Cmentarzysko statków
Strona 21 z 22 • 1 ... 12 ... 20, 21, 22
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cmentarzysko statków
Chociaż opustoszała, skalista wyspa położona na Morzu Północnym nie ma swojej oficjalnej geograficznej nazwy, to przez podróżujących pobliską trasą żeglarzy nazywana jest Cmentarzyskiem. Owiana legendami równie gęsto, co nigdy nieopadającą mlecznobiałą mgłą, stanowi czarny punkt na morskich mapach, który co ostrożniejsi starają się omijać szerokim łukiem. Niewielu jest jednak w stanie wskazać, gdzie dokładnie się znajduje, bo jej położenie zdaje się stale zmieniać - choć bardziej sceptyczni twierdzą, że wpływ na to mają silne, oplatające wyspę prądy, które znoszą nieuważnych kapitanów na manowce. Okręty, które miały nieszczęście znaleźć się w pobliżu, rzadko wychodzą z tego bez szwanku, gdyż usiane ostrymi skałami mielizny w połączeniu z często nawiedzającymi ten rejon sztormami, bardzo szybko zamieniają się w śmiercionośną pułapkę. W efekcie cała wyspa otoczona jest przez osiadłe na dnie wraki statków, których pochylone w różnym stopniu maszty wyłaniają się z mglistych oparów niczym ostrzegawcze znaki; chodzą słuchy, że to właśnie tutaj swoją ostatnią podróż zakończył niesławny Syreni Lament, pociągając na dno niemal setkę pasażerów i członków załogi, aczkolwiek samego okrętu nigdy nie odnaleziono.
Mimo czyhających na wyspie niebezpieczeństw, z czasem stała się ona dość popularnym celem samozwańczych poszukiwaczy artefaktów - zwłaszcza, gdy odkryto istnienie wydrążonego w czarnych skałach systemu grot i jaskiń, służących w przeszłości bliżej nieznanemu przeznaczeniu. Większość korytarzy zapadła się, czyniąc poruszanie się po skalnych komnatach prawie niemożliwym, ale od czasu do czasu wciąż można spotkać tutaj śmiałków, liczących na to, że uda im się odnaleźć nieco więcej niż rozkładające się zwłoki rozbitków i zaścielające wyspę kości. Ci, którym udało się zwiedzić Cmentarzysko i wrócić, twierdzą zgodnie, że jest nawiedzone: podobno po zmierzchu korytarzami niesie się echo syreniego śpiewu, a wśród kamiennych ścian snuje się duch zakrwawionego mężczyzny z ziejącą w klatce piersiowej dziurą, opowiadającego historię utraconej miłości, która odebrała mu wszystko - łącznie ze zmysłami i wyrwanym z piersi sercem.
Mało kto zdaje sobie sprawę, że prawdziwa tajemnica wyspy nie znajduje się na powierzchni, a pod nią - jeżeli ktoś zdecydowałby się zanurkować, i udałoby mu się dotrzeć w pobliże dna, odnalazłby częściowo zniszczoną wioskę trytonów, sprawiającą wrażenie, jakby jej mieszkańcy opuścili ją w pośpiechu, pozostawiając za sobą większość cennego dobytku i prywatnych pamiątek.
Mimo czyhających na wyspie niebezpieczeństw, z czasem stała się ona dość popularnym celem samozwańczych poszukiwaczy artefaktów - zwłaszcza, gdy odkryto istnienie wydrążonego w czarnych skałach systemu grot i jaskiń, służących w przeszłości bliżej nieznanemu przeznaczeniu. Większość korytarzy zapadła się, czyniąc poruszanie się po skalnych komnatach prawie niemożliwym, ale od czasu do czasu wciąż można spotkać tutaj śmiałków, liczących na to, że uda im się odnaleźć nieco więcej niż rozkładające się zwłoki rozbitków i zaścielające wyspę kości. Ci, którym udało się zwiedzić Cmentarzysko i wrócić, twierdzą zgodnie, że jest nawiedzone: podobno po zmierzchu korytarzami niesie się echo syreniego śpiewu, a wśród kamiennych ścian snuje się duch zakrwawionego mężczyzny z ziejącą w klatce piersiowej dziurą, opowiadającego historię utraconej miłości, która odebrała mu wszystko - łącznie ze zmysłami i wyrwanym z piersi sercem.
Mało kto zdaje sobie sprawę, że prawdziwa tajemnica wyspy nie znajduje się na powierzchni, a pod nią - jeżeli ktoś zdecydowałby się zanurkować, i udałoby mu się dotrzeć w pobliże dna, odnalazłby częściowo zniszczoną wioskę trytonów, sprawiającą wrażenie, jakby jej mieszkańcy opuścili ją w pośpiechu, pozostawiając za sobą większość cennego dobytku i prywatnych pamiątek.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 27.02.19 23:08, w całości zmieniany 2 razy
Wyćwiczył spostrzegawczość, latami obserwując swoich pacjentów. Mowę ciała, ton głosu, drobne tiki, ekspresję spojrzenia. Choć nie chciał przyglądać się Rodachanowi na tyle natarczywie, by go speszyć, to zauważył, jak dystans mężczyzny powoli maleje. Zdołał go przekonać do opowiedzenia swojej historii, choć prawdę mówiąc lord wcale nie potrzebował namawiania. Wydawał się skory do podzielenia się własnymi przeżyciami. Ba, Hectorowi wydawało się, że jego zainteresowanie spotkało się ze... zdziwieniem rozmówcy. Trochę go to zasmuciło, budząc zastanowienie co do poprzedniego uzdrowiciela. W filozofii Vale'a każdy pacjent, nawet najbardziej szalony i irracjonalny, zasługiwał na wysłuchanie. Zbudowanie zaufania, zachętę do kooperacji. Jak podszedł do niego magipsychiatra Traversów? Dlaczego Rodachan był z początku tak nieufny, a później tak spragniony posłuchu?
Słuchał więc, oferując mu swój czas i uwagę. Bez oceniania i powstrzymując cisnące się na usta pytania. Zauważył na przykład, że choć lord wspomniał o Rycerzach Walpurgii, to nie odniósł swojej misji bezpośrednio do obecnie toczącej się wojny. Kim były osoby naznaczone kruczą pieśnią, o których wspominał? Wrogami rządu, mugolami, a może zupełnie inną grupą, znaną tylko jemu i jego Morrigan? Zarazem wspomniał o nagrodzie za udział w walkach. Vale przechylił lekko głowę, zastanawiając się, jak odnieść wojnę do nasilenia się symptomów Traversa.
-Jak przeżył lord walki? Był lord... na przykład ranny albo w niebezpieczeństwie, czy wszystko przebiegło pomyślnie? - zapytał wreszcie, cicho i ostrożnie. Wiedział, że przemoc i stres mogą uaktywnić u pacjentów dawne choroby albo zaowocować nowymi. Jedni wpadali w popłoch na dźwięk fajerwerków, innych prześladowały twarze zabitych, czy to możliwe, że lord Travers szukał ukojenia w micie? Hector wiedział, że musi o to dopytać bardzo delikatnie. Arystokrata był postawnym mężczyzną, wyrosłym w poszanowaniu dla waleczności swoich przodków. Ktoś taki nie przyjąłby do wiadomości, że wojna nasila jego stres, że krew wywołuje jakiekolwiek wyrzuty sumienia - raczej zepchnąłby wszelką słabość do własnej podświadomości, antropomorfizując własną ambicję w postać Morrigan.
Racjonalne podejście do powrotu na Kruczy Półwysep ucieszyło Hectora, prędkie odrzucenie teorii jasnowidzenia (racjonalnej i dopuszczającej możliwość, że wizje są w jakiś sposób prawdziwe) - trochę zaniepokoiło. Teraz, gdy słuchał go dłużej, dostrzegał fanatyzm.
Wziął głęboki oddech, wiedząc, że musi baczyć na każde słowo. Nie chciał powielać opinii poprzedniego magipsychiatry, która pozostawiła pacjenta złaknionego posłuchu i niewyleczonego. Był zarazem odpowiedzialny za jego zdrowie i nie chciał nieostrożnym zdaniem podsycić jego objawów ani potwierdzić wiary w szaloną opowieść. Czy spotkali się na jednorazową konsultację, czy też Rodachan zdecyduje się na dalszą terapię - Hector Vale poważnie podchodził do swojego zadania, ofiarowując lordowi niepodzielną uwagę i układając w głowie roztropną opinię magipsychiatryczną.
Nie wierzył w bogów, w jego domu uczono, że to mugolskie przesądy. Że starzy, prawdziwi bogowie Celtów ze Shropshire odeszli, że to nauka i magia są królowymi świata. Słyszał jednak o Morrigan, niegdyś bogini, obecnie legendzie. Czy to możliwe, by istniała naprawdę - w ich czasach? Nie jemu decydować.
-Słyszał lord o zakładzie Pascala? - zapytał. -Był francuskim czarodziejem, numerologiem. - na tyle mądrym, że docenianym nawet przez mugoli, w których nauki się wtrącał. Vale roztropnie nie powiedział konserwatywnemu arystokracie o związkach Francuza z niemagicznym światem i kontynuował: -W swoich pismach opisał mistyczną wizję, ale nie był pewien jej prawdziwości. W końcu uznał, że będzie żył tak, jakby jego bóstwo istniało - i albo otrzyma za to nagrodę, albo, jeśli wizja była fałszywa, pozostanie w zgodzie ze swoimi przekonaniami. Nie porzucił jednak dotychczasowego życia, nadal pisał książki i obracał się w kręgach elit. Powiedział lord, że działalność w wojnie... - przełknął ślinę, nie śmiać powiedzieć imienia Czarnego Pana na głos. Pierwszy raz spotkał się w cztery oczy z kimś, kto wprost mówił o spełnianiu jego woli. Choć cieszył się z bezpiecznego Londynu, to lękał się czarnej magii, przypominającej mu o klątwie, której ofiarą padł w dzieciństwie. Wolał trzymać się od tego wszystkiego z daleka, na bezpieczny dystans. Dzisiaj chodziło jednak o zdrowie pacjenta, nie o politykę. -...że wojna i służba rodzinie zgadza się z wolą Morrigan. Wygląda więc na to, że pozostając w Anglii spełnia lord swoją powinność względem nich wszystkich - rodziny, wojny, wizji. Jeśli przyjąć podobny zakład jak Pascal, powrót na Kruczy Półwysep wydaje się ryzykiem, a spełnianie powinności wobec bliskich - głosem rozsądku.
Słuchał więc, oferując mu swój czas i uwagę. Bez oceniania i powstrzymując cisnące się na usta pytania. Zauważył na przykład, że choć lord wspomniał o Rycerzach Walpurgii, to nie odniósł swojej misji bezpośrednio do obecnie toczącej się wojny. Kim były osoby naznaczone kruczą pieśnią, o których wspominał? Wrogami rządu, mugolami, a może zupełnie inną grupą, znaną tylko jemu i jego Morrigan? Zarazem wspomniał o nagrodzie za udział w walkach. Vale przechylił lekko głowę, zastanawiając się, jak odnieść wojnę do nasilenia się symptomów Traversa.
-Jak przeżył lord walki? Był lord... na przykład ranny albo w niebezpieczeństwie, czy wszystko przebiegło pomyślnie? - zapytał wreszcie, cicho i ostrożnie. Wiedział, że przemoc i stres mogą uaktywnić u pacjentów dawne choroby albo zaowocować nowymi. Jedni wpadali w popłoch na dźwięk fajerwerków, innych prześladowały twarze zabitych, czy to możliwe, że lord Travers szukał ukojenia w micie? Hector wiedział, że musi o to dopytać bardzo delikatnie. Arystokrata był postawnym mężczyzną, wyrosłym w poszanowaniu dla waleczności swoich przodków. Ktoś taki nie przyjąłby do wiadomości, że wojna nasila jego stres, że krew wywołuje jakiekolwiek wyrzuty sumienia - raczej zepchnąłby wszelką słabość do własnej podświadomości, antropomorfizując własną ambicję w postać Morrigan.
Racjonalne podejście do powrotu na Kruczy Półwysep ucieszyło Hectora, prędkie odrzucenie teorii jasnowidzenia (racjonalnej i dopuszczającej możliwość, że wizje są w jakiś sposób prawdziwe) - trochę zaniepokoiło. Teraz, gdy słuchał go dłużej, dostrzegał fanatyzm.
Wziął głęboki oddech, wiedząc, że musi baczyć na każde słowo. Nie chciał powielać opinii poprzedniego magipsychiatry, która pozostawiła pacjenta złaknionego posłuchu i niewyleczonego. Był zarazem odpowiedzialny za jego zdrowie i nie chciał nieostrożnym zdaniem podsycić jego objawów ani potwierdzić wiary w szaloną opowieść. Czy spotkali się na jednorazową konsultację, czy też Rodachan zdecyduje się na dalszą terapię - Hector Vale poważnie podchodził do swojego zadania, ofiarowując lordowi niepodzielną uwagę i układając w głowie roztropną opinię magipsychiatryczną.
Nie wierzył w bogów, w jego domu uczono, że to mugolskie przesądy. Że starzy, prawdziwi bogowie Celtów ze Shropshire odeszli, że to nauka i magia są królowymi świata. Słyszał jednak o Morrigan, niegdyś bogini, obecnie legendzie. Czy to możliwe, by istniała naprawdę - w ich czasach? Nie jemu decydować.
-Słyszał lord o zakładzie Pascala? - zapytał. -Był francuskim czarodziejem, numerologiem. - na tyle mądrym, że docenianym nawet przez mugoli, w których nauki się wtrącał. Vale roztropnie nie powiedział konserwatywnemu arystokracie o związkach Francuza z niemagicznym światem i kontynuował: -W swoich pismach opisał mistyczną wizję, ale nie był pewien jej prawdziwości. W końcu uznał, że będzie żył tak, jakby jego bóstwo istniało - i albo otrzyma za to nagrodę, albo, jeśli wizja była fałszywa, pozostanie w zgodzie ze swoimi przekonaniami. Nie porzucił jednak dotychczasowego życia, nadal pisał książki i obracał się w kręgach elit. Powiedział lord, że działalność w wojnie... - przełknął ślinę, nie śmiać powiedzieć imienia Czarnego Pana na głos. Pierwszy raz spotkał się w cztery oczy z kimś, kto wprost mówił o spełnianiu jego woli. Choć cieszył się z bezpiecznego Londynu, to lękał się czarnej magii, przypominającej mu o klątwie, której ofiarą padł w dzieciństwie. Wolał trzymać się od tego wszystkiego z daleka, na bezpieczny dystans. Dzisiaj chodziło jednak o zdrowie pacjenta, nie o politykę. -...że wojna i służba rodzinie zgadza się z wolą Morrigan. Wygląda więc na to, że pozostając w Anglii spełnia lord swoją powinność względem nich wszystkich - rodziny, wojny, wizji. Jeśli przyjąć podobny zakład jak Pascal, powrót na Kruczy Półwysep wydaje się ryzykiem, a spełnianie powinności wobec bliskich - głosem rozsądku.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Puenta przemyśleń Hectora Vale wiodła do tego, że skoro Travers chętnie dzielił się swoją historią - widocznie nie wstydził się swojego jestestwa. Tym, co mogłoby go rozsierdzić, były niezręczne pytania, na które nie potrafił racjonalnie odpowiedzieć - a które jeszcze z ust nowego magipsychiatry nie padły. Mężczyzna wszak starał się zrobić wszystko, by Rodachana do siebie nie zrazić, podczas gdy rodowy uzdrowiciel pracował z nim przez kilka okrągłych miesięcy. Było zbyt wcześnie, by twierdzić, że metody tego pierwszego były niepoprawne; można nawet przypuszczać, że były wprost proceduralne. Być może jednak filozofia Vale'a różniła się na tyle, by klient, a może przyszły pacjent dał mu szansę. Problem tkwił jednak w tym, że za zgłoszeniem do Hectora tkwiła specyficzna intencja. Jak było powiedziane na początku, Rodachan chciał dać nauce jeszcze jedną szansę... ale nie na wyleczenie, a wykluczenie konieczności leczenia, co było podstawową barierą w procesie terapeutycznym.
- Bywałem ranny tyle razy, żem nie jest w stanie policzyć w pamięci. Wiem, do czego zmierzasz - i stanowczo zaprzeczam, by miało to związek z wypełnianiem mego przeznaczenia. To ryzyko wpisane w zawód, jaki uprawiamy w rodzinie z pokolenia na pokolenie. - żegluga wiązała się z wielkim ryzykiem i nie były to tylko bitwy morskie, które oczywiście staczał na przestrzeni kilkunastu lat morskiego żywota, ale również sztorm, który czasami zbierał swoje żniwa wyjątkowo krwawo.
- Jestem historykiem-mitologiem, badam dzieje czarodziejskiego świata. Znam historię Pascala i tegoż zakładu. - to zabawne, że wypowiada to osoba tak rosłej postury, której dłonie - wielkie, grubopalczaste, niezgrabne, z odciskami - dzierżą wyraźne znamiona ciężkiej pracy fizycznej. Czy ktoś taki rzeczywiście mógł być tak oczytany, by zwać się historykiem? A no mógł, co więcej - pisał nawet własną historyczną książkę. - Sugerujesz więc, że winienem pozostać w domu i wypełniać jej wolę, oczekując, aż sama ześle mi kolejną nagrodę, bo może się okazać, że jestem niegodzien powrotu. To dlatego moja więź z tym miejscem tak słabnie? Dlatego każdego dnia czuję, że coraz bardziej się od niej oddalam, choć robię co w mojej mocy, by przynieść jej zadowolenie? Wciąż czuję, że jest moją patronką, wciąż wierzę w jej obecność, ale... jeśli teraz nie wrócę na Kruczy Półwysep, nie wiem, czy jeszcze ją ujrzę. Czuję, że wzgardziłem jej nagrodą, opuszczając tedy wyspę pod przymusem - i mogę jej więcej nie otrzymać. - to dopiero było zaskakujące. Travers chyba przyjął, że jego rozmówca zaakceptował istnienie tegoż bóstwa i zwyczajnie się go poradził. Ewidentnie nie miał z kim o tym rozmawiać, bo każdy patrzył na niego jak na szaleńca - teraz już nawet jego własny brat. Ciekawe, czy potrzebował teraz magipsychiatry, czy może przyjaciela. - Przekonaj mnie, że warto nawiązać z Tobą dłuższą współpracę. Jaki wpływ chcesz na mnie wywrzeć? Jaki Twoim zdaniem byłby jej cel?
- Bywałem ranny tyle razy, żem nie jest w stanie policzyć w pamięci. Wiem, do czego zmierzasz - i stanowczo zaprzeczam, by miało to związek z wypełnianiem mego przeznaczenia. To ryzyko wpisane w zawód, jaki uprawiamy w rodzinie z pokolenia na pokolenie. - żegluga wiązała się z wielkim ryzykiem i nie były to tylko bitwy morskie, które oczywiście staczał na przestrzeni kilkunastu lat morskiego żywota, ale również sztorm, który czasami zbierał swoje żniwa wyjątkowo krwawo.
- Jestem historykiem-mitologiem, badam dzieje czarodziejskiego świata. Znam historię Pascala i tegoż zakładu. - to zabawne, że wypowiada to osoba tak rosłej postury, której dłonie - wielkie, grubopalczaste, niezgrabne, z odciskami - dzierżą wyraźne znamiona ciężkiej pracy fizycznej. Czy ktoś taki rzeczywiście mógł być tak oczytany, by zwać się historykiem? A no mógł, co więcej - pisał nawet własną historyczną książkę. - Sugerujesz więc, że winienem pozostać w domu i wypełniać jej wolę, oczekując, aż sama ześle mi kolejną nagrodę, bo może się okazać, że jestem niegodzien powrotu. To dlatego moja więź z tym miejscem tak słabnie? Dlatego każdego dnia czuję, że coraz bardziej się od niej oddalam, choć robię co w mojej mocy, by przynieść jej zadowolenie? Wciąż czuję, że jest moją patronką, wciąż wierzę w jej obecność, ale... jeśli teraz nie wrócę na Kruczy Półwysep, nie wiem, czy jeszcze ją ujrzę. Czuję, że wzgardziłem jej nagrodą, opuszczając tedy wyspę pod przymusem - i mogę jej więcej nie otrzymać. - to dopiero było zaskakujące. Travers chyba przyjął, że jego rozmówca zaakceptował istnienie tegoż bóstwa i zwyczajnie się go poradził. Ewidentnie nie miał z kim o tym rozmawiać, bo każdy patrzył na niego jak na szaleńca - teraz już nawet jego własny brat. Ciekawe, czy potrzebował teraz magipsychiatry, czy może przyjaciela. - Przekonaj mnie, że warto nawiązać z Tobą dłuższą współpracę. Jaki wpływ chcesz na mnie wywrzeć? Jaki Twoim zdaniem byłby jej cel?
Rodachan Travers
Zawód : Kapitan Zemsty Kruka Padlinożercy
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stanowczo zaprzeczam... Im gwałtowniej pacjenci zaprzeczali, tym smutniejsze stawało się spojrzenie Hectora Vale. Zachowywali się, jakby upór był ich tarczą, a same słowa - orężem, które mogło odgonić problem. Szukając jego pomocy, obnażali jednak gardę, a opór zdawał się pustym gestem.
-Nie wątpię, że życie zdążyło zahartować lorda, rodzina przygotować do wojny, a geny pańskich przodków są mocne. - odpowiedział spokojnie, choć ostatnie słowa wplótł do zdania jedynie z kurtuazji. Wiedział, że arystokraci upatrywali w czystej krwi siłę, ale obracając się w kręgach prywatnych uzdrowicieli dowiedział się o chorobach genetycznych nękających to hermetyczne środowisko. Przed wojną, obserwując rumiane i żywiołowe mugolskie dzieci na placach zabaw w londyńskich parkach, wspominał własne chorowite dzieciństwo i czuł nieokreślony żal.
-Domyślam się jednak, że każda bitwa jest jednak inna i stawia przed lordem nowe wymagania. Nawet wychowanie i doświadczenie nie ochroni przed każdą raną na ciele... lub psychice. - zauważył. Mógł przytakiwać niektórym kwestiom aby ułagodzić swojego pacjenta, ale nie mógł bagatelizować wpływu nieustannego stresu na umysł - nawet najsilniejszy. -Odpowiedni odpoczynek i przepracowanie własnych emocji pomagają. - wtrącił cicho.
Atmosfera zdawała się wyciszyć - tak, jakby wzburzone wcześniej morze przerodziło się w rytmiczne fale - gdy wspomniał o Pascalu. Uśmiechnął się lekko, słysząc, że lord Travers słyszał już tą opowieść i że interesuje się historią magii. Faktycznie, nie wyglądał na typowego intelektualistę, ale pozory mylą - a Hector starannie zanotował jego pasję w pamięci, szukając punktów zaczepienia w późniejszej konwersacji, albo późniejszej terapii. Wciąż nie był pewien, czy Rodachan przybył jedynie po jednorazową konsultację, ale nawet w takich przypadkach zachowywał się równie profesjonalnie i spoglądał na znajomość równie perspektywicznie, co przy długoterminowej współpracy.
-Czy to kwestia wiary, czy nagrody? - ośmielił się zapytać, z delikatnym uśmiechem. -Czy jeśli pomimo braku prędkiej nagrody, pomimo słabnącej metafizycznej więzi, będzie lord nadal spełniał swoje obowiązki - to czy nie będzie to wyrazem głębszej lojalności? Podobno prawdziwą miłością nie są romantyczne uniesienia, a umiejętność trwania przy kimś w powszednej codzienności, pomimo braku... równie wzniosłych emocji. Nie możemy kontrolować swoich emocji, ale możemy kontrolować swoje czyny i w ten sposób okazywać wierność. - zauważył, ani razu nie używając imienia bogini (choć sprawiał pozory jakby zgadzał się z lordem i mu wierzył, nie zamierzał potwierdzać tego jednoznacznie - nigdy), i w zamian odnosząc się do zwykłych relacji międzyludzkich. Małżeńskich, feudalnych, każdych. Brzmiał niemal jak ekspert, choć nim nie był. Hector Vale nie miał przecież nawet przyjaciół. Miał tylko pacjentów, którzy byli dla niego wszystkim, dla których potrafił być przyjacielem - nawet jeśli tylko jedna strona czuła się w tej relacji komfortowo, a druga uważnie obserwowała rozmówcę, bacząc na każde słowo i wydając w myślach diagnozy.
-Wydajesz się rozdarty i pełen tęsknoty. Terapia pomoże nazwać te wątpliwości, znaleźć sedno problemów - nawet jeśli nie tych, który dręczy cię obecnie, to takich, które można rozwiązać szybciej aby pomóc przywrócić równowagę. W razie potrzeby, co ocenię podczas kolejnych spotkań, eliksiry antydepresyjne pomogą odzyskać radość życia, a inne oczyścić umysł przed lub po bitwach - jestem licencjonowanym alchemikiem i oferuję je dla swoich pacjentów. Ze swojej strony, ,uszę być jednak pewien, że nasze spotkania nie ściągną na mnie gniewu pańskiej rodziny. Domyślam się, że korzystał lord z usług innego magipsychiatry, obdarzonego ich zaufaniem. Zaszczytem byłoby dla mnie zaoferować swoje usługi, ale zarazem reputacja w moim zawodzie jest wszystkim - i choć jestem pewien, że moje metody nie przyniosą lordowi ani Traversom żadnej szkody, to świadom jestem ludzkich trosk, zazdrości lub animozji i nie chciałbym przysporzyć sobie wrogów. - wyjaśnił, zanim nadszedł czas pożegnania.
/zt
-Nie wątpię, że życie zdążyło zahartować lorda, rodzina przygotować do wojny, a geny pańskich przodków są mocne. - odpowiedział spokojnie, choć ostatnie słowa wplótł do zdania jedynie z kurtuazji. Wiedział, że arystokraci upatrywali w czystej krwi siłę, ale obracając się w kręgach prywatnych uzdrowicieli dowiedział się o chorobach genetycznych nękających to hermetyczne środowisko. Przed wojną, obserwując rumiane i żywiołowe mugolskie dzieci na placach zabaw w londyńskich parkach, wspominał własne chorowite dzieciństwo i czuł nieokreślony żal.
-Domyślam się jednak, że każda bitwa jest jednak inna i stawia przed lordem nowe wymagania. Nawet wychowanie i doświadczenie nie ochroni przed każdą raną na ciele... lub psychice. - zauważył. Mógł przytakiwać niektórym kwestiom aby ułagodzić swojego pacjenta, ale nie mógł bagatelizować wpływu nieustannego stresu na umysł - nawet najsilniejszy. -Odpowiedni odpoczynek i przepracowanie własnych emocji pomagają. - wtrącił cicho.
Atmosfera zdawała się wyciszyć - tak, jakby wzburzone wcześniej morze przerodziło się w rytmiczne fale - gdy wspomniał o Pascalu. Uśmiechnął się lekko, słysząc, że lord Travers słyszał już tą opowieść i że interesuje się historią magii. Faktycznie, nie wyglądał na typowego intelektualistę, ale pozory mylą - a Hector starannie zanotował jego pasję w pamięci, szukając punktów zaczepienia w późniejszej konwersacji, albo późniejszej terapii. Wciąż nie był pewien, czy Rodachan przybył jedynie po jednorazową konsultację, ale nawet w takich przypadkach zachowywał się równie profesjonalnie i spoglądał na znajomość równie perspektywicznie, co przy długoterminowej współpracy.
-Czy to kwestia wiary, czy nagrody? - ośmielił się zapytać, z delikatnym uśmiechem. -Czy jeśli pomimo braku prędkiej nagrody, pomimo słabnącej metafizycznej więzi, będzie lord nadal spełniał swoje obowiązki - to czy nie będzie to wyrazem głębszej lojalności? Podobno prawdziwą miłością nie są romantyczne uniesienia, a umiejętność trwania przy kimś w powszednej codzienności, pomimo braku... równie wzniosłych emocji. Nie możemy kontrolować swoich emocji, ale możemy kontrolować swoje czyny i w ten sposób okazywać wierność. - zauważył, ani razu nie używając imienia bogini (choć sprawiał pozory jakby zgadzał się z lordem i mu wierzył, nie zamierzał potwierdzać tego jednoznacznie - nigdy), i w zamian odnosząc się do zwykłych relacji międzyludzkich. Małżeńskich, feudalnych, każdych. Brzmiał niemal jak ekspert, choć nim nie był. Hector Vale nie miał przecież nawet przyjaciół. Miał tylko pacjentów, którzy byli dla niego wszystkim, dla których potrafił być przyjacielem - nawet jeśli tylko jedna strona czuła się w tej relacji komfortowo, a druga uważnie obserwowała rozmówcę, bacząc na każde słowo i wydając w myślach diagnozy.
-Wydajesz się rozdarty i pełen tęsknoty. Terapia pomoże nazwać te wątpliwości, znaleźć sedno problemów - nawet jeśli nie tych, który dręczy cię obecnie, to takich, które można rozwiązać szybciej aby pomóc przywrócić równowagę. W razie potrzeby, co ocenię podczas kolejnych spotkań, eliksiry antydepresyjne pomogą odzyskać radość życia, a inne oczyścić umysł przed lub po bitwach - jestem licencjonowanym alchemikiem i oferuję je dla swoich pacjentów. Ze swojej strony, ,uszę być jednak pewien, że nasze spotkania nie ściągną na mnie gniewu pańskiej rodziny. Domyślam się, że korzystał lord z usług innego magipsychiatry, obdarzonego ich zaufaniem. Zaszczytem byłoby dla mnie zaoferować swoje usługi, ale zarazem reputacja w moim zawodzie jest wszystkim - i choć jestem pewien, że moje metody nie przyniosą lordowi ani Traversom żadnej szkody, to świadom jestem ludzkich trosk, zazdrości lub animozji i nie chciałbym przysporzyć sobie wrogów. - wyjaśnił, zanim nadszedł czas pożegnania.
/zt
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 24.05.22 5:40, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To zabawne, że z perspektywy Hectora szukanie pomocy było obnażeniem gardy. Gdyby tylko wiedział, że Rodachan Travers był zbyt dumny, by ją spuścić i sięgnąć po czyjąkolwiek 'pomoc', jak gdyby w ogóle jej potrzebował - dwa razy zastanowiłby się, czy chce przyjąć tego pacjenta pod swoje skrzydła. A może Vale wiedział doskonale, że jest inaczej, a to wielmożny lord w zaparte brnął w kłamstwa, tak naprawdę podświadomie zdając sobie sprawę z tego, że potrzebuje tej pomocy? Trudno było to rozpatrywać na tym etapie, choć bez wątpienia pewne przemyślenia magipsychiatrze już mogły się nasuwać.
- Poświęciłem wiele miesięcy, pracując nad własnymi emocjami. Doszedłem do wniosków, które uczyniły mnie lepszym synem, bratem, a za rok, najdalej dwa - jeśli wojna nie zabierze mnie w ofierze - również mężem. Pragnę odnowić dawne więzi z bliskimi przyjaciółmi. Miałem czas by wypocząć, a teraz, kiedy stanąłem na nogi - moja rekonwalescencja została doceniona. Mianowano mnie kapitanem Zemsty Kruka Padlinożercy, tego majestatycznego galeonu, który się przed nami jawi. Na jego pokładzie służę Królowej Umarłych, służę Czarnemu Panu i swojej rodzinie. Realizuję pasje na morzu i lądzie, w żegludze i w historii. Doświadczam rzeczy, których prawdopodobnie nigdy nie będzie Ci dane przeżyć - uczestniczę w morskich bitwach, likwiduję wrogą działalność przemytniczą, badam starożytne ruiny, runiczne symbole, żyję pełnią życia. - ta wypowiedź napawała go dumą, bo mężczyzna naprawdę miał życie bogate w przygody i nie marnował w nim ni chwili na wytchnienie. To mogło go w końcu zabić, ale mógł szczerze powiedzieć, że w swoim niedługim życiu zgromadził tyle przeżyć, ilu nie zgromadzili nestorzy niektórych rodów. Rodachan zwyczajnie korzystał z niego garściami i osiągał zadowolenie. - Zgłosiłem się do Ciebie, bo słyszałem, że posiadasz otwarty umysł i jesteś gotów bliżej przyjrzeć się mojemu przypadkowi, aby ostatecznie zanegować, że Morrigan jest tworem wyobraźni. Nie jest; ona istnieje, objawia mi się w snach, objawiła mi się na Kruczym Półwyspie, zesłała na mnie wiele wizji na jawie i uczyniła mnie tym, kim jestem. A zwą mnie Krukiem Padlinożercą nie bez powodu. Nie każdy może dostąpić jej patronatu. - wyraźnie ustalił pewne ramy tej współpracy. To, czy Hectorowi uda się je przesunąć, zależało już od kolejnych spotkań; obecnie jednak Rodachan Travers był przekonany, że ma rację, a to świat wokół się myli. Klasyczny przypadek fanatyzmu, do tego nadzwyczaj niebezpieczny - mężczyzna bowiem objął kultem bóstwo sprawujące opiekę nad wojną i śmiercią... i jak wynikało z jego słów, sam tą śmierć zadawał.
- Zgadzam się z tym twierdzeniem. Nie musisz dłużej przekonywać mnie, bym pozostał w Wielkiej Brytanii - tę decyzję podjąłem wbrew pozorom już dawno. - przyznał szczerze, bo choć wciąż ciekawiła go sugestia magipsychiatry, który zdaje się, zyskał jego skromne zaufanie - uparcie trwał przy własnym zdaniu i błędem byłoby oczekiwać, że ktoś tak łatwo nim pokieruje. Najwyraźniej rzeczywiście przepracował pewne kwestie we własnym zakresie.
- Nie terapia. Współpraca. Wspólnymi siłami udowodnimy, że nie istnieje żaden problem, z którym pomogłaby mi nauka. Owszem, żyję w dużym stresie i przystanę na kurację eliksirami, ale niechaj sednem tej współpracy będzie oczyszczenie mnie ze znamion zarzucanego mi szaleństwa. - słowo się rzekło. Hector wciąż miał szansę zanegować podjęcia się tej terapii, widząc nastawienie pacjenta... pytanie tylko, czy skoro klient już sięgnął po jego pomocną dłoń, nie istniała żadna szansa, by nakierować go na właściwy tok myślenia? - Nie znajduję się dłużej pod opieką rodowego magipsychiatry, a decyzje, które podejmuję - to moje decyzje. Mojej rodziny nie interesuje, z kim współpracuję - tak długo, jak nie jest terrorystą. Bądź więc pewien, że ze strony rodu Travers nic Ci nie grozi, jeśli powierzane Ci sekrety pozostaną naszą tajemnicą. W innym wypadku, skłonny jestem własnoręcznie zadać Ci śmierć, Hectorze Vale. - przestroga była bardzo nieprzyjemna, ale szczera. Ktoś taki jak Rodachan Travers nie należał do osób, które uroniłyby choćby łzę po swojej ofierze. Miał na sumieniu zbyt wiele żyć i niespecjalnie obciążały jego kręgosłup moralny. - Przetrawię to spotkanie w zaciszu zamkowej komnaty i wyślę Badb Catha z listem, w którym zawrę ostateczną decyzję co do nawiązania tej współpracy. Bywaj. - zakończył, wręczając mu sakiewkę pełną czarodziejskiej waluty, a tedy nie było już śladu po rosłym mężczyźnie, gdyż na horyzoncie ostał się jedynie czarny Kruk Padlinożerca wzlatujący ku pokładzie swojej Zemsty.
ztx2 <33
- Poświęciłem wiele miesięcy, pracując nad własnymi emocjami. Doszedłem do wniosków, które uczyniły mnie lepszym synem, bratem, a za rok, najdalej dwa - jeśli wojna nie zabierze mnie w ofierze - również mężem. Pragnę odnowić dawne więzi z bliskimi przyjaciółmi. Miałem czas by wypocząć, a teraz, kiedy stanąłem na nogi - moja rekonwalescencja została doceniona. Mianowano mnie kapitanem Zemsty Kruka Padlinożercy, tego majestatycznego galeonu, który się przed nami jawi. Na jego pokładzie służę Królowej Umarłych, służę Czarnemu Panu i swojej rodzinie. Realizuję pasje na morzu i lądzie, w żegludze i w historii. Doświadczam rzeczy, których prawdopodobnie nigdy nie będzie Ci dane przeżyć - uczestniczę w morskich bitwach, likwiduję wrogą działalność przemytniczą, badam starożytne ruiny, runiczne symbole, żyję pełnią życia. - ta wypowiedź napawała go dumą, bo mężczyzna naprawdę miał życie bogate w przygody i nie marnował w nim ni chwili na wytchnienie. To mogło go w końcu zabić, ale mógł szczerze powiedzieć, że w swoim niedługim życiu zgromadził tyle przeżyć, ilu nie zgromadzili nestorzy niektórych rodów. Rodachan zwyczajnie korzystał z niego garściami i osiągał zadowolenie. - Zgłosiłem się do Ciebie, bo słyszałem, że posiadasz otwarty umysł i jesteś gotów bliżej przyjrzeć się mojemu przypadkowi, aby ostatecznie zanegować, że Morrigan jest tworem wyobraźni. Nie jest; ona istnieje, objawia mi się w snach, objawiła mi się na Kruczym Półwyspie, zesłała na mnie wiele wizji na jawie i uczyniła mnie tym, kim jestem. A zwą mnie Krukiem Padlinożercą nie bez powodu. Nie każdy może dostąpić jej patronatu. - wyraźnie ustalił pewne ramy tej współpracy. To, czy Hectorowi uda się je przesunąć, zależało już od kolejnych spotkań; obecnie jednak Rodachan Travers był przekonany, że ma rację, a to świat wokół się myli. Klasyczny przypadek fanatyzmu, do tego nadzwyczaj niebezpieczny - mężczyzna bowiem objął kultem bóstwo sprawujące opiekę nad wojną i śmiercią... i jak wynikało z jego słów, sam tą śmierć zadawał.
- Zgadzam się z tym twierdzeniem. Nie musisz dłużej przekonywać mnie, bym pozostał w Wielkiej Brytanii - tę decyzję podjąłem wbrew pozorom już dawno. - przyznał szczerze, bo choć wciąż ciekawiła go sugestia magipsychiatry, który zdaje się, zyskał jego skromne zaufanie - uparcie trwał przy własnym zdaniu i błędem byłoby oczekiwać, że ktoś tak łatwo nim pokieruje. Najwyraźniej rzeczywiście przepracował pewne kwestie we własnym zakresie.
- Nie terapia. Współpraca. Wspólnymi siłami udowodnimy, że nie istnieje żaden problem, z którym pomogłaby mi nauka. Owszem, żyję w dużym stresie i przystanę na kurację eliksirami, ale niechaj sednem tej współpracy będzie oczyszczenie mnie ze znamion zarzucanego mi szaleństwa. - słowo się rzekło. Hector wciąż miał szansę zanegować podjęcia się tej terapii, widząc nastawienie pacjenta... pytanie tylko, czy skoro klient już sięgnął po jego pomocną dłoń, nie istniała żadna szansa, by nakierować go na właściwy tok myślenia? - Nie znajduję się dłużej pod opieką rodowego magipsychiatry, a decyzje, które podejmuję - to moje decyzje. Mojej rodziny nie interesuje, z kim współpracuję - tak długo, jak nie jest terrorystą. Bądź więc pewien, że ze strony rodu Travers nic Ci nie grozi, jeśli powierzane Ci sekrety pozostaną naszą tajemnicą. W innym wypadku, skłonny jestem własnoręcznie zadać Ci śmierć, Hectorze Vale. - przestroga była bardzo nieprzyjemna, ale szczera. Ktoś taki jak Rodachan Travers nie należał do osób, które uroniłyby choćby łzę po swojej ofierze. Miał na sumieniu zbyt wiele żyć i niespecjalnie obciążały jego kręgosłup moralny. - Przetrawię to spotkanie w zaciszu zamkowej komnaty i wyślę Badb Catha z listem, w którym zawrę ostateczną decyzję co do nawiązania tej współpracy. Bywaj. - zakończył, wręczając mu sakiewkę pełną czarodziejskiej waluty, a tedy nie było już śladu po rosłym mężczyźnie, gdyż na horyzoncie ostał się jedynie czarny Kruk Padlinożerca wzlatujący ku pokładzie swojej Zemsty.
ztx2 <33
Rodachan Travers
Zawód : Kapitan Zemsty Kruka Padlinożercy
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
20 KWIETNIA?
nie jest to jednak Cmentarzysko Statków, a jezioro Llyn yr Oerfel
nie jest to jednak Cmentarzysko Statków, a jezioro Llyn yr Oerfel
Pogoda w kwietniu była przedziwnym zjawiskiem. Miesiąc niby wiosenny, a jednak wciąż kąsający zimnem, szczególnie rano, gdy z parapetu okna na pierwszym piętrze przyglądała się kropelkom rosy osuwającym się wzdłuż liści tak leniwie, jakby za moment miały zamarznąć. A może były jedynie pozostałościami po deszczu? Ten regularnie dudnił o dachówki walijskiego domu i w środku nocy oblewał ogród chłodną rześkością, za co Celine, choć nie mówiła tego głośno, była wdzięczna. W Tower zawsze było zimno, czasem do tego stopnia, że wychłodzenie zjadało ją od środka i popychało w ramiona najgorszych gorączek, z jakimi kiedykolwiek miała się mierzyć. Dzięki temu jakoś łatwiej było... wracać. Do żywych, do normalności, do wolności, która wciąż ledwo przechodziła jej przez gardło jak zbyt duży kęs suchego chleba, niby smaczny, tylko że na dłuższą metę należało go czymś popić. I właśnie te kęsy - popijała spacerami po walijskich krajobrazach, noszących ślady deszczowej, zmarzniętej samotności.
Chodziła wolno, uważnie wsłuchując się w swoje ciało, robiąca przystanki kiedy tylko mocniej zaczynało się jej kręcić w głowie albo kolana obijały się o siebie w głuchym drżeniu. Przedpołudnie było zimne, chociaż z ostatnich, które pamiętała, pozostawało łagodniejsze niż wiele pozostałych; Celine nie musiała nosić kaptura ani wysokich butów nieprzepuszczających wody. Pozwoliła natomiast, żeby wiatr, mroźny, ale spokojny, bawił się z puklami rozpuszczonych złotych włosów jakby próbował gdzieś je zaprowadzić. Łaskotał materiał błękitnego płaszcza, rozwiewał chustkę, którą zawiązała na szyi, w leniwie rozchylone maki. Przyszła tu po nie - i po wszystkie inne kwiatki, jakie dało się znaleźć przy bliskim brzegu Llyn yr Oerfel.
Zamierzała ususzyć je dla Yvette. Zwykły bukiecik obumarłby zbyt szybko, z kolei półwila czuła, że Baudelaire potrzebowała wokół siebie więcej piękna; piękna, które przebijało się przez wciąż bladą, powoli rozbudzaną przyrodę. Gdyby mogła zrobić więcej... Ale była tylko darmozjadem, znowu. Po miesiącach spędzonych w Tower, gdzie na jej utrzymanie łożyli strażnicy z własnych kieszeni (tak jej tłumaczyli, kładli bzdur do głowy, żeby wymusić poczucie przywiązania i wdzięczności - Celine nie wiedziała, że to kłamstwo), sytuacja zmieniła się z obowiązku na dobrowolne utrzymanie, a ona wciąż nie mogła do niczego się dokładać. Tak samo było zresztą w Dolinie, u Doe, gdzie James z rodziną zgodził się przygarnąć ją pod swój dach i wszystko przez to tak strasznie się skomplikowało.
Była jak pijawka. Pasożyt na cudzej życzliwości.
Te myśli wciąż próbowały przedostać się do głowy, ale wiatr szumiał w uszach i zakłócał ich jadowitość. Niech zostaną tam gdzie były, chociaż na jeszcze jeden moment... Niech zostaną w tym piekle, które nosiła na ramionach.
Chwilę temu zrobiła dłuższą przerwę w wędrówce, więc nogi zregenerowały siły i poniosły ją na chłodną linię brzegową stosunkowo niedużego jeziora, które pląsało z wiatrem tak jak jej włosy, a na którego tafli odbicie słońca pozostawało rozmyte przez lekko podburzone fale. Przez temperaturę i wysiłek nabrała, o dziwo, zdrowszych kolorów. Policzki smagnęła urokliwa róża, gdzieniegdzie zakrawająca o brzoskwiniową tintę. Ach, gdyby tylko dało się dzięki temu być zdrowszym też na duchu!
Akurat gdy pochylała się po śliczną roślinę o długich liściach i bladożółtych pączkach zawiał silniejszy wiatr; może nie spodobało mu się po co sięgała, bo rozsupłał dogorywający splot chustki i porwał ją z jej szyi, cisnąwszy delikatnym materiałem o wodę. Półwila wyprostowała się miękko, ale z desperacją, wyciągnąwszy w jej kierunku chudą rękę. Chciała zatrzymać ubranie, ale na niewiele się to zdało; kremowy materiał usłany czerwonymi makami ułożył się na wodzie i zadryfował już kawałeczek dalej.
- Och nie... - jęknęła cicho; musiała ją odzyskać, chustka była pamiątką, a pamiątkom nie pozwala się dekorować dna nawet najładniejszego jeziora. Z naręczem kilku wcześniej zebranych kwiatów podeszła bliżej wody obmywającej krawędź z ziemią i niepewnie, z ociąganiem sięgnęła do kieszeni po różdżkę, chociaż myśl o tym, że miałaby rzucić zaklęcie momentalnie napełniła ją strachem. - Wracaj tutaj - poprosiła, byle tylko kupić sobie więcej czasu. Accio, takie proste. A takie straszne.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Chociaż próbował, nie potrafił zrozumieć tego ogarniającego go niepokoju, kiedy tylko spoglądał na to, co zdawało się zawsze być dla niego czymś przyjemnym. Pływał od małego, uczył również Jamesa pływać! Pamiętał to doskonale - był pewny, prawie całkowicie, że nigdy nie czuł się tak... tak dziwnie na widok wody.
Nie był pewny czy potrafił znaleźć spokój gdzieś w Anglii - może w Szkocji? Nie wiedział, wszędzie czuł się dokładnie tak samo i dlatego jak zwykle zdecydował się biec w nieznane. Im dalej, im prędzej tym lepiej. Miał nadzieję, że uda mu się w końcu uciec, nawet jeśli nie znał dokładnie kierunku, w którym biegł. Walia była dla niego w większości obca. Znał kilka miejsc, kilka uliczek czy plaż, ale niewiele więcej. Może właśnie dlatego zdecydował się zaszyć tutaj? Tutaj, gdzie nikt go przecież nie znał - nikt by nie podejrzewał, że tutaj będzie się chował. Tak było łatwiej, nie musieć się obawiać o cokolwiek.
Poza tym szumem jeziora. Wiedział, że tutaj w okolicy była woda - a raczej domyślał się, kiedy powoli gubił się w ścieżkach. Ściskał swoją miotłę w dłoni, czując jak serce mu dudni, ale nie chciał zawrócić. Przecież ta bryza docierająca do niego od wody nigdy nie była dla niego przerażająca - nigdy nie była czymś, czego się bał.
A jednak budziła w nim niepokój, jego oddech przyśpieszał. To było absurdalne! Wiedział jak utrzymać się na powierzchni i jak sobie radzić z prądami, potrafił pływać i nurkować - i nigdy nie bał się, nie w taki sposób jak teraz, kiedy znajdywał się na brzegu tego jeziora, wciąż jednak zachowując odpowiednią odległość.
Bał się swoich snów, koszmarów które go nawiedzały. Bał się, że woda go porwie i nie wypuści - nie rozumiał swoich lęków i niepokojów, tym bardziej w momencie, w którym tak bardzo żałował, że wtedy ktokolwiek go znalazł. Byłoby przecież łatwiej, gdyby nie wrócił - gdyby jeszcze wcześniej zginął w taborze. Rujnował wszystko czego tylko się dotknął, nie potrafił nad tym panować. Nie potrafił działać tak, żeby było dobrze!
A teraz czuł jak paraliżuje go lęk, którego nie rozumiał - nie potrafił tego pojąć, czując że mógł jedynie się wpatrywać w to cholerne jezioro. Nie mógł podejść do niego, nie potrafił zadziałać w żaden sposób. Nie mógł... Nie potrafił...
Spiął się, dostrzegając sylwetkę w okolicy. Podkulił nogi, jakby chcąc się wepchnąć bardziej pod krzew, przy którym siedział. Intuicyjnie sięgnął po miotłę jakby chcąc zaraz na nią wsiąść i uciec - ale nie wiedział jak powinien to zrobić tak, aby nie zostać zauważonym. Nie powinien z nią rozmawiać, nie wiedział nawet czemu, ale zaraz objął go jakiś jeszcze bardziej niezrozumiały lęk.
Tym bardziej, kiedy widział jak Celine zbliżała się do wody. Nie, nie możesz, nie dotykaj... zaraz przeszło mu przez myśl, kiedy widział jak dziewczyna zbliża się do wody. Nie zauważył, że coś jej wpadło na taflę - ale bał się tego, że ta woda zaraz ją porwie. Bał się, że to co spotkało go... Że jego sny...
- Nie idź tam... - szepnął cicho, czując jak serce mu dudni. Nie słyszał szumu liści na wietrze czy wody - tych chlupnięć czy echa kaczek gdzieś z oddali. Zaraz podniósł się, wciąż blady ze strachu, czując jak kolana mu się trzęsą. Bał się, że coś złego się stanie jeśli Celine tylko wejdzie do wody, jeśli...
Złapał jej nadgarstek, ciągnąc zaraz w tył. Dopiero, kiedy dziewczyna się obróciła, zabrał prędko dłoń, cofając się dwa kroki.
- Ja... Przepraszam... Nie idź tam, głęboko jest, no wiesz - wydukał cicho, zaraz obracając się do niej tyłem. Nie powinien zdradzać, że tutaj był - nie powinien tego pokazywać! Powinien wrócić do miotły, powinien stąd się zabrać. Nie powinien nawet jej powstrzymywać.
Nie był pewny czy potrafił znaleźć spokój gdzieś w Anglii - może w Szkocji? Nie wiedział, wszędzie czuł się dokładnie tak samo i dlatego jak zwykle zdecydował się biec w nieznane. Im dalej, im prędzej tym lepiej. Miał nadzieję, że uda mu się w końcu uciec, nawet jeśli nie znał dokładnie kierunku, w którym biegł. Walia była dla niego w większości obca. Znał kilka miejsc, kilka uliczek czy plaż, ale niewiele więcej. Może właśnie dlatego zdecydował się zaszyć tutaj? Tutaj, gdzie nikt go przecież nie znał - nikt by nie podejrzewał, że tutaj będzie się chował. Tak było łatwiej, nie musieć się obawiać o cokolwiek.
Poza tym szumem jeziora. Wiedział, że tutaj w okolicy była woda - a raczej domyślał się, kiedy powoli gubił się w ścieżkach. Ściskał swoją miotłę w dłoni, czując jak serce mu dudni, ale nie chciał zawrócić. Przecież ta bryza docierająca do niego od wody nigdy nie była dla niego przerażająca - nigdy nie była czymś, czego się bał.
A jednak budziła w nim niepokój, jego oddech przyśpieszał. To było absurdalne! Wiedział jak utrzymać się na powierzchni i jak sobie radzić z prądami, potrafił pływać i nurkować - i nigdy nie bał się, nie w taki sposób jak teraz, kiedy znajdywał się na brzegu tego jeziora, wciąż jednak zachowując odpowiednią odległość.
Bał się swoich snów, koszmarów które go nawiedzały. Bał się, że woda go porwie i nie wypuści - nie rozumiał swoich lęków i niepokojów, tym bardziej w momencie, w którym tak bardzo żałował, że wtedy ktokolwiek go znalazł. Byłoby przecież łatwiej, gdyby nie wrócił - gdyby jeszcze wcześniej zginął w taborze. Rujnował wszystko czego tylko się dotknął, nie potrafił nad tym panować. Nie potrafił działać tak, żeby było dobrze!
A teraz czuł jak paraliżuje go lęk, którego nie rozumiał - nie potrafił tego pojąć, czując że mógł jedynie się wpatrywać w to cholerne jezioro. Nie mógł podejść do niego, nie potrafił zadziałać w żaden sposób. Nie mógł... Nie potrafił...
Spiął się, dostrzegając sylwetkę w okolicy. Podkulił nogi, jakby chcąc się wepchnąć bardziej pod krzew, przy którym siedział. Intuicyjnie sięgnął po miotłę jakby chcąc zaraz na nią wsiąść i uciec - ale nie wiedział jak powinien to zrobić tak, aby nie zostać zauważonym. Nie powinien z nią rozmawiać, nie wiedział nawet czemu, ale zaraz objął go jakiś jeszcze bardziej niezrozumiały lęk.
Tym bardziej, kiedy widział jak Celine zbliżała się do wody. Nie, nie możesz, nie dotykaj... zaraz przeszło mu przez myśl, kiedy widział jak dziewczyna zbliża się do wody. Nie zauważył, że coś jej wpadło na taflę - ale bał się tego, że ta woda zaraz ją porwie. Bał się, że to co spotkało go... Że jego sny...
- Nie idź tam... - szepnął cicho, czując jak serce mu dudni. Nie słyszał szumu liści na wietrze czy wody - tych chlupnięć czy echa kaczek gdzieś z oddali. Zaraz podniósł się, wciąż blady ze strachu, czując jak kolana mu się trzęsą. Bał się, że coś złego się stanie jeśli Celine tylko wejdzie do wody, jeśli...
Złapał jej nadgarstek, ciągnąc zaraz w tył. Dopiero, kiedy dziewczyna się obróciła, zabrał prędko dłoń, cofając się dwa kroki.
- Ja... Przepraszam... Nie idź tam, głęboko jest, no wiesz - wydukał cicho, zaraz obracając się do niej tyłem. Nie powinien zdradzać, że tutaj był - nie powinien tego pokazywać! Powinien wrócić do miotły, powinien stąd się zabrać. Nie powinien nawet jej powstrzymywać.
- k6:
- 1 - Dostajesz nagłego napadu duszności. Nie potrafisz pozbyć się wrażenia, że powietrze pozbawione jest tlenu, a im bardziej starasz się wziąć wdech, tym gorzej się czujesz. Zaczyna kręcić ci się w głowie, dźwięki stają się zniekształcone i jakby dobiegają z oddali, zalewa cię zimny pot. Ogarnia cię słabość, coraz trudniej jest ci ustać na nogach. Jeśli znajdujesz się na zewnątrz, efekt minie po upływie jednej tury; jeśli znajdujesz się w pomieszczeniu, musisz natychmiast (w ciągu jednej tury) wyjść na świeże powietrze lub stanąć przy otwartym oknie - innym wypadku pociemnieje ci przed oczami i na kilka sekund stracisz przytomność.
2 - Zaczyna towarzyszyć ci nieodparte wrażenie, że twoje dłonie pokryte są krwią: na skórze widzisz jaskrawoczerwone smugi, mimo że nie dostrzega ich nikt inny w twoim towarzystwie. Widok poplamionych rąk budzi u ciebie niepokój, odczuwasz naglącą potrzebę umycia ich - ale szorowanie nie przynosi żadnego skutku. W uspokojeniu się pomaga jedynie świadome unikanie patrzenia na dłonie. Efekt będzie towarzyszył ci do końca wątku.
3 - Doznajesz chwilowego zaniku pamięci krótkotrwałej - zapominając o wszystkim, co wydarzyło się w przeciągu ostatniej tury. Wrażenie jest na tyle dezorientujące, że jeśli znajdujesz się w sytuacji stresowej lub wymagającej szybkiego działania, to w kolejnej turze nie jesteś w stanie wykonać żadnej akcji. Wspomnienia wrócą do ciebie po upływie jednej kolejki.
4, 5, 6 - Nic się nie dzieje.
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Dźwięk głosu - głosu, którego nie powinna tutaj usłyszeć, w środku walijskiej dziczy, nad samotnym jeziorem witającym się ze słodkimi liźnięciami słońca - wytrącił Celine z równowagi. Odwróciła się na tyle szybko, że zawroty głowy na chwilę zamroczyły wszystko, co znajdowało się w zasięgu wzroku, a dłonie wypuściły polne kwiaty, które upadły na wysokie trawy wokół jej kostek z głuchym świśnięciem. Pamiętała go, chociaż może powinna spróbować zapomnieć, żeby nie karmić domysłów i pytań bez odpowiedzi. Pamiętała barwę głosu młodzieńca pocieszającego ją wbrew własnym smutkom i rozterkom, tony, którymi tkał uspokajające ją opowieści i zagłuszał przykre myśli drapiące o czaszkę; nawet oddech, jakim traktował harmonijkę, żeby wygrywała śmieszne, metaliczne melodie. Ale nie powinno go tu być. Tak daleko od Doliny Godryka, w Walii, gdzie miała być bezpieczna, ulokowana z daleka od każdej intrygi obmyślonej przez Thomasa. Zdradził Marcela, zawiódł; pamiętała też o tej zdradzie i gniewnym bólu w wyjaśnieniu Carringtona, gdy o tym mówił.
- Tom... - wydukała z niedowierzaniem, oblana zimnym potem. To byłoby mniej nieprawdopodobne gdyby znajdowali się w jakimś miasteczku i przypadkiem wpadli na siebie na środku ulicy, gdzie każdy człowiek był zarówno znajomym i nieznajomym, ale w ten sposób? Półwila nawet nie zauważyła, że wysunęła dłoń z kieszeni; palce przestały muskać czarne drewno, które mogłoby pomóc w obronie, a zamiast tego uniosła przed siebie ręce, jakby chciała go od siebie odgrodzić. - Skąd się tu wziąłeś? - chciałaby zapytać o to jak ją tu znalazł, dlaczego to zrobił i co zamierzał, ale nie miała śmiałości. Śledził ją? Wytropił w tak dalekim zakątku wyspiarskiego świata i zdecydował się doprowadzić swój plan do końca? A może skrycie był jednym z tych ludzi, którzy mieli odebrać ją z pociągu na ostatniej kolejowej stacji, ludzi złych, chcących wykorzystać je z Leonie do czegoś równie złego?
Ale czy wtedy jego oczy byłyby... takie?
Srebrny blask słońca ochłodził zielone tęczówki, wydobywając z nich kilka wypłowiałych, zziębniętych refleksów. Były przejęte, wystraszone, jego twarz pobladła, postawa zmizerniała, przytłoczona niewidzialnym ciężarem, który przywierał do ramion jak ołowiany płaszcz i ciągnął za nim na kilka kroków do tyłu. Nie trzymał różdżki, ale ostatnio też tego nie robił. Za to przeczytał jej listy i spróbował naciągnąć na coś pana Skamandera, tak mówił Marcel. Nie miała powodu mu nie wierzyć - tak jak nie miała powodu być podejrzliwą wobec Thomasa zaraz po tym jak Doe przyjęli ją w progu swoich czterech ścian, a on tak nieładnie to wykorzystał.
Celine z całych sił spróbowała ostudzić nerwy i uspokoić oddech, stłamsić współczucie wywołane widokiem młodzieńca przypominającego zmaltretowane, osamotnione szczenię. Wyglądał jakby silniejszy podmuch wiatru mógł złamać go w pół. To nikczemnik, kłamał w każdym słowie; zasłużył tylko na złość. A chustka odpływała coraz dalej.
- Ja już wszystko wiem, Tom. Wiem co zrobiłeś - zabrzmiała jednak ciszej niż zamierzała, mniej hardo. Kiedyś nie miałaby z tym problemów, potrafiła z gracją dociekać odpowiedzi, ale w Tower of London oduczano dziewczęta jakichkolwiek konfrontacji; nie miały prawa głosu, nie miały prawa do czynienia komukolwiek wyrzutów albo domagania się prawdy, i te przyzwyczajenia - nauki - wciąż były w niej żywe. Po pierwszym siniaku kary już nie opuściły jej na krok. - Ale nie rozumiem po co ani dlaczego - wyznała, w ostatniej chwili mitygując się przed opuszczeniem spojrzenia. Musiała to przetrwać. Musiała patrzeć w te szmaragdowe obręcze pełne bólu i strachu i wytłumaczyć sobie, że to tylko gra, jak wszystko, co wcześniej się wydarzyło; jak zaufanie i współczucie, jak obietnica, którą złożył tamtego dnia, że w razie konieczności wszystkich obroni. - Dlaczego, Tom? Proszę, powiedz mi jak mogłeś. Dla pieniędzy? Czy ty nas nienawidzisz? - mniejsza o nią, nie znał jej; znał jednak Marcela i to długo, a przyjaźń wykluczała chęć zrobienia drugiej osobie krzywdy, jakkolwiek niewielka i nieistotna by ona nie była w zamiarze. Celine spuściła dłonie wzdłuż tułowia, potem splotła je ze sobą i pozwoliła palcom nerwowo postukać o materiał płaszcza, a wzrok, którego już dłużej nie zdołała utrzymać w ryzach, omiótł okolicę w zlęknionym poszukiwaniu jego... Kogo? Współpracowników? Kolegów bandytów? Nad Llyn yr Oerfel nikt nie usłyszałby krzyków.
- Tom... - wydukała z niedowierzaniem, oblana zimnym potem. To byłoby mniej nieprawdopodobne gdyby znajdowali się w jakimś miasteczku i przypadkiem wpadli na siebie na środku ulicy, gdzie każdy człowiek był zarówno znajomym i nieznajomym, ale w ten sposób? Półwila nawet nie zauważyła, że wysunęła dłoń z kieszeni; palce przestały muskać czarne drewno, które mogłoby pomóc w obronie, a zamiast tego uniosła przed siebie ręce, jakby chciała go od siebie odgrodzić. - Skąd się tu wziąłeś? - chciałaby zapytać o to jak ją tu znalazł, dlaczego to zrobił i co zamierzał, ale nie miała śmiałości. Śledził ją? Wytropił w tak dalekim zakątku wyspiarskiego świata i zdecydował się doprowadzić swój plan do końca? A może skrycie był jednym z tych ludzi, którzy mieli odebrać ją z pociągu na ostatniej kolejowej stacji, ludzi złych, chcących wykorzystać je z Leonie do czegoś równie złego?
Ale czy wtedy jego oczy byłyby... takie?
Srebrny blask słońca ochłodził zielone tęczówki, wydobywając z nich kilka wypłowiałych, zziębniętych refleksów. Były przejęte, wystraszone, jego twarz pobladła, postawa zmizerniała, przytłoczona niewidzialnym ciężarem, który przywierał do ramion jak ołowiany płaszcz i ciągnął za nim na kilka kroków do tyłu. Nie trzymał różdżki, ale ostatnio też tego nie robił. Za to przeczytał jej listy i spróbował naciągnąć na coś pana Skamandera, tak mówił Marcel. Nie miała powodu mu nie wierzyć - tak jak nie miała powodu być podejrzliwą wobec Thomasa zaraz po tym jak Doe przyjęli ją w progu swoich czterech ścian, a on tak nieładnie to wykorzystał.
Celine z całych sił spróbowała ostudzić nerwy i uspokoić oddech, stłamsić współczucie wywołane widokiem młodzieńca przypominającego zmaltretowane, osamotnione szczenię. Wyglądał jakby silniejszy podmuch wiatru mógł złamać go w pół. To nikczemnik, kłamał w każdym słowie; zasłużył tylko na złość. A chustka odpływała coraz dalej.
- Ja już wszystko wiem, Tom. Wiem co zrobiłeś - zabrzmiała jednak ciszej niż zamierzała, mniej hardo. Kiedyś nie miałaby z tym problemów, potrafiła z gracją dociekać odpowiedzi, ale w Tower of London oduczano dziewczęta jakichkolwiek konfrontacji; nie miały prawa głosu, nie miały prawa do czynienia komukolwiek wyrzutów albo domagania się prawdy, i te przyzwyczajenia - nauki - wciąż były w niej żywe. Po pierwszym siniaku kary już nie opuściły jej na krok. - Ale nie rozumiem po co ani dlaczego - wyznała, w ostatniej chwili mitygując się przed opuszczeniem spojrzenia. Musiała to przetrwać. Musiała patrzeć w te szmaragdowe obręcze pełne bólu i strachu i wytłumaczyć sobie, że to tylko gra, jak wszystko, co wcześniej się wydarzyło; jak zaufanie i współczucie, jak obietnica, którą złożył tamtego dnia, że w razie konieczności wszystkich obroni. - Dlaczego, Tom? Proszę, powiedz mi jak mogłeś. Dla pieniędzy? Czy ty nas nienawidzisz? - mniejsza o nią, nie znał jej; znał jednak Marcela i to długo, a przyjaźń wykluczała chęć zrobienia drugiej osobie krzywdy, jakkolwiek niewielka i nieistotna by ona nie była w zamiarze. Celine spuściła dłonie wzdłuż tułowia, potem splotła je ze sobą i pozwoliła palcom nerwowo postukać o materiał płaszcza, a wzrok, którego już dłużej nie zdołała utrzymać w ryzach, omiótł okolicę w zlęknionym poszukiwaniu jego... Kogo? Współpracowników? Kolegów bandytów? Nad Llyn yr Oerfel nikt nie usłyszałby krzyków.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zrobiło mu się słabo - jednocześnie jakoś dziwnie lekko, jakby nie musiał wkładać żadnego wysiłku w chodzenie czy ruchy. Nie zauważał jak stawia kroki, jedynie widział że szedł - dwa, trzy kroki z powrotem do swojej miotły. Powinien na nią wsiąść, powinien wrócić do domu.
Co tutaj robił? Szukał... szukał spokoju, szukał dlaczego tak cholernie bał się wody. Nigdy nie bał się wcześniej! Nigdy tak nie reagował! Co miał zrobić!? Jak miał to naprawić...
- Nic. Wracam do Doliny - odpowiedział wymijająco z trudem łapiąc oddech. Dlaczego jego płuca jakby przestały pełnić funkcję? Jakby coś blokowało jego drogi oddechowe.
Unikał jej wzroku. Nie chciał, aby na niego patrzyła - nie chciał, żeby widziała go w takim stanie. Dlaczego był w takim? Co się zmieniło? Dlaczego wszystko go przerastało - przecież był tylko nad wodą, na spacerze - co takiego sprawiało, że nie mógł złapać oddechu. Dlaczego powietrze zrobiło się tak niemożliwe do oddychania? Ciężkie, gęste? A może zbyt rzadkie i rozwodnione? Zupełnie jakby zapomniał jak brać wdech.
Teraz zaczynały go uderzać fakty, gdzie się znajdywał. I jak to wyglądało - jakby ją śledził aż tutaj. Czy jej też to powiedział Marcel? Że próbował ją sprzedać? Przecież nie zrobiłby tego! Nie po tym... nie był pewny. Czy naprawdę wtedy z nimi współpracował? Nie zrobiłby tego, nie tak po prostu. O czymś może znów pamiętał? Oddał więcej z tego czego nie pamiętał? Może nie pamiętał czegoś więcej, ale nie mógł wiedzieć, że tego nie pamiętał! Nie mógł tego wiedzieć, bo to przestało istnieć w jego głowie.
Słyszał dźwięk, ale dlaczego słowa Celine mieszały się z wiatrem? Dlaczego jej sylwetka zdawała się zlewać w plamy z jeziorem, z piaskiem, z niebem - ze wszystkim co dostrzegał. Jakby siedział w jakimś ogromnym słoiku, za grubym i brudnym szkłem, które sprawiało, że wszystko się zamazywało - granica między dźwiękiem i obrazem, granica między tu i tam.
Może to był tylko sen? Może wyłącznie mu się wydawało? Może...
Nie mógł złapać powietrza. Było mu zimno i gorąco naraz, a jednocześnie czuł się lekko, nawet nie dostrzegając, że zamiast schylić się po miotłę, jedynie spojrzał na przedmiot. Jej obraz jakoś się przesunął, ale nie mógł dokładnie wskazać, dlaczego widział go z zupełnie innej perspektywy - nie dostrzegł, że nogi się pod nim ugięły i usiadł na ziemi, plecami do Celine. Nie mógł wstać - był rozdygotany, ogarniał go lęk. Nie potrafił nad tym zapanować. Dlaczego? Nie potrafił podjąć działania, ani decyzji. Nie potrafił nawet wydusić z siebie czegoś, tym bardziej, kiedy Celine wypowiadała słowa i podążała za nim wzrokiem. Nie wiedział co miał jej odpowiedzieć - nie był pewny co dokładnie mówiła? O czym mówiła? Wszystkie dźwięki się zlewały.
Pochylił głowę do przodu, siedząc na ziemi tyłem do Celine. Oparł dłonie na czole, chcąc zakryć swoją twarz - niech na niego nie patrzy, niech nie próbuje na niego patrzeć. Po co chciała to robić? Co miał jej powiedzieć? Czego oczekiwała od niego? Dlaczego tak trudno było mu się uspokoić, dlaczego tak trudno skupić na czymkolwiek co mógłby wypowiedzieć? Dlaczego rozumiał wyrywkowe słowa, które wciąż zdawały się być zniekształcone? Skąd mógłby mieć pewność, że to o czym mówiła było tym co miała na myśli? Skąd mógł mieć pewność, że miał kontrolę nad tym co teraz mówił? Nie miał kontroli nad oddechem, ale też nie miał kontroli nad niczym innym. Jego dłonie się trzęsły. Zacisnął palce na swoich włosach.
Uspokój się, cholera! Wstań i wsiądź na miotłę! Co jest w tym tak trudnego!?
Ucisk w klatce piersiowej, który uniemożliwiał mu złapanie oddechu wcale nie zelżał. Słowa grzęzły mu w gardle, nawet jeśli nie rozumiał na co chciał odpowiedzieć. Wszystko, Tom, co..., ale po tym coś mówiła jeszcze. O rozumieniu? Rozumiała? Nie był pewny, tak samo o tym co mogła i mówieniu. Pieniądze? Nienawidzi? Nienawidziła go? Nie mógł się przecież temu dziwić - ale nie chciał jej zrobić niczego złego! Chciał w to wierzyć, że nie chciał jej wyrządzić krzywdy! Chciał wierzyć, że nie próbował ich wtedy sprzedać - na pewno nie, bo i komu? Nie mógłby tego zrobić. Nie chciał wierzyć, że byłby w stanie to zrobić. Przecież dlatego nie odpisywał nic do więzienia, zignorował przecież ten list. Nie chciał z nimi współpracować - nie chciał tego robić. Nie powinien, nie mógłby.
Wyciągnął rękę w kierunku miotły. Dotknął ją i zacisnął na niej palce, ale nie był w stanie się z nią podnieść, czując jak cały drży i robi mu się coraz słabiej. Tym bardziej jeszcze mocniej pochylił głowę, nie chcąc patrzeć na dziewczynę, wściekły tylko bardziej na siebie, że nie mógł wydusić z siebie słowa.
Co tutaj robił? Szukał... szukał spokoju, szukał dlaczego tak cholernie bał się wody. Nigdy nie bał się wcześniej! Nigdy tak nie reagował! Co miał zrobić!? Jak miał to naprawić...
- Nic. Wracam do Doliny - odpowiedział wymijająco z trudem łapiąc oddech. Dlaczego jego płuca jakby przestały pełnić funkcję? Jakby coś blokowało jego drogi oddechowe.
Unikał jej wzroku. Nie chciał, aby na niego patrzyła - nie chciał, żeby widziała go w takim stanie. Dlaczego był w takim? Co się zmieniło? Dlaczego wszystko go przerastało - przecież był tylko nad wodą, na spacerze - co takiego sprawiało, że nie mógł złapać oddechu. Dlaczego powietrze zrobiło się tak niemożliwe do oddychania? Ciężkie, gęste? A może zbyt rzadkie i rozwodnione? Zupełnie jakby zapomniał jak brać wdech.
Teraz zaczynały go uderzać fakty, gdzie się znajdywał. I jak to wyglądało - jakby ją śledził aż tutaj. Czy jej też to powiedział Marcel? Że próbował ją sprzedać? Przecież nie zrobiłby tego! Nie po tym... nie był pewny. Czy naprawdę wtedy z nimi współpracował? Nie zrobiłby tego, nie tak po prostu. O czymś może znów pamiętał? Oddał więcej z tego czego nie pamiętał? Może nie pamiętał czegoś więcej, ale nie mógł wiedzieć, że tego nie pamiętał! Nie mógł tego wiedzieć, bo to przestało istnieć w jego głowie.
Słyszał dźwięk, ale dlaczego słowa Celine mieszały się z wiatrem? Dlaczego jej sylwetka zdawała się zlewać w plamy z jeziorem, z piaskiem, z niebem - ze wszystkim co dostrzegał. Jakby siedział w jakimś ogromnym słoiku, za grubym i brudnym szkłem, które sprawiało, że wszystko się zamazywało - granica między dźwiękiem i obrazem, granica między tu i tam.
Może to był tylko sen? Może wyłącznie mu się wydawało? Może...
Nie mógł złapać powietrza. Było mu zimno i gorąco naraz, a jednocześnie czuł się lekko, nawet nie dostrzegając, że zamiast schylić się po miotłę, jedynie spojrzał na przedmiot. Jej obraz jakoś się przesunął, ale nie mógł dokładnie wskazać, dlaczego widział go z zupełnie innej perspektywy - nie dostrzegł, że nogi się pod nim ugięły i usiadł na ziemi, plecami do Celine. Nie mógł wstać - był rozdygotany, ogarniał go lęk. Nie potrafił nad tym zapanować. Dlaczego? Nie potrafił podjąć działania, ani decyzji. Nie potrafił nawet wydusić z siebie czegoś, tym bardziej, kiedy Celine wypowiadała słowa i podążała za nim wzrokiem. Nie wiedział co miał jej odpowiedzieć - nie był pewny co dokładnie mówiła? O czym mówiła? Wszystkie dźwięki się zlewały.
Pochylił głowę do przodu, siedząc na ziemi tyłem do Celine. Oparł dłonie na czole, chcąc zakryć swoją twarz - niech na niego nie patrzy, niech nie próbuje na niego patrzeć. Po co chciała to robić? Co miał jej powiedzieć? Czego oczekiwała od niego? Dlaczego tak trudno było mu się uspokoić, dlaczego tak trudno skupić na czymkolwiek co mógłby wypowiedzieć? Dlaczego rozumiał wyrywkowe słowa, które wciąż zdawały się być zniekształcone? Skąd mógłby mieć pewność, że to o czym mówiła było tym co miała na myśli? Skąd mógł mieć pewność, że miał kontrolę nad tym co teraz mówił? Nie miał kontroli nad oddechem, ale też nie miał kontroli nad niczym innym. Jego dłonie się trzęsły. Zacisnął palce na swoich włosach.
Uspokój się, cholera! Wstań i wsiądź na miotłę! Co jest w tym tak trudnego!?
Ucisk w klatce piersiowej, który uniemożliwiał mu złapanie oddechu wcale nie zelżał. Słowa grzęzły mu w gardle, nawet jeśli nie rozumiał na co chciał odpowiedzieć. Wszystko, Tom, co..., ale po tym coś mówiła jeszcze. O rozumieniu? Rozumiała? Nie był pewny, tak samo o tym co mogła i mówieniu. Pieniądze? Nienawidzi? Nienawidziła go? Nie mógł się przecież temu dziwić - ale nie chciał jej zrobić niczego złego! Chciał w to wierzyć, że nie chciał jej wyrządzić krzywdy! Chciał wierzyć, że nie próbował ich wtedy sprzedać - na pewno nie, bo i komu? Nie mógłby tego zrobić. Nie chciał wierzyć, że byłby w stanie to zrobić. Przecież dlatego nie odpisywał nic do więzienia, zignorował przecież ten list. Nie chciał z nimi współpracować - nie chciał tego robić. Nie powinien, nie mógłby.
Wyciągnął rękę w kierunku miotły. Dotknął ją i zacisnął na niej palce, ale nie był w stanie się z nią podnieść, czując jak cały drży i robi mu się coraz słabiej. Tym bardziej jeszcze mocniej pochylił głowę, nie chcąc patrzeć na dziewczynę, wściekły tylko bardziej na siebie, że nie mógł wydusić z siebie słowa.
Kurcząca się postawa Thomasa nie była tym - znowu -, czego mogłaby się spodziewać. Celine oczekiwała raczej chichotu pewnego siebie mężczyzny, któremu odkrycie planów w niczym nie mogło przeszkodzić, albo zdezorientowanego zapewnienia, że to nie tak miało być, że wszystko potoczyło się złym torem i nagle wymknęło spod kontroli zanim zdał sobie z tego sprawę. Zamiast tego zwiądł jak kwiat, któremu zbyt długo skąpiono słońca. Kulił się, oddech świszczał w jego piersi, a skóra czerwieniała pod wpływem krwi wrzącej pod jej powłoką, doprowadzonej do bulgotu, który niemal słyszała w uszach. Jeśli był kłamcą, jego aktorstwo wznosiło się na wyżyny; właściwie był w tym tak przekonujący, że półwila poczuła jak wokół jej płuc rozbryzgują się iskry buchającego współczucia, za którym nagle, gwałtownie, podążyła irytacja. Wymykał się jej, ignorował pytania, słaniał na nogach i kulił na ziemi; w próbie uchylenia się od odpowiedzialności? Może w ten sposób jego ciało wzbraniało się przed wyznaniem prawdy. Stworzył sobie doskonały mechanizm obronny, nieprzepuszczający przez gardło słowa mającego otworzyć wrota do obciążających go wyznań; z tego co pamiętała, wiele miał za uszami, a jeszcze więcej mógł dopiero mieć.
Miękka powierzchnia wnętrza jej dłoni zapiekła parzącym odczuciem wzbierającego w niej gniewu. Nie był rwący i nieprzewidywalny, ale w porównaniu do miesięcy spędzonych w zahukanym strachu, niepewności i szaroburej ciszy, przypominał coś zupełnie nowego, niekoniecznie wyczekiwanego; kiedyś bardzo dobrze znała smak płomieni liżących ją od środka i to, jak wydobywały się spod jej dłoni. Teraz również sięgnęły do palców. Łaskotały pod siateczką żył. Mknęły wzdłuż ich błękitnawej pajęczyny i skumulowały w opuszkach, tak niebezpiecznie, że musiała odsunąć ręce od płaszcza.
- To kolejne kłamstwo? - tym razem zabrzmiała ostrzej, chociaż zmiana nie była tak wyczuwalna jak być powinna. Gdzieś na podszyciu melodii jej głosu cały czas wybrzmiewał smutek, jakieś niedowierzanie, że można było w ten sposób ignorować temat dobra swojego przyjaciela i krzywd, jakie mu się wyrządziło, a przecież nie zamierzała go osądzać, tylko zapytać o powody. O to, co sprawiło, że tak bardzo się z Carringtonem poróżnili. O to, czy jego uprzejmość w domu w Dolinie była udawanym sposobem na ugranie czegoś dla siebie.
Gardło Celine zapiekło ją od środka i przez moment miała wrażenie, że spłonie na popiół. Ta klątwa, ona znów wróciła, znów dobijała się do drzwi, próbowała z niej wyślizgnąć jak zwierzę zbyt długo trzymane w klatce... Ale zamiast pozwolić jej się zdominować, półwila nagle przełknęła gorycz swojej złości i mocno zacisnęła pięści. To przecież niemożliwe, żeby dało się tak kłamać. Thomas trząsł się na ziemi jak osika; jego płuca charczały i rzęziły w poszukiwaniu powietrza, najwyraźniej niezdolne go uchwycić, a dłoń sięgająca po magiczny transport ześlizgnęłaby się z drewnianego trzonka przy każdej próbie uniesienia go wyżej, przez pot leniwie błyszczący w promieniach słońca.
To dlatego skarciła się w myślach i głęboko odetchnęła, a krew odpłynęła z policzków. Pochyliła się, własne palce przykładając do miotły; chciała go zatrzymać, mimo wszystko zdeterminowana, żeby cokolwiek jej powiedział, ale to nie znaczyło, że chciała być przy tym brutalna. Bezwzględna. Nie była strażnikiem, nie prowadziła przesłuchania. A chociaż ofiary lubiły przeistaczać się w katów, półwila wiedziała, że jej nigdy nie będzie na to stać; nie po tym co czuła i co widziała; nie po tym, jak mocno dotknął ją areszt. Jak ją złamał.
- Czego się boisz? - spytała, łagodniejąc. Miękki głos miał za zadanie ostudzić jego emocje, zapewnić, jakkolwiek irracjonalne by to nie było, że nie chciała zrobić mu krzywdy i dalej był bezpieczny w walijskiej kniei; niestety za nic w świecie nie przypisałaby jego reakcji panice na widok wody. Zresztą ta zadowoliła się pochłanianiem jej biednej chustki, zamiast ofiarą w postaci Doe. - Coś jest w tych pytaniach, co tak cię przestraszyło? Albo w odpowiedziach, których szukam? - których potrzebuję; nie przez wzgląd na samą siebie, a na kogoś innego, ważnego, ważniejszego niż ona - nawet dla samej Celine. Ona przecież nie miała wartości ani dla świata, ani nawet we własnej ocenie. Niepewny wzrok utkwiła w ramieniu Toma; nie próbowała przechodzić przed niego czy wyrywać mu miotły, nie chciała przecież niczego pogorszyć, więc kucnęła za nim i łagodnie oparła ciężar ciała na przodzie stóp. - Spróbuj wziąć długi wdech i jeszcze dłuższy wydech. Dziś powietrze jest takie rześkie. Znajdzie do ciebie drogę - te słowa już tylko wyszeptała.
Tym razem mnie nie oszukujesz, prawda?
Miękka powierzchnia wnętrza jej dłoni zapiekła parzącym odczuciem wzbierającego w niej gniewu. Nie był rwący i nieprzewidywalny, ale w porównaniu do miesięcy spędzonych w zahukanym strachu, niepewności i szaroburej ciszy, przypominał coś zupełnie nowego, niekoniecznie wyczekiwanego; kiedyś bardzo dobrze znała smak płomieni liżących ją od środka i to, jak wydobywały się spod jej dłoni. Teraz również sięgnęły do palców. Łaskotały pod siateczką żył. Mknęły wzdłuż ich błękitnawej pajęczyny i skumulowały w opuszkach, tak niebezpiecznie, że musiała odsunąć ręce od płaszcza.
- To kolejne kłamstwo? - tym razem zabrzmiała ostrzej, chociaż zmiana nie była tak wyczuwalna jak być powinna. Gdzieś na podszyciu melodii jej głosu cały czas wybrzmiewał smutek, jakieś niedowierzanie, że można było w ten sposób ignorować temat dobra swojego przyjaciela i krzywd, jakie mu się wyrządziło, a przecież nie zamierzała go osądzać, tylko zapytać o powody. O to, co sprawiło, że tak bardzo się z Carringtonem poróżnili. O to, czy jego uprzejmość w domu w Dolinie była udawanym sposobem na ugranie czegoś dla siebie.
Gardło Celine zapiekło ją od środka i przez moment miała wrażenie, że spłonie na popiół. Ta klątwa, ona znów wróciła, znów dobijała się do drzwi, próbowała z niej wyślizgnąć jak zwierzę zbyt długo trzymane w klatce... Ale zamiast pozwolić jej się zdominować, półwila nagle przełknęła gorycz swojej złości i mocno zacisnęła pięści. To przecież niemożliwe, żeby dało się tak kłamać. Thomas trząsł się na ziemi jak osika; jego płuca charczały i rzęziły w poszukiwaniu powietrza, najwyraźniej niezdolne go uchwycić, a dłoń sięgająca po magiczny transport ześlizgnęłaby się z drewnianego trzonka przy każdej próbie uniesienia go wyżej, przez pot leniwie błyszczący w promieniach słońca.
To dlatego skarciła się w myślach i głęboko odetchnęła, a krew odpłynęła z policzków. Pochyliła się, własne palce przykładając do miotły; chciała go zatrzymać, mimo wszystko zdeterminowana, żeby cokolwiek jej powiedział, ale to nie znaczyło, że chciała być przy tym brutalna. Bezwzględna. Nie była strażnikiem, nie prowadziła przesłuchania. A chociaż ofiary lubiły przeistaczać się w katów, półwila wiedziała, że jej nigdy nie będzie na to stać; nie po tym co czuła i co widziała; nie po tym, jak mocno dotknął ją areszt. Jak ją złamał.
- Czego się boisz? - spytała, łagodniejąc. Miękki głos miał za zadanie ostudzić jego emocje, zapewnić, jakkolwiek irracjonalne by to nie było, że nie chciała zrobić mu krzywdy i dalej był bezpieczny w walijskiej kniei; niestety za nic w świecie nie przypisałaby jego reakcji panice na widok wody. Zresztą ta zadowoliła się pochłanianiem jej biednej chustki, zamiast ofiarą w postaci Doe. - Coś jest w tych pytaniach, co tak cię przestraszyło? Albo w odpowiedziach, których szukam? - których potrzebuję; nie przez wzgląd na samą siebie, a na kogoś innego, ważnego, ważniejszego niż ona - nawet dla samej Celine. Ona przecież nie miała wartości ani dla świata, ani nawet we własnej ocenie. Niepewny wzrok utkwiła w ramieniu Toma; nie próbowała przechodzić przed niego czy wyrywać mu miotły, nie chciała przecież niczego pogorszyć, więc kucnęła za nim i łagodnie oparła ciężar ciała na przodzie stóp. - Spróbuj wziąć długi wdech i jeszcze dłuższy wydech. Dziś powietrze jest takie rześkie. Znajdzie do ciebie drogę - te słowa już tylko wyszeptała.
Tym razem mnie nie oszukujesz, prawda?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie wiedział niczego i nie potrafił odpowiedzieć - nie potrafił nawet dosłyszeć pytań i zrozumieć sensu słów, na które miałby odpowiedzieć. Wszystko było jakby za grubymi warstwami zniekształcających luster i innych szkieł, utykało gdzieś pomiędzy i rozpraszało się na nich. Jakby dookoła stał tłum i przekrzykiwał się. Jedni wołali o wacie cukrowej, a inni go wyzywali, jeszcze inni zachwalali piękną damę, a kolejni rozmawiali o pani Smith, o jej dzieciach. Słyszał brzmienie słów, ale nie potrafił go nigdzie umiejscowić - nie był pewny co tak naprawdę słyszał, nie był pewny czy rzeczywiście to słyszał.
Czy słyszał Celine? Czy raczej szum liści nad ich głowami, to jak woda powoli odbijała się od brzegu z pluskiem smagana i zachęcana przez wiatr. Chciał ją zatrzymać jeszcze chwilę temu, ale przed czym? Powinien się skupić. Przed czym chciał ją powstrzymać? Przed niebezpieczeństwem, przed zejściem gdzieś, gdzie mogło czekać na nią zagrożenie, ale...
Zawahał się. Naprawdę to miał na celu? W wodzie coś jej groziło? A może raczej to on jej zagrażał teraz? Nie mógł, nie chciał przecież jej niczego zrobić. Był tego pewny, nie chciał skrzywdzić Celine. Nie chciał nikogo krzywdzić, a jednak robił to cały czas w kółko! Nie rozumiał jak i dlaczego, ale przecież wiedział, że wszystko było jego winą. I nie miał pojęcia jak to naprawić.
Zawahał się, widząc jej dłoń. Wciąż wydawała się tak krucha, jakby miała się połamać - jakby jednocześnie poruszanie palcami dla dziewczyny nie wymagało żadnego nakładu sił i było ciężarem, z którym sobie nie radziła. Ułożyły się na trzonie miotły, jej głos brzmiał jakby... Łagodniej? Nie był pewny, nie wiedział. Wszystko powoli się uspokajało, kiedy wpatrywał się w ziemię, w jej dłoń, we wszystko byleby nie spoglądać na jej twarz. Czuł powoli jak mógł na nowo łapać powietrze - jakby jego płuca zaczęły na nowo je przyjmować, a nie z nim walczyć, chcąc go pozbyć. Chciało go zabić, jego ciało? Nie był pewny, nie wiedział - i nie rozumiał, jakim cudem mógł mieć problemy z czymś tak prostym i oczywistym jak oddychanie. Jak ono działało? Czy to było po prostu coś nie tak z powietrzem?
Pytania? Czy pytania były straszne? Słowa potrafiły być, ale czy pytania same w sobie? Bardziej odpowiedzi, rzeczywiście to ich się bał. Nie chciał ich znać, nie chciał ich powtarzać. To lęk przed wypowiedzeniem tych słów na głos go tak paraliżował?
Poczuł jak dziewczyna kuca przy nim - dziwne złudzenie, że jest bliżej niż powinna, chociaż przecież to nie było prawdą, bo nawet go nie dotykała. Ale nie powinna się zbliżać do niego! Jeszcze znów jej coś zrobi! Znów? Czy coś jej już zrobił? Nie, nie skrzywdził jej, prawda? Chociaż skąd miał być tego pewny? Nie był pewny niczego, tracił jakiekolwiek zmysły i świadomość. Nie potrafił sobie przypomnieć rzeczy, które miały miejsce kilka tygodni wcześniej - oddał to wspomnienie, chciał o nim zapomnieć? A może nie chciał go mieć? Chciał nim obarczyć kogoś innego?
- Nie wiem... - wyszeptał cicho, powoli uspokajając swój oddech, chociaż serce biło mu w piersi jakby chciało się wyrwać - a może jakby chciało przestać bić? Jakby chciało przyśpieszyć zliczenie jego dni, jakby chciało go wykończyć? Jakby chciało się go pozbyć, bo przecież w podświadomości on sam wiedział, że łatwiej by było, gdyby po prostu zniknął. Dla wszystkich. Dla niego, dla jego rodziny - dla przypadkowych ludzi. Nie mógłby wpłynąć wtedy już na nic, a to nie tego inni chcieli?
Uspokajał się powoli, wracając myślami do Celine - dlaczego ją zatrzymał? Chciała wejść do wody, ale...
Zawahał się zaraz, puszczając miotłę. Podniósł się, wyprostował na kolanach, zaraz nieco otrzepując z drobinek ziemi i kurzu, odwracając z powrotem w stronę tafli jeziora, które wydawało się momentalnie stać tak obszerne jak cały ocean. Przerażało go, było w nim coś obezwładniającego - w tym widoku, w tym jak fale się formowały, jak dobiegał gdzieś z dala plusk znajdujących się na powierzchni kaczek.
Dostrzegł coś kolorowego - jedyną plamę wybijającą się na wodzie, która wyraźnie była inna. Po to chciała sięgnąć Celine? Po to szła do tej wody, która...
Wykonał jeden krok, zaraz drugi, dość prędko znajdując się przy wodzie. Chciała odpowiedzi, ale na co? Jakie miał jej dać? Po co miał jej dawać? Sam nie wiedział i nie rozumiał niczego, co się działo, jak miał to wyjaśnić komuś innemu?!
Czuł jak jego ramiona zaczynają dygotać. Z lęku? Przestrachu? Zawsze się bał, ale nigdy ten strach nie był tak obezwładniający - chociaż nie, bywał kiedy bał się o Jamesa, o Sheilę. Bywał, kiedy szukał Jeanie; kiedy obudził się obok niej i nie mógł w żaden sposób jej pomóc. Bał się w Tower, kiedy jego brat nie odpowiadał nawet jednym słowem na jego wołania - kiedy zabrali Marcela gdzieś; kiedy on z nimi nie wyszedł.
Ale ten lęk był zupełnie inny teraz.
- To... to twoje? Po to szłaś? - zapytał cicho, nie odważając się jednak odwrócić twarzy w stronę Celine. Zamiast tego zdjął buta - lewego, a zaraz prawego. Odłożył prawie pustą torbę na ziemię. Zdjął też sweter i kurtkę, zostawiając koszulkę na sobie, jakby bał się, że znamiona po spotkaniu ze szmalcownikami nad Lune na nowo się otworzą. Jego rany już się zabliźniły - pamiętał co mówił Justine i Hasper, ale nawet nie pamiętał jak się ich nabawił. Zaklęcie, lecące w jego stronę ostrza. - Zaraz to wyłowię - zapewnił, siląc się na wesoły ton, chociaż jego głos jakby się załamał w połowie.
Pochylił się, podwijając swoje i tak za duże spodnie.
Bał się coraz bardziej. A mimo to poruszył nogą.
Jeden krok w stronę wody. Poczuł ją na palcach i zdusił w sobie odruch ucieczki. Chciał krzyknąć, poczuł jak do jego oczu napływają łzy. Dlaczego to tak paliło? Dlaczego to tak bardzo go przerażało? Poczuł zaraz jak po jego plecach przeszedł dreszcz i zaraz kolejny, kiedy wsunął kolejną stopę do jeziora - było jeszcze wciąż tutaj płytkie, ale nie mógł wiedzieć, czy gdzieś nie będzie zaraz dół.
Jego serce przyśpieszyło na nowo, wydawało mu się, że ta woda jest jeszcze ciemniejsza, jakby się z niego śmiała? Jakby chciała mu coś przekazać - a może coś zrobić..? Jakby chciała...
Kolejny krok, jeszcze jeden... W końcu chustka nie odpłynęła wcale daleko. Była na wyciągnięcie ręki - ręki Thomasa, która cała drżała. Nawet tego nie dostrzegł, że cały drżał z przerażenia i niewyjaśnionej obawy. Nie, nie z obawy - z zimna, prawda? To wszystko to było po prostu zimno, tak.
Jego palce musnęły materiał - już były nad nim. Nie wszedł nawet po uda do wody, to wszystko było tak blisko brzegu. Wystarczył jeszcze jeden krok, który wykonał i pochwycił palcami kolorowy materiał, nie czując na początku jak jego stopa zsuwa się po ułożonym na dnie piasku w dół, a on leci za nią. Woda go wciągała, zacisnął palce na materiale, widząc jak woda zbliża się. Upadał, zanurzył się w niej po pas, tracąc zupełnie równowagę i świadomość tego, co się działo, kiedy zaczął się w niej na oślep rzucać w panice - nie wypuszczając chustki Celine.
Czy słyszał Celine? Czy raczej szum liści nad ich głowami, to jak woda powoli odbijała się od brzegu z pluskiem smagana i zachęcana przez wiatr. Chciał ją zatrzymać jeszcze chwilę temu, ale przed czym? Powinien się skupić. Przed czym chciał ją powstrzymać? Przed niebezpieczeństwem, przed zejściem gdzieś, gdzie mogło czekać na nią zagrożenie, ale...
Zawahał się. Naprawdę to miał na celu? W wodzie coś jej groziło? A może raczej to on jej zagrażał teraz? Nie mógł, nie chciał przecież jej niczego zrobić. Był tego pewny, nie chciał skrzywdzić Celine. Nie chciał nikogo krzywdzić, a jednak robił to cały czas w kółko! Nie rozumiał jak i dlaczego, ale przecież wiedział, że wszystko było jego winą. I nie miał pojęcia jak to naprawić.
Zawahał się, widząc jej dłoń. Wciąż wydawała się tak krucha, jakby miała się połamać - jakby jednocześnie poruszanie palcami dla dziewczyny nie wymagało żadnego nakładu sił i było ciężarem, z którym sobie nie radziła. Ułożyły się na trzonie miotły, jej głos brzmiał jakby... Łagodniej? Nie był pewny, nie wiedział. Wszystko powoli się uspokajało, kiedy wpatrywał się w ziemię, w jej dłoń, we wszystko byleby nie spoglądać na jej twarz. Czuł powoli jak mógł na nowo łapać powietrze - jakby jego płuca zaczęły na nowo je przyjmować, a nie z nim walczyć, chcąc go pozbyć. Chciało go zabić, jego ciało? Nie był pewny, nie wiedział - i nie rozumiał, jakim cudem mógł mieć problemy z czymś tak prostym i oczywistym jak oddychanie. Jak ono działało? Czy to było po prostu coś nie tak z powietrzem?
Pytania? Czy pytania były straszne? Słowa potrafiły być, ale czy pytania same w sobie? Bardziej odpowiedzi, rzeczywiście to ich się bał. Nie chciał ich znać, nie chciał ich powtarzać. To lęk przed wypowiedzeniem tych słów na głos go tak paraliżował?
Poczuł jak dziewczyna kuca przy nim - dziwne złudzenie, że jest bliżej niż powinna, chociaż przecież to nie było prawdą, bo nawet go nie dotykała. Ale nie powinna się zbliżać do niego! Jeszcze znów jej coś zrobi! Znów? Czy coś jej już zrobił? Nie, nie skrzywdził jej, prawda? Chociaż skąd miał być tego pewny? Nie był pewny niczego, tracił jakiekolwiek zmysły i świadomość. Nie potrafił sobie przypomnieć rzeczy, które miały miejsce kilka tygodni wcześniej - oddał to wspomnienie, chciał o nim zapomnieć? A może nie chciał go mieć? Chciał nim obarczyć kogoś innego?
- Nie wiem... - wyszeptał cicho, powoli uspokajając swój oddech, chociaż serce biło mu w piersi jakby chciało się wyrwać - a może jakby chciało przestać bić? Jakby chciało przyśpieszyć zliczenie jego dni, jakby chciało go wykończyć? Jakby chciało się go pozbyć, bo przecież w podświadomości on sam wiedział, że łatwiej by było, gdyby po prostu zniknął. Dla wszystkich. Dla niego, dla jego rodziny - dla przypadkowych ludzi. Nie mógłby wpłynąć wtedy już na nic, a to nie tego inni chcieli?
Uspokajał się powoli, wracając myślami do Celine - dlaczego ją zatrzymał? Chciała wejść do wody, ale...
Zawahał się zaraz, puszczając miotłę. Podniósł się, wyprostował na kolanach, zaraz nieco otrzepując z drobinek ziemi i kurzu, odwracając z powrotem w stronę tafli jeziora, które wydawało się momentalnie stać tak obszerne jak cały ocean. Przerażało go, było w nim coś obezwładniającego - w tym widoku, w tym jak fale się formowały, jak dobiegał gdzieś z dala plusk znajdujących się na powierzchni kaczek.
Dostrzegł coś kolorowego - jedyną plamę wybijającą się na wodzie, która wyraźnie była inna. Po to chciała sięgnąć Celine? Po to szła do tej wody, która...
Wykonał jeden krok, zaraz drugi, dość prędko znajdując się przy wodzie. Chciała odpowiedzi, ale na co? Jakie miał jej dać? Po co miał jej dawać? Sam nie wiedział i nie rozumiał niczego, co się działo, jak miał to wyjaśnić komuś innemu?!
Czuł jak jego ramiona zaczynają dygotać. Z lęku? Przestrachu? Zawsze się bał, ale nigdy ten strach nie był tak obezwładniający - chociaż nie, bywał kiedy bał się o Jamesa, o Sheilę. Bywał, kiedy szukał Jeanie; kiedy obudził się obok niej i nie mógł w żaden sposób jej pomóc. Bał się w Tower, kiedy jego brat nie odpowiadał nawet jednym słowem na jego wołania - kiedy zabrali Marcela gdzieś; kiedy on z nimi nie wyszedł.
Ale ten lęk był zupełnie inny teraz.
- To... to twoje? Po to szłaś? - zapytał cicho, nie odważając się jednak odwrócić twarzy w stronę Celine. Zamiast tego zdjął buta - lewego, a zaraz prawego. Odłożył prawie pustą torbę na ziemię. Zdjął też sweter i kurtkę, zostawiając koszulkę na sobie, jakby bał się, że znamiona po spotkaniu ze szmalcownikami nad Lune na nowo się otworzą. Jego rany już się zabliźniły - pamiętał co mówił Justine i Hasper, ale nawet nie pamiętał jak się ich nabawił. Zaklęcie, lecące w jego stronę ostrza. - Zaraz to wyłowię - zapewnił, siląc się na wesoły ton, chociaż jego głos jakby się załamał w połowie.
Pochylił się, podwijając swoje i tak za duże spodnie.
Bał się coraz bardziej. A mimo to poruszył nogą.
Jeden krok w stronę wody. Poczuł ją na palcach i zdusił w sobie odruch ucieczki. Chciał krzyknąć, poczuł jak do jego oczu napływają łzy. Dlaczego to tak paliło? Dlaczego to tak bardzo go przerażało? Poczuł zaraz jak po jego plecach przeszedł dreszcz i zaraz kolejny, kiedy wsunął kolejną stopę do jeziora - było jeszcze wciąż tutaj płytkie, ale nie mógł wiedzieć, czy gdzieś nie będzie zaraz dół.
Jego serce przyśpieszyło na nowo, wydawało mu się, że ta woda jest jeszcze ciemniejsza, jakby się z niego śmiała? Jakby chciała mu coś przekazać - a może coś zrobić..? Jakby chciała...
Kolejny krok, jeszcze jeden... W końcu chustka nie odpłynęła wcale daleko. Była na wyciągnięcie ręki - ręki Thomasa, która cała drżała. Nawet tego nie dostrzegł, że cały drżał z przerażenia i niewyjaśnionej obawy. Nie, nie z obawy - z zimna, prawda? To wszystko to było po prostu zimno, tak.
Jego palce musnęły materiał - już były nad nim. Nie wszedł nawet po uda do wody, to wszystko było tak blisko brzegu. Wystarczył jeszcze jeden krok, który wykonał i pochwycił palcami kolorowy materiał, nie czując na początku jak jego stopa zsuwa się po ułożonym na dnie piasku w dół, a on leci za nią. Woda go wciągała, zacisnął palce na materiale, widząc jak woda zbliża się. Upadał, zanurzył się w niej po pas, tracąc zupełnie równowagę i świadomość tego, co się działo, kiedy zaczął się w niej na oślep rzucać w panice - nie wypuszczając chustki Celine.
To było jak droga prowadząca donikąd. Pozornie prosta, łatwa, na której końcu czekała betonowa ściana nie do przeskoczenia, nie do obejścia; ściana, którą sam uwił, jak gniazdo, w którym miało być mu wygodnie. Celine w końcu zrozumiała, że Thomas nie odpowie na jej pytania, nie uchyli rąbka tajemnicy, a wszystko zachowa dla siebie. Może Tower zniszczyło go do takiego stopnia, że sama myśl o konfrontacji i przyznaniu się do okrutnego zachowania wywoływała w nim panikę, którą przecież znała, czuła jej macki przy wchodzeniu do budynków, nawet tych, które były tymczasowym domem, bezpiecznym i pozbawionym bólu. Przyspieszony, rachityczny oddech, czerwieniąca się skóra twarzy, do której napłynęła cała krew, rozbiegane spojrzenie niezdolne skupić się na jednym punkcie, poczucie topienia się w mazi o toksycznej konsystencji. Widziała to w Thomasie, skulonym na ziemi, dochodzącym do siebie, i choć zwykle rzuciłaby się do pomocy - jakkolwiek, byle bardziej niż tak -, dotarło do niej, że tym razem nie była w stanie tego zrobić. Dopóki nie wyjaśnił jej swoich powodów, motywacji, które być może byłaby skłonna zaakceptować choćby w malutkiej części. Westchnęła za jego plecami, krótko, cicho. Współczuła temu chłopcu, przeszedł tak wiele (więcej, niż wiedziała), a jednocześnie nie mogła zdobyć się na altruistyczną wyrozumiałość i to ją przestraszyło. Kiedyś było inaczej. Chyba.
- Próbowałam... - wymruczała; cierpkość poddania się bez dalszej walki ugodziła w uwrażliwione serce. Ale nie mogła niczego dla niego zrobić - nie kiedy nie była pewna kim był, tak naprawdę, i co zamierzał. Strach był potężnym władcą, teraz skupił się na Doe: przerażonym, wyglądającym jeszcze młodziej niż w rzeczywistości, jakby lęk odebrał mu lat i przeistoczył w małego chłopca. Szkoda, sądziła, że się rozumieją, kolegują, może nawet przyjaźnią, chociaż na to wciąż było za wcześnie, przedarli się jedynie przez preludium prowadzące do bardziej zażyłej relacji, bazującej na zrozumieniu i wspólnych przeżyciach. Mógł zostać kimś naprawdę bliskim. Rozumiałby ją, a ona rozumiałaby jego. Grałby na harmonijce, do której dźwięków ułożyłaby taniec. A teraz? Co to dla nich znaczyło - i co znaczyło dla niego i Marcela? Koniec? Absolutny, na zawsze?
Celine podniosła się z ziemi i otrzepała sukienkę. Należało komuś o tym powiedzieć, o nieplanowanym spotkaniu w walijskiej dziczy, w której podobno Thomas miał jej nie odnaleźć, a jednak to zrobił. Wiatr rozwiewał jej włosy, tańczył z nimi, i choć nie był bardzo zimny, sama czuła się tak, jakby tworzył ją lód; rozczarowanie zawsze chłodziło organizm z trującą precyzją. Żałowała. Tego, co się stało, tego, co mogło się stać, przyszłości, w której widziała kolejnego zaufanego człowieka o podobnych bliznach i łagodnym usposobieniu. Wymknął się z tego wyobrażenia, zanim miałoby szansę się ziścić.
- Mhm. Uciekła mi - przytaknęła na pytanie młodzieńca, zaraz unosząc leciutko brwi, gdy zobaczyła jak ten zdjął buty i ułożył je na ziemi, a potem podwinął nogawki, zrzucił kurtkę i ruszył w kierunku wody. Zadośćuczynienie? Próba odwrócenia uwagi? Czy może zwykła uprzejmość? Mieszał jej w głowie, dodawał pytań, zamiast udzielić odpowiedzi i przyszło jej na myśl, że był po prostu człowiekiem zagadką. Iluzją nie do rozszyfrowania. Ile jeszcze nosił w sobie tajemnic? Sekretów, które prędzej czy później go zmiażdżą? Tower, zdrada przyjaciela, nic dziwnego, ze przerażała go wizja wypowiedzenia win na głos, a jednak od początku liczyła, że się na to zdobędzie.
Wszedł do wody. Chwycił chustkę. I nagle opadł niżej, niżej, niżej.
Dna bywały zdradliwe i zanim Celine zareagowała świadomie, jej myśli przecięła ostra, surowa konkluzja, że to do niego pasowało; że w końcu dostał to, na co zasłużył, bo natura będzie pamiętać o nieodpracowanych grzechach. Ale to przecież nieprawda! Oczy półwili rozwarły się w szoku; w pierwszej chwili zamarła, mogła tylko patrzeć jak struchlały chłopiec wpada głębiej w wodne odmęty, jak jego strach powraca na wokandę, bo nie musiała widzieć jego twarzy, by odczytać to, co mówiło ciało, wszystkie spięte mięśnie. To nie żart - bał się. Może nie umiał pływać? Ale w takim razie czemu wchodziłby do wody, czemu by ryzykował?
- Czekaj, Tom! - zawołała przestraszona, już idę, tylko że sama również nie potrafiłaby utrzymać się na wodzie, a co dopiero podpłynąć z kimś bliżej bezpiecznego lądu; po tym, jak w panice rozejrzała się dookoła, mogła jedynie chwycić za gałąź, która przy ostatniej ulewie oderwała się od konaru drzewa. Zacisnęła dłonie na chropowatym drewnie, było długie, powinno wystarczyć - właściwie nie zastanawiała się nad tym, kiedy podbiegła na samiutki brzeg i wyciągnęła ręce w kierunku Doe; kraniec gałęzi wylądował nieopodal niego, musiał tylko poruszyć się trochę w prawo, żeby go dosięgnąć. - Złap się, wciągnę cię! - obiecała, skołowana własnym stresem. To bez znaczenia, czy miała w sobie odpowiednio dużo siły; półwila przecież nie życzyła mu nieszczęścia, albo tym bardziej śmierci, mimo tego, co zrobił i co jeszcze mógł zrobić, a to znaczyło, że się postara. Że może się uda.
Jak mi idzie wciąganie cię na brzeg? Jeśli chcesz - rzuć kostką.
k1 - moje ciało nie ma szans poradzić sobie z takim wysiłkiem, sama wpadam do wody
k2 - trwa to długo, dłużej niż powinno, a kiedy jesteś już bliżej brzegu niż dalej gałąź wypada mi z dłoni i uderza o taflę jeziora z głuchym pluskiem
k3 - to dziwne, ale radzę sobie; może strach o twoje życie dodaje mi jakiejś werwy i udaje mi się zaprzeć tak mocno, żeby przybliżyć cię do brzegu bez szwanku
- Próbowałam... - wymruczała; cierpkość poddania się bez dalszej walki ugodziła w uwrażliwione serce. Ale nie mogła niczego dla niego zrobić - nie kiedy nie była pewna kim był, tak naprawdę, i co zamierzał. Strach był potężnym władcą, teraz skupił się na Doe: przerażonym, wyglądającym jeszcze młodziej niż w rzeczywistości, jakby lęk odebrał mu lat i przeistoczył w małego chłopca. Szkoda, sądziła, że się rozumieją, kolegują, może nawet przyjaźnią, chociaż na to wciąż było za wcześnie, przedarli się jedynie przez preludium prowadzące do bardziej zażyłej relacji, bazującej na zrozumieniu i wspólnych przeżyciach. Mógł zostać kimś naprawdę bliskim. Rozumiałby ją, a ona rozumiałaby jego. Grałby na harmonijce, do której dźwięków ułożyłaby taniec. A teraz? Co to dla nich znaczyło - i co znaczyło dla niego i Marcela? Koniec? Absolutny, na zawsze?
Celine podniosła się z ziemi i otrzepała sukienkę. Należało komuś o tym powiedzieć, o nieplanowanym spotkaniu w walijskiej dziczy, w której podobno Thomas miał jej nie odnaleźć, a jednak to zrobił. Wiatr rozwiewał jej włosy, tańczył z nimi, i choć nie był bardzo zimny, sama czuła się tak, jakby tworzył ją lód; rozczarowanie zawsze chłodziło organizm z trującą precyzją. Żałowała. Tego, co się stało, tego, co mogło się stać, przyszłości, w której widziała kolejnego zaufanego człowieka o podobnych bliznach i łagodnym usposobieniu. Wymknął się z tego wyobrażenia, zanim miałoby szansę się ziścić.
- Mhm. Uciekła mi - przytaknęła na pytanie młodzieńca, zaraz unosząc leciutko brwi, gdy zobaczyła jak ten zdjął buty i ułożył je na ziemi, a potem podwinął nogawki, zrzucił kurtkę i ruszył w kierunku wody. Zadośćuczynienie? Próba odwrócenia uwagi? Czy może zwykła uprzejmość? Mieszał jej w głowie, dodawał pytań, zamiast udzielić odpowiedzi i przyszło jej na myśl, że był po prostu człowiekiem zagadką. Iluzją nie do rozszyfrowania. Ile jeszcze nosił w sobie tajemnic? Sekretów, które prędzej czy później go zmiażdżą? Tower, zdrada przyjaciela, nic dziwnego, ze przerażała go wizja wypowiedzenia win na głos, a jednak od początku liczyła, że się na to zdobędzie.
Wszedł do wody. Chwycił chustkę. I nagle opadł niżej, niżej, niżej.
Dna bywały zdradliwe i zanim Celine zareagowała świadomie, jej myśli przecięła ostra, surowa konkluzja, że to do niego pasowało; że w końcu dostał to, na co zasłużył, bo natura będzie pamiętać o nieodpracowanych grzechach. Ale to przecież nieprawda! Oczy półwili rozwarły się w szoku; w pierwszej chwili zamarła, mogła tylko patrzeć jak struchlały chłopiec wpada głębiej w wodne odmęty, jak jego strach powraca na wokandę, bo nie musiała widzieć jego twarzy, by odczytać to, co mówiło ciało, wszystkie spięte mięśnie. To nie żart - bał się. Może nie umiał pływać? Ale w takim razie czemu wchodziłby do wody, czemu by ryzykował?
- Czekaj, Tom! - zawołała przestraszona, już idę, tylko że sama również nie potrafiłaby utrzymać się na wodzie, a co dopiero podpłynąć z kimś bliżej bezpiecznego lądu; po tym, jak w panice rozejrzała się dookoła, mogła jedynie chwycić za gałąź, która przy ostatniej ulewie oderwała się od konaru drzewa. Zacisnęła dłonie na chropowatym drewnie, było długie, powinno wystarczyć - właściwie nie zastanawiała się nad tym, kiedy podbiegła na samiutki brzeg i wyciągnęła ręce w kierunku Doe; kraniec gałęzi wylądował nieopodal niego, musiał tylko poruszyć się trochę w prawo, żeby go dosięgnąć. - Złap się, wciągnę cię! - obiecała, skołowana własnym stresem. To bez znaczenia, czy miała w sobie odpowiednio dużo siły; półwila przecież nie życzyła mu nieszczęścia, albo tym bardziej śmierci, mimo tego, co zrobił i co jeszcze mógł zrobić, a to znaczyło, że się postara. Że może się uda.
Jak mi idzie wciąganie cię na brzeg? Jeśli chcesz - rzuć kostką.
k1 - moje ciało nie ma szans poradzić sobie z takim wysiłkiem, sama wpadam do wody
k2 - trwa to długo, dłużej niż powinno, a kiedy jesteś już bliżej brzegu niż dalej gałąź wypada mi z dłoni i uderza o taflę jeziora z głuchym pluskiem
k3 - to dziwne, ale radzę sobie; może strach o twoje życie dodaje mi jakiejś werwy i udaje mi się zaprzeć tak mocno, żeby przybliżyć cię do brzegu bez szwanku
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie wiedział, co miał powiedzieć - co miał myśleć i jak wyjaśnić to wszystko, co ciążyło mu cały czas. Mógłby próbować powiedzieć coś, ale nie potrafił. To wszystko było zbyt trudne, tym bardziej kiedy nie potrafił samemu wyjaśnić co miało miejsce i jak miał działać? Jak podejmować działanie...
Jakich miał użyć słów? I co w rzeczywistości było prawdą - jeśli cokolwiek nią było? Czy Celine rzeczywiście była tutaj obok niego, czy jednak była to kolejna manipulacja jego umysłu? Coraz częściej się o tym przekonywał, że to właśnie triki jego głowy, kiedy dostrzegał krew na swoich dłoniach, nawet jeśli była tak prawdziwa.
A może była? Może miała przypominać mu o tym... o tym co...
Nie chciał nawet myśleć o tej opcji. Nie chciał, żeby to było prawdą, że rzeczywiście to zrobił - bo jeśli to zrobił rzeczywiście to co mógł zrobić, aby to odzrobić? Nie mógł, przecież nie było takiego zaklęcia! Nie wiedział, nie był pewny - a może wręcz przeciwnie, jak raz był bardziej pewny swojej beznadziejności niż kiedykolwiek? Przecież to nie był magiczny świat, o którym często opowiadał dzieciom - pełen wróżek i elfów, gnomów, magicznych stworzeń i innych fikcyjnych bohaterów, którzy byli bardziej, a czasem mniej, szlachetni. Wiele historii przecież miało na celu przestrzec, że złe zachowania są złe - a niektóre wcale o tym nie wspominały. Czemu świat był taki trudny, wcale nie pogrążony w czerni i bieli, która tak bardzo mogłaby im wszystkim pomóc?
Chociaż co jakiekolwiek kolory miały mu pomóc w tej chwili? Nawet jeśli trzymał gdzieś z tyłu głowy informacje, że przecież nie było wcale tak głęboko - że przecież jezioro dotychczas było płytkie, a jego ramiona, potrafiły pływać. Potrafił pływać - potrafił! Wiedział o tym, a jednak ta cicha myśl w jego głowie nie potrafiła się przebić przez chlupot wody czy głos Celine. Głos, słyszał go w tym momencie, w którym próbował w jakiś sposób wydostać się na dłużej nad wodę i złapać na dłużej powietrza jakby ktoś miał mu je zaraz odebrać. Nie kontrolował tego, co robił, a pod nogami nie czuł ziemi, machając nimi w przestrzeni i w panice. Nawet jeśli... jeśli czuł? Nie czuł - nie był pewny czy kopał piach czy może bliżej przepływającą rybkę, a może jakiś glon? Chociaż każdy ten dotyk przywodził mu na myśl...
To.
Czym to było, tam wtedy, kiedy stracił swój wzrok? Kiedy klęczał w tej lodowatej wodzie, zmyślając swoje własne zeznania? Kiedy bał się, że już nikogo i niczego nie zobaczy, kiedy oślepiające światło było ostatnią rzeczą, którą wtedy dostrzegał?
Nie znał sylwetki czy imienia tego czarodzieja, pamiętając wyłącznie jego głos. Nie mógł powiedzieć na jego temat nic. Poza tym, że bał się go - chyba. A może nie bał się jego, a tego, co mógł mu zrobić jeśli tylko mógłby go dostać?
Czy bałby się go w innej sytuacji? Nie był pewny... W końcu w innej sytuacji on nie miałby tego przyzwolenia na zrobienie z nim czegokolwiek tylko chciał.
A jednak spróbował się obrócić bardziej na brzuch, nawet jeśli jego ręce i nogi, i wszystkie mięśnie odmawiały współpracy, obawiając się, że to prąd chciał go zabrać gdzieś w otchłań. Ale nie, nie chciał - nie był to silny nurt lodowatej rzeki, chociaż wcale by nie powiedział, że temperatura tej wody była wiele wyższa w tym momencie. To po prostu wszystko dookoła było dużo cieplejsze.
Nie, Celine, nie wchodź tutaj! - chciał zawołać do dziewczyny, ale znów jego głowa powędrowała pod wodę, a on widział tylko jej drobną sylwetkę kierującą się w stronę wody z gałęzią. Chciał krzyczeć do niej, aby się nie zbliżała - aby nie pojawiała się tutaj przy nim, ale nie potrafił. Nie był w stanie zawołać tego. Nie wiedział nawet jak. Jego gardło było zbyt zbite, aby to powiedzieć - a jeśli by spróbował, napiłby się tej wody, która go otaczała. Utonąłby. Jeśli się jej napije, pójdzie na dno. Tak to działało? Nie, nie był pewny. Może? Kto wiedział, co mogło czaić się w tej toni?
A jednak wciąż zaciskał dłonie na chustce Celine, nie chcąc jej wypuścić z dłoni, jakby musiał ją chronić przed odpłynięciem. Wyciągnął drugą dłoń w stronę gałęzi, która była zupełnie zamazana. Cały świat dookoła był w pełni zamazany, nic nie było tak wyraźne jak powinno być. Sylwetka Celine, czy jej głos brzmiał jak cokolwiek? Czuł jak woda wdziera się do jego nozdrzy i szczypie, i boli, choć całkiem pokrzepiająco i cucąco, jakby nie pozwalała mu się poddać. Nie, nie teraz, przecież wiedział, że nie było tutaj tak głęboko. Kawałek dalej? Może w bok? Jego stopy na nowo zaczęły poszukiwać jakiegokolwiek piasku, a dłoń sięgając gałęzi podawanej przez Celine.
| No to hop...
Jakich miał użyć słów? I co w rzeczywistości było prawdą - jeśli cokolwiek nią było? Czy Celine rzeczywiście była tutaj obok niego, czy jednak była to kolejna manipulacja jego umysłu? Coraz częściej się o tym przekonywał, że to właśnie triki jego głowy, kiedy dostrzegał krew na swoich dłoniach, nawet jeśli była tak prawdziwa.
A może była? Może miała przypominać mu o tym... o tym co...
Nie chciał nawet myśleć o tej opcji. Nie chciał, żeby to było prawdą, że rzeczywiście to zrobił - bo jeśli to zrobił rzeczywiście to co mógł zrobić, aby to odzrobić? Nie mógł, przecież nie było takiego zaklęcia! Nie wiedział, nie był pewny - a może wręcz przeciwnie, jak raz był bardziej pewny swojej beznadziejności niż kiedykolwiek? Przecież to nie był magiczny świat, o którym często opowiadał dzieciom - pełen wróżek i elfów, gnomów, magicznych stworzeń i innych fikcyjnych bohaterów, którzy byli bardziej, a czasem mniej, szlachetni. Wiele historii przecież miało na celu przestrzec, że złe zachowania są złe - a niektóre wcale o tym nie wspominały. Czemu świat był taki trudny, wcale nie pogrążony w czerni i bieli, która tak bardzo mogłaby im wszystkim pomóc?
Chociaż co jakiekolwiek kolory miały mu pomóc w tej chwili? Nawet jeśli trzymał gdzieś z tyłu głowy informacje, że przecież nie było wcale tak głęboko - że przecież jezioro dotychczas było płytkie, a jego ramiona, potrafiły pływać. Potrafił pływać - potrafił! Wiedział o tym, a jednak ta cicha myśl w jego głowie nie potrafiła się przebić przez chlupot wody czy głos Celine. Głos, słyszał go w tym momencie, w którym próbował w jakiś sposób wydostać się na dłużej nad wodę i złapać na dłużej powietrza jakby ktoś miał mu je zaraz odebrać. Nie kontrolował tego, co robił, a pod nogami nie czuł ziemi, machając nimi w przestrzeni i w panice. Nawet jeśli... jeśli czuł? Nie czuł - nie był pewny czy kopał piach czy może bliżej przepływającą rybkę, a może jakiś glon? Chociaż każdy ten dotyk przywodził mu na myśl...
To.
Czym to było, tam wtedy, kiedy stracił swój wzrok? Kiedy klęczał w tej lodowatej wodzie, zmyślając swoje własne zeznania? Kiedy bał się, że już nikogo i niczego nie zobaczy, kiedy oślepiające światło było ostatnią rzeczą, którą wtedy dostrzegał?
Nie znał sylwetki czy imienia tego czarodzieja, pamiętając wyłącznie jego głos. Nie mógł powiedzieć na jego temat nic. Poza tym, że bał się go - chyba. A może nie bał się jego, a tego, co mógł mu zrobić jeśli tylko mógłby go dostać?
Czy bałby się go w innej sytuacji? Nie był pewny... W końcu w innej sytuacji on nie miałby tego przyzwolenia na zrobienie z nim czegokolwiek tylko chciał.
A jednak spróbował się obrócić bardziej na brzuch, nawet jeśli jego ręce i nogi, i wszystkie mięśnie odmawiały współpracy, obawiając się, że to prąd chciał go zabrać gdzieś w otchłań. Ale nie, nie chciał - nie był to silny nurt lodowatej rzeki, chociaż wcale by nie powiedział, że temperatura tej wody była wiele wyższa w tym momencie. To po prostu wszystko dookoła było dużo cieplejsze.
Nie, Celine, nie wchodź tutaj! - chciał zawołać do dziewczyny, ale znów jego głowa powędrowała pod wodę, a on widział tylko jej drobną sylwetkę kierującą się w stronę wody z gałęzią. Chciał krzyczeć do niej, aby się nie zbliżała - aby nie pojawiała się tutaj przy nim, ale nie potrafił. Nie był w stanie zawołać tego. Nie wiedział nawet jak. Jego gardło było zbyt zbite, aby to powiedzieć - a jeśli by spróbował, napiłby się tej wody, która go otaczała. Utonąłby. Jeśli się jej napije, pójdzie na dno. Tak to działało? Nie, nie był pewny. Może? Kto wiedział, co mogło czaić się w tej toni?
A jednak wciąż zaciskał dłonie na chustce Celine, nie chcąc jej wypuścić z dłoni, jakby musiał ją chronić przed odpłynięciem. Wyciągnął drugą dłoń w stronę gałęzi, która była zupełnie zamazana. Cały świat dookoła był w pełni zamazany, nic nie było tak wyraźne jak powinno być. Sylwetka Celine, czy jej głos brzmiał jak cokolwiek? Czuł jak woda wdziera się do jego nozdrzy i szczypie, i boli, choć całkiem pokrzepiająco i cucąco, jakby nie pozwalała mu się poddać. Nie, nie teraz, przecież wiedział, że nie było tutaj tak głęboko. Kawałek dalej? Może w bok? Jego stopy na nowo zaczęły poszukiwać jakiegokolwiek piasku, a dłoń sięgając gałęzi podawanej przez Celine.
| No to hop...
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Nie była pewna, czy to nagle mocniej wiejący wiatr, czy może siła, z jaką Thomas chwycił gałąź, sprawiły, że kawałek drewna - podpora, jaką zamierzała wyciągnąć go na brzeg, jedyna bliskość przerażonego młodzieńca ze stabilnym lądem; swego rodzaju koło ratunkowe, które rzucała mu pomimo win przeciwko niej i Marcelowi, wręcz bezmyślnie, instynktownie - wyślizgnął się spomiędzy dłoni i runął do wody. Klapnął o wzburzoną lekkimi falami taflę, rozbryzgał dookoła kryształki zimnej, przezroczystej cieczy przypominającej łzy niemocy; przepadł. Co teraz, och, co teraz? W poszukiwaniu kolejnego dostatecznie długiego patyka poruszyła głową na boki tak gwałtownie, że obraz rozmył się przed oczyma w kalejdoskopowej fatamorganie; emocje i zmęczenie doprowadzały ją na skraj wytrzymałości, tej nowej, powięziennej, mizernej i kruchej jak delikatna porcelana. Wszystko było nie tak.
Poczynając od tego, że w ogóle się tu pojawił.
Wiedział o tym? Że Celine nigdy nie potrafiła odmawiać pomocy - choć przecież teraz, gdyby była przebieglejsza, równie dobrze mogłaby stwierdzić, że próbowała, ale los stanął po stronie ukarania Toma za błędy i nic nie zdoła już na to poradzić. Że tak musiało być, decyzja została podjęta, a zadośćuczynienie wymierzone, wwiercone w niego raz na zawsze. Ale gdy patrzyła na to, jak dławił się słodkim smakiem jeziora i w desperacji poszukiwał stopami jakiegokolwiek podłoża, zapomniała na moment kim był i co zrobił, co jeszcze mógł zrobić.
Należało sięgnąć po różdżkę, mogłaby wyszarpnąć go na brzeg prostym mihiado, dryfującym na granicy pamięci dawnych lekcji; rozedrgana dłoń zawisła nawet nad kieszenią płaszcza, w której kryło się czarne drewno, a wtedy głowę przecięły wspomnienia kolorowych wiązek buchających w nią z całą nienawistną siłą, co kilka dni. Przestań, warknęły jej myśli, nagle wściekłe - ale nie do niej, a do niego, czerwone jak poparzona rana, wstydliwe, obce.
Przestań się topić, przestań, przestań, już dość, przestań!
Też jej tak powtarzano, przestań już ryczeć. Zwykle wtedy milkła do czasu wyjścia strażników, do rozmycia się echa ich kroków, czemu nie robił tego samego?
Potrzeba walczyła ze zbyt głęboko zakorzenionym lękiem i przez moment półwila po prostu stała na brzegu, obezwładniona hukiem w swojej głowie. Nigdy wcześniej nie reagowała na magię w ten sposób. Egerton Lovegood wychowywał ją w magicznym duchu, a po nim schedę przejęło Beauxbatons. I chociaż Celine nie ciągnęło do skomplikowanych arkan, bo brakło jej odpowiednich ambicji - zastąpionych za to przez apetyty innego rodzaju i lekcje tańca przeciągające się do późnych nocnych godzin, przez eteryczne piękno i spełnienie w ekstazie sztuki -, to podstawowe zaklęcia były chlebem powszednim i nigdy nie kuliła się przed nimi w żadnym strachu. A teraz? Nie była w stanie sięgnąć po różdżkę nawet na widok topiącego się człowieka.
Nie mogła pomóc mu w ten sposób, nie mogła. Pozostał jednak inny.
Półwila uwielbiała wodę, wzdychała do niej z daleka, w dzieciństwie kilka razy próbując nauczyć się pływać na własną rękę, zawsze z miernym skutkiem, a potem z grzeczności odmawiała portowym marynarzom, którzy trochę zbyt nachalnie proponowali, że pokażą jej jak to robić; nieodłącznie myślała nad nią o Jeziorze Łabędzim. Czy dziś klątwa pochłonie również ich? Powinna była zadać sobie to pytanie, zmitygować przed kolejnym pokazem nierozsądku, nie zrobiła tego jednak.
W końcu świat przestał kołysać się na boki i odzyskał równowagę, pozwalając, by półwila ruszyła przed siebie ostrożnym, acz zadziwiająco płynnym krokiem; toń chlupnęła w zetknięciu z podeszwami trzewików; ich materiał ściemniał pod wpływem wodnego pocałunku, a usta jeziora łapczywie sięgnęły wyżej, ku połom spódnicy, gdy zbliżyła się do Thomasa do wysokości połowy swojej łydki, wyciągnąwszy ku niemu dłoń. Najpierw jedną, potem drugą. Oddech szalał w piersi, znaczony adrenaliną i niedawnym strachem urazów z Tower, który nie zdołał jeszcze się rozmyć; wiatr rwał jej włosy naprzód, ramował nimi rumianą twarz; mogłaby przypominać syrenę, gdyby nie to, że sylwetkę wciąż miała ludzką i nie zamierzała go topić, a wyłowić na brzeg.
- Już jesteś blisko - krzyknęła z całych sił, żeby przebić się do jego świadomości. Wiedziała, że to trudne, że w takim stanie słowa zdają się na niewiele, ale musiała spróbować, być silna za nich dwoje, dopóki Doe nie odzyska przytomności i władzy nad samym sobą. Głupia jesteś, uciekaj, skoro masz szansę. Jeśli planował zrobić jej krzywdę, powinien zostać z falami sam na sam, nawet kosztem jej ulubionej chustki, podczas gdy ona alarmowałaby o niebezpieczeństwie znacznie mądrzejszą kuzynkę. Ale czy potrafiłaby zostawić kogoś na śmierć, nawet teraz? Może i Tom w końcu wykaraskałby się na brzeg - a jeśli nie? Zdołałaby mieć go na sumieniu, kolejne istnienie?
Poczynając od tego, że w ogóle się tu pojawił.
Wiedział o tym? Że Celine nigdy nie potrafiła odmawiać pomocy - choć przecież teraz, gdyby była przebieglejsza, równie dobrze mogłaby stwierdzić, że próbowała, ale los stanął po stronie ukarania Toma za błędy i nic nie zdoła już na to poradzić. Że tak musiało być, decyzja została podjęta, a zadośćuczynienie wymierzone, wwiercone w niego raz na zawsze. Ale gdy patrzyła na to, jak dławił się słodkim smakiem jeziora i w desperacji poszukiwał stopami jakiegokolwiek podłoża, zapomniała na moment kim był i co zrobił, co jeszcze mógł zrobić.
Należało sięgnąć po różdżkę, mogłaby wyszarpnąć go na brzeg prostym mihiado, dryfującym na granicy pamięci dawnych lekcji; rozedrgana dłoń zawisła nawet nad kieszenią płaszcza, w której kryło się czarne drewno, a wtedy głowę przecięły wspomnienia kolorowych wiązek buchających w nią z całą nienawistną siłą, co kilka dni. Przestań, warknęły jej myśli, nagle wściekłe - ale nie do niej, a do niego, czerwone jak poparzona rana, wstydliwe, obce.
Przestań się topić, przestań, przestań, już dość, przestań!
Też jej tak powtarzano, przestań już ryczeć. Zwykle wtedy milkła do czasu wyjścia strażników, do rozmycia się echa ich kroków, czemu nie robił tego samego?
Potrzeba walczyła ze zbyt głęboko zakorzenionym lękiem i przez moment półwila po prostu stała na brzegu, obezwładniona hukiem w swojej głowie. Nigdy wcześniej nie reagowała na magię w ten sposób. Egerton Lovegood wychowywał ją w magicznym duchu, a po nim schedę przejęło Beauxbatons. I chociaż Celine nie ciągnęło do skomplikowanych arkan, bo brakło jej odpowiednich ambicji - zastąpionych za to przez apetyty innego rodzaju i lekcje tańca przeciągające się do późnych nocnych godzin, przez eteryczne piękno i spełnienie w ekstazie sztuki -, to podstawowe zaklęcia były chlebem powszednim i nigdy nie kuliła się przed nimi w żadnym strachu. A teraz? Nie była w stanie sięgnąć po różdżkę nawet na widok topiącego się człowieka.
Nie mogła pomóc mu w ten sposób, nie mogła. Pozostał jednak inny.
Półwila uwielbiała wodę, wzdychała do niej z daleka, w dzieciństwie kilka razy próbując nauczyć się pływać na własną rękę, zawsze z miernym skutkiem, a potem z grzeczności odmawiała portowym marynarzom, którzy trochę zbyt nachalnie proponowali, że pokażą jej jak to robić; nieodłącznie myślała nad nią o Jeziorze Łabędzim. Czy dziś klątwa pochłonie również ich? Powinna była zadać sobie to pytanie, zmitygować przed kolejnym pokazem nierozsądku, nie zrobiła tego jednak.
W końcu świat przestał kołysać się na boki i odzyskał równowagę, pozwalając, by półwila ruszyła przed siebie ostrożnym, acz zadziwiająco płynnym krokiem; toń chlupnęła w zetknięciu z podeszwami trzewików; ich materiał ściemniał pod wpływem wodnego pocałunku, a usta jeziora łapczywie sięgnęły wyżej, ku połom spódnicy, gdy zbliżyła się do Thomasa do wysokości połowy swojej łydki, wyciągnąwszy ku niemu dłoń. Najpierw jedną, potem drugą. Oddech szalał w piersi, znaczony adrenaliną i niedawnym strachem urazów z Tower, który nie zdołał jeszcze się rozmyć; wiatr rwał jej włosy naprzód, ramował nimi rumianą twarz; mogłaby przypominać syrenę, gdyby nie to, że sylwetkę wciąż miała ludzką i nie zamierzała go topić, a wyłowić na brzeg.
- Już jesteś blisko - krzyknęła z całych sił, żeby przebić się do jego świadomości. Wiedziała, że to trudne, że w takim stanie słowa zdają się na niewiele, ale musiała spróbować, być silna za nich dwoje, dopóki Doe nie odzyska przytomności i władzy nad samym sobą. Głupia jesteś, uciekaj, skoro masz szansę. Jeśli planował zrobić jej krzywdę, powinien zostać z falami sam na sam, nawet kosztem jej ulubionej chustki, podczas gdy ona alarmowałaby o niebezpieczeństwie znacznie mądrzejszą kuzynkę. Ale czy potrafiłaby zostawić kogoś na śmierć, nawet teraz? Może i Tom w końcu wykaraskałby się na brzeg - a jeśli nie? Zdołałaby mieć go na sumieniu, kolejne istnienie?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 21 z 22 • 1 ... 12 ... 20, 21, 22
Cmentarzysko statków
Szybka odpowiedź