Tyły posiadłości
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Tyły posiadłośći
Tyły posiadłości są wykorzystywane do przeróżnych celów i przez to nigdy nie są puste. To tutaj domownicy chodzą na spacery, bawią się i rozgrywają rodzinne mecze Quidditcha. Dodatkowo nieopodal tylnego wyjścia stoją drewniane ławy, na których każdego ranka ktoś pije orzeźwiającą kawę, o ile pozwala na to pogoda. Z bluszczu, oplatającego ściany okazałej posiadłości, zawsze słychać ciche odgłosy małych zwierząt.
Jest to dość duży obszar, z którego rozchodzą się ścieżki do pozostałych części majątku: rodzinnych szklarni, stajni oraz plaży.
Jest to dość duży obszar, z którego rozchodzą się ścieżki do pozostałych części majątku: rodzinnych szklarni, stajni oraz plaży.
Lipiec przywitał z otwartymi ramionami.
Lubił wczesne promienie słońca tańczące na jego piegowatej twarzy podczas porannych biegów brzegiem morza. Przez cały rok czekał na tę pełną stresu, ale satysfakcjonującą w rezultacie bieganinę związaną z przygotowaniami do Festiwalu Lata, które w tym roku z racji trwającej wojny i dopiero co wynegocjowanego zawieszenia broni zaczęły się dużo później. To nic. Bo ostatecznie Festiwal miał się odbyć, wianku znowu miały popłynąć, unosząc się na tafli morza, które miał nadzieję będzie na tyle łaskawe i nie porwie ich szybciej nim dzielny kawaler zdoła złapać go, tym samym zwracając na siebie uwagę panny, do której należał. Uważał, że to jedna z piękniejszych tradycji, przy której można się również świetnie bawić. Do dzisiaj pamiętał swoje pierwsze próby wbiegnięcia do wody, podczas których łapał wianek Procelli.
Wrócił właśnie do środka znad klifów. Jego włosy były jeszcze wilgotne od słonej wody, chociaż ubrania nie nosiły na sobie większych śladów pozostałych po falach rozpryskujących się o pobliskie skały. Ledwie zdążył przekroczyć próg, kiedy znalazła go skrzatka, wyraźnie zestresowana, wyrzucając z siebie ulgę na widok młodego lorda Prewett. Dopiero po chwili zorientował się, że mają niezapowiedzianego gościa, a sam Rory poczuł się jak kilkunastoletni chłopiec, który wyczekiwał odwiedzin kuzynki, która zawsze przywoziła ze sobą mnogość historii, którymi Roratio dosłownie mógłby się zachłysnąć i nadal nie mieć dość. Spokojna monotonność została nie tyle zaburzona co raczej urozmaicona obecnością blondynki.
Chciał spotkać się z Lucindą - w głowie wciąż miał jej heroiczne osłonięcie kobiety własnym ciałem przed atakiem tych dziwnych stworów, których bytność od jakiegoś czasu próbował zepchnąć w głąb swojej świadomości. A mimo to pytania mnożyły się samoistnie, pytania, których nie miał komu zadać, które nie chciały przejść mu przez gardło przed obliczem Archibalda, jakby obawiał się, że jedna wzmianka o cienistych stworach cofnie przyzwolenie, które dostał od niego kilka miesięcy temu. Jednakże życie Weymouth pochłonęło go całkowicie i pewna niezręczność w sformułowaniu podobnego pytania na papierze sprawiła, że milczał. Aż w końcu Lucy znalazła go sama i nie miał zamiaru boczyć się z tego powodu. Przeskakiwał schodki co dwa, mijając innych mieszkańców posiadłości, których widok biegnącego Roratio wcale nie wprawiał w osłupienie, gdyż widok to był raczej codzienny. Pradziadek śmiał się, że to ten typ młodzieńca, którego nie utrzymałby przyklejonym do krzesła przez chociażby godzinę. I poniekąd było to prawdą.
Stanął w drzwiach, do których prowadziły schody, na których przysiadła Lucinda. Piegowata twarz otoczona burzą rudych loków układających się w nieładzie rozjaśniała szerokim uśmiechem. - Jak zwykle niespodziewanie - zawyrokował przeskakując schodki tak, aby znaleźć się tuż obok niej. - Dobrze cię widzieć, kuzynko - on nigdy nie wyparł się ich powiązań krwi, mimo iż Selwynowie przecięli wszelkie nici łączące ją z rodowym nazwiskiem, Rory wciąż widział ją jako członka rodziny, w końcu to właśnie ona stanowiła niejednokrotnie wybawienie podczas dłużących się bankietów, zachwycała opowieściami z wypraw.
Lubił wczesne promienie słońca tańczące na jego piegowatej twarzy podczas porannych biegów brzegiem morza. Przez cały rok czekał na tę pełną stresu, ale satysfakcjonującą w rezultacie bieganinę związaną z przygotowaniami do Festiwalu Lata, które w tym roku z racji trwającej wojny i dopiero co wynegocjowanego zawieszenia broni zaczęły się dużo później. To nic. Bo ostatecznie Festiwal miał się odbyć, wianku znowu miały popłynąć, unosząc się na tafli morza, które miał nadzieję będzie na tyle łaskawe i nie porwie ich szybciej nim dzielny kawaler zdoła złapać go, tym samym zwracając na siebie uwagę panny, do której należał. Uważał, że to jedna z piękniejszych tradycji, przy której można się również świetnie bawić. Do dzisiaj pamiętał swoje pierwsze próby wbiegnięcia do wody, podczas których łapał wianek Procelli.
Wrócił właśnie do środka znad klifów. Jego włosy były jeszcze wilgotne od słonej wody, chociaż ubrania nie nosiły na sobie większych śladów pozostałych po falach rozpryskujących się o pobliskie skały. Ledwie zdążył przekroczyć próg, kiedy znalazła go skrzatka, wyraźnie zestresowana, wyrzucając z siebie ulgę na widok młodego lorda Prewett. Dopiero po chwili zorientował się, że mają niezapowiedzianego gościa, a sam Rory poczuł się jak kilkunastoletni chłopiec, który wyczekiwał odwiedzin kuzynki, która zawsze przywoziła ze sobą mnogość historii, którymi Roratio dosłownie mógłby się zachłysnąć i nadal nie mieć dość. Spokojna monotonność została nie tyle zaburzona co raczej urozmaicona obecnością blondynki.
Chciał spotkać się z Lucindą - w głowie wciąż miał jej heroiczne osłonięcie kobiety własnym ciałem przed atakiem tych dziwnych stworów, których bytność od jakiegoś czasu próbował zepchnąć w głąb swojej świadomości. A mimo to pytania mnożyły się samoistnie, pytania, których nie miał komu zadać, które nie chciały przejść mu przez gardło przed obliczem Archibalda, jakby obawiał się, że jedna wzmianka o cienistych stworach cofnie przyzwolenie, które dostał od niego kilka miesięcy temu. Jednakże życie Weymouth pochłonęło go całkowicie i pewna niezręczność w sformułowaniu podobnego pytania na papierze sprawiła, że milczał. Aż w końcu Lucy znalazła go sama i nie miał zamiaru boczyć się z tego powodu. Przeskakiwał schodki co dwa, mijając innych mieszkańców posiadłości, których widok biegnącego Roratio wcale nie wprawiał w osłupienie, gdyż widok to był raczej codzienny. Pradziadek śmiał się, że to ten typ młodzieńca, którego nie utrzymałby przyklejonym do krzesła przez chociażby godzinę. I poniekąd było to prawdą.
Stanął w drzwiach, do których prowadziły schody, na których przysiadła Lucinda. Piegowata twarz otoczona burzą rudych loków układających się w nieładzie rozjaśniała szerokim uśmiechem. - Jak zwykle niespodziewanie - zawyrokował przeskakując schodki tak, aby znaleźć się tuż obok niej. - Dobrze cię widzieć, kuzynko - on nigdy nie wyparł się ich powiązań krwi, mimo iż Selwynowie przecięli wszelkie nici łączące ją z rodowym nazwiskiem, Rory wciąż widział ją jako członka rodziny, w końcu to właśnie ona stanowiła niejednokrotnie wybawienie podczas dłużących się bankietów, zachwycała opowieściami z wypraw.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jej rodzina była ogromna. Pokusiłaby się nawet o stwierdzenie, że wszyscy szlachetnie urodzeni mogli nazwać się rodziną, bo więzy krwi przeplatały się na przestrzeni lat w przeróżnych kombinacjach. Jednakże biorąc pod uwagę jedynie najbliższych jej krwi to i tak robiła się z tego niezła familia. Fakt jest taki, że Lucinda o wiele bardziej dogadywała się z męskimi przedstawicielami rodów. Wiedziała, że to zasługa jej specyficznego trybu życia. Nie w głowie jej były bale, sabaty, herbatki i suknie. Jeśli miała coś do powiedzenia to zwyczajnie to mówiła, a nie cmokała w powietrze krztusząc się tlenem, bo tak wypada. Ona nie przepadała za szlachciankami, a one nie przepadały za nią. Oczywiście od każdej reguły były jakieś wyjątki. Świetnie dogadywała się z Isabellą, ale za to koszmarnie z własną siostrą, która powoli stawała się kopią Morgany. Do Prewettów zawsze miała słabość. Buchali ciepłem, dobrocią i normalnością zachowując przy tym prawdziwie szlachecką postawę. Nigdy nie musiała czuć się przy nich obco, nie musiała ukrywać tego kim naprawdę była. Czuła akceptację, której brakowało jej ze strony najbliższej rodziny. Wyjątek przez pewien czas stanowił jej brat, ale to również odpłynęło wraz z jego nieobecnością. Starała się ze wszystkich sił by oddać Prewettom to co otrzymała i nie miała pojęcia czy jej się to udawało.
Wojna zmieniła wiele relacji. Jedne całkowicie zakończyła, a inne jedynie osłabiła. Oczywiście były też takie, które na tym całym cierpieniu zyskały naprawdę wiele. Prawda była taka, że o wiele trudniej prowadzić normalne życie kiedy nic nie było już normalne. Każdy jednak adaptuje się do sytuacji, do warunków, do tego w czym przyszło mu żyć. Starali się mieć na to jakiś wpływ, ale ten wciąż był zbyt mały. Życie toczyło się bez względu na wszystko.
Przyglądała się zielonym ogrodom posiadłości myśląc o tym, że nawet nie pamięta jak wygląda Dorset zimą. To było jedno z tych miejsc, które kojarzą się z konkretnym krajobrazem i z konkretną pogodą. Wgryzła się w pączek czując jak drobinki lukru zostają jej na policzku. Dawno nie jadła czegoś tak… drogiego, choć nie zapłaciła za nie nawet grosza. Z rozmyślań wyrwał ją dźwięk otwieranych drzwi. Obróciła się i dostrzegła zbliżającego się w jej stronę kuzyna. Od razu uśmiechnęła się szeroko słysząc jego słowa. Podczas misji w Sennej Dolinie nie mieli okazji zamienić choć słowa. Nie była tym wcale zaskoczona, w takich chwilach, gdy adrenalina przygotowywała organizm do walki nie było wiele słów do wypowiedzenia. Myślami była jednak przy nim często. – Chciałam się zapowiedzieć, ale pomyślałam, że byłbyś zawiedziony moją postawą – odparła przymrużając z rozbawieniem oczy. – Pączusia? – zapytała wyciągając w jego stronę pudełko z pączkami.
Festiwal Lata zbliżał się wielkimi krokami. To właśnie przez wzgląd na niego podjęto decyzje o zawieszeniu broni. Zastanawiała się czy w ogóle ktokolwiek ów zawieszenie będzie respektował, ale jak widać wszyscy potrafili zachować pozory. Tak, pozory były ważne. – Przejdziemy się czy zostaniemy tutaj? – zapytała wskazując na schodek obok siebie. – Czekam na nowinki, plotki i tajemnice. Powiedz co u ciebie. – zakomunikowała opierając się plecami o zimny murek za sobą. Wysoka temperatura potrafiła dać w kość, ale blondynka miała już tak dość ponurej jesieni i mroźnej zimy, że każdy promień słońca był dla niej na wagę złota.
Dobrze było znów tu być. Dobrze było go zobaczyć.
Wojna zmieniła wiele relacji. Jedne całkowicie zakończyła, a inne jedynie osłabiła. Oczywiście były też takie, które na tym całym cierpieniu zyskały naprawdę wiele. Prawda była taka, że o wiele trudniej prowadzić normalne życie kiedy nic nie było już normalne. Każdy jednak adaptuje się do sytuacji, do warunków, do tego w czym przyszło mu żyć. Starali się mieć na to jakiś wpływ, ale ten wciąż był zbyt mały. Życie toczyło się bez względu na wszystko.
Przyglądała się zielonym ogrodom posiadłości myśląc o tym, że nawet nie pamięta jak wygląda Dorset zimą. To było jedno z tych miejsc, które kojarzą się z konkretnym krajobrazem i z konkretną pogodą. Wgryzła się w pączek czując jak drobinki lukru zostają jej na policzku. Dawno nie jadła czegoś tak… drogiego, choć nie zapłaciła za nie nawet grosza. Z rozmyślań wyrwał ją dźwięk otwieranych drzwi. Obróciła się i dostrzegła zbliżającego się w jej stronę kuzyna. Od razu uśmiechnęła się szeroko słysząc jego słowa. Podczas misji w Sennej Dolinie nie mieli okazji zamienić choć słowa. Nie była tym wcale zaskoczona, w takich chwilach, gdy adrenalina przygotowywała organizm do walki nie było wiele słów do wypowiedzenia. Myślami była jednak przy nim często. – Chciałam się zapowiedzieć, ale pomyślałam, że byłbyś zawiedziony moją postawą – odparła przymrużając z rozbawieniem oczy. – Pączusia? – zapytała wyciągając w jego stronę pudełko z pączkami.
Festiwal Lata zbliżał się wielkimi krokami. To właśnie przez wzgląd na niego podjęto decyzje o zawieszeniu broni. Zastanawiała się czy w ogóle ktokolwiek ów zawieszenie będzie respektował, ale jak widać wszyscy potrafili zachować pozory. Tak, pozory były ważne. – Przejdziemy się czy zostaniemy tutaj? – zapytała wskazując na schodek obok siebie. – Czekam na nowinki, plotki i tajemnice. Powiedz co u ciebie. – zakomunikowała opierając się plecami o zimny murek za sobą. Wysoka temperatura potrafiła dać w kość, ale blondynka miała już tak dość ponurej jesieni i mroźnej zimy, że każdy promień słońca był dla niej na wagę złota.
Dobrze było znów tu być. Dobrze było go zobaczyć.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| nie zwracajcie na mnie uwagi, ja tylko odpisuję Archiemu
Szczerze powiedziawszy, nie wyobrażał sobie innego życia. Życia, które miał prowadzić, chroniony jeszcze przed bezpośrednim zaangażowaniem przez wyrzuty sumienia przyjaciela. To, które przypadło mu w udziale teraz, nie było najprostsze — wiązało się z szeregiem wyrzeczeń, wystawiało na wyraźne niebezpieczeństwo, gdyby coś miało pójść nie tak, ale z drugiej strony było bardzo satysfakcjonujące. Móc mieć wpływ na poprawę życia ludzi — nawet taki niewielki — ta myśl była dla Castora niezwykle ważna, stanowiła główną motywację działań, powód, dla którego wstawał każdego dnia, nawet jeżeli dzień wcześniej nie udało mu się osiągnąć tego, co chciał.
Wszak może nie miał rodziny, ale wciąż miał dla kogo się starać. Wciąż, uparcie, przez zaciśnięte zęby wierzył, że kiedyś wszystko się zmieni. Rzeczywistość znormalnieje i zmieni się także jego samotność. Samotność, która niezwykle mu dokuczała, z którą próbował walczyć mieszkaniem z rodziną przyjaciela, pracą z ludźmi.
Życie miało przecież wartość dopiero wtedy, gdy można było się nim dzielić.
— Obawiam się, że nosi lord w sobie przynajmniej szczyptę idealizmu — odpowiedział, starając się brzmieć jak najbardziej grzecznie i ugodowo. Choć sam kiedyś myślał, że przecież opieka nad przydomowym ogródkiem nie mogła należeć do trudnych, poziom wiedzy z zakresu zielarstwa, który prezentowany był przez większość społeczeństwa, doprowadzał go do stanu bliskiego płaczu. Natomiast kolejne pytanie Archibalda spotkało się z uniesieniem na niego szaroniebieskich oczu młodego alchemika, który otwierał najpierw usta, potem prędko je zamykał, zastanawiając się, jak ubrać w słowa (grzeczne, przede wszystkim grzeczne) to, co myślał. — Bo to zajęcia zielarstwa, nie opieki nad ogródkiem przydomowym... Rośliny mają przecież zdecydowanie więcej zastosowań niż bycie zjedzonymi... — a jednak, mimo wszystko, jakaś część rozżalenia wybrzmiała w jego głosie; może był to żal alchemika tworzącego eliksiry o roślinnych sercach, a może poszukującego swej drogi twórcy kadzideł. Nie wspominał nawet o tym, że rośliny potrafiły też chronić, chociażby taka wierzba bijąca, czy też drzewo wiggen. Może powinien pomyśleć o załatwieniu sobie jakiejś sadzonki, przyzwyczajenia jej do gleby... Byłby z tego pożytek.
Na całe szczęście, a może wyczuwając podskórnie nadciągające nieporozumienie, mające swe źródła oczywiście w prostolinijności blondyna, lord Prewett postanowił zakończyć spotkanie. Oświadczenie to zupełnie nie zdziwiło młodego alchemika, wszak ktoś tak ważny jak lord nestor musiał pewnie umiejętnie manewrować czasem, który miał dostępny w ciągu dnia. To, że w ogóle znalazł dla niego moment było już nobilitacją samą w sobie, dlatego też gdy tylko skończył zapisywać swe notatki, Sprout doprowadził zajmowaną przez siebie przestrzeń do porządku, wstał z miejsca i ukłonił się przed Archibaldem, najładniej jak umiał.
— Bardzo lordowi dziękuję za pomoc. Ulotki na pewno sprawdzą się w Somerset. Jeszcze raz dziękuję i nie będę już przeszkadzał — skoro Roratio był gdzieś w Weymouth, nie mógł przepuścić okazji do rozmowy z przyjacielem. Kto wie, może nawet wpadną razem na nowy, wybitny pomysł?
| z/t
Szczerze powiedziawszy, nie wyobrażał sobie innego życia. Życia, które miał prowadzić, chroniony jeszcze przed bezpośrednim zaangażowaniem przez wyrzuty sumienia przyjaciela. To, które przypadło mu w udziale teraz, nie było najprostsze — wiązało się z szeregiem wyrzeczeń, wystawiało na wyraźne niebezpieczeństwo, gdyby coś miało pójść nie tak, ale z drugiej strony było bardzo satysfakcjonujące. Móc mieć wpływ na poprawę życia ludzi — nawet taki niewielki — ta myśl była dla Castora niezwykle ważna, stanowiła główną motywację działań, powód, dla którego wstawał każdego dnia, nawet jeżeli dzień wcześniej nie udało mu się osiągnąć tego, co chciał.
Wszak może nie miał rodziny, ale wciąż miał dla kogo się starać. Wciąż, uparcie, przez zaciśnięte zęby wierzył, że kiedyś wszystko się zmieni. Rzeczywistość znormalnieje i zmieni się także jego samotność. Samotność, która niezwykle mu dokuczała, z którą próbował walczyć mieszkaniem z rodziną przyjaciela, pracą z ludźmi.
Życie miało przecież wartość dopiero wtedy, gdy można było się nim dzielić.
— Obawiam się, że nosi lord w sobie przynajmniej szczyptę idealizmu — odpowiedział, starając się brzmieć jak najbardziej grzecznie i ugodowo. Choć sam kiedyś myślał, że przecież opieka nad przydomowym ogródkiem nie mogła należeć do trudnych, poziom wiedzy z zakresu zielarstwa, który prezentowany był przez większość społeczeństwa, doprowadzał go do stanu bliskiego płaczu. Natomiast kolejne pytanie Archibalda spotkało się z uniesieniem na niego szaroniebieskich oczu młodego alchemika, który otwierał najpierw usta, potem prędko je zamykał, zastanawiając się, jak ubrać w słowa (grzeczne, przede wszystkim grzeczne) to, co myślał. — Bo to zajęcia zielarstwa, nie opieki nad ogródkiem przydomowym... Rośliny mają przecież zdecydowanie więcej zastosowań niż bycie zjedzonymi... — a jednak, mimo wszystko, jakaś część rozżalenia wybrzmiała w jego głosie; może był to żal alchemika tworzącego eliksiry o roślinnych sercach, a może poszukującego swej drogi twórcy kadzideł. Nie wspominał nawet o tym, że rośliny potrafiły też chronić, chociażby taka wierzba bijąca, czy też drzewo wiggen. Może powinien pomyśleć o załatwieniu sobie jakiejś sadzonki, przyzwyczajenia jej do gleby... Byłby z tego pożytek.
Na całe szczęście, a może wyczuwając podskórnie nadciągające nieporozumienie, mające swe źródła oczywiście w prostolinijności blondyna, lord Prewett postanowił zakończyć spotkanie. Oświadczenie to zupełnie nie zdziwiło młodego alchemika, wszak ktoś tak ważny jak lord nestor musiał pewnie umiejętnie manewrować czasem, który miał dostępny w ciągu dnia. To, że w ogóle znalazł dla niego moment było już nobilitacją samą w sobie, dlatego też gdy tylko skończył zapisywać swe notatki, Sprout doprowadził zajmowaną przez siebie przestrzeń do porządku, wstał z miejsca i ukłonił się przed Archibaldem, najładniej jak umiał.
— Bardzo lordowi dziękuję za pomoc. Ulotki na pewno sprawdzą się w Somerset. Jeszcze raz dziękuję i nie będę już przeszkadzał — skoro Roratio był gdzieś w Weymouth, nie mógł przepuścić okazji do rozmowy z przyjacielem. Kto wie, może nawet wpadną razem na nowy, wybitny pomysł?
| z/t
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Och tak, z pewnością gałęzie drzew rodowych plątały się ze sobą często, tworząc nietypowe kombinacje. Chociaż niezbyt uważał na zajęciach - a raczej wykładach - z historii magii, które serwowano mu podczas wczesnych lat młodzieńczych, jeszcze przed przekroczeniem murów Hogwartu, gdzie ponownie zaatakowano go wiedzą o dziejach minionych. Ta świadomość jednak chyba nie zawsze istniała wśród szlachetnie urodzonych, szczególnie, gdy przychodziło do planowania sojuszy, których najmniej istotnym elementem miało być szczęście przeznaczonych sobie przedstawicieli rodów. Szczególnie, gdy zajął się poważniej ekonomią zrozumiał, że małżeństwo było przede wszystkim kontraktem handlowym. To, co otrzymywały strony zainteresowane, kto zaoszczędził, a kto zdecydowanie przepłacił nie miało tak wielkiego znaczenia. Nie napawało go to optymizmem do ewentualnych, przyszłych zaręczyn, ale rozumiał też swoje obowiązki wobec rodziny, którą stawiał na pierwszym miejscu. A wiedział, że nie każdy mógł pozwolić sobie na obdarowanie zaufaniem najbliższych. Selwynowie wykonali zwrot w stronę tego, którego zwą Czarnym Panem, co - jak doskonale wiedział - nie współgrało z wizją świata Lucindy. Natomiast - było to znowu jedynie (nie aż tak) skromne zdanie młodego lorda - to, że jej rodzina straciła tradycyjny obraz nie oznaczało, że całkowicie zniknęła. Mówi się, że niektóre więzi są silniejsze niż krew, płynąca w żyłach. Rory cenił Lucindę za jej odwagę do bycia inną od dam zapewne tęskniących za sabatami i balami, za podążenie własną drogą. I miał nadzieję, że odnajdywała komfort rodzinnego ciepła za każdym razem, gdy przekraczała granicę Weymouth.
Ulga otuliła jego serce, gdy mógł na własne oczy przekonać się, że z Lucindą było wszystko dobrze, a przynajmniej na pierwszy rzut oka. Chociaż sam próbował jakoś poradzić sobie z konsekwencjami jego pierwszej misji w imię Zakonu, chociaż te bardziej odcisnęły piętno na psychice młodego lorda niżeli jego ciele. Wciąż czuł ciężar ciała Herberta na swoim ciele, lepkość i kontrastujące z zacinającym po twarzy wietrze, ciepło. Późniejsza pomoc Mare przy granicach ziem Greengrassów. Przez chwilę robił sobie wyrzuty, że nie nakreślił chociaż kilku słów pod adresem kuzynki. Natomiast prędko otrząsnął się z tego nieprzyjemnego uczucia widząc, że Lucinda otrzymała pomoc i mogła teraz zachwycać się szmaragdem ogrodów oraz słodkością pączka.
Nieco zadziorny uśmiech z łobuzerską iskrą w oczach - jakże standardowe zestawienie w przypadku Roratio. - Masz rację, zawiodłabyś mnie niezaprzeczalnie - odparł z uśmiechem słyszalnym w każdej sylabie. Niemalże od razu przysiadł na schodku obok kobiety. - Z chęcią - odparł, przejmując od niej słodkość. - Napijesz się czegoś? - zaproponował niemalże od razu, zastanawiając się jaki napój przyniósłby im ulgę w duszny, letni dzień, którego przecież wszyscy z utęsknieniem wypatrywali. - Skoro jesteś gościem, najdroższa kuzynko, pozwolę ci wybrać - w końcu on znał te ogrody na pamięć, widywał je codziennie, więc jej pozostawił podjęcie decyzji czy po podróży, którą przebyła odczuwała potrzebę odpoczęcia na chłodnych, kamiennych schodach, czy raczej chciała nacieszyć oczy widokiem zadbanym ogrodów.
- Wiesz, teraz, gdy nasz szlachetny lord nestor Fluvius wypracował zawieszenie broni wszystko w Weymouth staje na głowie bo jest trochę mniej czasu, aby dopiąć na ostatni guzik wszelkie sprawy związane z Festiwalem, także ja siedzę zakopany w papierach - za lekkim tonem i małą złośliwością względem imienia starszego brata chował to zmartwienie, poczucie bezsilności, gdy brat wchodził w paszczę lwa. Bo chciał być wtedy z Archiem - to chyba ten moment, gdzie nieco zbyt beztroski Roratio zaczynał dorastać.
Ulga otuliła jego serce, gdy mógł na własne oczy przekonać się, że z Lucindą było wszystko dobrze, a przynajmniej na pierwszy rzut oka. Chociaż sam próbował jakoś poradzić sobie z konsekwencjami jego pierwszej misji w imię Zakonu, chociaż te bardziej odcisnęły piętno na psychice młodego lorda niżeli jego ciele. Wciąż czuł ciężar ciała Herberta na swoim ciele, lepkość i kontrastujące z zacinającym po twarzy wietrze, ciepło. Późniejsza pomoc Mare przy granicach ziem Greengrassów. Przez chwilę robił sobie wyrzuty, że nie nakreślił chociaż kilku słów pod adresem kuzynki. Natomiast prędko otrząsnął się z tego nieprzyjemnego uczucia widząc, że Lucinda otrzymała pomoc i mogła teraz zachwycać się szmaragdem ogrodów oraz słodkością pączka.
Nieco zadziorny uśmiech z łobuzerską iskrą w oczach - jakże standardowe zestawienie w przypadku Roratio. - Masz rację, zawiodłabyś mnie niezaprzeczalnie - odparł z uśmiechem słyszalnym w każdej sylabie. Niemalże od razu przysiadł na schodku obok kobiety. - Z chęcią - odparł, przejmując od niej słodkość. - Napijesz się czegoś? - zaproponował niemalże od razu, zastanawiając się jaki napój przyniósłby im ulgę w duszny, letni dzień, którego przecież wszyscy z utęsknieniem wypatrywali. - Skoro jesteś gościem, najdroższa kuzynko, pozwolę ci wybrać - w końcu on znał te ogrody na pamięć, widywał je codziennie, więc jej pozostawił podjęcie decyzji czy po podróży, którą przebyła odczuwała potrzebę odpoczęcia na chłodnych, kamiennych schodach, czy raczej chciała nacieszyć oczy widokiem zadbanym ogrodów.
- Wiesz, teraz, gdy nasz szlachetny lord nestor Fluvius wypracował zawieszenie broni wszystko w Weymouth staje na głowie bo jest trochę mniej czasu, aby dopiąć na ostatni guzik wszelkie sprawy związane z Festiwalem, także ja siedzę zakopany w papierach - za lekkim tonem i małą złośliwością względem imienia starszego brata chował to zmartwienie, poczucie bezsilności, gdy brat wchodził w paszczę lwa. Bo chciał być wtedy z Archiem - to chyba ten moment, gdzie nieco zbyt beztroski Roratio zaczynał dorastać.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prawienie o miłości nie było czymś co weszło w krew szlachetnie urodzonym. Od dziecka wpajano im, że istnieją rzeczy ważniejsze od uczucia, którego siła choć wielka może być bardzo ulotna. Najważniejsza była władza, stałość rodu, czysta krew. Jej samej trudno było określić stosunek, który posiadała do miłości. Zakochanie, zauroczenie. Od zawsze sądziła, że są to stany dalekie jej możliwości. Nie marzyła o wielkim uczuciu, o posiadaniu rodziny, o ogniu rodzinnego domostwa, ale to w pewnym momencie ogarnia każdego i odbiera garść, a może i nawet cały zdrowy rozsądek. Za każdym razem, gdy choć na sekundę traciła czujność cierpiała w niewyobrażalny sposób. Zaczęła się wtem zastanawiać, że może faktycznie są rzeczy ważniejsze od miłości. Coś czego utrata nie kosztuje tak wiele. Możliwe, że w ów sojuszach leżała garść sensu, a może zwyczajnie chciała ten sens dostrzegać, bo to przyjemniejsze niż rozpatrywanie własnych porażek? Tak czy inaczej życie szlachcianki i szlachcica miało wiele plusów, ale również wiele minusów. Dostrzeganie tylko jednej ze stron wskazywało na hipokryzje, a wbrew pozorom naprawdę nie chciała za hipokrytkę uchodzić.
Opowiedzenie się, po którejś ze stron nie było prostym zadaniem. Oczywiście w pewnym sensie narzucone to mieli przez politykę rodu, ale ona była idealnym przykładem na to, że wcale nie trzeba iść w myśl tego co każdą inni. O wiele trudniejsze jest podjęcie decyzji o otwartym zaangażowaniu się w konflikt. Doskonale pamiętała, kiedy do niej dotarło, że chce to zrobić. Pożar w Ministerstwie sprawił, że poczuła iż chce zawalczyć o ludzi, którzy tego potrzebują. Nie negowała jednakże osób, które się na to nigdy nie zdecydowały. Każde pierwsze zaklęcie, każde pojedyncze skaleczenie i każda głęboka rana sprawiały, że coś się w niej zmieniało. Wielu powiedziałoby, że na gorsze, ale... ona tak nie uważała. Dostosowywała się do aktualnych warunków, będąc roztropkiem nigdy nie dotarłaby do miejsca, do którego udało jej się dotrzeć. Zmiana była równie ważna co pozory.
Uśmiechnęła się szerzej słysząc rozbawienie w głosie mężczyzny. – Nie śmiałabym tego zrobić – dodała jeszcze nawiązując do najpewniejszego rozczarowania. – Jak najszybciej nim stracę wszystkie zęby. – odparła, gdy kuzyn zaproponował jej coś do picia. – Pod koniec czerwca dopadła mnie klątwa, przez którą straciłam wszystkie zmysły. Wszystko co jadłam, piłam… było bez wyrazu. Teraz, gdy się tego pozbyłam jest wręcz odwrotnie. – wyjaśniła. Jedzenie rzeczy, których smak był intensywny powodowało, że odczuwała je znacznie mocniej niżeli przed klątwą. Może to kwestia przyzwyczajenia? A może tego, że już dawno nie jadła czegoś równie słodkiego?
Zamyśliła się przez chwile opierając się mocniej o chłodną fakturę barierki. – W takim razie schrońmy się w cieniu. Zapomniałam już jak gorące potrafią być lipcowe dni. – nie narzekała. W końcu po tak długiej zimie i intensywnych opadach deszczu wszyscy zasłużyli na trochę słońca. Może nawet więcej niż trochę. Nigdy jednak nie była wielkim zwolennikiem upałów, na pewno nie takich, które w człowieku prócz radości sprawiały dyskomfort.
- Dużo się u was teraz dzieje, prawda? – potwierdziła własne przepuszczenia. Podejrzewała, że tegoroczny Festiwal wymagał znacznie więcej nakładów pracy niżeli te wcześniejsze. Miał być odskocznią dla ludzi, którzy ów odskoczni nie doświadczyli przez szmat czasu. Nie lada wyzwanie. Blondynka wyczuła w słowach kuzyna niepokojącą nutę, ale nie pociągnęła jej dalej nie chcąc w żadnym stopniu naruszać jego komfortu. Sama w końcu tego nie znosiła. – Co właściwie myślisz o zawieszeniu broni? – zapytała szczerze ciekawa odpowiedzi i ponownie wgryzła się w pączka. Nie miała zamiaru pozwolić by się zmarnowały. Życie wystarczająco ją nauczyło.
Opowiedzenie się, po którejś ze stron nie było prostym zadaniem. Oczywiście w pewnym sensie narzucone to mieli przez politykę rodu, ale ona była idealnym przykładem na to, że wcale nie trzeba iść w myśl tego co każdą inni. O wiele trudniejsze jest podjęcie decyzji o otwartym zaangażowaniu się w konflikt. Doskonale pamiętała, kiedy do niej dotarło, że chce to zrobić. Pożar w Ministerstwie sprawił, że poczuła iż chce zawalczyć o ludzi, którzy tego potrzebują. Nie negowała jednakże osób, które się na to nigdy nie zdecydowały. Każde pierwsze zaklęcie, każde pojedyncze skaleczenie i każda głęboka rana sprawiały, że coś się w niej zmieniało. Wielu powiedziałoby, że na gorsze, ale... ona tak nie uważała. Dostosowywała się do aktualnych warunków, będąc roztropkiem nigdy nie dotarłaby do miejsca, do którego udało jej się dotrzeć. Zmiana była równie ważna co pozory.
Uśmiechnęła się szerzej słysząc rozbawienie w głosie mężczyzny. – Nie śmiałabym tego zrobić – dodała jeszcze nawiązując do najpewniejszego rozczarowania. – Jak najszybciej nim stracę wszystkie zęby. – odparła, gdy kuzyn zaproponował jej coś do picia. – Pod koniec czerwca dopadła mnie klątwa, przez którą straciłam wszystkie zmysły. Wszystko co jadłam, piłam… było bez wyrazu. Teraz, gdy się tego pozbyłam jest wręcz odwrotnie. – wyjaśniła. Jedzenie rzeczy, których smak był intensywny powodowało, że odczuwała je znacznie mocniej niżeli przed klątwą. Może to kwestia przyzwyczajenia? A może tego, że już dawno nie jadła czegoś równie słodkiego?
Zamyśliła się przez chwile opierając się mocniej o chłodną fakturę barierki. – W takim razie schrońmy się w cieniu. Zapomniałam już jak gorące potrafią być lipcowe dni. – nie narzekała. W końcu po tak długiej zimie i intensywnych opadach deszczu wszyscy zasłużyli na trochę słońca. Może nawet więcej niż trochę. Nigdy jednak nie była wielkim zwolennikiem upałów, na pewno nie takich, które w człowieku prócz radości sprawiały dyskomfort.
- Dużo się u was teraz dzieje, prawda? – potwierdziła własne przepuszczenia. Podejrzewała, że tegoroczny Festiwal wymagał znacznie więcej nakładów pracy niżeli te wcześniejsze. Miał być odskocznią dla ludzi, którzy ów odskoczni nie doświadczyli przez szmat czasu. Nie lada wyzwanie. Blondynka wyczuła w słowach kuzyna niepokojącą nutę, ale nie pociągnęła jej dalej nie chcąc w żadnym stopniu naruszać jego komfortu. Sama w końcu tego nie znosiła. – Co właściwie myślisz o zawieszeniu broni? – zapytała szczerze ciekawa odpowiedzi i ponownie wgryzła się w pączka. Nie miała zamiaru pozwolić by się zmarnowały. Życie wystarczająco ją nauczyło.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przyjemne promienie rozgrzewającego, letniego słońca, zaglądające przez uchylone okno niewielkiego pokoju, wybaczały poranną, zbyt wczesną pobudkę. Opadały na zaspaną, dziecięcą twarz, rozpostarte ramiona, zagrzebane w szerokiej powierzchni kraciastego koca. Dziewczynka wybudzona przez troskliwe słowa zakrzątanej matuli, zmarszczyła powieki, przeciągnęła całe ciałko, aby jeszcze na kilka chwil, zanurzyć się w ramionach Morfeusza, razem z puszystym, pluszowym królikiem. Kobieta od samego rana biegała między pomieszczeniami, przygotowując skromne śniadanie, wybierając odpowiednią odzież, dbając o każdy, najdrobniejszy szczegół wyglądu: lekki makijaż, dodatki i nienaganną fryzurę. Dzisiejszy dzień był niesamowicie istotny – miała udać się do posiadłości Rodu Prewett, aby odbyć wstępną rozmowę na stanowisko jednej z głównych służek. Denerwowała się, nie była pewna czy sprosta podstawionym wymaganiom. Mimo doświadczenia, szerokich umiejętności z zakresu prowadzenia domu, zarządzania i wszechstronnej opieki, kłęby wątpliwości przemieszczały się przez rozproszony umysł. Siadając przy prostokątnym lusterku, rozpoczęła zaplatanie długich, kasztanowych włosów. W odbiciu, dostrzegała swą siedmioletnią córkę, pochłoniętą podróżą w daleką krainę snu. Uśmiechając się pod nosem, wypowiedziała przyjemne i słodkie: – Annie, pobudka… – brak reakcji, spowodował dźwięczny chichot, zerknięcie na ujmujące odbicie. Czarna wstążka owinęła się wokół jednego ze splotu, gdy kontynuowała: – Kochanie, musimy niedługo wychodzić, chodź. Zrobię ci naleśniki… – zachęciła po chwili, wiedząc, że zastawiła nieprzekraczalną pułapkę. Wystarczyły sekundy, aby dziewczynka poruszyła się nieznacznie, podniosła rozczochraną czuprynę i wymamrotała senne: – Ale z jabłkami? – ulubiony owoc przewijał się przez zamglone marzenia, rozsiadając smakiem na całym języku. – Oczywiście, z dużą ilością. – zapewniła, kończąc drugiego warkocza i splatając go w ciasną, estetyczną koronę.
Tylne tereny posiadłości, okazały się przepiękną, zieloną przestrzenią, przygotowaną do niesfornych hulanek, wytwornych spacerów, czy rannego odpoczynku. Jeszcze kilka minut temu, znajdowała się w ozdobnym wejściu posiadłości, trzymana przez drżącą rękę matki. Kobieta tłumaczyła, iż dzisiejszego dnia, wyjątkowo nie mogła zostawić swej córki, pod opieką siostry, dlatego też zabrała ją ze sobą. Zapewniła, że dziecko zachowuje się nienagannie i dostojnie – bez większego problemu, zaczeka na jednej z korytarzowych, atłasowych ław, do zakończenia istotnej, rozmowy wstępnej. Przyjmując wszelkie przykazania, blondyneczka kiwnęła głową, rozsiadając się wygodnie. Widok rozpostarty zza turkusowej kotary, zapierał dech w piersiach: przepiękne rośliny wiły się długimi meandrami, ogrodnik przycinał fikuśne drzewka, a mały chłopiec w przepięknych ubraniach, przebiegał przez sam środek trawnika, wtórując czworonożnemu przyjacielowi. Dziewczynka powstrzymywała się kilkukrotnie, jednakże napędzająca ciekawość zwyciężyła. Prędko odnalazła odpowiednie schody, prowadzące do wyznaczonego celu. Nie sądziła jednak, że po drodze natknie się na dwójkę dorosłych, którzy mogli zdradzić jej niecne plany, cofnąć ku pałacowi, nakrzyczeć za te niesubordynację, powiedzieć wszystko jej mamie, która okaże się rozczarowana i smutna. W ostatniej chwili udało jej się przeskoczyć kilka stopni, zahaczając o szatę rudowłosego chłopaka i o mały włos nie upadając na oba kolana. Annie zakręciła zwinny piruet, lądując tuz obok dwójki rozmówców. Niemalże od razu spuściła głowę. Dłonie zaplecione z przodu, miętoliły materiał różowej sukieneczki, a pojedyncze kosmyki zakryły zatroskaną twarz. Przez moment czekała tak bez ruchu wpatrzona w ziemię. Miała dostać karę. Dopiero po upływie kilku, wydłużonych sekund, zdobyła się na wydukanie krótkich i smutnych: – Ja… Ja, ja... Przepraszam… – a gdy oczy w kolorze zieleni, podniosły się z lekką śmiałością od razu dostrzegły ten niebywały smakołyk. Piękna Pani siedząca tuż naprzeciwko, trzymała je na kolanach – pulchne, złociste, lukrowane pączki, które widziała tylko raz; na sklepowej ladzie, przykryte kloszem, tak pachnące i kuszące. Wtedy, gdy jeszcze nie musiały ukrywać się przed tym, co mama nazywała wojną.
Tylne tereny posiadłości, okazały się przepiękną, zieloną przestrzenią, przygotowaną do niesfornych hulanek, wytwornych spacerów, czy rannego odpoczynku. Jeszcze kilka minut temu, znajdowała się w ozdobnym wejściu posiadłości, trzymana przez drżącą rękę matki. Kobieta tłumaczyła, iż dzisiejszego dnia, wyjątkowo nie mogła zostawić swej córki, pod opieką siostry, dlatego też zabrała ją ze sobą. Zapewniła, że dziecko zachowuje się nienagannie i dostojnie – bez większego problemu, zaczeka na jednej z korytarzowych, atłasowych ław, do zakończenia istotnej, rozmowy wstępnej. Przyjmując wszelkie przykazania, blondyneczka kiwnęła głową, rozsiadając się wygodnie. Widok rozpostarty zza turkusowej kotary, zapierał dech w piersiach: przepiękne rośliny wiły się długimi meandrami, ogrodnik przycinał fikuśne drzewka, a mały chłopiec w przepięknych ubraniach, przebiegał przez sam środek trawnika, wtórując czworonożnemu przyjacielowi. Dziewczynka powstrzymywała się kilkukrotnie, jednakże napędzająca ciekawość zwyciężyła. Prędko odnalazła odpowiednie schody, prowadzące do wyznaczonego celu. Nie sądziła jednak, że po drodze natknie się na dwójkę dorosłych, którzy mogli zdradzić jej niecne plany, cofnąć ku pałacowi, nakrzyczeć za te niesubordynację, powiedzieć wszystko jej mamie, która okaże się rozczarowana i smutna. W ostatniej chwili udało jej się przeskoczyć kilka stopni, zahaczając o szatę rudowłosego chłopaka i o mały włos nie upadając na oba kolana. Annie zakręciła zwinny piruet, lądując tuz obok dwójki rozmówców. Niemalże od razu spuściła głowę. Dłonie zaplecione z przodu, miętoliły materiał różowej sukieneczki, a pojedyncze kosmyki zakryły zatroskaną twarz. Przez moment czekała tak bez ruchu wpatrzona w ziemię. Miała dostać karę. Dopiero po upływie kilku, wydłużonych sekund, zdobyła się na wydukanie krótkich i smutnych: – Ja… Ja, ja... Przepraszam… – a gdy oczy w kolorze zieleni, podniosły się z lekką śmiałością od razu dostrzegły ten niebywały smakołyk. Piękna Pani siedząca tuż naprzeciwko, trzymała je na kolanach – pulchne, złociste, lukrowane pączki, które widziała tylko raz; na sklepowej ladzie, przykryte kloszem, tak pachnące i kuszące. Wtedy, gdy jeszcze nie musiały ukrywać się przed tym, co mama nazywała wojną.
I show not your face but your heart's desire
Tak wiele spraw uciekało jej przez palce. Od wstąpienia do Zakonu Feniksa jej cała uwaga poświęcona była toczącemu się konfliktowi. Robiła wszystko w oparciu o dobro ogółu często pomijając w tym swoje własne. To dziwne, że po części zapomniała już o kwestiach, które kiedyś stanowiły centrum jej funkcjonowania. Nie dla wojny porzuciła rodzinną tradycję. Nie była wojownikiem, nie znała się na toczeniu bitw, planowaniu starć. Była poszukiwaczem artefaktów i łamaczem klątw. To był jej konik. Powiedzieć, że miała do tego talent, to jak nie powiedzieć właściwie nic. W końcu to nie on stał za jej sukcesem na jakiejkolwiek płaszczyźnie, a praca jaką włożyła by do tego doprowadzić. Kiedy ostatnio poświęciła czas na rozmyślania o tym co dawniej nie przestawało jej nawiedzać? Wojna, konflikt, cierpienie, zawieszenie broni, pokój. Nie powinna być zła na tę zmianę. W końcu patrząc na trwający konflikt i tak nie mogłaby w pełni oddawać się temu co dla niej ważne. Z drugiej strony czy potrafiła zająć głowę czymś zupełnie innym? Rozmawiać o czymś innym? Nawet teraz patrząc na to jak prosta mogłaby być ich rozmowa, to i tak między słowami wkradł się temat tego co aktualnie przeżywali. Choć na horyzoncie zbliżały się o wiele przyjemniejsze zdarzenia. Festiwal Lata bez wątpienia miał przynieść wielu możliwość złapania oddechu, być ucieczką. Wiedziała, że kuzyni staną na wysokości zadania by ludziom to umożliwić.
Nie zdążyła usłyszeć na zadane przez siebie pytanie odpowiedzi, bo tuż obok nich zjawiła się mała dziewczynka. Z impetem uderzyła o ziemię. Ubrana w schludną, różową sukieneczkę wyglądała na przestraszoną. Nigdy wcześniej jej tutaj nie widziała, ale przecież… dawno też jej tu nie było. Nagle dziewczynka zaczęła przepraszać. Lucinda przeniosła spojrzenie na kuzyna, który wydawał się być tak samo zaskoczony. Nie miała podejścia do dzieci. Nigdy nie widziała się w roli matki i zrzucała to na brak jakichkolwiek wzorców związanych z wychowaniem. Podchodziła do dzieci tak jak i do ludzi i to chyba sprawiało, że dzieci ją lubiły. Była w tym szczera, a widocznie dzieci właśnie szczerość sobie cenią. Uśmiechnęła się delikatnie widząc posępną minę dziewczynki. – Ale za co przepraszasz kochanie? – zapytała zdrobniale podnosząc się ze schodów i podchodząc do dziewczynki. – Nic ci się nie stało? Jesteś tu sama? – zapytała rozglądając się po najbliższej okolicy w poszukiwaniu matki dziecka. Może uciekła, a teraz rodzice poszukują swojej zguby? Blondynka wyciągnęła do dziewczynki dłoń i pomogła jej wstać. W drugiej wciąż trzymała pączki, na które mała co chwile spoglądała.
Nie zdążyła usłyszeć na zadane przez siebie pytanie odpowiedzi, bo tuż obok nich zjawiła się mała dziewczynka. Z impetem uderzyła o ziemię. Ubrana w schludną, różową sukieneczkę wyglądała na przestraszoną. Nigdy wcześniej jej tutaj nie widziała, ale przecież… dawno też jej tu nie było. Nagle dziewczynka zaczęła przepraszać. Lucinda przeniosła spojrzenie na kuzyna, który wydawał się być tak samo zaskoczony. Nie miała podejścia do dzieci. Nigdy nie widziała się w roli matki i zrzucała to na brak jakichkolwiek wzorców związanych z wychowaniem. Podchodziła do dzieci tak jak i do ludzi i to chyba sprawiało, że dzieci ją lubiły. Była w tym szczera, a widocznie dzieci właśnie szczerość sobie cenią. Uśmiechnęła się delikatnie widząc posępną minę dziewczynki. – Ale za co przepraszasz kochanie? – zapytała zdrobniale podnosząc się ze schodów i podchodząc do dziewczynki. – Nic ci się nie stało? Jesteś tu sama? – zapytała rozglądając się po najbliższej okolicy w poszukiwaniu matki dziecka. Może uciekła, a teraz rodzice poszukują swojej zguby? Blondynka wyciągnęła do dziewczynki dłoń i pomogła jej wstać. W drugiej wciąż trzymała pączki, na które mała co chwile spoglądała.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dziewczynka nie do końca rozumiała otaczającą rzeczywistość. Troskliwa matka starała się ochronić ją przed okrutnymi skutkami trwającej wojny. Dbała o przyzwoity standard życia zdobywając pożywienie, korzystając z organizowanych zbiórek, szyjąc samodzielne ubrania, wybierając drogi, dalekie od potencjalnych walk, czy nieprzyjemnych widoków. I choć mieszkając w niewielkim miasteczku, po rebelianckiej stronie mocy, gdzie mogła czuć się odrobinę bezpieczniej, wolała dmuchać na zimne. Każdego dnia szukała sposobu na podniesienie standardu i skromnej pensji. Nie mogąc pozwolić sobie na pozostawienie małej Annie, skorzystać z pomocy walczącego męża, za każdym razem zabierała ją ze sobą, pokazując coraz to nowsze miejsca, przedstawiając niezwykle ciekawym osobistościom. Tak jak dzisiejszego dnia, gdy przechodząc przez ogromną, ozdobną bramę, weszły na szlachecką posiadłość. Siedmiolatka podskakiwała wesoło, śmiejąc się w głos, odganiając robaka, który tak pieczołowicie przyczepił się jej osoby. Jej zielone oczy otworzyły się szeroko widząc piękno szerokich, zielonych trawników. Wyobraziła sobie moment, w którym za pozwoleniem matki, puszczała się w te pędy, goniąc za różową piłką, lub inną, zaprzyjaźnioną osóbką. Mogłaby spędzać tu wszystkie, letnie popołudnia, doglądać roślin, szukając malutkich zwierząt, zbierając śliczne listki i szczupłe gałązki. Marzyła o takim obrocie sprawy, puszczając jej rękę i wybiegając do przodu.
Nie mogła powstrzymać się, aby nie skorzystać z okazji. Wymykając się niezauważona, była pewna, że wróci do środka już za chwilę, dosłownie za minutkę. Nie dbała o ukrycie, odnajdując boczne wejście, z impetem wyruszyła na pokaźne schody, nie opanowując tempa i braku równowagi. Kręcąc niezgrabny piruet, przeskoczyła kilka, wąskich stopni, lądując na ziemi, opadając na kolana. Nie zaczęła płakać, choć szok i wątły ból wywołały pierwsze oznaki prawdziwego strachu. Podniosła się do góry, przestraszona i speszona, lecz szok z powrotem przyszpilił ją do ziemi. Wygładziła ubranie nie spoglądając na dwójkę zaskoczonych nieznajomych. Nie wiedziała co powinna zrobić. Jak radziła jej mama? Że zawsze gdy zrobiła coś nieodpowiedniego, powinna przeprosić, z głównym ukierunkowaniem na osoby dorosłe: – Przepraszam. – wyszeptała jeszcze raz, złamanym, dziecięcym głosikiem i podniosła wzrok tylko delikatnie, czekając na wymaganą burę. Nie spodziewała się, że piękna pani blondynka, uśmiechnie się do niej radośnie, zwróci tak, jakby nic się nie stało: – Bo ja, bo jaaa, nie chciałam… – uciec od mamy, przeszkadzać w rozmowie, zwiedzać obcy dom. Kobieta znalazła się coraz bliżej, stając tuż przed nią. Była taka miła. Przyjęła Annie pokręciła głową, gdyż wszystko było w porządku i nie była tu sama. Zdołała odezwać się po krótkiej chwili: – Mama jest tam. – wskazała na jedno z okien, z którego obserwowała ogrody. – Kazała mi zaczekać. – na krzesełku, przed salą rozmów. – Nie chciałam uciec. – przyznała się opuszczając głowę ponownie. Kilka razy zerkała też na smakołyki, od których zrobiła się głodna. Uwielbiała słodkie, mogłaby jeść je codziennie.
Nie mogła powstrzymać się, aby nie skorzystać z okazji. Wymykając się niezauważona, była pewna, że wróci do środka już za chwilę, dosłownie za minutkę. Nie dbała o ukrycie, odnajdując boczne wejście, z impetem wyruszyła na pokaźne schody, nie opanowując tempa i braku równowagi. Kręcąc niezgrabny piruet, przeskoczyła kilka, wąskich stopni, lądując na ziemi, opadając na kolana. Nie zaczęła płakać, choć szok i wątły ból wywołały pierwsze oznaki prawdziwego strachu. Podniosła się do góry, przestraszona i speszona, lecz szok z powrotem przyszpilił ją do ziemi. Wygładziła ubranie nie spoglądając na dwójkę zaskoczonych nieznajomych. Nie wiedziała co powinna zrobić. Jak radziła jej mama? Że zawsze gdy zrobiła coś nieodpowiedniego, powinna przeprosić, z głównym ukierunkowaniem na osoby dorosłe: – Przepraszam. – wyszeptała jeszcze raz, złamanym, dziecięcym głosikiem i podniosła wzrok tylko delikatnie, czekając na wymaganą burę. Nie spodziewała się, że piękna pani blondynka, uśmiechnie się do niej radośnie, zwróci tak, jakby nic się nie stało: – Bo ja, bo jaaa, nie chciałam… – uciec od mamy, przeszkadzać w rozmowie, zwiedzać obcy dom. Kobieta znalazła się coraz bliżej, stając tuż przed nią. Była taka miła. Przyjęła Annie pokręciła głową, gdyż wszystko było w porządku i nie była tu sama. Zdołała odezwać się po krótkiej chwili: – Mama jest tam. – wskazała na jedno z okien, z którego obserwowała ogrody. – Kazała mi zaczekać. – na krzesełku, przed salą rozmów. – Nie chciałam uciec. – przyznała się opuszczając głowę ponownie. Kilka razy zerkała też na smakołyki, od których zrobiła się głodna. Uwielbiała słodkie, mogłaby jeść je codziennie.
I show not your face but your heart's desire
Czasem znów chciałaby mieć beztroskość dziecka. Choć te słowa przyjęły się w ogólnym powiedzeniu to sama często się z nim nie zgadzała. Za każdym razem, gdy wracała wspomnieniami do czasów, gdy była tak mała przypominała sobie wszystkie troski jakie wtedy przeżywała, a było ich całkiem sporo. Nie miały one jednak tak wielkiej wagi jak te dzisiejsze i dotyczyły zwykle bycia tu i teraz. Chyba dlatego dorośli przyjęli problemy maleńkich jako coś beztroskiego. Chętnie wróciłaby do dylematów zaprzątających jej myśli, do prześcigania się z samą sobą i braku doświadczenia czy wiedzy. Potrafiła sobie wyobrazić jakie to uczucie, kiedy każdą komórkę w ciele przepełniał spokój o byt. Tego nie mogła odebrać swojej rodzinie. O status nigdy nie musiała się martwić. To nie tak, że teraz sytuacja materialna odbierała jej sen, ale na pewno była to jedna z wielu aktualnych trosk. Beztroska to stan niemożliwy do osiągnięcia i wojna nie miała z tym nic wspólnego. Dla czarownicy ktoś bez całego zaplecza zmartwień zwyczajnie nie żył. Życie było stresujące i to bez względu na to co działo się w najbliższym otoczeniu. Od dylematów materialnych, relacyjnych po te egzystencjonalne. Ludzie w naturze mieli zamartwianie się i wiek gra tutaj szczególną rolę. Z wiekiem gromadzi się ich coraz więcej.
Z ciekawością przyglądała się dziewczynce, która pojawiła się tu z siłą huraganu. Zawsze dziwiła się, że dzieci ją lubią, lgną do niej, ale po części ich rozumiała. Sama jako dziecko chciała spędzać czas z ludźmi, którzy traktują ich ze szczerością, a nie z bajkowym przesłaniem. Lucinda raczej nie umiałaby nawet w taki sposób z dziećmi postępować. Wszystko co mówiła… brzmiało dla niej nierealnie. Blondynka nachyliła się w stronę dziewczynki chcąc pomóc jej wstać. Słysząc przebijające się w każdym słowie wyrzuty sumienia pokręciła od razu głową. Cóż… była taka sama. Wykorzystywała każdą okazje by tylko móc urwać kawałek wolności dla siebie. Stworzyć tajemnice z podejmowanych na prędko decyzji. – Chciałaś pozwiedzać okolice? Nacieszyć się słońcem? – zapytała spoglądając na dziewczynkę z uśmiechem. Kto mógł ją za to winić? To tak jakby posadzić dziecko przed miską pełną słodyczy i dziwić się, że nie mogło oprzeć się pokusie. Prawdopodobnie nie rozumiała, dlaczego takie wędrówki mogły być dla niej po prostu niebezpieczne. Blondynka nawet jako dorosła kobieta miała z tym problem, a co dopiero dziecko? – Całkowicie cię rozumiem. Sama w twoim wieku robiłam podobnie, ale teraz wiem, że nie było to ani bezpieczne, ani mądre. – odparła i pokiwała głową na potwierdzenie własnych słów. – Mama na pewno bardzo się o ciebie martwi i nie chciałaby, żeby coś ci się stało. – dodała wskazując jej na pobrudzone od trawy białe rajstopy. Przynajmniej nie zrobiła sobie krzywdy, ale taki pęd potrafił wpakować w kłopoty. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę. – Dobrze, chodź poszukamy razem mamy. – zadecydowała i wyciągnęła do dziewczynki rękę. Wtedy też dostrzegła, że ta z fascynacją przygląda się trzymanym w dłoniach pączkom. – Śmiało, poczęstuj się. Pamiętaj tylko, żeby słuchać się mamy. – dodała z uśmiechem i ruszyła z dziewczynką w stronę posiadłości.
/zt
Z ciekawością przyglądała się dziewczynce, która pojawiła się tu z siłą huraganu. Zawsze dziwiła się, że dzieci ją lubią, lgną do niej, ale po części ich rozumiała. Sama jako dziecko chciała spędzać czas z ludźmi, którzy traktują ich ze szczerością, a nie z bajkowym przesłaniem. Lucinda raczej nie umiałaby nawet w taki sposób z dziećmi postępować. Wszystko co mówiła… brzmiało dla niej nierealnie. Blondynka nachyliła się w stronę dziewczynki chcąc pomóc jej wstać. Słysząc przebijające się w każdym słowie wyrzuty sumienia pokręciła od razu głową. Cóż… była taka sama. Wykorzystywała każdą okazje by tylko móc urwać kawałek wolności dla siebie. Stworzyć tajemnice z podejmowanych na prędko decyzji. – Chciałaś pozwiedzać okolice? Nacieszyć się słońcem? – zapytała spoglądając na dziewczynkę z uśmiechem. Kto mógł ją za to winić? To tak jakby posadzić dziecko przed miską pełną słodyczy i dziwić się, że nie mogło oprzeć się pokusie. Prawdopodobnie nie rozumiała, dlaczego takie wędrówki mogły być dla niej po prostu niebezpieczne. Blondynka nawet jako dorosła kobieta miała z tym problem, a co dopiero dziecko? – Całkowicie cię rozumiem. Sama w twoim wieku robiłam podobnie, ale teraz wiem, że nie było to ani bezpieczne, ani mądre. – odparła i pokiwała głową na potwierdzenie własnych słów. – Mama na pewno bardzo się o ciebie martwi i nie chciałaby, żeby coś ci się stało. – dodała wskazując jej na pobrudzone od trawy białe rajstopy. Przynajmniej nie zrobiła sobie krzywdy, ale taki pęd potrafił wpakować w kłopoty. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę. – Dobrze, chodź poszukamy razem mamy. – zadecydowała i wyciągnęła do dziewczynki rękę. Wtedy też dostrzegła, że ta z fascynacją przygląda się trzymanym w dłoniach pączkom. – Śmiało, poczęstuj się. Pamiętaj tylko, żeby słuchać się mamy. – dodała z uśmiechem i ruszyła z dziewczynką w stronę posiadłości.
/zt
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ona też posiadała zmartwienia – była ich przecież cała masa, ukryta w zminiaturyzowanej, dziecięcej podświadomości. Martwiła się o walczącego tatę, który ze względu na swą profesję, postanowił wziąć czynny udział w tej okrutnej wojnie. Martwiła się o mamę, która płakała wieczorami, nie zdając sobie sprawy, iż usypiająca córka, słyszy każdy odbiegający od normy dźwięk. Martwiła się o swojego pluszowego królika, który od pewnego czasu wydawał się zbyt smutny i posępny. Nie miała pojęcia w jaki sposób mogłaby go pocieszyć: dobrym słowem, słodkim przytulałem, a może smacznym jedzeniem? Świat, który znała jeszcze do tak niedawna, zmienił się diametralnie. Nie rozumiała wszechobecnych zakazów, narzucanych przez rodzicielkę. Nie lubiła tej nadmiernej troski, zaniechania aktywności, które praktykowały jeszcze kilka miesięcy temu. Brak spacerów, przyjaznych odwiedzin, zabawy z dziećmi, które były jej przyjaciółmi. Dlaczego? Co się stało? Dlaczego świat postanowił rozpętać tak okrutny twór, waśniący tych samych obywateli?
Przestrzeń, w której znalazła się tak nagle, wydawała się przyjazna. Kobieta, która przemawiała do niej tak uprzejmie, była piękną czarownicą o ślicznych włosach i zielonych oczach. Dziewczyna nie mogła oderwać od niej wzroku, jak i od smakołyków, które trzymała w jednej ze swych dłoni. Przełknęła ślinę, aby utrzymać swe łaknienie i ponownie spuściła głowę, nie chcąc wywoływać niepotrzebnych krzyków. Nie wiedziała jednak co takiego zastanie ją za chwilę. Bez słowa, pełna strach oraz ogromnego wstydu, przyjęła pomoc i podniosła się na równe nogi. Otarła nos wierchem dłoni, aby zatamować chęć wywołania srogiego płaczu. Te piękne tereny były tak kuszące, tak rozległe, idealne do dziecięcych zabaw i wielogodzinnego biegania. Słysząc pierwsze słowa, podniosła głowę, uniosła wzrok, lecz skonfrontowała go tylko na moment. Kiwnęła głową: – Chciałam zobaczyć. Pobiegać. – wyszeptała zaraz ledwie słyszalne głoski. Uwielbiała słońce oraz długie, letnie dni. Były tak beztroskie, wolne, pozwalały zapomnieć o wszelkich niedogodnościach. Pragnienie było dziś silniejsze. – Naprawdę? – zaczęła ożywiając się nieznacznie, gdy szlachcianka zapewniła ją, że kiedyś, w przeszłości była taka sama jak ona. Niebezpieczne? Ale dlaczego? Co mogło się stać? Mama na pewno się martwi… Znów spuściła głowę zaniepokojona. Bała się, że mama nie zrozumie, że będzie płakać, że znów ją zawiedzie. – Nie powie nic pani mojej mamie? – poprosiła, choć nie mogła zignorować faktu, iż ziemia oraz zielona trawa, zrobiły z jej stroju lekkie pobojowisko. Czyste i nowe ubrania… Bała się, jednakże posłuchała. Chwyciła kobietę za rękę, pozwalając poprowadzić się dalej. Gdy ta zaproponowała jej smakołyk, przez moment wahała się przed przyjęciem. Mama uczyła ją, aby przyjmować podarki, a ten musiał być tak pyszny i słodki… Wyciągnęła rączkę i chwyciła jednego z pączków. Niemalże od razu wgryzła się w miękkie ciasto, brudząc się cytrynowym lukrem. Od razu uśmiechnęła się od ucha do ucha i pokiwała głową: – Dziękuję. – podążała dalej, dając odprowadzić się z powrotem, do wnętrza.
| zt
Przestrzeń, w której znalazła się tak nagle, wydawała się przyjazna. Kobieta, która przemawiała do niej tak uprzejmie, była piękną czarownicą o ślicznych włosach i zielonych oczach. Dziewczyna nie mogła oderwać od niej wzroku, jak i od smakołyków, które trzymała w jednej ze swych dłoni. Przełknęła ślinę, aby utrzymać swe łaknienie i ponownie spuściła głowę, nie chcąc wywoływać niepotrzebnych krzyków. Nie wiedziała jednak co takiego zastanie ją za chwilę. Bez słowa, pełna strach oraz ogromnego wstydu, przyjęła pomoc i podniosła się na równe nogi. Otarła nos wierchem dłoni, aby zatamować chęć wywołania srogiego płaczu. Te piękne tereny były tak kuszące, tak rozległe, idealne do dziecięcych zabaw i wielogodzinnego biegania. Słysząc pierwsze słowa, podniosła głowę, uniosła wzrok, lecz skonfrontowała go tylko na moment. Kiwnęła głową: – Chciałam zobaczyć. Pobiegać. – wyszeptała zaraz ledwie słyszalne głoski. Uwielbiała słońce oraz długie, letnie dni. Były tak beztroskie, wolne, pozwalały zapomnieć o wszelkich niedogodnościach. Pragnienie było dziś silniejsze. – Naprawdę? – zaczęła ożywiając się nieznacznie, gdy szlachcianka zapewniła ją, że kiedyś, w przeszłości była taka sama jak ona. Niebezpieczne? Ale dlaczego? Co mogło się stać? Mama na pewno się martwi… Znów spuściła głowę zaniepokojona. Bała się, że mama nie zrozumie, że będzie płakać, że znów ją zawiedzie. – Nie powie nic pani mojej mamie? – poprosiła, choć nie mogła zignorować faktu, iż ziemia oraz zielona trawa, zrobiły z jej stroju lekkie pobojowisko. Czyste i nowe ubrania… Bała się, jednakże posłuchała. Chwyciła kobietę za rękę, pozwalając poprowadzić się dalej. Gdy ta zaproponowała jej smakołyk, przez moment wahała się przed przyjęciem. Mama uczyła ją, aby przyjmować podarki, a ten musiał być tak pyszny i słodki… Wyciągnęła rączkę i chwyciła jednego z pączków. Niemalże od razu wgryzła się w miękkie ciasto, brudząc się cytrynowym lukrem. Od razu uśmiechnęła się od ucha do ucha i pokiwała głową: – Dziękuję. – podążała dalej, dając odprowadzić się z powrotem, do wnętrza.
| zt
I show not your face but your heart's desire
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Tyły posiadłości
Szybka odpowiedź