wpatrując się w Becketta.
- Córkę - dwie... Uśmiechnął się do Trixie. - Staramy się dostarczyć listy w Kornwalii. Jeśli chce pan coś przekazać wnukowi, to możemy spróbować.
- A po co na spacer z nim? - zapytał jedynie krótko, bo rzeczywiście nie znajdował żadnego celu w tym. Z klientami nie chodziło się na spacery, to było nawet w pewnym stopniu nieprofesjonalne. Mogła iść na spacer ze Steffenem, albo z Tangwystl czy też Isabellą. Najlepiej po Dolinie Godryka i zanim zrobi się ciemno. Miasto było bezpieczne, ale lepiej było dmuchać na zimne. - Wiesz, ile nie jeździłem... Nie wiem, czy dałbym sobie radę z twoim tempem - odpowiedział szczerze, doskonale znając możliwości córki. - Mógłbym spróbować, ale dasz staremu ojcu fory, prawda? - mrugnął jeszcze porozumiewawczo, usilnie starając się zmienić jej zły humor na pogodny uśmiech. Chociaż strach o córkę wciąż go nie opuszczał, to jednak wszystko w Tinworth wydawało się być jak najbardziej w porządku, przynajmniej dzisiaj. Co prawda mężczyzna, którego mieli odeskortować do domu, był odrobinę nieswój, to jednak nie patrzyło mu z oczu źle. To nie mogło być wyznacznikiem niczego, wiec Stevie na wszelki wypadek zachował całkowitą czujność i gdy list został przekazany w ręce nabywcy, a oni upewnili się, że wszystko jest w porządku i mężczyzna odpocznie, odpowiedział na zaproszenie. - Zostaniemy, dopóki nie poczuje się pan lepiej - jednak na wszelki wypadek nie miał zamiaru wchodzić do tego domu, tak samo wpuszczać tam Trixie. Kto mógł wiedzieć, co czarodziej skrywa w środku. - Proszę przysiąść - wskazał na ławeczkę obok domu. - Mały Timmy jest bezpieczny, a z tego co wiem, na pewno zwierząt jest tam co niemiara. Na pewno mają też konie. Ważne jednak, że wnuk ma dobre miejsce do życia, w którym nic mu się nie stanie, proszę pamiętać o tym - poklepał mężczyznę po ramieniu.
- Ta, ta... Ja bym i sam polazł, ale koni zostawić nie mogę. Tam się matuchna jego nim opiekuje, syn w Londynie zmarł, tak przed rokiem jakoś. Pan wnuki ma? - zapytał mężczyzna, wpatrując się w Becketta.
- Córkę - dwie... Uśmiechnął się do Trixie. - Staramy się dostarczyć listy w Kornwalii. Jeśli chce pan coś przekazać wnukowi, to możemy spróbować.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
W odpowiedzi na ojcowskie pytanie Trixie wzruszyła jedynie ostentacyjnie ramionami. A dlaczego by nie? Przecież sam nalegał na eskortę, Merlin jeden raczy wiedzieć jak długo i dokąd trzeba będzie ją więc eskortować - ale tego nie dodała, bo fale złości opadły, odbiły się od piaszczystego brzegu i powróciły do morza na wzór tych obserwowanych przy pobliskim brzegu. Pomogła także rozmowa o rowerach. Od lat nie byli razem na podobnej wycieczce, panna Beckett głównie jeździła sama i to trasami, które wcześniej zaaprobował Stevie (oficjalnie, dobre sobie), więc wyprawa gdzieś dalej brzmiała jak prawdziwa przygoda. Cóż, nie ma co się dziwić, dla Beckettów przyklejonych do swoich rzemieślniczych warsztatów z pewnością było to przygodą.
- Niech będzie, znaj moją dobroć. Obiecuję nie zostawić cię gdzieś w szczerym polu, żeby zjadły cię wilki - odpowiedziała przekornie, lekko przy tym odbijając się od mężczyzny własnym ramieniem. To mogło oznaczać rozejm - i moment, w którym nadszarpnięte nerwy wynalazcy w końcu mogły odpocząć. To prawda, że miał z nią przeprawę przez mękę, ale jednocześnie nikt nie mógłby powiedzieć, że ich życie było złe; mieli siebie, dom i fach w ręku, mieli wzajemne porozumienie i szacunek, któremu zagrozić mogły jedynie podobne wybryki jak ten dzisiejszy. - Niedługo? - poprosiła, czując, że żelazo należy kuć póki gorące. - Trzeba będzie sprawdzić czy twój rower ma powietrze w oponach, naoliwić łańcuch. Pewnie do tej pory jeździły na nim tylko pająki - kąciki ust uniosły się ku górze w łagodniejszym uśmiechu, a spojrzenie nie ciskało już gromów; nawet jej chód stał się swobodniejszy, zwinniejszy, jakby pozbawiony naleciałości poprzednich zmartwień, które Trixie zostawiła gdzieś daleko za sobą. Nie chciała przecież żeby ojciec pałętał się po świecie sam. Nie chciała żeby był sam. To nigdy nie zwiastowało niczego dobrego.
Przytaknęła na słowa ojca dotyczące Oazy i uśmiechnęła się promiennie do nieznajomego, któremu zdawali się zdejmować z ramion ogromny ciężar. Niewiedza na temat swoich bliskich musiała być naprawdę straszna... Była zaledwie zalążkiem tego co Trix przeżyła dzisiaj, przecież ostatecznie udało jej się odnaleźć pana Becketta w jednym kawałku, całego i zdrowego. Czarodziej z Nory Ślimaka kiwnął głową, wzruszony, i uniósł rękę żeby przeszukać nią wnętrze kieszeni ocieplanej kamizelki, z której po chwili wyciągnął chyba własnoręcznie struganą figurkę drewnianego kuca.
- Skoroście tacy mili... Mógłbym prosić? - zapytał strudzonym, ale wdzięcznym głosem; Trixie sięgnęła po figurkę i obróciła ją w dłoniach, po czym kiwnęła głową ochoczo.
- Dopilnuję osobiście, żeby trafiła do Timmiego - zapewniła solennie, po czym wsunęła zabawkę do własnej kieszeni. To wszystko było takie urocze... Czy gdyby jej dziadek żył, też tak bardzo przejmowałby się jej losem? - Strzeże go feniks, może być pan spokojny. Niedługo postaramy się przynieść następny list - obiecała, pewna, że uda jej się odnaleźć rodzinę ów czarodzieja i zachęcić ją do sporządzenia większej ilości korespondencji, którą będzie mogła dostarczyć mu na raz.
Nie trwało to długo kiedy mag stanął w końcu o własnych nogach i ponownie zaprosił ich na kompot, jednak Beckettowie, upewnieni o stanie jego zdrowia, podziękowali i ruszyli z powrotem w kierunku centrum wioski. Wciąż mieli przy sobie kilka listów czekających na doręczenie.
- Miałeś dobry pomysł - Trixie przyznała z udawaną niechęcią, kiedy roznieśli następne koperty i okazali ich adresatom konieczne wsparcie. Może nie mieli pojęcia na temat życia ich krewnych w bezpiecznych punktach kontrolowanych przez Zakon, ale mogli mieć pewność, że pod takim patronatem nikomu nie groziło nic złego. I o tym też zapewniali, oferując dodatkową pomoc w razie potrzeby. - Może jednak dostaniesz dziś obiad - dodała z półuśmiechem i oparła głowę o ojcowskie ramię, kiedy - z pustymi rękoma listonoszy-ochotników - przed teleportacją do domu zapatrzyli się na chwilę na wymalowane w oddali morze.
zt x2
- Niech będzie, znaj moją dobroć. Obiecuję nie zostawić cię gdzieś w szczerym polu, żeby zjadły cię wilki - odpowiedziała przekornie, lekko przy tym odbijając się od mężczyzny własnym ramieniem. To mogło oznaczać rozejm - i moment, w którym nadszarpnięte nerwy wynalazcy w końcu mogły odpocząć. To prawda, że miał z nią przeprawę przez mękę, ale jednocześnie nikt nie mógłby powiedzieć, że ich życie było złe; mieli siebie, dom i fach w ręku, mieli wzajemne porozumienie i szacunek, któremu zagrozić mogły jedynie podobne wybryki jak ten dzisiejszy. - Niedługo? - poprosiła, czując, że żelazo należy kuć póki gorące. - Trzeba będzie sprawdzić czy twój rower ma powietrze w oponach, naoliwić łańcuch. Pewnie do tej pory jeździły na nim tylko pająki - kąciki ust uniosły się ku górze w łagodniejszym uśmiechu, a spojrzenie nie ciskało już gromów; nawet jej chód stał się swobodniejszy, zwinniejszy, jakby pozbawiony naleciałości poprzednich zmartwień, które Trixie zostawiła gdzieś daleko za sobą. Nie chciała przecież żeby ojciec pałętał się po świecie sam. Nie chciała żeby był sam. To nigdy nie zwiastowało niczego dobrego.
Przytaknęła na słowa ojca dotyczące Oazy i uśmiechnęła się promiennie do nieznajomego, któremu zdawali się zdejmować z ramion ogromny ciężar. Niewiedza na temat swoich bliskich musiała być naprawdę straszna... Była zaledwie zalążkiem tego co Trix przeżyła dzisiaj, przecież ostatecznie udało jej się odnaleźć pana Becketta w jednym kawałku, całego i zdrowego. Czarodziej z Nory Ślimaka kiwnął głową, wzruszony, i uniósł rękę żeby przeszukać nią wnętrze kieszeni ocieplanej kamizelki, z której po chwili wyciągnął chyba własnoręcznie struganą figurkę drewnianego kuca.
- Skoroście tacy mili... Mógłbym prosić? - zapytał strudzonym, ale wdzięcznym głosem; Trixie sięgnęła po figurkę i obróciła ją w dłoniach, po czym kiwnęła głową ochoczo.
- Dopilnuję osobiście, żeby trafiła do Timmiego - zapewniła solennie, po czym wsunęła zabawkę do własnej kieszeni. To wszystko było takie urocze... Czy gdyby jej dziadek żył, też tak bardzo przejmowałby się jej losem? - Strzeże go feniks, może być pan spokojny. Niedługo postaramy się przynieść następny list - obiecała, pewna, że uda jej się odnaleźć rodzinę ów czarodzieja i zachęcić ją do sporządzenia większej ilości korespondencji, którą będzie mogła dostarczyć mu na raz.
Nie trwało to długo kiedy mag stanął w końcu o własnych nogach i ponownie zaprosił ich na kompot, jednak Beckettowie, upewnieni o stanie jego zdrowia, podziękowali i ruszyli z powrotem w kierunku centrum wioski. Wciąż mieli przy sobie kilka listów czekających na doręczenie.
- Miałeś dobry pomysł - Trixie przyznała z udawaną niechęcią, kiedy roznieśli następne koperty i okazali ich adresatom konieczne wsparcie. Może nie mieli pojęcia na temat życia ich krewnych w bezpiecznych punktach kontrolowanych przez Zakon, ale mogli mieć pewność, że pod takim patronatem nikomu nie groziło nic złego. I o tym też zapewniali, oferując dodatkową pomoc w razie potrzeby. - Może jednak dostaniesz dziś obiad - dodała z półuśmiechem i oparła głowę o ojcowskie ramię, kiedy - z pustymi rękoma listonoszy-ochotników - przed teleportacją do domu zapatrzyli się na chwilę na wymalowane w oddali morze.
zt x2
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Hep!
Mogła dłużej zwlekać z wysłaniem wiadomości do najbliższych sobie osób - dać sobie czas na oddech, dystans i oswojenie ze smutkiem. Tyle że nie chciała zostawać z nim sama, ani tym bardziej trzymać ją kurczowo wyłącznie dla siebie. Im także należała się prawda.
Bielony papier zdobionej złotymi różami papeterii wielokrotnie zapisywała chwiejnym pismem, kreśląc i poprawiając słowa, jakimi nie potrafiła oddać tego, co czuła. Opisywać własne wrażenia, a może skupić się wyłącznie na suchych faktach? Z piekącymi od płaczu oczami lakowała ostatnią z kopert, wciąż nie będąc pewną czy zawarte w nich słowa nie będą budzić dodatkowych pytań. Przez dłuższą chwilę gładziła sowę po jasnobrązowym łebku, z trudem powstrzymując kolejne łzy. Doskonale pamiętała ten ciepły dzień sierpnia w ptaszarni, kiedy Francis przyszedł do niej ze swoimi obawami. Choć ich nie zignorowała, to na pewno zbagatelizowała, nie przykładając należnej uwagi zaniepokojonemu bratu. Sprezentowana jej wtedy sowa otrzymała wdzięczne imię na cześć jednej z wróżek, choć tamtego dnia Evandra nie spodziewała się takiego przeznaczenia - prezentujący ją chłopiec miał wkrótce szybko dorosnąć.
Wręczony Dzwoneczkowi zestaw listów zaadresowanych do najbliższej rodziny i przyjaciół poszybował w dal przez uchylone okno. Skupione spojrzenie utkwione było w łopot oddalających się skrzydeł, umysł zbyt późno dostrzegł, że coś jest nie tak. Nagły zawrót głowy, duszności i to charakterystyczne szarpnięcie w okolicy pępka, po którym od razu poznała, że nie jest to zwykły atak serpentyny.
Z trudem złapała równowagę, gdy lądując na piaszczystej plaży starała się złapać dech. Natychmiast porwał ją wieczorny wiatr, smagnął po bladej, acz zaczerwienionej od płaczu twarzy i rozwiał luźno spięte włosy, złote kosmyki zatańczyły w powietrzu, każde we własnym kierunku. Narastająca panika i przyspieszone bicie serca, Evandra sięgnęła odruchowo do kieszeni długiej, grafitowej spódnicy, sprawdząc czy ma przy sobie różdżkę. Nie było jej tam.
Zaklęła w duchu, przyzwyczajając wzrok do ciepłego, słonecznego blasku, jaki tonął za morskim horyzontem. Rozejrzała się po nadbrzeżnej okolicy, próbując rozpoznać miejsce, w jakim się znalazła. Porośnięte trawą klify przypominały znane jej plaże, lecz z pewnością nie mogło to być Kent ani Wight. Malujący się w oddali budynek odbijał promienie zachodzącego słońca, te mieniły się fascynująco bladymi, ciepłymi kolorami.
- Znowu?! - jęknęła tylko, pamiętając jak przed trzema dniami zdarzyła jej się podobna sytuacja. I choć w tamtym momencie była gotowa rzucić cały swój dotychczasowy świat, by móc spędzić z zachwycającym, na pewno przeznaczonym jej poetą resztę swojego życia, tak dziś wolała zostać w swoich komnatach. Zamierzała zwinąć się w kłębek, otoczyć ciepłą pościelą i zakazać komukolwiek mącić swój spokój.
Evandra zmarszczyła brwi, obejmując się ramionami, by zatrzymać w sobie jak najwięcej ciepła. Nieprzystosowane do piaszczystego podłoża buty zapadały się, gdy stawiała kolejne kroki w kierunku najbliższego domostwa z nadzieją, że jest ono zamieszkane i spotka tam kogoś, kto będzie w stanie jej pomóc.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Myśli ostatnimi czasy były dla niego jak trucizna. Od miesiąca, a właściwie kilku, różne skrajne emocje skupiały się w nim, buzowały i nie potrafiły znaleźć wyjścia. Zjednoczeni, jego ulubiona drużyna, zostali rozwiązani. Trwała wojna, której nie dało się tak łatwo zatrzymać. Osoba, która zniszczyła mu życie znowu wróciła do Anglii. Poczucie wewnętrznej winy za wszystko, co tylko się zdarzyło, było jak wisienka na torcie, która doprawiała jego złość.
Potrzebował ruchu, który sprawiłby, że zapomniałby o swoich problemach – tych realnych, ale i tych wymyślonych. Bez słowa wyszedł z rezydencji. Założył tylko płaszcz, skórzane rękawice, poprawił wysokie buty, które miały mu dodać ciepła. Upewnił się, że ma przy sobie różdżkę i nóż, gdyby na drodze miało go spotkać cokolwiek złego. Przezorny zawsze ubezpieczony. Wybrał karego konia, który zawsze wydawał mu się najbardziej sympatyczny. Poprawił siodło, uzdę, poklepał po łbie. Chwilę potem kłusem wyjeżdżał z posiadłości, nie oglądając się przy tym za skrzatem, który chciał dopytać kiedy postawić kolację. Machnął mu jedynie w geście, że nie miał pojęcia i że było mu to obojętne.
Czym Puddlemere rozmyło się za nim, a za tym i pobliskie bagno, zmusił konia do galopu. Potrzebował prędkości, czegoś, co sprawiłoby, że skoczyłaby mu adrenalina; czegoś co zmusiłoby do rozmyślenia jedynie o danej czynności. Chciał poza tym słyszeć świst wiatru, dźwięk uderzających o ziemię kopyt. Co jakiś czas pokrzykiwał na konia, co by tylko ten przyśpieszył, choć był jednocześnie świadom ograniczeń zwierzęcia, a i nie chciał pędzić na złamanie karku. Otoczenie rozmywało po jego stronach, jak gdyby wsiadł w jakiś mugolski pociąg.
Wieczór nadchodził szybko, ale słońce jeszcze chwilę ocieplało jego twarz. Dopiero przy drodze na klify zwolnił, przypominając sobie, że niedługo zbliży się do wioski Tinworth. Momentalnie przypomniał sobie o spotkaniach z panną Leighton… i znowu poczuł się dziwnie melancholijnie. Zamyślił się. Wybór drogi powierzył swojemu czworonożnemu towarzyszowi.
Ocknął się w momencie, kiedy ten nagle stanął dęba. Wokół nagle stworzyły się tumany piasku. Ścisnął mocniej wodze, a za tym prawie objął szyję zwierzęcia. Musiał zrobić wszystko, co tylko było możliwe, byleby nie spaść. Miał wrażenie, że nagle oblał go zimny pot. Na całe szczęście nie spadł z siodła. Nie wiedział co się stało, ale czym koń wrócił wszystkimi kopytami na ziemię, natychmiast sięgnął po różdżkę, jak gdyby obawiając się obecności wroga. Zwierzę zaczęło się nerwowo obracać wokół własnej osi. Potrzebował kilku sekund, żeby dostrzec kobietę, która zupełnie nie pasowała do otoczenia.
To, że przed nim nie stał byle kto tylko lady Rosier zrozumiał po jeszcze większym czasie. Nie dowierzał własnym oczom. Jednak ta sama dama, którą przypadkiem poznał jakiś rok temu i która jednym spojrzeniem zdawała się skraść jego uwagę, stała teraz na kilka lub kilkanaście metrów przed nim. ta sama dama, która tylko jednym zdaniem sprawiła, że na dobry miesiąc zwariował. Dziwne uczucie, które poznał podczas zeszłorocznego Festiwalu Lata nagle wróciło. Było słabsze, zdecydowanie słabsze, ale wciąż wystarczające, żeby się zdziwił, a może i nawet delikatnie zaczerwienił.
Tylko co robiła tutaj, w Kornwalii?
– Ćśśś – mruknął do konia, który zaczął ryczeć ze strachu, bo nagłe pojawienie się czarownicy zwyczajnie go zaskoczyło.
Nie wiedział jednak jak powinien zareagować na lady wrogiego rodu. Kiedy koń stanął bokiem, zaczął się w nią wpatrywać, jak gdyby wciąż nie dowierzając jej obecności na kornwalijskich ziemiach. Co chciała tutaj zrobić, po co w ogóle się pojawiła? Jeżeli tutaj była – to czy ktoś jeszcze był tutaj obecny?
– Lady… Lady Rosier? – Zapytał po chwili, chcąc się upewnić, że jej obecność tutaj nie była efektem nagłych majaków. Przyglądając się jej uważnie dostrzegł czerwoną twarz i oczy. Wyglądała jakby płakała lub jak gdyby zwyczajnie coś się przed chwilą stało… a to wystarczyło, żeby czuł się winny pomocy (i w duchu przeklinał swoją empatię). – Homenum Revelio – rzucił za tym urok, chcąc się upewnić, że w pobliżu nie było nikogo z ludzi Rosierów.
Tylko czy wróg porywałby się do tak niegodnego zachowania jak stawianie lady jako przynęty? Nie… a przynajmniej on tak myślał. W końcu nie była byle kim, tylko żoną samego lorda nestora… tego samego, który na Stonehenge otwarcie wsparł przeklętego Voldemorta.
Potrzebował ruchu, który sprawiłby, że zapomniałby o swoich problemach – tych realnych, ale i tych wymyślonych. Bez słowa wyszedł z rezydencji. Założył tylko płaszcz, skórzane rękawice, poprawił wysokie buty, które miały mu dodać ciepła. Upewnił się, że ma przy sobie różdżkę i nóż, gdyby na drodze miało go spotkać cokolwiek złego. Przezorny zawsze ubezpieczony. Wybrał karego konia, który zawsze wydawał mu się najbardziej sympatyczny. Poprawił siodło, uzdę, poklepał po łbie. Chwilę potem kłusem wyjeżdżał z posiadłości, nie oglądając się przy tym za skrzatem, który chciał dopytać kiedy postawić kolację. Machnął mu jedynie w geście, że nie miał pojęcia i że było mu to obojętne.
Czym Puddlemere rozmyło się za nim, a za tym i pobliskie bagno, zmusił konia do galopu. Potrzebował prędkości, czegoś, co sprawiłoby, że skoczyłaby mu adrenalina; czegoś co zmusiłoby do rozmyślenia jedynie o danej czynności. Chciał poza tym słyszeć świst wiatru, dźwięk uderzających o ziemię kopyt. Co jakiś czas pokrzykiwał na konia, co by tylko ten przyśpieszył, choć był jednocześnie świadom ograniczeń zwierzęcia, a i nie chciał pędzić na złamanie karku. Otoczenie rozmywało po jego stronach, jak gdyby wsiadł w jakiś mugolski pociąg.
Wieczór nadchodził szybko, ale słońce jeszcze chwilę ocieplało jego twarz. Dopiero przy drodze na klify zwolnił, przypominając sobie, że niedługo zbliży się do wioski Tinworth. Momentalnie przypomniał sobie o spotkaniach z panną Leighton… i znowu poczuł się dziwnie melancholijnie. Zamyślił się. Wybór drogi powierzył swojemu czworonożnemu towarzyszowi.
Ocknął się w momencie, kiedy ten nagle stanął dęba. Wokół nagle stworzyły się tumany piasku. Ścisnął mocniej wodze, a za tym prawie objął szyję zwierzęcia. Musiał zrobić wszystko, co tylko było możliwe, byleby nie spaść. Miał wrażenie, że nagle oblał go zimny pot. Na całe szczęście nie spadł z siodła. Nie wiedział co się stało, ale czym koń wrócił wszystkimi kopytami na ziemię, natychmiast sięgnął po różdżkę, jak gdyby obawiając się obecności wroga. Zwierzę zaczęło się nerwowo obracać wokół własnej osi. Potrzebował kilku sekund, żeby dostrzec kobietę, która zupełnie nie pasowała do otoczenia.
To, że przed nim nie stał byle kto tylko lady Rosier zrozumiał po jeszcze większym czasie. Nie dowierzał własnym oczom. Jednak ta sama dama, którą przypadkiem poznał jakiś rok temu i która jednym spojrzeniem zdawała się skraść jego uwagę, stała teraz na kilka lub kilkanaście metrów przed nim. ta sama dama, która tylko jednym zdaniem sprawiła, że na dobry miesiąc zwariował. Dziwne uczucie, które poznał podczas zeszłorocznego Festiwalu Lata nagle wróciło. Było słabsze, zdecydowanie słabsze, ale wciąż wystarczające, żeby się zdziwił, a może i nawet delikatnie zaczerwienił.
Tylko co robiła tutaj, w Kornwalii?
– Ćśśś – mruknął do konia, który zaczął ryczeć ze strachu, bo nagłe pojawienie się czarownicy zwyczajnie go zaskoczyło.
Nie wiedział jednak jak powinien zareagować na lady wrogiego rodu. Kiedy koń stanął bokiem, zaczął się w nią wpatrywać, jak gdyby wciąż nie dowierzając jej obecności na kornwalijskich ziemiach. Co chciała tutaj zrobić, po co w ogóle się pojawiła? Jeżeli tutaj była – to czy ktoś jeszcze był tutaj obecny?
– Lady… Lady Rosier? – Zapytał po chwili, chcąc się upewnić, że jej obecność tutaj nie była efektem nagłych majaków. Przyglądając się jej uważnie dostrzegł czerwoną twarz i oczy. Wyglądała jakby płakała lub jak gdyby zwyczajnie coś się przed chwilą stało… a to wystarczyło, żeby czuł się winny pomocy (i w duchu przeklinał swoją empatię). – Homenum Revelio – rzucił za tym urok, chcąc się upewnić, że w pobliżu nie było nikogo z ludzi Rosierów.
Tylko czy wróg porywałby się do tak niegodnego zachowania jak stawianie lady jako przynęty? Nie… a przynajmniej on tak myślał. W końcu nie była byle kim, tylko żoną samego lorda nestora… tego samego, który na Stonehenge otwarcie wsparł przeklętego Voldemorta.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 69
'k100' : 69
Zbyt przerażona swoją nagłą teleportacją z początku nie dostrzegła zbliżającego się konia. Późno usłyszałą tętent kopyt, by jakkolwiek zaregować. Zresztą co mogła zrobić - wołać o pomoc, machać rękoma, a może od razu rzucić się w morskie fale? Stanęła w miejscu w przestrachu i zadarła głowę ku górze, odgarniając z twarzy złote kosmyki. Głos uspokajający konia zdawał się być jej znany, lecz nie była w stanie określić skąd. Błękitne oczy półwili powiększyły się do rozmiarów złotych galeonów, a serce natychmiast przyspieszyło swoje bicie. Naraz zapomniała o wysłanych przed momentem listach i o uczuciach, jakie nią targały od wczorajszego dnia. Smutek i żal stały się niczym w sytuacji zagrożenia życia.
Jasnowłosy mężczyzna o przystojnej twarzy, postawna sylwetka wyprostowana w siodle. Spoglądał na nią ze zdumieniem, jakby i on był zaskoczony tym niecodziennym spotkaniem. Mimo to nie umiała opędzić się wrażeniu, iż kryło się za tym coś więcej.
Bandyta, buntownik, zdrajca krwi.
Słysząc zaklęcie, rozejrzała się od razu wokół w poszukiwaniu ujawnionych postaci, lecz tych było brak. Dla bezpieczeństwa zrobiła krok wstecz, nie spuszczając wzroku z Anthony’ego. Zachłysnęła się powietrzem i zupełnie, jakby dostrzegła jego myśli, odruchowo przetarła twarz dłonią, chcąc zmazać z niej ostatnie ślady łez.
Był niebezpieczny.
Szczerze spodziewała się wszystkiego, ale nie spotkaniem z mężczyzną, za którym rozesłano listy gończe. Wcale nie zapomniała jak się przed rokiem poznali. Był miłym dżentelmenem, usłużył swą pomocą, a ona wciąż nie wiedziała czy po czasie zorientował się o użytym czarze, i co ważniejsze - czy miał jej to za złe? W tamtym momencie nie zdawała sobie wciąż sprawy z nadchodzącego konfliktu, a którym dziś żył cały kraj. Gruba linia podzieliła ich świat na pół, wyłącznie nakreślając i uwydatniając i tak już istniejące różnice. Los nie chciał, by kiedykolwiek później mieli okazję, aby poznać się bliżej. Dziś było to już niemożliwe.
- Lordzie Macmillan, proszę się do mnie nie zbliżać! - Aksamitny głos zadrżał, zdradzając zdenerwowanie. Szczupłe palce zacisnęły się mocniej na ramionach, choć już nie z zimna, a z przestrachu. Nawet podczas spotkania z rebeliantem nie mogła odrzucić manier na bok. Czy ta przeklęta grzeczność sprawi, że potraktuje ją lekceważąco? Brak różdżki stał się nagle większym problemem, niż przypuszczała. Tylko czy nawet jeśli miałaby ją przy sobie, poradziłaby sobie z takim napastnikiem? Może i wróciła do praktyki zaklęć transmutacyjnych, lecz w tak stresowej sytuacji wszelkie zaklęcia zdawały się wypaść jej z głowy. Rzuciła jeszcze jedno spojrzenie na okoliczną plażę oraz klify, potrzebowała krótkiej chwili, aby połączyć sylwetkę lorda z tym miejscem.
Kornwalia? Zbyt dobrze znała historię, by nie wiedzieć, że Macmillanowie nie słynęli z dobrych manier. Słyszała plotki o gburowatych czarodziejach, którzy mieli czelność mianować się szlachcicami, a w Thorness Manor straszono nimi dzieci. - Czyja to sprawka? Czyj to był pomysł? - zawołała buntowniczo, prostując plecy. Nie wątpiła w to, że ktoś musiał przenieść ją tu siłą, pytanie tylko kto. - Niczego ode mnie nie dostaniesz! - Na pewno o to chodziło - porwanie i szantaż. W duchu zaczęła znów przeklinać samą siebie za nierozwagę. Musiał istnieć sposób, by w przyszłości zapobiec podobnym wypadkom, o ile z tej sytuacji wyjdzie cało.
Jasnowłosy mężczyzna o przystojnej twarzy, postawna sylwetka wyprostowana w siodle. Spoglądał na nią ze zdumieniem, jakby i on był zaskoczony tym niecodziennym spotkaniem. Mimo to nie umiała opędzić się wrażeniu, iż kryło się za tym coś więcej.
Bandyta, buntownik, zdrajca krwi.
Słysząc zaklęcie, rozejrzała się od razu wokół w poszukiwaniu ujawnionych postaci, lecz tych było brak. Dla bezpieczeństwa zrobiła krok wstecz, nie spuszczając wzroku z Anthony’ego. Zachłysnęła się powietrzem i zupełnie, jakby dostrzegła jego myśli, odruchowo przetarła twarz dłonią, chcąc zmazać z niej ostatnie ślady łez.
Był niebezpieczny.
Szczerze spodziewała się wszystkiego, ale nie spotkaniem z mężczyzną, za którym rozesłano listy gończe. Wcale nie zapomniała jak się przed rokiem poznali. Był miłym dżentelmenem, usłużył swą pomocą, a ona wciąż nie wiedziała czy po czasie zorientował się o użytym czarze, i co ważniejsze - czy miał jej to za złe? W tamtym momencie nie zdawała sobie wciąż sprawy z nadchodzącego konfliktu, a którym dziś żył cały kraj. Gruba linia podzieliła ich świat na pół, wyłącznie nakreślając i uwydatniając i tak już istniejące różnice. Los nie chciał, by kiedykolwiek później mieli okazję, aby poznać się bliżej. Dziś było to już niemożliwe.
- Lordzie Macmillan, proszę się do mnie nie zbliżać! - Aksamitny głos zadrżał, zdradzając zdenerwowanie. Szczupłe palce zacisnęły się mocniej na ramionach, choć już nie z zimna, a z przestrachu. Nawet podczas spotkania z rebeliantem nie mogła odrzucić manier na bok. Czy ta przeklęta grzeczność sprawi, że potraktuje ją lekceważąco? Brak różdżki stał się nagle większym problemem, niż przypuszczała. Tylko czy nawet jeśli miałaby ją przy sobie, poradziłaby sobie z takim napastnikiem? Może i wróciła do praktyki zaklęć transmutacyjnych, lecz w tak stresowej sytuacji wszelkie zaklęcia zdawały się wypaść jej z głowy. Rzuciła jeszcze jedno spojrzenie na okoliczną plażę oraz klify, potrzebowała krótkiej chwili, aby połączyć sylwetkę lorda z tym miejscem.
Kornwalia? Zbyt dobrze znała historię, by nie wiedzieć, że Macmillanowie nie słynęli z dobrych manier. Słyszała plotki o gburowatych czarodziejach, którzy mieli czelność mianować się szlachcicami, a w Thorness Manor straszono nimi dzieci. - Czyja to sprawka? Czyj to był pomysł? - zawołała buntowniczo, prostując plecy. Nie wątpiła w to, że ktoś musiał przenieść ją tu siłą, pytanie tylko kto. - Niczego ode mnie nie dostaniesz! - Na pewno o to chodziło - porwanie i szantaż. W duchu zaczęła znów przeklinać samą siebie za nierozwagę. Musiał istnieć sposób, by w przyszłości zapobiec podobnym wypadkom, o ile z tej sytuacji wyjdzie cało.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wciąż nie dowierzał własnym oczom. Próbował sobie wmówić, że widok lady Rosier był efektem zmęczenia, nagłych majaków. To nie mogła być ona. To by było zbyt absurdalne. Powtarzał więc sobie, że nie spał dobrze od kilku dni; że pracował zbyt wiele, a później dochodziły i inne obowiązki. Jej widok musiał być psikusem własnej wyobraźni. Co lady Evandra miałaby niby robić na jego ziemiach? To było zbyt nierealne. Żadna lady z konserwatywnego rodu, a szczególnie taka, która wyszła za Rosiera, nie wybrałaby się na „wycieczkę” do Kornwalii. Nie w czasie wojny… to byłoby zbyt niebezpieczne dla niej samej.
A jednak, kobieta była całkiem prawdziwa. Nie rozmyła się po chwili. Wydawała się być wystraszona tym spotkaniem. Nie potrafił odwrócić od niej wzroku. Uważnie obserwował każdy jej ruch, jak gdyby obawiając się, że za niedługo ta rzuci jakiś urok, a on będzie musiał się bronić… albo być może nawet ją rozbroić.
Koń dalej był niespokojny – kręcił się i wydawał z siebie wystraszone dźwięki. Anthony z kolei dalej zastanawiał się co powinien w ogóle zrobić. Zaklęcie, które rzucił nie pokazało żadnej innej obecności, pomijając tę kilku zwierząt (a przynajmniej wnioskował, że były to jakieś zwierzęta). Miał już zejść z konia, gdy nagle usłyszał jej prośbę, która brzmiała bardziej jak polecenie. Poprawił się na siodle i westchnął ciężko. Kim by był, gdyby nie uszanował słów lady?
Wciąż gorączkowo myślał. Zbyt wiele rzeczy wydawało mu się w tym spotkaniu aż nazbyt dziwnych. Jeżeli lady Rosier zdecydowała się tutaj pojawić – to po co? Jaki miała cel? Gdzie był jej mąż? Kobieta, która przecież ewidentnie się go bała, nie ryzykowałaby samotną wycieczką do Kornwalii. Prawda? A jednak była tutaj sama… i wydawała się być tym faktem wystraszona. Ale… w takim razie – czy ktoś chciał jej zrobić krzywdę? Ktoś z tutejszych mieszkańców? Czy ktoś sprowadził ją tutaj siłą? Pierwsze podejrzenie ku temu padło po tym, jak zaczęła wypytywać go dalej o rzeczy, których nie wiedział. Co niby miałby od niej dostać? Albo wyciągnąć? Po co w ogóle miałby ją tutaj sprowadzać? Zmarszczył czoło, wciąż nie wiedząc jak ubrać własne myśli w słowa. O co powinien zapytać? Był zbyt zaskoczony jej obecnością tutaj, żeby myśleć rozsądnie.
– Mógłbym zapytać o to samo, lady Rosier – odpowiedział po chwili. – Jesteś na moich ziemiach. To ja powinienem zapytać o to co cię tutaj sprowadza i ilu ludzi swojego męża tutaj przyprowadziłaś – dodał, rozglądając się dookoła. Nadal jednak nie widział nikogo wrogiego. – Czego tutaj szukasz, lady Rosier?
W jego przekonaniu musiała mieć jakiś cel. Nie przyszła tutaj chyba oglądać zachodu słońca i chodzić po plaży… Nikt nie ryzykowałby tak wiele, a na pewno nie kobieta jej typu. Rozglądał się po okolicy, ale nie dostrzegał niczego nietypowego.
– Salvio Hexia – postanowił rzucić barierę, jak gdyby obawiając się, że niedługo mógłby pojawić się ktoś nieproszony.
A jednak, kobieta była całkiem prawdziwa. Nie rozmyła się po chwili. Wydawała się być wystraszona tym spotkaniem. Nie potrafił odwrócić od niej wzroku. Uważnie obserwował każdy jej ruch, jak gdyby obawiając się, że za niedługo ta rzuci jakiś urok, a on będzie musiał się bronić… albo być może nawet ją rozbroić.
Koń dalej był niespokojny – kręcił się i wydawał z siebie wystraszone dźwięki. Anthony z kolei dalej zastanawiał się co powinien w ogóle zrobić. Zaklęcie, które rzucił nie pokazało żadnej innej obecności, pomijając tę kilku zwierząt (a przynajmniej wnioskował, że były to jakieś zwierzęta). Miał już zejść z konia, gdy nagle usłyszał jej prośbę, która brzmiała bardziej jak polecenie. Poprawił się na siodle i westchnął ciężko. Kim by był, gdyby nie uszanował słów lady?
Wciąż gorączkowo myślał. Zbyt wiele rzeczy wydawało mu się w tym spotkaniu aż nazbyt dziwnych. Jeżeli lady Rosier zdecydowała się tutaj pojawić – to po co? Jaki miała cel? Gdzie był jej mąż? Kobieta, która przecież ewidentnie się go bała, nie ryzykowałaby samotną wycieczką do Kornwalii. Prawda? A jednak była tutaj sama… i wydawała się być tym faktem wystraszona. Ale… w takim razie – czy ktoś chciał jej zrobić krzywdę? Ktoś z tutejszych mieszkańców? Czy ktoś sprowadził ją tutaj siłą? Pierwsze podejrzenie ku temu padło po tym, jak zaczęła wypytywać go dalej o rzeczy, których nie wiedział. Co niby miałby od niej dostać? Albo wyciągnąć? Po co w ogóle miałby ją tutaj sprowadzać? Zmarszczył czoło, wciąż nie wiedząc jak ubrać własne myśli w słowa. O co powinien zapytać? Był zbyt zaskoczony jej obecnością tutaj, żeby myśleć rozsądnie.
– Mógłbym zapytać o to samo, lady Rosier – odpowiedział po chwili. – Jesteś na moich ziemiach. To ja powinienem zapytać o to co cię tutaj sprowadza i ilu ludzi swojego męża tutaj przyprowadziłaś – dodał, rozglądając się dookoła. Nadal jednak nie widział nikogo wrogiego. – Czego tutaj szukasz, lady Rosier?
W jego przekonaniu musiała mieć jakiś cel. Nie przyszła tutaj chyba oglądać zachodu słońca i chodzić po plaży… Nikt nie ryzykowałby tak wiele, a na pewno nie kobieta jej typu. Rozglądał się po okolicy, ale nie dostrzegał niczego nietypowego.
– Salvio Hexia – postanowił rzucić barierę, jak gdyby obawiając się, że niedługo mógłby pojawić się ktoś nieproszony.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 87
'k100' : 87
Na jego ziemiach? Półwila dyskretnie rozejrzała się ponownie, odgarniając kolejne targane wiatrem kosmyki. Chyba ktoś sobie stroi ze mnie żarty. Na kolejne rzucone zaklęcie Evandra wzdrygnęła się, wciąż nie znając zamiarów lorda Macmillana. Usłuchał jej prośby i nie zbliżył się, zachowując dystans. Na twarzy kobiety pojawiła się pionowa zmarszczka, świadcząca o zamyśleniu. Dlaczego miałaby przyprowadzać tu ludzi Tristana? Służyła swoją radą podczas ostatnich planów, lecz działanie w terenie nie należało do jej obowiązków.
- Ja… - Już miała odpowiedzieć, ale urwała wpół słowa, by zaraz zacisnąć usta w wąską linijkę. Anthony zdawał się być równie zaskoczony, co ona. Czy kiedy chcieliby ją rzeczywiście porwać, marnowaliby czas na podobne sztuczki i kłamstwa? Lecz jeśli to nie spisek, to co się wydarzyło? - Skoro nie za twoim udziałem się tutaj znalazłam, lordzie Macmillan, to nie sądzę, by winna być to istota twego zainteresowania - odparła w końcu, nie chcąc przedłużać swego milczenia, a które mogłoby się zdawać nazbyt podejrzane. Nie dostała odpowiedzi na swoje pytania, uznała więc że to nie jego sprawka.
Nadciągnęły kolejne myśli, plan ucieczki i powrotu do domu, tylko jak miała tego dokonać? Różdżka z jasnego drewna została w Kent, leżąc spokojnie na sekretarzyku, tuż obok zdobionej papeterii, sygnowanej herbem Rosierów; teleportacja nie wchodziłą w grę. W Kornwalii nie miała żadnych bliskich, zresztą jak miałaby ich poinformować o swojej obecności? Jedyną jej szansą na ruszenie z miejsca, był więc...
Zadarła brodę i uniosła wzrok na Anthony’ego. Nie często miała okazję, by pomówić z jednym ze zdrajców krwi. Z Isabellą po raz ostatni widziała się tej wiosny, z lordem Macmillanem podczas Festiwalu Lata. Jak wiele wskazywało wtedy na nadchodzący przewrót i pogłębiający rozłam wśród czarodziejskiego społeczeństwa? Evandra wielokrotnie zastanawiała się co tak naprawdę siedziało w ich głowach, że w tak dramatyczny sposób targnęli się na własne istnienia. Co przekonało Francisa, by podczas ostatniej rozmowy z nią wyznał swoje ukryte przekonania? Czy było to warte zdrady najbliższych i utraty życia? Nie spuszczając z niego wzroku, próbowała wyczytać z twarzy lorda czy ma świadomość zaistniałych wydarzeń. Oficjalne ogłoszenie miało nie nadejść, by uniknąć niechcianego rozgłosu. Francis miał zostać zapomniany, jakby nigdy nie istniał, powtarzanie jego imienia mijało się z celem i nie służyły nieskazitelności honoru rodu Lestrange.
- Malowniczą okolica - rzuciła, siląc się na ton neutralnej pogawędki. Choć rysująca się w oddali wioska przy piaszczystej plaży naprawdę miała swój urok, tak okoliczności jej poznania pozostawiały wiele do życzenia. Utkwiła wyczekujące spojrzenie w twarzy mężczyzny. - Z pewnością chcesz dla swoich ludzi jak najlepiej. Dlaczego więc doprowadziłeś do tego, by otoczyła cię tak zła sława? Jak twoje sumienie, lordzie Macmillan? Jak możesz żyć ze świadomością, że za twoją sprawą przelano szlachetną krew? - Palące pytania nie dawały wytchnienia. Uczono ją, by dążyć do prawdy, szukać odpowiedzi, dopytywać i drążyć, lecz w ostatnich miesiącach obracała się w zgodnym sobie towarzystwie. Ponoć wrażliwość była kobiecą słabością, lecz Evandra uznawała tę umiejętność za służącą zrozumieniu. Tylko czy stojący przed nią lord miał w sobie na tyle odwagi, by szczerze przyznać się do własnych, jakże groźnych przekonań?
- Ja… - Już miała odpowiedzieć, ale urwała wpół słowa, by zaraz zacisnąć usta w wąską linijkę. Anthony zdawał się być równie zaskoczony, co ona. Czy kiedy chcieliby ją rzeczywiście porwać, marnowaliby czas na podobne sztuczki i kłamstwa? Lecz jeśli to nie spisek, to co się wydarzyło? - Skoro nie za twoim udziałem się tutaj znalazłam, lordzie Macmillan, to nie sądzę, by winna być to istota twego zainteresowania - odparła w końcu, nie chcąc przedłużać swego milczenia, a które mogłoby się zdawać nazbyt podejrzane. Nie dostała odpowiedzi na swoje pytania, uznała więc że to nie jego sprawka.
Nadciągnęły kolejne myśli, plan ucieczki i powrotu do domu, tylko jak miała tego dokonać? Różdżka z jasnego drewna została w Kent, leżąc spokojnie na sekretarzyku, tuż obok zdobionej papeterii, sygnowanej herbem Rosierów; teleportacja nie wchodziłą w grę. W Kornwalii nie miała żadnych bliskich, zresztą jak miałaby ich poinformować o swojej obecności? Jedyną jej szansą na ruszenie z miejsca, był więc...
Zadarła brodę i uniosła wzrok na Anthony’ego. Nie często miała okazję, by pomówić z jednym ze zdrajców krwi. Z Isabellą po raz ostatni widziała się tej wiosny, z lordem Macmillanem podczas Festiwalu Lata. Jak wiele wskazywało wtedy na nadchodzący przewrót i pogłębiający rozłam wśród czarodziejskiego społeczeństwa? Evandra wielokrotnie zastanawiała się co tak naprawdę siedziało w ich głowach, że w tak dramatyczny sposób targnęli się na własne istnienia. Co przekonało Francisa, by podczas ostatniej rozmowy z nią wyznał swoje ukryte przekonania? Czy było to warte zdrady najbliższych i utraty życia? Nie spuszczając z niego wzroku, próbowała wyczytać z twarzy lorda czy ma świadomość zaistniałych wydarzeń. Oficjalne ogłoszenie miało nie nadejść, by uniknąć niechcianego rozgłosu. Francis miał zostać zapomniany, jakby nigdy nie istniał, powtarzanie jego imienia mijało się z celem i nie służyły nieskazitelności honoru rodu Lestrange.
- Malowniczą okolica - rzuciła, siląc się na ton neutralnej pogawędki. Choć rysująca się w oddali wioska przy piaszczystej plaży naprawdę miała swój urok, tak okoliczności jej poznania pozostawiały wiele do życzenia. Utkwiła wyczekujące spojrzenie w twarzy mężczyzny. - Z pewnością chcesz dla swoich ludzi jak najlepiej. Dlaczego więc doprowadziłeś do tego, by otoczyła cię tak zła sława? Jak twoje sumienie, lordzie Macmillan? Jak możesz żyć ze świadomością, że za twoją sprawą przelano szlachetną krew? - Palące pytania nie dawały wytchnienia. Uczono ją, by dążyć do prawdy, szukać odpowiedzi, dopytywać i drążyć, lecz w ostatnich miesiącach obracała się w zgodnym sobie towarzystwie. Ponoć wrażliwość była kobiecą słabością, lecz Evandra uznawała tę umiejętność za służącą zrozumieniu. Tylko czy stojący przed nią lord miał w sobie na tyle odwagi, by szczerze przyznać się do własnych, jakże groźnych przekonań?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uważnie ją obserwował. W myślach walczył z samym sobą, żeby dawne zauroczenie, które pojawiło się podczas Festiwala Lata sprzed dwóch lat nie wróciło. Frywolne kosmyki czarownicy sprawiały, że wewnętrzna walka była wyjątkowo trudna. Kto nie oparłby się wdziękom takiej kobiety? Chciał się zbliżyć i co najmniej zmusić kobietę do wyznania powodu dla którego pojawiła się nieproszona na jego ziemiach… ale jej rozkaz wciąż brzmiał mu w uszach. Nabrał powietrza, zmagając się z natłokiem myśli i pytań. Rozglądał się od czasu do czasu uważnie, próbując odnaleźć wzrokiem nieproszonych gości. Coś mu podpowiadało, że nie mogła być tutaj sama. Bo kto by puścił lady Rosier samą? Na teren wroga?
Pochylił się naprzód, niemal leżąc na łbie konia i próbując jak najlepiej usłyszeć odpowiedź kobiety. Urwała jednak w pół słowa, co sprawiło, że wrócił do normalnej pozycji. Koń znowu się obrócił, a potem już uspokoił.
– Nawet nie wiesz jak bardzo się mylisz, lady Rosier. To jest – szczególnie podkreślił to jedno słowo – istota mojego zainteresowania. Jesteś żoną lorda Rosiera, który bezpośrednio i pośrednio odpowiedzialny jest za cierpienie wielu osób. Pojawiasz się w hrabstwie należącym do mojego rodu. Nie znam jakie są twoje zamiary, czy w pobliżu są ludzie twojego męża, którzy zamierzają sterroryzować moich poddanych… – odpowiedział natychmiast na jej dość ostrą odpowiedź. Był stanowczy. Wyglądał na zezłoszczonego. – Te ziemie mają być bezpieczne od czarnej magii, którą zajmuje się twój mąż, jego koleżkowie i cały ten przeklęty Voldemort, któremu oddają cześć jak gdyby był mugolskim bożkiem – oznajmił całkiem poważnie. W głowie przypomniał sobie teatralne oddawanie pokłonu tajemniczemu czarodziejowi podczas Stonehenge. Kto wie czy w ogóle miała go zrozumieć, bo przecież licho tylko wiedziało ile ona wiedziała na temat mugoli. – Jeżeli przyszłaś, żeby zagrozić moim poddanym… – miał już dokończyć, ale urwał. Nie mógłby zrobić jej krzywdy… ale co by było, gdyby i ona pokazała swoje zamiłowanie do czarnej magii?
Spoglądał na nią ostro. Miał mieszane uczucia. Z jednej strony był zły, z drugiej nie mógł jej nic zrobić. Półwili urok zawsze źle na niego działał, tym gorzej, kiedy nie zdawał sobie z niego sprawy lub był zaślepiony innymi myślami. Nie miał pojęcia o czym rozmyślała i czy ją również dręczyły podobne myśli. Pytał samego siebie czy aby na pewno lady Rosier byłaby zdolna do zrobienia krzywdy zwykłym mieszkańcom Kornwalii? Była przecież tylko kobietą. Teoretycznie „słabą”. Ale… damy jak one nie chodziły same. O nie… Ale po co pojawiałaby się tutaj, żeby kogokolwiek nadzorować? Damy i lordowie jej pokroju robili wszystko na odległość. Wysługiwali się innymi. Co więc tutaj robiła? Po co tutaj przybyła? Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie… jeszcze.
Jej nagłe spostrzeżenie sprawiło, że uniósł brwi. Czy ona z niego drwiła? Śmiała mu się prosto w twarz? Myślała, że jest idiotą i tak po prostu może udawać, że nic się nie stało? Nagle „dostrzegła” piękno okolicy? A może to był jakiś sekretny kod, żeby jej ludzie go zaatakowali? Rozejrzał się, ale nadal nie dostrzegł nikogo. Może zbyt wiele myślał? Nie wiedział co jej odpowiedzieć. Czy w ogóle powinien cokolwiek mówić? Był skonsternowany.
Dopiero kolejne słowa sprawiły, że natychmiast się wyprostował. Milczał chwilę i myślał nad odpowiedzią. Złość zniknęła, na chwilę, a na twarzy pojawił się skromny uśmiech. Czuł się rozbawiony jej słowami, a przynajmniej ich częścią. Ile razy usłyszał podobne słowa od pamiętnego października tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego. Kiedyś naszedłby go natłok myśli. Bo czy rzeczywiście zrobił dobrze dołączając do terremotio rzuconego przez Skamandera? Teraz jednak był pewien, że nie popełnił błędu. Jego uśmiech zdawał się mówić, że lady Rosier nie wiedziała wiele o świecie w którym żyła. Przy tym jakby nerwowo przetarł swoje czoło.
Zeskoczył z konia. Stanął tuż przy jego łbie i zaczął go głaskać. Potrzebował zrobić coś, co zwyczajnie pozwoliłoby mu kontrolować nad własnymi emocjami.
– Lady Rosier… Zdaje mi się, że nie dostrzegasz ile krwi przelali twoi bliscy… i to dla głupiej idei wyższości krwi. Jak gdyby tytuł i bogactwo nie były wystarczające – wyjaśnił na spokojnie. – Istnieje też różnica pomiędzy moim zabiciem kilku osób a zabijaniem na setki lub tysiące w wykonaniu lorda Malfoya i jemu podobnych. – Jego uśmiech zbladł, bo myśli zaczęły iść w stronę twarzy wielu rozpaczających osób, które spotykał w schronach. Wchodzili na bardzo poważny temat. – Jestem odpowiedzialny za śmierć kilku lordów, w moich oczach zdrajców. Jestem też odpowiedzialny za śmierć lady, która próbowała ochronić lorda Longbottoma, ale musiałem podjąć to ryzyko dla dobra mojego rodu. Za to twój mąż, a być może i ty, lady Rosier, jesteście odpowiedzialni za tragedie być może setek rodzin. Za śmierć wielu dzieci, kobiet i starców. Osób bezbronnych, którzy nie potrafili obronić się przed magią. W imię czego? Po co? Jak ty zamierzasz z tym żyć?
Chwilę milczał, zbierając kolejne myśli.
– Powiedz mi... Czyż sama nie jesteś matką? Co byś zrobiła gdyby coś się stało twojemu dziecku? – Zapytał nagle, bo coś go tchnęło. – A teraz pomyśl co chcą zrobić matki dzieci i osób, którzy zaginęli lub zostali zabici w tych wszystkich akcjach mających na celu oczyszczenie Anglii z tak zwanej brudnej krwi. Pomyśl o tym, że twój mąż i inni lordowie z rozkoszą zrobiliby krzywdę mojej żonie i mojemu nienarodzonemu dziecku. A ja stoję tu i rozprawiam z tobą jak gdyby nasze rody wcale się nienawidziły. Co zrobił Roderick Smith, że został zamordowany jak gdyby wymordował co najmniej kilka wsi, a nie grał w głupiego Qudditcha?
Spojrzał na nią oczekująco. Wszystko się w nim buzowało, ale tłumił własny żal i złość. Nie powinien dać upustu swoim emocjom, tak podpowiadało mu wewnętrzne ja. Czy inni czystokrwiści czarodzieje byliby zdolni do zrobienia krzywdy Rii? Na to pytanie natychmiast przypomniał sobie czarownicę, która krzyczała obelgi w jego stronę pod adresem Weasleyówny. Zacisnął na moment pięść i ścisnął zęby, żeby tylko nie wybuchnąć.
– Byłaś tam – mruknął, nagle przypominając sobie tekst artykułu z tej podłej gazety. Przestał głaskać konia i spiorunował ją wzrokiem.
Pochylił się naprzód, niemal leżąc na łbie konia i próbując jak najlepiej usłyszeć odpowiedź kobiety. Urwała jednak w pół słowa, co sprawiło, że wrócił do normalnej pozycji. Koń znowu się obrócił, a potem już uspokoił.
– Nawet nie wiesz jak bardzo się mylisz, lady Rosier. To jest – szczególnie podkreślił to jedno słowo – istota mojego zainteresowania. Jesteś żoną lorda Rosiera, który bezpośrednio i pośrednio odpowiedzialny jest za cierpienie wielu osób. Pojawiasz się w hrabstwie należącym do mojego rodu. Nie znam jakie są twoje zamiary, czy w pobliżu są ludzie twojego męża, którzy zamierzają sterroryzować moich poddanych… – odpowiedział natychmiast na jej dość ostrą odpowiedź. Był stanowczy. Wyglądał na zezłoszczonego. – Te ziemie mają być bezpieczne od czarnej magii, którą zajmuje się twój mąż, jego koleżkowie i cały ten przeklęty Voldemort, któremu oddają cześć jak gdyby był mugolskim bożkiem – oznajmił całkiem poważnie. W głowie przypomniał sobie teatralne oddawanie pokłonu tajemniczemu czarodziejowi podczas Stonehenge. Kto wie czy w ogóle miała go zrozumieć, bo przecież licho tylko wiedziało ile ona wiedziała na temat mugoli. – Jeżeli przyszłaś, żeby zagrozić moim poddanym… – miał już dokończyć, ale urwał. Nie mógłby zrobić jej krzywdy… ale co by było, gdyby i ona pokazała swoje zamiłowanie do czarnej magii?
Spoglądał na nią ostro. Miał mieszane uczucia. Z jednej strony był zły, z drugiej nie mógł jej nic zrobić. Półwili urok zawsze źle na niego działał, tym gorzej, kiedy nie zdawał sobie z niego sprawy lub był zaślepiony innymi myślami. Nie miał pojęcia o czym rozmyślała i czy ją również dręczyły podobne myśli. Pytał samego siebie czy aby na pewno lady Rosier byłaby zdolna do zrobienia krzywdy zwykłym mieszkańcom Kornwalii? Była przecież tylko kobietą. Teoretycznie „słabą”. Ale… damy jak one nie chodziły same. O nie… Ale po co pojawiałaby się tutaj, żeby kogokolwiek nadzorować? Damy i lordowie jej pokroju robili wszystko na odległość. Wysługiwali się innymi. Co więc tutaj robiła? Po co tutaj przybyła? Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie… jeszcze.
Jej nagłe spostrzeżenie sprawiło, że uniósł brwi. Czy ona z niego drwiła? Śmiała mu się prosto w twarz? Myślała, że jest idiotą i tak po prostu może udawać, że nic się nie stało? Nagle „dostrzegła” piękno okolicy? A może to był jakiś sekretny kod, żeby jej ludzie go zaatakowali? Rozejrzał się, ale nadal nie dostrzegł nikogo. Może zbyt wiele myślał? Nie wiedział co jej odpowiedzieć. Czy w ogóle powinien cokolwiek mówić? Był skonsternowany.
Dopiero kolejne słowa sprawiły, że natychmiast się wyprostował. Milczał chwilę i myślał nad odpowiedzią. Złość zniknęła, na chwilę, a na twarzy pojawił się skromny uśmiech. Czuł się rozbawiony jej słowami, a przynajmniej ich częścią. Ile razy usłyszał podobne słowa od pamiętnego października tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego. Kiedyś naszedłby go natłok myśli. Bo czy rzeczywiście zrobił dobrze dołączając do terremotio rzuconego przez Skamandera? Teraz jednak był pewien, że nie popełnił błędu. Jego uśmiech zdawał się mówić, że lady Rosier nie wiedziała wiele o świecie w którym żyła. Przy tym jakby nerwowo przetarł swoje czoło.
Zeskoczył z konia. Stanął tuż przy jego łbie i zaczął go głaskać. Potrzebował zrobić coś, co zwyczajnie pozwoliłoby mu kontrolować nad własnymi emocjami.
– Lady Rosier… Zdaje mi się, że nie dostrzegasz ile krwi przelali twoi bliscy… i to dla głupiej idei wyższości krwi. Jak gdyby tytuł i bogactwo nie były wystarczające – wyjaśnił na spokojnie. – Istnieje też różnica pomiędzy moim zabiciem kilku osób a zabijaniem na setki lub tysiące w wykonaniu lorda Malfoya i jemu podobnych. – Jego uśmiech zbladł, bo myśli zaczęły iść w stronę twarzy wielu rozpaczających osób, które spotykał w schronach. Wchodzili na bardzo poważny temat. – Jestem odpowiedzialny za śmierć kilku lordów, w moich oczach zdrajców. Jestem też odpowiedzialny za śmierć lady, która próbowała ochronić lorda Longbottoma, ale musiałem podjąć to ryzyko dla dobra mojego rodu. Za to twój mąż, a być może i ty, lady Rosier, jesteście odpowiedzialni za tragedie być może setek rodzin. Za śmierć wielu dzieci, kobiet i starców. Osób bezbronnych, którzy nie potrafili obronić się przed magią. W imię czego? Po co? Jak ty zamierzasz z tym żyć?
Chwilę milczał, zbierając kolejne myśli.
– Powiedz mi... Czyż sama nie jesteś matką? Co byś zrobiła gdyby coś się stało twojemu dziecku? – Zapytał nagle, bo coś go tchnęło. – A teraz pomyśl co chcą zrobić matki dzieci i osób, którzy zaginęli lub zostali zabici w tych wszystkich akcjach mających na celu oczyszczenie Anglii z tak zwanej brudnej krwi. Pomyśl o tym, że twój mąż i inni lordowie z rozkoszą zrobiliby krzywdę mojej żonie i mojemu nienarodzonemu dziecku. A ja stoję tu i rozprawiam z tobą jak gdyby nasze rody wcale się nienawidziły. Co zrobił Roderick Smith, że został zamordowany jak gdyby wymordował co najmniej kilka wsi, a nie grał w głupiego Qudditcha?
Spojrzał na nią oczekująco. Wszystko się w nim buzowało, ale tłumił własny żal i złość. Nie powinien dać upustu swoim emocjom, tak podpowiadało mu wewnętrzne ja. Czy inni czystokrwiści czarodzieje byliby zdolni do zrobienia krzywdy Rii? Na to pytanie natychmiast przypomniał sobie czarownicę, która krzyczała obelgi w jego stronę pod adresem Weasleyówny. Zacisnął na moment pięść i ścisnął zęby, żeby tylko nie wybuchnąć.
– Byłaś tam – mruknął, nagle przypominając sobie tekst artykułu z tej podłej gazety. Przestał głaskać konia i spiorunował ją wzrokiem.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zamieszał jej w głowie dbałością o bezpieczeństwo i mugolskim słownictwem. I jeszcze to podejrzenie, jakoby znalazła się na kornwalijskiej plaży nieprzypadkowo, będąc kim - przynętą? Cierpienie wielu osób, terror na poddanych. Już była skora się wycofać, poszukać pomocy w innym miejscu, kiedy czarodziej zsiadł z konia. Evandra zamarła, nie wiedząc czego się spodziewać. Zaklęć, spętania, wyzwisk? Ale on zwyczajnie potraktował ją jak pierwszą z brzegu głupiutką szlachciankę. Nie wiedząc czy czuć się złą czy też oburzoną, zamrugała kilkakrotnie i podeszła do niego ze splecionymi na piersiach rękami. Pewnie zadarła brodę, w dłuższym milczeniu szukając w zielono-niebieskim spojrzeniu iskierek złości, jaką w nią kierował.
- Ostatnia wojna pokazała, że ci ludzie nie mają szacunku do samych siebie, skąd więc wiara, że łaskawi będą dla nas? - spytała cicho, czując lekkie drżenie dolnej wargi. - Jak długo mieliśmy się jeszcze ukrywać, rok? Dziesięć lat, a może wieczność? - Przesunęła wzrokiem po męskiej twarzy, jakby utrzymanie kontaktu wzrokowego, to było dla niej za dużo. - Jestem matką i dla swych dzieci pragnę lepszego świata. Co mam im powiedzieć za kilka lat? Że byliśmy blisko, ale zrezygnowaliśmy w obawie przed konsekwencjami? - Uniosła znów wzrok, biorąc głębszy oddech. - Byłam tam - przytaknęła sucho. Jasnym było, że ów zawodnik sportowy stracony został dla przykładu, co zresztą obwieścił sąd Wizengamotu, i o czym można było przeczytać na łamach prasy. Należało działać szybko, by nie dopuścić do powstania jego naśladowców. Nie rozumiał tego.
- Myślisz, że bawią mnie niewinne ofiary, że czerpię z tego przyjemność? - obruszyła się, gdy zarzucił jej splamione krwią dłonie. - Nie ma dnia, bym nie myślała o ludziach, którzy wciąż tracą życie. Oślepłeś, twierdząc, że masz wyłączność na prawdę. - Tak bardzo przekonany był o własnej nieomylności, że zdołał uwierzyć, iż cokolwiek o niej wie. Jak w ciągu roku czarujący dżentelmen zmienił się w kogoś takiego? A może zawsze taki był? - Jeśli sądzisz, że tytuł i bogactwo są szczytem mych marzeń, szczerze ci współczuję. Nie sięgałeś wzrokiem nigdy dalej, sir Anthony? Do idei, do piękna? - Nie sądziła, że nieokrzesani Macmillanowie będą aż tak niewrażliwi. - Chcesz nas wcisnąć nas na powrót pod mugolski but, bo wam będzie wtedy wygodniej, zmusić nas do dalszego życia w ukryciu? Twoi ludzie coś o tym wiedzą - zakończyła gorzko. Czuła jak łzy znów napływają jej do oczu, irytowało ją bardziej, że zdradza przed nim swoją słabość, niż że w ogóle prowadzi tę rozmowę. Miał rację, wystawiony za nim list gończy nie poprawiał sytuacji, ich rody były ze sobą skłócone, nie powinni byli ze sobą rozmawiać. Jeśli choć przez chwilę miała nadzieję, że czarodziej pomoże jej podczas dzisiejszej dziwnej przypadłości, tak teraz nie miała już wątpliwości, że był do niej wrogo nastawiony. Nie zgadzała się z jego ostrymi słowami, wiedziała już, że nie dojdą do porozumienia. Zaślepiony był tym samym mętnym kłamstwem, co ten, którego imienia miała już więcej nie wypowiadać.
”Czy to jest sprawiedliwe, że giną ludzie i czarodzieje tylko za to, że w ich żyłach nie ma ani kropli czarodziejskiej krwi?”, pytał Francis w chwilę przed śmiercią, szukając w jej oczach zrozumienia. Przez lata niewinnych kłamstewek, okraszonych ciepłymi gestami, testował jej cierpliwość, wymagał od niej zbyt wiele. Ściśnięte serce rozsypało się na dziesiątki odłamków i minie pewien czas, aż poskłada się na nowo.
Evandra wycofała się, gdy po jej policzku spłynęła łza. Zasłoniła twarz dłonią, odchodząc kilka kroków w kierunku morza. Nie była gotowa na tą rozmowę, nie mogła mierzyć się znów z tym z żalem, złością i niezrozumieniem.
”Nie miałaś się nigdy o tym dowiedzieć.”, ”Naprawdę sądzisz, że przejrzałabyś na oczy, gdybyś wiedziała wcześniej więcej?” Francis i Tristan w tym jednym się zgadzali. Mimo ciągłych starań i prób doścignięcia ideału bycia siostrą, żoną, matką i przyjaciółką, wciąż była w ich oczach zbyt słaba, by pomówić z nią szczerze. Prawda uderzyła w nią boleśnie, czy więc mieli rację?
- Ostatnia wojna pokazała, że ci ludzie nie mają szacunku do samych siebie, skąd więc wiara, że łaskawi będą dla nas? - spytała cicho, czując lekkie drżenie dolnej wargi. - Jak długo mieliśmy się jeszcze ukrywać, rok? Dziesięć lat, a może wieczność? - Przesunęła wzrokiem po męskiej twarzy, jakby utrzymanie kontaktu wzrokowego, to było dla niej za dużo. - Jestem matką i dla swych dzieci pragnę lepszego świata. Co mam im powiedzieć za kilka lat? Że byliśmy blisko, ale zrezygnowaliśmy w obawie przed konsekwencjami? - Uniosła znów wzrok, biorąc głębszy oddech. - Byłam tam - przytaknęła sucho. Jasnym było, że ów zawodnik sportowy stracony został dla przykładu, co zresztą obwieścił sąd Wizengamotu, i o czym można było przeczytać na łamach prasy. Należało działać szybko, by nie dopuścić do powstania jego naśladowców. Nie rozumiał tego.
- Myślisz, że bawią mnie niewinne ofiary, że czerpię z tego przyjemność? - obruszyła się, gdy zarzucił jej splamione krwią dłonie. - Nie ma dnia, bym nie myślała o ludziach, którzy wciąż tracą życie. Oślepłeś, twierdząc, że masz wyłączność na prawdę. - Tak bardzo przekonany był o własnej nieomylności, że zdołał uwierzyć, iż cokolwiek o niej wie. Jak w ciągu roku czarujący dżentelmen zmienił się w kogoś takiego? A może zawsze taki był? - Jeśli sądzisz, że tytuł i bogactwo są szczytem mych marzeń, szczerze ci współczuję. Nie sięgałeś wzrokiem nigdy dalej, sir Anthony? Do idei, do piękna? - Nie sądziła, że nieokrzesani Macmillanowie będą aż tak niewrażliwi. - Chcesz nas wcisnąć nas na powrót pod mugolski but, bo wam będzie wtedy wygodniej, zmusić nas do dalszego życia w ukryciu? Twoi ludzie coś o tym wiedzą - zakończyła gorzko. Czuła jak łzy znów napływają jej do oczu, irytowało ją bardziej, że zdradza przed nim swoją słabość, niż że w ogóle prowadzi tę rozmowę. Miał rację, wystawiony za nim list gończy nie poprawiał sytuacji, ich rody były ze sobą skłócone, nie powinni byli ze sobą rozmawiać. Jeśli choć przez chwilę miała nadzieję, że czarodziej pomoże jej podczas dzisiejszej dziwnej przypadłości, tak teraz nie miała już wątpliwości, że był do niej wrogo nastawiony. Nie zgadzała się z jego ostrymi słowami, wiedziała już, że nie dojdą do porozumienia. Zaślepiony był tym samym mętnym kłamstwem, co ten, którego imienia miała już więcej nie wypowiadać.
”Czy to jest sprawiedliwe, że giną ludzie i czarodzieje tylko za to, że w ich żyłach nie ma ani kropli czarodziejskiej krwi?”, pytał Francis w chwilę przed śmiercią, szukając w jej oczach zrozumienia. Przez lata niewinnych kłamstewek, okraszonych ciepłymi gestami, testował jej cierpliwość, wymagał od niej zbyt wiele. Ściśnięte serce rozsypało się na dziesiątki odłamków i minie pewien czas, aż poskłada się na nowo.
Evandra wycofała się, gdy po jej policzku spłynęła łza. Zasłoniła twarz dłonią, odchodząc kilka kroków w kierunku morza. Nie była gotowa na tą rozmowę, nie mogła mierzyć się znów z tym z żalem, złością i niezrozumieniem.
”Nie miałaś się nigdy o tym dowiedzieć.”, ”Naprawdę sądzisz, że przejrzałabyś na oczy, gdybyś wiedziała wcześniej więcej?” Francis i Tristan w tym jednym się zgadzali. Mimo ciągłych starań i prób doścignięcia ideału bycia siostrą, żoną, matką i przyjaciółką, wciąż była w ich oczach zbyt słaba, by pomówić z nią szczerze. Prawda uderzyła w nią boleśnie, czy więc mieli rację?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Starał się wyglądać na spokojnego, ale było mu ciężko zachować równowagę. Tematy, które poruszali w tym nagłym spotkaniu nie należały do łatwych. Mugole, wojna, idea czystości krwi… Łatwo było nimi wytrącić Anthony ze spokoju, szczególnie kiedy przez ostatni rok zaangażował się w wojnę i kiedy miał własne, zupełnie odmienne spojrzenie na tę kwestię od Rosierówny . Nie mówiąc już o tym, że jako Macmillan nie potrafił ukrywać swoich emocji. Spokój udało mu się zachować na bardzo krótko. Wzburzenie wezbrało się w nim nagle przy kolejnych słowach lady Rosier. Czy ona nie widziała tego, co on widział? (Choć równie dobrze pytanie mogłoby zabrzmieć: Czy to może on nie widział tego, co ona?)
– Na Merlina! – zakrzyknął nagle, bardzo głośno. Był przy tym wyraźnie oburzony. – Przecież robimy obecnie dokładnie to samo! Mamy wojnę, zabijamy się jak zwierzęta przy użyciu najgorszych zaklęć! Różnica jest tylko taka, że nie zabijamy tylko siebie, ale i ich! I taka, że oni nie znają magii i nie potrafią się przed nią bronić! – Jak mieli im zagrozić? Pistoletem, którego pocisk można było zatrzymać jednym urokiem? Ogniem, który można było ugasić przy pomocy jednego ruchu różdżką? – Nie rozumiesz, lady Rosier? To my jesteśmy dla nich zagrożeniem! A właściwie wy! Wy nie jesteście dla nich łaskawi! Część z nich wiedziała o naszym istnieniu! Jest tyle czarodziei mugolskiego pochodzenia! Prędzej czy później i pozostali by się dowiedzieli! Tylko potrzebowali czasu, żeby się nas nie bać… a teraz wszystko zostało zaprzepaszczone… – Brzmiał na zawiedzionego.
Wzdychał co jakiś czas na głos i głaskał nerwowo konia. W międzyczasie przyglądał się uważnie lady. Na jego czole pojawiła się wielka zmarszczka, sugerująca że wyraźnie coś mu się nie podobało, ale na pewno nie był to jej wygląd. Myślał, że kobiety mają w sobie więcej zrozumienia, bez względu na status krwi… a jednak, mylił się!
– Powiesz im, że jesteś mordercą większym i gorszym ode mnie, bo zabiłaś ich milcząc i pozwalając na to wszystko, co się dzieje, a przy tym nawet nie zrobiłaś tego osobiście, czyli zachowałaś się jak tchórz – prychnął niezadowolony. – A pewnie skłamiesz tak jak teraz, że robisz to dla ich dobra.
Chwilę potem, kiedy zrozumiał, że Rosierówna uczestniczyła w egzekucji, ruszył w jej stronę. Nie wiedział właściwie co chciał zrobić. Chyba… chyba po prostu chciał zmniejszyć dystans, w jakiś widzialny sposób pokazać jej, że nie bał się zadziałać. Złość na chwilę przyćmiła mu rozum. Ostatecznie jednak zatrzymał się na trzy–cztery kroki od niej.
– Myślę, że jednak bawią – odpowiedział jej niemal natychmiast na pytanie, które w zamiarze chyba miało być retoryczne. – Nie wstydzisz się tego, że tam byłaś i że byłaś świadkiem przelania niewinnej krwi, lady Rosier.
Dopiero jej kolejne zdanie zadziałało na niego jak chłodny prysznic. Czy myślał, że miał tylko rację? W tym danym momencie chyba tak. Ale czy to świadczyło źle o jego osobie? Chciał dobra wszystkich. Czarodziei i mugoli. Magicznego i niemagicznego świata. Zerknął gdziekolwiek indziej, byleby nie patrzyć na blondynkę.
– Do jakiego piękna? – Odpowiedział jej pytaniem na pytanie. – Jeżeli pytasz czy uważam mordowanie mugoli i tak zwanych gorszych statusem czarodziei za piękno to odpowiedź brzmi nie. I nie, nie chcę nikogo wciągać pod czyikolwiek but. Przeciwnie, to ty, lady i twoi bliscy chcecie nas wciągnąć pod but jakiegoś wariata ze zbyt wielkim ego. Wy, niby dumni lordowie, nad którymi nie mógł nikt nigdy górować – westchnął. – Jak gdybyście nie byli lordami, tylko sługami. Ciebie lady jestem jeszcze w stanie zrozumieć. Jako kobieta i żona chcesz być u boku swojego męża, co jest zrozumiałe. Ślubowałaś mu wierność i wsparcie do grobowej deski, a taka postawa zasługuje na częściowy szacunek. Ale stoisz też u boku morderców, którzy próbują ci wmówić, że zabijając niegroźnych ludzi i niezgadzających się z wami czarodziejów, pozbędziecie się zagrożenia… że… – miał już mówić dalej, coraz bardziej agresywnie, kiedy dostrzegł jak zaszkliły jej się oczy. To wystarczyło, żeby poczuł się winny.
Poczucie, że może nie powinien się tak zachowywać coraz bardziej zaczęło zajmować jego sumienie. Pozwolił jej odejść na kilka kroków ku morzu. Przez chwilę stał jak kołek pomiędzy koniem a plażą i drapał się po głowie, zastanawiając się jak wyjść z tego spotkania. Potem przetarł swoją twarz dłonią i zaklął cicho pod nosem. Był zbyt miękki, kiedy musiał rozmawiać z kobietami.
– Lady Rosier… – zwrócił się do niej łagodniejszym niż dotychczas tonem. – Po prostu nie mogę się z lady zgodzić… z tym wszystkim. Straciłem zbyt wiele drogich mi osób z powodu tej waszej idei wytępienia wszystkich niby niegodnych trzymania różdżki… i to nie w ciągu ostatniego roku. Pierwszą osobę pogrzebałem wiele lat temu. A była równie piękna co ty… a może jeszcze bardziej niewinna – uśmiechnął się na wspomnienie swojej dawnej miłości. W oczach było jednak widać smutek. – Co ona zrobiła, żeby zasłużyć sobie na śmierć w najgorszych mękach? Nieszczęśniczka jedynie urodziła się w złym miejscu i czasie, a co gorsza poznała mnie – zaczął się tłumaczyć, ale potem znów zamilknął.
Nie chciał brać jej na litość, ani zmuszać do zmienienia swojego zdania, ale musiał jej przedstawić to, co nim kierowało, skoro już tak energicznie wymieniali zdania i opinie. To znaczy, gdyby mógł pewnie spróbowałby przekonać ją do swojej racji. Wyłożyłby nawet całą masę powodów dla których był po takiej a nie innej stronie. Starał się jednak zrozumieć, że jego słowa zwyczajnie mogły do niej nie docierać… albo nie mogły dotrzeć, dla jej dobra. Kto wie, może i ona miała silne powody, żeby trzymać się po stronie „tych złych”.
– Odwiozę cię do granicy z Wiltshire, chyba że zdecydujesz się deportować – odezwał się po kilku minutach ponownej ciszy. Nie mógł pozwolić na to, żeby stała się jej krzywda. Mogła być żoną wroga, ale jednak była kobietą. Nie chciał mieć wyrzutów sumienia, gdyby coś ją spotkało na jego ziemiach. Mogła być z drugiej strony barykady, ale jednak osobiście nic złego mu nie uczyniła... Poza biernością, ale to dało się jakoś przełknąć, a może i zrozumieć.
– Na Merlina! – zakrzyknął nagle, bardzo głośno. Był przy tym wyraźnie oburzony. – Przecież robimy obecnie dokładnie to samo! Mamy wojnę, zabijamy się jak zwierzęta przy użyciu najgorszych zaklęć! Różnica jest tylko taka, że nie zabijamy tylko siebie, ale i ich! I taka, że oni nie znają magii i nie potrafią się przed nią bronić! – Jak mieli im zagrozić? Pistoletem, którego pocisk można było zatrzymać jednym urokiem? Ogniem, który można było ugasić przy pomocy jednego ruchu różdżką? – Nie rozumiesz, lady Rosier? To my jesteśmy dla nich zagrożeniem! A właściwie wy! Wy nie jesteście dla nich łaskawi! Część z nich wiedziała o naszym istnieniu! Jest tyle czarodziei mugolskiego pochodzenia! Prędzej czy później i pozostali by się dowiedzieli! Tylko potrzebowali czasu, żeby się nas nie bać… a teraz wszystko zostało zaprzepaszczone… – Brzmiał na zawiedzionego.
Wzdychał co jakiś czas na głos i głaskał nerwowo konia. W międzyczasie przyglądał się uważnie lady. Na jego czole pojawiła się wielka zmarszczka, sugerująca że wyraźnie coś mu się nie podobało, ale na pewno nie był to jej wygląd. Myślał, że kobiety mają w sobie więcej zrozumienia, bez względu na status krwi… a jednak, mylił się!
– Powiesz im, że jesteś mordercą większym i gorszym ode mnie, bo zabiłaś ich milcząc i pozwalając na to wszystko, co się dzieje, a przy tym nawet nie zrobiłaś tego osobiście, czyli zachowałaś się jak tchórz – prychnął niezadowolony. – A pewnie skłamiesz tak jak teraz, że robisz to dla ich dobra.
Chwilę potem, kiedy zrozumiał, że Rosierówna uczestniczyła w egzekucji, ruszył w jej stronę. Nie wiedział właściwie co chciał zrobić. Chyba… chyba po prostu chciał zmniejszyć dystans, w jakiś widzialny sposób pokazać jej, że nie bał się zadziałać. Złość na chwilę przyćmiła mu rozum. Ostatecznie jednak zatrzymał się na trzy–cztery kroki od niej.
– Myślę, że jednak bawią – odpowiedział jej niemal natychmiast na pytanie, które w zamiarze chyba miało być retoryczne. – Nie wstydzisz się tego, że tam byłaś i że byłaś świadkiem przelania niewinnej krwi, lady Rosier.
Dopiero jej kolejne zdanie zadziałało na niego jak chłodny prysznic. Czy myślał, że miał tylko rację? W tym danym momencie chyba tak. Ale czy to świadczyło źle o jego osobie? Chciał dobra wszystkich. Czarodziei i mugoli. Magicznego i niemagicznego świata. Zerknął gdziekolwiek indziej, byleby nie patrzyć na blondynkę.
– Do jakiego piękna? – Odpowiedział jej pytaniem na pytanie. – Jeżeli pytasz czy uważam mordowanie mugoli i tak zwanych gorszych statusem czarodziei za piękno to odpowiedź brzmi nie. I nie, nie chcę nikogo wciągać pod czyikolwiek but. Przeciwnie, to ty, lady i twoi bliscy chcecie nas wciągnąć pod but jakiegoś wariata ze zbyt wielkim ego. Wy, niby dumni lordowie, nad którymi nie mógł nikt nigdy górować – westchnął. – Jak gdybyście nie byli lordami, tylko sługami. Ciebie lady jestem jeszcze w stanie zrozumieć. Jako kobieta i żona chcesz być u boku swojego męża, co jest zrozumiałe. Ślubowałaś mu wierność i wsparcie do grobowej deski, a taka postawa zasługuje na częściowy szacunek. Ale stoisz też u boku morderców, którzy próbują ci wmówić, że zabijając niegroźnych ludzi i niezgadzających się z wami czarodziejów, pozbędziecie się zagrożenia… że… – miał już mówić dalej, coraz bardziej agresywnie, kiedy dostrzegł jak zaszkliły jej się oczy. To wystarczyło, żeby poczuł się winny.
Poczucie, że może nie powinien się tak zachowywać coraz bardziej zaczęło zajmować jego sumienie. Pozwolił jej odejść na kilka kroków ku morzu. Przez chwilę stał jak kołek pomiędzy koniem a plażą i drapał się po głowie, zastanawiając się jak wyjść z tego spotkania. Potem przetarł swoją twarz dłonią i zaklął cicho pod nosem. Był zbyt miękki, kiedy musiał rozmawiać z kobietami.
– Lady Rosier… – zwrócił się do niej łagodniejszym niż dotychczas tonem. – Po prostu nie mogę się z lady zgodzić… z tym wszystkim. Straciłem zbyt wiele drogich mi osób z powodu tej waszej idei wytępienia wszystkich niby niegodnych trzymania różdżki… i to nie w ciągu ostatniego roku. Pierwszą osobę pogrzebałem wiele lat temu. A była równie piękna co ty… a może jeszcze bardziej niewinna – uśmiechnął się na wspomnienie swojej dawnej miłości. W oczach było jednak widać smutek. – Co ona zrobiła, żeby zasłużyć sobie na śmierć w najgorszych mękach? Nieszczęśniczka jedynie urodziła się w złym miejscu i czasie, a co gorsza poznała mnie – zaczął się tłumaczyć, ale potem znów zamilknął.
Nie chciał brać jej na litość, ani zmuszać do zmienienia swojego zdania, ale musiał jej przedstawić to, co nim kierowało, skoro już tak energicznie wymieniali zdania i opinie. To znaczy, gdyby mógł pewnie spróbowałby przekonać ją do swojej racji. Wyłożyłby nawet całą masę powodów dla których był po takiej a nie innej stronie. Starał się jednak zrozumieć, że jego słowa zwyczajnie mogły do niej nie docierać… albo nie mogły dotrzeć, dla jej dobra. Kto wie, może i ona miała silne powody, żeby trzymać się po stronie „tych złych”.
– Odwiozę cię do granicy z Wiltshire, chyba że zdecydujesz się deportować – odezwał się po kilku minutach ponownej ciszy. Nie mógł pozwolić na to, żeby stała się jej krzywda. Mogła być żoną wroga, ale jednak była kobietą. Nie chciał mieć wyrzutów sumienia, gdyby coś ją spotkało na jego ziemiach. Mogła być z drugiej strony barykady, ale jednak osobiście nic złego mu nie uczyniła... Poza biernością, ale to dało się jakoś przełknąć, a może i zrozumieć.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słowa rozmówcy bardzo ją irytowały, drażniła każda głoska, mimo towarzyszącego im miłego brzmienia. W innych, mniej stresowych sytuacjach, z pewnością był bardziej czarujący. Problem był jednak taki, że Anthony sam nie słuchał, nie chciał zrozumieć. Jeśli kobiety miały w sobie więcej zrozumienia, to biorąc Macmillana na wzór, mężczyźni nie mieli go w sobie wcale. Jak dotychczas sama zarzucała się wątpliwościami, uważając siebie za współwinną wyrządzonym ludziom krzywd, tak teraz, słysząc oskarżenia w jego ustach, nie potrafiła się z nimi zgodzić.
- Nie, lordzie Macmillan, czasu było dotychczas wiele. - Poczuwała się w obowiązku do obrony własnych przekonań. - Nie powinniśmy byli dopuszczać mugoli do życia w naszym świecie, ale jak zauważyleś, zwykle przychodzi nam płacić za błędy niepopełnione przez nas samych - odparła rozeźlonym tonem, chcąc by zrozumiał wreszcie zarzucaną hipokryzję. Wrażliwość Evandry przysporzyła jej wielu kłopotów. Nie było łatwo używać jej wybiórczo, zwłaszcza w chwili, w której chce się wyciągnąć pomocną dłoń, lecz stojący za plecami gniotą w zarodku każdą inicjatywę. Nie miała wiele czasu, by się tego nauczyć, ale terapia szokowa w czystej postaci doprowadzała ją właśnie do porządku.
- Dlaczego pytasz, skoro wnioski wyciągnąłeś już sam? - Pokręciła głową z niezrozumieniem. Gdyby wtedy na Connaught Square podniosła głos, zostałaby ścięta wraz z resztą zdrajców, w najlepszym wypadku uznana za pomyloną i zamknięta na oddziale i przykuta do łóżka należącego niegdyś do jej brata. - Twierdzisz, że jesteś w stanie zrozumieć, a nie przyjąłeś ani jednego z moich słów. Słyszysz wyłącznie to, co chcesz słyszeć. - Ślubowała wierność nie tylko mężowi, ale i rodzinie, całemu czarodziejskiemu społeczeństwu, że stać będzie na straży wyznawanych przez siebie cnót. - To wasze przekleństwo, lordzie Macmillan. Przez swój upór ściągacie zło i cierpienie. Mieszacie w głowach porządnym ludziom, tym, dla których wciąż była szansa, którym można było jeszcze pomóc. - Francis stracił swoją i w imię czego?
Niegdysiejszym, dziecinnym marzeniem Evandry była ucieczka z kraju w towarzystwie tego, który jako jeden z nielicznych ośmielił się zabiegać o jej atencję. Utalentowany muzyk o uroczym uśmiechu i pięknej duszy, niespętany szlacheckimi konwenansami, które ograniczały rozwijanie się przyjaźni. Choć Harry był jej bliski, to jednak ich drogi nigdy nie miały skrzyżować się na dłużej, w żadnym momencie nie traktowała tego pomysłu poważnie. Ale czy aby na pewno? Anthony swymi słowami chciał doprowadzić do jej zmiękczenia, wpłynąć na wyryte mocno w duszy zasady, lecz była im oddana od lat.
Odwróciła się ku niemu, ukazując przepełnione łzami oczy i zaczerwienioną twarz. Uniosła brodę, robiąc w milczeniu krok w jego stronę, by zupełnie zminimalizować zaistniały dystans. Czy był aż tak wyrachowany? Nie przecież o sobie nie wiedzieli, byli wręcz zupełnie sobie obcy, skąd więc wiara, że w jego rozumowaniu była jakaś logika? O szaleńcach wiedziała wiele, także z własnego doświadczenia. Spędziwszy większość życia w rezydencji pełnej specyficznych czarodziejów zdążyła wyciągnąć wnioski, nauczyć się, iż tych ludzi nie należy ignorować, gdyż bywają nieprzewidywalni. Mając go wręcz na wyciągnięcie ręki, nie uniosła jej, a splotła z drugą na piersiach.
- Zadziwiająco wiele w twych słowach nawoływania do wolności i niewinności, podczas gdy deklarujesz się jako sympatyk starego, krzywdzącego nas systemu - odezwała się wreszcie smutnym głosem na jego propozycję odstawienia do Wiltshire. Tereny Malfoy’ów sąsiadowały z Somerset i Dorset, co świadczyło że do granicy przyszłoby im ryzykować spotkania z innymi, jeszcze mniej przychylnymi jej niż lord Macmillan osobami. - Rozumiem, że jako gorliwy zwolennik mieszania się z mugolami, zezwolisz swym dzieciom na zdradę krwi. - Zacisnęła usta w wąską linijkę, oczekując choćby drgnięcia na jego twarzy. Skoro naprawdę zdecydowali się zanegować istniejące różnice, to czy doszło i do pogwałcenia tak starych i jednolitych im wszystkim zasad? Lord Percival często szedł na ustępstwa, lecz niektórych granic nie można było pominąć czy zignorować. ”Nie pozwolić, by hańba splamiła nazwisko naszej rodziny”, grzmiał w swym liście, jaki otrzymała zaledwie kilka godzin wcześniej. Z bólem serca czytała nakreślone elegancko litery, nie mogąc zrozumieć jak wuj mógł podjąć tak drastyczną decyzję. Kto był temu winien, kto wtłoczył do wątłego, podniszczonego umysłu Francisa te wszystkie brednie? Prawdziwy winny stał tuż przed nią. Zbierająca się w jej wnętrzu złość była inna, niż dotychczas, kolejna słona łza spłynęła po rozpalonym policzku.
- To się musi skończyć, Anthony, gdyż problem w tym, że wydaje wam się, że wasze poglądy, uczucia i marzenia coś znaczą. Koniec z tym. - Pokręciła tylko głową, pełna przekonania wypowiadanych przez siebie słów. To przez takich jak on po Francisie zostało ledwie wspomnienie, a i jego musiała się przecież pozbyć.
Poczuła wzbierającą się w niej magię, moc przyszła nagle, nie dając możliwości zareagować. Przez twarz Evandry przebiegł cień strachu, kiedy unosiła wzrok na milczącego Macmillana. Posłała mu tylko spojrzenie pełne niezrozumienia, nadal nie zdając sobie jeszcze sprawy z przypadłości, z jaką miała mierzyć się dzisiejszej nocy. Nagłe mdłości i szarpnięcie, po którym straciła grunt pod nogami. Nie sądziła, że kiedykolwiek będzie tęsknić za plażą w Kornwalii.
Hep!
| zt
- Nie, lordzie Macmillan, czasu było dotychczas wiele. - Poczuwała się w obowiązku do obrony własnych przekonań. - Nie powinniśmy byli dopuszczać mugoli do życia w naszym świecie, ale jak zauważyleś, zwykle przychodzi nam płacić za błędy niepopełnione przez nas samych - odparła rozeźlonym tonem, chcąc by zrozumiał wreszcie zarzucaną hipokryzję. Wrażliwość Evandry przysporzyła jej wielu kłopotów. Nie było łatwo używać jej wybiórczo, zwłaszcza w chwili, w której chce się wyciągnąć pomocną dłoń, lecz stojący za plecami gniotą w zarodku każdą inicjatywę. Nie miała wiele czasu, by się tego nauczyć, ale terapia szokowa w czystej postaci doprowadzała ją właśnie do porządku.
- Dlaczego pytasz, skoro wnioski wyciągnąłeś już sam? - Pokręciła głową z niezrozumieniem. Gdyby wtedy na Connaught Square podniosła głos, zostałaby ścięta wraz z resztą zdrajców, w najlepszym wypadku uznana za pomyloną i zamknięta na oddziale i przykuta do łóżka należącego niegdyś do jej brata. - Twierdzisz, że jesteś w stanie zrozumieć, a nie przyjąłeś ani jednego z moich słów. Słyszysz wyłącznie to, co chcesz słyszeć. - Ślubowała wierność nie tylko mężowi, ale i rodzinie, całemu czarodziejskiemu społeczeństwu, że stać będzie na straży wyznawanych przez siebie cnót. - To wasze przekleństwo, lordzie Macmillan. Przez swój upór ściągacie zło i cierpienie. Mieszacie w głowach porządnym ludziom, tym, dla których wciąż była szansa, którym można było jeszcze pomóc. - Francis stracił swoją i w imię czego?
Niegdysiejszym, dziecinnym marzeniem Evandry była ucieczka z kraju w towarzystwie tego, który jako jeden z nielicznych ośmielił się zabiegać o jej atencję. Utalentowany muzyk o uroczym uśmiechu i pięknej duszy, niespętany szlacheckimi konwenansami, które ograniczały rozwijanie się przyjaźni. Choć Harry był jej bliski, to jednak ich drogi nigdy nie miały skrzyżować się na dłużej, w żadnym momencie nie traktowała tego pomysłu poważnie. Ale czy aby na pewno? Anthony swymi słowami chciał doprowadzić do jej zmiękczenia, wpłynąć na wyryte mocno w duszy zasady, lecz była im oddana od lat.
Odwróciła się ku niemu, ukazując przepełnione łzami oczy i zaczerwienioną twarz. Uniosła brodę, robiąc w milczeniu krok w jego stronę, by zupełnie zminimalizować zaistniały dystans. Czy był aż tak wyrachowany? Nie przecież o sobie nie wiedzieli, byli wręcz zupełnie sobie obcy, skąd więc wiara, że w jego rozumowaniu była jakaś logika? O szaleńcach wiedziała wiele, także z własnego doświadczenia. Spędziwszy większość życia w rezydencji pełnej specyficznych czarodziejów zdążyła wyciągnąć wnioski, nauczyć się, iż tych ludzi nie należy ignorować, gdyż bywają nieprzewidywalni. Mając go wręcz na wyciągnięcie ręki, nie uniosła jej, a splotła z drugą na piersiach.
- Zadziwiająco wiele w twych słowach nawoływania do wolności i niewinności, podczas gdy deklarujesz się jako sympatyk starego, krzywdzącego nas systemu - odezwała się wreszcie smutnym głosem na jego propozycję odstawienia do Wiltshire. Tereny Malfoy’ów sąsiadowały z Somerset i Dorset, co świadczyło że do granicy przyszłoby im ryzykować spotkania z innymi, jeszcze mniej przychylnymi jej niż lord Macmillan osobami. - Rozumiem, że jako gorliwy zwolennik mieszania się z mugolami, zezwolisz swym dzieciom na zdradę krwi. - Zacisnęła usta w wąską linijkę, oczekując choćby drgnięcia na jego twarzy. Skoro naprawdę zdecydowali się zanegować istniejące różnice, to czy doszło i do pogwałcenia tak starych i jednolitych im wszystkim zasad? Lord Percival często szedł na ustępstwa, lecz niektórych granic nie można było pominąć czy zignorować. ”Nie pozwolić, by hańba splamiła nazwisko naszej rodziny”, grzmiał w swym liście, jaki otrzymała zaledwie kilka godzin wcześniej. Z bólem serca czytała nakreślone elegancko litery, nie mogąc zrozumieć jak wuj mógł podjąć tak drastyczną decyzję. Kto był temu winien, kto wtłoczył do wątłego, podniszczonego umysłu Francisa te wszystkie brednie? Prawdziwy winny stał tuż przed nią. Zbierająca się w jej wnętrzu złość była inna, niż dotychczas, kolejna słona łza spłynęła po rozpalonym policzku.
- To się musi skończyć, Anthony, gdyż problem w tym, że wydaje wam się, że wasze poglądy, uczucia i marzenia coś znaczą. Koniec z tym. - Pokręciła tylko głową, pełna przekonania wypowiadanych przez siebie słów. To przez takich jak on po Francisie zostało ledwie wspomnienie, a i jego musiała się przecież pozbyć.
Poczuła wzbierającą się w niej magię, moc przyszła nagle, nie dając możliwości zareagować. Przez twarz Evandry przebiegł cień strachu, kiedy unosiła wzrok na milczącego Macmillana. Posłała mu tylko spojrzenie pełne niezrozumienia, nadal nie zdając sobie jeszcze sprawy z przypadłości, z jaką miała mierzyć się dzisiejszej nocy. Nagłe mdłości i szarpnięcie, po którym straciła grunt pod nogami. Nie sądziła, że kiedykolwiek będzie tęsknić za plażą w Kornwalii.
Hep!
| zt
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wioska Tinworth
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia