Tyły posiadłości
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Tyły posiadłośći
Tyły posiadłości są wykorzystywane do przeróżnych celów i przez to nigdy nie są puste. To tutaj domownicy chodzą na spacery, bawią się i rozgrywają rodzinne mecze Quidditcha. Dodatkowo nieopodal tylnego wyjścia stoją drewniane ławy, na których każdego ranka ktoś pije orzeźwiającą kawę, o ile pozwala na to pogoda. Z bluszczu, oplatającego ściany okazałej posiadłości, zawsze słychać ciche odgłosy małych zwierząt.
Jest to dość duży obszar, z którego rozchodzą się ścieżki do pozostałych części majątku: rodzinnych szklarni, stajni oraz plaży.
Jest to dość duży obszar, z którego rozchodzą się ścieżki do pozostałych części majątku: rodzinnych szklarni, stajni oraz plaży.
29 marca 1958
Wreszcie nadeszła wiosna. Rośliny budziły się do życia: na drzewach pojawiały się pąki i pierwsze listki, a trawnik wokół posiadłości wyraźnie nabierał barw. Ogrodnicy mieli pełne ręce roboty, ale żaden z nich nie wyglądał na zmartwionego z tego powodu. Archibald sam chętnie do nich dołączał, by choć na chwilę oderwać się od żmudnej pracy w gabinecie. Tak bardzo mu brakowało pracy z pacjentami czy roślinami – coraz częściej odnosił wrażenie, że dusi się w czterech ścianach własnego domu. Obiecał sobie, że każdego dnia znajdzie choć chwilę na odpoczynek w szklarniach; świat nie powinien się od tego zawalić. Jednak dzisiaj miał jeszcze inne plany. W Weymouth od rana panował chaos, napędzany urodzinami Molly. Służba od świtu ozdabiała posiadłość kwiatkami i wstążkami, a z kuchni wydobywały się zapachy samych pyszności. Wkrótce na stole pojawiła się jasna porcelanowa zastawa, a na półmiskach pyszna pieczona baranina z ziemniakami i warzywami – danie główne. Do stołu zasiedli wszyscy Prewettowie i zaprzyjaźniona część Greengrasów: wszyscy zdawali się dzisiaj wyjątkowo radośni, ale jak można być smutnym podczas urodzin ośmiolatki. Był to idealny pretekst do spotkania się w szerszym gronie i przegadania wszystkich spraw poza tymi najważniejszymi, o których już nikomu nie chciało się rozmawiać. Archibald również z wielką radością dołączał do tych rozmów, kiedy już zagryzał obiad drożdżowym ciastem i zapijał je brandy. Dzieci bawiły się gdzieś z drugiej strony stołu, pogrążone w nowych zabawkach: pięknie ilustrowanych baśniach Barda Beedle'a od wuja Eddarda, nowym zestawie pędzli i farb od dziadków, pluszowym białym króliku w różowej sukience od ciotki Brunhildy, a także kilku jeszcze nierozpakowanych paczuszkach. Archibald z Lorraine podarowali córce z samego rana nową sukienkę i buciki, żeby mogła ją ubrać na – jakże ważną dla tak młodej lady! – uroczystość, ale to nie był główny prezent, na ten miała poczekać do wieczora.
Kiedy przyjęcie dobiegło ku końcowi i goście ewakuowali się z Weymouth (za wyjątkiem kilku niedobitków, którzy kończyli swoje kieliszki brandy i filiżanki herbaty), Archibald zawołał Molly do siebie. – Dobrze się bawiłaś? – Zapytał, kiedy zmierzali w stronę drzwi wyjściowych. Skrzatka podała im płaszcze, chusty i czapki – wiosna co prawda zawitała w angielskie progi, ale wciąż było chłodno, szczególnie o tej porze. – Smakował ci tort? Mi bardzo, zjadłem aż trzy kawałki – przyznał, otwierając połowę mosiężnych drzwi, puszczając córkę przodem. Wciąż była niezwykle drobna, a jednak wyższa niż zaledwie kilka tygodni wcześniej. Rosła jak na drożdżach, co Archibalda cieszyło i przerażało jednocześnie. Zaczynał coraz bardziej odczuwać upływający czas i tym bardziej obiecał sobie, że musi mniej pracować, by nagle nie obudzić się u boku Miriam przygotowującej się do OWUTEM-ów. Tylko w obecnej sytuacji to wcale nie było takie proste.
– Mamy dla ciebie jeszcze jeden prezent – zdradził, wyciągając w jej stronę lekko zziębniętą dłoń. – Cały dzień czeka na ciebie w ogrodach – dodał, posyłając jej radosny uśmiech. Coś czuł, że ten prezent przypadnie jej do gustu.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Dzisiaj był wyjątkowy dzień. Jego wyjątkowość nie polegała tylko na dacie i głównym wydarzeniu, które planowane było już od pewnego czasu - skrupulatnie, choć poza oczami i uszami małej panienki Prewett, która miała być tego dnia główną gwiazdką wieczoru. Wyjątkowe były prezenty, które po kolei rozpakowywała, pokazując kuzynostwu i nawet Winniemu (choć z daleka, z dystansu, bo jego długie witki miały talent do zabierania wszystkiego, co do niej należało). Wyjątkowe były potrawy - smakowite tak, że aż wszyscy mruczeli, delektując się kolejnymi kęsami pieczeni i każdą jedną słodkością, które podlatywały im wprost pod noski. Wyjątkowy był tort, smakował obłędnie, jakby wszyscy goście dostali możliwość spróbowania zaklętych w kremie chmurek skradzionych drogiemu Niebu. Bodźców był cały ogrom, począwszy na wzrokowych, a skończywszy na wielorakich smakach - niestety to wytrąciło Molly z rutyny, jakiej uczono jej od momentu rozpoznania krążącej w jej krwi klątwy Ondyny. Pierwsza i najważniejsza zasada - nie biegać - została brutalnie tego wieczoru złamana, gdy któreś z dzieci rzuciło pomysł, by pobawić się w berka. Seria niefortunnych zdarzeń - dziadek szturchnął filiżankę, powstał lekki rumor, więc pani Picks (pilnująca dzieci) wstała z fotela, by sprawdzić, co się takiego stało - sprawił, że nikt nie zauważył, jak oddech Molly staje się coraz cięższy i po chwili zamienia się w nieprzyjemny, charczący kaszel. Pani Picks zareagowała jako pierwsza, wyciągając od razu z kieszeni awaryjną fiolkę z eliksirem, który zawsze, ale to zawsze miała przy sobie. Niebezpieczeństwo, dzięki szybkiemu refleksowi opiekunki, zostało prędko zażegnane i dzieci mogły wrócić do zabawy. Molly jednak, przez działanie leku, musiała się zdrzemnąć. Na króciutki moment przytuliła głowę do poduszki.
Śnił jej się jednorożec na łące zarośniętej przez różową trawę. Miał złoty róg i pyszczek cały ubrudzony od pochłaniania kolejnych źdźbeł słodkiej przekąski. A potem zniknął, rozpłynął się tak po prostu, sam z siebie. Przywitał ją uśmiech pani Picks i zaraz zeszły razem na dół, by pożegnać gości. Molly obdarowała wszystkich biedronkowymi całusami w rozgrzane policzki, Saoirse mocno uścisnęła, obiecując, że przyjedzie jeszcze do niej z matulą i pobawią się farbkami, które sprezentowali jej dziadkowie. Ziewnęła cicho, potarła niebieskie ślepka, by zaraz usłyszeć, jak w swoją stronę woła ją ukochany papa. Uśmiechnęła się szeroko, czując nagły skok energii. Już nie biegła, wiedziała, że nie wolno. Że wtedy poczuje się gorzej. Niemal od razu wyciągnęła rączkę w stronę tej większej, należącej do taty, ściskając ją tak mocno.
- Tak! - odparła wesoło. - Piękne dostałam prezenty, papciu, wiesz? Ciocia Brunhilda nie dała mi w tym roku gryzącego sweterka, a to dziwne! Ten króliczek jest bardzo ładny. Nazwałam go panią Marchewkową! Ładnie, prawda? - ubrała się z pomocą Grusi, otulając się najmilszą w dotyku pelerynką, jaką kiedykolwiek miała. Była zielona i obszyta dookoła białym puszkiem, dzięki któremu nigdy nie było jej zimno. - Ja tylko jeden, papciu, bo one były takie duże! Ja też będę mieć kiedyś taki duży brzuszek, żeby zmieścić trzy, papo? - uśmiechnęła się, całkiem nieświadoma, że brzmiało to nawet konsternująco! - W ogrodzie? Czy to jakiś ładny kwiatek, papo? Ja chcę zobaczyć!
Była ciekawa i poza tym - które dziecko umiałoby kiedykolwiek wyrobić w sobie granicę prezentów, jakimi można było je obdarować jednego dnia? Rozmiar nie miał znaczenia!
Śnił jej się jednorożec na łące zarośniętej przez różową trawę. Miał złoty róg i pyszczek cały ubrudzony od pochłaniania kolejnych źdźbeł słodkiej przekąski. A potem zniknął, rozpłynął się tak po prostu, sam z siebie. Przywitał ją uśmiech pani Picks i zaraz zeszły razem na dół, by pożegnać gości. Molly obdarowała wszystkich biedronkowymi całusami w rozgrzane policzki, Saoirse mocno uścisnęła, obiecując, że przyjedzie jeszcze do niej z matulą i pobawią się farbkami, które sprezentowali jej dziadkowie. Ziewnęła cicho, potarła niebieskie ślepka, by zaraz usłyszeć, jak w swoją stronę woła ją ukochany papa. Uśmiechnęła się szeroko, czując nagły skok energii. Już nie biegła, wiedziała, że nie wolno. Że wtedy poczuje się gorzej. Niemal od razu wyciągnęła rączkę w stronę tej większej, należącej do taty, ściskając ją tak mocno.
- Tak! - odparła wesoło. - Piękne dostałam prezenty, papciu, wiesz? Ciocia Brunhilda nie dała mi w tym roku gryzącego sweterka, a to dziwne! Ten króliczek jest bardzo ładny. Nazwałam go panią Marchewkową! Ładnie, prawda? - ubrała się z pomocą Grusi, otulając się najmilszą w dotyku pelerynką, jaką kiedykolwiek miała. Była zielona i obszyta dookoła białym puszkiem, dzięki któremu nigdy nie było jej zimno. - Ja tylko jeden, papciu, bo one były takie duże! Ja też będę mieć kiedyś taki duży brzuszek, żeby zmieścić trzy, papo? - uśmiechnęła się, całkiem nieświadoma, że brzmiało to nawet konsternująco! - W ogrodzie? Czy to jakiś ładny kwiatek, papo? Ja chcę zobaczyć!
Była ciekawa i poza tym - które dziecko umiałoby kiedykolwiek wyrobić w sobie granicę prezentów, jakimi można było je obdarować jednego dnia? Rozmiar nie miał znaczenia!
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Archibald podziwiał z jaką wnikliwością Miriam patrzyła na świat. Zauważała rzeczy, które dla niego były niewidoczne – w dodatku robiła to z rozbrajającą dociekliwością i radością, specyficzną tylko dla niej. Zdawała się brać z życia pełnymi garściami, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. I choć Archibald doskonale wiedział, że potrafiła też się nieźle dąsać i głośno tupać szczupłą nóżką, wciąż pozostawała najjaśniejszym promykiem w tej rodzinie. Nie mogła sobie zdawać z tego sprawy, ale codziennie poprawiała mu humor, traktując go po prostu jak ojca, opowiadając mu niestworzone historie i dzieląc się z nim problemami, godnymi ośmioletniej dziewczynki, a nie panującej wokół wojny. Szczególnie dzisiaj chciał, żeby miło spędziła dzień, bo mimo wszystko dla niej to też nie był łatwy rok. Wyjazd do Francji, nasilenie choroby, a nawet napięta atmosfera w Weymouth, którą musiała pokątnie wyczuwać – to było wystarczająco dużo dla tak małego czarodzieja. Dlatego dzisiejszego dnia posiadłość jeszcze bardziej rozjaśniała, przyozdobiona kwiatami, wstążkami i magicznymi balonami, na stole poza pieczenią pyszniły się potrawy, bardziej przyjazne dziecięcym żołądkom (a na śniadanie była owsianka z sosem malinowym!). I choć ten miły dzień był zaplanowany z myślą o Molly, Archibald spostrzegł, że wszyscy z niego korzystają. Najwidoczniej każdy z nich miał ochotę odetchnąć od zgiełku wojny. Archibald żałował tylko, że nawet tak misternie obmyślony plan musiał zostać zniweczony przez Ondynę. Widział troskę malującą się na twarzy Lorraine za każdym razem, kiedy Molly skracał się oddech. Nawet dzisiaj (a może szczególnie dzisiaj) musiała wyjść z przyjęcia, żeby zregenerować siły.
Na szczęście w tej chwili wyglądała na wypoczętą. Archibald przyjrzał jej się badawczą, kiedy ubierała zielony płaszczyk – oczy miała żywsze, a twarz nabrała odrobiny kolorów, choć przebijało się przez nią zmęczenie. Spacer na świeżym powietrzu dobrze jej zrobi. – Nie lubisz sweterków od ciotki Brunhildy? – Podjął temat, powoli schodząc ze schodów. Tak naprawdę nie pojmował dlaczego wszystkich takimi obdarowywała, jakby nie było ich stać na porządnego krawca. Sam miał kilka takich w komodzie, w ogóle ich nie nosił. Faktycznie gryzły. – Bardzo ładnie! – Pochwalił ją, kiedy zboczyli z chodnika na wydeptaną w trawie ścieżkę. Eleganckie skórzane buty wybrudziły mu się od piachu. – Wątpię – odparł, wyraźnie rozbawiony. – Dziewczynki nie rosną takie duże jak chłopcy, nie mieszczą aż trzech kawałków – a przynajmniej nie powinny pomyślał, spoglądając w stronę posiadłości. Dało się zauważyć przez wysokie okna krzątające się ludzkie sylwetki, najwidoczniej przyjęcie jeszcze się nie skończyło. – Nie powiem ci, sama zobaczysz. Cierpliwości! Zresztą jesteśmy niedaleko – odparł, zauważając nieopodal w trawie fioletową plamę. Zatrzymał się nagle, wskazując na nią palcem. – O! Zobacz, to chyba sasanki! Ale już w marcu? – Zamyślił się, odkładając na chwilę spacer do prezentu na drugi plan. Przecież nigdzie się nie spieszyli, nic im nie ucieknie. Zboczył dwa kroki ze ścieżki, kucając przy kwitnących kwiatkach. – Ładne, prawda? – Oczywiście, że ładne! Dla Archibalda nawet płaczące mandragory miały swój niespotykany urok. – Ale trzeba na nie uważać, bo są lekko trujące. Można dostać od nich mdłości – wyjaśnił pokrótce, nie wdając się w szczegóły. – Masz swojego ulubionego kwiatka? – Podpytał córkę, w końcu się prostując. Mieli inne zadanie do wykonania. I już, już prawie do niego dotarli!
Na szczęście w tej chwili wyglądała na wypoczętą. Archibald przyjrzał jej się badawczą, kiedy ubierała zielony płaszczyk – oczy miała żywsze, a twarz nabrała odrobiny kolorów, choć przebijało się przez nią zmęczenie. Spacer na świeżym powietrzu dobrze jej zrobi. – Nie lubisz sweterków od ciotki Brunhildy? – Podjął temat, powoli schodząc ze schodów. Tak naprawdę nie pojmował dlaczego wszystkich takimi obdarowywała, jakby nie było ich stać na porządnego krawca. Sam miał kilka takich w komodzie, w ogóle ich nie nosił. Faktycznie gryzły. – Bardzo ładnie! – Pochwalił ją, kiedy zboczyli z chodnika na wydeptaną w trawie ścieżkę. Eleganckie skórzane buty wybrudziły mu się od piachu. – Wątpię – odparł, wyraźnie rozbawiony. – Dziewczynki nie rosną takie duże jak chłopcy, nie mieszczą aż trzech kawałków – a przynajmniej nie powinny pomyślał, spoglądając w stronę posiadłości. Dało się zauważyć przez wysokie okna krzątające się ludzkie sylwetki, najwidoczniej przyjęcie jeszcze się nie skończyło. – Nie powiem ci, sama zobaczysz. Cierpliwości! Zresztą jesteśmy niedaleko – odparł, zauważając nieopodal w trawie fioletową plamę. Zatrzymał się nagle, wskazując na nią palcem. – O! Zobacz, to chyba sasanki! Ale już w marcu? – Zamyślił się, odkładając na chwilę spacer do prezentu na drugi plan. Przecież nigdzie się nie spieszyli, nic im nie ucieknie. Zboczył dwa kroki ze ścieżki, kucając przy kwitnących kwiatkach. – Ładne, prawda? – Oczywiście, że ładne! Dla Archibalda nawet płaczące mandragory miały swój niespotykany urok. – Ale trzeba na nie uważać, bo są lekko trujące. Można dostać od nich mdłości – wyjaśnił pokrótce, nie wdając się w szczegóły. – Masz swojego ulubionego kwiatka? – Podpytał córkę, w końcu się prostując. Mieli inne zadanie do wykonania. I już, już prawie do niego dotarli!
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Pomyślała sobie, że może ten jednorożec ze snu był taką... przepowiednią. Babcia często mówiła o przepowiedniach cioci Deli, chwaląc ją za „przewiwanie” zdarzeń, ale jednocześnie bojąc się o tę młodą, piękną damę. Molly nie mogła wtedy nadziwić się, jak bardzo zmieniał jej się głos. Raz ciemny błękit przypominający chmury nachodzące niebo tuż przed burzą, a za chwilę ciemny granat jak wtedy, gdy z owych chmur wylewa się nagle woda, a niebo płacze, gorzko płacze. Będzie musiała zapytać ciocię, czy jednorożec, który jej się śnił, oznaczał, że za chwilę dostanie od papy kucyka! Taki mały, jej własny kucyk byłby wspaniały. Dawałaby mu do jedzenia swoją ulubioną owsiankę z sosem malinowym i czytała mu na dobranoc ukochane bajki. Bo umiała już bardzo ładnie czytać! Już prawie tak ładnie, że wyręczała dziadka, kiedy zasypiał, chcąc usłyszeć samej koniec opowieści. A potem przykrywała dziadunia kocykiem, śmiejąc się, że trochę chrumkał jak mała świnka. A dziadzio przecież tak się boi świnek!
Wciąż uważała, że dorośli są zabawnymi stworzeniami. Jak sama kiedyś dorośnie, to też będzie zabawna.
- Nie lubię - burknęła, kręcąc lekko rudą czuprynką, która jeszcze wciąż gdzieniegdzie nosiła ślady snu i kojących ramion ciepłej pościeli. - Są bardzo ładne, ale drapiące. A jaki sweterek drapiący można nosić, papo? Żaden! - spojrzała do niego w górę, nie kryjąc zmarszczonych w oburzeniu brwi. - Papo, ja kiedyś też będę robiła takie sweterki, ale one nigdy nie będą drapały! I każdy będzie miał na sobie literkę, żeby nigdy nikt nie pomylił! Papa będzie miał bardzo ładne A na swoim pomarańczowym sweterku. Tak sobie myślę! - uśmiechnęła się do swojego kochanego papy. Oburzenie prysnęło jak bańka mydlana. - Naprawdę? A to szkoda... ja lubię ciasta, wiesz, papo? Grusia robi py-szniut-kie ciasta, papo. Grusia się ostatnio częściej uśmiecha. We Francji się tak nie uśmiechała. - zrobiła większy krok nad jedną z linii dzielących od siebie duże kafelki. - Papo, nie wolno chodzić po liniach! Musisz je omijać. O tak, jak ja - wskazała paluszkiem swoje obute w lakierki stópki. Zaraz jednak papa zwrócił jej uwagę na coś zupełnie innego. Jak tylko dostrzegła fiolet skrywający się wśród ciemnozielonych, puszystych listków, natychmiast ukucnęła, by móc przyjrzeć mu się bliżej. - Sa-san-ki. Saaa-saaan-ki. Bardzo ładne, papo! Mają takie listki jak puszek - zaśmiała się cicho i już sięgała paluszkami, żeby ich dotknąć, kiedy usłyszała, że są trujące. Spojrzała na tatę z szeroko otwartymi oczami. - Co to są małości? Czy to małe skrzaty, które wchodzą nam do ucha jak śpimy? To ja nie chcę. - podniosła się, ściskając dłoń papy trochę mocniej. - Lubię stokrotki. Wyglądają jak mama, kiedy się śmieje. A pani Picks kiedyś zrobiła z nich śmieszną wyliczankę. Chcesz usłyszeć, papciu?
Dziecięcy uśmiech zawsze zachęcał do wysłuchania spektaklu.
Wciąż uważała, że dorośli są zabawnymi stworzeniami. Jak sama kiedyś dorośnie, to też będzie zabawna.
- Nie lubię - burknęła, kręcąc lekko rudą czuprynką, która jeszcze wciąż gdzieniegdzie nosiła ślady snu i kojących ramion ciepłej pościeli. - Są bardzo ładne, ale drapiące. A jaki sweterek drapiący można nosić, papo? Żaden! - spojrzała do niego w górę, nie kryjąc zmarszczonych w oburzeniu brwi. - Papo, ja kiedyś też będę robiła takie sweterki, ale one nigdy nie będą drapały! I każdy będzie miał na sobie literkę, żeby nigdy nikt nie pomylił! Papa będzie miał bardzo ładne A na swoim pomarańczowym sweterku. Tak sobie myślę! - uśmiechnęła się do swojego kochanego papy. Oburzenie prysnęło jak bańka mydlana. - Naprawdę? A to szkoda... ja lubię ciasta, wiesz, papo? Grusia robi py-szniut-kie ciasta, papo. Grusia się ostatnio częściej uśmiecha. We Francji się tak nie uśmiechała. - zrobiła większy krok nad jedną z linii dzielących od siebie duże kafelki. - Papo, nie wolno chodzić po liniach! Musisz je omijać. O tak, jak ja - wskazała paluszkiem swoje obute w lakierki stópki. Zaraz jednak papa zwrócił jej uwagę na coś zupełnie innego. Jak tylko dostrzegła fiolet skrywający się wśród ciemnozielonych, puszystych listków, natychmiast ukucnęła, by móc przyjrzeć mu się bliżej. - Sa-san-ki. Saaa-saaan-ki. Bardzo ładne, papo! Mają takie listki jak puszek - zaśmiała się cicho i już sięgała paluszkami, żeby ich dotknąć, kiedy usłyszała, że są trujące. Spojrzała na tatę z szeroko otwartymi oczami. - Co to są małości? Czy to małe skrzaty, które wchodzą nam do ucha jak śpimy? To ja nie chcę. - podniosła się, ściskając dłoń papy trochę mocniej. - Lubię stokrotki. Wyglądają jak mama, kiedy się śmieje. A pani Picks kiedyś zrobiła z nich śmieszną wyliczankę. Chcesz usłyszeć, papciu?
Dziecięcy uśmiech zawsze zachęcał do wysłuchania spektaklu.
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Archibald traktował większość opowieści Molly o przyszłości z przymrużeniem oka. Starał się nie gasić jej entuzjazmu, o ile te pomysły nie były całkiem oderwane od rzeczywistości lub po prostu niepoprawne, ale też nie nastawiał się na to, że Molly kiedykolwiek je zrealizuje. Bo jakie dziecko dokładnie wiedziało co chce robić jak dorośnie? Rzeczywistość weryfikowała plany. Archibald zdawał sobie sprawę, że Molly może jeszcze sto razy zmienić zdanie co do tego czym będzie się zajmować jak już będzie duża – i bardzo dobrze, takie prawo dzieciństwa. Dlatego jedynie skinął głową, spoglądając na córkę z podziwem. – Wszystkim? To będzie bardzo trudne! – Zauważył, zastanawiając się jak Molly wybrnie z tego problemu. Podziwiał giętkość jej wyobraźni i szybkość znajdowania niecodziennych rozwiązań, na które on sam z pewnością by nie wpadł. – Albo dwie osoby będą mieć podobne imiona?! Jak Molly i Mare, hmm? – Zaczepiał ją dalej, kiedy szli przez ogród w stronę tajemniczego prezentu. – O, uwielbiam pomarańczowy! Skąd wiedziałaś?! Będzie idealny – stwierdził z uśmiechem, zamierzając go założyć nawet jeżeli będzie sięgał mu pępka, choć nie wątpił, że jeżeli już Molly postanowi zrobić taki sweterek to z pewnością zadba o to, żeby był idealny.
– Nie wolno? Och... – mruknął, od tego momentu faktycznie próbując omijać linie. Nie robił tego w podskokach jak Molly, ale jakoś mu się to udawało – przynajmniej takie miał wrażenie. Na szczęście wkrótce zeszli na piach i trawę, gdzie nie było żadnych linii!
– Mdłości – powtórzył powoli, na wszelki wypadek nie wyprowadzając córki z błędu, że samo dotknięcie kwiatka nie wyrządzi jej krzywdy. Uznał to za poprawny odruch. – To takie uczucie, które się ma, kiedy człowiekowi jest niedobrze – wytłumaczył pokrótce, nie chcąc teraz wchodzić w naukowe szczegóły wymiocin, bo przecież okazja do ich spaceru była wyjątkowa, a sama atmosfera bardzo miła. Z czego się niezmiernie cieszył, bo nie chciał, żeby dzisiejszego dnia spotkały ją jakiekolwiek przykrości. – Tak uważasz, że mama wygląda jak stokrotka? Bardzo ładnie, chyba muszę się z tobą zgodzić – odparł, kontynuując spacer. Miał tylko nadzieję, że żółty środek symbolizuje jej blond włosy, a białe płatki uśmiech – nie na odwrót! – Jeszcze się pytasz? Jasne! Tylko cicho, bo zbliżamy się do celu... – uprzedził córkę, zwalniając nieco kroku. Ostatnie metry przeszli powolutku, krok za kroczkiem, aż w końcu obok jednego z krzaczków, który dopiero zaczynał kwitnąć, dało się zauważyć dom, a właściwie domek, rozmiarami przypominający domek dla lalek. Cały był wykonany z drewna: jednopiętrowy ze spadzistym dachem, lekko porośniętym mchem. Dookoła niego znajdowało się niewysokie ogrodzenie, zrobione jakby z patyczków po lodach. Okna miały proporcjonalnie małe okiennice, a na parapecie znajdowały się maciupcie doniczki na kwiaty. Całość wyglądała solidnie; można było odnieść wrażenie, że może tam zamieszkać równie mały człowiek. I po części właśnie tak było. – Ćśś – Archibald przyłożył palec do ust i kucnął nieopodal. Po krótkiej chwili z okna wyjrzała zielona główka i rozejrzała się niepewnie wokół, w końcu wlepiając spojrzenie w ich sylwetki. Chyba był lekko przestraszony ich obecnością, Archibald nie miał pewności. – To nieśmiałek – wyszeptał, i prawdę powiedziawszy, była to jedyna informacja jaką posiadał o tych stworzeniach. Poza tą, że potrafią wydłubać czarodziejowi oczy, ale po długich dyskusjach z Lorraine w końcu się poddał temu pomysłowi. – Przywitaj się – zaproponował, popychając ją lekko do przodu. Sam wolał zostać z tyłu, żeby nie płoszyć zwierzęcia, poza tym już wystarczająco dokładnie mu się przyjrzał, gdy wymyślili ten prezent i zamawiali mu domek do ogrodu. Od dwóch dni służba niepostrzeżenie przychodziła go dokarmiać. Miał nadzieję, że Molly się spodoba – konkurencja była duża przez tę nieszczęsną głośną papugę od Elroya.
– Nie wolno? Och... – mruknął, od tego momentu faktycznie próbując omijać linie. Nie robił tego w podskokach jak Molly, ale jakoś mu się to udawało – przynajmniej takie miał wrażenie. Na szczęście wkrótce zeszli na piach i trawę, gdzie nie było żadnych linii!
– Mdłości – powtórzył powoli, na wszelki wypadek nie wyprowadzając córki z błędu, że samo dotknięcie kwiatka nie wyrządzi jej krzywdy. Uznał to za poprawny odruch. – To takie uczucie, które się ma, kiedy człowiekowi jest niedobrze – wytłumaczył pokrótce, nie chcąc teraz wchodzić w naukowe szczegóły wymiocin, bo przecież okazja do ich spaceru była wyjątkowa, a sama atmosfera bardzo miła. Z czego się niezmiernie cieszył, bo nie chciał, żeby dzisiejszego dnia spotkały ją jakiekolwiek przykrości. – Tak uważasz, że mama wygląda jak stokrotka? Bardzo ładnie, chyba muszę się z tobą zgodzić – odparł, kontynuując spacer. Miał tylko nadzieję, że żółty środek symbolizuje jej blond włosy, a białe płatki uśmiech – nie na odwrót! – Jeszcze się pytasz? Jasne! Tylko cicho, bo zbliżamy się do celu... – uprzedził córkę, zwalniając nieco kroku. Ostatnie metry przeszli powolutku, krok za kroczkiem, aż w końcu obok jednego z krzaczków, który dopiero zaczynał kwitnąć, dało się zauważyć dom, a właściwie domek, rozmiarami przypominający domek dla lalek. Cały był wykonany z drewna: jednopiętrowy ze spadzistym dachem, lekko porośniętym mchem. Dookoła niego znajdowało się niewysokie ogrodzenie, zrobione jakby z patyczków po lodach. Okna miały proporcjonalnie małe okiennice, a na parapecie znajdowały się maciupcie doniczki na kwiaty. Całość wyglądała solidnie; można było odnieść wrażenie, że może tam zamieszkać równie mały człowiek. I po części właśnie tak było. – Ćśś – Archibald przyłożył palec do ust i kucnął nieopodal. Po krótkiej chwili z okna wyjrzała zielona główka i rozejrzała się niepewnie wokół, w końcu wlepiając spojrzenie w ich sylwetki. Chyba był lekko przestraszony ich obecnością, Archibald nie miał pewności. – To nieśmiałek – wyszeptał, i prawdę powiedziawszy, była to jedyna informacja jaką posiadał o tych stworzeniach. Poza tą, że potrafią wydłubać czarodziejowi oczy, ale po długich dyskusjach z Lorraine w końcu się poddał temu pomysłowi. – Przywitaj się – zaproponował, popychając ją lekko do przodu. Sam wolał zostać z tyłu, żeby nie płoszyć zwierzęcia, poza tym już wystarczająco dokładnie mu się przyjrzał, gdy wymyślili ten prezent i zamawiali mu domek do ogrodu. Od dwóch dni służba niepostrzeżenie przychodziła go dokarmiać. Miał nadzieję, że Molly się spodoba – konkurencja była duża przez tę nieszczęsną głośną papugę od Elroya.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
1 kwietnia
Nie miał dzisiaj głowy do wymyślania ulotek. Jego myśli ciągle oscylowały wokół najnowszego wydania Walczące Maga i ilości zawartej w nim prawdy, a wzrok co i rusz wędrował w stronę parapetu, czekając na list od Alexa. Na krótką notkę w żartobliwym tonie, na kilka słów uspokojenia, na żart w postscriptum, na zamaszysty podpis, jedyny w swoim rodzaju, żadną tam kopię. Owszem, wiele sów lądowało tego dnia na jego oknie, ale żadna nie była tą wyczekaną. Archibald odchodził od zmysłów, czego świadkiem niestety musiał być Hector, który z człowieka stał się kozłem ofiarnym, zupełnie przypadkowo przecież. Ich rozmowa nie przebiegła tak dobrze jak by sobie tego życzył, dlatego szedł na spotkanie z Castorem jakiś bardziej sztywny niż zwykle, z miną nieco nietęgą, natomiast pod czupryną rudych włosów kotłowało się mnóstwo myśli i wyrzutów sumienia. Nie miał dzisiaj siły pracować nad tymi nieszczęsnymi ulotkami, ale nie mógł też tak po prostu tego odwołać – szczególnie, że miał mieć z tego powodu gościa. Tak więc przywitał Castora jak nakazywała tego etykieta i zaczął iść w stronę gabinetu, ale już po kilku krokach znienacka się zatrzymał. – Uduszę się w tym pałacu, wyjdźmy na zewnątrz – burknął, przyspieszając kroku. Otworzył na oścież szerokie drzwi i bez słowa ruszył chodnikiem w stronę drewnianego stołu – już na pierwszy rzut oka nie tak wystawnego jak w jadalni, a jednak posiadającego kilka eleganckich żłobień na oparciach krzeseł: Prewettowie lubili rzeczy ładne.
– Cóż, nie powinno nam to zająć dużo czasu. Nie zależy nam na wykładzie z botaniki, prawda? Nawet głodujący ludzie go nie wysłuchają – westchnął z nutką rezygnacji w głosie, rozglądając się na rolką pergaminu. W końcu machnął krótkie accio zamiast pofatygować służbę – zapewne woleliby przynieść mu wszystko osobiście, a nie sprzątać plamy po wędrującym magicznie kałamarzu. – Treściwie i konkretnie. Nazwa rośliny, rycina, zastosowanie – postanowił, dopiero po chwili unosząc wzrok na Castora, choć wolałby nie usłyszeć z jego strony sprzeciwu. Lekki wiatr bawił się z nim w kotka i myszkę, nasuwając mu na czoło zbłąkany kosmyk rudych włosów.
Nie miał dzisiaj głowy do wymyślania ulotek. Jego myśli ciągle oscylowały wokół najnowszego wydania Walczące Maga i ilości zawartej w nim prawdy, a wzrok co i rusz wędrował w stronę parapetu, czekając na list od Alexa. Na krótką notkę w żartobliwym tonie, na kilka słów uspokojenia, na żart w postscriptum, na zamaszysty podpis, jedyny w swoim rodzaju, żadną tam kopię. Owszem, wiele sów lądowało tego dnia na jego oknie, ale żadna nie była tą wyczekaną. Archibald odchodził od zmysłów, czego świadkiem niestety musiał być Hector, który z człowieka stał się kozłem ofiarnym, zupełnie przypadkowo przecież. Ich rozmowa nie przebiegła tak dobrze jak by sobie tego życzył, dlatego szedł na spotkanie z Castorem jakiś bardziej sztywny niż zwykle, z miną nieco nietęgą, natomiast pod czupryną rudych włosów kotłowało się mnóstwo myśli i wyrzutów sumienia. Nie miał dzisiaj siły pracować nad tymi nieszczęsnymi ulotkami, ale nie mógł też tak po prostu tego odwołać – szczególnie, że miał mieć z tego powodu gościa. Tak więc przywitał Castora jak nakazywała tego etykieta i zaczął iść w stronę gabinetu, ale już po kilku krokach znienacka się zatrzymał. – Uduszę się w tym pałacu, wyjdźmy na zewnątrz – burknął, przyspieszając kroku. Otworzył na oścież szerokie drzwi i bez słowa ruszył chodnikiem w stronę drewnianego stołu – już na pierwszy rzut oka nie tak wystawnego jak w jadalni, a jednak posiadającego kilka eleganckich żłobień na oparciach krzeseł: Prewettowie lubili rzeczy ładne.
– Cóż, nie powinno nam to zająć dużo czasu. Nie zależy nam na wykładzie z botaniki, prawda? Nawet głodujący ludzie go nie wysłuchają – westchnął z nutką rezygnacji w głosie, rozglądając się na rolką pergaminu. W końcu machnął krótkie accio zamiast pofatygować służbę – zapewne woleliby przynieść mu wszystko osobiście, a nie sprzątać plamy po wędrującym magicznie kałamarzu. – Treściwie i konkretnie. Nazwa rośliny, rycina, zastosowanie – postanowił, dopiero po chwili unosząc wzrok na Castora, choć wolałby nie usłyszeć z jego strony sprzeciwu. Lekki wiatr bawił się z nim w kotka i myszkę, nasuwając mu na czoło zbłąkany kosmyk rudych włosów.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Właściwie to wszyscy mówili tylko o tym. Tego dnia przez sklep Castora przewinęło się kilkunastu klientów i każdy zagadywał go o to samo — a słyszał pan, co w rządowych gazetach piszą? Że niby rebelia stłumiona i nic już "nie zagraża", pomiędzy innymi rzeczami. Sprout wzruszał wtedy ramionami i przyznawał zgodnie z prawdą, że nie, nie czytał Walczącego Maga, nie miał bowiem tego dnia czasu nawet zaszyć się przez moment w gabinecie na tyłach, a co dopiero aktywnie poszukiwać prorządowych źródeł informacji. Wreszcie, na taką deklarację jeden z mężczyzn w średnim wieku wyciągnął zza pazuchy owo wydanie gazety, przycisnął je kilkoma syklami zapłaty za złożone zamówienie i powiedział, by wszystko sobie przeczytał w wolnej chwili.
No i czytał Castor, nie wiedząc tak naprawdę, czy powinien śmiać się, czy płakać. Chociażby dlatego, że nieżywy od kilku dni Michael jadł z nim dzisiaj śniadanie, a jak wiadomo, martwi nie mają szczególnego apetytu. Oczywiste kłamstwo w kwestii Michaelowej uspokoiło więc Sprouta na tyle, że uznał, iż w istocie cała reszta tych rewelacji musiała być równie nieprawdziwa.
Nie spodziewał się jednak, że atmosfera w zazwyczaj postrzeganym przez niego zupełnie wesoło i niemal sielankowo Weymouth będzie aż tak napięta. Od samego przekroczenia murów posiadłości Castor czuł, że coś było zupełnie nie na miejscu, ale widząc postawę lorda Prewetta i kierując się głęboko zakorzenionym doń szacunkiem, postanowił nie drążyć tematu.
Powitał go jednak niemalże jak zawsze — z rozczulającym w większości wypadków (teraz może irytującym, jak wszystko) nieporadnym ukłonem i zapewnieniem, że olbrzymie cieszy się na zaproszenie i możliwość pomocy. Przygotowanie ulotek przestrzegających przed spożyciem trujących roślin wydawać by się mogło zadaniem niekoniecznie wielkim, pozbawionym wybuchów ekscytacji, które pojawiały się na przykład przy pracy w terenie, jednak było równie ważne — a może nawet istotniejsze — dla zachowania zdrowia i życia szerokiej masy ludności. Jakże mógłby odmówić współpracy w tak ważnej kwestii?
Przytaknął więc bez słów na to, by pracowali dziś na dworze. Pogoda nie była jeszcze idealna, właściwie daleko było jej nawet do bycia znośną, ale jak ubrał to w słowa lord Prewett — przygotowanie treści miało nie zajmować im za dużo czasu. Usadowiwszy się więc wygodnie przy stole Castor poczekał, aż pojawi się przywoływany przez Archibalda pergamin i kałamarz, samemu sięgając po pióro.
Nim jednak nakreślił cokolwiek, zatrzymał się w pół czynności.
— Ryciną zajmie się ktoś inny, prawda? — Castor talentu plastycznego nie miał za grosz, dlatego wolał dopytać niż dowiedzieć się później, że miał samemu przygotować rysunek, który pewnie bardziej namiesza czytelnikom, niż rozwieje ich wątpliwości — Mógłbym wysłać rysownikowi próbki tych roślin, bo obawiam się, że nie będzie to człowiek z wykształceniem zielarskim... — zaproponował, może nieco na wyrost, ale kierując się ostrożnością. — Myślałem też, żeby skupić się także na tych roślinach, które byłyby w danym miesiącu w sezonie. Na przykład teraz, w kwietniu, możemy się spodziewać solirodu, dzikich pokrzyw, rukwi wodnej, szpinaku, kiełków brokułów, liści sałaty i rabarbaru... No i pod spodem zająć się jeszcze roślinnymi remediami. Na przykład mam nadzieję, że niedługo, będzie można zbierać przytulię czepną i mniszek lekarski, a zaraz po tym kwiaty głogu... — wyliczał dalej, zapisując wszystkie rośliny jak najbardziej starannym pismem (nie robił przecież notatek wyłącznie dla siebie, ktoś inny musiał go rozczytać), zachowując odpowiednią ilość przestrzeni, aby można było wypełnić ją dodatkowymi informacjami oraz ryciną. — Jak lordowi coś przychodzi na myśl, to proszę mi przerywać...
No i czytał Castor, nie wiedząc tak naprawdę, czy powinien śmiać się, czy płakać. Chociażby dlatego, że nieżywy od kilku dni Michael jadł z nim dzisiaj śniadanie, a jak wiadomo, martwi nie mają szczególnego apetytu. Oczywiste kłamstwo w kwestii Michaelowej uspokoiło więc Sprouta na tyle, że uznał, iż w istocie cała reszta tych rewelacji musiała być równie nieprawdziwa.
Nie spodziewał się jednak, że atmosfera w zazwyczaj postrzeganym przez niego zupełnie wesoło i niemal sielankowo Weymouth będzie aż tak napięta. Od samego przekroczenia murów posiadłości Castor czuł, że coś było zupełnie nie na miejscu, ale widząc postawę lorda Prewetta i kierując się głęboko zakorzenionym doń szacunkiem, postanowił nie drążyć tematu.
Powitał go jednak niemalże jak zawsze — z rozczulającym w większości wypadków (teraz może irytującym, jak wszystko) nieporadnym ukłonem i zapewnieniem, że olbrzymie cieszy się na zaproszenie i możliwość pomocy. Przygotowanie ulotek przestrzegających przed spożyciem trujących roślin wydawać by się mogło zadaniem niekoniecznie wielkim, pozbawionym wybuchów ekscytacji, które pojawiały się na przykład przy pracy w terenie, jednak było równie ważne — a może nawet istotniejsze — dla zachowania zdrowia i życia szerokiej masy ludności. Jakże mógłby odmówić współpracy w tak ważnej kwestii?
Przytaknął więc bez słów na to, by pracowali dziś na dworze. Pogoda nie była jeszcze idealna, właściwie daleko było jej nawet do bycia znośną, ale jak ubrał to w słowa lord Prewett — przygotowanie treści miało nie zajmować im za dużo czasu. Usadowiwszy się więc wygodnie przy stole Castor poczekał, aż pojawi się przywoływany przez Archibalda pergamin i kałamarz, samemu sięgając po pióro.
Nim jednak nakreślił cokolwiek, zatrzymał się w pół czynności.
— Ryciną zajmie się ktoś inny, prawda? — Castor talentu plastycznego nie miał za grosz, dlatego wolał dopytać niż dowiedzieć się później, że miał samemu przygotować rysunek, który pewnie bardziej namiesza czytelnikom, niż rozwieje ich wątpliwości — Mógłbym wysłać rysownikowi próbki tych roślin, bo obawiam się, że nie będzie to człowiek z wykształceniem zielarskim... — zaproponował, może nieco na wyrost, ale kierując się ostrożnością. — Myślałem też, żeby skupić się także na tych roślinach, które byłyby w danym miesiącu w sezonie. Na przykład teraz, w kwietniu, możemy się spodziewać solirodu, dzikich pokrzyw, rukwi wodnej, szpinaku, kiełków brokułów, liści sałaty i rabarbaru... No i pod spodem zająć się jeszcze roślinnymi remediami. Na przykład mam nadzieję, że niedługo, będzie można zbierać przytulię czepną i mniszek lekarski, a zaraz po tym kwiaty głogu... — wyliczał dalej, zapisując wszystkie rośliny jak najbardziej starannym pismem (nie robił przecież notatek wyłącznie dla siebie, ktoś inny musiał go rozczytać), zachowując odpowiednią ilość przestrzeni, aby można było wypełnić ją dodatkowymi informacjami oraz ryciną. — Jak lordowi coś przychodzi na myśl, to proszę mi przerywać...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Archibald przysunął bliżej siebie kawałek pergaminu, drugą ręką chwytając za pióro. Kropla czarnego atramentu kapnęła na niezapisaną przestrzeń, tworząc okazałego kleksa, ale czarodziej zdawał się tym nie przejmować. Jego myśli wciąż zaprzątały inne problemy – znajomość zielarstwa zdawała się na chwilę wyparować z jego pamięci. Dopiero pytanie Castora kazało mu wrócić na ziemię. Mina znowu mu stężała, jakby młody gość celowo przeszkadzał mu w rozmyślaniach, a przecież przyszedł tutaj pomóc. – A umie pan rysować, panie Sprout? – Zapytał, zawieszając na nim wzrok. Odczekał chwilę na odpowiedź, po czym kontynuował. – Jeżeli zna pan zaufanego rysownika to może pan tak zrobić. Chociaż uważam, że przynoszenie żywych okazów może się okazać zbyt pracochłonne, chyba że ma pan każdą z tych roślin pod ręką. Osobiście myślałem, żeby wysłać przygotowany tekst wraz z porządnym herbarium, tam są opracowane wszystkie potrzebne ryciny, na których można się wzorować – wyjaśnił, zerkając na kieszonkowy zegarek. Godziny mijały dzisiaj niezwykle wolno, jakby na złość chciały zatrzymać czas. A Archibald nie chciał zatrzymywać czasu, przynajmniej nie teraz, kiedy tak wiele z jego pytań czekało na odpowiedź. Westchnął cicho zanim z powrotem wziął się do pracy.
– Tak, to dobry pomysł, żeby podzielić ten poradnik na miesiące. Początkowo myślałem, żeby skupić się wyłącznie na roślinach jadalnych, ale teraz wymienia pan też rośliny lecznice – czy nie będzie tego za dużo? Wszak to ma być kieszonkowy poradnik, coś łatwego do zrozumienia, wolałbym nie zarzucać ludzi zbyteczną wiedzą – zauważył, obserwując jak mężczyzna dokładnie wypisuje po kolei wszystkie nazwy wymienianych roślin. – Dopisz proszę tam czeremchę pospolitą i barszcz zwyczajny. I wilcze jagody gdzieś z boku, najlepiej z wykrzyknikiem, żeby znowu ludzie się nie potruli – dodał, zdenerwowany na samą myśl, że ludzie mogą nie znać tak podstawowych trucizn. Zamyślił się nad swoim pergaminem, milknąc na krótką chwilę. – Zastanawiam się jak wiele roślin uwzględniać. Nie chciałbym, żeby ta ulotka uginała się od nadmiaru wiedzy... Niech to będzie czytelne. Dziesięć roślin na miesiąc? Wtedy wyjdzie ich prawie sto! Wydaje mi się, że to będzie wystarczająca liczba – stwierdził, już na swoim pergaminie rozpoczynając rozpiski dla maja. Perz właściwy, szczaw, czarny bez... – Oczywiście, że powinniśmy również uwzględniać rośliny lecznicze, dlaczego ja w ogóle to kwestionowałem – stwierdził po chwili, przerywając na moment pisanie swojej notatki. – Jak się wiedzie w Dolinie Godryka? Interes się kręci? – Zapytał z grzeczności, wracając do wypisywania przydatnych roślin, które nagle wyskakiwały z pamięci.
– Tak, to dobry pomysł, żeby podzielić ten poradnik na miesiące. Początkowo myślałem, żeby skupić się wyłącznie na roślinach jadalnych, ale teraz wymienia pan też rośliny lecznice – czy nie będzie tego za dużo? Wszak to ma być kieszonkowy poradnik, coś łatwego do zrozumienia, wolałbym nie zarzucać ludzi zbyteczną wiedzą – zauważył, obserwując jak mężczyzna dokładnie wypisuje po kolei wszystkie nazwy wymienianych roślin. – Dopisz proszę tam czeremchę pospolitą i barszcz zwyczajny. I wilcze jagody gdzieś z boku, najlepiej z wykrzyknikiem, żeby znowu ludzie się nie potruli – dodał, zdenerwowany na samą myśl, że ludzie mogą nie znać tak podstawowych trucizn. Zamyślił się nad swoim pergaminem, milknąc na krótką chwilę. – Zastanawiam się jak wiele roślin uwzględniać. Nie chciałbym, żeby ta ulotka uginała się od nadmiaru wiedzy... Niech to będzie czytelne. Dziesięć roślin na miesiąc? Wtedy wyjdzie ich prawie sto! Wydaje mi się, że to będzie wystarczająca liczba – stwierdził, już na swoim pergaminie rozpoczynając rozpiski dla maja. Perz właściwy, szczaw, czarny bez... – Oczywiście, że powinniśmy również uwzględniać rośliny lecznicze, dlaczego ja w ogóle to kwestionowałem – stwierdził po chwili, przerywając na moment pisanie swojej notatki. – Jak się wiedzie w Dolinie Godryka? Interes się kręci? – Zapytał z grzeczności, wracając do wypisywania przydatnych roślin, które nagle wyskakiwały z pamięci.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Niestety — Castor był człowiekiem wielu zalet, ale tak samo dużo było w nim wad. Na przykład był człowiekiem o bardzo szerokiej wiedzy na tematy teoretyczne, z kolei wszelkiego rodzaju niuanse związane ze sztuką przelatywały mu nad głową. Dlatego też, gdy lord Archibald spytał o jego zdolności w rysunku, Sprout uniósł na moment głowę znad zapisywanej właśnie kartki, usta układając w wąską linię. Nie zauważył nawet, gdy w policzkach pojawiły się dołeczki, sugerując, że minę miał naprawdę nietęgą, acz zmieszaną.
— Obawiam się, że rękę mam pewną wyłącznie w rzemiośle — powiedział wyraźnie zmieszany, próbując się przy tym uśmiechnąć, chyba dla rozluźnienia atmosfery. Zaraz jednak znów przybrał minę poważną, niemalże posągową, słuchając słów płynących z ust starszego mężczyzny i kiwając kilkukrotnie głową w zgodzie z jego słowami. — To na pewno zaoszczędzi nam czasu — dodał po chwili, rozważając wszelkie za i przeciw. Do kopiowania rysunków nie trzeba było mieć zresztą znowu wielkiego talentu artystycznego, lecz biorąc pod uwagę wcześniejsze przygody Castora z artyzmem, wolał mimo wszystko się od tego powstrzymać.
Następnie musiał zastanowić się nad tematyką tworzonego przez nich (ale pod niezmienionymi auspicjami specjalisty z dziedziny toksykologii uzdrowiciela lorda nestora [ileż tytułów!] Archibalda Prewetta) poradnika. Przesunął językiem po krawędzi swych zębów, jak miał to w zwyczaju robić w zamyśleniu, po czym przystawił raz jeszcze stalówkę do pergaminu, unikając przy tym tworzenia kolejnych kleksów.
— Wobec ograniczonego czasu skupmy się zatem na roślinach jadalnych. Jeżeli broszura okaże się skuteczna i trafi do odpowiedniej liczby domostw, będzie można zastanowić się nad pozycją uzupełniającą, co lord sądzi? — w ekonomii coś takiego nazywano badaniem potrzeb i efektywności. Nie należało od razu wrzucać wszystkich jajek do jednego koszyka. Czasami cierpliwość popłacała, ale w tym przypadku nie był on osobą na tyle decyzyjną, by jego zdanie było wiążące. Natomiast czuł, że musiał wskazać lordowi Prewett jedną z opcji i poddać ją pod jego rozważanie.
W dalszym ciągu, zgodnie ze wskazówkami lorda Prewett pokrywał pergamin kolejnymi zapiskami, wśród których znalazły się wcześniej wymienione czeremcha pospolita, barszcz zwyczajny, a także wilcze jagody — oczywiście z wykrzyknikiem. Przypomniał sobie, że nawet jedno z domostw odwiedzanego w styczniu Wyke Regis trzymało w spiżarce dżem z wilczych jagód. Ledwo powstrzymał dreszcze.
— Dziesięć na miesiąc to wystarczająca liczba — zgodził się, bowiem i tak jak na kieszonkowy poradnik było tego sporo. Ludzie mieszkający w otoczeniu leśnym mieli przecież jakąś świadomość tego, co mogą z lasu pozyskać, a ich poradnik miał ich tylko wspomóc i uchronić przed czymś, co mogłoby zaszkodzić im zdrowiu. Stalówka stukła o papier, oznajmiając koniec notatek kwietniowych. — Po kolei, milordzie — roztargnienie Archibalda było widoczne jak na dłoni, dlatego też Castor raz jeszcze wzniósł na niego spojrzenie swych szarobłękitnych oczu, chcąc dać mu sygnał, że nie muszą się spieszyć. Miał przecież wydzielony dla niego fragment czasu, nie musieli gnać po łebkach. — Niech się lord zastanowi i wrócimy do tego jak skończymy wiosnę — miał na myśli oczywiście wiosenną część poradnika. — Co lord sądzi o maju? Szparagi, marchew, młode ziemniaki, groszek, rzodkiewka, rukola, cebula dymka... — zaczął wyliczać na palcach pierwsze rośliny, które przychodziły mu do głowy, nim Archibald spytał o to, jak kręcił się interes. — Szczerze powiedziawszy, to dobrze. Nawet i tam nie jest teraz tak bezpiecznie, ale na pewno jest lepiej niż w Londynie. Nawet dla... Wie lord, własnego sumienia... — klientela zjawiająca się w Dolinie Godryka była w zdecydowanej większości tą, która dla własnego bezpieczeństwa nie mogła korzystać z usług specjalistów w Londynie, dzięki czemu Castor czuł, że swoimi wyrobami wspiera tych, którzy naprawdę na to zasługują, ludzi o dobrych sercach. Pracował jednak bardzo ciężko, by nie prezentować się jako "zamiennik niedostępnych rzemieślników z Londynu", ale by ludzie dostrzegli, że warto było do niego przyjść, bo był od nich po prostu lepszy.
— Obawiam się, że rękę mam pewną wyłącznie w rzemiośle — powiedział wyraźnie zmieszany, próbując się przy tym uśmiechnąć, chyba dla rozluźnienia atmosfery. Zaraz jednak znów przybrał minę poważną, niemalże posągową, słuchając słów płynących z ust starszego mężczyzny i kiwając kilkukrotnie głową w zgodzie z jego słowami. — To na pewno zaoszczędzi nam czasu — dodał po chwili, rozważając wszelkie za i przeciw. Do kopiowania rysunków nie trzeba było mieć zresztą znowu wielkiego talentu artystycznego, lecz biorąc pod uwagę wcześniejsze przygody Castora z artyzmem, wolał mimo wszystko się od tego powstrzymać.
Następnie musiał zastanowić się nad tematyką tworzonego przez nich (ale pod niezmienionymi auspicjami specjalisty z dziedziny toksykologii uzdrowiciela lorda nestora [ileż tytułów!] Archibalda Prewetta) poradnika. Przesunął językiem po krawędzi swych zębów, jak miał to w zwyczaju robić w zamyśleniu, po czym przystawił raz jeszcze stalówkę do pergaminu, unikając przy tym tworzenia kolejnych kleksów.
— Wobec ograniczonego czasu skupmy się zatem na roślinach jadalnych. Jeżeli broszura okaże się skuteczna i trafi do odpowiedniej liczby domostw, będzie można zastanowić się nad pozycją uzupełniającą, co lord sądzi? — w ekonomii coś takiego nazywano badaniem potrzeb i efektywności. Nie należało od razu wrzucać wszystkich jajek do jednego koszyka. Czasami cierpliwość popłacała, ale w tym przypadku nie był on osobą na tyle decyzyjną, by jego zdanie było wiążące. Natomiast czuł, że musiał wskazać lordowi Prewett jedną z opcji i poddać ją pod jego rozważanie.
W dalszym ciągu, zgodnie ze wskazówkami lorda Prewett pokrywał pergamin kolejnymi zapiskami, wśród których znalazły się wcześniej wymienione czeremcha pospolita, barszcz zwyczajny, a także wilcze jagody — oczywiście z wykrzyknikiem. Przypomniał sobie, że nawet jedno z domostw odwiedzanego w styczniu Wyke Regis trzymało w spiżarce dżem z wilczych jagód. Ledwo powstrzymał dreszcze.
— Dziesięć na miesiąc to wystarczająca liczba — zgodził się, bowiem i tak jak na kieszonkowy poradnik było tego sporo. Ludzie mieszkający w otoczeniu leśnym mieli przecież jakąś świadomość tego, co mogą z lasu pozyskać, a ich poradnik miał ich tylko wspomóc i uchronić przed czymś, co mogłoby zaszkodzić im zdrowiu. Stalówka stukła o papier, oznajmiając koniec notatek kwietniowych. — Po kolei, milordzie — roztargnienie Archibalda było widoczne jak na dłoni, dlatego też Castor raz jeszcze wzniósł na niego spojrzenie swych szarobłękitnych oczu, chcąc dać mu sygnał, że nie muszą się spieszyć. Miał przecież wydzielony dla niego fragment czasu, nie musieli gnać po łebkach. — Niech się lord zastanowi i wrócimy do tego jak skończymy wiosnę — miał na myśli oczywiście wiosenną część poradnika. — Co lord sądzi o maju? Szparagi, marchew, młode ziemniaki, groszek, rzodkiewka, rukola, cebula dymka... — zaczął wyliczać na palcach pierwsze rośliny, które przychodziły mu do głowy, nim Archibald spytał o to, jak kręcił się interes. — Szczerze powiedziawszy, to dobrze. Nawet i tam nie jest teraz tak bezpiecznie, ale na pewno jest lepiej niż w Londynie. Nawet dla... Wie lord, własnego sumienia... — klientela zjawiająca się w Dolinie Godryka była w zdecydowanej większości tą, która dla własnego bezpieczeństwa nie mogła korzystać z usług specjalistów w Londynie, dzięki czemu Castor czuł, że swoimi wyrobami wspiera tych, którzy naprawdę na to zasługują, ludzi o dobrych sercach. Pracował jednak bardzo ciężko, by nie prezentować się jako "zamiennik niedostępnych rzemieślników z Londynu", ale by ludzie dostrzegli, że warto było do niego przyjść, bo był od nich po prostu lepszy.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Głowę miał zupełnie gdzie indziej. Z pewnością nie przy stole na tyłach Weymouth Palace, choć obowiązki wymagały od niego, żeby skupił się właśnie na tu i teraz. Poranna korespondencja, artykuł w Walczącym Magu, i spotkanie z Hectorem na deser – wszystko sprawiło, że jego myśli kotłowały się nie tam, gdzie powinny. Starał się skupić na planowaniu poradnika, ale nagle wydało mu się to niezwykle błahe. Czy stos kartek miał powstrzymać ludzi przed głodem? Wokół działo się tak wiele złego – w Dorset działo się tak wiele złego – a on nic nie mógł na to poradzić. Jeden zażegnany kryzys zaraz wołał za sobą kolejne, jakby zalepiał po kolei wszystkie dziurki w durszlaku.
– Tak, tak – mruknął, nie do końca słuchając, co Castor przed chwilą powiedział. Zawiesił stalówkę pióra nad pergaminem, walcząc z pustką w głowie, kiedy obok stolika pojawiła się młoda służka ze szklaną misą truskawek. Zarumieniła się lekko na widok Castora, po czym skłoniła się i odeszła. Archibald nie zwrócił na nią zbytniej uwagi, pogrążony we własnych myślach.
Co lord sądzi?
I nagle jakby coś kliknęło mu w głowie, wzrok zbystrzał, dłoń mocniej zacisnęła się na piórze. Stos karteczek, jeżeli dobrze zaplanowany, mógł wspomóc walkę z głodem. Żadnych działań nie powinien uważać za błahe, skoro ciągle wszystkim powtarzał, że małymi krokami dotrą do celu – nawet jeżeli sam pomału przestawał w to wierzyć.
– Tak zróbmy. Do dziesięciu roślin jadalnych na miesiąc, na razie bez roślin leczniczych. Najlepiej byłoby podzielić te broszury na cztery części poświęcone konkretnym porom roku, żeby nie wyszło z tego grube tomiszcze, ale omówię to już z drukarzem – postanowił, częstując się truskawką. Nie była aż tak słodka, jak truskawka świeżo zerwana z nasłonecznionego ogrodu, ale i tak była smaczna. – Jeżeli broszura faktycznie okaże się pomocna, zaplanujemy następną część z roślinami leczniczymi – wypowiedział plan na głos, żeby samemu go spamiętać. Nie miał pojęcia jak to nazywa się w ekonomii – ta dziedzina wciąż była dla niego owiana tajemnicą, choć coraz intensywniej przymierzał się do nauki.
– Odpuściłbym sobie tak oczywiste rośliny jak ziemniaki czy rzodkiewka. Wierzę, że mieszkańcy Dorset posiadają tak podstawową wiedzę... Skupiłbym się na czymś mniej oczywistym, co rośnie niemalże pod płotem, a nikt nie robi z tego pożytku – stwierdził, zaraz notując kilka roślin, które przyszły mu do głowy. Rzucił jeszcze accio po swoje ulubione herbarium, które ciężko opadło na drewniany stolik. Zaraz zaczął je wertować, zaznaczając kawałkami pergaminu wszystkie potrzebne strony. – Wydaje mi się, że wiosnę mamy z głowy – podsunął Castorowi pod nos swoje notatki, napisane nieszczególnie starannym charakterem pisma, za które w dzieciństwie zapewne dostałby linijką po dłoniach, ale do kaligrafii przykładał się tylko w oficjalnych pismach. – Z latem też nie powinno być problemów – dopiero jesień i zima miały ich nastręczyć, tak jak ziemia stawała się wychłodzona i nieskora do dawania plonów.
– Dolina to piękne miejsce, moja żona stamtąd pochodzi – westchnął niemalże nostalgicznie, wspominając miłe rzeczy, związane z tym miejscem, a miał ich sporo. – A w jakim sensie nie jest tak bezpiecznie? Był pan świadkiem czegoś? – Zapytał żywo zainteresowany, obiecując sobie, że musi w końcu pomówić z Rhennardem. Minęły długie tygodnie, jeżeli nie miesiące, odkąd ostatnio postawił stopę w Norton Avenue; należało w końcu to zmienić. – Rozumiem... Między innymi dlatego zrezygnowałem z pracy w szpitalu. Zasady, jakie tam zaczęły panować, stały się niemożliwe do respektowania – odparł, pochyliwszy się nad kolejnym kawałkiem pergaminu, by zacząć zapisywać przydatne rośliny na lato. Wizja Shafiqa jako ordynatora wciąż przyprawiała go o białą gorączkę, ale tłumaczył sobie, że to przecież nie na zawsze.
Truskawki 300 g
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Tak, tak – mruknął, nie do końca słuchając, co Castor przed chwilą powiedział. Zawiesił stalówkę pióra nad pergaminem, walcząc z pustką w głowie, kiedy obok stolika pojawiła się młoda służka ze szklaną misą truskawek. Zarumieniła się lekko na widok Castora, po czym skłoniła się i odeszła. Archibald nie zwrócił na nią zbytniej uwagi, pogrążony we własnych myślach.
Co lord sądzi?
I nagle jakby coś kliknęło mu w głowie, wzrok zbystrzał, dłoń mocniej zacisnęła się na piórze. Stos karteczek, jeżeli dobrze zaplanowany, mógł wspomóc walkę z głodem. Żadnych działań nie powinien uważać za błahe, skoro ciągle wszystkim powtarzał, że małymi krokami dotrą do celu – nawet jeżeli sam pomału przestawał w to wierzyć.
– Tak zróbmy. Do dziesięciu roślin jadalnych na miesiąc, na razie bez roślin leczniczych. Najlepiej byłoby podzielić te broszury na cztery części poświęcone konkretnym porom roku, żeby nie wyszło z tego grube tomiszcze, ale omówię to już z drukarzem – postanowił, częstując się truskawką. Nie była aż tak słodka, jak truskawka świeżo zerwana z nasłonecznionego ogrodu, ale i tak była smaczna. – Jeżeli broszura faktycznie okaże się pomocna, zaplanujemy następną część z roślinami leczniczymi – wypowiedział plan na głos, żeby samemu go spamiętać. Nie miał pojęcia jak to nazywa się w ekonomii – ta dziedzina wciąż była dla niego owiana tajemnicą, choć coraz intensywniej przymierzał się do nauki.
– Odpuściłbym sobie tak oczywiste rośliny jak ziemniaki czy rzodkiewka. Wierzę, że mieszkańcy Dorset posiadają tak podstawową wiedzę... Skupiłbym się na czymś mniej oczywistym, co rośnie niemalże pod płotem, a nikt nie robi z tego pożytku – stwierdził, zaraz notując kilka roślin, które przyszły mu do głowy. Rzucił jeszcze accio po swoje ulubione herbarium, które ciężko opadło na drewniany stolik. Zaraz zaczął je wertować, zaznaczając kawałkami pergaminu wszystkie potrzebne strony. – Wydaje mi się, że wiosnę mamy z głowy – podsunął Castorowi pod nos swoje notatki, napisane nieszczególnie starannym charakterem pisma, za które w dzieciństwie zapewne dostałby linijką po dłoniach, ale do kaligrafii przykładał się tylko w oficjalnych pismach. – Z latem też nie powinno być problemów – dopiero jesień i zima miały ich nastręczyć, tak jak ziemia stawała się wychłodzona i nieskora do dawania plonów.
– Dolina to piękne miejsce, moja żona stamtąd pochodzi – westchnął niemalże nostalgicznie, wspominając miłe rzeczy, związane z tym miejscem, a miał ich sporo. – A w jakim sensie nie jest tak bezpiecznie? Był pan świadkiem czegoś? – Zapytał żywo zainteresowany, obiecując sobie, że musi w końcu pomówić z Rhennardem. Minęły długie tygodnie, jeżeli nie miesiące, odkąd ostatnio postawił stopę w Norton Avenue; należało w końcu to zmienić. – Rozumiem... Między innymi dlatego zrezygnowałem z pracy w szpitalu. Zasady, jakie tam zaczęły panować, stały się niemożliwe do respektowania – odparł, pochyliwszy się nad kolejnym kawałkiem pergaminu, by zacząć zapisywać przydatne rośliny na lato. Wizja Shafiqa jako ordynatora wciąż przyprawiała go o białą gorączkę, ale tłumaczył sobie, że to przecież nie na zawsze.
Truskawki 300 g
[bylobrzydkobedzieladnie]
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Ostatnio zmieniony przez Archibald Prewett dnia 17.02.23 18:40, w całości zmieniany 1 raz
Odpłynięcie lorda Archibalda myślami gdzieś poza zajmowany przez nich stolik przyjął Sprout zupełnie łagodnie i pokornie, w duchu ciesząc się nawet z tej chwilowej nieobecności, bowiem pomogła mu ona w ucięciu bezsensownych mimo wszystko tłumaczeń z tego, że nie potrafił rysować. Sam pozwolił sobie na zanurzenie się w krainie roślin jadalnych, z odwagą podobną do tej, którą wykazywać się musieli wszelacy poszukiwacze skarbów, przemierzając meandry własnej pamięci po to, by przygotować lordowi Prewett jak najlepsze propozycje do jego, ich małego poradnika. Zamrugał kilkukrotnie, gdy obok przesunęła się postać służki, najpierw koncentrując się na jej twarzy (poczerwieniałej, pewnie z wysiłku), a dopiero później na przyniesionych przez nią owocach. Uśmiechnął się szeroko do dziewczyny, kiwając jej głową w podziękowaniu, po czym ostrożnie sięgnął po jeden z owoców. Ostatnimi czasy apetyt dopisywał mu znacznie bardziej, niż przy okazji ostatniej — styczniowej — wizyty w tych murach.
A wtedy ze swej podróży powrócił także i lord Prewett. Zgrali się idealnie.
— W punkt — podsumował krótko rozważania lorda Archibalda, ale miał wrażenie, że na precyzyjnej pochwale mogło temu człowiekowi zależeć najbardziej. Właściwie ekonomiczne podejście do problemu, który przed nimi leżał, pozwolił Castorowi na szersze spojrzenie i wyzbycie się skrępowania, które mogłoby za kilka chwil sprawić, że zamiast informacyjnej broszury, skończyliby z Wielką Encyklopedią Flory Dorset. Pozycja ta z pewnością byłaby równie ciekawa, ale nie spełniałaby swojego pierwotnego przeznaczenia. Ekonomia w tym przypadku nie była dla Sprouta wyłącznie gospodarowaniem ograniczonymi zasobami, a przede wszystkim właściwą odpowiedzią na konkretne potrzeby mieszkańców hrabstwa. Kiwał zatem głową, zgadzając się do tej pory na wszystkie propozycje, które padały z ust lorda nestora. Gdy na stole między nimi pojawiło się herbarium, a on sam otrzymał w dłonie własnoręcznie zrobione przez Prewetta notatki, przysunął je sobie bliżej nosa, w skupieniu próbując odszyfrować zapiski. Zadanie to było tylko pozornie trudne, bowiem z zaskoczeniem stwierdził, że wcale tak wiele nie różniło ich charakterów pisma, może poza tym, że Archibald był w stanie kaligrafować, gdy nadarzała się ku temu odpowiednia okazja, Castor natomiast już nie.
— Nikogo nie zdziwi, że jesień i zima są najtrudniejszymi okresami na pozyskanie żywności — zaczął powoli, odkładając notatki na stół i sięgając po kolejną truskawkę. Może nie były tak dobre jak te, które można było dorwać w środku sezonu, ale wobec panującego wokoło głodu i własnego powrotu do zdrowia, nauczył się nie wybrzydzać i nie zaglądać darowanemu koniowi w zęby. — Ale to też nie jest tak, że nie rośnie, ani nie da się zdobyć niczego. Jesień to przede wszystkim orzechy, dobrze działają na mózg — kiedyś usłyszał to zdanie w Mungu i nigdy nie miał okazji porozmawiać o tym z nikim, kto mógłby potwierdzić lub obalić to stwierdzenie, ale zaryzykował. — Dynie, karczochy, pory, kalarepa, brukiew, rzepa, dzikie grzyby, jarmuż, parsternak... To wszystko rośnie przecież jesienią, nawet w listopadzie — przy chociażby odrobinie smykałki do prowadzenia ogródka warzywnego dałoby się ten panteon warzywny stosownie poszerzyć. Dalej pozostawał tylko problem zimy. — Dalej tylko nie wiem, czy bez szklarni ludzie będą w stanie poradzić sobie w zimę. Oczywiście, o ile nie zrobią stosownych zapasów przez lato i jesień. Może... Może jakiś kurs piklowania? Robienia kiszonek? Gdy byłem w Wyke Regis, było tam kilka starszych pań, które znają się na rzeczy, może mogłyby poduczyć inne gospodynie?
Potarł brodę w zamyśleniu. Niestety nic na przepływ pór roku oraz panujący w Anglii klimat nie będą w stanie poradzić. Prawa natury były nienaruszalne, a ci, którzy próbowali z nimi majstrować, nie kończyli dobrze, w większości przypadków. Próbował znaleźć w myślach jeszcze jakieś rozwiązanie poza zapasami i przerobami, ale w tym samym momencie usłyszał pytanie o bezpieczeństwo w Dolinie Godryka.
— Znaczy... No nie można powiedzieć, żeby było jeszcze jakieś miejsce w kraju, w którym jest naprawdę bezpiecznie. Tak jak kiedyś. Dolina Godryka, jak to Dolina Godryka, co do zasady jest bezpieczna, ale zdarza się raz na jakiś czas... incydent, tak bym to nazwał. Teraz wszędzie trzeba uważać — westchnął z wyraźną boleścią w słowach, bowiem to, że zło docierało nawet do jego domu było dlań stanem nie do zniesienia. Jednak zawsze można było liczyć na jakąś dystrakcję. Szczęśliwie lub nie, okazały się nią nowe porządki w szpitalu świętego Munga. — Nie obrazi się lord gdy spytam, jakie to były porządki? Skończyłem kurs przed... tym wszystkim, niewielu z moich znajomych zostało na miejscu, słyszałem tylko plotki...
A wtedy ze swej podróży powrócił także i lord Prewett. Zgrali się idealnie.
— W punkt — podsumował krótko rozważania lorda Archibalda, ale miał wrażenie, że na precyzyjnej pochwale mogło temu człowiekowi zależeć najbardziej. Właściwie ekonomiczne podejście do problemu, który przed nimi leżał, pozwolił Castorowi na szersze spojrzenie i wyzbycie się skrępowania, które mogłoby za kilka chwil sprawić, że zamiast informacyjnej broszury, skończyliby z Wielką Encyklopedią Flory Dorset. Pozycja ta z pewnością byłaby równie ciekawa, ale nie spełniałaby swojego pierwotnego przeznaczenia. Ekonomia w tym przypadku nie była dla Sprouta wyłącznie gospodarowaniem ograniczonymi zasobami, a przede wszystkim właściwą odpowiedzią na konkretne potrzeby mieszkańców hrabstwa. Kiwał zatem głową, zgadzając się do tej pory na wszystkie propozycje, które padały z ust lorda nestora. Gdy na stole między nimi pojawiło się herbarium, a on sam otrzymał w dłonie własnoręcznie zrobione przez Prewetta notatki, przysunął je sobie bliżej nosa, w skupieniu próbując odszyfrować zapiski. Zadanie to było tylko pozornie trudne, bowiem z zaskoczeniem stwierdził, że wcale tak wiele nie różniło ich charakterów pisma, może poza tym, że Archibald był w stanie kaligrafować, gdy nadarzała się ku temu odpowiednia okazja, Castor natomiast już nie.
— Nikogo nie zdziwi, że jesień i zima są najtrudniejszymi okresami na pozyskanie żywności — zaczął powoli, odkładając notatki na stół i sięgając po kolejną truskawkę. Może nie były tak dobre jak te, które można było dorwać w środku sezonu, ale wobec panującego wokoło głodu i własnego powrotu do zdrowia, nauczył się nie wybrzydzać i nie zaglądać darowanemu koniowi w zęby. — Ale to też nie jest tak, że nie rośnie, ani nie da się zdobyć niczego. Jesień to przede wszystkim orzechy, dobrze działają na mózg — kiedyś usłyszał to zdanie w Mungu i nigdy nie miał okazji porozmawiać o tym z nikim, kto mógłby potwierdzić lub obalić to stwierdzenie, ale zaryzykował. — Dynie, karczochy, pory, kalarepa, brukiew, rzepa, dzikie grzyby, jarmuż, parsternak... To wszystko rośnie przecież jesienią, nawet w listopadzie — przy chociażby odrobinie smykałki do prowadzenia ogródka warzywnego dałoby się ten panteon warzywny stosownie poszerzyć. Dalej pozostawał tylko problem zimy. — Dalej tylko nie wiem, czy bez szklarni ludzie będą w stanie poradzić sobie w zimę. Oczywiście, o ile nie zrobią stosownych zapasów przez lato i jesień. Może... Może jakiś kurs piklowania? Robienia kiszonek? Gdy byłem w Wyke Regis, było tam kilka starszych pań, które znają się na rzeczy, może mogłyby poduczyć inne gospodynie?
Potarł brodę w zamyśleniu. Niestety nic na przepływ pór roku oraz panujący w Anglii klimat nie będą w stanie poradzić. Prawa natury były nienaruszalne, a ci, którzy próbowali z nimi majstrować, nie kończyli dobrze, w większości przypadków. Próbował znaleźć w myślach jeszcze jakieś rozwiązanie poza zapasami i przerobami, ale w tym samym momencie usłyszał pytanie o bezpieczeństwo w Dolinie Godryka.
— Znaczy... No nie można powiedzieć, żeby było jeszcze jakieś miejsce w kraju, w którym jest naprawdę bezpiecznie. Tak jak kiedyś. Dolina Godryka, jak to Dolina Godryka, co do zasady jest bezpieczna, ale zdarza się raz na jakiś czas... incydent, tak bym to nazwał. Teraz wszędzie trzeba uważać — westchnął z wyraźną boleścią w słowach, bowiem to, że zło docierało nawet do jego domu było dlań stanem nie do zniesienia. Jednak zawsze można było liczyć na jakąś dystrakcję. Szczęśliwie lub nie, okazały się nią nowe porządki w szpitalu świętego Munga. — Nie obrazi się lord gdy spytam, jakie to były porządki? Skończyłem kurs przed... tym wszystkim, niewielu z moich znajomych zostało na miejscu, słyszałem tylko plotki...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
– Wie pan, że czarodzieje uznali, że orzechy dobrze działają na mózg, bo orzech włoski właśnie tak wygląda? A potem się okazało, że faktycznie wspomaga procesy myślowe, ale niestety nieznacznie. Jeżeli zje pan całą miskę orzechów to prędzej rozboli pana żołądek niż zdoła pan zapamiętać akapit książki na pamięć – powiedział, kreśląc na pergaminie kolejne nazwy roślin, które przychodziły mu do głowy. Zaczynała z tego wychodzić całkiem sensowna lista, która powinna pomóc mieszkańcom Dorset – a być może również sąsiednich hrabstw, o ile zaprzyjaźnieni lordowie postanowią z nich skorzystać. O kiszonkach nie potrafił już powiedzieć nic więcej, nigdy nie interesował się jak je wykonywać od kulinarnej strony, pozostawiając tę kwestię służbie. Natomiast sam pomysł kursu przypadł mu do gustu. – To brzmi całkiem sensownie. Zastanowię się – skwitował, zapisując sobie mentalną notatkę. Castor był bystrym młodym czarodziejem, dobrze, że postanowił wesprzeć sprawę swoją różdżką. – Spójrz, proszę, na lato – przekazał mu swoją notatkę do oceny, być może wpadnie na coś jeszcze. – Brakuje mi czegoś na sierpień – przyznał, zostawiając Castorowi dwa miejsca na inwencję twórczą.
– Jaki incydent? Ze strony czarodziejów czy... magii jako takiej? – Dopytywał, bo sam praktycznie nie bywał w miejscach publicznych, a po ostatnich przeżyciach powrót anomalii szczególnie by go nie zdziwił. Całe szczęście, że przynajmniej dzieci były spokojne – nie mógł znieść tego ciągłego zagrożenia, jakby mieszkał z dwoma ładunkami wybuchowymi.
– Cóż, w zasadzie nie ma wiele do opowiadania. Władzę w szpitalu przejęli poplecznicy nowej władzy, a wśród pacjentów zaczęła się segregacja. Kilka dni po moim wypowiedzeniu zostałem okrzyknięty niebezpiecznym przeciwnikiem rządu, co już ostatecznie oddaliło mnie od tej instytucji – wyjaśnił sucho, już nawet nie mając w sobie wystarczająco dużo siły, żeby się tym dalej emocjonować. Z trudem pogodził się z faktem, że prędko nie wróci do noszenia limonkowego kitla, ale wierzył, że nie będzie to trwało wiecznie. Nie potrafił sobie wyobrazić scenariusza, w którym przegrywają tę wojnę – nie wiedział, co miałby wtedy ze sobą począć. – Czarodzieje o niższym statusie krwi nie mają czego tam szukać, co jest jawnym łamaniem przysięgi uzdrowiciela, ale rząd Malfoya nieszczególnie się tym przejmuje – dodał, sięgając ręką do miski z truskawkami.
– Ma pan już coś na zimę? – Podpytał, wyciągając szyję, żeby podejrzeć jego pergamin. Archibald zaczął w tym czasie zaznaczać odpowiednie strony w herbarium, które miały się potem przydać drukarzowi do stworzenia ilustracji.
– Jaki incydent? Ze strony czarodziejów czy... magii jako takiej? – Dopytywał, bo sam praktycznie nie bywał w miejscach publicznych, a po ostatnich przeżyciach powrót anomalii szczególnie by go nie zdziwił. Całe szczęście, że przynajmniej dzieci były spokojne – nie mógł znieść tego ciągłego zagrożenia, jakby mieszkał z dwoma ładunkami wybuchowymi.
– Cóż, w zasadzie nie ma wiele do opowiadania. Władzę w szpitalu przejęli poplecznicy nowej władzy, a wśród pacjentów zaczęła się segregacja. Kilka dni po moim wypowiedzeniu zostałem okrzyknięty niebezpiecznym przeciwnikiem rządu, co już ostatecznie oddaliło mnie od tej instytucji – wyjaśnił sucho, już nawet nie mając w sobie wystarczająco dużo siły, żeby się tym dalej emocjonować. Z trudem pogodził się z faktem, że prędko nie wróci do noszenia limonkowego kitla, ale wierzył, że nie będzie to trwało wiecznie. Nie potrafił sobie wyobrazić scenariusza, w którym przegrywają tę wojnę – nie wiedział, co miałby wtedy ze sobą począć. – Czarodzieje o niższym statusie krwi nie mają czego tam szukać, co jest jawnym łamaniem przysięgi uzdrowiciela, ale rząd Malfoya nieszczególnie się tym przejmuje – dodał, sięgając ręką do miski z truskawkami.
– Ma pan już coś na zimę? – Podpytał, wyciągając szyję, żeby podejrzeć jego pergamin. Archibald zaczął w tym czasie zaznaczać odpowiednie strony w herbarium, które miały się potem przydać drukarzowi do stworzenia ilustracji.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Korzystając z przerwy na wygłaszanie swego własnego zdania, wysłuchiwał słów lorda Prewetta. Skupienie, które towarzyszyło mu w trakcie tegoż słuchowiska, zostało zmącone wyłącznie raz — gdy chuda dłoń sięgnęła po kolejną z truskawek, wciskając ją sobie do ust. Zresztą, nie mogło być inaczej. Archibald bardzo prędko wyprowadził go z orzechowego błędu, co zbiegło się w czasie z przełknięciem przez niego pierwszej części owocu. Pochylił lekko głowę w dół, posyłając arystokracie przepraszający uśmiech, a jednocześnie rozłożył ręce w rozbrajającym geście.
— Na całe szczęście teraz jest tak ciężko zdobyć takie orzechy, że i tak preferowanym sposobem zapamiętywania zostanie powtarzanie do znudzenia — uśmiechnął się kątem ust, choć uśmiech ten można było z powodzeniem zakwalifikować jako słodko—gorzki. Z jednej strony bowiem udawało mu się całkiem pomyślnie uniknąć bólu żołądka, z drugiej zaś — przykrą okolicznością wojenną były braki w zaopatrzeniu.
Zamiast załamywać ręce nad kwestiami, których nie rozwiążą dwa nawet tak światłe umysły, co ten lorda Prewett i jego własny (wszak odbudowa gospodarki kraju po wojnie prawdopodobnie nigdy nie będzie częścią ich obowiązków), skupił się na tym, co mieli przed sobą i do czego obydwaj byli jak najbardziej kwalifikowani. Poprawił ułożenie okularów na nosie, po czym przygryzł wnętrze policzka w zamyśleniu, sunąc wzrokiem po liście spisanej przez gospodarza.
— Sierpień, sierpień... — zamruczał pod nosem, oparł łokieć o blat, po czym zastukał palcami w drugi ze swych policzków. — Bakłażany? Fasolki wszelkiego rodzaju, no i ogórki, koniecznie ogórki... — gdzieś z tyłu głowy przebiegła mu myśl, że musieliby jeszcze zadbać o to, by ochronić ogórki przed żółknięciem liści, wilgotna pogoda, która towarzyszyła kwietniowi, nie wróżyła dobrze na przyszłość plonów. — Ale też owoce, śliwki, maliny, jagody, jabłka, żurawina... — wszystkie te potrafiły rosnąć dziko, nawet ludzie bez własnych ogródków mogliby spróbować poszukać ich poza granicami własnych działek, poza wioskami, bez szkód dla sadowników chociażby.
Dopiero kolejne słowa Archibalda sprawiły, że skrzywił się nieco, choć bardzo próbował powstrzymać swą dość emocjonalną reakcję, zagryzając sobie kolejną truskawką.
— Czarodziejów. Póki co — odpowiedział niechętnie. Nie mogli przecież przewidzieć, czy to, co robili tamci, nie przerodzi się kiedyś w wybryki magii jako takiej. Miał jednak nadzieję, że Archibald nie będzie dochodził szczegółów, przynajmniej nie od niego. Pewnie więcej mógłby opowiedzieć o czymś takim któryś z lordów Abbott.
Uśmiechnął się kątem ust, słysząc słowa o niebezpiecznym przeciwniku rządu. Ilu już takich znał? I czemu wszyscy z nich mieli serca gorętsze, wrażliwsze od wszystkich tych, którzy dzisiejszego wieczoru odbiorą swe medale?
Cóż za ironia.
— Tak, tak, proszę zobaczyć — powiedział, od razu podając Archibaldowi zapisany już niemal w całości pergamin.
— Na całe szczęście teraz jest tak ciężko zdobyć takie orzechy, że i tak preferowanym sposobem zapamiętywania zostanie powtarzanie do znudzenia — uśmiechnął się kątem ust, choć uśmiech ten można było z powodzeniem zakwalifikować jako słodko—gorzki. Z jednej strony bowiem udawało mu się całkiem pomyślnie uniknąć bólu żołądka, z drugiej zaś — przykrą okolicznością wojenną były braki w zaopatrzeniu.
Zamiast załamywać ręce nad kwestiami, których nie rozwiążą dwa nawet tak światłe umysły, co ten lorda Prewett i jego własny (wszak odbudowa gospodarki kraju po wojnie prawdopodobnie nigdy nie będzie częścią ich obowiązków), skupił się na tym, co mieli przed sobą i do czego obydwaj byli jak najbardziej kwalifikowani. Poprawił ułożenie okularów na nosie, po czym przygryzł wnętrze policzka w zamyśleniu, sunąc wzrokiem po liście spisanej przez gospodarza.
— Sierpień, sierpień... — zamruczał pod nosem, oparł łokieć o blat, po czym zastukał palcami w drugi ze swych policzków. — Bakłażany? Fasolki wszelkiego rodzaju, no i ogórki, koniecznie ogórki... — gdzieś z tyłu głowy przebiegła mu myśl, że musieliby jeszcze zadbać o to, by ochronić ogórki przed żółknięciem liści, wilgotna pogoda, która towarzyszyła kwietniowi, nie wróżyła dobrze na przyszłość plonów. — Ale też owoce, śliwki, maliny, jagody, jabłka, żurawina... — wszystkie te potrafiły rosnąć dziko, nawet ludzie bez własnych ogródków mogliby spróbować poszukać ich poza granicami własnych działek, poza wioskami, bez szkód dla sadowników chociażby.
Dopiero kolejne słowa Archibalda sprawiły, że skrzywił się nieco, choć bardzo próbował powstrzymać swą dość emocjonalną reakcję, zagryzając sobie kolejną truskawką.
— Czarodziejów. Póki co — odpowiedział niechętnie. Nie mogli przecież przewidzieć, czy to, co robili tamci, nie przerodzi się kiedyś w wybryki magii jako takiej. Miał jednak nadzieję, że Archibald nie będzie dochodził szczegółów, przynajmniej nie od niego. Pewnie więcej mógłby opowiedzieć o czymś takim któryś z lordów Abbott.
Uśmiechnął się kątem ust, słysząc słowa o niebezpiecznym przeciwniku rządu. Ilu już takich znał? I czemu wszyscy z nich mieli serca gorętsze, wrażliwsze od wszystkich tych, którzy dzisiejszego wieczoru odbiorą swe medale?
Cóż za ironia.
— Tak, tak, proszę zobaczyć — powiedział, od razu podając Archibaldowi zapisany już niemal w całości pergamin.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Miło było patrzeć na młodych ludzi zaangażowanych w sprawę. Archibald nie był pewny czy w ich wieku też byłby tak chętny do walki – i wcale nie był dumny z tej niepewności. Wydawało mu się, że będąc młodym czarodziejem bez rodziny i odpowiedzialności, nie czułby tak dużej presji do pomocy, jak w tej chwili. A może oceniał siebie zbyt surowo – może i tak byłby świadomy własnego przywileju, i nie potrafiłby siedzieć bezczynnie, tak jak Roratio. Na szczęście nigdy miał się o tym nie przekonać.
– Mam wrażenie, że teraz mało kto ma na to czas – westchnął, zaglądając do swoich notatek. Przez ten czas zdążył zapisać sporą ilość pergaminu, a ich burza mózgów zdecydowanie zaczęła nabierać sensownych kształtów. Archibald podkreślił sobie co ważniejsze myśli, dopóki o nich pamiętał. Wystarczająco dobrze znał swoje roztrzepanie, by wiedzieć, że za godzinę już nie będzie wiedział o co mu chodziło.
– Czy ogórki nie są zbyt oczywiste? Czy jednak uważa pan, że pokładam zbyt dużą wiarę w ludzi? – Zaśmiał się gorzko, ale czy przypadkiem każdy czarodziej nie znał się na ogórkach? Pomidorach? Fasolce? Cały czas preferował skupić się na bardziej dzikich roślinach, które czarodzieje pomijali przez braki w edukacji.
– O, doskonale! – Przyciągnął pergamin Castora bliżej siebie, szybko przemykając po nim wzrokiem. – Zima jest najważniejsza, wiele osób sądzi, że nic wtedy nie rośnie, a przecież można zbierać chociażby takie uszaki. Naprawdę nie rozumiem po co w Hogwarcie każą uczyć się o roślinach, z którymi większość czarodziejów nawet nie ma styczności – westchnął, oczywiście uważając, że on taki program nauczania napisałby o wiele lepiej. – Czyli już naprawdę niewiele nam brakuje... – dodał, w notatkach Castora też podkreślając kilka słów.
– Nie chcę pana wyganiać, ale niestety niedługo mam ważne spotkanie... – dodał, składając pergaminy na wystarczająco schludny stosik, przyciskając je kałamarzem. – Ale serdecznie dziękuję za pomoc. Oczywiście podzielę się z panem efektem końcowym, taki przewodnik na pewno przyda się też w Somerset – i każdym innym hrabstwie, gdyby ktoś Archibalda pytał. Również w tych spoza Sojuszu – braki w dostawach na pewno dotykają każdego poza ścisłym kręgiem Ministra i samozwańczego Lorda.
– Rory powinien być teraz w pałacu, jeżeli ma pan ochotę się przywitać – dodał, wstając od stołu. – Jeszcze raz dziękuję. Służba pana zaprowadzi – uścisnął Castorowi dłoń na pożegnanie i zniknął za drzwiami, myślami będąc już zupełnie gdzie indziej.
zt <3
– Mam wrażenie, że teraz mało kto ma na to czas – westchnął, zaglądając do swoich notatek. Przez ten czas zdążył zapisać sporą ilość pergaminu, a ich burza mózgów zdecydowanie zaczęła nabierać sensownych kształtów. Archibald podkreślił sobie co ważniejsze myśli, dopóki o nich pamiętał. Wystarczająco dobrze znał swoje roztrzepanie, by wiedzieć, że za godzinę już nie będzie wiedział o co mu chodziło.
– Czy ogórki nie są zbyt oczywiste? Czy jednak uważa pan, że pokładam zbyt dużą wiarę w ludzi? – Zaśmiał się gorzko, ale czy przypadkiem każdy czarodziej nie znał się na ogórkach? Pomidorach? Fasolce? Cały czas preferował skupić się na bardziej dzikich roślinach, które czarodzieje pomijali przez braki w edukacji.
– O, doskonale! – Przyciągnął pergamin Castora bliżej siebie, szybko przemykając po nim wzrokiem. – Zima jest najważniejsza, wiele osób sądzi, że nic wtedy nie rośnie, a przecież można zbierać chociażby takie uszaki. Naprawdę nie rozumiem po co w Hogwarcie każą uczyć się o roślinach, z którymi większość czarodziejów nawet nie ma styczności – westchnął, oczywiście uważając, że on taki program nauczania napisałby o wiele lepiej. – Czyli już naprawdę niewiele nam brakuje... – dodał, w notatkach Castora też podkreślając kilka słów.
– Nie chcę pana wyganiać, ale niestety niedługo mam ważne spotkanie... – dodał, składając pergaminy na wystarczająco schludny stosik, przyciskając je kałamarzem. – Ale serdecznie dziękuję za pomoc. Oczywiście podzielę się z panem efektem końcowym, taki przewodnik na pewno przyda się też w Somerset – i każdym innym hrabstwie, gdyby ktoś Archibalda pytał. Również w tych spoza Sojuszu – braki w dostawach na pewno dotykają każdego poza ścisłym kręgiem Ministra i samozwańczego Lorda.
– Rory powinien być teraz w pałacu, jeżeli ma pan ochotę się przywitać – dodał, wstając od stołu. – Jeszcze raz dziękuję. Służba pana zaprowadzi – uścisnął Castorowi dłoń na pożegnanie i zniknął za drzwiami, myślami będąc już zupełnie gdzie indziej.
zt <3
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
3 lipca 1958
Znów przyszło lato. Cholerne dwanaście miesięcy, a zanim zdążysz mrugnąć to znów witasz Nowy Rok w blasku fajerwerk. Nigdy nie zastanawiała się nad swoją ulubioną porą roku, bo w każdej potrafiła odnaleźć coś przyjemnego. Dawniej było to łatwiejsze. Wyruszała na jakąś wyprawę i dostosowywała rytm swojego życia pod panujące w danym miejscu warunki. Nie wchodzisz do jaskiń gdy jest przypływ i nie idziesz w góry w środku stycznia. Patrząc na jej jednak bogate doświadczenia powinna mieć sprawność i szybkość lwa, ale niestety tak nie było. Przez śmiertelną bladość jej kondycja była równa zera. Na szczęście nauczyła się żyć z własną ułomnością i doszła do odpowiedniej wprawy. Wszystko to kwestia odpowiedniego zaplanowania. Czasami wbrew nawet własnej woli wracała wspomnieniami i może nawet marzeniami do tego beztroskiego czasu. Od początku wojny wyprawy, w których wzięła udział można było policzyć na palcach. I choć jej wyobraźnia nie wychodziła w aż tak odległe rejony to zastanawiała się czy po tym wszystkim, kiedy to wszystko się skończy… będzie potrafiła wrócić na szlak, zajmować się czymś zwykłym i naturalnym dla niej jak oddychanie.
Stawiając nogę na terenie posiadłości Weymouth machnęła dłonią chcąc odgonić od siebie natrętne myśli. Nie przyszła tutaj by się zamartwiać, rozmyślać o przyszłości. Po co głowić się nad czymś co jest niepewne zamiast skupić się na tym co jest teraz? W Dorset nie pojawiała się zbyt często. Nawet na długo przed tym wszystkim. Nie dlatego, że nie lubiła spędzać tu czasu bo wręcz przeciwnie, ale jej wizyty zawsze miały charakter niespodzianki, a ciężko zrobić niespodziankę kiedy wpadasz co niedzielę. Wolała więc zaczekać na odpowiedni moment, a ten zbliżał się wraz z obchodami Festiwalu Lata. Chciała również, żeby Archie obejrzał jej ranę po ostatnim ignitio. Niby wszystko ładnie się zagoiło, ale rzadko cierpiała od ognia, który według podań jej rodziny miał ją chronić. Skoro jednak tego nie robił to wolała kilkukrotnie upewnić się, że nie ma szans na zakażenie. Ostatnie czego chciała to umrzeć od cholernych podań Selwynów.
Uwielbiała tu być o tej porze roku. Uwielbiała zapach gorącego słońca, śpiew ptaków, owady ocierające się o jej policzki w locie. Pomimo wrogich warunków tu czuło się wolność. Przynajmniej dla niej było to pewnego rodzaju oderwanie. Nie wiedziała jakie podejście mają do tego domownicy. Czy to miejsce było dla nich schronieniem i ucieczką czy więzieniem? Ona mając perspektywę swojego domu w Szkocji, ciągłych walk i niepokojów… cóż… rzadko o taki spokój i taki widok.
Blondynka skierowała się na tył posiadłości. Dostrzegła schody prowadzące do tylnego wejścia. Postanowiła nie zaburzać domownikom standardowego rytmu dnia, dlatego usiadła na najwyższym ze schodków, nogi wyciągnęła przed siebie, a z kartonika wyciągnęła idealnie okrągłego pączka. Dostała je od kobiety, której pomogła dwa dni wcześniej. Pomyślała, że pączki będą idealną osłodą tego upalnego dnia. Uśmiechnęła się delikatnie widząc w oknie przyjemną twarz skrzatki pracującej u Prewettów od lat. Rozpoznały się wzajemnie, dlatego blondynka jedynie pomachała do niej wiedząc, że ta zaraz poinformuje, któregoś z lordów o jej obecności.
Wbrew pozorom zawsze zazdrościła Prewettom tego spokoju. Mieli jasno określone poglądy, nikt nie walczył ze sobą o władzę i potęgę, nikt nie truł własnych członków rodziny tylko po to by znaleźć się na szczycie. Selwynowie byli próżni, liczył się jedynie wizerunek. Kiedyś myślała, że to kwestia zżerająca każdą rodzinę szlachecką, ale tak nie było. Inność była tłumiona bo znaczyła tyle co słabość. Oczywiście wiedziała, że w żadnej rodzinie nie jest idealnie, ale chyba mogła się pokusić o stwierdzenie, że jej kuzyni mieli prawdziwe szczęście. Blondynka ponownie tego popołudnia odgoniła niesforne myśli, wgryzła się w pączka i oparła plecami o fundament tarasu. Czekała. Wiedziała, że zaraz z kimś przyjdzie jej się tu spotkać. Jak zwykle… niespodzianka!
Znów przyszło lato. Cholerne dwanaście miesięcy, a zanim zdążysz mrugnąć to znów witasz Nowy Rok w blasku fajerwerk. Nigdy nie zastanawiała się nad swoją ulubioną porą roku, bo w każdej potrafiła odnaleźć coś przyjemnego. Dawniej było to łatwiejsze. Wyruszała na jakąś wyprawę i dostosowywała rytm swojego życia pod panujące w danym miejscu warunki. Nie wchodzisz do jaskiń gdy jest przypływ i nie idziesz w góry w środku stycznia. Patrząc na jej jednak bogate doświadczenia powinna mieć sprawność i szybkość lwa, ale niestety tak nie było. Przez śmiertelną bladość jej kondycja była równa zera. Na szczęście nauczyła się żyć z własną ułomnością i doszła do odpowiedniej wprawy. Wszystko to kwestia odpowiedniego zaplanowania. Czasami wbrew nawet własnej woli wracała wspomnieniami i może nawet marzeniami do tego beztroskiego czasu. Od początku wojny wyprawy, w których wzięła udział można było policzyć na palcach. I choć jej wyobraźnia nie wychodziła w aż tak odległe rejony to zastanawiała się czy po tym wszystkim, kiedy to wszystko się skończy… będzie potrafiła wrócić na szlak, zajmować się czymś zwykłym i naturalnym dla niej jak oddychanie.
Stawiając nogę na terenie posiadłości Weymouth machnęła dłonią chcąc odgonić od siebie natrętne myśli. Nie przyszła tutaj by się zamartwiać, rozmyślać o przyszłości. Po co głowić się nad czymś co jest niepewne zamiast skupić się na tym co jest teraz? W Dorset nie pojawiała się zbyt często. Nawet na długo przed tym wszystkim. Nie dlatego, że nie lubiła spędzać tu czasu bo wręcz przeciwnie, ale jej wizyty zawsze miały charakter niespodzianki, a ciężko zrobić niespodziankę kiedy wpadasz co niedzielę. Wolała więc zaczekać na odpowiedni moment, a ten zbliżał się wraz z obchodami Festiwalu Lata. Chciała również, żeby Archie obejrzał jej ranę po ostatnim ignitio. Niby wszystko ładnie się zagoiło, ale rzadko cierpiała od ognia, który według podań jej rodziny miał ją chronić. Skoro jednak tego nie robił to wolała kilkukrotnie upewnić się, że nie ma szans na zakażenie. Ostatnie czego chciała to umrzeć od cholernych podań Selwynów.
Uwielbiała tu być o tej porze roku. Uwielbiała zapach gorącego słońca, śpiew ptaków, owady ocierające się o jej policzki w locie. Pomimo wrogich warunków tu czuło się wolność. Przynajmniej dla niej było to pewnego rodzaju oderwanie. Nie wiedziała jakie podejście mają do tego domownicy. Czy to miejsce było dla nich schronieniem i ucieczką czy więzieniem? Ona mając perspektywę swojego domu w Szkocji, ciągłych walk i niepokojów… cóż… rzadko o taki spokój i taki widok.
Blondynka skierowała się na tył posiadłości. Dostrzegła schody prowadzące do tylnego wejścia. Postanowiła nie zaburzać domownikom standardowego rytmu dnia, dlatego usiadła na najwyższym ze schodków, nogi wyciągnęła przed siebie, a z kartonika wyciągnęła idealnie okrągłego pączka. Dostała je od kobiety, której pomogła dwa dni wcześniej. Pomyślała, że pączki będą idealną osłodą tego upalnego dnia. Uśmiechnęła się delikatnie widząc w oknie przyjemną twarz skrzatki pracującej u Prewettów od lat. Rozpoznały się wzajemnie, dlatego blondynka jedynie pomachała do niej wiedząc, że ta zaraz poinformuje, któregoś z lordów o jej obecności.
Wbrew pozorom zawsze zazdrościła Prewettom tego spokoju. Mieli jasno określone poglądy, nikt nie walczył ze sobą o władzę i potęgę, nikt nie truł własnych członków rodziny tylko po to by znaleźć się na szczycie. Selwynowie byli próżni, liczył się jedynie wizerunek. Kiedyś myślała, że to kwestia zżerająca każdą rodzinę szlachecką, ale tak nie było. Inność była tłumiona bo znaczyła tyle co słabość. Oczywiście wiedziała, że w żadnej rodzinie nie jest idealnie, ale chyba mogła się pokusić o stwierdzenie, że jej kuzyni mieli prawdziwe szczęście. Blondynka ponownie tego popołudnia odgoniła niesforne myśli, wgryzła się w pączka i oparła plecami o fundament tarasu. Czekała. Wiedziała, że zaraz z kimś przyjdzie jej się tu spotkać. Jak zwykle… niespodzianka!
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Tyły posiadłości
Szybka odpowiedź