Cmentarzysko statków
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cmentarzysko statków
Chociaż opustoszała, skalista wyspa położona na Morzu Północnym nie ma swojej oficjalnej geograficznej nazwy, to przez podróżujących pobliską trasą żeglarzy nazywana jest Cmentarzyskiem. Owiana legendami równie gęsto, co nigdy nieopadającą mlecznobiałą mgłą, stanowi czarny punkt na morskich mapach, który co ostrożniejsi starają się omijać szerokim łukiem. Niewielu jest jednak w stanie wskazać, gdzie dokładnie się znajduje, bo jej położenie zdaje się stale zmieniać - choć bardziej sceptyczni twierdzą, że wpływ na to mają silne, oplatające wyspę prądy, które znoszą nieuważnych kapitanów na manowce. Okręty, które miały nieszczęście znaleźć się w pobliżu, rzadko wychodzą z tego bez szwanku, gdyż usiane ostrymi skałami mielizny w połączeniu z często nawiedzającymi ten rejon sztormami, bardzo szybko zamieniają się w śmiercionośną pułapkę. W efekcie cała wyspa otoczona jest przez osiadłe na dnie wraki statków, których pochylone w różnym stopniu maszty wyłaniają się z mglistych oparów niczym ostrzegawcze znaki; chodzą słuchy, że to właśnie tutaj swoją ostatnią podróż zakończył niesławny Syreni Lament, pociągając na dno niemal setkę pasażerów i członków załogi, aczkolwiek samego okrętu nigdy nie odnaleziono.
Mimo czyhających na wyspie niebezpieczeństw, z czasem stała się ona dość popularnym celem samozwańczych poszukiwaczy artefaktów - zwłaszcza, gdy odkryto istnienie wydrążonego w czarnych skałach systemu grot i jaskiń, służących w przeszłości bliżej nieznanemu przeznaczeniu. Większość korytarzy zapadła się, czyniąc poruszanie się po skalnych komnatach prawie niemożliwym, ale od czasu do czasu wciąż można spotkać tutaj śmiałków, liczących na to, że uda im się odnaleźć nieco więcej niż rozkładające się zwłoki rozbitków i zaścielające wyspę kości. Ci, którym udało się zwiedzić Cmentarzysko i wrócić, twierdzą zgodnie, że jest nawiedzone: podobno po zmierzchu korytarzami niesie się echo syreniego śpiewu, a wśród kamiennych ścian snuje się duch zakrwawionego mężczyzny z ziejącą w klatce piersiowej dziurą, opowiadającego historię utraconej miłości, która odebrała mu wszystko - łącznie ze zmysłami i wyrwanym z piersi sercem.
Mało kto zdaje sobie sprawę, że prawdziwa tajemnica wyspy nie znajduje się na powierzchni, a pod nią - jeżeli ktoś zdecydowałby się zanurkować, i udałoby mu się dotrzeć w pobliże dna, odnalazłby częściowo zniszczoną wioskę trytonów, sprawiającą wrażenie, jakby jej mieszkańcy opuścili ją w pośpiechu, pozostawiając za sobą większość cennego dobytku i prywatnych pamiątek.
Mimo czyhających na wyspie niebezpieczeństw, z czasem stała się ona dość popularnym celem samozwańczych poszukiwaczy artefaktów - zwłaszcza, gdy odkryto istnienie wydrążonego w czarnych skałach systemu grot i jaskiń, służących w przeszłości bliżej nieznanemu przeznaczeniu. Większość korytarzy zapadła się, czyniąc poruszanie się po skalnych komnatach prawie niemożliwym, ale od czasu do czasu wciąż można spotkać tutaj śmiałków, liczących na to, że uda im się odnaleźć nieco więcej niż rozkładające się zwłoki rozbitków i zaścielające wyspę kości. Ci, którym udało się zwiedzić Cmentarzysko i wrócić, twierdzą zgodnie, że jest nawiedzone: podobno po zmierzchu korytarzami niesie się echo syreniego śpiewu, a wśród kamiennych ścian snuje się duch zakrwawionego mężczyzny z ziejącą w klatce piersiowej dziurą, opowiadającego historię utraconej miłości, która odebrała mu wszystko - łącznie ze zmysłami i wyrwanym z piersi sercem.
Mało kto zdaje sobie sprawę, że prawdziwa tajemnica wyspy nie znajduje się na powierzchni, a pod nią - jeżeli ktoś zdecydowałby się zanurkować, i udałoby mu się dotrzeć w pobliże dna, odnalazłby częściowo zniszczoną wioskę trytonów, sprawiającą wrażenie, jakby jej mieszkańcy opuścili ją w pośpiechu, pozostawiając za sobą większość cennego dobytku i prywatnych pamiątek.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 27.02.19 23:08, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Eddard Nott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 7
'k100' : 7
Być może to jakaś klątwa, której nie wykryły ich zaklęcia ani wzrok, sprawiła że Lyanna miała zwidy. Albo to po prostu aura tego miejsca. Niemniej jednak jej towarzysz nie miał na sobie szat, przynajmniej to podpowiadały jej oczy. Ale czy mogła im ufać, skoro Eddard zaprzeczał i twierdził że wcale się nie rozebrał? Nie był przecież głupcem ani wariatem, przynajmniej nigdy nie sprawiał takiego wrażenia.
- Taak, dobrze – powiedziała, wzdychając i rozglądając się dookoła. – Może to to miejsce dziwnie na nas działa. Ale naprawdę widzę cię nagiego.
Dziwne, naprawdę dziwne, ale prawdziwe. Miała nadzieję że on nie widział nagiej jej. Niemniej jednak misję musieli wykonać i liczyła na to, że zmysły przestaną ją oszukiwać. Potrzebowała ich, podobnie jak bystrego, trzeźwego umysłu niezmąconego widziadłami. Gdyby nie to, że duchy chyba nie mogły czarować, może nawet uznałaby to za psikus niematerialnego gospodarza tego miejsca.
Lyanna nie była mistrzynią pięknych i przekonujących przemów. Jej najbardziej przekonującym atutem był wygląd, nie słowa. Ale jej w końcu nikt nie uczył sztuki przemawiania, nie była członkiem wysokiego rodu. Choć może gdyby fakt jej czystej krwi był zawsze oczywisty i jasny, to odebrałaby staranniejsze wychowanie. Na co dzień jakoś sobie radziła, ale czy będzie dość przekonująca, by skłonić ducha do jakichkolwiek ustępstw? Niektórzy ludzie byli nieprzemakalni na rozsądne argumenty. Nawet jeśli niekoniecznie sama doświadczała tego na co dzień, to wiedziała, że są tacy, do których przemawia tylko siła. Tak było też choćby z olbrzymami. Nie przekonają ich kwiecistymi słówkami, musieli zaoferować im coś bardzo ważnego i tym samym zademonstrować, że są silnymi i wartościowymi sojusznikami, skoro zdołali odzyskać ich własność. Olbrzymy nie były zbyt inteligentne, ale silne i bardzo potrzebne w zaprowadzaniu jedynego słusznego porządku.
Klątwa którą znaleźli nie należała do trudnych, ale coś, być może rozkojarzenie lub zwykły kaprys magii spowodowany niepokojącą aurą tego miejsca, sprawiło że żadnemu z nich nie udało się przełamać przekleństwa. Dobrze że Eddard w tej chwili zapewne uważał ją za szaloną i na to zrzuci winę za jej niepowodzenie, bo inaczej byłoby jej okropnie wstyd, że nie poradziła sobie z czymś tak prostym, czego uczyła się jeszcze na ministerialnym kursie klątwołamaczki.
Nie wiadomo co tak naprawdę było przyczyną ich niepowodzenia, ale pozostawało faktem, że klątwa aktywowała się. Korytarz natychmiast wypełniły pająki. Odrażające, kłębiące się, błyskające czarnymi oczkami w półmroku i wymachujące licznymi odnóżami pędziły w ich stronę jakby chciały ich zasypać, obleźć ze wszystkich stron, by zawinąć w pajęczyny i pożreć. W tym momencie Lyanna zdała sobie sprawę że nie lubi pająków. I że wcale nie ma ochoty by ją oblazły, choć dzięki swojej wiedzy podświadomie zdawała sobie sprawę, że tak naprawdę ich tu nie było, że klątwa działała na jej psychikę i podsyłała jej takie obrazy. Ale i tak wyglądało to tak bardzo realistycznie, że odruchowo zaczęła próbować zrzucać pająki ze swoich nóg, a kiedy to nie pomogło, zaczęła się wycofywać. Musieli oddalić się od klątwy. Czasem trzeba było robić i tak, kiedy klątwy nie udawało się złamać i niechcący się ją aktywowało.
- Uciekamy, poszukajmy innej drogi! – rzuciła do Eddarda; ta klątwa została już przez nich aktywowana, ale że ten korytarz miał teraz być pełen pająków, powinni poszukać innej drogi. Na pewno jakaś była, korytarzy było tu sporo a kawałek stąd wcześniej mijali rozwidlenie, i to właśnie ono było jej celem. Uciekając przez pająkami wpadła w nowy korytarz, w którym wcześniej nie byli i od razu rozejrzała się za runami które mogłyby ją zaalarmować przed kolejną klątwą. W następnej kolejności przeniosła spojrzenie w przód korytarza, by sprawdzić, czy nie zauważy tam majaczącej białej sylwetki, choć byłby to niezwykle szczęśliwy zbieg okoliczności. Trochę już tu w końcu krążyli i nadal nie znaleźli ducha, choć minęło (Godzina? Dwie? Trzy? A może tylko jej się wydawało że upłynęło tyle czasu?) odkąd wkroczyli w labirynt korytarzy. Miała wrażenie, że chwilę wcześniej usłyszała jakiś głos, ale to mogły być kolejne zwidy. Po nagim Eddardzie i pająkach chyba nie mogła dawać stuprocentowej wiary temu, co widziała lub słyszała.
| 192/202 (-10 psychiczne za klątwę)
Rzut k10:
Parzyste – widzimy zarys ducha majaczący na samym końcu korytarza w który skręcamy
Nieparzyste – nie widzimy niczego
- Taak, dobrze – powiedziała, wzdychając i rozglądając się dookoła. – Może to to miejsce dziwnie na nas działa. Ale naprawdę widzę cię nagiego.
Dziwne, naprawdę dziwne, ale prawdziwe. Miała nadzieję że on nie widział nagiej jej. Niemniej jednak misję musieli wykonać i liczyła na to, że zmysły przestaną ją oszukiwać. Potrzebowała ich, podobnie jak bystrego, trzeźwego umysłu niezmąconego widziadłami. Gdyby nie to, że duchy chyba nie mogły czarować, może nawet uznałaby to za psikus niematerialnego gospodarza tego miejsca.
Lyanna nie była mistrzynią pięknych i przekonujących przemów. Jej najbardziej przekonującym atutem był wygląd, nie słowa. Ale jej w końcu nikt nie uczył sztuki przemawiania, nie była członkiem wysokiego rodu. Choć może gdyby fakt jej czystej krwi był zawsze oczywisty i jasny, to odebrałaby staranniejsze wychowanie. Na co dzień jakoś sobie radziła, ale czy będzie dość przekonująca, by skłonić ducha do jakichkolwiek ustępstw? Niektórzy ludzie byli nieprzemakalni na rozsądne argumenty. Nawet jeśli niekoniecznie sama doświadczała tego na co dzień, to wiedziała, że są tacy, do których przemawia tylko siła. Tak było też choćby z olbrzymami. Nie przekonają ich kwiecistymi słówkami, musieli zaoferować im coś bardzo ważnego i tym samym zademonstrować, że są silnymi i wartościowymi sojusznikami, skoro zdołali odzyskać ich własność. Olbrzymy nie były zbyt inteligentne, ale silne i bardzo potrzebne w zaprowadzaniu jedynego słusznego porządku.
Klątwa którą znaleźli nie należała do trudnych, ale coś, być może rozkojarzenie lub zwykły kaprys magii spowodowany niepokojącą aurą tego miejsca, sprawiło że żadnemu z nich nie udało się przełamać przekleństwa. Dobrze że Eddard w tej chwili zapewne uważał ją za szaloną i na to zrzuci winę za jej niepowodzenie, bo inaczej byłoby jej okropnie wstyd, że nie poradziła sobie z czymś tak prostym, czego uczyła się jeszcze na ministerialnym kursie klątwołamaczki.
Nie wiadomo co tak naprawdę było przyczyną ich niepowodzenia, ale pozostawało faktem, że klątwa aktywowała się. Korytarz natychmiast wypełniły pająki. Odrażające, kłębiące się, błyskające czarnymi oczkami w półmroku i wymachujące licznymi odnóżami pędziły w ich stronę jakby chciały ich zasypać, obleźć ze wszystkich stron, by zawinąć w pajęczyny i pożreć. W tym momencie Lyanna zdała sobie sprawę że nie lubi pająków. I że wcale nie ma ochoty by ją oblazły, choć dzięki swojej wiedzy podświadomie zdawała sobie sprawę, że tak naprawdę ich tu nie było, że klątwa działała na jej psychikę i podsyłała jej takie obrazy. Ale i tak wyglądało to tak bardzo realistycznie, że odruchowo zaczęła próbować zrzucać pająki ze swoich nóg, a kiedy to nie pomogło, zaczęła się wycofywać. Musieli oddalić się od klątwy. Czasem trzeba było robić i tak, kiedy klątwy nie udawało się złamać i niechcący się ją aktywowało.
- Uciekamy, poszukajmy innej drogi! – rzuciła do Eddarda; ta klątwa została już przez nich aktywowana, ale że ten korytarz miał teraz być pełen pająków, powinni poszukać innej drogi. Na pewno jakaś była, korytarzy było tu sporo a kawałek stąd wcześniej mijali rozwidlenie, i to właśnie ono było jej celem. Uciekając przez pająkami wpadła w nowy korytarz, w którym wcześniej nie byli i od razu rozejrzała się za runami które mogłyby ją zaalarmować przed kolejną klątwą. W następnej kolejności przeniosła spojrzenie w przód korytarza, by sprawdzić, czy nie zauważy tam majaczącej białej sylwetki, choć byłby to niezwykle szczęśliwy zbieg okoliczności. Trochę już tu w końcu krążyli i nadal nie znaleźli ducha, choć minęło (Godzina? Dwie? Trzy? A może tylko jej się wydawało że upłynęło tyle czasu?) odkąd wkroczyli w labirynt korytarzy. Miała wrażenie, że chwilę wcześniej usłyszała jakiś głos, ale to mogły być kolejne zwidy. Po nagim Eddardzie i pająkach chyba nie mogła dawać stuprocentowej wiary temu, co widziała lub słyszała.
| 192/202 (-10 psychiczne za klątwę)
Rzut k10:
Parzyste – widzimy zarys ducha majaczący na samym końcu korytarza w który skręcamy
Nieparzyste – nie widzimy niczego
The member 'Lyanna Zabini' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 10
'k10' : 10
Ale wzrok jej chyba nie mylił. Rzeczywiście ujrzała przesuwającą się korytarzem zjawę. Może mieli niewiarygodne szczęście, że go znaleźli, albo to sam duch wspaniałomyślnie postanowił się im ukazać. Nie wiadomo. Liczyło się tylko to, że tam był i miała nadzieję, że nie ucieknie nagle w ścianę, pozbawiając ich szansy na próbę podjęcia rozmowy. Potrzebowali jego wiedzy i nie mogli zaprzepaścić takiej okazji. Bez niego odnalezienie właściwego wraku będzie jak poszukiwanie igły w stogu siana.
Być może duch chciał ich nastraszyć lub się ich pozbyć. Jako istota niematerialna nie mógł wyrządzić im realnej krzywdy, nie mógł posłać w ich stronę złowrogiego zaklęcia ani w inny sposób zaatakować, z czego pewnie zdawał sobie sprawę. Po śmierci trudniej mu było bronić tego miejsca, ale wielu co bardziej lękliwych czarodziejów przestraszyłaby sama jego obecność, a także złowroga aura tego miejsca oraz klątwy i pułapki, z których część wciąż pozostawała aktywna. Lyannę i Eddarda tylko wiedza chroniła przed wpadnięciem w nie, bo dzięki odczytaniu run mogli omijać najbardziej niebezpieczne miejsca, stanowiące niekiedy może nawet i śmiertelną pułapkę dla tych, dla których runy były tylko bezładną i niezrozumiałą zbieraniną znaczków.
Kątem oka dostrzegła, że Eddard znowu miał na sobie odzienie. A więc może rzeczywiście miała zwidy, widząc go wcześniej nagiego. Dobrze, że wzrok przestał ją oszukiwać, choć po chwili nie patrzyła już na Eddarda, a tylko na ducha, wiernego strażnika tego miejsca, dla którego byli obcymi, nieproszonymi intruzami zakłócającymi jego spokój. Nie dziwił jej więc wrogi wyraz przezroczystej twarzy, gdy duch ruszył w ich stronę. Duch nie chciał ich tu, było to więcej niż pewne. Może dlatego zdecydował się pojawić, licząc że sam ich przepędzi, skoro nie odstraszyły ich runy i pułapki, ani nawet klątwa, w którą wpadli. Lyanna wciąż nieprzyjemnie się wzdrygała na myśl o licznych pająkach które jeszcze kilka chwil temu pędziły w jej kierunku i obłaziły jej nogi, ale uciekli już z przeklętego obszaru i nie mogła myśleć o tej porażce w ściąganiu prostej w gruncie rzeczy klątwy, a o tym, kogo po kilkugodzinnej wędrówce plątaniną korytarzy udało się znaleźć. Tyle czasu musiało minąć odkąd tu weszli do momentu kiedy perłowa sylwetka zatrzymała się parę metrów od niej, łypiąc na nią groźnym, nieprzychylnym wzrokiem. Było w nim coś, co przypominało jej ducha Slytherinu, Krwawego Barona, choć jego ubiór wyglądał na bardziej współczesny niż u złowrogiego szkolnego ducha. Mężczyzna którego widziała mógł zginąć i stać się duchem stosunkowo niedawno.
- Czego tu szukacie? – warknął duch, a jego głos był nieprzyjemny, zgrzytliwy i zimny; przywodził na myśl skrzypienie paznokci po tablicy.
Lyanna nie była mistrzynią retoryki, nie miała też doświadczenia w pertraktacjach z duchami, ale musiała dołożyć wszelkich starań, żeby wykonać zadanie.
- Jednego z licznych zatopionych tu wraków. Zwycięzcy – odparła, decydując się na szczerość. Spojrzała uważnie na ducha, którego wyraz twarzy wciąż był zacięty. Nie ufał im. Z tego, co słyszała z opowieści, był owładnięty tęsknotą za utraconą, zdradziecką miłością i nic innego się dla niego nie liczyło. Ale Lyanna nie miała mocy, by przyprowadzić mu jego miłość, o ile ta kobieta w ogóle jeszcze żyła.
- I myślicie, że wiem gdzie on jest i że wam o tym powiem? – zaśmiał się duch, okrążając Lyannę; przelatując obok jednym ramieniem musnął jej ciało, przez co poczuła się, jakby zanurzyła się w lodowatej wodzie. Przenikanie ducha przez żywe ciało nie było niczym przyjemnym.
- Jeśli nam powiesz, odejdziemy stąd i nigdy więcej nie wrócimy – obiecała, patrząc wprost na niego. - Nie chcemy zakłócać twego spokoju ani odbierać żadnych twoich skarbów. Chodzi nam tylko o ten jeden wrak, jedną informację. Wtedy się nas pozbędziesz. Jak widzisz, twoje klątwy i pułapki nie spełniły zadania i wciąż tu jesteśmy, żywi i gotowi na to, by przeszukiwać to miejsce jeszcze długo. Wiemy, jak poradzić sobie z tym, co pozostawiłeś tutaj za swojego życia, nie jesteśmy przypadkowymi śmiałkami szukającymi wrażeń – mówiła dalej, starając się brzmieć jak najbardziej przekonująco. Eddard dziwnie umilkł, może wciąż przeżywał niedawne spotkanie z klątwą, a może coś innego, więc wbrew wcześniejszym założeniom to ona wzięła na siebie ciężar rozmowy. – Jak mówiłam, możemy wracać tu tygodniami i przeszukiwać twą siedzibę oraz morskie dno do skutku, zdejmując po kolei wszystkie klątwy i pułapki jakie znajdziemy, czyniąc to miejsce bezbronnym wobec kolejnych, którzy nadejdą po nas i nic nie powstrzyma ich przed eksplorowaniem twego domu. Nie zdołasz nałożyć nowych jako duch. Ale możesz też pozbyć się nas stąd jeszcze dziś, jeśli tylko zdradzisz nam, gdzie jest wrak „Zwycięzcy”. My pozostawimy system jaskiń i korytarzy nienaruszonym, bo nie chodzi nam o uprzykrzanie hmm… egzystencji tobie, a o jeden przedmiot spoczywający na jednym z wraków.
Liczyła na to, że to go przekona. Że wizja ich pałętania się tu długimi tygodniami i ogołocenia jego fortecy z zabezpieczeń chroniących przed intruzami mogącymi zakłócać jego spokój sprawi, że będzie wolał spełnić ich prośbę i zdradzić informację której potrzebowali, a której nie mogli wydobyć siłą. Jedynie perswazja mogła im pomóc wobec kogoś, na kogo nie podziałają żadne czarnomagiczne zaklęcia, mogące podziałać na opornego żywego. Duch na pewno też to wiedział, że nie mogli go zmusić siłą i że to od niego zależało, czy zdradzi im informację czy nie.
Po pertraktacjach duch w końcu ustąpił. Lyanna nie wiedziała ile czasu toczyli tę rozmowę, podczas której wspinała się na wyżyny bycia przekonującą, żeby tylko dowiedzieć się tego, po co tu przyszli. Złożyła kilka obietnic, ale finalnie duch opisał im wrak „Zwycięzcy”, a także jego przybliżone położenie i możliwość dostania się do niego. Potem zniknął, a Lyanna miała nadzieję że nie wywiódł ich w pole i że rzeczywiście to, co powiedział, było prawdą. Równie dobrze mógł wskazać jakikolwiek inny wrak, byle tylko już się ich pozbyć.
Niestety w drodze ku miejscu, z którego mieli zanurkować Eddard wpadł w jedną z pułapek, która go oplotła. Mężczyzna zemdlał, a Lyanna nie znała się na magii leczniczej, wiedziała też, że w takim stanie i tak nie pomoże jej w zdobyciu włóczni, więc musiała zrobić to sama, zwłaszcza że do zachodu słońca pozostało niewiele czasu i nie mogła zmarnotrawić go zbyt dużo na próby ocucenia mężczyzny i doprowadzenia go do stanu używalności, bo jak zajdzie słońce, to poszukiwania czegokolwiek pod wodą staną się jeszcze trudniejsze. Poprzestała więc tylko na uwolnieniu Eddarda i sprawdzeniu, czy żyje, a potem ułożyła go ostrożnie poza zasięgiem pułapki i dalej ruszyła sama, wściekła na kaprys losu, za sprawą którego resztę zadania musiała wykonać sama, jeśli chciała wykonać je dzisiaj. A chciała. Musieli to zrobić. Poza tym łudziła się, że da sobie radę, że była dość silną czarownicą, by uporać się z wyzwaniem, nawet jeśli niebezpiecznym. Ale podobnie jak praca klątwołamacza, służba Czarnemu Panu wymagała ryzyka i poświęceń.
Żeby dostać się na wrak, musiała posłużyć się skrzelozielem. Jego porcja miała wystarczyć jej na godzinę pobytu pod wodą, więc musiała się spieszyć. Dobrze, że potrafiła pływać; żeby dostać się do niektórych ukrytych artefaktów niekiedy należało zanurzyć się w wodzie, więc już lata temu musiała opanować tę umiejętność. Nurkowanie w morskie, niespokojne głębiny nie należało jednak do bezpiecznych, zwłaszcza że jej umiejętności nie były imponujące. Kiedy tylko połknęła skrzeloziele i poczuła, że jej ciało zaczyna się zmieniać, zrzuciła na brzegu buty i wierzchni płaszcz, a potem skoczyła w zimną toń, z której nad powierzchnię wystawały złowrogo maszty zatopionych statków. Wyrosły jej skrzela, więc mogła oddychać pod wodą, a dzięki błonom które wyrosły między palcami rąk i stóp przemieszczała się znacznie szybciej, prąc przed siebie. Dobrze, że wrak „Zwycięzcy” ponoć nie znajdował się głęboko ani daleko, więc docierała tu odrobina światła z powierzchni. Płynęła niestrudzenie przed siebie, wiedząc że każda minuta jest na wagę złota, aż w końcu zobaczyła przed sobą ciemny wrak, który niegdyś mógł być pięknym, okazałym statkiem wykonanym z drewna. Glony nie zdążyły jeszcze w całości porosnąć burt, więc dostrzegła ozdobną nazwę łodzi na boku. „Zwycięzca”. A więc duch jej nie okłamał, była we właściwym miejscu. Teraz pozostawało więc przeszukać statek i mieć nadzieję, że szybko odnajdzie włócznię. Blisko połowa jej czasu mogła już minąć, miała nadzieję, że nie więcej.
Przez dziurę w burcie wpłynęła do środka i odnalazła coś, co kiedyś musiało być ładownią. Na jej szczęście skrzyń nie było tam wiele, bo wtedy poszukiwania zajęłyby zbyt wiele czasu. Pomagając sobie znalezionym prętem roztrzaskała wieka kilku z nich, które mogłyby rozmiarem odpowiadać włóczni. Nie traciła czasu na zbyt małe pakunki. Poszukiwania były mozolne, ale w końcu dopisało jej szczęście; znalazła coś, co wyglądało na prymitywną, kamienną włócznię, dość dużą by mógł ją dzierżyć olbrzym. Miała nadzieję, że to ta właściwa, ta którą skradziono plemieniu, którego przychylność chcieli zyskać.
Trudnym wyzwaniem okazało się samo podniesienie włóczni i wyciągnięcie jej ze statku. Nie należała w końcu do osób bardzo silnych fizycznie, a musiała jedną ręką z całych sił ściskać włócznię, a drugą oraz nogami młócić wodę, by jak najszybciej dostać się do powierzchni, bo jej czas się kończył. Czuła jak błony zaczynają zanikać, a skrzela powoli się zarastają. Zaczęła uderzać stopami jeszcze szybciej, ale wydawało się, że do powierzchni wciąż pozostawało kilkanaście metrów. Włócznia ciągnęła ją ku dnu niczym balast, była okropnie ciężka. Gdyby był tu Eddard we dwójkę byłoby im łatwiej, ale skrzeloziela mogłoby też nie wystarczyć na godzinny pobyt pod wodą dla nich dwójki, więc może w ogóle nie zdążyliby znaleźć włóczni? Powinna była zdobyć więcej tej rośliny, ale stało się.
Woda zaczęła wypełniać jej płuca, kiedy już dłużej nie była w stanie wstrzymywać oddechu. Mięśnie drżały w proteście, ale ostatkiem sił zmuszała się do sunięcia w górę. Gdy już myślała, że zaraz straci przytomność i się utopi, jej głowa wreszcie przebiła powierzchnię. Tam mogła wypluć wodę i zaczerpnąć życiodajnego powietrza. Z trudem, mocno już wymęczona podwodną wyprawą i holowaniem ku powierzchni ciężkiej włóczni, podpłynęła do skał, z których wcześniej zanurkowała i najpierw wyciągnęła na nią włócznię, a potem siebie. Padła tuż obok swej zdobyczy, oddychając ciężko, w mokrych ubraniach oblepiających się wokół ciała. Gdy chwilę odpoczęła, osuszyła ubrania i włożyła z powrotem płaszcz i buty, a potem poszła po Eddarda. Ocuciła go i gdy oboje doszli do siebie, zdołali jakoś opuścić wyspę wraz z włócznią.
Do olbrzymów dostarczyli ją nazajutrz. O świcie pojawili się w okolicy wioski zamieszkiwanej przez Kobgara i jego plemię, niosąc włócznię tak, by olbrzymi wyraźnie ją widzieli i nie postanowili poobrywać im głów od razu po wejściu do olbrzymiej osady. Lyanna wiedziała, że plemię to słynęło z agresji i niechęci wobec czarodziejów, że musiała zachowywać daleko posuniętą ostrożność i być gotową natychmiast wziąć nogi za pas, gdyby któryś olbrzym postanowił ją zaatakować. Nie miała ochoty skończyć jako obiad tych krwiożerczych, prymitywnych istot. Niosła włócznię przed sobą, w obu rękach, choć sprawiało jej to niemały trud i gdy tylko już mogła, z ulgą złożyła ją na ziemi, w bezpiecznej odległości od przerażającego gurga, który wyszedł naprzeciw rycerzom walpurgii. Od jego dobrego nastroju i zadowolenia zależało nie tylko to, czy zyskają przychylność i współpracę plemienia, a także czy w ogóle wyjdą stąd żywi. Olbrzym, gdyby zechciał, mógłby ich zabić jednym ruchem wielkiej dłoni.
- Dar dla gurga olbrzymów od rycerzy walpurgii – powiedziała głośno i wyraźnie w momencie, kiedy olbrzym dostrzegł włócznię.
Oddychała szybko, choć starała się zachować spokój i nie dać poznać po sobie lęku. Olbrzymi nie poważali słabości, nie chcieliby służyć w żaden sposób ludziom tchórzliwym. Patrzyła, jak gurg pochwycił swoją własność, kilka miesięcy temu skradzioną mu przez czarodziejów, którzy prawdopodobnie zginęli gdy zatonął „Zwycięzca”, o ile w ogóle znajdowali się na statku w momencie tragedii. Srogie, prymitywne oblicze zdradzało zadowolenie – a przynajmniej coś, co Lyannie na zadowolenie wyglądało, nie znała się na olbrzymich emocjach. Udowodnili mu, że potrafili odzyskać jego własność. Gdyby włócznia była fałszywa, jego gniew z pewnością byłby wielki i pewnie już byłaby martwa, więc wyglądało na to, że dostarczyli właściwy przedmiot. Oby ten gest dobrej woli stanowił dobry początek współpracy. Olbrzymi mogli nadal nie lubić reszty czarodziejów, ale może zechcą wspomóc rycerzy i ich Czarnego Pana, dzięki któremu odzyskali swoją włócznię, a także będą mogli robić to, co sprawiało im przyjemność, czyli zrównywać z ziemią mugolskie wioski i pomagać w oczyszczeniu kraju z brudu, za sprawą którego istoty takie jak oni musiały się ukrywać, bo dawny ład wyżej cenił dobro plugawych mugoli niż magicznych zwierząt i istot, które zamieszkiwały te ziemie na długo przed tym, zanim mugole rozlali się po kraju.
| zt.
Być może duch chciał ich nastraszyć lub się ich pozbyć. Jako istota niematerialna nie mógł wyrządzić im realnej krzywdy, nie mógł posłać w ich stronę złowrogiego zaklęcia ani w inny sposób zaatakować, z czego pewnie zdawał sobie sprawę. Po śmierci trudniej mu było bronić tego miejsca, ale wielu co bardziej lękliwych czarodziejów przestraszyłaby sama jego obecność, a także złowroga aura tego miejsca oraz klątwy i pułapki, z których część wciąż pozostawała aktywna. Lyannę i Eddarda tylko wiedza chroniła przed wpadnięciem w nie, bo dzięki odczytaniu run mogli omijać najbardziej niebezpieczne miejsca, stanowiące niekiedy może nawet i śmiertelną pułapkę dla tych, dla których runy były tylko bezładną i niezrozumiałą zbieraniną znaczków.
Kątem oka dostrzegła, że Eddard znowu miał na sobie odzienie. A więc może rzeczywiście miała zwidy, widząc go wcześniej nagiego. Dobrze, że wzrok przestał ją oszukiwać, choć po chwili nie patrzyła już na Eddarda, a tylko na ducha, wiernego strażnika tego miejsca, dla którego byli obcymi, nieproszonymi intruzami zakłócającymi jego spokój. Nie dziwił jej więc wrogi wyraz przezroczystej twarzy, gdy duch ruszył w ich stronę. Duch nie chciał ich tu, było to więcej niż pewne. Może dlatego zdecydował się pojawić, licząc że sam ich przepędzi, skoro nie odstraszyły ich runy i pułapki, ani nawet klątwa, w którą wpadli. Lyanna wciąż nieprzyjemnie się wzdrygała na myśl o licznych pająkach które jeszcze kilka chwil temu pędziły w jej kierunku i obłaziły jej nogi, ale uciekli już z przeklętego obszaru i nie mogła myśleć o tej porażce w ściąganiu prostej w gruncie rzeczy klątwy, a o tym, kogo po kilkugodzinnej wędrówce plątaniną korytarzy udało się znaleźć. Tyle czasu musiało minąć odkąd tu weszli do momentu kiedy perłowa sylwetka zatrzymała się parę metrów od niej, łypiąc na nią groźnym, nieprzychylnym wzrokiem. Było w nim coś, co przypominało jej ducha Slytherinu, Krwawego Barona, choć jego ubiór wyglądał na bardziej współczesny niż u złowrogiego szkolnego ducha. Mężczyzna którego widziała mógł zginąć i stać się duchem stosunkowo niedawno.
- Czego tu szukacie? – warknął duch, a jego głos był nieprzyjemny, zgrzytliwy i zimny; przywodził na myśl skrzypienie paznokci po tablicy.
Lyanna nie była mistrzynią retoryki, nie miała też doświadczenia w pertraktacjach z duchami, ale musiała dołożyć wszelkich starań, żeby wykonać zadanie.
- Jednego z licznych zatopionych tu wraków. Zwycięzcy – odparła, decydując się na szczerość. Spojrzała uważnie na ducha, którego wyraz twarzy wciąż był zacięty. Nie ufał im. Z tego, co słyszała z opowieści, był owładnięty tęsknotą za utraconą, zdradziecką miłością i nic innego się dla niego nie liczyło. Ale Lyanna nie miała mocy, by przyprowadzić mu jego miłość, o ile ta kobieta w ogóle jeszcze żyła.
- I myślicie, że wiem gdzie on jest i że wam o tym powiem? – zaśmiał się duch, okrążając Lyannę; przelatując obok jednym ramieniem musnął jej ciało, przez co poczuła się, jakby zanurzyła się w lodowatej wodzie. Przenikanie ducha przez żywe ciało nie było niczym przyjemnym.
- Jeśli nam powiesz, odejdziemy stąd i nigdy więcej nie wrócimy – obiecała, patrząc wprost na niego. - Nie chcemy zakłócać twego spokoju ani odbierać żadnych twoich skarbów. Chodzi nam tylko o ten jeden wrak, jedną informację. Wtedy się nas pozbędziesz. Jak widzisz, twoje klątwy i pułapki nie spełniły zadania i wciąż tu jesteśmy, żywi i gotowi na to, by przeszukiwać to miejsce jeszcze długo. Wiemy, jak poradzić sobie z tym, co pozostawiłeś tutaj za swojego życia, nie jesteśmy przypadkowymi śmiałkami szukającymi wrażeń – mówiła dalej, starając się brzmieć jak najbardziej przekonująco. Eddard dziwnie umilkł, może wciąż przeżywał niedawne spotkanie z klątwą, a może coś innego, więc wbrew wcześniejszym założeniom to ona wzięła na siebie ciężar rozmowy. – Jak mówiłam, możemy wracać tu tygodniami i przeszukiwać twą siedzibę oraz morskie dno do skutku, zdejmując po kolei wszystkie klątwy i pułapki jakie znajdziemy, czyniąc to miejsce bezbronnym wobec kolejnych, którzy nadejdą po nas i nic nie powstrzyma ich przed eksplorowaniem twego domu. Nie zdołasz nałożyć nowych jako duch. Ale możesz też pozbyć się nas stąd jeszcze dziś, jeśli tylko zdradzisz nam, gdzie jest wrak „Zwycięzcy”. My pozostawimy system jaskiń i korytarzy nienaruszonym, bo nie chodzi nam o uprzykrzanie hmm… egzystencji tobie, a o jeden przedmiot spoczywający na jednym z wraków.
Liczyła na to, że to go przekona. Że wizja ich pałętania się tu długimi tygodniami i ogołocenia jego fortecy z zabezpieczeń chroniących przed intruzami mogącymi zakłócać jego spokój sprawi, że będzie wolał spełnić ich prośbę i zdradzić informację której potrzebowali, a której nie mogli wydobyć siłą. Jedynie perswazja mogła im pomóc wobec kogoś, na kogo nie podziałają żadne czarnomagiczne zaklęcia, mogące podziałać na opornego żywego. Duch na pewno też to wiedział, że nie mogli go zmusić siłą i że to od niego zależało, czy zdradzi im informację czy nie.
Po pertraktacjach duch w końcu ustąpił. Lyanna nie wiedziała ile czasu toczyli tę rozmowę, podczas której wspinała się na wyżyny bycia przekonującą, żeby tylko dowiedzieć się tego, po co tu przyszli. Złożyła kilka obietnic, ale finalnie duch opisał im wrak „Zwycięzcy”, a także jego przybliżone położenie i możliwość dostania się do niego. Potem zniknął, a Lyanna miała nadzieję że nie wywiódł ich w pole i że rzeczywiście to, co powiedział, było prawdą. Równie dobrze mógł wskazać jakikolwiek inny wrak, byle tylko już się ich pozbyć.
Niestety w drodze ku miejscu, z którego mieli zanurkować Eddard wpadł w jedną z pułapek, która go oplotła. Mężczyzna zemdlał, a Lyanna nie znała się na magii leczniczej, wiedziała też, że w takim stanie i tak nie pomoże jej w zdobyciu włóczni, więc musiała zrobić to sama, zwłaszcza że do zachodu słońca pozostało niewiele czasu i nie mogła zmarnotrawić go zbyt dużo na próby ocucenia mężczyzny i doprowadzenia go do stanu używalności, bo jak zajdzie słońce, to poszukiwania czegokolwiek pod wodą staną się jeszcze trudniejsze. Poprzestała więc tylko na uwolnieniu Eddarda i sprawdzeniu, czy żyje, a potem ułożyła go ostrożnie poza zasięgiem pułapki i dalej ruszyła sama, wściekła na kaprys losu, za sprawą którego resztę zadania musiała wykonać sama, jeśli chciała wykonać je dzisiaj. A chciała. Musieli to zrobić. Poza tym łudziła się, że da sobie radę, że była dość silną czarownicą, by uporać się z wyzwaniem, nawet jeśli niebezpiecznym. Ale podobnie jak praca klątwołamacza, służba Czarnemu Panu wymagała ryzyka i poświęceń.
Żeby dostać się na wrak, musiała posłużyć się skrzelozielem. Jego porcja miała wystarczyć jej na godzinę pobytu pod wodą, więc musiała się spieszyć. Dobrze, że potrafiła pływać; żeby dostać się do niektórych ukrytych artefaktów niekiedy należało zanurzyć się w wodzie, więc już lata temu musiała opanować tę umiejętność. Nurkowanie w morskie, niespokojne głębiny nie należało jednak do bezpiecznych, zwłaszcza że jej umiejętności nie były imponujące. Kiedy tylko połknęła skrzeloziele i poczuła, że jej ciało zaczyna się zmieniać, zrzuciła na brzegu buty i wierzchni płaszcz, a potem skoczyła w zimną toń, z której nad powierzchnię wystawały złowrogo maszty zatopionych statków. Wyrosły jej skrzela, więc mogła oddychać pod wodą, a dzięki błonom które wyrosły między palcami rąk i stóp przemieszczała się znacznie szybciej, prąc przed siebie. Dobrze, że wrak „Zwycięzcy” ponoć nie znajdował się głęboko ani daleko, więc docierała tu odrobina światła z powierzchni. Płynęła niestrudzenie przed siebie, wiedząc że każda minuta jest na wagę złota, aż w końcu zobaczyła przed sobą ciemny wrak, który niegdyś mógł być pięknym, okazałym statkiem wykonanym z drewna. Glony nie zdążyły jeszcze w całości porosnąć burt, więc dostrzegła ozdobną nazwę łodzi na boku. „Zwycięzca”. A więc duch jej nie okłamał, była we właściwym miejscu. Teraz pozostawało więc przeszukać statek i mieć nadzieję, że szybko odnajdzie włócznię. Blisko połowa jej czasu mogła już minąć, miała nadzieję, że nie więcej.
Przez dziurę w burcie wpłynęła do środka i odnalazła coś, co kiedyś musiało być ładownią. Na jej szczęście skrzyń nie było tam wiele, bo wtedy poszukiwania zajęłyby zbyt wiele czasu. Pomagając sobie znalezionym prętem roztrzaskała wieka kilku z nich, które mogłyby rozmiarem odpowiadać włóczni. Nie traciła czasu na zbyt małe pakunki. Poszukiwania były mozolne, ale w końcu dopisało jej szczęście; znalazła coś, co wyglądało na prymitywną, kamienną włócznię, dość dużą by mógł ją dzierżyć olbrzym. Miała nadzieję, że to ta właściwa, ta którą skradziono plemieniu, którego przychylność chcieli zyskać.
Trudnym wyzwaniem okazało się samo podniesienie włóczni i wyciągnięcie jej ze statku. Nie należała w końcu do osób bardzo silnych fizycznie, a musiała jedną ręką z całych sił ściskać włócznię, a drugą oraz nogami młócić wodę, by jak najszybciej dostać się do powierzchni, bo jej czas się kończył. Czuła jak błony zaczynają zanikać, a skrzela powoli się zarastają. Zaczęła uderzać stopami jeszcze szybciej, ale wydawało się, że do powierzchni wciąż pozostawało kilkanaście metrów. Włócznia ciągnęła ją ku dnu niczym balast, była okropnie ciężka. Gdyby był tu Eddard we dwójkę byłoby im łatwiej, ale skrzeloziela mogłoby też nie wystarczyć na godzinny pobyt pod wodą dla nich dwójki, więc może w ogóle nie zdążyliby znaleźć włóczni? Powinna była zdobyć więcej tej rośliny, ale stało się.
Woda zaczęła wypełniać jej płuca, kiedy już dłużej nie była w stanie wstrzymywać oddechu. Mięśnie drżały w proteście, ale ostatkiem sił zmuszała się do sunięcia w górę. Gdy już myślała, że zaraz straci przytomność i się utopi, jej głowa wreszcie przebiła powierzchnię. Tam mogła wypluć wodę i zaczerpnąć życiodajnego powietrza. Z trudem, mocno już wymęczona podwodną wyprawą i holowaniem ku powierzchni ciężkiej włóczni, podpłynęła do skał, z których wcześniej zanurkowała i najpierw wyciągnęła na nią włócznię, a potem siebie. Padła tuż obok swej zdobyczy, oddychając ciężko, w mokrych ubraniach oblepiających się wokół ciała. Gdy chwilę odpoczęła, osuszyła ubrania i włożyła z powrotem płaszcz i buty, a potem poszła po Eddarda. Ocuciła go i gdy oboje doszli do siebie, zdołali jakoś opuścić wyspę wraz z włócznią.
Do olbrzymów dostarczyli ją nazajutrz. O świcie pojawili się w okolicy wioski zamieszkiwanej przez Kobgara i jego plemię, niosąc włócznię tak, by olbrzymi wyraźnie ją widzieli i nie postanowili poobrywać im głów od razu po wejściu do olbrzymiej osady. Lyanna wiedziała, że plemię to słynęło z agresji i niechęci wobec czarodziejów, że musiała zachowywać daleko posuniętą ostrożność i być gotową natychmiast wziąć nogi za pas, gdyby któryś olbrzym postanowił ją zaatakować. Nie miała ochoty skończyć jako obiad tych krwiożerczych, prymitywnych istot. Niosła włócznię przed sobą, w obu rękach, choć sprawiało jej to niemały trud i gdy tylko już mogła, z ulgą złożyła ją na ziemi, w bezpiecznej odległości od przerażającego gurga, który wyszedł naprzeciw rycerzom walpurgii. Od jego dobrego nastroju i zadowolenia zależało nie tylko to, czy zyskają przychylność i współpracę plemienia, a także czy w ogóle wyjdą stąd żywi. Olbrzym, gdyby zechciał, mógłby ich zabić jednym ruchem wielkiej dłoni.
- Dar dla gurga olbrzymów od rycerzy walpurgii – powiedziała głośno i wyraźnie w momencie, kiedy olbrzym dostrzegł włócznię.
Oddychała szybko, choć starała się zachować spokój i nie dać poznać po sobie lęku. Olbrzymi nie poważali słabości, nie chcieliby służyć w żaden sposób ludziom tchórzliwym. Patrzyła, jak gurg pochwycił swoją własność, kilka miesięcy temu skradzioną mu przez czarodziejów, którzy prawdopodobnie zginęli gdy zatonął „Zwycięzca”, o ile w ogóle znajdowali się na statku w momencie tragedii. Srogie, prymitywne oblicze zdradzało zadowolenie – a przynajmniej coś, co Lyannie na zadowolenie wyglądało, nie znała się na olbrzymich emocjach. Udowodnili mu, że potrafili odzyskać jego własność. Gdyby włócznia była fałszywa, jego gniew z pewnością byłby wielki i pewnie już byłaby martwa, więc wyglądało na to, że dostarczyli właściwy przedmiot. Oby ten gest dobrej woli stanowił dobry początek współpracy. Olbrzymi mogli nadal nie lubić reszty czarodziejów, ale może zechcą wspomóc rycerzy i ich Czarnego Pana, dzięki któremu odzyskali swoją włócznię, a także będą mogli robić to, co sprawiało im przyjemność, czyli zrównywać z ziemią mugolskie wioski i pomagać w oczyszczeniu kraju z brudu, za sprawą którego istoty takie jak oni musiały się ukrywać, bo dawny ład wyżej cenił dobro plugawych mugoli niż magicznych zwierząt i istot, które zamieszkiwały te ziemie na długo przed tym, zanim mugole rozlali się po kraju.
| zt.
18 listopada
Choć ostatnie tygodnie Lucinda spędziła na dochodzeniu do siebie pod względem psychicznym i fizycznym, to wcale nie oznaczało, że konflikt, który prowadzili ucichł. Po powrocie z Tower czuła się przeciążona. Choroba genetyczna dała o sobie znać i to właśnie przez nią tak mocno spadła z sił. Musiała każdego dnia faszerować się eliksirami i zmuszać się do odpoczynku. Do tego dochodziły te koszmarne halucynacje. Często niesamowicie realne. Jednego dnia prześladowały ją wrony, innego słyszała jedynie krakanie, najgorszy jednak był obraz Jessy. Hensley wiedziała, że czarownica nie wróciła z Tower żywa. Była przy jej pogrzebie, a jednak czuła jej obecność bardzo często. Pojawiała się bez uprzedzenia. Nagle. Patrzyła się na nią, czytała gazetę, plotła warkocze czy sprzątała salon. To było tak abstrakcyjne, że niemal nierealne, a jednak ona w to wierzyła. Nie wiedziała, że czyjaś śmierć może ją dotknąć w taki sposób. Pozostawić traumatyczne wspomnienia. Przez to psychiczne zawieszenie nie chciała brać udziału w otwartym konflikcie. Bała się, że jej niedyspozycja może sprawić, że komuś stanie się krzywda. Wyjątkiem była tu akcja ewakuacyjna, którą musieli przeprowadzić bez względu na wszystko. Wtedy z całych sił starała się nie załamać. Poskładała się najlepiej jak umiała i na szczęście nie doświadczyła niczego niepokojącego. Miała nadzieje, że najgorsze już za nią. Miała nadzieje, że nie odbije się to na niej trwale.
Razem z Tangie udały się na wybrzeże w celu odnalezienia morskiej groty. Lucinda słyszała historie na temat tego miejsca. Od dawna miejsce to stanowiło jeden z największych punktów szmuglerskich. O lokacji groty wiedzieli nieliczni i Lucinda dowiedziała się jedynie, gdzie jej powinna szukać. Miała szczerą nadzieje, że im się poszczęści. Gdyby to miejsce mogło zostać wykorzystane przez Zakon to przyniosłoby im wiele dobrego. Ułatwiłoby wiele kwestii.
Znalazły się niedaleko cmentarzyska statków. Lucinda rozejrzała się po okolicy. Musiały się ukrywać, stawiać kroki bardzo ostrożnie. Nie chciały by ich obecność tutaj została zauważona. – Chyba jesteśmy już niedaleko – odparła szeptem spoglądając na swoją towarzyszkę.
Choć ostatnie tygodnie Lucinda spędziła na dochodzeniu do siebie pod względem psychicznym i fizycznym, to wcale nie oznaczało, że konflikt, który prowadzili ucichł. Po powrocie z Tower czuła się przeciążona. Choroba genetyczna dała o sobie znać i to właśnie przez nią tak mocno spadła z sił. Musiała każdego dnia faszerować się eliksirami i zmuszać się do odpoczynku. Do tego dochodziły te koszmarne halucynacje. Często niesamowicie realne. Jednego dnia prześladowały ją wrony, innego słyszała jedynie krakanie, najgorszy jednak był obraz Jessy. Hensley wiedziała, że czarownica nie wróciła z Tower żywa. Była przy jej pogrzebie, a jednak czuła jej obecność bardzo często. Pojawiała się bez uprzedzenia. Nagle. Patrzyła się na nią, czytała gazetę, plotła warkocze czy sprzątała salon. To było tak abstrakcyjne, że niemal nierealne, a jednak ona w to wierzyła. Nie wiedziała, że czyjaś śmierć może ją dotknąć w taki sposób. Pozostawić traumatyczne wspomnienia. Przez to psychiczne zawieszenie nie chciała brać udziału w otwartym konflikcie. Bała się, że jej niedyspozycja może sprawić, że komuś stanie się krzywda. Wyjątkiem była tu akcja ewakuacyjna, którą musieli przeprowadzić bez względu na wszystko. Wtedy z całych sił starała się nie załamać. Poskładała się najlepiej jak umiała i na szczęście nie doświadczyła niczego niepokojącego. Miała nadzieje, że najgorsze już za nią. Miała nadzieje, że nie odbije się to na niej trwale.
Razem z Tangie udały się na wybrzeże w celu odnalezienia morskiej groty. Lucinda słyszała historie na temat tego miejsca. Od dawna miejsce to stanowiło jeden z największych punktów szmuglerskich. O lokacji groty wiedzieli nieliczni i Lucinda dowiedziała się jedynie, gdzie jej powinna szukać. Miała szczerą nadzieje, że im się poszczęści. Gdyby to miejsce mogło zostać wykorzystane przez Zakon to przyniosłoby im wiele dobrego. Ułatwiłoby wiele kwestii.
Znalazły się niedaleko cmentarzyska statków. Lucinda rozejrzała się po okolicy. Musiały się ukrywać, stawiać kroki bardzo ostrożnie. Nie chciały by ich obecność tutaj została zauważona. – Chyba jesteśmy już niedaleko – odparła szeptem spoglądając na swoją towarzyszkę.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Hensley' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Poznała wcześnie już Lucindę, dlatego nie miała właściwie żadnych oporów, żeby pomóc jej w tym, do czego pomocy potrzebowała. Zresztą, gdyby Anthony poprosił by udała się z kimś innym zrobiłaby to. Wiedziała, że auror z pewnością zadbałby o to, by nikt nie podszył się pod tego ktosia. Tutaj jednak ten problem nie istniał. Wiedziała jak wygląda kobieta. Pokątnie wiedziała co mają zrobić, ale właściwie lepiej działała, kiedy ktoś inny prowadził. Ze spokojem oddawała lejce. Nigdy tak naprawdę ich nie potrzebowała, co nie znaczyło, ze nie potrafiła podejmować decyzji sama. To też umiała.
Opatuliła się dokładnie. Bo wiedziała, że miejsce w które idą wcale przyjazne nie jest. No i, wolała jednak pozostać anonimowa. W sensie, tak jej polecno, że tak lepiej by było i w sumie sama uznawała, że to prawda była. Dlatego poza płaszczem, miała chustę, która dokładnie owinęła wokół głowy. To nic, że może do końca wygodna nie była, bo to też nie o wygodę chodziło przecież, prawda?
Uniosła tęczówki na kobietę, kiedy ta odezwała się wypowiadając swoje przypuszczenia. Skinęła krótko głową, chociaż sama nie była dokładnie z tym miejscem obeznana. Mimo to sięgnęła do kieszeni, żeby wyciągnąć różdżkę i szybko okazało się, że właściwie to dobrze zrobiła.
Nie była pewna jak i dlaczego, ale poczuła wokół zimno, jeszcze większe niż panowało na około. Dreszcz przeszedł po plecach Tangie, chmury skłębiły się na niebie, choć nawet tego nie zauważyła i wtedy ją dostrzegła. Sylwetkę w czarnym płaszczu, stała, niczym sparaliżowana z początku a fakty docierały do niej w zwolnionym tempie w którym łączyła poszczególne fakty. I wtedy zrozumiała. Wszystko pojęła, jak za dotknięciem magicznej różdżki. Dementor. Zacisnęła wargi walcząc z wylewającym się w niej strachem. Nierówna walka i przypomnienie słów wypowiedzianych przez aurora. Robiła to wszystko, żeby pomagać, ale też żeby okiełznać swój własny strach. Uniosła drżącą dłonią różdżkę. Skupiając się na wspomnieniu wspólnego, rodzinnego ogniska. Ciepła ognia, uśmiechu bliskich jej osób, Warga zadrżała chwilę przed tym, nim wypowiedziała zaklęcie.
- Expecto Patronum. - poprosiła swoją różdżkę. Naprawdę chciała temu człowiekowi pomóc.
Opatuliła się dokładnie. Bo wiedziała, że miejsce w które idą wcale przyjazne nie jest. No i, wolała jednak pozostać anonimowa. W sensie, tak jej polecno, że tak lepiej by było i w sumie sama uznawała, że to prawda była. Dlatego poza płaszczem, miała chustę, która dokładnie owinęła wokół głowy. To nic, że może do końca wygodna nie była, bo to też nie o wygodę chodziło przecież, prawda?
Uniosła tęczówki na kobietę, kiedy ta odezwała się wypowiadając swoje przypuszczenia. Skinęła krótko głową, chociaż sama nie była dokładnie z tym miejscem obeznana. Mimo to sięgnęła do kieszeni, żeby wyciągnąć różdżkę i szybko okazało się, że właściwie to dobrze zrobiła.
Nie była pewna jak i dlaczego, ale poczuła wokół zimno, jeszcze większe niż panowało na około. Dreszcz przeszedł po plecach Tangie, chmury skłębiły się na niebie, choć nawet tego nie zauważyła i wtedy ją dostrzegła. Sylwetkę w czarnym płaszczu, stała, niczym sparaliżowana z początku a fakty docierały do niej w zwolnionym tempie w którym łączyła poszczególne fakty. I wtedy zrozumiała. Wszystko pojęła, jak za dotknięciem magicznej różdżki. Dementor. Zacisnęła wargi walcząc z wylewającym się w niej strachem. Nierówna walka i przypomnienie słów wypowiedzianych przez aurora. Robiła to wszystko, żeby pomagać, ale też żeby okiełznać swój własny strach. Uniosła drżącą dłonią różdżkę. Skupiając się na wspomnieniu wspólnego, rodzinnego ogniska. Ciepła ognia, uśmiechu bliskich jej osób, Warga zadrżała chwilę przed tym, nim wypowiedziała zaklęcie.
- Expecto Patronum. - poprosiła swoją różdżkę. Naprawdę chciała temu człowiekowi pomóc.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Tangwystl Hagrid' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Lucinda nie znała tego miejsca zbyt dobrze. Była tu może raz lub dwa. Bardzo dobrze znała się za to na kartografii i raczej rzadko zdarzało jej się gdzieś zgubić. Kiedy miała konkretny cel, punkt na mapie, to wszystko było dla niej jasne. Bez względu na to jakie krajobrazy przyjdzie jej pokonywać po drodze. Cmentarzysko statków było ponurym miejscem. Wiele rozbitych łodzi, które sztorm przywiódł właśnie w to miejsce. Mogłoby się wydawać, że nie ma tu nic prócz zgnilizny i mułu, ale to zazwyczaj właśnie takie miejsca stanowiły o największych konszachtach. Tu najłatwiej było się ukryć, bo ponoć najciemniej jest zawsze pod latarnią.
Cały krajobraz tego miejsca przerażało. Dodatkowo nieubłagalnie zbliżali się do zimy, a temperatura szczególnie w tak otwartych na wiatr miejscach była odczuwalna. Zimno, które jednak przyszło do niej nagle nie było związane ze zbliżającą się porą roku. Znała to uczucie. Wiedziała czyją obecność zwiastuje. Zanim jednak zdążyła zareagować na zbliżającego się do przechodzącej niedaleko nich czarownicy dementora, zaklęcie patronusa wyczarowanego przez jej towarzyszkę pomknęło w stronę zjawy. Ta przegoniona mocą zaklęcia zostawiła biedaczkę w spokoju. Ciężkie czasy przyszło im oglądać. Ciężkie znosić. Czy kiedykolwiek wcześniej w ogóle pomyślała, że przyjdzie jej spotkać dementorów? Tak zwyczajnie na ulicy? Dawniej zatrzymywał je Azkaban, ludzie nie musieli bać się na ulicy spotkania z pocałunkiem dementora. – Dobra robota – odparła chwaląc swoją towarzyszkę. Była szybsza, skupiona. To był dobry znak. Później może być więcej okazji do wykazania się.
Lucinda ruszyła szybkim krokiem w stronę kobiety, która cudem uniknęła spotkania z okropną kreaturą. – Wszystko w porządku? – zapytała czarownicy, na której twarzy widniało przerażenie pomieszane z ulgą. Kobieta zaczęła dziękować Tangie za ta szybką reakcję. W ramach podziękowania podarowała jej garść galeonów, które miała przy sobie. Lucinda odwróciła wzrok, bo było to dla niej nazbyt intymna sytuacja. To czy sojuszniczka przyjmie pieniądze zależy jedynie od niej.
- Chodźmy, może być ich tu więcej. Dodatkowo wiatr się wzmaga. Musimy dotrzeć na miejsce. – dodała z naciskiem i ruszyła przed siebie. Były już niedaleko. Czuła to. Jeśli dziś znajdą grotę, to jutro wszyscy będą mogli bardzo pomóc Oazie, a na to tylko liczyła.
z.t x2
Cały krajobraz tego miejsca przerażało. Dodatkowo nieubłagalnie zbliżali się do zimy, a temperatura szczególnie w tak otwartych na wiatr miejscach była odczuwalna. Zimno, które jednak przyszło do niej nagle nie było związane ze zbliżającą się porą roku. Znała to uczucie. Wiedziała czyją obecność zwiastuje. Zanim jednak zdążyła zareagować na zbliżającego się do przechodzącej niedaleko nich czarownicy dementora, zaklęcie patronusa wyczarowanego przez jej towarzyszkę pomknęło w stronę zjawy. Ta przegoniona mocą zaklęcia zostawiła biedaczkę w spokoju. Ciężkie czasy przyszło im oglądać. Ciężkie znosić. Czy kiedykolwiek wcześniej w ogóle pomyślała, że przyjdzie jej spotkać dementorów? Tak zwyczajnie na ulicy? Dawniej zatrzymywał je Azkaban, ludzie nie musieli bać się na ulicy spotkania z pocałunkiem dementora. – Dobra robota – odparła chwaląc swoją towarzyszkę. Była szybsza, skupiona. To był dobry znak. Później może być więcej okazji do wykazania się.
Lucinda ruszyła szybkim krokiem w stronę kobiety, która cudem uniknęła spotkania z okropną kreaturą. – Wszystko w porządku? – zapytała czarownicy, na której twarzy widniało przerażenie pomieszane z ulgą. Kobieta zaczęła dziękować Tangie za ta szybką reakcję. W ramach podziękowania podarowała jej garść galeonów, które miała przy sobie. Lucinda odwróciła wzrok, bo było to dla niej nazbyt intymna sytuacja. To czy sojuszniczka przyjmie pieniądze zależy jedynie od niej.
- Chodźmy, może być ich tu więcej. Dodatkowo wiatr się wzmaga. Musimy dotrzeć na miejsce. – dodała z naciskiem i ruszyła przed siebie. Były już niedaleko. Czuła to. Jeśli dziś znajdą grotę, to jutro wszyscy będą mogli bardzo pomóc Oazie, a na to tylko liczyła.
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
6.01
Sam z siebie nigdy nie udałby się w tego rodzaju miejsce, zwłaszcza w środku zimy stulecia. Są jednak klienci (a, przy odrobinie szczęścia i odpowiedniej perswazji, przyszli pacjenci), których życzeniom się nie odmawia. Być może nieco szalona propozycja udania się na opuszczone wybrzeże zaniepokoiłaby Hectora, gdyby wyszła od kogokolwiek innego, ale ufał, że akurat lord Travers zaproponował je świadomie. Nie mógł też zignorować listu od kogoś o tak znaczącej pozycji. Wojna i wyprowadzka z Londynu nie ułatwiały pozyskiwania nowych pacjentów, więc spotkanie z kimś tak wpływowym było na wagę złota. Vale mimowolnie zastanawiał się, skąd Rodachan mógł o nim usłyszeć, ale nie było sensu tego roztrząsać. Cała reputacja Hectora opierała się na poczcie pantoflowej, na wstydliwych sekretach szeptanych na korytarzach, dyskretnym poleceniu w kryzysowej sytuacji. Skandal z udziałem lorda Traversa został starannie zamieciony pod dywan, a Vale nie miał żadnego dostępu do pogłosek zza murów twierdzy w Norfolk ani z arystokratycznych Sabatów. Jeśli coś nie było opisane w gazetach ani nie wyszło przy okazji terapii z innym pacjentem, pozostawał tego nieświadom - i dobrze, bowiem do każdej nowej znajomości starał się podejść z otwartym umysłem i bez wcześniejszych uprzedzeń.
Gdy znalazł się na miejscu, otulił się szczelniej płaszczem i ostrożnie spojrzał pod nogi. Śliskie kamienie i lodowaty wiatr nie sprzyjały komuś poruszającemu się o lasce, ale chodził w ten sposób od dziecka, nauczył się jakoś sobie radzić w każdej sytuacji. Po powrocie do domu będzie musiał wziąć gorącą kąpiel, uprzedzić napad chronicznego bólu.
Zaciskając lekko zęby, ruszył wzdłuż wybrzeża, aż dostrzegł postawną sylwetkę. Rozluźnił mięśnie twarzy, uśmiechnął się uprzejmie i podszedł do brodatego arystokraty. Choć dzieliło ich zaledwie kilka centymetrów różnicy wzrostu, Hector wydawał się przy żeglarzu o wiele drobniejszy. Z biegiem czasu nauczył się wykorzystywać niepozorną sylwetkę jako jeszcze jeden z elementów swej prezencji i pracy - niektórzy pacjenci czuli się swobodniej, gdy ich magipsychiatra wzbudzał więcej zaufania niż respektu.
-Lord Travers? - upewnił się, choć nikt inny nie mógł czekać tutaj o tej porze - o ile Rodachan nie uciekł się do jakiegoś przewrotnego fortelu i nie wysłał swojego sługi w celu ocenienia kompetencji Hectora. -Dzień dobry. - chmury na niebie były tak ciemne, że łatwo było zapomnieć, że to przedpołudnie. -Hector Vale, do usług. - przedstawił się krótko, podnosząc na Traversa nienachalne, acz wyczekujące spojrzenie. Powód spotkania nie został przedstawiony w liście - Hector przezornie założył, że wymagające osobistego poruszenia kwestia może być... delikatna.
Sam z siebie nigdy nie udałby się w tego rodzaju miejsce, zwłaszcza w środku zimy stulecia. Są jednak klienci (a, przy odrobinie szczęścia i odpowiedniej perswazji, przyszli pacjenci), których życzeniom się nie odmawia. Być może nieco szalona propozycja udania się na opuszczone wybrzeże zaniepokoiłaby Hectora, gdyby wyszła od kogokolwiek innego, ale ufał, że akurat lord Travers zaproponował je świadomie. Nie mógł też zignorować listu od kogoś o tak znaczącej pozycji. Wojna i wyprowadzka z Londynu nie ułatwiały pozyskiwania nowych pacjentów, więc spotkanie z kimś tak wpływowym było na wagę złota. Vale mimowolnie zastanawiał się, skąd Rodachan mógł o nim usłyszeć, ale nie było sensu tego roztrząsać. Cała reputacja Hectora opierała się na poczcie pantoflowej, na wstydliwych sekretach szeptanych na korytarzach, dyskretnym poleceniu w kryzysowej sytuacji. Skandal z udziałem lorda Traversa został starannie zamieciony pod dywan, a Vale nie miał żadnego dostępu do pogłosek zza murów twierdzy w Norfolk ani z arystokratycznych Sabatów. Jeśli coś nie było opisane w gazetach ani nie wyszło przy okazji terapii z innym pacjentem, pozostawał tego nieświadom - i dobrze, bowiem do każdej nowej znajomości starał się podejść z otwartym umysłem i bez wcześniejszych uprzedzeń.
Gdy znalazł się na miejscu, otulił się szczelniej płaszczem i ostrożnie spojrzał pod nogi. Śliskie kamienie i lodowaty wiatr nie sprzyjały komuś poruszającemu się o lasce, ale chodził w ten sposób od dziecka, nauczył się jakoś sobie radzić w każdej sytuacji. Po powrocie do domu będzie musiał wziąć gorącą kąpiel, uprzedzić napad chronicznego bólu.
Zaciskając lekko zęby, ruszył wzdłuż wybrzeża, aż dostrzegł postawną sylwetkę. Rozluźnił mięśnie twarzy, uśmiechnął się uprzejmie i podszedł do brodatego arystokraty. Choć dzieliło ich zaledwie kilka centymetrów różnicy wzrostu, Hector wydawał się przy żeglarzu o wiele drobniejszy. Z biegiem czasu nauczył się wykorzystywać niepozorną sylwetkę jako jeszcze jeden z elementów swej prezencji i pracy - niektórzy pacjenci czuli się swobodniej, gdy ich magipsychiatra wzbudzał więcej zaufania niż respektu.
-Lord Travers? - upewnił się, choć nikt inny nie mógł czekać tutaj o tej porze - o ile Rodachan nie uciekł się do jakiegoś przewrotnego fortelu i nie wysłał swojego sługi w celu ocenienia kompetencji Hectora. -Dzień dobry. - chmury na niebie były tak ciemne, że łatwo było zapomnieć, że to przedpołudnie. -Hector Vale, do usług. - przedstawił się krótko, podnosząc na Traversa nienachalne, acz wyczekujące spojrzenie. Powód spotkania nie został przedstawiony w liście - Hector przezornie założył, że wymagające osobistego poruszenia kwestia może być... delikatna.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spotkanie w wybranym miejscu było naprawdę nieprzyjemnym doświadczeniem. Fatyga pana Vale rzutowała na jego postrzeganie; wszak tylko pasjonata w swej dziedzinie zgodziłby się na takie warunki, by realizować swoje powołanie. Przybycie na miejsce spotkania dowodziło otwartości umysłu i braku uprzedzeń, ale przede wszystkim respektu do klienta. Hector nie kwestionował wezwania, idąc za głosem rozsądku - a może właśnie serca. Dotarcie do celu podróży było niebezpieczne i trudne, szczególnie dla takiego chuchra, a jednak zjawił się i stał teraz na wybrzeżu skąpanym mroźnym przypływem, a otaczająca go mgła współgrała z prószącym śniegiem w misji ograniczenia widoczności. Mógł odnieść wrażenie, że prócz niego nie ma tutaj żywej duszy; do czasu gdy spostrzegł, jak od pewnego czasu na połamanej, w pół zatopionej łodzi spoczywa czarny kruk i wpatruje się w niego z uważnym spojrzeniem. Nawiązanie świdrującego kontaktu wzrokowego z tym zwierzęciem potęgowało nieprzyjazną atmosferę tego miejsca. Po chwili kruk odleciał, znikając w otchłani mlecznobiałej poświaty.
Miesiące kontemplacji nad własnym przeznaczeniem utwierdzały szalonego lorda w przeświadczeniu, jakoby Pani, której poświęcił swe życie, w istocie uczyniła go wybranym. Pamiętny sen powracał do niego po wielokroć, przemycając jedynie subtelne różnice w odniesieniu do życiowych zmian, które zdawały się tylko potwierdzać pogłoski o prekognicji. Z czasem teoria Zwiastuna Gniewu Morrigan przestała trzymać się kupy, więc żeglarz robił wszystko, by udowodnić światu, że jego wiara się ziści i Pani w końcu się objawi. Mitoman przekonywał ku temu nawet najbliższych; był wszak okres, gdy Manannan, jego starszy brat, całkowicie uwierzył w prawdziwość przepowiedni, a niechaj dowodem będzie fakt, że Kruk Padlinożerca posiadł zdolność przemiany w te zwierzę. Nieprzypadkowo, ale czy faktycznie można było się tu dopatrywać daru od samej bogini wojny, czy może - co bardziej prawdopodobne - tak głębokiej wiary w przeznaczenie, że ustosunkowaniu do niej całego żywota?
Odgłos ciężkich kroków stąpających po zgrzytających kamieniach zwrócił uwagę pana Vale. Przywitanie z lordem było osobliwym momentem, bo w odpowiedzi mężczyzna złożył dłonie za plecami i wystąpił o krok w przód ku morzu, pozwalając świstowi wiatru zbudować odpowiedni nastrój. Zza mgły powoli zaczął wyłaniać się wielki, trójmasztowy okręt wojenny, który zakotwiczył się w takim miejscu, że przez poświatę było widać go nieomal jak widmo. Dostrzegalna z grotmasztu bandera z herbem Traversów powiewała swobodnie, budząc piorunujące wrażenie nawet na laikach niezainteresowanych morską tradycją.
- Wsłuchaj się w szum morza. Zamknij na chwilę oczy, pozwól wiatrowi wybrzmieć w Twoich uszach, poczuj ten zapach, otwórz zmysły na bodźce. Czujesz energię tego miejsca? Jest silnie nasączone magią; nie bez powodu krąży o nim tyle legend. - przemówił, stosując się nawet do własnych zaleceń. Jego długie włosy powiewały jak ta flaga na maszcie, a tańczące na wietrze płatki śniegu osiadały na nich u kresu swawolnej podróży. - Mówi się, że wśród kamiennych murów Cmentarzyska grasuje upiór mężczyzny, swą historią przedstawiający opowieść utraconej miłości, która odebrała mu wszystko co posiadał. Pozbawiony nawet zmysłów wyrwał z własnej piersi serce, a teraz nawiedza to miejsce w akompaniamencie syreniego śpiewu. Doprawdy poruszająca tragedia. - opowiadał, dobywając z kieszeni skręta z wysokiej jakości tytoniu i odpalając go z pomocą różdżki niewerbalnym zaklęciem. Zaciągnął się dymem zmieszanym z lodowatym powietrzem, wypuszczając go powoli, gdy Cmentarzysko znów grało swoją wietrzną melodię. - Według najbliższych mogłem podzielić jego los. Jestem skłonny opowiedzieć Ci tę historię i dać nauce jeszcze jedną szansę, by wykluczyć bzdury, które o mnie mówią; jeśli jednak posiadasz zamknięty umysł, nie marnuj mojego czasu i idź w swoją stronę. - zakończył, przedstawiając Hectorowi zalążek swoich utrapień. Wtedy odwrócił się i spojrzał mu prosto w oczy, a jego kamienna twarz miała wyjątkowo beznamiętny wyraz.
Miesiące kontemplacji nad własnym przeznaczeniem utwierdzały szalonego lorda w przeświadczeniu, jakoby Pani, której poświęcił swe życie, w istocie uczyniła go wybranym. Pamiętny sen powracał do niego po wielokroć, przemycając jedynie subtelne różnice w odniesieniu do życiowych zmian, które zdawały się tylko potwierdzać pogłoski o prekognicji. Z czasem teoria Zwiastuna Gniewu Morrigan przestała trzymać się kupy, więc żeglarz robił wszystko, by udowodnić światu, że jego wiara się ziści i Pani w końcu się objawi. Mitoman przekonywał ku temu nawet najbliższych; był wszak okres, gdy Manannan, jego starszy brat, całkowicie uwierzył w prawdziwość przepowiedni, a niechaj dowodem będzie fakt, że Kruk Padlinożerca posiadł zdolność przemiany w te zwierzę. Nieprzypadkowo, ale czy faktycznie można było się tu dopatrywać daru od samej bogini wojny, czy może - co bardziej prawdopodobne - tak głębokiej wiary w przeznaczenie, że ustosunkowaniu do niej całego żywota?
Odgłos ciężkich kroków stąpających po zgrzytających kamieniach zwrócił uwagę pana Vale. Przywitanie z lordem było osobliwym momentem, bo w odpowiedzi mężczyzna złożył dłonie za plecami i wystąpił o krok w przód ku morzu, pozwalając świstowi wiatru zbudować odpowiedni nastrój. Zza mgły powoli zaczął wyłaniać się wielki, trójmasztowy okręt wojenny, który zakotwiczył się w takim miejscu, że przez poświatę było widać go nieomal jak widmo. Dostrzegalna z grotmasztu bandera z herbem Traversów powiewała swobodnie, budząc piorunujące wrażenie nawet na laikach niezainteresowanych morską tradycją.
- Wsłuchaj się w szum morza. Zamknij na chwilę oczy, pozwól wiatrowi wybrzmieć w Twoich uszach, poczuj ten zapach, otwórz zmysły na bodźce. Czujesz energię tego miejsca? Jest silnie nasączone magią; nie bez powodu krąży o nim tyle legend. - przemówił, stosując się nawet do własnych zaleceń. Jego długie włosy powiewały jak ta flaga na maszcie, a tańczące na wietrze płatki śniegu osiadały na nich u kresu swawolnej podróży. - Mówi się, że wśród kamiennych murów Cmentarzyska grasuje upiór mężczyzny, swą historią przedstawiający opowieść utraconej miłości, która odebrała mu wszystko co posiadał. Pozbawiony nawet zmysłów wyrwał z własnej piersi serce, a teraz nawiedza to miejsce w akompaniamencie syreniego śpiewu. Doprawdy poruszająca tragedia. - opowiadał, dobywając z kieszeni skręta z wysokiej jakości tytoniu i odpalając go z pomocą różdżki niewerbalnym zaklęciem. Zaciągnął się dymem zmieszanym z lodowatym powietrzem, wypuszczając go powoli, gdy Cmentarzysko znów grało swoją wietrzną melodię. - Według najbliższych mogłem podzielić jego los. Jestem skłonny opowiedzieć Ci tę historię i dać nauce jeszcze jedną szansę, by wykluczyć bzdury, które o mnie mówią; jeśli jednak posiadasz zamknięty umysł, nie marnuj mojego czasu i idź w swoją stronę. - zakończył, przedstawiając Hectorowi zalążek swoich utrapień. Wtedy odwrócił się i spojrzał mu prosto w oczy, a jego kamienna twarz miała wyjątkowo beznamiętny wyraz.
Rodachan Travers
Zawód : Kapitan Zemsty Kruka Padlinożercy
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zmierzył kruka obojętnym spojrzeniem - bez entuzjazmu, ale i bez strachu. Nie przepadał za zwierzętami w sposób, w który większość ludzi lubiłaby swoich pupili. Nigdy nie zdążył się zżyć z żadnym poza swoją krnąbrną sową, psidwaki i kuguchary nie budziły w nim żadnej czułości, ignorował też prośby syna o kupno zwierzaka - nie mieli na to czasu. Kruki, nawet najbardziej ponure, nie wzbudzały w nim za to niepokoju. Wychował się w końcu w Domu Kruka.
Poprawił granatowy szalik, bo wiatr wcale nie ustępował. Na dźwięk ciężkich kroków poczuł niemalże ulgę. Gdyby list był głupim dowcipem, a wyprawa okazała się bezcelową, poczułby się bardzo zdemotywowany. Obecność postawnego mężczyzny i wyłaniającego się zza mgły statku (znający podstawy heraldyki Hector rozpoznał banderę Traversów) wskazywała jednak na to, że lord Rodachan naprawdę wezwał go na to osobliwe miejsce, w dodatku nie wyjaśniając kto dokładnie polecił mu usługi Vale'a.
Przywykł do tego, że arystokraci przechodzili z nim - i podobnie jemu urodzonymi - na "ty", jednostronnie, rzecz jasna. Reszta powitania była osobliwa. Analityczny umysł Hectora dopatrzył się w słowach Rodachana (być może niesłusznie) psychologicznej gierki. Odkąd przybył na miejsce, zaczął domyślać się, że cmentarzysko przesiąknięte jest mroczną historią - a zapewne także i potężną magią. Nie miał ochoty w nią wnikać ani się w niej zanurzać. Był magipsychiatrą, nie interesowały go źródła magiczne, tym bardziej unikał miejsc przesiąkniętych czarną magią. Nie znał się na niej na tyle, by ocenić, czy jest obecna tutaj, ale instynktownie się jej lękał z powodu klątwy z dzieciństwa. Mimo rezerwy, posłusznie przymknął powieki, nie chcąc rozczarować klienta.
Otworzył oczy (z pewną ulgą) gdy lord zaczął mówić o upiorze. Utkwił w arystokracie uważne spojrzenie, a jego własna twarz nie zdradzała żadnych emocji. Maska spokojnej obojętności towarzyszyła mu zawsze podczas spotkań zawodowych.
-Podobno duchy pozostają na ziemi, gdy mają tutaj jakieś niedokończone sprawy. Może nie odebrała mu wszystkiego, może pozostała mu zemsta? - zauważył cicho, ale nienachalnie. Chciał się przekonać, co w historii tego ducha tak poruszyło Rodachana, że to od niego zaczął rozmowę. Ton miał spokojny, niemalże łagodny, nie dając po sobie poznać, że i w nim rezonowała historia upiora o złamanym sercu. Nigdy nie kochał swojej żony, ale pamiętał jak potrafiła uprzykrzyć życie.
Rodachan szybko przeszedł do sedna, nakreślając bezpośrednią paralelę pomiędzy sobą, a upiorem. Momentalnie zaciekawił magipsychiatrę. Co musiało się wydarzyć, że najbliżsi lękali się o taki los młodego lorda? Jeszcze bardziej zaintrygował go defensywny ton mężczyzny, w którym przebijał się pewien opór do nauki magipsychiatrii. Brzmiał jak ktoś, kto nie do końca chce być wyleczony - albo ktoś, kto trafił na bardzo zamkniętego magipsychiatrę.
-Magipsychiatria wymaga otwartości umysłu. Przynajmniej u najlepszych specjalistów. - odpowiedział, bez cienia fałszywej skromności. Konkurował z felczerami, którzy zakorzenili się na arystokratycznych dworach dzięki rodzinnym koneksjom. Młodszy i zaczytany w pismach wiedeńskich czarodziejów, chciał wierzyć, że wnosi w skostniałe ramy powiew świeżości, otwartości.
-W mojej filozofii szaleństwo może być nazwane takowym dopiero, gdy utrudnia codzienne życie. Każdy z nas ma swoje... upiory. - dodał cicho. Nie zawsze dzielił się tak kontrowersyjnymi opiniami, ale intuicja podpowiadała mu, że dumny arystokrata może docenić zapewnienie o tej specyficznej metodologii. Przecież to właśnie to przyciągało podobnych jemu pacjentów do gabinetu Vale - Hector nie definiował ich przez pryzmat mentalnej słabości, nie bagatelizując zarazem ich problemów. Zajął się magipsychiatrią z powodu groźby rzucającej się cieniem na jego własne życie, aż - dzięki terminarzowi i pewnemu przybytkowi płatnych rozkoszy - znalazł sposób aby zapanować również nad własnymi upiorami. -Wysłucham lorda opowieści.
Poprawił granatowy szalik, bo wiatr wcale nie ustępował. Na dźwięk ciężkich kroków poczuł niemalże ulgę. Gdyby list był głupim dowcipem, a wyprawa okazała się bezcelową, poczułby się bardzo zdemotywowany. Obecność postawnego mężczyzny i wyłaniającego się zza mgły statku (znający podstawy heraldyki Hector rozpoznał banderę Traversów) wskazywała jednak na to, że lord Rodachan naprawdę wezwał go na to osobliwe miejsce, w dodatku nie wyjaśniając kto dokładnie polecił mu usługi Vale'a.
Przywykł do tego, że arystokraci przechodzili z nim - i podobnie jemu urodzonymi - na "ty", jednostronnie, rzecz jasna. Reszta powitania była osobliwa. Analityczny umysł Hectora dopatrzył się w słowach Rodachana (być może niesłusznie) psychologicznej gierki. Odkąd przybył na miejsce, zaczął domyślać się, że cmentarzysko przesiąknięte jest mroczną historią - a zapewne także i potężną magią. Nie miał ochoty w nią wnikać ani się w niej zanurzać. Był magipsychiatrą, nie interesowały go źródła magiczne, tym bardziej unikał miejsc przesiąkniętych czarną magią. Nie znał się na niej na tyle, by ocenić, czy jest obecna tutaj, ale instynktownie się jej lękał z powodu klątwy z dzieciństwa. Mimo rezerwy, posłusznie przymknął powieki, nie chcąc rozczarować klienta.
Otworzył oczy (z pewną ulgą) gdy lord zaczął mówić o upiorze. Utkwił w arystokracie uważne spojrzenie, a jego własna twarz nie zdradzała żadnych emocji. Maska spokojnej obojętności towarzyszyła mu zawsze podczas spotkań zawodowych.
-Podobno duchy pozostają na ziemi, gdy mają tutaj jakieś niedokończone sprawy. Może nie odebrała mu wszystkiego, może pozostała mu zemsta? - zauważył cicho, ale nienachalnie. Chciał się przekonać, co w historii tego ducha tak poruszyło Rodachana, że to od niego zaczął rozmowę. Ton miał spokojny, niemalże łagodny, nie dając po sobie poznać, że i w nim rezonowała historia upiora o złamanym sercu. Nigdy nie kochał swojej żony, ale pamiętał jak potrafiła uprzykrzyć życie.
Rodachan szybko przeszedł do sedna, nakreślając bezpośrednią paralelę pomiędzy sobą, a upiorem. Momentalnie zaciekawił magipsychiatrę. Co musiało się wydarzyć, że najbliżsi lękali się o taki los młodego lorda? Jeszcze bardziej zaintrygował go defensywny ton mężczyzny, w którym przebijał się pewien opór do nauki magipsychiatrii. Brzmiał jak ktoś, kto nie do końca chce być wyleczony - albo ktoś, kto trafił na bardzo zamkniętego magipsychiatrę.
-Magipsychiatria wymaga otwartości umysłu. Przynajmniej u najlepszych specjalistów. - odpowiedział, bez cienia fałszywej skromności. Konkurował z felczerami, którzy zakorzenili się na arystokratycznych dworach dzięki rodzinnym koneksjom. Młodszy i zaczytany w pismach wiedeńskich czarodziejów, chciał wierzyć, że wnosi w skostniałe ramy powiew świeżości, otwartości.
-W mojej filozofii szaleństwo może być nazwane takowym dopiero, gdy utrudnia codzienne życie. Każdy z nas ma swoje... upiory. - dodał cicho. Nie zawsze dzielił się tak kontrowersyjnymi opiniami, ale intuicja podpowiadała mu, że dumny arystokrata może docenić zapewnienie o tej specyficznej metodologii. Przecież to właśnie to przyciągało podobnych jemu pacjentów do gabinetu Vale - Hector nie definiował ich przez pryzmat mentalnej słabości, nie bagatelizując zarazem ich problemów. Zajął się magipsychiatrią z powodu groźby rzucającej się cieniem na jego własne życie, aż - dzięki terminarzowi i pewnemu przybytkowi płatnych rozkoszy - znalazł sposób aby zapanować również nad własnymi upiorami. -Wysłucham lorda opowieści.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Vale nie mógł wiedzieć, że za świdrującym kruczym spojrzeniem krył się ludzki pierwiastek Traversa, który śmiał ogłosić się mianem Kruka Padlinożercy. Pojawienie się akurat tego zwierzęcia pośród martwej ciszy, zakłócanej jedynie morską falą i wichurą miotającą płatki śniegu w przestrzeni, nie zrobiło na nim wielkiego wrażenia, ale ów klient zyskał tedy pewność, że Hector nie jest wydyganym chuchrem. W jego oczach dostrzegł tę chłodną obojętność, ni krzty strachu, może jedynie lekką obawę, że zostanie wystawiony do wiatru. Nic bardziej mylnego, gdyż nadejście arystokratycznego jegomościa wkrótce się ziściło, rozwiewając wątpliwości, że to nie był tylko głupi żart.
Traversowie słynęli z niewielkiej wagi przykładanej do etykiety, niechaj więc nie dziwi fakt, że Rodachan za nic brał sobie oficjalną nomenklaturę. Zbudowanie odpowiedniego nastroju liczyło się dla niego bardziej, niż tytuły; nie nawykł też do bycia nazywanym lordem, gdyż to kapitański przydomek królował na jego łajbie, a wcześniej i braterskim okręcie, odkąd wyśnił profetyczną wizję, wokół której kręciło się jego życie. Wprowadzenie do tejże przyszło Traversowi naturalnie, gdy odnalazł przekład w historii krążącej wokół Cmentarzyska na łatkę, którą najbliżsi przypisali mu z opinią magipsychiatry.
Pokiwał głową z uznaniem dla niekonwencjonalnej myśli. Vale zdecydowanie trafił z odpowiedzią w jego gust, choć kwestia pozostała bez odpowiedzi - miały ją przynieść późniejsze słowa.
- Żywię głębokie nadzieje, że profesjonalizmu w Tobie tyle, co pewności siebie - od przechwałek najlepszym się nie staniesz. - nie mógł odmówić sobie przyjemności dogryzienia komuś o jego profesji. Zaraz jednak sprostował naturę tej wypowiedzi, bo w gruncie rzeczy odpowiedź Hectora mu przypasowała. - Świadomość własnej wartości i upór w dążeniu do celów to połowa sukcesu. Druga połowa jest nieco trudniejsza, polega na udowodnieniu tej pierwszej; ale podoba mi się Twoja arogancja. - prawdą było, że gdyby nie zasłyszał o reputacji Hectora Vale wielu dobrych słów, nie zaszczyciłby go swoją obecnością. Mimo to dało się wyczuć, że do kontaktu z magipsychiatrą podchodzi z dystansem, jakby był nieco zaszczuty po ostatnich miesiącach w zamknięciu, o czym jego rozmówca nie słyszał.
- Zestawienie mojego upiora z szaleństwem jest obelżywe i może sprowadzić na Ciebie jego furię. Jest równie namacalny, co Ty, a ja jestem Zwiastunem jego gniewu. Dostąpiłem zaszczytu objawienia Pani Wojny na Kruczym Półwyspie; tedy najbliżsi stanęli na mej drodze ku przeznaczeniu, twierdząc, że po tym spotkaniu postradałem zmysły, jak ten duch nawiedzający Cmentarzysko. Moją niezałatwioną sprawą jest zew, który ściąga mnie do tamtego miejsca. Ale słabnie, nieuchronnie z każdym dniem, a wraz z nim słabnie moja więź z tą, która uczyniła mnie Krukiem Padlinożercą; z patronką tego galeonu, z Morrigan. - bogini wojny, tożsama z symbolem kruka lub wrony; czarnoksiężniczka i ważna postać panteonu celtyckiego, a z tychże korzeni wywodzą się Traversowie.
- Wiele lat temu wyśniłem splot zdarzeń, które zdefiniowały moje życie jako Zwiastun jej gniewu w nadciągającej wojnie. Czarny kruk padlinożerca krążył nad gromadą zajętych ogniem okrętów, kracząc wojenną melodię nad głowami skazanych na śmierć w bezlitosnej bitwie. Pośrodku morskiego pola walki wyłaniał się olbrzymi, niedotknięty armatnią kulą galeon, na którego dziobie stała przepiękna kobieta w majestatycznym rynsztunku. Inkantowała wezwanie; słodki szept wdzierał się w głębokie zakamarki podświadomości, nawołując kruka do stawienia się przed jej obliczem. Wtem wybrzmiało słowo, a ptak przeobraził się w człowieka - i byłem to ja. - opowiadał z wielką pasją, gorliwie wierząc w każde wypowiedziane słowo, a kiedy zakończył, jakby na dowód przybrał swoją kruczą formę i w mig stało się jasne, że ptasi towarzysz na tym pustym Cmentarzysku to tak naprawdę lord Travers, który oddał Hectorowi głos.
Traversowie słynęli z niewielkiej wagi przykładanej do etykiety, niechaj więc nie dziwi fakt, że Rodachan za nic brał sobie oficjalną nomenklaturę. Zbudowanie odpowiedniego nastroju liczyło się dla niego bardziej, niż tytuły; nie nawykł też do bycia nazywanym lordem, gdyż to kapitański przydomek królował na jego łajbie, a wcześniej i braterskim okręcie, odkąd wyśnił profetyczną wizję, wokół której kręciło się jego życie. Wprowadzenie do tejże przyszło Traversowi naturalnie, gdy odnalazł przekład w historii krążącej wokół Cmentarzyska na łatkę, którą najbliżsi przypisali mu z opinią magipsychiatry.
Pokiwał głową z uznaniem dla niekonwencjonalnej myśli. Vale zdecydowanie trafił z odpowiedzią w jego gust, choć kwestia pozostała bez odpowiedzi - miały ją przynieść późniejsze słowa.
- Żywię głębokie nadzieje, że profesjonalizmu w Tobie tyle, co pewności siebie - od przechwałek najlepszym się nie staniesz. - nie mógł odmówić sobie przyjemności dogryzienia komuś o jego profesji. Zaraz jednak sprostował naturę tej wypowiedzi, bo w gruncie rzeczy odpowiedź Hectora mu przypasowała. - Świadomość własnej wartości i upór w dążeniu do celów to połowa sukcesu. Druga połowa jest nieco trudniejsza, polega na udowodnieniu tej pierwszej; ale podoba mi się Twoja arogancja. - prawdą było, że gdyby nie zasłyszał o reputacji Hectora Vale wielu dobrych słów, nie zaszczyciłby go swoją obecnością. Mimo to dało się wyczuć, że do kontaktu z magipsychiatrą podchodzi z dystansem, jakby był nieco zaszczuty po ostatnich miesiącach w zamknięciu, o czym jego rozmówca nie słyszał.
- Zestawienie mojego upiora z szaleństwem jest obelżywe i może sprowadzić na Ciebie jego furię. Jest równie namacalny, co Ty, a ja jestem Zwiastunem jego gniewu. Dostąpiłem zaszczytu objawienia Pani Wojny na Kruczym Półwyspie; tedy najbliżsi stanęli na mej drodze ku przeznaczeniu, twierdząc, że po tym spotkaniu postradałem zmysły, jak ten duch nawiedzający Cmentarzysko. Moją niezałatwioną sprawą jest zew, który ściąga mnie do tamtego miejsca. Ale słabnie, nieuchronnie z każdym dniem, a wraz z nim słabnie moja więź z tą, która uczyniła mnie Krukiem Padlinożercą; z patronką tego galeonu, z Morrigan. - bogini wojny, tożsama z symbolem kruka lub wrony; czarnoksiężniczka i ważna postać panteonu celtyckiego, a z tychże korzeni wywodzą się Traversowie.
- Wiele lat temu wyśniłem splot zdarzeń, które zdefiniowały moje życie jako Zwiastun jej gniewu w nadciągającej wojnie. Czarny kruk padlinożerca krążył nad gromadą zajętych ogniem okrętów, kracząc wojenną melodię nad głowami skazanych na śmierć w bezlitosnej bitwie. Pośrodku morskiego pola walki wyłaniał się olbrzymi, niedotknięty armatnią kulą galeon, na którego dziobie stała przepiękna kobieta w majestatycznym rynsztunku. Inkantowała wezwanie; słodki szept wdzierał się w głębokie zakamarki podświadomości, nawołując kruka do stawienia się przed jej obliczem. Wtem wybrzmiało słowo, a ptak przeobraził się w człowieka - i byłem to ja. - opowiadał z wielką pasją, gorliwie wierząc w każde wypowiedziane słowo, a kiedy zakończył, jakby na dowód przybrał swoją kruczą formę i w mig stało się jasne, że ptasi towarzysz na tym pustym Cmentarzysku to tak naprawdę lord Travers, który oddał Hectorowi głos.
Rodachan Travers
Zawód : Kapitan Zemsty Kruka Padlinożercy
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zauważył, że lord Travers bezceremonialnie przeszedł na "ty" i niewiele robił sobie z własnego tytułu. Przypomniał sobie opowieści o Traversach, najmniej pretensjonalnej z arystokratycznych rodzin. Zahartowanych ludziach morza, który nad ziemie i zaszczyty cenili swe statki i panowanie nad wodami. Domyślał się, że też mógłby się zwracać do Rodachana po imieniu i by go tym nie uraził. Niejednokrotnie proponował zresztą to swoim pacjentom, chcąc skrócić dzielący ich dystans. Nie dzisiaj. Uparcie będzie nazywał go lordem, choćby słowa miały paść na piasek. Był świadom, że przepaść między ich nazwiskami i majątkami nigdy nie zniknie, a potrzebował takich klientów jak arystokraci - choćby kosztem przesadnej grzeczności.
Jednak nie kosztem tego, co mówił o własnych metodach i doświadczeniu.
-Słyszałem niegdyś, że prawdziwa pokora to umiejętność stanięcia w prawdzie o sobie. Wzrok skierowany na wprost, nie w górę ani nie w dół. Chcę być najlepszy w swoim fachu, a lord nie przyszedłby do kogoś o fałszywej skromności. - odpowiedział spokojnie, niesprowokowany surowymi słowami. Nie spodziewałby się ich po lordzie z salonów, ale po marynarzu owszem. Zanotował w pamięci, że ma przed sobą wymagającego i konkretnego klienta - i że pomimo tonu chłodnego niczym morska woda, coś w spojrzeniu Traversa zdradzało cień aprobaty, jakby spodobała mu się niezamierzona arogancja magipsychiatry.
Rodachan zaczął opowiadać, a Hector słuchał, nie przerywając i nie zdradzając mimiką ani gestem, co sądzi o tej historii. Musiał przyznać, że niektóre frazesy brzmiały niczym głoszone przez szaleńca - upiory i więź z Panią Wojny należały do świata dalekiego nauce. Hector nie wykluczał jego istnienia, ale przesadnie weń nie wierzył, nauczony doświadczeniem, że na świecie jest więcej szaleńców niż jasnowidzów lub osób faktycznie opętanych przez duchy.
Zarazem opowieść była składna i logiczna. Nie brzmiała, jak bełkot wariata. Czy to zasługa samego Rodachana i prawdy, w którą wierzył? A może jego bliscy - przyznał się przecież do ich troski - zapewnili mu już opiekę i to dzięki nim opowiadał o wszystkim tak rozważnie? Ile razy próbował się już podzielić swoją opowieścią i czy ktokolwiek mu uwierzył?
Gdy mężczyzna przeobraził się w kruka, Hector zamrugał i spojrzał na niego z nieskrywaną ciekawością. Animagia robiła wrażenie, nie spodziewał się takiej konkluzji opowieści, namacalnego fragmentu wizji. A zarazem umiejętności niezwykle trudnej, choć nie nadprzyrodzonej. Czy ktoś, kto do takiego stopnia opanował magię transmutacji, mistrz przemian, mógł być niespełna rozumu? Hector spojrzał prosto na kruka, przypominając sobie, że widział go już wcześniej - czyżby pacjent chciał go dyskretnie wybadać? Nie miałby mu tego za złe, przyzwyczaił się. Potem przeniósł wzrok na fale, zdając sobie sprawę, że lord Travers w jakiś sposób odtwarza przed nim swoją wizję, chcąc ufizycznić własne słowa - kruk, morze, porywisty wiatr i atmosfera tajemnicy...
Odczekał, aż ptak znów stanie się człowiekiem i uśmiechnął się blado.
-Imponujące. - skomplementował z niekrytym podziwem, pełen szacunku wobec sztuki ani magii. Zarazem chciał dać im bufor w rozmowie, by z kruczowłosego mężczyzny opadła część wezbranych emocji.
-Dlaczego Pani Wojny czuje gniew? - zapytał ostrożnie, chcąc poukładać jakoś tą opowieść w całość. Wojna szalała właśnie w Anglii, czy konfliktowe bóstwo nie powinno być z tego zadowolone?
Mówił, że więź słabnie - czy to efekt terapii? Skoro rodzina lękała się, że postradał zmysły, niechybnie otrzymał pomoc uzdrowicieli, pewnie też magipsychiatrów. Dlaczego zdecydował się dziś na konsultację z nim?
-Jeśli to nie sekret, jakie jest lorda zadanie? Pragnie lord powrócić na Kruczy Półwysep; czy działać dalej na jej rozkazy? - brzmiał, jakby przyjął istnienie Morrigan za realne, ale posługiwał się figurą retoryczną, sposobem na nawiązanie kontaktu z pacjentem.
-Czy w rodzinie lorda objawiał się gen jasnowidzenia? - dodał wreszcie, świadom, że nie każda przypadłość psychiczna jest powiązana z problemami magipsychiatrycznymi. Miał w szkole drogą przyjaciółkę, która nie radziła sobie z własnymi wizjami, był świadkiem jej zmagań. Żałował, że stracili kontakt, że nie mógłby skonsultować się z nią w podobnych przypadkach. Tak czy siak by nie mógł teraz, lordowi Traversowi obiecał wszak absolutną dyskrecję z racji na jego pozycję arystokraty.
Jednak nie kosztem tego, co mówił o własnych metodach i doświadczeniu.
-Słyszałem niegdyś, że prawdziwa pokora to umiejętność stanięcia w prawdzie o sobie. Wzrok skierowany na wprost, nie w górę ani nie w dół. Chcę być najlepszy w swoim fachu, a lord nie przyszedłby do kogoś o fałszywej skromności. - odpowiedział spokojnie, niesprowokowany surowymi słowami. Nie spodziewałby się ich po lordzie z salonów, ale po marynarzu owszem. Zanotował w pamięci, że ma przed sobą wymagającego i konkretnego klienta - i że pomimo tonu chłodnego niczym morska woda, coś w spojrzeniu Traversa zdradzało cień aprobaty, jakby spodobała mu się niezamierzona arogancja magipsychiatry.
Rodachan zaczął opowiadać, a Hector słuchał, nie przerywając i nie zdradzając mimiką ani gestem, co sądzi o tej historii. Musiał przyznać, że niektóre frazesy brzmiały niczym głoszone przez szaleńca - upiory i więź z Panią Wojny należały do świata dalekiego nauce. Hector nie wykluczał jego istnienia, ale przesadnie weń nie wierzył, nauczony doświadczeniem, że na świecie jest więcej szaleńców niż jasnowidzów lub osób faktycznie opętanych przez duchy.
Zarazem opowieść była składna i logiczna. Nie brzmiała, jak bełkot wariata. Czy to zasługa samego Rodachana i prawdy, w którą wierzył? A może jego bliscy - przyznał się przecież do ich troski - zapewnili mu już opiekę i to dzięki nim opowiadał o wszystkim tak rozważnie? Ile razy próbował się już podzielić swoją opowieścią i czy ktokolwiek mu uwierzył?
Gdy mężczyzna przeobraził się w kruka, Hector zamrugał i spojrzał na niego z nieskrywaną ciekawością. Animagia robiła wrażenie, nie spodziewał się takiej konkluzji opowieści, namacalnego fragmentu wizji. A zarazem umiejętności niezwykle trudnej, choć nie nadprzyrodzonej. Czy ktoś, kto do takiego stopnia opanował magię transmutacji, mistrz przemian, mógł być niespełna rozumu? Hector spojrzał prosto na kruka, przypominając sobie, że widział go już wcześniej - czyżby pacjent chciał go dyskretnie wybadać? Nie miałby mu tego za złe, przyzwyczaił się. Potem przeniósł wzrok na fale, zdając sobie sprawę, że lord Travers w jakiś sposób odtwarza przed nim swoją wizję, chcąc ufizycznić własne słowa - kruk, morze, porywisty wiatr i atmosfera tajemnicy...
Odczekał, aż ptak znów stanie się człowiekiem i uśmiechnął się blado.
-Imponujące. - skomplementował z niekrytym podziwem, pełen szacunku wobec sztuki ani magii. Zarazem chciał dać im bufor w rozmowie, by z kruczowłosego mężczyzny opadła część wezbranych emocji.
-Dlaczego Pani Wojny czuje gniew? - zapytał ostrożnie, chcąc poukładać jakoś tą opowieść w całość. Wojna szalała właśnie w Anglii, czy konfliktowe bóstwo nie powinno być z tego zadowolone?
Mówił, że więź słabnie - czy to efekt terapii? Skoro rodzina lękała się, że postradał zmysły, niechybnie otrzymał pomoc uzdrowicieli, pewnie też magipsychiatrów. Dlaczego zdecydował się dziś na konsultację z nim?
-Jeśli to nie sekret, jakie jest lorda zadanie? Pragnie lord powrócić na Kruczy Półwysep; czy działać dalej na jej rozkazy? - brzmiał, jakby przyjął istnienie Morrigan za realne, ale posługiwał się figurą retoryczną, sposobem na nawiązanie kontaktu z pacjentem.
-Czy w rodzinie lorda objawiał się gen jasnowidzenia? - dodał wreszcie, świadom, że nie każda przypadłość psychiczna jest powiązana z problemami magipsychiatrycznymi. Miał w szkole drogą przyjaciółkę, która nie radziła sobie z własnymi wizjami, był świadkiem jej zmagań. Żałował, że stracili kontakt, że nie mógłby skonsultować się z nią w podobnych przypadkach. Tak czy siak by nie mógł teraz, lordowi Traversowi obiecał wszak absolutną dyskrecję z racji na jego pozycję arystokraty.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Usatysfakcjonowany odpowiedzią magipsychiatry schlebił szczerej nieskromności, skinąwszy głową bez słowa. Hector zdawał się jednocześnie stąpać po twardym gruncie, ale mieć na tyle otwarty umysł, by uzyskać, z braku lepszych słów, wstępne zaufanie Traversa. Był konkretnym gościem, który trafiał pytaniami w sedno, więc rozmowa się kleiła, a arystokrata chętnie dzielił się z nim swoją perspektywą. Był zdumiony, że zyskał szczere zainteresowanie Vale'a, który brzmiał jak ktoś, kto chce dogłębniej poznać jego historię, a nie rościć sobie prawo do nazwania go szaleńcem.
Nic dziwnego, że opowieść przysłowiowo trzymała się kupy. W mitomanii ten szaleniec naprawdę wierzył w swoje przeznaczenie i ustosunkował ku jego realizacji całe swoje życie. Pamiętny sen był zaczątkiem poszukiwań dowodów potwierdzających jego kompleks wybrańca. Fakt, że jego brat Manannan także od wielu lat poszukiwał mitycznego bezzałogowego okrętu, a co ciekawsze - z początku całkowicie wierzył w powinność młodszego Traversa - jedynie bardziej nakręcał jego gorliwą pasję w drodze ku spełnieniu woli Morrigan. Wiara ta była tak głęboka, że mężczyzna zdolny był przybrać animagiczną formę kruka jakby na potwierdzenie sennej wizji. Na tyle głęboka, by uwierzyć, że piękna zjawa z Kruczego Półwyspu, który miał być miejscem kultu Pani Wojny, to sama bogini, choć była to jedynie najprawdziwsza z wili.
- Nadano mi przydomek Zwiastuna jej gniewu na wiele lat przed tym, jak Rycerze Walpurgii ogarnęli Wielką Brytanię. Szerzące się zepsucie w czarodziejskim świecie rozgniewało moją Panią, a przepowiednia zwiastowała zgubny los osób naznaczonych kruczą pieśnią. Wiele lat później Anglią zawładnęła walką z tym zepsuciem, a gniew Morrigan się ziścił. Jako Kruk Padlinożerca spełniam jej wolę. Jestem jej gniewem, jej słodką zemstą. - mówił z pełnym przekonaniem w manii wyższości, jakby czuł się kimś więcej niż zwykłym szarym człowiekiem. Jakby przewidział następstwa kresu mugolstwa wiele lat wcześniej. - Objawiła mi się kilka miesięcy temu, kiedy poszukiwałem ostatecznego potwierdzenia swojego przeznaczenia. To była nagroda za udział w jej wojnie; walczyłem na morzu u wybrzeża Wschodniej Anglii przez kilka miesięcy w pięćdziesiątym siódmym. - brzmiało racjonalnie, ale prawda tkwiła w dopowiedzeniach, na których bazowało całe przekonanie o spełnianiu woli kogoś, kto tak naprawdę nie istniał.
- Chciałbym powrócić na Kruczy Półwysep i przekonać się, czy dostąpię tego zaszczytu kolejny raz. Niemniej mam także powinności wobec swoich bliskich, którzy są temu przeciwni - uważają, że może mnie to zabić. I wobec Czarnego Pana, co bezpośrednio wiąże się z wolą Morrigan. - odparł z dumą, a w tym odezwie widniała nuta racjonalizmu. Wydawało się, że potrafił niejako zwalczyć żądzę powrotu do miejsca, o którym tyle wspominał, choć czuł jego zew i było to dla niego trudne zadanie. Miał jednak motywację w rodzinie, a wojna zdawała się koić to pragnienie - bo czuł, że postępuje słusznie, w zgodzie ze swoimi przekonaniami.
- To nie gen, nie jasnowidztwo. - zaprzeczył szybko, nie zgadzając się zupełnie z przybraniem tej teorii. - To natchnienie. Wola bogini, nie magiczna przypadłość. - zakończył.
Nic dziwnego, że opowieść przysłowiowo trzymała się kupy. W mitomanii ten szaleniec naprawdę wierzył w swoje przeznaczenie i ustosunkował ku jego realizacji całe swoje życie. Pamiętny sen był zaczątkiem poszukiwań dowodów potwierdzających jego kompleks wybrańca. Fakt, że jego brat Manannan także od wielu lat poszukiwał mitycznego bezzałogowego okrętu, a co ciekawsze - z początku całkowicie wierzył w powinność młodszego Traversa - jedynie bardziej nakręcał jego gorliwą pasję w drodze ku spełnieniu woli Morrigan. Wiara ta była tak głęboka, że mężczyzna zdolny był przybrać animagiczną formę kruka jakby na potwierdzenie sennej wizji. Na tyle głęboka, by uwierzyć, że piękna zjawa z Kruczego Półwyspu, który miał być miejscem kultu Pani Wojny, to sama bogini, choć była to jedynie najprawdziwsza z wili.
- Nadano mi przydomek Zwiastuna jej gniewu na wiele lat przed tym, jak Rycerze Walpurgii ogarnęli Wielką Brytanię. Szerzące się zepsucie w czarodziejskim świecie rozgniewało moją Panią, a przepowiednia zwiastowała zgubny los osób naznaczonych kruczą pieśnią. Wiele lat później Anglią zawładnęła walką z tym zepsuciem, a gniew Morrigan się ziścił. Jako Kruk Padlinożerca spełniam jej wolę. Jestem jej gniewem, jej słodką zemstą. - mówił z pełnym przekonaniem w manii wyższości, jakby czuł się kimś więcej niż zwykłym szarym człowiekiem. Jakby przewidział następstwa kresu mugolstwa wiele lat wcześniej. - Objawiła mi się kilka miesięcy temu, kiedy poszukiwałem ostatecznego potwierdzenia swojego przeznaczenia. To była nagroda za udział w jej wojnie; walczyłem na morzu u wybrzeża Wschodniej Anglii przez kilka miesięcy w pięćdziesiątym siódmym. - brzmiało racjonalnie, ale prawda tkwiła w dopowiedzeniach, na których bazowało całe przekonanie o spełnianiu woli kogoś, kto tak naprawdę nie istniał.
- Chciałbym powrócić na Kruczy Półwysep i przekonać się, czy dostąpię tego zaszczytu kolejny raz. Niemniej mam także powinności wobec swoich bliskich, którzy są temu przeciwni - uważają, że może mnie to zabić. I wobec Czarnego Pana, co bezpośrednio wiąże się z wolą Morrigan. - odparł z dumą, a w tym odezwie widniała nuta racjonalizmu. Wydawało się, że potrafił niejako zwalczyć żądzę powrotu do miejsca, o którym tyle wspominał, choć czuł jego zew i było to dla niego trudne zadanie. Miał jednak motywację w rodzinie, a wojna zdawała się koić to pragnienie - bo czuł, że postępuje słusznie, w zgodzie ze swoimi przekonaniami.
- To nie gen, nie jasnowidztwo. - zaprzeczył szybko, nie zgadzając się zupełnie z przybraniem tej teorii. - To natchnienie. Wola bogini, nie magiczna przypadłość. - zakończył.
Rodachan Travers
Zawód : Kapitan Zemsty Kruka Padlinożercy
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cmentarzysko statków
Szybka odpowiedź