Kuchnia
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Kuchnia
Do kuchni można dostać się w dwójnasób: kierując się korytarzykiem biegnącym od przedpokoju lub z pokoju dziennego. W ten sposób można okrążyć cały parter. W kuchni również króluje biel i zieleń, w tym ta soczysta rosnących tu roślin. Zawsze można tu znaleźć jakieś jedzenie pozostawione przez Bertiego Botta, w tym prototypy nowych słodyczy, które zamierza wprowadzić do menu swojej cukierni. W kuchni panuje też przeważnie lekki rozgardiasz, właściciel domu dopiero szlifuje swoje zdolności kulinarne, a także nie posiada zbyt wiele czasu aby należycie dbać o porządek po tychże próbach.
Mapa parteru
Zaklęcia ochronne: Cave Inimicum, Mała twierdza (okna), Tenuistis
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 17.03.21 22:21, w całości zmieniany 8 razy
Odprowadziłem wzrokiem znikających za zakrętem Longbottomów, którzy zabrali ze sobą Macmillana. Lucan ze Skamanderem zniknął już chwilę temu, szybko wzywając pomoc z rodzinnej posiadłości. Wiedziałem, że dadzą radę: może żadne z nas nie było w najlepszym stanie, ale wyrzuceni przez świstoklik niedaleko Kurnika żyliśmy - i to było najważniejsze.
Obróciłem się powoli i utkwiłem spojrzenie szaroniebieskich tęczówek w Percivalu, intensywnie mu się przypatrując. Przez krótką chwilę rozważałem wszystkie za i przeciw - maleńka zmarszczka między lekko ściągniętymi brwiami sugerowała szum, jaki właśnie w mojej głowie wywoływały kotłujące się w niej myśli.
- Chodź ze mną, proszę - powiedziałem, po czym ruszyłem przed siebie w las. A przynajmniej tak to wyglądało dla kogoś, kto w tej części Doliny Godryka jeszcze nigdy nie miał okazji przebywać: ścieżynka bowiem była ledwie widoczna spod zarastających ją chaszczy. Krzywiłem się lekko przy każdym kroku, czując jak porachowane żebra przemieszczają się nie tak, jak powinny. Szata, choć coraz bardziej mokra niźli zmrożona, nadal boleśnie ocierała się o skórę. I wolałem nie myśleć nawet, co stało się z moim łokciem.
Nie obracałem się za siebie, słysząc po szeleście, że Nott - czy też nie-Nott - jednak idzie moim śladem. Po paru zakrętach zarośla nagle się skończyły, ukazując kamienny murek otaczający posesję, na której stał stary dom z białymi drzwiami i równie białymi oknami. Uśmiechnąłem się lekko, myśląc o tym, ile serca przez ostatni miesiąc włożyliśmy wraz z Bertem i Josie, żeby wyglądał - i był - zadbany mimo swoich lat. Zatrzymałem się przed furtką, wyciągnąłem różdżkę i puknąłem nią trzykrotnie w drewno. - Zaklęcia ochronne - rzuciłem tylko przez ramię gwoli wyjaśnienia, po czym pchnąłem drzwiczki i ruszyłem do wejścia. Trzy schodki na ganek wziąłem jednym krokiem, a naciśnięta pewnie klamka ustąpiła. Przestąpiłem przez próg, od razu zrzucając z nóg przemoczone buty, a zrujnowaną marynarkę powiesiłem na wieszakach zaraz na prawo od wejścia.
- Jeśli mógłbyś chwilę zaczekać - powiedziałem, myślami będąc już na schodach i dalej, na piętrze; za umysłem prędko podążyło ciało. Bez pardonu przeszedłem korytarzem na poddaszu aż do swojego pokoju, rzucając się na szafę. Przebrałem się w swój ulubiony żółty sweter i stare spodnie, przed powrotem na dół zabierając jeszcze flanelową koszulę i spodnie z dżinsu kupione kiedyś w jakimś mugolskim sklepie; na szczęście, był tak samo niepoprawnie wyrośnięty jak ja. Wróciłem na dół i wyciągnąłem ubrania w stronę mojego gościa. - Pierwsze drzwi na prawo, łazienka - powiedziałem, wręcz wciskając Percivalowi suche odzienie w ręce i pokazując na korytarzyk na prawo od wejścia. Nie czekałem na to, co zrobi, czy będzie tam dalej tak po prostu stał, czy nie. Sam poszedłem do przejścia, mijając łazienkę i kierując się dalej do kuchni, starając się jeszcze o tym wszystkim nie myśleć, zamiast tego decydując się na skupienie na cierpieniu i działaniu. Każdy ruch wyciskał mi powietrze z płuc, promieniując bólem. Zacisnąłem jednak zęby i nastawiłem wodę na herbatę. Skup się. Otworzyłem ostatnią szafkę, wyciągając z niej zimnymi i zaczerwienionymi dłońmi dwa kubki i dwie szklanki. Z innej szafki wyciągnąłem herbatę i napoczętą już butelkę ognistej, z brzękiem stawiając ją na blacie. Obróciłem się... i to był błąd. Uderzyłem lewym łokciem o kant szafki. Stęknąłem, nabierając gwałtownie powietrza... co chyba było jeszcze gorsze w skutkach. Jęknąłem, czując jak żebra po raz kolejny robią to, czego robić nie powinny. Trzęsącymi się dłońmi złapałem za rąbek swetra i ostrożnie przeciągnąłem go przez głowę, ciskając na kuchenny stół. Wyciągnąłem z tylnej kieszeni spodni różdżkę i ostrożnie przysiadłem na krawędzi blatu. Lewa ręka, cała w poszarpanych, nierównych bliznach po oparzeniach na wysokości łokcia wyglądała tak, jakby nigdy nie było tam jakiegokolwiek stawu. Okrągła, napęczniała fioletowa opuchlizna skutecznie zniekształcała kończynę. Nie zważając na wariujący na ogniu czajnik przyłożyłem różdżkę do stłuczenia i już-już miałem wypowiedzieć inkantację, kiedy moje spojrzenie uciekło jednak na równy, szeroki i różowy sznyt poniżej, na przedramieniu. Zamarłem na moment, aż nie poczułem na sobie czyjegoś spojrzenia. Uniosłem głowę i od razu się zmieszałem. - Tobą też się zajmę. Co potłukłeś? - zapytałem Percivala, starając się zamaskować niezręczność. - Maxima Paceum - wymówiłem inkantację i odłożyłem po tym procederze różdżkę na kuchenny blat, po czym zdjąłem czajnik z ognia, zalewając czarną indyjską herbatę w kubkach wrzątkiem, przy okazji prezentując swoje oszpecone plecy Nottowi. Mimo, że byłem już we własnym domu było mi dziwnie nieswojo - i to nie tylko dlatego, że paradowałem jak gdyby nigdy nic półnagi przed praktycznie obcą mi osobą. Przed oczami stawały mi krwawe sceny, które mimo że teraz były tak odległe, nie wydawały się przez to ani odrobinę mniej realne, zaś niepokój nie opuszczał mnie ani na krok. - Nienawidzę dementorów - mruknąłem jeszcze, odwracając się i stawiając jeden z parujących kubków z herbatą przed Percivalem.
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Podróż świstoklikiem trwała zdecydowanie za krótko, żeby wyprzeć z jego umysłu obrazy skażonego śmiercią chaosu. Kilkanaście sekund szaleńczego pędu, parę pozbawionych myśli uderzeń serca, i koniec – twarde lądowanie na wilgotnej trawie, całe kilometry od miejsca, w którym zrównano z ziemią znacznie więcej niż zabytkowe pozostałości kamiennej budowli.
Podniósł się do pionu powoli, ostrożnie, starając się dodatkowo nie urazić uszkodzonych kości i stawów, ogarnięty wrażeniem, że otaczająca go do tej pory bańka przyjemnego otumanienia rozmywa się w czystym powietrzu, wpuszczając do świadomości tymczasowo blokowane bodźce ze zmaltretowanych zakończeń nerwowych. Adrenalina, jeszcze do niedawna zmuszająca go do działania i niepozwalająca na połączone z żałosnym upadkiem ugięcie kolan, stopniowo opuszczała jego organizm; taplał się w tym poczuciu utraty i beznadziejności przez kilka chwil, kompletnie ignorując to, co działo się dookoła niego. Jeżeli ktoś coś do niego mówił, to tego nie zarejestrował; nie zwrócił również uwagi na zniknięcie szóstki czarodziejów, wyrwany z chwilowej apatii dopiero przez przebijający się jakby z innej rzeczywistości głos Alexandra. Spojrzał na niego raczej nieprzytomnie, być może nie do końca rozumiejąc, co mężczyzna miał na myśli, ani dlaczego zwracał się właśnie do niego – ale jego nogi zareagowały, zanim zdążył zrobić to umysł.
Istniała co najmniej setka powodów, dla których nie powinien był go posłuchać. Nie znali się; nie mieli żadnych podstaw, żeby sobie ufać; nie miał pojęcia, dokąd Zakonnik właściwie chce go zaprowadzić. Mógł iść ku własnej zgubie, w przygotowaną wcześniej pułapkę; mógł też nieumyślnie ściągnąć mu na głowę niebezpieczeństwo, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że swoim wystąpieniem namalował sobie na plecach gigantyczny cel, zwracając się przeciwko organizacji, której członkowie nie mieli w zwyczaju wybaczać. A jednak, gdzieś między podniesieniem się z płaskiego kamienia, na którym przysiadania nie pamiętał, a milczącym skinięciem głową, zorientował się, że tak naprawdę niespecjalnie miał przed sobą inną alternatywę. Nie wiedział, gdzie się znajdował, w którą stronę iść, by dotrzeć do pierwszej lepszej drogi, ani gdzie właściwie udać się później; jego ubranie było w strzępach, jego duma… Cóż, o tej ostatniej musiał na tę chwilę zapomnieć.
Po sekundowym zawahaniu ruszył za Alexandrem, jednocześnie mając ochotę zadać przynajmniej pięć pierwszych z setki kłębiących się w jego umyśle pytań, i nie mając chęci odzywać się wcale; wygrała opcja druga, podążał więc za czarodziejem bez słowa, na widok wyłaniającego się z zarośli domu zastanawiając się jedynie, jak to było możliwe, że w ogóle tam stał – stabilny, spokojny, cichy – podczas gdy zaledwie minuty temu w Salisbury ginęli ludzie, pochłaniani przez ziejące w ziemi wyrwy, żegnani przez dementorów i pojawiające się znikąd błyskawice. Kontrast był tak przerażający i drastyczny, że wywoływał w Percivalu jakieś nieuchwytne, nieokreślone poczucie nierealności i kłującego dyskomfortu, potęgującego się jedynie, gdy przekroczył próg, a jego towarzysz polecił mu zaczekać – co też zrobił – po chwili wracając z naręczem ubrań, które bezpardonowo wcisnął mu w ręce.
Znów chciał coś powiedzieć – ale po raz kolejny jego własne słowa go zawiodły. – Dziękuję – powiedział więc tylko, posłusznie kierując się w stronę łazienki, jednocześnie czując, że nie zasługiwał na żadną pomoc (a już na pewno nie z rąk członka Zakonu Feniksa), jak i z ulgą wykorzystując okazję do paru minut samotności. Zaczynającej doskwierać mu już w momencie, w którym cicho zamknął za sobą drzwi, przystając w progu sterylnie białego pomieszczenia. Nie przebrał się od razu, w pierwszej chwili odkładając dziwny zestaw ubrań na brzeg wanny, a samemu podchodząc do umywalki. Twarz, która spojrzała na niego z zawieszonego na ścianie lustra, zdawała się nie należeć do niego – oderwał więc prędko wzrok od własnego odbicia, odkręcając wodę i nachylając się nad kranem; wstrzymując powietrze, nabrał w dłonie chłodnego płynu, żeby następnie ochlapać nim policzki, oczy, szyję – spłukując częściowo z siebie mieszaninę ziemi, pyłu i krwi (miał nadzieję, że pochodzącej jedynie z jego własnych zadrapań). Lekko otrzeźwiony, zsunął z siebie brudne, zniszczone ubranie (buty, śladem gospodarza, zostawił już w przedpokoju), planując wyrzucić je przy pierwszej najbliższej okazji – podarte tkaniny i tak nie nadawały się już do użytku, poza tym nie potrzebował już szat wyszywanych w rodowe symbole.
Założenie na siebie pożyczonych spodni i koszuli w teorii wydawało się prostsze, niż okazało się w praktyce; wybity bark utrudniał mu ruchy, zmuszając do wciągania na siebie ubrań przy pomocy jednej ręki, a i tak przez większość czasu musiał zaciskać zęby, żeby spomiędzy warg nie wysypała się wiązanka paskudnych przekleństw. Prawie zapomniał przełożyć też swoich rzeczy do kieszeni dżinsów, przez co musiał wrócić się w połowie drogi, nie chcąc rozstawać się też i z nimi; już i tak zbyt wiele dzisiaj utracił.
Odnalezienie Alexandra nie przysporzyło mu problemów, bo ledwie po raz drugi opuścił łazienkę, do jego uszu dobiegł gwizd czajnika. Podążając za tym dźwiękiem, odnalazł i kuchnię – ale gdy tylko jego spojrzenie zatrzymało się na siedzącym na blacie stołu mężczyźnie, zatrzymał się w pół kroku, nie będąc w stanie nie zawiesić wzroku na podłużnej bliźnie, znaczącej jego przedramię. Widział już podobne – dwie, wykonane zdecydowanie mniej wprawną ręką, ale bez wątpliwości o tym samym charakterze – i ten widok, a także echo rozmowy, które przywołał, sprawiło, że coś nieprzyjemnie wywróciło mu się w żołądku.
Oderwał spojrzenie od mężczyzny, gdy ten się odezwał, czując się przez moment jak przyłapany na gorącym uczynku. Nie odpowiedział na jego pytanie od razu, nie ruszył też do przodu, by znaleźć się pod wytworzoną przez ochronne zaklęcie kopułą, ani nie sięgnął do parującego kubka z herbatą, mimo że wciąż towarzyszyło mu uczucie przeraźliwego wręcz zimna. Nie kłującego go od zewnątrz – tę część zniwelowało suche ubranie – a dziwnego, płynnego lodu, wypełniającego jego wnętrzności od chwili, w której nad Stonehenge pojawili się dementorzy. Ci sami, o których wspominał właśnie Alexander, wzdrygając się – najprawdopodobniej – przez ten sam rodzaj chłodu, który odbierał Percivalowi nadzieję na cokolwiek. – Żebra. I bark. – Znów się zawahał; przemilczenie kwestii prawdziwej tożsamości teoretycznie nie wpadało w obszar kłamstwa, może nawet należąc do rozsądnych posunięć, ale coś – może różowy sznyt na jasnej skórze, a może fakt, że miał przed sobą człowieka, który nie pytając o nic, oferował mu więcej, niż jego własna rodzina – nie pozwoliło mu na pozostawienie już-nie-Selwyna w metaforycznej ciemności. Kilkadziesiąt minut temu oficjalnie przestał udawać kogoś, kim nie był – i nie miał zamiaru zacząć robić tego teraz. – Ale nie spieszyłbym się na twoim miejscu z pomocą, bo po tym, co mam do powiedzenia, możesz zmienić zdanie – dodał, robiąc wreszcie krok do przodu. Jego własny głos, tak długo nieużywany, wydawał mu się brzmieć dziwnie, odlegle, chropowato – jakby jego właściciel wciąż znajdował się na przeklętych terenach targanego burzą Salisbury. Odnalazł spojrzeniem twarz Alexandra, nawiązując kontakt wzrokowy z parą szarobłękitnych tęczówek. – Wiem, że Jaimie wspominał wam o tym, kim jestem – kim byłem – i z tego, co zrozumiałem, zachował moją tożsamość w tajemnicy. – Zrobił krótką pauzę, walcząc sam ze sobą, żeby nie odwrócić spojrzenia. – Wydaje mi się jednak, że powinieneś wiedzieć, kogo zaprosiłeś do domu – dodał. Starał się zachować swój głos w neutralnym, pozbawionym emocji spektrum, nie pozwalając, by między głoski wkradła się ta sama pogarda do samego siebie, którą miesiąc wcześniej wylewał gorzko w wypełnionej zapachem rumianku kuchni Bena – ale nie był pewien, na ile jego starania zakończyły się sukcesem.
Nie miał również pojęcia, czego powinien się spodziewać – obezwładnienia, być może, najprawdopodobniej odrazy, na pewno nieufności – ale chciał, żeby jego własne intencje były jasne; dlatego, po sekundzie milczenia, powoli i ostrożnie wyciągnął różdżkę z tylnej kieszeni spodni, bez zawahania odkładając ją na kuchenny blat po swojej prawej stronie.
Podniósł się do pionu powoli, ostrożnie, starając się dodatkowo nie urazić uszkodzonych kości i stawów, ogarnięty wrażeniem, że otaczająca go do tej pory bańka przyjemnego otumanienia rozmywa się w czystym powietrzu, wpuszczając do świadomości tymczasowo blokowane bodźce ze zmaltretowanych zakończeń nerwowych. Adrenalina, jeszcze do niedawna zmuszająca go do działania i niepozwalająca na połączone z żałosnym upadkiem ugięcie kolan, stopniowo opuszczała jego organizm; taplał się w tym poczuciu utraty i beznadziejności przez kilka chwil, kompletnie ignorując to, co działo się dookoła niego. Jeżeli ktoś coś do niego mówił, to tego nie zarejestrował; nie zwrócił również uwagi na zniknięcie szóstki czarodziejów, wyrwany z chwilowej apatii dopiero przez przebijający się jakby z innej rzeczywistości głos Alexandra. Spojrzał na niego raczej nieprzytomnie, być może nie do końca rozumiejąc, co mężczyzna miał na myśli, ani dlaczego zwracał się właśnie do niego – ale jego nogi zareagowały, zanim zdążył zrobić to umysł.
Istniała co najmniej setka powodów, dla których nie powinien był go posłuchać. Nie znali się; nie mieli żadnych podstaw, żeby sobie ufać; nie miał pojęcia, dokąd Zakonnik właściwie chce go zaprowadzić. Mógł iść ku własnej zgubie, w przygotowaną wcześniej pułapkę; mógł też nieumyślnie ściągnąć mu na głowę niebezpieczeństwo, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że swoim wystąpieniem namalował sobie na plecach gigantyczny cel, zwracając się przeciwko organizacji, której członkowie nie mieli w zwyczaju wybaczać. A jednak, gdzieś między podniesieniem się z płaskiego kamienia, na którym przysiadania nie pamiętał, a milczącym skinięciem głową, zorientował się, że tak naprawdę niespecjalnie miał przed sobą inną alternatywę. Nie wiedział, gdzie się znajdował, w którą stronę iść, by dotrzeć do pierwszej lepszej drogi, ani gdzie właściwie udać się później; jego ubranie było w strzępach, jego duma… Cóż, o tej ostatniej musiał na tę chwilę zapomnieć.
Po sekundowym zawahaniu ruszył za Alexandrem, jednocześnie mając ochotę zadać przynajmniej pięć pierwszych z setki kłębiących się w jego umyśle pytań, i nie mając chęci odzywać się wcale; wygrała opcja druga, podążał więc za czarodziejem bez słowa, na widok wyłaniającego się z zarośli domu zastanawiając się jedynie, jak to było możliwe, że w ogóle tam stał – stabilny, spokojny, cichy – podczas gdy zaledwie minuty temu w Salisbury ginęli ludzie, pochłaniani przez ziejące w ziemi wyrwy, żegnani przez dementorów i pojawiające się znikąd błyskawice. Kontrast był tak przerażający i drastyczny, że wywoływał w Percivalu jakieś nieuchwytne, nieokreślone poczucie nierealności i kłującego dyskomfortu, potęgującego się jedynie, gdy przekroczył próg, a jego towarzysz polecił mu zaczekać – co też zrobił – po chwili wracając z naręczem ubrań, które bezpardonowo wcisnął mu w ręce.
Znów chciał coś powiedzieć – ale po raz kolejny jego własne słowa go zawiodły. – Dziękuję – powiedział więc tylko, posłusznie kierując się w stronę łazienki, jednocześnie czując, że nie zasługiwał na żadną pomoc (a już na pewno nie z rąk członka Zakonu Feniksa), jak i z ulgą wykorzystując okazję do paru minut samotności. Zaczynającej doskwierać mu już w momencie, w którym cicho zamknął za sobą drzwi, przystając w progu sterylnie białego pomieszczenia. Nie przebrał się od razu, w pierwszej chwili odkładając dziwny zestaw ubrań na brzeg wanny, a samemu podchodząc do umywalki. Twarz, która spojrzała na niego z zawieszonego na ścianie lustra, zdawała się nie należeć do niego – oderwał więc prędko wzrok od własnego odbicia, odkręcając wodę i nachylając się nad kranem; wstrzymując powietrze, nabrał w dłonie chłodnego płynu, żeby następnie ochlapać nim policzki, oczy, szyję – spłukując częściowo z siebie mieszaninę ziemi, pyłu i krwi (miał nadzieję, że pochodzącej jedynie z jego własnych zadrapań). Lekko otrzeźwiony, zsunął z siebie brudne, zniszczone ubranie (buty, śladem gospodarza, zostawił już w przedpokoju), planując wyrzucić je przy pierwszej najbliższej okazji – podarte tkaniny i tak nie nadawały się już do użytku, poza tym nie potrzebował już szat wyszywanych w rodowe symbole.
Założenie na siebie pożyczonych spodni i koszuli w teorii wydawało się prostsze, niż okazało się w praktyce; wybity bark utrudniał mu ruchy, zmuszając do wciągania na siebie ubrań przy pomocy jednej ręki, a i tak przez większość czasu musiał zaciskać zęby, żeby spomiędzy warg nie wysypała się wiązanka paskudnych przekleństw. Prawie zapomniał przełożyć też swoich rzeczy do kieszeni dżinsów, przez co musiał wrócić się w połowie drogi, nie chcąc rozstawać się też i z nimi; już i tak zbyt wiele dzisiaj utracił.
Odnalezienie Alexandra nie przysporzyło mu problemów, bo ledwie po raz drugi opuścił łazienkę, do jego uszu dobiegł gwizd czajnika. Podążając za tym dźwiękiem, odnalazł i kuchnię – ale gdy tylko jego spojrzenie zatrzymało się na siedzącym na blacie stołu mężczyźnie, zatrzymał się w pół kroku, nie będąc w stanie nie zawiesić wzroku na podłużnej bliźnie, znaczącej jego przedramię. Widział już podobne – dwie, wykonane zdecydowanie mniej wprawną ręką, ale bez wątpliwości o tym samym charakterze – i ten widok, a także echo rozmowy, które przywołał, sprawiło, że coś nieprzyjemnie wywróciło mu się w żołądku.
Oderwał spojrzenie od mężczyzny, gdy ten się odezwał, czując się przez moment jak przyłapany na gorącym uczynku. Nie odpowiedział na jego pytanie od razu, nie ruszył też do przodu, by znaleźć się pod wytworzoną przez ochronne zaklęcie kopułą, ani nie sięgnął do parującego kubka z herbatą, mimo że wciąż towarzyszyło mu uczucie przeraźliwego wręcz zimna. Nie kłującego go od zewnątrz – tę część zniwelowało suche ubranie – a dziwnego, płynnego lodu, wypełniającego jego wnętrzności od chwili, w której nad Stonehenge pojawili się dementorzy. Ci sami, o których wspominał właśnie Alexander, wzdrygając się – najprawdopodobniej – przez ten sam rodzaj chłodu, który odbierał Percivalowi nadzieję na cokolwiek. – Żebra. I bark. – Znów się zawahał; przemilczenie kwestii prawdziwej tożsamości teoretycznie nie wpadało w obszar kłamstwa, może nawet należąc do rozsądnych posunięć, ale coś – może różowy sznyt na jasnej skórze, a może fakt, że miał przed sobą człowieka, który nie pytając o nic, oferował mu więcej, niż jego własna rodzina – nie pozwoliło mu na pozostawienie już-nie-Selwyna w metaforycznej ciemności. Kilkadziesiąt minut temu oficjalnie przestał udawać kogoś, kim nie był – i nie miał zamiaru zacząć robić tego teraz. – Ale nie spieszyłbym się na twoim miejscu z pomocą, bo po tym, co mam do powiedzenia, możesz zmienić zdanie – dodał, robiąc wreszcie krok do przodu. Jego własny głos, tak długo nieużywany, wydawał mu się brzmieć dziwnie, odlegle, chropowato – jakby jego właściciel wciąż znajdował się na przeklętych terenach targanego burzą Salisbury. Odnalazł spojrzeniem twarz Alexandra, nawiązując kontakt wzrokowy z parą szarobłękitnych tęczówek. – Wiem, że Jaimie wspominał wam o tym, kim jestem – kim byłem – i z tego, co zrozumiałem, zachował moją tożsamość w tajemnicy. – Zrobił krótką pauzę, walcząc sam ze sobą, żeby nie odwrócić spojrzenia. – Wydaje mi się jednak, że powinieneś wiedzieć, kogo zaprosiłeś do domu – dodał. Starał się zachować swój głos w neutralnym, pozbawionym emocji spektrum, nie pozwalając, by między głoski wkradła się ta sama pogarda do samego siebie, którą miesiąc wcześniej wylewał gorzko w wypełnionej zapachem rumianku kuchni Bena – ale nie był pewien, na ile jego starania zakończyły się sukcesem.
Nie miał również pojęcia, czego powinien się spodziewać – obezwładnienia, być może, najprawdopodobniej odrazy, na pewno nieufności – ale chciał, żeby jego własne intencje były jasne; dlatego, po sekundzie milczenia, powoli i ostrożnie wyciągnął różdżkę z tylnej kieszeni spodni, bez zawahania odkładając ją na kuchenny blat po swojej prawej stronie.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Oparłem się o blat stołu, uważnie przypatrując się Percivalowi kiedy zdecydował się podejść bliżej. Nie było jednak w tym spojrzeniu nieufności - raczej coś na kształt pełnej opanowania analizy. Obniżony i wysunięty do przodu bark oraz ponadprzeciętne zaangażowanie mięśni dolnej partii brzucha przy oddychaniu potwierdzały zadeklarowane obrażenia. Na kolejne słowa mężczyzny uniosłem głowę, napotykając wpatrujące się w moją twarz zielone oczy. Lekko drgnęła mi brew w wyrazie zaintrygowania tym, co właśnie się odbywało. Gdzieś w zapomnianej części Doliny Godryka, w domu o nazwie tak absurdalnej jak stan zdrowego rozsądku jego właściciela dwójka dopiero co wydziedziczonych arystokratów jak gdyby nigdy nic zaczynała rozmowę. Konwersację o tyle wyjątkową, że gdyby stan rzeczy był normalny, gdyby cały cholerny świat nie przestał istnieć jakąś godzinę temu, nigdy nie miałaby ona miejsca. Stałem nieruchomo, nie opuszczając wzroku ani na moment, aż do chwili kiedy były Nott nie wykonał ruchu ręką. Błyskawicznie spojrzałem w dół, patrząc jak odkłada swoją różdżkę. Poderwałem znów oczy, a moja twarz nie wyrażała prawie że niczego. Prawie - nie potrafiłem bowiem zapanować nad ulgą, która odmalowała się w szarobłękitnych tęczówkach. Zagryzłem wargi, zerkając na jeden z guzików pożyczonej koszuli. - Muszę obejrzeć te żebra - powiedziałem tylko, wskazując na zapięty element ubrania. Odwróciłem się, dając Percivalowi chwilę na rozpięcie wszystkich guzików, odnajdując w międzyczasie swoją różdżkę. Położyłem ją na blacie obok drugiej, nachylając się lekko. - Wybacz, mam zimne dłonie - rzuciłem jeszcze, nim ostrożnie nie zacząłem sprawdzać kolejnych żeber. Nie było to zbyt łatwe, ani na pewno przyjemne dla mojego pacjenta, kiedy zmieniałem punkty nacisku na sinej skórze. Starałem się być jednak tak delikatny, jak tylko mogłem. Ściągnąłem w międzyczasie brwi, przenosząc jedną z dłoni pod żebra. - Teraz może zaboleć naprawdę - powiedziałem, po czym wcisnąłem palce na parę centymetrów wgłąb. Zaraz jednak cofnąłem rękę i wyprostowałem się, strojąc całkiem zadowoloną minę. - Trzy żebra złamane, ale śledzionę masz całą - uśmiechnąłem się pocieszająco i złapałem za różdżkę, mamrocząc po kolei Episkey Maxima i Fractura Texta nad torsem czarodzieja, następnie przenosząc czubek różdżki nad bark. Nie odpowiadałem mu jeszcze, w głowie jednak układałem już sobie to, co chciałem powiedzieć. Po wypowiedzeniu inkantacji Arcorecte w barku Percivala coś strzyknęło i szarpnęło, nastawiając - boleśnie - staw do odpowiedniej pozycji. Wymruczałem jeszcze drugie Episkey Maxima na koniec, niczym wisienkę na torcie, po czym opuściłem różdżkę. - Prawie jak nowy - powiedziałem dość swobodnie, taksując ex-Notta spojrzeniem. Zaraz jednak wesołość z mojej twarzy zaczęła znikać, ustępując miejsca zmartwieniu. I bólowi, bowiem znów bezmyślnie spróbowałem westchnąć. Skrzywiłem się tylko i kilkoma szybkimi zaklęciami doprowadziłem do względnego porządku również i siebie. Odłożyłem po raz kolejny różdżkę i naciągnąłem na ciało sweter, kładąc kres ekshibicjonizmowi. Znów oparłem się lędźwiami o kuchenny blat, obserwując Percivala przy stole. Westchnąłem, tym razem już zdecydowanie mniej boleśnie, ściągając brwi w zamyśleniu.
- Po twoim dzisiejszym wystąpieniu połączyłem ze sobą kilka faktów - zacząłem, szukając kontaktu wzrokowego z czarodziejem. - Zamierzasz mi powiedzieć, że nie namyślając się wiele zaprosiłem do domu Rycerza Walpurgii? Człowieka, który siał chaos i zamęt, czynił krzywdę? Może nawet odebrał komuś życie? - pytałem, wciąż patrząc Percivalowi prosto w oczy, coraz mocniej ściągając brwi. - Własnego wroga? - zadałem kolejne pytanie, dokręcając śrubę. Pokręciłem jednak zaraz po tym przecząco głową, a moje oblicze złagodniało. - Nie do końca interesują mnie te aspekty twojej przeszłości. Tak właściwie przeszłość ogólnie niewiele mnie interesuje, nie pamiętam zbyt wiele sprzed spotkania z Mulciberem w połowie czerwca i nie zamierzam nadto się nią przejmować - oderwałem od niego w końcu wzrok, szukając swojego kubka. Przyciągnąłem go i kilkukrotnie dmuchnąłem w parującą herbatę. Przybliżyłem krawędź naczynia do ust, jednak zmarszczyłem w niezadowoleniu nos i z dezaprobatą odstawiłem napój. Był jak na mój gust jeszcze zdecydowanie za ciepły. - Skłaniałbym się raczej do stwierdzenia, że przepuściłem przez próg człowieka znajdującego się w śmiertelnym niebezpieczeństwie - powiedziałem, po czym zagryzłem wewnętrzną stronę policzka, przypatrując się temu jak para z kubka rozmywa się w powietrzu. Spojrzałem znów na już-nie-Notta, unosząc w poczciwym uśmiechu prawy kącik ust. Jeszcze o tym nie wiedział, ale zyskał sobie dzisiaj kawałek mojego szacunku. - Już skończyłem, teraz słucham. Cokolwiek masz ochotę powiedzieć. Lub też nie - oznajmiłem, zakładając ręce na piersi.
- Po twoim dzisiejszym wystąpieniu połączyłem ze sobą kilka faktów - zacząłem, szukając kontaktu wzrokowego z czarodziejem. - Zamierzasz mi powiedzieć, że nie namyślając się wiele zaprosiłem do domu Rycerza Walpurgii? Człowieka, który siał chaos i zamęt, czynił krzywdę? Może nawet odebrał komuś życie? - pytałem, wciąż patrząc Percivalowi prosto w oczy, coraz mocniej ściągając brwi. - Własnego wroga? - zadałem kolejne pytanie, dokręcając śrubę. Pokręciłem jednak zaraz po tym przecząco głową, a moje oblicze złagodniało. - Nie do końca interesują mnie te aspekty twojej przeszłości. Tak właściwie przeszłość ogólnie niewiele mnie interesuje, nie pamiętam zbyt wiele sprzed spotkania z Mulciberem w połowie czerwca i nie zamierzam nadto się nią przejmować - oderwałem od niego w końcu wzrok, szukając swojego kubka. Przyciągnąłem go i kilkukrotnie dmuchnąłem w parującą herbatę. Przybliżyłem krawędź naczynia do ust, jednak zmarszczyłem w niezadowoleniu nos i z dezaprobatą odstawiłem napój. Był jak na mój gust jeszcze zdecydowanie za ciepły. - Skłaniałbym się raczej do stwierdzenia, że przepuściłem przez próg człowieka znajdującego się w śmiertelnym niebezpieczeństwie - powiedziałem, po czym zagryzłem wewnętrzną stronę policzka, przypatrując się temu jak para z kubka rozmywa się w powietrzu. Spojrzałem znów na już-nie-Notta, unosząc w poczciwym uśmiechu prawy kącik ust. Jeszcze o tym nie wiedział, ale zyskał sobie dzisiaj kawałek mojego szacunku. - Już skończyłem, teraz słucham. Cokolwiek masz ochotę powiedzieć. Lub też nie - oznajmiłem, zakładając ręce na piersi.
Czuł na sobie śledzące go spojrzenie, bezpośrednie, przenikliwe, uważne – a jednocześnie jakimś cudem niezdradzające kompletnie myśli przemykających tuż za parą poruszających się spokojnie źrenic. Z jednej strony pozbawione jakiejkolwiek nerwowości, z drugiej – budzące w nim niewyjaśniony niepokój; w ten sam sposób patrzył na niego czasami Adrien, zazwyczaj łącząc tę wnikliwą obserwację z jakimś niewygodnym, celnie wymierzonym pytaniem – i Percival mimowolnie zaczął się zastanawiać, czy było to coś, czego uzdrowiciele uczyli się w trakcie stażu. Gdyby czuł się odrobinę pewniej, być może nawet by o to zapytał, ale póki co raczej nie znajdował się na właściwej pozycji do oczekiwania jakichkolwiek odpowiedzi; przestrzeń, w której orbitowali, dosłownie i w przenośni należała do Alexandra, instynktownie pozwalał więc młodszemu czarodziejowi dyktować warunki tej osobliwej wymiany zdań – nawet jeżeli oznaczało to wystawienie jego cierpliwości na próbę.
Nie protestował więc, gdy mężczyzna po raz drugi skierował ich rozmowę na kwestię odniesionych obrażeń, chociaż nie do końca był pewny, czy budziło to w nim bardziej irytację, czy wdzięczność. Nie znosił słów zawieszonych w próżni, pozbawionych odpowiedzi; z drugiej strony – naprawdę oddychało mu się z każdą chwilą coraz ciężej, zupełnie jakby jego klatka piersiowa zapadła się do środka, miażdżąc płuca i uniemożliwiając mu wypełnienie ich powietrzem. Starał się nie krzywić, gdy brał wdech lub wypowiadał skąpe w dźwięki zdania, miał jednak wrażenie, że nienaturalność ruchów wcale nie umknęła czujnym oczom uzdrowiciela, a jego polecenie jedynie potwierdziło te przypuszczenia. – W porządku – przytaknął jedynie, gdy Alexander odwrócił się do niego plecami. Uniósł prawą dłoń, jedną ręką rozpinając kolejne guziki, które z takim trudem dopiero co zapiął, próbując za wszelką cenę nie myśleć o tym, jak bardzo abstrakcyjna była sytuacja, w której się znaleźli. Jeszcze do niedawna, dwa, trzy miesiące temu, mogliby przypadkowo spotkać się po przeciwnych stronach różdżek, miotając w siebie zaklęciami z zacienionych uliczek, wydzierając sobie wzajemnie kolejne metry terenu, który tak naprawdę nie stanowił własności żadnego z nich; dzisiaj tkwili tuż obok siebie, dzieląc zamkniętą przestrzeń niewielkiej kuchni, połączeni jakimś dziwnym zrozumieniem, którego Percival nie potrafił jeszcze uchwycić. Nie umiał pojąć, dlaczego właściwie otrzymywał pomoc, nieprzyzwyczajony do przypadkowych aktów życzliwości – odruchowo szukał więc w gestach mężczyzny drugiego dna, skonfundowany coraz bardziej z każdą chwilą, w której go nie odnajdywał.
Rozproszony własnymi myślami, nie zdołał w porę powstrzymać stłumionego syknięcia, opuszczającego jego usta w reakcji na nacisk na potłuczonych żebrach. W jakimś pierwotnym, trudnym do okiełznania odruchu, miał ochotę odskoczyć – uchwycił się więc mocno blatu, zaciskając palce sprawnej ręki na jego krawędzi, i cierpliwie znosząc dalsze oględziny. Był wdzięczny za otrzymane ostrzeżenie, mimo że nie przytępiło wcale fali ostrego bólu, sprawiającego, że pociemniało mu przed oczami; słysząc orzekniętą wreszcie diagnozę, skrzywił się teatralnie, odrzucając na moment maskę powleczoną dystansem i ostrożnością. – Cieszę się niesamowicie – wysyczał z przekąsem, chowając się na moment za ochronną warstwą cynizmu; nie znosił bezsilności – nie radził też sobie z koniecznością polegania na kimś innym, zwłaszcza gdy chodziło o obnażenie własnych słabości. W tym przypadku dosyć dosłownych, złamane żebra i wybity bark niezwykle trudno byłoby mu ukryć przed wprawnym okiem uzdrowiciela, zresztą – sam rzucałby sobie w ten sposób jinx w stopę.
Jeżeli Alexander odebrał jego zachowanie jako nieuprzejme, to nie dał tego po sobie poznać, raz po raz wyrzucając z siebie kolejne inkantacje, które – choć same nie należały do przyjemnych – przyniosły po sobie falę ulgi. – Dziękuję – powiedział już spokojniej, po raz pierwszy od dłuższego czasu oddychając względnie swobodnie. Ból nie zniknął całkowicie, pokręcenie barkiem na boki przywołało jego dosyć wyraźne echo, a purpurowo-fioletowe sińce znaczące jego linię żeber i wspinające się w kierunku mostka nie zniknęły – ale gdy zapinał z powrotem guziki flanelowej koszuli, z niejakim podziwem obserwując, jak były Selwyn powtarza wszystkie czynności na samym sobie, nie krzywił się już widowiskowo. – Prawie – powtórzył za nim, pozwalając ironii wkraść się między głoski; istniały rzeczy, które już nigdy nie miały wrócić na swoje miejsce – i to zarówno w jego przypadku, jak i w przypadku Alexandra. Nazwisko, na przykład.
Nie był pewien, czy spowodowała to związana ze słabnącym bólem ulga, czy powracające poczucie bezpieczeństwa, częściowo zawdzięczane metaforycznym schowaniem się za utkaną z materiału barierą, ale miał wrażenie, że z powietrza uleciał fragment ciążącej tam niezręczności, sprawiając, że na moment opuścił bariery ochronne. Nie zapomniał o swoich wcześniejszych słowach, które wciąż nie doczekały się odpowiedzi, ale gdy Alexander odezwał się ponownie, jego czujność okazała się uśpiona na tyle, że pierwsze zdania wyraźnie wytrąciły go z równowagi. Odzyskał ją kilka sekund później, odnajdując bez problemu utkwione w nim spojrzenie i starając się znieść je z kamienną twarzą, mimo że wcale nie należało to do rzeczy prostych. Już na samym początku miał ochotę mu przerwać, zaprzeczyć, sprostować – ale może faktycznie nie miało to sensu, a on nie miał do tego prawa; milczał więc, czekając, aż mężczyzna skończy mówić, choć kiedy to nastąpiło, złapał się na tym, że gdzieś umknęły mu te wszystkie zdania, które przygotował sobie w głowie.
– Dlaczego? – To było pierwsze słowo, które wypadło spomiędzy jego warg. Oparł się stabilniej o blat, dopiero teraz czując wkradające się do jego organizmu zmęczenie. – Nie jesteś mi nic winien. Powiedziałbym nawet, że wprost przeciwnie – doprecyzował, pojedyncze pytanie mogło zostać opacznie zinterpretowane. Spojrzał na niego pytająco, naprawdę chciał wiedzieć, co nim kierowało, kiedy prosił go, by za nim poszedł; skoro domyślił się, z kim miał do czynienia już wcześniej, to czy nie powinien zachowywać się ostrożniej? Percival sięgnął do własnej dłoni, w bezwiednym, pomagającym mu odzyskać wewnętrzną równowagę geście, obracając tkwiącą na serdecznym palcu obrączkę – po czym opuścił luźno ramiona, gdy wywołało to falę wspomnień, z którymi nie chciał się teraz mierzyć.
Nie wytrzymał w bezruchu długo, tym razem sięgając jednak po kubek i bez zastanowienia upijając spory łyk prawie-wrzątku; gorący płyn przyjemnie parzył go w gardło, nie rozpraszał jednak jego skupionej na rozmówcy uwagi. Przyjąłby ze zrozumieniem każdą odpowiedź, łącznie z tą najmniej wygodną. – Nie wiem, co mógłbym ci powiedzieć, oprócz tego, co sam właśnie skrupulatnie wyłożyłeś – odezwał się po chwili, wypowiadając te zdania z namysłem. Uważnie ostawił parujący kubek z powrotem na blat, kupując sobie w ten sposób kilka dodatkowych sekund milczenia. – Cokolwiek bym powiedział, będą to tylko słowa, na poparcie których nie posiadam jeszcze żadnych czynów – dodał; jeszcze zadrgało na jego języku jakby niepewnie, z wybrzmiewającą między sylabami prośbą, której póki co nie potrafił – lub nie miał śmiałości – zwerbalizować.
Nie protestował więc, gdy mężczyzna po raz drugi skierował ich rozmowę na kwestię odniesionych obrażeń, chociaż nie do końca był pewny, czy budziło to w nim bardziej irytację, czy wdzięczność. Nie znosił słów zawieszonych w próżni, pozbawionych odpowiedzi; z drugiej strony – naprawdę oddychało mu się z każdą chwilą coraz ciężej, zupełnie jakby jego klatka piersiowa zapadła się do środka, miażdżąc płuca i uniemożliwiając mu wypełnienie ich powietrzem. Starał się nie krzywić, gdy brał wdech lub wypowiadał skąpe w dźwięki zdania, miał jednak wrażenie, że nienaturalność ruchów wcale nie umknęła czujnym oczom uzdrowiciela, a jego polecenie jedynie potwierdziło te przypuszczenia. – W porządku – przytaknął jedynie, gdy Alexander odwrócił się do niego plecami. Uniósł prawą dłoń, jedną ręką rozpinając kolejne guziki, które z takim trudem dopiero co zapiął, próbując za wszelką cenę nie myśleć o tym, jak bardzo abstrakcyjna była sytuacja, w której się znaleźli. Jeszcze do niedawna, dwa, trzy miesiące temu, mogliby przypadkowo spotkać się po przeciwnych stronach różdżek, miotając w siebie zaklęciami z zacienionych uliczek, wydzierając sobie wzajemnie kolejne metry terenu, który tak naprawdę nie stanowił własności żadnego z nich; dzisiaj tkwili tuż obok siebie, dzieląc zamkniętą przestrzeń niewielkiej kuchni, połączeni jakimś dziwnym zrozumieniem, którego Percival nie potrafił jeszcze uchwycić. Nie umiał pojąć, dlaczego właściwie otrzymywał pomoc, nieprzyzwyczajony do przypadkowych aktów życzliwości – odruchowo szukał więc w gestach mężczyzny drugiego dna, skonfundowany coraz bardziej z każdą chwilą, w której go nie odnajdywał.
Rozproszony własnymi myślami, nie zdołał w porę powstrzymać stłumionego syknięcia, opuszczającego jego usta w reakcji na nacisk na potłuczonych żebrach. W jakimś pierwotnym, trudnym do okiełznania odruchu, miał ochotę odskoczyć – uchwycił się więc mocno blatu, zaciskając palce sprawnej ręki na jego krawędzi, i cierpliwie znosząc dalsze oględziny. Był wdzięczny za otrzymane ostrzeżenie, mimo że nie przytępiło wcale fali ostrego bólu, sprawiającego, że pociemniało mu przed oczami; słysząc orzekniętą wreszcie diagnozę, skrzywił się teatralnie, odrzucając na moment maskę powleczoną dystansem i ostrożnością. – Cieszę się niesamowicie – wysyczał z przekąsem, chowając się na moment za ochronną warstwą cynizmu; nie znosił bezsilności – nie radził też sobie z koniecznością polegania na kimś innym, zwłaszcza gdy chodziło o obnażenie własnych słabości. W tym przypadku dosyć dosłownych, złamane żebra i wybity bark niezwykle trudno byłoby mu ukryć przed wprawnym okiem uzdrowiciela, zresztą – sam rzucałby sobie w ten sposób jinx w stopę.
Jeżeli Alexander odebrał jego zachowanie jako nieuprzejme, to nie dał tego po sobie poznać, raz po raz wyrzucając z siebie kolejne inkantacje, które – choć same nie należały do przyjemnych – przyniosły po sobie falę ulgi. – Dziękuję – powiedział już spokojniej, po raz pierwszy od dłuższego czasu oddychając względnie swobodnie. Ból nie zniknął całkowicie, pokręcenie barkiem na boki przywołało jego dosyć wyraźne echo, a purpurowo-fioletowe sińce znaczące jego linię żeber i wspinające się w kierunku mostka nie zniknęły – ale gdy zapinał z powrotem guziki flanelowej koszuli, z niejakim podziwem obserwując, jak były Selwyn powtarza wszystkie czynności na samym sobie, nie krzywił się już widowiskowo. – Prawie – powtórzył za nim, pozwalając ironii wkraść się między głoski; istniały rzeczy, które już nigdy nie miały wrócić na swoje miejsce – i to zarówno w jego przypadku, jak i w przypadku Alexandra. Nazwisko, na przykład.
Nie był pewien, czy spowodowała to związana ze słabnącym bólem ulga, czy powracające poczucie bezpieczeństwa, częściowo zawdzięczane metaforycznym schowaniem się za utkaną z materiału barierą, ale miał wrażenie, że z powietrza uleciał fragment ciążącej tam niezręczności, sprawiając, że na moment opuścił bariery ochronne. Nie zapomniał o swoich wcześniejszych słowach, które wciąż nie doczekały się odpowiedzi, ale gdy Alexander odezwał się ponownie, jego czujność okazała się uśpiona na tyle, że pierwsze zdania wyraźnie wytrąciły go z równowagi. Odzyskał ją kilka sekund później, odnajdując bez problemu utkwione w nim spojrzenie i starając się znieść je z kamienną twarzą, mimo że wcale nie należało to do rzeczy prostych. Już na samym początku miał ochotę mu przerwać, zaprzeczyć, sprostować – ale może faktycznie nie miało to sensu, a on nie miał do tego prawa; milczał więc, czekając, aż mężczyzna skończy mówić, choć kiedy to nastąpiło, złapał się na tym, że gdzieś umknęły mu te wszystkie zdania, które przygotował sobie w głowie.
– Dlaczego? – To było pierwsze słowo, które wypadło spomiędzy jego warg. Oparł się stabilniej o blat, dopiero teraz czując wkradające się do jego organizmu zmęczenie. – Nie jesteś mi nic winien. Powiedziałbym nawet, że wprost przeciwnie – doprecyzował, pojedyncze pytanie mogło zostać opacznie zinterpretowane. Spojrzał na niego pytająco, naprawdę chciał wiedzieć, co nim kierowało, kiedy prosił go, by za nim poszedł; skoro domyślił się, z kim miał do czynienia już wcześniej, to czy nie powinien zachowywać się ostrożniej? Percival sięgnął do własnej dłoni, w bezwiednym, pomagającym mu odzyskać wewnętrzną równowagę geście, obracając tkwiącą na serdecznym palcu obrączkę – po czym opuścił luźno ramiona, gdy wywołało to falę wspomnień, z którymi nie chciał się teraz mierzyć.
Nie wytrzymał w bezruchu długo, tym razem sięgając jednak po kubek i bez zastanowienia upijając spory łyk prawie-wrzątku; gorący płyn przyjemnie parzył go w gardło, nie rozpraszał jednak jego skupionej na rozmówcy uwagi. Przyjąłby ze zrozumieniem każdą odpowiedź, łącznie z tą najmniej wygodną. – Nie wiem, co mógłbym ci powiedzieć, oprócz tego, co sam właśnie skrupulatnie wyłożyłeś – odezwał się po chwili, wypowiadając te zdania z namysłem. Uważnie ostawił parujący kubek z powrotem na blat, kupując sobie w ten sposób kilka dodatkowych sekund milczenia. – Cokolwiek bym powiedział, będą to tylko słowa, na poparcie których nie posiadam jeszcze żadnych czynów – dodał; jeszcze zadrgało na jego języku jakby niepewnie, z wybrzmiewającą między sylabami prośbą, której póki co nie potrafił – lub nie miał śmiałości – zwerbalizować.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Zdziwiłbym się niezmiernie, gdyby Percival stawiał jakikolwiek opór - ciężko byłoby mi tak właściwie przywołać bardziej pozbawioną sensu czynność niż podnoszenie buntu względem uzdrowiciela starającego się ci pomóc. Na szczęście okazało się, że nawet jeżeli po wydarzeniach dzisiejszego dnia mój gość znajdował się w jakimś rodzaju szoku pourazowego to nie był w nim pogrążony na tyle głęboko, by czynić rzeczy nielogiczne. Nie zawsze tak bywało - częstym widokiem było, jak poszkodowanie przetransportowani do szpitala przez magiczne pogotowie rzucali się na uzdrowicieli przekonani, że jest to dla nich nowa forma zagrożenia, którą należy jak najszybciej wyeliminować, nie zważając na środki: dlatego zarówno widziało się ataki gołymi pięściami jak i jakimiś absurdalnymi przedmiotami w postaci poduszki. Czasem jednak robiło się niebezpiecznie, bowiem nie zawsze ratownicy dokładnie przeszukiwali potrzebujących pomocy. Czasem zdarzało się, ze ktoś miał przy sobie na przykład nóż i w momencie znalezienia się w szpitalu trafiał go niewidzialny grom z jasnego nieba.
Teraz jednak nie musiałem się tego obawiać, a przynajmniej głęboko w to wierzyłem. Nie zamierzałem podejrzewać Percivala o niecne chęci względem mojej osoby, chciałem podejść do tego wszystkiego tak, jak a każdym razem podchodziłem do każdego nowego nagłego przypadku, który lądował przede mną na szpitalnym łóżku. Carte blanche - nie interesowało mnie, czy mam przed sobą ofiarę czy oprawcę, rzetelne opinie można było wystawić dopiero po poznaniu wszystkich składowych, faktów, niuansów. A tych sytuacja, w której obaj zostaliśmy postawieni zawierała w sobie aż nadto, żeby móc unosić się dumą i trwać w swym uprzedzeniu - a przynajmniej od takiego punktu startowego wychodziłem i powtarzałem sobie raz po raz tę konkluzję w głowie, gdy badałem uszkodzenia dokonane na wydziedziczonym arystokracie przez trzęsienie ziemi, ignorując własne pulsujące ostrzeżenia wysyłane mi przez organizm. Miałem swoje priorytety i wpojone mi zasady, a także takie, które wypracowałem sobie sam; bowiem zarówno bez pamięci jak i bez zasad nie byłbym w stanie jakkolwiek w świecie funkcjonować.
Pękła jednak moja bariera profesjonalizmu, kiedy kąśliwa uwaga wymknęła się mojemu gościowi spomiędzy zaciśniętych na sztywno ust. Uśmiechnąłem się pod nosem, nie złośliwie jednak, ale z czystego rozbawienia. - Masz szczęście, że nie boję się węży, jeszcze by mi się ręka omsknęła czy coś w tym stylu - zadarłem lekko brodę do góry, czupurnie spoglądając na robiącego dobrą minę do złej gry Percivala. Nie znęcałem się nad nim jednak długo, wprawnie dokonując swego dzieła przy pomocy różdżki, kolejną naprawę rozpoczynając na samym sobie. Jego głos oderwał mnie jednak na moment od tej czynności. Nie odpowiedziałem mu od razu, mamrocząc nad sobą jeszcze kilka inkantacji. Kiedy ostatecznie skończyłem i złapałem w swoje dłonie grube sploty żółtego swetra kinąłem mu głową z zasmuconym uśmiechem na ustach. - Prawie. Cieszę się, że chciałeś ode mnie tę pomoc przyjąć - odparłem, przeciągając ubranie przez głowę, wypychając od środka rękawy, rozgaszczając się w cieple, jakie materiał ze sobą niósł. Tak łatwiej było mi w ogóle powiedzieć coś więcej do Percivala, wyjawić to, co mną kierowało. Zapanowała chwila ciszy, w której przez szumne myśli błądzące mi gdzieś pod czaszką zaczęły przebijać się te bardziej przyziemne - zmęczenie i głód. Oderwałem oczy od Percivala, przenosząc spojrzenie na wysoką szafkę, która służyła mi za czarodziejski odpowiednik mugolskiej lodówki. Już-już, naciągając głębiej na biodra rąbek swetra odwracałem się przez ramię żeby przejrzeć jej zapasy, kiedy w miejscu zatrzymały mnie pytania. Obejrzałem się przez ramię, na twarzy goszcząc wyraz wpół zamyślony, wpół zaś zasmucony sposępniałym uśmiechem. - Ponieważ mogłem ci w jakiś sposób pomóc - odparłem, lecz moja postawa wyraźnie podszywała tę wypowiedź drugim dnem. Zawahałem się na moment, jednak brnąłem w to dalej. - Prościej byłoby jednak, gdyby to co się dziś wydarzyło nie miało miejsca, jakby wszystko było tak, jak wcześniej. To było zdecydowanie prostsze, tkwić we własnych przeświadczeniach. Zmienianie światopoglądu jest bolesnym i trudnym procesem - odwróciłem się do niego przodem, znów zaplatając ręce na piersi. Zbierałem myśli, wzdychając, czując jak każde wypowiedziane słowo odbijało się bolesnym echem w gojącym się ciele. Merlinie, myślenie w tej absurdalnej sytuacji przychodziło nad wyraz ciężko - umysł nieprzystosowany do takich obrotów sytuacji sam sobie musiał wszystko wytłumaczyć, a co dopiero jakkolwiek zręcznie to zwerbalizować dla przekazania innej osobie!
- Mam dwa scenariusze, jednak zdecydowałem się zawierzyć drugiemu z nich. Ze względu na to, co sądzi o tobie Ben. Ufam mu - wyrzuciłem z siebie pewnie, patrząc rozmówcy prosto w oczy. Mrugnięcie oka później zacisnąłem jednak lekko usta i ściągnąłem brwi, słysząc jak mój żołądek zaczął upominać mnie o tym, że nie samymi ciekawymi konwersacjami człowiek żyje. - Zjesz coś? Mistrzem kuchni może i nie jestem, ale z głodu również jeszcze nie umarłem - zapytałem, rozplatając ramiona i pocierając lekko szyję. Odwróciłem się od byłego Notta i podszedłem do mojej lodówki, otwierając ją i badawczym spojrzeniem zaglądając do środka. - Omlet? Niezbyt wyrafinowane, ale proste - mruknąłem i nie czekając na odpowiedź wyciągnąłem z chłodnego wnętrza szafki na blat jajka i kilka warzyw. Z tymi ostatnimi chciałem podejść do zlewu, ale zamiast tego znów spojrzeniem odnalazłem Percivala. - Pierwszy scenariusz jest taki, że to wszystko to tylko przemyślany i zgrabny fortel. Cała ta szopka - nakreśliłem dłonią trzymającą czerwoną paprykę okrąg, metaforycznie umieszczając ową "szopkę" między nami. - miałaby być tylko po to, by nas podejść, rozbić od środka, zmiażdżyć jakiekolwiek zagrażające planom Lorda Voldemorta elementy - powiedziałem, a głos mi zadrżał przy wymówieniu tytułu i imienia Czarnego Pana. W oczach błysnął strach, kiedy przywołałem w myślach jego sylwetkę. - Jednak - opuściłem dłoń i przełknąłem ślinę, niepewnie szukając powrotu do swojego rezonu. - Jednak zbyt wiele elementów mi tu nie pasuje. Benjamin mówił, że masz serce na właściwym miejscu... Percivalu - zwróciłem się do czarodzieja po imieniu, chyba pierwszy raz w życiu. - A twoje czyny w Salisbury, chociaż chyba jeszcze ich dokładnie nie przeanalizowałeś post factum, tudzież nie chcesz zauważyć że są jakimkolwiek argumentem przemawiającym na twoją korzyść w moich oczach potwierdziły te słowa. A przynajmniej wierzę w to, że tak właśnie jest - skończyłem dobitnie, zaciskając usta. Targały mną rozterki: wiedziałem, ze jestem na celowniku Rycerzy, musieliby być bandą ćwierćinteligentów zapominając o mnie ot tak. - Ufając ci mam niewiele więcej do stracenia niż na co dzień, miałem dość czasu i miejsca w głowie by się z tym pogodzić. Dlaczego więc nie zaryzykować? Może to jest właśnie moment próby dla każdego z nas? - powiedziałem, unosząc ramiona w geście bezradności. Jeżeli się myliłem to czyniłem to wspólnie z Benjaminem - lecz byłem gotów wziąć na siebie tę odpowiedzialność.
Teraz jednak nie musiałem się tego obawiać, a przynajmniej głęboko w to wierzyłem. Nie zamierzałem podejrzewać Percivala o niecne chęci względem mojej osoby, chciałem podejść do tego wszystkiego tak, jak a każdym razem podchodziłem do każdego nowego nagłego przypadku, który lądował przede mną na szpitalnym łóżku. Carte blanche - nie interesowało mnie, czy mam przed sobą ofiarę czy oprawcę, rzetelne opinie można było wystawić dopiero po poznaniu wszystkich składowych, faktów, niuansów. A tych sytuacja, w której obaj zostaliśmy postawieni zawierała w sobie aż nadto, żeby móc unosić się dumą i trwać w swym uprzedzeniu - a przynajmniej od takiego punktu startowego wychodziłem i powtarzałem sobie raz po raz tę konkluzję w głowie, gdy badałem uszkodzenia dokonane na wydziedziczonym arystokracie przez trzęsienie ziemi, ignorując własne pulsujące ostrzeżenia wysyłane mi przez organizm. Miałem swoje priorytety i wpojone mi zasady, a także takie, które wypracowałem sobie sam; bowiem zarówno bez pamięci jak i bez zasad nie byłbym w stanie jakkolwiek w świecie funkcjonować.
Pękła jednak moja bariera profesjonalizmu, kiedy kąśliwa uwaga wymknęła się mojemu gościowi spomiędzy zaciśniętych na sztywno ust. Uśmiechnąłem się pod nosem, nie złośliwie jednak, ale z czystego rozbawienia. - Masz szczęście, że nie boję się węży, jeszcze by mi się ręka omsknęła czy coś w tym stylu - zadarłem lekko brodę do góry, czupurnie spoglądając na robiącego dobrą minę do złej gry Percivala. Nie znęcałem się nad nim jednak długo, wprawnie dokonując swego dzieła przy pomocy różdżki, kolejną naprawę rozpoczynając na samym sobie. Jego głos oderwał mnie jednak na moment od tej czynności. Nie odpowiedziałem mu od razu, mamrocząc nad sobą jeszcze kilka inkantacji. Kiedy ostatecznie skończyłem i złapałem w swoje dłonie grube sploty żółtego swetra kinąłem mu głową z zasmuconym uśmiechem na ustach. - Prawie. Cieszę się, że chciałeś ode mnie tę pomoc przyjąć - odparłem, przeciągając ubranie przez głowę, wypychając od środka rękawy, rozgaszczając się w cieple, jakie materiał ze sobą niósł. Tak łatwiej było mi w ogóle powiedzieć coś więcej do Percivala, wyjawić to, co mną kierowało. Zapanowała chwila ciszy, w której przez szumne myśli błądzące mi gdzieś pod czaszką zaczęły przebijać się te bardziej przyziemne - zmęczenie i głód. Oderwałem oczy od Percivala, przenosząc spojrzenie na wysoką szafkę, która służyła mi za czarodziejski odpowiednik mugolskiej lodówki. Już-już, naciągając głębiej na biodra rąbek swetra odwracałem się przez ramię żeby przejrzeć jej zapasy, kiedy w miejscu zatrzymały mnie pytania. Obejrzałem się przez ramię, na twarzy goszcząc wyraz wpół zamyślony, wpół zaś zasmucony sposępniałym uśmiechem. - Ponieważ mogłem ci w jakiś sposób pomóc - odparłem, lecz moja postawa wyraźnie podszywała tę wypowiedź drugim dnem. Zawahałem się na moment, jednak brnąłem w to dalej. - Prościej byłoby jednak, gdyby to co się dziś wydarzyło nie miało miejsca, jakby wszystko było tak, jak wcześniej. To było zdecydowanie prostsze, tkwić we własnych przeświadczeniach. Zmienianie światopoglądu jest bolesnym i trudnym procesem - odwróciłem się do niego przodem, znów zaplatając ręce na piersi. Zbierałem myśli, wzdychając, czując jak każde wypowiedziane słowo odbijało się bolesnym echem w gojącym się ciele. Merlinie, myślenie w tej absurdalnej sytuacji przychodziło nad wyraz ciężko - umysł nieprzystosowany do takich obrotów sytuacji sam sobie musiał wszystko wytłumaczyć, a co dopiero jakkolwiek zręcznie to zwerbalizować dla przekazania innej osobie!
- Mam dwa scenariusze, jednak zdecydowałem się zawierzyć drugiemu z nich. Ze względu na to, co sądzi o tobie Ben. Ufam mu - wyrzuciłem z siebie pewnie, patrząc rozmówcy prosto w oczy. Mrugnięcie oka później zacisnąłem jednak lekko usta i ściągnąłem brwi, słysząc jak mój żołądek zaczął upominać mnie o tym, że nie samymi ciekawymi konwersacjami człowiek żyje. - Zjesz coś? Mistrzem kuchni może i nie jestem, ale z głodu również jeszcze nie umarłem - zapytałem, rozplatając ramiona i pocierając lekko szyję. Odwróciłem się od byłego Notta i podszedłem do mojej lodówki, otwierając ją i badawczym spojrzeniem zaglądając do środka. - Omlet? Niezbyt wyrafinowane, ale proste - mruknąłem i nie czekając na odpowiedź wyciągnąłem z chłodnego wnętrza szafki na blat jajka i kilka warzyw. Z tymi ostatnimi chciałem podejść do zlewu, ale zamiast tego znów spojrzeniem odnalazłem Percivala. - Pierwszy scenariusz jest taki, że to wszystko to tylko przemyślany i zgrabny fortel. Cała ta szopka - nakreśliłem dłonią trzymającą czerwoną paprykę okrąg, metaforycznie umieszczając ową "szopkę" między nami. - miałaby być tylko po to, by nas podejść, rozbić od środka, zmiażdżyć jakiekolwiek zagrażające planom Lorda Voldemorta elementy - powiedziałem, a głos mi zadrżał przy wymówieniu tytułu i imienia Czarnego Pana. W oczach błysnął strach, kiedy przywołałem w myślach jego sylwetkę. - Jednak - opuściłem dłoń i przełknąłem ślinę, niepewnie szukając powrotu do swojego rezonu. - Jednak zbyt wiele elementów mi tu nie pasuje. Benjamin mówił, że masz serce na właściwym miejscu... Percivalu - zwróciłem się do czarodzieja po imieniu, chyba pierwszy raz w życiu. - A twoje czyny w Salisbury, chociaż chyba jeszcze ich dokładnie nie przeanalizowałeś post factum, tudzież nie chcesz zauważyć że są jakimkolwiek argumentem przemawiającym na twoją korzyść w moich oczach potwierdziły te słowa. A przynajmniej wierzę w to, że tak właśnie jest - skończyłem dobitnie, zaciskając usta. Targały mną rozterki: wiedziałem, ze jestem na celowniku Rycerzy, musieliby być bandą ćwierćinteligentów zapominając o mnie ot tak. - Ufając ci mam niewiele więcej do stracenia niż na co dzień, miałem dość czasu i miejsca w głowie by się z tym pogodzić. Dlaczego więc nie zaryzykować? Może to jest właśnie moment próby dla każdego z nas? - powiedziałem, unosząc ramiona w geście bezradności. Jeżeli się myliłem to czyniłem to wspólnie z Benjaminem - lecz byłem gotów wziąć na siebie tę odpowiedzialność.
Nie do końca potrafił odnaleźć się w tej całej aurze normalności, która zdawała się otulać skromną kuchnię niewidzialną mgiełką, częściowo zawdzięczana samej swojskiej przytulności wnętrza, a w większości – naturalnej bezpośredniości, odznaczającej się wyraźnie w zachowaniu kręcącego się dookoła gospodarza. Do pewnego stopnia skonfundowanie Percivala wynikało zapewne z faktu, że dopiero co wyrwał się z sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia, po raz kolejny w przeciągu kilku miesięcy zderzając się z perspektywą śmierci nieco zbyt mocno, niż by tego chciał; wydawało mu się, że trupi odór wypełniający kamienny krąg wciąż fantomowo trzymał się jego skóry, powoli odzyskującej kolor po bliskim spotkaniu z zastępem dementorów. Najgorsze niebezpieczeństwo, przynajmniej teoretycznie, już co prawda minęło, i nawet w najdalej idących wyobrażeniach trudno było mu zwizualizować sobie kościstą, pokrytą liszajami dłoń, pojawiającą się za bieloną okiennicą, ale przełącznik w jego umyśle nie poruszał się ani w połowie tak szybko, jak szybko pędził świstoklik, obecnie tkwiąc nadal gdzieś w okolicach kategorii najwyższa czujność. No i pozostawała jeszcze kwestia poprzednich doświadczeń; gdy niecały kwadrans temu przekraczał próg domu Alexandra, wiedząc już doskonale, że miał do czynienia z jednym z członków Zakonu Feniksa, spodziewał się dokładnie wszystkiego, od przesłuchania po pojmanie – wszystkiego, za wyjątkiem tego, co zastał w środku. Zachowanie uzdrowiciela, w jego ocenie, było skrajnie irracjonalne; przywykł zresztą, że jego spotkania z działającą pod szyldem Albusa Dumbledore’a organizacją zwykły przebiegać w atmosferze wykrzykiwanych inkantacji i w towarzystwie buzującej w żyłach adrenaliny; czarodzieje i czarownice, z którymi mierzył się przy szalejących anomaliach, nie wahali się przecież, rzucając niejednokrotnie potężne, obezwładniające uroki. Nawet Ben, podchodząc do niego w trakcie Festiwalu Lata, rozpoczął ich konfrontację od różdżki wbitej w plecy i wysyczanego stanowczo rozkazu. Postępowanie Alexandra mogło więc oznaczać, że albo naprawdę zdecydował się mu zaufać – co nie miało najmniejszego sensu – albo wszystko to było jakimś skomplikowanym, opartym o psychologiczną zagrywkę testem, który za chwilę miał widowiskowo oblać.
Póki co przyjmował za pewnik tę drugą, w jego mniemaniu bardziej prawdopodobną opcję, dlatego odruchowo zachowywał niezmienną dozę ostrożności. Nie ufał mu – choć czuł, że może, że powinien, że minął czas, kiedy miał luksus wybierania sobie sojuszników; ci, których do niedawna za takowych uważał, odwrócili się od niego jeden po drugim, nawet nie mrugając powieką i pozostawiając go na pastwę bulgoczącej wśród pękających kamieni śmierci. – Zmieniłbyś zdanie, gdyby twoje lumos zamieniło się bez ostrzeżenia w całą ich chmarę – odpowiedział, nie czując się wcale urażony tym porównaniem. Alexander mający o nim najpaskudniejsze zdanie i obrzucający go werbalnym, smoczym łajnem, plasowałby się znacznie bliżej jego oczekiwań, niż Alexander udzielający mu bezinteresownej pomocy; z tym pierwszym potrafiłby sobie poradzić i przewidzieć ewentualne ruchy, ten drugi napełniał go dziwną obawą. – Przez chwilę rozważałem ucieczkę oknem – odparł, zastanawiając się mimowolnie, co oznaczał ten błąkający się po ustach uśmiech – ale ostatecznie stwierdziłem, że na możliwości oddychania zależy mi bardziej, niż na przestrzeni osobistej. No i jeżeli planowałbyś mnie zabić, to miałeś do tej pory kilka lepszych okazji – dodał po trudnym do wychwycenia zawahaniu. Nie zastanawiał się specjalnie nad tymi słowami, w jakimś obronnym odruchu próbując nadać im nuty żartobliwości; wyszło pół na pół, sylaby przemieszały się z wdzięcznością, której mimo wszystko jeszcze wolałby nie ujawniać.
Odchrząknął cicho, instynktownie starając się wypełnić milczenie, które między nimi zapanowało, ale jak się okazało, wcale nie musiał tego robić – bo mężczyzna mówił dalej, wypowiadając zdania, nad którymi Percival mimowolnie musiał się zastanowić, nie do końca przekonany, co właściwie oznaczały. – Mówisz o mnie, czy o sobie? – zapytał, rzucając Alexandrowi zaciekawione spojrzenie. – Bo jeżeli o mnie, to pierwszą rzeczą, która mnie dzisiaj zdziwiła, było to, że mając świadomość, kim jestem i co zrobiłem, postanowiłeś mi pomóc – rozwinął, gdzieś w trakcie wypowiadania tego zdania orientując się ze smutkiem, że właściwie była to prawda. Stanowisko konserwatywnych rodów, jego własne wydziedziczenie, wiec polityczny zamieniający się w pozbawiony porządku festiwal nienawiści – wszystko to było możliwe do przewidzenia, i zgadzało się ze zdaniem, jakie przez lata wyrobił sobie na temat brytyjskiej szlachty. Nawet ujawnienie się Voldemorta, z perspektywy mijającego szoku, wydawało się kwestią czasu. – No i może to, że rzuciłeś Rosierowi i Yaxleyowi prawdą w twarze – dopowiedział po chwili; oskarżenie dwójki świeżo wybranych nestorów o zamach stanu zdecydowanie znajdowało się w granicach decyzji szalonych, ale też brawurowo odważnych – i Percival nie potrafił zaprzeczyć, że do pewnego stopnia to podziwiał.
Ten podziw musiał zresztą odmalować się na jego twarzy, od jakiegoś już czasu pozbawionej maski obojętności, którą przywdziewał zazwyczaj w trakcie salonowych spotkań. Tym razem, mimo starannie wyważonego dystansu, nie czuł jednak potrzeby do udawania przed byłym Selwynem czegokolwiek, choć były to przejawy beztroski, które szybko mogły obrócić się przeciwko niemu, zwłaszcza, że jego rozmówca nie przestawał go zaskakiwać, zgrabnie lawirując między snuciem scenariuszy potencjalnego wymordowania przez niego całego Zakonu Feniksa, a proponowaniem mu domowego omletu własnej roboty. Percival miał niemałe trudności w nadążeniu za tokiem rozmowy, przez dłuższą chwilę po prostu stojąc z ramionami zaplecionymi na klatce piersiowej, a swoje odpowiedzi ograniczając do niewerbalnego potakiwania i kręcenia głową. Wydawało mu się, że nie, nie był głodny – dopóki Alexander o tym nie wspomniał, a jego żołądek nie wykręcił się nieprzyjemnie, przypominając mu, że nie przełknął niczego od dosyć wczesnego śniadania. Wciąż nie był jednak pewien, czy był w stanie jeść z obrazami śmierci i zniszczenia wciąż tańczącymi mu pod powiekami, dlatego na pytanie mężczyzny odpowiedział czymś pośrednim, wykonując bliżej niezidentyfikowany gest głową. Ten na szczęście zdawał się jednak nieporuszony brakiem sensownego odzewu, płynnie przechodząc do opisu podstępnego fortelu, który Percival mógłby zgotować.
Przez moment miał ochotę zaprzeczyć, ale przecież Alexander wcale go nie oskarżał; milczał więc dalej, pozwalając słowom rozmówcy płynąć swobodnie, przynajmniej dopóki coś w tej przemowie nie odwróciło gwałtownie jego uwagi. – Tak powiedział? – wyrwało mu się, zanim zdążył ugryźć się w język; Ben nie ukrywał przed nim co prawda, że opowiedział na spotkaniu Zakonu o fakcie jego istnienia, ale nie zagłębiał się w szczegóły, a Percy nie dopytywał, od samego początku unikając zadawania jakichkolwiek bezpośrednich pytań o organizację, w której działał przyjaciel, nie chcąc stawiać go w niekomfortowym położeniu, w którym musiałby odmówić mu odpowiedzi. – Nie zrobiłem tego, żeby zdobyć czyjekolwiek zaufanie – wszedł Alexandrowi w słowo, bez specjalnego zastanowienia, z jakiegoś powodu czując potrzebę, żeby to jasno określić, mimo że wcale nie padła sugestia, że było inaczej. Dopiero po chwili dotarł do niego pełen sens wypowiedzi mężczyzny, zamykający się w ostatnich sylabach i wywracający całą dotychczasową teorię Percivala na drugą stronę. – Och – mruknął bez sensu, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, ani jak odnieść się do niespodziewanej deklaracji, która padła przed chwilą z ust ostatniej osoby, którą podejrzewałby o podarowanie mu kredytu zaufania. Opuścił skrzyżowane do tej pory ramiona, w geście zdenerwowania i niezręczności drapiąc się we wcale-nie-swędzące miejsce na karku. Znów odchrząknął. – Pomóc ci z tym? – rzucił wreszcie, zmieniając temat w ostatnim akcie paniki; nie lubił długów, zwłaszcza tych, których nie był w stanie szybko spłacić – nie mówiąc już o takich, których być może nigdy nie będzie mógł wyrównać. – To znaczy, musiałbyś mi powiedzieć, co robić, bo nie bardzo znam się na gotowaniu – sprostował. Nie przepadał za przyznawaniem się do niewiedzy czy braku umiejętności, ale akurat tutaj miał do czynienia z takim, który nie miał szans nie wyjść na jaw.
Milczał jeszcze przez chwilę, zanim zdecydował się odezwać ponownie. – Spodziewałeś się, że tak będzie? – zapytał, zerkając z ukosa na Alexandra. – Mówię o wydziedziczeniu – doprecyzował; słowo, przez lata noszące znamiona wiszącego nad głową ostrzeżenia, miało w jego ustach nieprzyjemny, gorzkawo-metaliczny posmak. – Bo o ile ja doskonale wiedziałem, co zrobi Septimus, o tyle chyba trudno było przewidzieć, że zamiast Fenwicka pojawi się Morgana – dodał, nie wiedząc, w którymś właściwie momencie poczuł się na tyle pewnie, by przejść od zdecydowanej obrony do zadawania pytań na temat, który u niego samego pulsował póki co w postaci rozjątrzonej, świeżej rany – ale być może i on niewiele miał już do stracenia.
Póki co przyjmował za pewnik tę drugą, w jego mniemaniu bardziej prawdopodobną opcję, dlatego odruchowo zachowywał niezmienną dozę ostrożności. Nie ufał mu – choć czuł, że może, że powinien, że minął czas, kiedy miał luksus wybierania sobie sojuszników; ci, których do niedawna za takowych uważał, odwrócili się od niego jeden po drugim, nawet nie mrugając powieką i pozostawiając go na pastwę bulgoczącej wśród pękających kamieni śmierci. – Zmieniłbyś zdanie, gdyby twoje lumos zamieniło się bez ostrzeżenia w całą ich chmarę – odpowiedział, nie czując się wcale urażony tym porównaniem. Alexander mający o nim najpaskudniejsze zdanie i obrzucający go werbalnym, smoczym łajnem, plasowałby się znacznie bliżej jego oczekiwań, niż Alexander udzielający mu bezinteresownej pomocy; z tym pierwszym potrafiłby sobie poradzić i przewidzieć ewentualne ruchy, ten drugi napełniał go dziwną obawą. – Przez chwilę rozważałem ucieczkę oknem – odparł, zastanawiając się mimowolnie, co oznaczał ten błąkający się po ustach uśmiech – ale ostatecznie stwierdziłem, że na możliwości oddychania zależy mi bardziej, niż na przestrzeni osobistej. No i jeżeli planowałbyś mnie zabić, to miałeś do tej pory kilka lepszych okazji – dodał po trudnym do wychwycenia zawahaniu. Nie zastanawiał się specjalnie nad tymi słowami, w jakimś obronnym odruchu próbując nadać im nuty żartobliwości; wyszło pół na pół, sylaby przemieszały się z wdzięcznością, której mimo wszystko jeszcze wolałby nie ujawniać.
Odchrząknął cicho, instynktownie starając się wypełnić milczenie, które między nimi zapanowało, ale jak się okazało, wcale nie musiał tego robić – bo mężczyzna mówił dalej, wypowiadając zdania, nad którymi Percival mimowolnie musiał się zastanowić, nie do końca przekonany, co właściwie oznaczały. – Mówisz o mnie, czy o sobie? – zapytał, rzucając Alexandrowi zaciekawione spojrzenie. – Bo jeżeli o mnie, to pierwszą rzeczą, która mnie dzisiaj zdziwiła, było to, że mając świadomość, kim jestem i co zrobiłem, postanowiłeś mi pomóc – rozwinął, gdzieś w trakcie wypowiadania tego zdania orientując się ze smutkiem, że właściwie była to prawda. Stanowisko konserwatywnych rodów, jego własne wydziedziczenie, wiec polityczny zamieniający się w pozbawiony porządku festiwal nienawiści – wszystko to było możliwe do przewidzenia, i zgadzało się ze zdaniem, jakie przez lata wyrobił sobie na temat brytyjskiej szlachty. Nawet ujawnienie się Voldemorta, z perspektywy mijającego szoku, wydawało się kwestią czasu. – No i może to, że rzuciłeś Rosierowi i Yaxleyowi prawdą w twarze – dopowiedział po chwili; oskarżenie dwójki świeżo wybranych nestorów o zamach stanu zdecydowanie znajdowało się w granicach decyzji szalonych, ale też brawurowo odważnych – i Percival nie potrafił zaprzeczyć, że do pewnego stopnia to podziwiał.
Ten podziw musiał zresztą odmalować się na jego twarzy, od jakiegoś już czasu pozbawionej maski obojętności, którą przywdziewał zazwyczaj w trakcie salonowych spotkań. Tym razem, mimo starannie wyważonego dystansu, nie czuł jednak potrzeby do udawania przed byłym Selwynem czegokolwiek, choć były to przejawy beztroski, które szybko mogły obrócić się przeciwko niemu, zwłaszcza, że jego rozmówca nie przestawał go zaskakiwać, zgrabnie lawirując między snuciem scenariuszy potencjalnego wymordowania przez niego całego Zakonu Feniksa, a proponowaniem mu domowego omletu własnej roboty. Percival miał niemałe trudności w nadążeniu za tokiem rozmowy, przez dłuższą chwilę po prostu stojąc z ramionami zaplecionymi na klatce piersiowej, a swoje odpowiedzi ograniczając do niewerbalnego potakiwania i kręcenia głową. Wydawało mu się, że nie, nie był głodny – dopóki Alexander o tym nie wspomniał, a jego żołądek nie wykręcił się nieprzyjemnie, przypominając mu, że nie przełknął niczego od dosyć wczesnego śniadania. Wciąż nie był jednak pewien, czy był w stanie jeść z obrazami śmierci i zniszczenia wciąż tańczącymi mu pod powiekami, dlatego na pytanie mężczyzny odpowiedział czymś pośrednim, wykonując bliżej niezidentyfikowany gest głową. Ten na szczęście zdawał się jednak nieporuszony brakiem sensownego odzewu, płynnie przechodząc do opisu podstępnego fortelu, który Percival mógłby zgotować.
Przez moment miał ochotę zaprzeczyć, ale przecież Alexander wcale go nie oskarżał; milczał więc dalej, pozwalając słowom rozmówcy płynąć swobodnie, przynajmniej dopóki coś w tej przemowie nie odwróciło gwałtownie jego uwagi. – Tak powiedział? – wyrwało mu się, zanim zdążył ugryźć się w język; Ben nie ukrywał przed nim co prawda, że opowiedział na spotkaniu Zakonu o fakcie jego istnienia, ale nie zagłębiał się w szczegóły, a Percy nie dopytywał, od samego początku unikając zadawania jakichkolwiek bezpośrednich pytań o organizację, w której działał przyjaciel, nie chcąc stawiać go w niekomfortowym położeniu, w którym musiałby odmówić mu odpowiedzi. – Nie zrobiłem tego, żeby zdobyć czyjekolwiek zaufanie – wszedł Alexandrowi w słowo, bez specjalnego zastanowienia, z jakiegoś powodu czując potrzebę, żeby to jasno określić, mimo że wcale nie padła sugestia, że było inaczej. Dopiero po chwili dotarł do niego pełen sens wypowiedzi mężczyzny, zamykający się w ostatnich sylabach i wywracający całą dotychczasową teorię Percivala na drugą stronę. – Och – mruknął bez sensu, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, ani jak odnieść się do niespodziewanej deklaracji, która padła przed chwilą z ust ostatniej osoby, którą podejrzewałby o podarowanie mu kredytu zaufania. Opuścił skrzyżowane do tej pory ramiona, w geście zdenerwowania i niezręczności drapiąc się we wcale-nie-swędzące miejsce na karku. Znów odchrząknął. – Pomóc ci z tym? – rzucił wreszcie, zmieniając temat w ostatnim akcie paniki; nie lubił długów, zwłaszcza tych, których nie był w stanie szybko spłacić – nie mówiąc już o takich, których być może nigdy nie będzie mógł wyrównać. – To znaczy, musiałbyś mi powiedzieć, co robić, bo nie bardzo znam się na gotowaniu – sprostował. Nie przepadał za przyznawaniem się do niewiedzy czy braku umiejętności, ale akurat tutaj miał do czynienia z takim, który nie miał szans nie wyjść na jaw.
Milczał jeszcze przez chwilę, zanim zdecydował się odezwać ponownie. – Spodziewałeś się, że tak będzie? – zapytał, zerkając z ukosa na Alexandra. – Mówię o wydziedziczeniu – doprecyzował; słowo, przez lata noszące znamiona wiszącego nad głową ostrzeżenia, miało w jego ustach nieprzyjemny, gorzkawo-metaliczny posmak. – Bo o ile ja doskonale wiedziałem, co zrobi Septimus, o tyle chyba trudno było przewidzieć, że zamiast Fenwicka pojawi się Morgana – dodał, nie wiedząc, w którymś właściwie momencie poczuł się na tyle pewnie, by przejść od zdecydowanej obrony do zadawania pytań na temat, który u niego samego pulsował póki co w postaci rozjątrzonej, świeżej rany – ale być może i on niewiele miał już do stracenia.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Niektóre rzeczy było mi wygodniej przemilczeć przed samym sobą - nie rozpraszać się i nie pozwolić wszystkim bodźcom do dojść świadomości, bowiem to mogłoby poskutkować nagłym załamaniem, zaburzeniem czy też skonfundowaniem myśli. Mogłem uciekać przed prawdą, owszem: wolałem jednak nazywać to powolnym przesączaniem informacji. Układałem wszystko w logicznej kolejności, automatycznie już przygotowując plan poradzenia sobie ze wszystkimi stresującymi informacjami, które wymagały mojej uwagi. Nie wszystko na raz. Dlatego mogłem błądzić, skakać po tematach, wypowiadać jedną myśl, przerywać ją drugą, przejść później gładko do trzeciej, która z kolei nawiązywała do pierwszej. Bowiem w czasie gdy poświęcałem się drugiej te fakty, które pierwsza ze sobą niosła, układały się jakoś w mojej głowie w sposób skoordynowany i pełen ładu, a tym samym umysł był już zajęty czymś innym; nie mógł więc zostać sparaliżowany przez zbytnie zanurzenie się w jednym z problemów. Poznawałem swoje demony kolejno, jeden po drugim - wszystkim na raz nie dałbym przecież rady. Osobną kwestię stanowiło to, że fakty anormalne, na co dzień nie leżące w granicach naszej strefy komfortu łatwiej było objąć rozumem, jeżeli zbudowało się do nich dróżkę z rzeczy, które znajdowały się tak jakby bliżej naszego pojmowania. Skacząc z takiej jednej wysepki na drugą przeprawienie się przez jezioro stawało się nagle wykonalne. Można było wtedy krok za krokiem rozciągać granicę tego, z czym czuliśmy się dobrze, ostatecznie naciągając bańkę poczucia względnego bezpieczeństwa aż na tematy, które ani wygodne, ani łatwe nie były. A najbardziej sprzyjała temu aura ogólnego braku zagrożenia: przytulna, ciepła, nieskrępowania. Działałem według tego schematu - schematu, który zakorzeniony był w mojej podświadomości niezwykle mocno, nawet po tym kiedy ze świadomości i pamięci został skutecznie wymazany zaklęciem.
Udzielanie pomocy uzdrowicielskiej było dla mnie jedną z najbardziej naturalnych rzeczy, którymi mogłem się zająć. Bardziej wymagające było jednak to, aby myśli krążące wokół osoby, której jej udzielałem, nie zerwały popręgu prowadząc do niechybnego tragicznego końca dla mojego opanowania. Doskonale wiedziałem, że głosy Zakonników były w kwestii Percivala podzielone. Sam miałem przecież obiekcje, obiekcje które uznałem za racjonalne i poprawne, jak najbardziej na miejscu, a wręcz konieczne. Jednakże to, co zdarzyło się w Stonehenge nagle wymusiło na mnie zupełnie inne spojrzenie na całą tę sytuację. Była to zmiana, która nastąpiła gwałtownie, bez chwili na zastanowienie, ponieważ czasu na zawahanie w walącym się kromlechu najzwyczajniej nie było. Podjąłem decyzję o zaufaniu Percivalowi ledwo przed nią postawiony. Wcześniej, bez przymusu w postaci zagrożenia życia zająłbym się podejmowaniem jej na spokojnie, analizując wnikliwie każdy z argumentów za i przeciw. Wtedy musiała wystarczyć mi szybka, racjonalna analiza, pobieżny pomiar wagi każdego z zagrożeń. A już w momencie, w którym ze sobą je zestawiłem wiedziałem, że po prostu nie mogłem go tam zostawić na pewną śmierć. Nie obchodziło mnie do końca, co powiedzą o tym inni - byłem zdania, że na szansę zasłużył, a on nie wydawał się mnie jak na razie z tego przekonania wytrącać.
Zaśmiałem się na jego słowa o wężach, w pamięci wciąż mając zaskakujące zakończenie meczu quidditcha, który został rozegrany na prawie że zakończenie festiwalu lata; po raz kolejny prychnąłem rozbawiony na jego wyznanie, mimowolnie zerkając na kuchenne okno. Owszem, miałem wiele okazji żeby skazać go dziś na śmierć. Mogłem nawet zrobić to przed chwilą, transmutując jego serce w, załóżmy, śledzionę. Ale jaki by to tak właściwie miało sens? Tak samo jak na przykład podanie mu Veritasesrum: miałem po temu świetną okazję, jednak co by to przyniosło tak naprawdę? Czym różniłbym się od tych, przed którymi uciekał? Niczym. Wolałem po prostu z nim porozmawiać, co powoli, pomału, dawało skutki. Ściągnąłem usta na prawo, zastanawiając się nad jednym, trafnym pytaniem, które zatrzymało kręcącą się z turkotem maszynerię mojego planu. - Chyba mówię o nas obu - powiedziałem odrobinę nieobecny, jeszcze przyswajając do wiadomości ten skomplikowany fakt z lekko zmarszczonym czołem. Drgnąłem, gdy padły dwa nazwiska, które zaczynały być dla mnie definitywnym uosobieniem zgnilizny społecznej i moralnej. Coś jednak w moich oczach się ożywiło, a kącik ust uniósł się łobuzersko ku górze.
- Nawet jeżeli w ich sprawie to nic nie zmieniło, to wszyscy, którzy to usłyszeli a nie byli zdecydowani mogą zacząć mieć co do nich wątpliwości. Prawda kole, zwłaszcza jeszcze dlatego, że Rosierowi nie udało się mnie zabić w Azkabanie. Przy okazji przypomniałem mu o tej porażce - wyszczerzyłem się szerzej, pozwalając sobie na niezwykle krótką chwilę napawania się własnym sukcesem. Niezwykle wątłą jednak, gasnącą i gubiącą się tak samo jak mój uśmiech we wszystkim, co jeszcze było do powiedzenia. - Przeciwstawiłeś się Rosierowi otwarcie, a jego reakcja wskazywała jasno, ze był zaskoczony. Na pewno nie pozytywnie - dodałem, lekko kręcąc głową. - i wytrzymałeś wzrok Sam Wiesz Kogo... trzeba mieć jaja żeby być w stanie coś takiego zrobić - zerknąłem na Percivala. Gdybym miał kapelusz właśnie bym mu go uchylił, ale jedynym co było mi pod ręką była papryka i parę pomidorów.
Ruszyłem w końcu w kierunku zlewu, wrzuciłem do niego jarzyny i odkręciłem wodę, myjąc je kolejno. Nie widziałem teraz wyrazu twarzy mojego rozmówcy, jednak wciąż mogłem go słyszeć, skupić się bardziej niż na zwodniczej momentami mimice. Z zainteresowaniem wyłapałem nutę, która pobrzmiała w naprędce wypowiedzianym pytaniu. Nie wiedziałem, jak dobrze nie-Nott i Wright się znali, jednak skoro jeden za drugiego ręczył a drugi zdaniem pierwszego się przejmował to raczej nie była to kwestia wspólnych zajęć z opieki nad magicznymi stworzeniami. - Chętnie. To nie jest aż takie trudne - odparłem, zakręcając kurek i wycierając dłonie, nie drążąc jednocześnie tematu moich rozmyślań werbalnie - nie była mi ta wiedza do szczęścia potrzebna. Wyciągnąłem na blat deskę do krojenia i nóż, po czym wziąłem do ręki pomidora, unosząc go na wysokość twarzy. - Tego chyba nie muszę ci tłumaczyć - powiedziałem z żartobliwym przekąsem, kładąc warzywo* na drewnianej desce. Rozpołowiłem je, pokazałem ja wykroić środek i pokroić na kostkę. - Tylko skul palce w ten sposób, wtedy ostrze w razie czego zsunie się z kostek, a nie rozetnie opuszki - pokazałem najbardziej przydatną kuchenną radę jaką kiedykolwiek dostałem, samemu biorąc się za pieczarki. Nadal w moim guście kroiłem je odrobinę zbyt grubo, lecz miałem czas na to, żeby się podszkolić.
Omal sam się jednak nie zaciąłem, kiedy nastąpiła w Percivalu nagła zmiana podejścia. Zamarłem, wyciągnięty ze swojej strefy komfortu, nie wiedząc co tak właściwie mu odpowiedzieć. Miałem pustkę w głowie, jednak ta jęła się z wolna wypełniać myślami.
- Jeszcze do końca to chyba do mnie nie dotarło - powiedziałem, podnosząc głowę i spoglądając przez okno, następnie przenosząc wzrok na drugiego zdrajcę. - Nie wierzę jej. Lucan ma rację, że to jest podejrzane, nie żebym kiedykolwiek ją lubił - opuściłem spojrzenie na leżące przede mną grzyby, zawierając w nim całą niechęć do ciotki jaką posiadałem. Mówiłem kolejne słowa coraz szybciej, z coraz mniejszą kontrolą, z coraz większym zapamiętaniem. - Jest dwulicowa. Od zawsze izolowała się od krewnych, zamykała we własnych sprawach. Odwieczna żałoba po mężu to przedstawienie, uśpiła czujność wszystkich dookoła, powoli ciągnęła swoje postanowienia, cele i gry aż w końcu jej się udało. Kłamie jak z nut, cholerna szantrapa, jestem przekonany, że go zabiła - dlaczego niby nie wezwała żadnego uzdrowiciela? Czy to nie jest dziwne, że w całym Beaulieu wiedziała o tym tylko ona i jej synowie? - ostatnie słowa wypowiedziałem na równi ze złością, co rozpaczą. Zacisnąłem dłonie w pięści i wziąłem głęboki, powolny oddech. - Fenwick by mnie tak nie potraktował. Nie wspominając o tym, co chciała zrobić z Lucindą - pogarda i obrzydzenie w moim głosie wylewały się w przestrzeń kuchni, wypełniając ją od podłogi aż po sam sufit. Percival dostał swoją odpowiedź, a mi potrzebne było jeszcze kilka spokojnych wdechów i wydechów, aby powrócić do względnej normy. Westchnąłem w końcu, przepraszająco spoglądając na byłego arystokratę. - Przepraszam. Może i rodzina się mnie wyparła, ale ja rodziny wyprzeć się nie mogę - skwitowałem swój wybuch. Temperament Selwynów każdy znał, a i mnie jego odziedziczenie nie ominęło. Wziąłem znów do ręki nóż, kończąc kroić to, co zacząłem. - Pozostaje jedynie dziękować Merlinowi, że w twojej sytuacji Carrowowie... Adrien był moim pierwszym nauczycielem w Mungu, także sam rozumiesz, Inara... jest mi niezmiernie żal tego, co się stało, Percivalu - zakończyłem smutno, zerkając na obrączkę na palcu stojącego obok mężczyzny. Nie umknęło mi to, jak wcześniej ku niej sięgnął szukając oparcia, jakiejś stałej - i rozdzierającym było widzieć i wiedzieć, że nie mogło mu być to dane.
| Pamiętajcie morsy, pomidor to owoc. Papryka i ogórek też. W ogóle wszystko co ma pestki to owoce są, ale Alex ma zielarstwo tylko na I, więc jeszcze tego nie wie.
Udzielanie pomocy uzdrowicielskiej było dla mnie jedną z najbardziej naturalnych rzeczy, którymi mogłem się zająć. Bardziej wymagające było jednak to, aby myśli krążące wokół osoby, której jej udzielałem, nie zerwały popręgu prowadząc do niechybnego tragicznego końca dla mojego opanowania. Doskonale wiedziałem, że głosy Zakonników były w kwestii Percivala podzielone. Sam miałem przecież obiekcje, obiekcje które uznałem za racjonalne i poprawne, jak najbardziej na miejscu, a wręcz konieczne. Jednakże to, co zdarzyło się w Stonehenge nagle wymusiło na mnie zupełnie inne spojrzenie na całą tę sytuację. Była to zmiana, która nastąpiła gwałtownie, bez chwili na zastanowienie, ponieważ czasu na zawahanie w walącym się kromlechu najzwyczajniej nie było. Podjąłem decyzję o zaufaniu Percivalowi ledwo przed nią postawiony. Wcześniej, bez przymusu w postaci zagrożenia życia zająłbym się podejmowaniem jej na spokojnie, analizując wnikliwie każdy z argumentów za i przeciw. Wtedy musiała wystarczyć mi szybka, racjonalna analiza, pobieżny pomiar wagi każdego z zagrożeń. A już w momencie, w którym ze sobą je zestawiłem wiedziałem, że po prostu nie mogłem go tam zostawić na pewną śmierć. Nie obchodziło mnie do końca, co powiedzą o tym inni - byłem zdania, że na szansę zasłużył, a on nie wydawał się mnie jak na razie z tego przekonania wytrącać.
Zaśmiałem się na jego słowa o wężach, w pamięci wciąż mając zaskakujące zakończenie meczu quidditcha, który został rozegrany na prawie że zakończenie festiwalu lata; po raz kolejny prychnąłem rozbawiony na jego wyznanie, mimowolnie zerkając na kuchenne okno. Owszem, miałem wiele okazji żeby skazać go dziś na śmierć. Mogłem nawet zrobić to przed chwilą, transmutując jego serce w, załóżmy, śledzionę. Ale jaki by to tak właściwie miało sens? Tak samo jak na przykład podanie mu Veritasesrum: miałem po temu świetną okazję, jednak co by to przyniosło tak naprawdę? Czym różniłbym się od tych, przed którymi uciekał? Niczym. Wolałem po prostu z nim porozmawiać, co powoli, pomału, dawało skutki. Ściągnąłem usta na prawo, zastanawiając się nad jednym, trafnym pytaniem, które zatrzymało kręcącą się z turkotem maszynerię mojego planu. - Chyba mówię o nas obu - powiedziałem odrobinę nieobecny, jeszcze przyswajając do wiadomości ten skomplikowany fakt z lekko zmarszczonym czołem. Drgnąłem, gdy padły dwa nazwiska, które zaczynały być dla mnie definitywnym uosobieniem zgnilizny społecznej i moralnej. Coś jednak w moich oczach się ożywiło, a kącik ust uniósł się łobuzersko ku górze.
- Nawet jeżeli w ich sprawie to nic nie zmieniło, to wszyscy, którzy to usłyszeli a nie byli zdecydowani mogą zacząć mieć co do nich wątpliwości. Prawda kole, zwłaszcza jeszcze dlatego, że Rosierowi nie udało się mnie zabić w Azkabanie. Przy okazji przypomniałem mu o tej porażce - wyszczerzyłem się szerzej, pozwalając sobie na niezwykle krótką chwilę napawania się własnym sukcesem. Niezwykle wątłą jednak, gasnącą i gubiącą się tak samo jak mój uśmiech we wszystkim, co jeszcze było do powiedzenia. - Przeciwstawiłeś się Rosierowi otwarcie, a jego reakcja wskazywała jasno, ze był zaskoczony. Na pewno nie pozytywnie - dodałem, lekko kręcąc głową. - i wytrzymałeś wzrok Sam Wiesz Kogo... trzeba mieć jaja żeby być w stanie coś takiego zrobić - zerknąłem na Percivala. Gdybym miał kapelusz właśnie bym mu go uchylił, ale jedynym co było mi pod ręką była papryka i parę pomidorów.
Ruszyłem w końcu w kierunku zlewu, wrzuciłem do niego jarzyny i odkręciłem wodę, myjąc je kolejno. Nie widziałem teraz wyrazu twarzy mojego rozmówcy, jednak wciąż mogłem go słyszeć, skupić się bardziej niż na zwodniczej momentami mimice. Z zainteresowaniem wyłapałem nutę, która pobrzmiała w naprędce wypowiedzianym pytaniu. Nie wiedziałem, jak dobrze nie-Nott i Wright się znali, jednak skoro jeden za drugiego ręczył a drugi zdaniem pierwszego się przejmował to raczej nie była to kwestia wspólnych zajęć z opieki nad magicznymi stworzeniami. - Chętnie. To nie jest aż takie trudne - odparłem, zakręcając kurek i wycierając dłonie, nie drążąc jednocześnie tematu moich rozmyślań werbalnie - nie była mi ta wiedza do szczęścia potrzebna. Wyciągnąłem na blat deskę do krojenia i nóż, po czym wziąłem do ręki pomidora, unosząc go na wysokość twarzy. - Tego chyba nie muszę ci tłumaczyć - powiedziałem z żartobliwym przekąsem, kładąc warzywo* na drewnianej desce. Rozpołowiłem je, pokazałem ja wykroić środek i pokroić na kostkę. - Tylko skul palce w ten sposób, wtedy ostrze w razie czego zsunie się z kostek, a nie rozetnie opuszki - pokazałem najbardziej przydatną kuchenną radę jaką kiedykolwiek dostałem, samemu biorąc się za pieczarki. Nadal w moim guście kroiłem je odrobinę zbyt grubo, lecz miałem czas na to, żeby się podszkolić.
Omal sam się jednak nie zaciąłem, kiedy nastąpiła w Percivalu nagła zmiana podejścia. Zamarłem, wyciągnięty ze swojej strefy komfortu, nie wiedząc co tak właściwie mu odpowiedzieć. Miałem pustkę w głowie, jednak ta jęła się z wolna wypełniać myślami.
- Jeszcze do końca to chyba do mnie nie dotarło - powiedziałem, podnosząc głowę i spoglądając przez okno, następnie przenosząc wzrok na drugiego zdrajcę. - Nie wierzę jej. Lucan ma rację, że to jest podejrzane, nie żebym kiedykolwiek ją lubił - opuściłem spojrzenie na leżące przede mną grzyby, zawierając w nim całą niechęć do ciotki jaką posiadałem. Mówiłem kolejne słowa coraz szybciej, z coraz mniejszą kontrolą, z coraz większym zapamiętaniem. - Jest dwulicowa. Od zawsze izolowała się od krewnych, zamykała we własnych sprawach. Odwieczna żałoba po mężu to przedstawienie, uśpiła czujność wszystkich dookoła, powoli ciągnęła swoje postanowienia, cele i gry aż w końcu jej się udało. Kłamie jak z nut, cholerna szantrapa, jestem przekonany, że go zabiła - dlaczego niby nie wezwała żadnego uzdrowiciela? Czy to nie jest dziwne, że w całym Beaulieu wiedziała o tym tylko ona i jej synowie? - ostatnie słowa wypowiedziałem na równi ze złością, co rozpaczą. Zacisnąłem dłonie w pięści i wziąłem głęboki, powolny oddech. - Fenwick by mnie tak nie potraktował. Nie wspominając o tym, co chciała zrobić z Lucindą - pogarda i obrzydzenie w moim głosie wylewały się w przestrzeń kuchni, wypełniając ją od podłogi aż po sam sufit. Percival dostał swoją odpowiedź, a mi potrzebne było jeszcze kilka spokojnych wdechów i wydechów, aby powrócić do względnej normy. Westchnąłem w końcu, przepraszająco spoglądając na byłego arystokratę. - Przepraszam. Może i rodzina się mnie wyparła, ale ja rodziny wyprzeć się nie mogę - skwitowałem swój wybuch. Temperament Selwynów każdy znał, a i mnie jego odziedziczenie nie ominęło. Wziąłem znów do ręki nóż, kończąc kroić to, co zacząłem. - Pozostaje jedynie dziękować Merlinowi, że w twojej sytuacji Carrowowie... Adrien był moim pierwszym nauczycielem w Mungu, także sam rozumiesz, Inara... jest mi niezmiernie żal tego, co się stało, Percivalu - zakończyłem smutno, zerkając na obrączkę na palcu stojącego obok mężczyzny. Nie umknęło mi to, jak wcześniej ku niej sięgnął szukając oparcia, jakiejś stałej - i rozdzierającym było widzieć i wiedzieć, że nie mogło mu być to dane.
| Pamiętajcie morsy, pomidor to owoc. Papryka i ogórek też. W ogóle wszystko co ma pestki to owoce są, ale Alex ma zielarstwo tylko na I, więc jeszcze tego nie wie.
przepraszamniewiemcotojest
Być może powinien był zachowywać się ostrożniej, bardziej ważyć wypowiadane słowa, raz po raz oglądać się za siebie, żeby móc w porę wypatrzeć ewentualnie zagrożenie – ale powoli zaczynało brakować mu na to wszystko siły. Owszem, mimo przytulnego otoczenia i łudząco prawdziwej atmosfery bezpieczeństwa, gdzieś w tyle jego czaszki niezmiennie tkwiła świadomość, że znajdował się na łasce i niełasce członka Zakonu Feniksa, organizacji, dla której wciąż był jedynie znienawidzonym i przeznaczonym do wytępienia Rycerzem Walpurgii, nawet jeżeli rzekomo – i tylko rzekomo – opuścił ich szeregi, w przypływie budzącego się sumienia oferując im pomoc – jednak gdzieś między odbijającym się od schludnych mebli śmiechem, a wybrzmieniem ostatniej z niwelujących jego obrażenia inkantacji, stwierdził, że może nie był jedynym, którego dopadło zmęczenie związane z permanentnym stanem podskórnego strachu się o własne życie. Dopuszczał co prawda do siebie możliwość, że Alexander był po prostu dobrym aktorem, który od chwili przekroczenia przez niego progu – albo jeszcze wcześniej, od przeskoczenia dzielącej ich, ziejącej w ziemi wyrwy – niecnie zdobywał jego zaufanie, składając je w całość kawałek po kawałku, oraz kryjąc prawdziwe zamiary pod pozornie niewinną propozycją przygotowania omletu – ale po przedłużającej się chwili zawahania postanowił wziąć też pod uwagę, że stojący naprzeciwko niego mężczyzna, oprócz tego, że należał do zwalczającej zło organizacji, mógł być też zwyczajnym człowiekiem; człowiekiem, który – dokładnie tak, jak on sam – umknął właśnie ze szponów śmierci, utraciwszy wcześniej nie tylko szanowanego członka rodziny, ale i rodzinę samą w sobie. Może chciał go zmanipulować – a może też zależało mu na tym, żeby z kimś po prostu porozmawiać, ściągając tym samym z ostatnich wydarzeń nieco przerażającej otoczki, zbyt jeszcze świeżej i wrażliwej, by zabierać się za poradzenie sobie z nią w pojedynkę – i bez bufora w postaci znajomego, bezpiecznego zapachu herbaty, czy szczerego śmiechu, tylko odrobinę zbyt głośno dźwięczącego w przywykłych do słuchania agonalnych krzyków uszach. Może – co szalone i nieprawdopodobne – nie byli od siebie aż tak różni, a przynajmniej nie w tamtym momencie; może Alexander też miał po dziurki w nosie szalejącej wokół nich wojny, i tak naprawdę zamiast doszukiwać się nieistniejących potknięć, chciał po prostu zjeść późny obiad, nie przejmując się przez chwilę tym, czy fałszywie nawrócony zwolennik Voldemorta nie wbije mu przypadkiem noża w odsłonięte, pochylone nad zlewem plecy.
Może się mylił; ale może też nie musiał wcale mieć stuprocentowej pewności co do zamiarów swojego gospodarza, żeby chociaż odrobinę ułatwić mu niewdzięczne zadanie goszczenia wroga pod swoim dachem.
– Masz rację – przyznał po krótkim namyśle; w pierwszej chwili, słuchając śmiałego oskarżenia z poziomu łukowatych kamieni w Stonehenge, uznał czyn byłego Selwyna za lekkomyślny i szalony, ale z drugiej strony były to słowa, których nie dało się już cofnąć – wymazanie pamięci całej rzeszy arystokratów nie znajdowało się nawet w ich zasięgu. – Zwłaszcza jeśli napisze o tym Prorok – dodał; magiczna Wielka Brytania nie zaczynała ani nie kończyła się na szlachcie i to, co stało się dzisiaj w Salisbury, niewątpliwie miało już wkrótce odbić się wśród czarodziejskiej społeczności szerokim echem.
Uniósł wyżej brwi na wspomnienie jego wymiany zdań z Tristanem, posyłając Alexandrowi zdziwione spojrzenie. – Wyłapałeś to? – rzucił; nie był pewien, na ile otwarte i stanowcze polecenie śmierciożercy było jasne dla osób postronnych, ale wyglądało na to, że jego rozmówca zauważał więcej, niż to, do czego się przyznawał. Nie dziwiło go to wcale; wciąż miał w pamięci to, jak uważnie mu się przyglądał, gdy pojawił się w kuchni, starając się – bezskutecznie i raczej krótkotrwale – ukryć przed nim kotłujące się pod czaszką myśli. – Nie wydaje mi się, żebym miał już wtedy jakiś wybór. A już na pewno nie taki, który byłbym gotów rozważyć – powiedział, wzruszając ramionami. Nie uważał, że dokonał czegokolwiek godnego uwagi; nawet gdyby – zgodnie z wolą nestora i Rosiera – wycofał się z własnych słów, porzucając na dobre poczucie godności i szacunek do samego siebie, to istniało małe prawdopodobieństwo, że ktokolwiek uwierzyłby, że cała poprzednia wypowiedź była jedynie wynikiem chwilowej niedyspozycji, wywołanej pomieszaniem zmysłów. Musiałby za nią odpowiedzieć – przed Rycerzami, i przed Voldemortem samym w sobie; jego wzrok przekazywał raczej jasną i trudną do błędnego zinterpretowania wiadomość. – Cóż, przynajmniej wiemy, że jeszcze nie opanował sztuki mordowania samym spojrzeniem – dodał, niby lekko, ale w jego głosie kryło się też wyraźne napięcie; wbrew charakterowi wypowiadanych słów, konfrontacja z Czarnym Panem przeraziła go do głębi, bardziej niż perspektywa pogrzebania żywcem, bardziej niż wizja padnięcia ofiarą jednego z krążących nad kromlechem dementorów; nawet teraz, znajdując się setki kilometrów od Voldemorta, wzdrygnął się nieprzyjemnie na to wspomnienie, ciesząc się, że wkrótce potem jego rozmówca odwrócił od niego wzrok – i że on sam mógł skupić uwagę na czymś zdecydowanie bardziej prozaicznym i jednocześnie mniej śmiercionośnym. To jest, na krojeniu pomidorów.
Podszedł do blatu w ślad za Alexandrem, w międzyczasie powijając rękawy flanelowej koszuli aż do łokci, i nie oburzając się wcale, gdy przekazywano mu pozornie oczywiste instrukcje. Obserwując, jak mężczyzna z wprawą zamienia owalne warzywo w zbiór względnie równych sześcianów, skinął jedynie głową, biorąc do ręki nóż. To narzędzie, w przeciwieństwie do innych dziwnych, kuchennych wynalazków, nie było mu bynajmniej obce, ale i tak przez moment ostrożnie ważył je w dłoni, zerkając z ukosa na już-nie Selwyna, jakby się spodziewał, że wyrwie mu ostry przedmiot spomiędzy palców. Nic takiego się nie stało, po chwili zabrał się więc za wykonanie otrzymanego zadania, uważnie wykrawając twardy środek i starając się pokroić pierwszego pomidora w jak najrówniejszą kostkę.
Niewymagające myślenia, manualne czynności, niemal od zawsze pomagały mu w opanowaniu zszarganych nerwów, i nie inaczej było teraz; nawet nie zauważył, kiedy jego oddech nieco się wyrównał i uspokoił, a chwilowe milczenie, przerywane jedynie odgłosem uderzającego o deskę ostrza, po raz pierwszy wcale mu nie przeszkadzało. – Ja też jej nie wierzę. Za dużo w tym wszystkim wygodnych zbiegów okoliczności, żeby to mógł być przypadek – podzielił się z Alexandrem swoimi myślami, wtrącając się w przerwę w jego wypowiedzi. Dla kogoś postronnego oskarżenie Morgany o zamordowanie swojego poprzednika może i brzmiałoby jak teoria spiskowa, ale Percival nie miał wątpliwości, że lorda Fenwicka nie zabrała wcale ani choroba, ani sędziwy wiek; obecność Voldemorta na szczycie zorganizowanym przez Malfoyów, osadzenie jego najbardziej zaufanych popleczników w roli nestorów, nagła zmiana polityki Selwynów – każdy z tych drobnych faktów z osobna być może o niczym nie świadczył, ale razem składały się na dosyć jasny obraz sytuacji, dopiero teraz klarujący się wyraźnie w umyśle Percivala.
Nie umknęły mu nuty gwałtownych emocji, przelewających się między kolejnymi głoskami, nie przegapił też zaciśniętych pięści, ani powolnego wdechu – nie skomentował tego jednak w żaden sposób, skupiając spojrzenie na pomidorach i w ten sposób dając Alexandrowi trochę przestrzeni. – Przykro mi – mruknął jedynie, odrzucając na bok niejadalne, wykrojone z pomidorów części. – Z powodu lorda Fenwicka – dodał. Nie wiedział, czy jego rozmówcę i zmarłego nestora łączyły relacje bliższe niż zwyczajny szacunek młodszego do starszego, ale niespodziewana i niechciana zmiana głowy rodu z pewnością nie obyła się w jego przypadku bez ofiar i poświęceń. Otworzył usta, przez moment chcąc powiedzieć coś jeszcze, ale na wspomnienie Lucindy wszystkie poprzednie myśli uleciały z jego głowy, a trzymająca rączkę noża dłoń omsknęła się, uderzając z donośnym trzaskiem w drewnianą deskę. Zacisnął zęby, nieruchomiejąc na moment. – Prędzej bym go zabił, niż pozwolił, żeby za niego wyszła – powiedział cicho, wracając do krojenia pozostawionego na pastwę losu warzywa, tym razem jakby z większą niż poprzednio determinacją. Chociaż jego i Lucindę łączył dalszy stopień pokrewieństwa, zawsze była mu bliska – wciąż miał w pamięci ten przeklęty wieczór, w czasie którego ledwie uszli z życiem – i myśl, że ktoś taki jak ona, mógłby znaleźć się na łasce Burke’ów, sprawiała, że się w nim gotowało. – Poręczyłem za psidwakosyna – odezwał się po chwili, z pogardą, która tym razem była skierowana jednak do wewnątrz. – Po tym jak zwiał z Azkabanu – doprecyzował. Napisanie kłamliwego listu wydawało mu się wtedy nieszkodliwe – durna przysługa poczyniona komuś, z kim koniec końców przez wiele lat dzielił dormitorium; jak mógł być aż tak głupi?
Zamilkł na dłuższą chwilę, nie przerywając rozciągającej się pomiędzy nimi ciszy. Nie dziwiła go wcale reakcja Alexandra – on sam wciąż dziękował Merlinowi, że Edgar postanowił zawetować tę idiotyczną propozycję mariażu – nie spoglądał więc w jego kierunku, pozwalając mu na zebranie z powrotem myśli w spokoju oraz względnej prywatności. Nie spodziewał się jednak przeprosin, i to jedno słowo zmusiło go do odpowiedzi. – Za co mnie przepraszasz? Oczywiście, że nie możesz, to twoja rodzina – powiedział, zerkając na swojego rozmówcę z lekkim niedowierzaniem. To przecież nie było tak, że więzi, tworzące się przez lata i cementowane wspomnieniami, w ułamku sekundy przestały istnieć; on sam czuł złość, gniew, żal; miał ochotę sprać Eddarda na kwaśne jabłko za ślepotę i potrząsnąć gwałtownie Lysandrem za to, że potraktował go jak dziecko, ale to nie oznaczało, że gdyby potrzebowali pomocy, to by im jej odmówił – tak samo, jak nie zawahałby się ani sekundy przed udzieleniem wsparcia Elaine, Elise, czy Rosemary.
Nie mówiąc już o Inarze.
Nie był przygotowany na to, że padnie jej imię – i nie chciał żeby padło; kwestia ich rozwiązanego małżeństwa oraz oficjalnego uznania Percivala za martwego, leżała póki co gdzieś w ciemnym kącie jego własnego umysłu, jątrząc się i pulsując, oraz grożąc wywołaniem obfitego krwawienia do wewnątrz, jeżeli tylko ośmieliłby się jej dotknąć. Nie zapominał o niej, ale panicznie bał się chociażby próbować objąć ją myślami, zdając sobie sprawę z tego, że nie był jeszcze gotowy na to, żeby się z tym zmierzyć. Gdy więc ignorowane tchórzliwie wspomnienie zostało szturchnięte przez stojącego tuż obok Alexandra (łagodnie i z wyczuciem, ale wciąż), zamarł na dłuższą chwilę, a jedyną oznaką świadczącą o tym, że ciężkie słowa w ogóle do niego dotarły, były jego nieruchomiejące w pół ruchu dłonie.
Miał wrażenie, że rozlegająca się po ostatnim zdaniu cisza otoczyła go w całości, wciskając się do uszu i do gardła, odbierając mu całkowicie zdolność mówienia i oddychania; mocniej i dotkliwiej w umysł wwiercał się jedynie głos byłego Selwyna, już dawno wybrzmiały, ale mimo wszystko nadal obecny, mieszający się z głosami nestorów Nottów i Carrowów, oraz niezliczonych arystokratów, plujących na niego za los, na jaki skazał Inarę. Wiedział, że mieli rację, a chociaż w tonie jego rozmówcy nie było wcale bliźniaczej pogardy czy odrazy, a jedynie autentyczny smutek, to przez krótką, paranoiczną chwilę, obawiał się, że za moment on również wyzwie go od egoistów.
Nic takiego nie miało miejsca, po niekończącej się chwili Percival odetchnął więc wreszcie, wciąż nieruchomo opierając nóż o brzeg deski. Odchrząknął cicho. – No – odezwał się elokwentnie, ledwie zerkając w stronę Alexandra. – Mi też. To jedyna rzecz, której żałuję. – Zawahał się; gdy wypowiadał kolejne słowa, w jego głosie pobrzmiewał ból. – Ale może to i lepiej, że będzie z dala ode mnie. Chyba zawsze była dla mnie za dobra. W pełnym znaczeniu tego słowa. – Jego dłonie drgnęły, powracając od ćwiartowania warzyw w kostkę – ale wolniej, z większym skupieniem, jakby się obawiał, że ścianki sześcianów nie będą odpowiednio idealne. – Wiesz, że prowadziła badania nad eliksirem pozwalającym wilkołakom zachować kontrolę nad sobą w trakcie pełni? Nigdy nikogo nie skreślała, bez względu na to, kim by nie był. – Nawet jego; wypuścił ze świstem powietrze z płuc, orientując się mgliście, że z jakiegoś powodu wypowiadanie tych słów sprawiało, że czuł się odrobinę lepiej. Nie był jedynie pewien, czy stojący obok mężczyzna rzeczywiście chciał go słuchać – ale póki mu nie przerywał, Percival mówił dalej. – To chyba wtedy, kiedy powiedziała mi o dziecku, wszystko wywróciło się na drugą stronę – dodał, między sylabami dźwięczały nuty niepewności. Do tej pory nie myślał o tym w ten sposób, ale zanim to zdanie zdążyło wybrzmieć, zrozumiał, że właściwie była to prawda. Odłożył na moment nóż, odwracając się w stronę Alexandra. Zabawne, że jeszcze kilkanaście minut temu zapierał się sam przed sobą, że nie pozwoli wciągnąć się w przesłuchanie; jeszcze zabawniej, że tak naprawdę ze strony Zakonnika nie padło żadne pytanie. – Jesteś uzdrowicielem, potrafisz stwierdzić, od czego powstały? – zapytał, wskazując na jasne blizny na przedramionach, doskonale widoczne poniżej podwiniętych rękawów koszuli. Nie te najbardziej rzucające się w oczy, głębokie i nierównomierne, będące pamiątką po wyprawie do Peru, ani nie tą rozlaną na nadgarstku, czarną jak magia, która była za nią odpowiedzialna. Znamiona, o których mówił, były gładkie, wyglądające bardziej jak jaśniejsze plamy na skórze, rozłożone niemal symetrycznie na obu rękach; jedynie pod wpływem zmian temperatury miały w zwyczaju przyjmować inne kolory, od szarego do mocno czerwonego. – Miałem siedemnaście lat, kiedy mój ojciec dowiedział się, że zamiast myśleć o posadzie w ministerstwie, chcę po Hogwarcie wyjechać razem z przyjacielem i zarabiać jako łowca smoków – ciągnął dalej, niezależnie od odpowiedzi – oraz tego, czy w ogóle nastąpiła. Znów wziął do ręki ostrze, jak gdyby nigdy nic kontynuując przerwaną pracę. Mówił spokojnie, lekko – choć tylko z pozoru; czujne uszy bez problemu byłyby w stanie wychwycić, że nie było to coś, o czym opowiadał często. I właściwie – zrobił to do tej pory tylko raz. – Kazał mi podejść do kominka i trzymać ręce nad ogniem tak długo, aż prawie zemdlałem z bólu. Powiedział, że tak właśnie pali go wstyd na myśl, że jego syn zadaje się z mieszańcem. – Odsunął pokrojonego pomidora na bok deski, biorąc do ręki kolejnego i przepoławiając go już z większą niż początkowo wprawą. – Nie usprawiedliwiam tego, co zrobiłem później, bo nie ma na to usprawiedliwienia. Wszystkie wybory były moje – ale jeżeli mogę coś z tym zrobić, to nie chcę, żeby moje dziecko również musiało je podejmować. Nikt nie powinien żyć w strachu, że jeżeli zaprzyjaźni się z niewłaściwą osobą, to odwróci się od niego jego własna rodzina. – Stuknął jeszcze raz nożem, po czym rozejrzał się za następnym warzywem – ale wydawało się, że skroił już ostatnie. – Co teraz mam z tym zrobić? – zapytał, tonem, który sprawiał wrażenie, jakby był po prostu mało znaczącą kontynuacją poprzedniej wypowiedzi, wskazując na zepchnięte na bok deski pomidory.
Być może powinien był zachowywać się ostrożniej, bardziej ważyć wypowiadane słowa, raz po raz oglądać się za siebie, żeby móc w porę wypatrzeć ewentualnie zagrożenie – ale powoli zaczynało brakować mu na to wszystko siły. Owszem, mimo przytulnego otoczenia i łudząco prawdziwej atmosfery bezpieczeństwa, gdzieś w tyle jego czaszki niezmiennie tkwiła świadomość, że znajdował się na łasce i niełasce członka Zakonu Feniksa, organizacji, dla której wciąż był jedynie znienawidzonym i przeznaczonym do wytępienia Rycerzem Walpurgii, nawet jeżeli rzekomo – i tylko rzekomo – opuścił ich szeregi, w przypływie budzącego się sumienia oferując im pomoc – jednak gdzieś między odbijającym się od schludnych mebli śmiechem, a wybrzmieniem ostatniej z niwelujących jego obrażenia inkantacji, stwierdził, że może nie był jedynym, którego dopadło zmęczenie związane z permanentnym stanem podskórnego strachu się o własne życie. Dopuszczał co prawda do siebie możliwość, że Alexander był po prostu dobrym aktorem, który od chwili przekroczenia przez niego progu – albo jeszcze wcześniej, od przeskoczenia dzielącej ich, ziejącej w ziemi wyrwy – niecnie zdobywał jego zaufanie, składając je w całość kawałek po kawałku, oraz kryjąc prawdziwe zamiary pod pozornie niewinną propozycją przygotowania omletu – ale po przedłużającej się chwili zawahania postanowił wziąć też pod uwagę, że stojący naprzeciwko niego mężczyzna, oprócz tego, że należał do zwalczającej zło organizacji, mógł być też zwyczajnym człowiekiem; człowiekiem, który – dokładnie tak, jak on sam – umknął właśnie ze szponów śmierci, utraciwszy wcześniej nie tylko szanowanego członka rodziny, ale i rodzinę samą w sobie. Może chciał go zmanipulować – a może też zależało mu na tym, żeby z kimś po prostu porozmawiać, ściągając tym samym z ostatnich wydarzeń nieco przerażającej otoczki, zbyt jeszcze świeżej i wrażliwej, by zabierać się za poradzenie sobie z nią w pojedynkę – i bez bufora w postaci znajomego, bezpiecznego zapachu herbaty, czy szczerego śmiechu, tylko odrobinę zbyt głośno dźwięczącego w przywykłych do słuchania agonalnych krzyków uszach. Może – co szalone i nieprawdopodobne – nie byli od siebie aż tak różni, a przynajmniej nie w tamtym momencie; może Alexander też miał po dziurki w nosie szalejącej wokół nich wojny, i tak naprawdę zamiast doszukiwać się nieistniejących potknięć, chciał po prostu zjeść późny obiad, nie przejmując się przez chwilę tym, czy fałszywie nawrócony zwolennik Voldemorta nie wbije mu przypadkiem noża w odsłonięte, pochylone nad zlewem plecy.
Może się mylił; ale może też nie musiał wcale mieć stuprocentowej pewności co do zamiarów swojego gospodarza, żeby chociaż odrobinę ułatwić mu niewdzięczne zadanie goszczenia wroga pod swoim dachem.
– Masz rację – przyznał po krótkim namyśle; w pierwszej chwili, słuchając śmiałego oskarżenia z poziomu łukowatych kamieni w Stonehenge, uznał czyn byłego Selwyna za lekkomyślny i szalony, ale z drugiej strony były to słowa, których nie dało się już cofnąć – wymazanie pamięci całej rzeszy arystokratów nie znajdowało się nawet w ich zasięgu. – Zwłaszcza jeśli napisze o tym Prorok – dodał; magiczna Wielka Brytania nie zaczynała ani nie kończyła się na szlachcie i to, co stało się dzisiaj w Salisbury, niewątpliwie miało już wkrótce odbić się wśród czarodziejskiej społeczności szerokim echem.
Uniósł wyżej brwi na wspomnienie jego wymiany zdań z Tristanem, posyłając Alexandrowi zdziwione spojrzenie. – Wyłapałeś to? – rzucił; nie był pewien, na ile otwarte i stanowcze polecenie śmierciożercy było jasne dla osób postronnych, ale wyglądało na to, że jego rozmówca zauważał więcej, niż to, do czego się przyznawał. Nie dziwiło go to wcale; wciąż miał w pamięci to, jak uważnie mu się przyglądał, gdy pojawił się w kuchni, starając się – bezskutecznie i raczej krótkotrwale – ukryć przed nim kotłujące się pod czaszką myśli. – Nie wydaje mi się, żebym miał już wtedy jakiś wybór. A już na pewno nie taki, który byłbym gotów rozważyć – powiedział, wzruszając ramionami. Nie uważał, że dokonał czegokolwiek godnego uwagi; nawet gdyby – zgodnie z wolą nestora i Rosiera – wycofał się z własnych słów, porzucając na dobre poczucie godności i szacunek do samego siebie, to istniało małe prawdopodobieństwo, że ktokolwiek uwierzyłby, że cała poprzednia wypowiedź była jedynie wynikiem chwilowej niedyspozycji, wywołanej pomieszaniem zmysłów. Musiałby za nią odpowiedzieć – przed Rycerzami, i przed Voldemortem samym w sobie; jego wzrok przekazywał raczej jasną i trudną do błędnego zinterpretowania wiadomość. – Cóż, przynajmniej wiemy, że jeszcze nie opanował sztuki mordowania samym spojrzeniem – dodał, niby lekko, ale w jego głosie kryło się też wyraźne napięcie; wbrew charakterowi wypowiadanych słów, konfrontacja z Czarnym Panem przeraziła go do głębi, bardziej niż perspektywa pogrzebania żywcem, bardziej niż wizja padnięcia ofiarą jednego z krążących nad kromlechem dementorów; nawet teraz, znajdując się setki kilometrów od Voldemorta, wzdrygnął się nieprzyjemnie na to wspomnienie, ciesząc się, że wkrótce potem jego rozmówca odwrócił od niego wzrok – i że on sam mógł skupić uwagę na czymś zdecydowanie bardziej prozaicznym i jednocześnie mniej śmiercionośnym. To jest, na krojeniu pomidorów.
Podszedł do blatu w ślad za Alexandrem, w międzyczasie powijając rękawy flanelowej koszuli aż do łokci, i nie oburzając się wcale, gdy przekazywano mu pozornie oczywiste instrukcje. Obserwując, jak mężczyzna z wprawą zamienia owalne warzywo w zbiór względnie równych sześcianów, skinął jedynie głową, biorąc do ręki nóż. To narzędzie, w przeciwieństwie do innych dziwnych, kuchennych wynalazków, nie było mu bynajmniej obce, ale i tak przez moment ostrożnie ważył je w dłoni, zerkając z ukosa na już-nie Selwyna, jakby się spodziewał, że wyrwie mu ostry przedmiot spomiędzy palców. Nic takiego się nie stało, po chwili zabrał się więc za wykonanie otrzymanego zadania, uważnie wykrawając twardy środek i starając się pokroić pierwszego pomidora w jak najrówniejszą kostkę.
Niewymagające myślenia, manualne czynności, niemal od zawsze pomagały mu w opanowaniu zszarganych nerwów, i nie inaczej było teraz; nawet nie zauważył, kiedy jego oddech nieco się wyrównał i uspokoił, a chwilowe milczenie, przerywane jedynie odgłosem uderzającego o deskę ostrza, po raz pierwszy wcale mu nie przeszkadzało. – Ja też jej nie wierzę. Za dużo w tym wszystkim wygodnych zbiegów okoliczności, żeby to mógł być przypadek – podzielił się z Alexandrem swoimi myślami, wtrącając się w przerwę w jego wypowiedzi. Dla kogoś postronnego oskarżenie Morgany o zamordowanie swojego poprzednika może i brzmiałoby jak teoria spiskowa, ale Percival nie miał wątpliwości, że lorda Fenwicka nie zabrała wcale ani choroba, ani sędziwy wiek; obecność Voldemorta na szczycie zorganizowanym przez Malfoyów, osadzenie jego najbardziej zaufanych popleczników w roli nestorów, nagła zmiana polityki Selwynów – każdy z tych drobnych faktów z osobna być może o niczym nie świadczył, ale razem składały się na dosyć jasny obraz sytuacji, dopiero teraz klarujący się wyraźnie w umyśle Percivala.
Nie umknęły mu nuty gwałtownych emocji, przelewających się między kolejnymi głoskami, nie przegapił też zaciśniętych pięści, ani powolnego wdechu – nie skomentował tego jednak w żaden sposób, skupiając spojrzenie na pomidorach i w ten sposób dając Alexandrowi trochę przestrzeni. – Przykro mi – mruknął jedynie, odrzucając na bok niejadalne, wykrojone z pomidorów części. – Z powodu lorda Fenwicka – dodał. Nie wiedział, czy jego rozmówcę i zmarłego nestora łączyły relacje bliższe niż zwyczajny szacunek młodszego do starszego, ale niespodziewana i niechciana zmiana głowy rodu z pewnością nie obyła się w jego przypadku bez ofiar i poświęceń. Otworzył usta, przez moment chcąc powiedzieć coś jeszcze, ale na wspomnienie Lucindy wszystkie poprzednie myśli uleciały z jego głowy, a trzymająca rączkę noża dłoń omsknęła się, uderzając z donośnym trzaskiem w drewnianą deskę. Zacisnął zęby, nieruchomiejąc na moment. – Prędzej bym go zabił, niż pozwolił, żeby za niego wyszła – powiedział cicho, wracając do krojenia pozostawionego na pastwę losu warzywa, tym razem jakby z większą niż poprzednio determinacją. Chociaż jego i Lucindę łączył dalszy stopień pokrewieństwa, zawsze była mu bliska – wciąż miał w pamięci ten przeklęty wieczór, w czasie którego ledwie uszli z życiem – i myśl, że ktoś taki jak ona, mógłby znaleźć się na łasce Burke’ów, sprawiała, że się w nim gotowało. – Poręczyłem za psidwakosyna – odezwał się po chwili, z pogardą, która tym razem była skierowana jednak do wewnątrz. – Po tym jak zwiał z Azkabanu – doprecyzował. Napisanie kłamliwego listu wydawało mu się wtedy nieszkodliwe – durna przysługa poczyniona komuś, z kim koniec końców przez wiele lat dzielił dormitorium; jak mógł być aż tak głupi?
Zamilkł na dłuższą chwilę, nie przerywając rozciągającej się pomiędzy nimi ciszy. Nie dziwiła go wcale reakcja Alexandra – on sam wciąż dziękował Merlinowi, że Edgar postanowił zawetować tę idiotyczną propozycję mariażu – nie spoglądał więc w jego kierunku, pozwalając mu na zebranie z powrotem myśli w spokoju oraz względnej prywatności. Nie spodziewał się jednak przeprosin, i to jedno słowo zmusiło go do odpowiedzi. – Za co mnie przepraszasz? Oczywiście, że nie możesz, to twoja rodzina – powiedział, zerkając na swojego rozmówcę z lekkim niedowierzaniem. To przecież nie było tak, że więzi, tworzące się przez lata i cementowane wspomnieniami, w ułamku sekundy przestały istnieć; on sam czuł złość, gniew, żal; miał ochotę sprać Eddarda na kwaśne jabłko za ślepotę i potrząsnąć gwałtownie Lysandrem za to, że potraktował go jak dziecko, ale to nie oznaczało, że gdyby potrzebowali pomocy, to by im jej odmówił – tak samo, jak nie zawahałby się ani sekundy przed udzieleniem wsparcia Elaine, Elise, czy Rosemary.
Nie mówiąc już o Inarze.
Nie był przygotowany na to, że padnie jej imię – i nie chciał żeby padło; kwestia ich rozwiązanego małżeństwa oraz oficjalnego uznania Percivala za martwego, leżała póki co gdzieś w ciemnym kącie jego własnego umysłu, jątrząc się i pulsując, oraz grożąc wywołaniem obfitego krwawienia do wewnątrz, jeżeli tylko ośmieliłby się jej dotknąć. Nie zapominał o niej, ale panicznie bał się chociażby próbować objąć ją myślami, zdając sobie sprawę z tego, że nie był jeszcze gotowy na to, żeby się z tym zmierzyć. Gdy więc ignorowane tchórzliwie wspomnienie zostało szturchnięte przez stojącego tuż obok Alexandra (łagodnie i z wyczuciem, ale wciąż), zamarł na dłuższą chwilę, a jedyną oznaką świadczącą o tym, że ciężkie słowa w ogóle do niego dotarły, były jego nieruchomiejące w pół ruchu dłonie.
Miał wrażenie, że rozlegająca się po ostatnim zdaniu cisza otoczyła go w całości, wciskając się do uszu i do gardła, odbierając mu całkowicie zdolność mówienia i oddychania; mocniej i dotkliwiej w umysł wwiercał się jedynie głos byłego Selwyna, już dawno wybrzmiały, ale mimo wszystko nadal obecny, mieszający się z głosami nestorów Nottów i Carrowów, oraz niezliczonych arystokratów, plujących na niego za los, na jaki skazał Inarę. Wiedział, że mieli rację, a chociaż w tonie jego rozmówcy nie było wcale bliźniaczej pogardy czy odrazy, a jedynie autentyczny smutek, to przez krótką, paranoiczną chwilę, obawiał się, że za moment on również wyzwie go od egoistów.
Nic takiego nie miało miejsca, po niekończącej się chwili Percival odetchnął więc wreszcie, wciąż nieruchomo opierając nóż o brzeg deski. Odchrząknął cicho. – No – odezwał się elokwentnie, ledwie zerkając w stronę Alexandra. – Mi też. To jedyna rzecz, której żałuję. – Zawahał się; gdy wypowiadał kolejne słowa, w jego głosie pobrzmiewał ból. – Ale może to i lepiej, że będzie z dala ode mnie. Chyba zawsze była dla mnie za dobra. W pełnym znaczeniu tego słowa. – Jego dłonie drgnęły, powracając od ćwiartowania warzyw w kostkę – ale wolniej, z większym skupieniem, jakby się obawiał, że ścianki sześcianów nie będą odpowiednio idealne. – Wiesz, że prowadziła badania nad eliksirem pozwalającym wilkołakom zachować kontrolę nad sobą w trakcie pełni? Nigdy nikogo nie skreślała, bez względu na to, kim by nie był. – Nawet jego; wypuścił ze świstem powietrze z płuc, orientując się mgliście, że z jakiegoś powodu wypowiadanie tych słów sprawiało, że czuł się odrobinę lepiej. Nie był jedynie pewien, czy stojący obok mężczyzna rzeczywiście chciał go słuchać – ale póki mu nie przerywał, Percival mówił dalej. – To chyba wtedy, kiedy powiedziała mi o dziecku, wszystko wywróciło się na drugą stronę – dodał, między sylabami dźwięczały nuty niepewności. Do tej pory nie myślał o tym w ten sposób, ale zanim to zdanie zdążyło wybrzmieć, zrozumiał, że właściwie była to prawda. Odłożył na moment nóż, odwracając się w stronę Alexandra. Zabawne, że jeszcze kilkanaście minut temu zapierał się sam przed sobą, że nie pozwoli wciągnąć się w przesłuchanie; jeszcze zabawniej, że tak naprawdę ze strony Zakonnika nie padło żadne pytanie. – Jesteś uzdrowicielem, potrafisz stwierdzić, od czego powstały? – zapytał, wskazując na jasne blizny na przedramionach, doskonale widoczne poniżej podwiniętych rękawów koszuli. Nie te najbardziej rzucające się w oczy, głębokie i nierównomierne, będące pamiątką po wyprawie do Peru, ani nie tą rozlaną na nadgarstku, czarną jak magia, która była za nią odpowiedzialna. Znamiona, o których mówił, były gładkie, wyglądające bardziej jak jaśniejsze plamy na skórze, rozłożone niemal symetrycznie na obu rękach; jedynie pod wpływem zmian temperatury miały w zwyczaju przyjmować inne kolory, od szarego do mocno czerwonego. – Miałem siedemnaście lat, kiedy mój ojciec dowiedział się, że zamiast myśleć o posadzie w ministerstwie, chcę po Hogwarcie wyjechać razem z przyjacielem i zarabiać jako łowca smoków – ciągnął dalej, niezależnie od odpowiedzi – oraz tego, czy w ogóle nastąpiła. Znów wziął do ręki ostrze, jak gdyby nigdy nic kontynuując przerwaną pracę. Mówił spokojnie, lekko – choć tylko z pozoru; czujne uszy bez problemu byłyby w stanie wychwycić, że nie było to coś, o czym opowiadał często. I właściwie – zrobił to do tej pory tylko raz. – Kazał mi podejść do kominka i trzymać ręce nad ogniem tak długo, aż prawie zemdlałem z bólu. Powiedział, że tak właśnie pali go wstyd na myśl, że jego syn zadaje się z mieszańcem. – Odsunął pokrojonego pomidora na bok deski, biorąc do ręki kolejnego i przepoławiając go już z większą niż początkowo wprawą. – Nie usprawiedliwiam tego, co zrobiłem później, bo nie ma na to usprawiedliwienia. Wszystkie wybory były moje – ale jeżeli mogę coś z tym zrobić, to nie chcę, żeby moje dziecko również musiało je podejmować. Nikt nie powinien żyć w strachu, że jeżeli zaprzyjaźni się z niewłaściwą osobą, to odwróci się od niego jego własna rodzina. – Stuknął jeszcze raz nożem, po czym rozejrzał się za następnym warzywem – ale wydawało się, że skroił już ostatnie. – Co teraz mam z tym zrobić? – zapytał, tonem, który sprawiał wrażenie, jakby był po prostu mało znaczącą kontynuacją poprzedniej wypowiedzi, wskazując na zepchnięte na bok deski pomidory.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Alexander zerknął na Percivala z boku, skinąwszy przy tym krótko głową. Chłopak zapłacił za swój czyn wysoką cenę, jednak czy tak naprawdę miała ona jakieś znaczenie? To co zadziało się w Stonehenge otworzyło zupełnie nowy rozdział w historii czarodziejskiego świata, w którym brak był miejsca na półśrodki. Trzeba było brać ryzyko takim, jakie było, a do tego w całości albo wcale. Wszyscy stąpali po cienkim lodzie, który właśnie zaczął się niezwykle intensywnie kruszyć. Czas na wątpliwości minął - niestety jego rodzina, była rodzina, rozwiała je podążając w niewłaściwym kierunku, za szubrawcami i mordercami pokroju Tristana Rosiera, na którego temat rozmowa zboczyła dość płynnie. - Ciężko było na niego nie patrzeć, jak już udało mi się uciec kuzynom - uzdrowiciel mruknął pod nosem, a jego twarz przybrała zdecydowanie bardziej marsowy wyraz. Cały czas pozostawał świadom człowieka, który znajdował się obok, mając się częściowo na baczności. Jednak w tej chwili było mu nawet wszystko jedno, czy były arystokrata spróbowałby go zadźgać nożem na miejscu. Świat pogrążył się w takim chaosie, że nie wiedział co ma o tym wszystkim w ogóle myśleć. Dlatego zabawny komentarz o mordowaniu samym spojrzeniem nie sprawił, że Alexander się zaśmiał. Spojrzał z niepokojem na Notta, tak jak gdyby rzucona we wnętrzu bezpiecznego domu uwaga mogła w jakiś sposób dotrzeć do Czarnego Pana i dać mu nowy pomysł na jeszcze bardziej skuteczne pozbawianie ludzi życia. Jakaś chora i pomylona hybryda bazyliszka z człowiekiem... Chłopaka przebiegł dreszcz pod wpływem wizji pół-bazyliszka, pół-człowieka, o ślepiach tak bezdennych i przerażających jak te, które jeszcze nie tak dawno temu spoczęły i na Alexandrze.
Padały słowa, którym akompaniował dźwięk ostrzy raz po raz uderzających o deski do krojenia. Alexander gotował się w sobie na myśl o Morganie i o tym, jaki los ściągnęła na głowy Selwynów. Wszyscy, jeden po drugim zostaną wciągnięci w świat nienawiści - w tym i jego kochana Isa, pomimo całej swojej żarliwości zbyt zależna od świata, w którym dorastała.
- To na pewno nie był przypadek - odparł pewnym tonem, gdy jego wątpliwości co do Morgany zostały potwierdzone. Jego ruchy jednak zwolniły, a stukanie metalu o drewno stało się przez chwilę mniej intensywne. W milczeniu przyjął kondolencje, starając się nie myśleć za bardzo o ilości ciepła, które były nestor zaoferował młodemu i zagubionemu Alexandrowi kiedy ten pojawił się w Pałacu Beaulieu z pamięcią jedynie o swoim nazwisku. Lecz teraz nawet i to było tylko przeszłością, nic w tej chwili nie znaczącą. Niestety nie każda przeszłość pozostawała bez niezwykle istotnego wpływu na teraźniejszość. Gwardzista zacisnął usta, spoglądając na Percivala niezwykle poważnie. - Poręczenie za Burke'a to nie jedyna twoja błędna decyzja - oznajmił, nadal nie zdejmując srebrzystych tęczówek ze stojącego obok czarodzieja. - Ale obiecującym jest fakt, że w końcu przestałeś być ślepy i zacząłeś podejmować te dobre - skwitował, woalując w swoich słowach niedopowiedzianą pochwałę pod adresem smokologa. Zrobił dzisiaj coś, na co według Alexandra niewielu było się w stanie zdecydować. Percival przezwyciężył strach i otwarcie sprzeciwił się Czarnemu Panu i jego sługusom. Miał własny rozum i w końcu zrobił z niego użytek: niestety pomimo chwalebności tego czynu to nie było jeszcze wystarczającym powodem, aby patrzeć na niego jak na nawróconego człowieka. Jednak zdecydowanie dobrze rokował - zwłaszcza, kiedy zaczął mówić o swojej żonie. Matce jego dziecka. Alexander obdarzył wtedy mężczyznę kolejnym uważnym spojrzeniem, w którym tliło się współczucie. - Wielka szkoda, że nie wywróciło się to wszystko wcześniej - powiedział, a jego słowa były całkowicie szczere. Percival był szalenie zdolnym czarodziejem i młody Gwardzista widział w nim silnego potencjalnego sprzymierzeńca - lecz aby tak się stało to musiało jeszcze wiele wody w rzece upłynąć. Nott jednak w dalszym ciągu brnął dalej, otwierając się przed wydziedziczonym Selwynem jeszcze odrobinę. Uzdrowiciel pochylił się nad dłońmi mężczyzny, jednak wystarczył mu tylko rzut oka, aby sklasyfikować blizny. - Oskórowanie lub oparzenia. Całkowite uszkodzenie skóry - postawił diagnozę, unosząc odrobinę wyżej wystającą z rękawa lewą rękę, pokrytą w całości bliźniaczo podobnymi śladami. Zamarł jednak, słysząc to, co jeszcze miał mu do powiedzenia Percival. I pod wpływem tych zdań Alexandrowi zabrakło słów. Patrzył się tylko na mężczyznę tak, jakby ten właśnie co najmniej wyhodował na karku drugą głowę.
- Naprawdę możesz dobrze rokować - wypowiedział swoje myśli na głos w ramach odpowiedzi na zadane przez jego gościa pytanie. Bez jakichkolwiek kolejnych słów zabrał od niego pokrojone warzywa i zabrał się za obsmażanie wszystkich dodatków na pociągniętej masłem patelni. Pogrążony we własnych myślach dezwał się ponownie dopiero wtedy, gdy wyjaśnił Percivalowi, jak przygotować jajeczną masę na omlety. Rozbijanie jajek nie było jednak najłatwiejszą sztuką, toteż kilka z nich w międzyczasie marnie skończyło na blacie i podłodze, co wywołało krótkie prychnięcie śmiechu Alexa. Ostatecznie jednak omlety nawet się udały.
- Zdecydowanie nie jest to najwybitniejsze osiągnięcie w dziedzinie omletów, jednak udało nam się - powiedział, wręczając jeden z talerzy Percivalowi. - Chodź - rzucił przez ramię, wyprowadzając mężczyznę z kuchni po przeciwnej stronie niż znajdowała się łazienka. Korytarzyk otworzył się na przestronną jadalnię połączoną z salonem. Chłopak przeszedł obok białego fortepianu i skierował swoje naznaczone zmęczeniem i poturbowaniem kroki do stołu. - Smacznego - powiedział, po czym na kilka chwil znów zamilkł, pogrążając się we własnych myślach. W pewnej chwili spojrzał jednak na Percivala, nie będąc w stanie powstrzymać jednego dręczącego go pytania.
- To co tak właściwie teraz zamierzasz?
| zt
Padały słowa, którym akompaniował dźwięk ostrzy raz po raz uderzających o deski do krojenia. Alexander gotował się w sobie na myśl o Morganie i o tym, jaki los ściągnęła na głowy Selwynów. Wszyscy, jeden po drugim zostaną wciągnięci w świat nienawiści - w tym i jego kochana Isa, pomimo całej swojej żarliwości zbyt zależna od świata, w którym dorastała.
- To na pewno nie był przypadek - odparł pewnym tonem, gdy jego wątpliwości co do Morgany zostały potwierdzone. Jego ruchy jednak zwolniły, a stukanie metalu o drewno stało się przez chwilę mniej intensywne. W milczeniu przyjął kondolencje, starając się nie myśleć za bardzo o ilości ciepła, które były nestor zaoferował młodemu i zagubionemu Alexandrowi kiedy ten pojawił się w Pałacu Beaulieu z pamięcią jedynie o swoim nazwisku. Lecz teraz nawet i to było tylko przeszłością, nic w tej chwili nie znaczącą. Niestety nie każda przeszłość pozostawała bez niezwykle istotnego wpływu na teraźniejszość. Gwardzista zacisnął usta, spoglądając na Percivala niezwykle poważnie. - Poręczenie za Burke'a to nie jedyna twoja błędna decyzja - oznajmił, nadal nie zdejmując srebrzystych tęczówek ze stojącego obok czarodzieja. - Ale obiecującym jest fakt, że w końcu przestałeś być ślepy i zacząłeś podejmować te dobre - skwitował, woalując w swoich słowach niedopowiedzianą pochwałę pod adresem smokologa. Zrobił dzisiaj coś, na co według Alexandra niewielu było się w stanie zdecydować. Percival przezwyciężył strach i otwarcie sprzeciwił się Czarnemu Panu i jego sługusom. Miał własny rozum i w końcu zrobił z niego użytek: niestety pomimo chwalebności tego czynu to nie było jeszcze wystarczającym powodem, aby patrzeć na niego jak na nawróconego człowieka. Jednak zdecydowanie dobrze rokował - zwłaszcza, kiedy zaczął mówić o swojej żonie. Matce jego dziecka. Alexander obdarzył wtedy mężczyznę kolejnym uważnym spojrzeniem, w którym tliło się współczucie. - Wielka szkoda, że nie wywróciło się to wszystko wcześniej - powiedział, a jego słowa były całkowicie szczere. Percival był szalenie zdolnym czarodziejem i młody Gwardzista widział w nim silnego potencjalnego sprzymierzeńca - lecz aby tak się stało to musiało jeszcze wiele wody w rzece upłynąć. Nott jednak w dalszym ciągu brnął dalej, otwierając się przed wydziedziczonym Selwynem jeszcze odrobinę. Uzdrowiciel pochylił się nad dłońmi mężczyzny, jednak wystarczył mu tylko rzut oka, aby sklasyfikować blizny. - Oskórowanie lub oparzenia. Całkowite uszkodzenie skóry - postawił diagnozę, unosząc odrobinę wyżej wystającą z rękawa lewą rękę, pokrytą w całości bliźniaczo podobnymi śladami. Zamarł jednak, słysząc to, co jeszcze miał mu do powiedzenia Percival. I pod wpływem tych zdań Alexandrowi zabrakło słów. Patrzył się tylko na mężczyznę tak, jakby ten właśnie co najmniej wyhodował na karku drugą głowę.
- Naprawdę możesz dobrze rokować - wypowiedział swoje myśli na głos w ramach odpowiedzi na zadane przez jego gościa pytanie. Bez jakichkolwiek kolejnych słów zabrał od niego pokrojone warzywa i zabrał się za obsmażanie wszystkich dodatków na pociągniętej masłem patelni. Pogrążony we własnych myślach dezwał się ponownie dopiero wtedy, gdy wyjaśnił Percivalowi, jak przygotować jajeczną masę na omlety. Rozbijanie jajek nie było jednak najłatwiejszą sztuką, toteż kilka z nich w międzyczasie marnie skończyło na blacie i podłodze, co wywołało krótkie prychnięcie śmiechu Alexa. Ostatecznie jednak omlety nawet się udały.
- Zdecydowanie nie jest to najwybitniejsze osiągnięcie w dziedzinie omletów, jednak udało nam się - powiedział, wręczając jeden z talerzy Percivalowi. - Chodź - rzucił przez ramię, wyprowadzając mężczyznę z kuchni po przeciwnej stronie niż znajdowała się łazienka. Korytarzyk otworzył się na przestronną jadalnię połączoną z salonem. Chłopak przeszedł obok białego fortepianu i skierował swoje naznaczone zmęczeniem i poturbowaniem kroki do stołu. - Smacznego - powiedział, po czym na kilka chwil znów zamilkł, pogrążając się we własnych myślach. W pewnej chwili spojrzał jednak na Percivala, nie będąc w stanie powstrzymać jednego dręczącego go pytania.
- To co tak właściwie teraz zamierzasz?
| zt
4 kwietnia
Pieśń o ognistym kwiecie dziwnie rozbrzmiewała w jej głowie niczym echo dawnych wydarzeń, zacięta płyta gramofonowa. Nierówna linia melodyczna, zwrotki powtarzające się na najważniejszych momentach, na tych kilku wersach.
Gdy płatki swe rozłoży, ogień strawi smutki Twe
Serce znów się otworzy na radości świata wieść.
To wcale nie była radość. To był strach. Strach z najgłębszych, najbardziej miękkich części serca, z otwierających się zastawek, drgających w krzyku i ciszy. Nie pamiętała widoku pochłoniętych przez pożogę domów, kolory rozmazywały się jak ślady po pędzlu zostawione przez sfrustrowanego malarza. Z chaosu barw nie potrafiła wyłowić zielonych drzwi wklejonych w śliczny angielski dom na wsi, nie potrafiła odnaleźć znajomych rysów ogródka. Pamiętała, że słyszała za sobą kroki, czyjś chaotyczny bieg i krzyki, ale nie była w stanie rozpoznać, czy były to krzyki sąsiadów, proszące, by im pomogła, czy napastników, żądnych przemocy czarnoksiężników, którzy odczuwali ekstazę, gdy tylko ofiara krzyczała z bólu, skomlała, jęczała w amoku. Ona tego nie chciała. Chciała żyć. Miała przecież tylko dwadzieścia dwa lata. Niedawno mówiła do siebie, że przeżyła najpiękniejsze urodziny w jej życiu, ale nie myślała, że będą one ostatnimi. Tak sądziła, kiedy ogień sięgał jej ciała, gasząc w skórze materiał sukienki. Sądziła, że tu umrze. Że dym wypali w jej płucach dziurę. I że zostawi go. Zostawi tego, którego dopiero co pokochała. Czuła żal i pretensje do świata, że zmuszał ją do takich wyrzeczeń. To jeszcze nie czas dla mnie, świecie, ja chcę żyć, chcę szaleć, chcę ekscytować się drobnostkami i mdleć od wrażenia nad wielkimi rzeczami. Dlaczego stawiasz mnie przed takim wyzwaniem?
Płakała, zatykając przy tym usta, próbując nie robić hałasu, bo dookoła było ciemno i las, miała do pokonania szmat drogi, a miała wrażenie, że za każdym pniem i zieleniejącym się krzewem czai się niebezpieczeństwo. Bała się tak bardzo, bo została sama. Ojca trafiono zaklęciem niewybaczalnym, matka krzycząc wybiegła do niego i zaczęto ją torturować na oczach Idy. Mieszanka uczuć, jaka w niej wezbrała, była nie do opisania. Wszystko przekroczyło wartości dawno poza skalą odczuwania najbardziej intensywnych doznań. Strach przepoczwarzył się w najczystszą formę przerażenia, które rozwinęło skrzydła w brzuchu, wywołało mdłości i dreszcze, rozpaliło ciało i wstrzyknęło toksyczne ilości adrenaliny do krwi, tworząc wybuchową mieszankę krzyczącą „uciekaj”. Potknęła się, biegnąc w stronę drzwi kuchennych, ale zanim zdołała się podnieść, szyby wybuchły przez ogień wdzierający się gwałtem do środka domu. Pierwotne instynkty działały już same, poderwały z ziemi sztywne nogi, rozszerzyły źrenice, ale te prędko zostały przygaszone przez zaciskające się powieki, kiedy jasność ognistych jęzorów pojawiła się zdecydowanie za szybko Idy. Weszła w ogień jak spanikowane zwierzę, widząc w drodze naprzód jedyną ścieżkę ucieczki. Cały bieg urywał się przy każdym upadku i rozciągał przy kolejnych ranach i rwanym materiale, gdy ten napotkał na swej drodze ostrą przeszkodę. Nie wiedziała, co się dzieje, nie nazywała niczego, nie myślała, czuła jedynie pulsujący ból i pieczenie wywołane oparzeniami od ognia. Nie liczyła upadków. Ciało wiedziało, gdzie biegnie, spięty strachem i wysokim stresem mózg wysyłał tylko jeden sygnał – znajdź bezpieczną kryjówkę. Przestrzeń stała się jedynie nazwą, definicja nie grała w niej roli.
Dźwięk dłoni uderzającej o znajome drzwi brzmiał podobnie – spłowiały, wytłumiony, bez wyrazu i barwy, bez uczucia. Był po prostu pustym tonem, suchym, stanowiącym jedynie wymuszoną czynność. Mięśnie drżały z zimna, wiosenna sukienka, porwana i brudna od krwi Idy, była jednym z tych smutnych znaków wojny, otarcia, rany i oparzenia były hymnem na jej cześć.
– Alex! – jej głos nigdy nie brzmiał tak żałośnie, tak przytłaczająco i alarmująco. Brzmiała jak kwilące z bólu kocię, dziecko wołające o łaskę. – To ja, proszę, otwórz! To ja! – wciąż płacz pobrzękiwał ponuro między nozdrzami, które panicznie brały w objęcia powietrze. Oparła dłoń na drewnie, szlochając głośno, jakby dopiero teraz jej ciało zwolniło wszystkie blokady, pozwalając jej wylać wszystkie zamknięte wcześniej emocje. Śmierdziała dymem. Tak jak wtedy, gdy płatki ognistego kwiatu zamykały ciasne ramiona na ciele jej przyjaciółki. Czuła, że się dławi - powietrzem, własną śliną, historią, która uwielbiała zataczać koła.
breathe
then begin again
then begin again
Widział przed sobą jezioro skute lodem, pogrążone w okrytym śniegiem śnie. Jego oddech ulatywał ku zasnutemu szarymi chmurami niebu w białych obłoczkach, mieszając się z zimnym powietrzem. W jego plecy uderzył wiatr, popychając go do przodu: śnieg skrzypiał a lód trzeszczał pod butem, mrucząc złowróżbne przepowiednie. Alexander szedł jednak do przodu wiedząc, że nie ma odwrotu, że nie jest w stanie wrócić do tego, co było wcześniej. Brzeg dawno zniknął za jego plecami, horyzont ograniczał się do stalowoszarego nieba i białego jeziora. I wiatru, wiatru który wył i świszczał, wysysając z jego ciała ostatnie drobiny ciepła. Szedł przed siebie jakby oczekując, że pojawi się przed nim skrzynia. Znał to miejsce, był w nim już nie raz, przywoływał jego obraz za każdym razem, kiedy wyczarowywał patronusa. Ale chociaż jezioro było to samo to nie było ono takie samo: nie znalazł skrzyni, znalazł ciało. Blada skóra upstrzona była piegami, usta odcinały się fioletowo-błękitną plamą; niewidzące oczy wpatrywały się w niebo, okolone aureolą rudych, zamarzniętych włosów. Farley podszedł bliżej i przykucnął nad trupem. Chciał mu zadać tyle pytań, tyle dziur pozostało niezałatanych. Tutaj wszystkie luki które na co dzień ignorował, zaprzątnięty doczesnością wracały do niego donośnym, spotęgowanym echem. Chciał wstać i odejść, smuć się dalej po zamarzniętym jeziorze aż do momentu, kiedy znajdzie to, czego nie wiedział że szuka. Westchnął, pozwalając lodowatemu powietrzu rozorać gardło, lecz wtedy niebieskie oczy spojrzały wprost na niego.
– Alex – sine usta ledwo się poruszyły, ledwie szept się z nich wydostał, jednak dla niego zabrzmiało to jak krzyk.
Alexander poderwał się na równe nogi i nie wiedząc kiedy złapał za różdżkę. Odsunięte z impetem krzesło padło z hukiem na podłogę, a czarodzieja owionęło zimne powietrze. Krótką chwilę zajęło mu zrozumienie, że zasnął przy stole w salonie zostawiając otwarte okno, źródło aktualnego chłodu. Do późna ślęczał nad notatkami, odświeżanie wiedzy z zatruć eliksiralnych przekładając planami dotyczącymi lecznicy: gdzieś po drodze zagubił jednak resztki energii i najzwyczajniej w świecie zasnął z głową na grubej książce traktującej o przedawkowaniach eliksirów leczniczych. Jednak to nie niewygodna pozycja go obudziła, a czyiś szloch i dudnienie do drzwi. Usłyszał jak na piętrze otwieraja się któryś z pokoi, jednak nie tracił czasu na sprawdzanie, kogo jeszcze to nocne zamieszanie wyrwało ze snu. Przy skąpym świetle księżyca przebiegł przez pokój dzienny i za jednym machnięciem różdżki odblokował zamki, które poddały się magii z cichym zgrzytem. Złapał za klamkę, a kiedy ujrzał kto znajdował się po drugiej stronie drzwi miał ochotę zawyć.
– Ida, spokojnie – powiedział, życząc sobie jednak, żeby to był ktoś inny. Jego serce chciało wrzeszczeć, lecz zdusił je jedną, chłodną myślą, wyuczonym opanowaniem. To kolejny pacjent, po prostu kolejny pacjent. Wszystko małymi kroczkami. Nie myśl za daleko wprzód. Wprowadź ją do środka. Bał się jej dotknąć: oparzenia i rany zdawały się być wszędzie, była na dodatek cała osmalona i ubrudzona ziemią. Poderwał nagle głowę i różdżkę, rozglądając się dookoła: nikt jednak jej nie gonił, nikt nie wyłaniał się z lasu. – Daj mi dłoń, wejdziemy do środka – powiedział łagodnie, szukając spojrzeniem jej oczu. Wziął ją za rękę i ostrożnie, jakby była z porcelany zaprowadził do kuchni, wraz z nią wprowadzając do Kurnika kolejną porcję wojennej krzywdy śmierdzącej jak spalenizna i strach. Jednym machnięciem różdżki odkaził kuchenny stół i starając się nie uszkodzić jej bardziej usadził na blacie najdelikatniej jak potrafił. – Zajmę się tobą, jesteś już bezpieczna – mruknął, muskając wargami jej czoło. Był opanowany, był z pozoru tak spokojny, gdy tak naprawdę chciał rzucić wszystko i dorwać tych, co jej to zrobili. Zamarł niespodziewanie w pół ruchu, szykując misę z letnią wodą i ręcznik. – Musisz powiedzieć mi, co się stało – powiedział zdecydowanie, klękając przed nią i wpatrując się w jej oczy. – To bardzo ważne, Ida. Co się stało? Gdzie? Czy był tam ktoś jeszcze? – pytał, starając się jednak mówić jak najwolniej, tak żeby wstrząśnięta i przerażona czarownica zrozumiała sens jego słów.
– Alex – sine usta ledwo się poruszyły, ledwie szept się z nich wydostał, jednak dla niego zabrzmiało to jak krzyk.
***
Alexander poderwał się na równe nogi i nie wiedząc kiedy złapał za różdżkę. Odsunięte z impetem krzesło padło z hukiem na podłogę, a czarodzieja owionęło zimne powietrze. Krótką chwilę zajęło mu zrozumienie, że zasnął przy stole w salonie zostawiając otwarte okno, źródło aktualnego chłodu. Do późna ślęczał nad notatkami, odświeżanie wiedzy z zatruć eliksiralnych przekładając planami dotyczącymi lecznicy: gdzieś po drodze zagubił jednak resztki energii i najzwyczajniej w świecie zasnął z głową na grubej książce traktującej o przedawkowaniach eliksirów leczniczych. Jednak to nie niewygodna pozycja go obudziła, a czyiś szloch i dudnienie do drzwi. Usłyszał jak na piętrze otwieraja się któryś z pokoi, jednak nie tracił czasu na sprawdzanie, kogo jeszcze to nocne zamieszanie wyrwało ze snu. Przy skąpym świetle księżyca przebiegł przez pokój dzienny i za jednym machnięciem różdżki odblokował zamki, które poddały się magii z cichym zgrzytem. Złapał za klamkę, a kiedy ujrzał kto znajdował się po drugiej stronie drzwi miał ochotę zawyć.
– Ida, spokojnie – powiedział, życząc sobie jednak, żeby to był ktoś inny. Jego serce chciało wrzeszczeć, lecz zdusił je jedną, chłodną myślą, wyuczonym opanowaniem. To kolejny pacjent, po prostu kolejny pacjent. Wszystko małymi kroczkami. Nie myśl za daleko wprzód. Wprowadź ją do środka. Bał się jej dotknąć: oparzenia i rany zdawały się być wszędzie, była na dodatek cała osmalona i ubrudzona ziemią. Poderwał nagle głowę i różdżkę, rozglądając się dookoła: nikt jednak jej nie gonił, nikt nie wyłaniał się z lasu. – Daj mi dłoń, wejdziemy do środka – powiedział łagodnie, szukając spojrzeniem jej oczu. Wziął ją za rękę i ostrożnie, jakby była z porcelany zaprowadził do kuchni, wraz z nią wprowadzając do Kurnika kolejną porcję wojennej krzywdy śmierdzącej jak spalenizna i strach. Jednym machnięciem różdżki odkaził kuchenny stół i starając się nie uszkodzić jej bardziej usadził na blacie najdelikatniej jak potrafił. – Zajmę się tobą, jesteś już bezpieczna – mruknął, muskając wargami jej czoło. Był opanowany, był z pozoru tak spokojny, gdy tak naprawdę chciał rzucić wszystko i dorwać tych, co jej to zrobili. Zamarł niespodziewanie w pół ruchu, szykując misę z letnią wodą i ręcznik. – Musisz powiedzieć mi, co się stało – powiedział zdecydowanie, klękając przed nią i wpatrując się w jej oczy. – To bardzo ważne, Ida. Co się stało? Gdzie? Czy był tam ktoś jeszcze? – pytał, starając się jednak mówić jak najwolniej, tak żeby wstrząśnięta i przerażona czarownica zrozumiała sens jego słów.
Wokół był hałas, chociaż w rzeczywistości świat nagle opatulił się silnie wciskającą się w uszy ciszą. Wydaje ci się, Ida, to tylko twoja głowa, twój skomplikowany rozum przetwarza wszystko raz jeszcze, zaraz zacznie znów i znów powtarzać to samo, ale to tylko ci się wydaje. Wmawianie sobie nie miało sensu, wciąż słyszała wszystkie trzaski, krzyki i jęki tak wyraźnie, jakby tuż przed nią, obok niej, za nią, ginęli ludzie. Jej rodzice. Merlinie, ciało taty tak bezwładnie opadło na ziemię, wyssano z niego życie jak za pstryknięciem palców. Już, teraz, nie zaraz, nie za chwilę. Umierasz tutaj, na oczach naszych i swojej córki, nie dostaniesz kolejnej szansy, by powiedzieć jej cokolwiek, co ją pocieszy, zanim zacznie uciekać w panice jak osierocone szczenię. Od matki usłyszała tylko wykrzykiwane w trwodze imię ojca, a potem krzyk, przejmujący i z głębi duszy, która nagle łamie się jak zapałka. Dranie, pomyślała, chociaż w głowie zaczynały narastać już gorsze słowa, których nigdy nie miała śmiałości wyrazić własnymi ustami. To nie ludzie, to wynaturzenia, to potwory, wilki przebrane za owce. Nie rozumiała, jak można było to zrobić, wypowiedzieć dwa słowa, tak obrzydliwe, że aż doprowadzały do torsji. Była pełna złości i żalu, tchórzostwa i chęci rozszarpania tych ludzi własnymi rękami. Chciała zrobić tyle, jednocześnie uciekając, więc ciało reagowało płaczem, rozdarte jak ona cała.
Głos Alexandra był jak lina wyciągającego tonącego z głębokiej studni. Tak się czuła – tonęła – ale on w końcu się pojawił, zamigotał znów, przyciszył chaos, na chwilę wepchnął demony do czarnej przepaści. Podała mu rękę posłusznie, chcąc, żeby ją poprowadził gdziekolwiek, byleby był tam z nią, a jego palce uścisnęła mocno, ale drżąco, bo nie miała już sił. Nogi bolały od długiego, wyczerpującego biegu, prawdopodobnie liczonego w dystansie kilku kilometrów, może kilkunastu, nie miała pojęcia, skóra piekła od ziemi wciśniętej w rany. Było chłodno i ciemno, dobrze, bez ognia, bez drwin palących wszystko dookoła potworów. Z ulgą usiadła na stole, podparła się na wyprostowanych ramionach, ale mdlała z osłabienia, zacisnęła palce na ubraniu Alexa, kurczowo i tęsknie.
– Nie zostawiaj mnie, proszę, nie zostawiaj mnie – łkała panicznie, nie mogąc się uspokoić. Przytuliła się do niego, chociaż tak bardzo bolało, w środku i na zewnątrz, chociaż ciało wcale nie chciało dotykać czegokolwiek. Chciało wciąż biec, ale nie miało siły. Zdradziła siebie, instynkty zamknęły ją w paradoksie. – Zginęli tam, Merlinie, palili wszystko. Jeden dom, każdy. Zielonych drzwi już nie ma. Tata upadł, mama do niego wybiegła, Merlinie. – mówiła szybko, płyta gramofonowa zacięła się, powtarzała sceny jak zaklęte w katarynce. Każdy oddech świszczał, płuca już nie mogły nadążać z poborem tlenu. Oparła pociętą gałązkami twarz o jego pierś. I usłyszała bicie serca. Chaos zniknął, jakby rozproszony rytmicznym, szybkim rytmem. Bum-bum. Bum-bum. Bum-bum. Chwila, jeszcze chwila. Świst przerodził się ciche charczenie. Ręce opadły bezwładnie. Chciała na niego spojrzeć, ale nie mogła, nie miała siły. – Zaatakowali Othery. Spalili nasz dom. – pociągnęła nosem, cicho, piskliwie. – Zabili tatę. Mama próbowała go ratować, ale zaczęli ją torturować. Wiła się w konwulsjach. Wyglądała tak okropnie. Gonili mnie. Ale uciekłam. Biegłam aż tutaj. Nie zostawiaj mnie, proszę. Nie mam już siły.
Czuła, jakby w całym ciele zabrakło jej czucia, jakby kolejne przebiegnięte kilometry wyłączały w jej ciele kolejne migające lampki. Jedna, druga, trzecia. Czwarta. Piąta i szósta. Dwudziesta czwarta. Zgasła nawet ta w drobnych, zaróżowionych kącikach oczu, wysysając z nich każdą jedną kroplę słonych łez.
Głos Alexandra był jak lina wyciągającego tonącego z głębokiej studni. Tak się czuła – tonęła – ale on w końcu się pojawił, zamigotał znów, przyciszył chaos, na chwilę wepchnął demony do czarnej przepaści. Podała mu rękę posłusznie, chcąc, żeby ją poprowadził gdziekolwiek, byleby był tam z nią, a jego palce uścisnęła mocno, ale drżąco, bo nie miała już sił. Nogi bolały od długiego, wyczerpującego biegu, prawdopodobnie liczonego w dystansie kilku kilometrów, może kilkunastu, nie miała pojęcia, skóra piekła od ziemi wciśniętej w rany. Było chłodno i ciemno, dobrze, bez ognia, bez drwin palących wszystko dookoła potworów. Z ulgą usiadła na stole, podparła się na wyprostowanych ramionach, ale mdlała z osłabienia, zacisnęła palce na ubraniu Alexa, kurczowo i tęsknie.
– Nie zostawiaj mnie, proszę, nie zostawiaj mnie – łkała panicznie, nie mogąc się uspokoić. Przytuliła się do niego, chociaż tak bardzo bolało, w środku i na zewnątrz, chociaż ciało wcale nie chciało dotykać czegokolwiek. Chciało wciąż biec, ale nie miało siły. Zdradziła siebie, instynkty zamknęły ją w paradoksie. – Zginęli tam, Merlinie, palili wszystko. Jeden dom, każdy. Zielonych drzwi już nie ma. Tata upadł, mama do niego wybiegła, Merlinie. – mówiła szybko, płyta gramofonowa zacięła się, powtarzała sceny jak zaklęte w katarynce. Każdy oddech świszczał, płuca już nie mogły nadążać z poborem tlenu. Oparła pociętą gałązkami twarz o jego pierś. I usłyszała bicie serca. Chaos zniknął, jakby rozproszony rytmicznym, szybkim rytmem. Bum-bum. Bum-bum. Bum-bum. Chwila, jeszcze chwila. Świst przerodził się ciche charczenie. Ręce opadły bezwładnie. Chciała na niego spojrzeć, ale nie mogła, nie miała siły. – Zaatakowali Othery. Spalili nasz dom. – pociągnęła nosem, cicho, piskliwie. – Zabili tatę. Mama próbowała go ratować, ale zaczęli ją torturować. Wiła się w konwulsjach. Wyglądała tak okropnie. Gonili mnie. Ale uciekłam. Biegłam aż tutaj. Nie zostawiaj mnie, proszę. Nie mam już siły.
Czuła, jakby w całym ciele zabrakło jej czucia, jakby kolejne przebiegnięte kilometry wyłączały w jej ciele kolejne migające lampki. Jedna, druga, trzecia. Czwarta. Piąta i szósta. Dwudziesta czwarta. Zgasła nawet ta w drobnych, zaróżowionych kącikach oczu, wysysając z nich każdą jedną kroplę słonych łez.
breathe
then begin again
then begin again
Życie miało to do siebie, że lubiło zaskakiwać w najmniej spodziewanych momentach. I niestety, ale nie zawsze te zaskakujące zdarzenia były czymś pozytywnym, o czym po raz kolejny przypomniał mu los najpierw pierwszego kwietnia – był to najsmutniejszy żart, jaki przyszło mu przeżyć – a następnie teraz, kiedy w środku nocy Ida znalazła się na jego progu.
Kiedy przylgnęła do niego, odruchowo zaczął gładzić ją po włosach; zrobiło mu się jednak niedobrze, kiedy poczuł zapach palonego ciała i pomyślał o tych, którzy nie mieli tyle szczęścia co Ida.
– Nie zostawię, nie zostawię cię, Ida. Zostaniesz ze mną – powiedział cicho, delikatnie, mając dokładnie to na myśli. Nie zamierzał jej nigdzie wypuszczać, jego wymyślony naprędce plan zakładał, że zostanie w Kurniku. Jakoś się zmieszczą, on coś przecież wymyśli. Odstąpi jej własne łóżko i będzie spał na kanapie. Albo Louis może dzielić z nim sypialnię, transmutują jedną z kanap z salonu w łóżko, a Ida dostanie drugi pokój gościnny. Tak, to był dobry pomysł, tyle że jego realizację będzie musiał odłożyć na później. – Ćśśś – wyszeptał, raz jeszcze gładząc ją po głowie. W końcu musiał jednak odkleić ją od siebie, żeby zacząć opatrywać jej rany. Nie poczuł kiedy jej palce w poszukiwaniu schronienia zaczęły gubić się w jego włosach, kiedy przykucał na podłodze i zajmował się jej stopami, łydkami, kolanami. Kiedy bardzo, bardzo ostrożnie podwinął wyżej materiał sukienki i zajmował się oparzeniami na udach. W powietrzu poza dymem i spalenizną zaczął roznosić się chłodny, kojący i miętowy zapach pasty na oparzenia. W czasie, gdy Alexander rzucał kolejne inkantacje udało mu się jednak dostać szereg istotnych informacji. Uczepił się ich, ich oraz mechanicznych czynności, które tak dobrze znał, które pamiętał nawet wtedy gdy stracił pamięć.
– Jesteś strasznie dzielna, Ida – powiedział, kiedy skończyła mówić i podniósł się, ponownie całując ją w czoło. – A teraz wypij to, poczujesz się lepiej. Pozwoli ci odpocząć – powiedział, podając jej fiolkę, w której znajdował się eliksir słodkiego snu. Była tak wyczerpana, że prawie natychmiast jej powieki zatrzepotały, a Ida odchyliła się do tyłu. Tam jednak czekały już na nią ramiona Alexa. Podniósł ją i, chociaż z trudem, to wniósł po schodach na piętro i ułożył we własnym łóżku. Spojrzał na nią wtedy ostatni raz z czułością i smutkiem w oczach; lecz kiedy Farley oderwał wzrok od pogrążonej w głębokim śnie panny Lupin, jego oczy stały się twarde i chłodne. Uniósł różdżkę i wymówił inkantację Expecto Patronum: błękitny kruk spłynął z różdżki i przysiadł w nogach łóżka, czekając na informację. Gwardzista nie przebierał w słowach, w jasny sposób wzywając każdego możliwego Zakonnika do Othery w Somerset. Wyszedł następnie z sypialni i wpadając jeszcze do pokoju Anthony'ego poinformował go, że zostaje jedynym czarodziejem w domu. Skamander, który wciąż jeszcze nie odzyskał głosu, nie miał mu jak odpowiedzieć; a nawet jakby miał to Alexander już zbiegał po schodach, zarzucał na ramiona płaszcz, zakładał buty i opuścił Kurnik. Wyszedł poza działanie zaklęć ochronnych i teleportował się z trzaskiem w miejsce, gdzie kiedyś stał dom z zielonymi drzwiami.
Wrócił późnym rankiem, ledwo na granicy z przedpołudniem. Słońce jakby pluło mu w tarota, świecąc beztrosko przy akompaniamencie ptasiego trelu. Dzień zapowiadał się na piękny: jedynym niepięknym elementem w Dolinie Godryka pozostawał Alexander. Utykał, idąc przez skąpany w wiośnie las pomiędzy Ruderą a Kurnikiem. W nadpalonym płaszczu, z podbitym okiem i zalanymi krwią spodniami po tym, jak został trafiony Vulnerario. Na walce jednak się nie skończyło: kiedy pod Petrificusem padł ostatni z czarnoksiężników trzeba było dopilnować, aby nikogo więcej już nie skrzywdzili; ugasić pożary; odnaleźć rannych; wydostać ciała; wykopać groby. Mając przed oczami spokojny obraz Kurnika nie potrafił uwierzyć w to, że we wsi niedaleko stąd nie pozostał już żaden dom. Kiedy przekroczył próg domu usłyszał szuranie krzeseł w jadalni i pospieszne kroki w stronę przedpokoju. Lotta tylko popatrzyła się na niego bez słowa z czymś pokroju wyrzutu w oczach. Wyminęła go i poszła prosto do kuchni, jak się okazało po apteczkę. Louis był zdecydowanie bardziej wylewny, praktycznie zaciągając go do kuchni, która stanowiła niepisany oddział ratunkowy. Wszyscy ranni i potrzebujący pomocy trafiali do kuchni na stołek lub stół. Dał sobie pomóc, sam rzucił też kilka zaklęć. Louis zmusił go do wykąpania się. Już czysty i przebrany, wciąż jednak z lekkim cieniem pod okiem i sztywniejącą nogą wdrapał się na piętro. Nie miał siły opowiadać wszystkiego co miało miejsce Skamanderowi. Nie czuł się też, aby zmieniać podział pokojów. Po prostu poszedł do swojego pokoju i usiadł na podłodze przy łóżku. Oparł się plecami o szafkę nocną i wymęczonym spojrzeniem patrzył na twarz Idy, która nawet przez sen zdawała się smutna.
Kiedy przylgnęła do niego, odruchowo zaczął gładzić ją po włosach; zrobiło mu się jednak niedobrze, kiedy poczuł zapach palonego ciała i pomyślał o tych, którzy nie mieli tyle szczęścia co Ida.
– Nie zostawię, nie zostawię cię, Ida. Zostaniesz ze mną – powiedział cicho, delikatnie, mając dokładnie to na myśli. Nie zamierzał jej nigdzie wypuszczać, jego wymyślony naprędce plan zakładał, że zostanie w Kurniku. Jakoś się zmieszczą, on coś przecież wymyśli. Odstąpi jej własne łóżko i będzie spał na kanapie. Albo Louis może dzielić z nim sypialnię, transmutują jedną z kanap z salonu w łóżko, a Ida dostanie drugi pokój gościnny. Tak, to był dobry pomysł, tyle że jego realizację będzie musiał odłożyć na później. – Ćśśś – wyszeptał, raz jeszcze gładząc ją po głowie. W końcu musiał jednak odkleić ją od siebie, żeby zacząć opatrywać jej rany. Nie poczuł kiedy jej palce w poszukiwaniu schronienia zaczęły gubić się w jego włosach, kiedy przykucał na podłodze i zajmował się jej stopami, łydkami, kolanami. Kiedy bardzo, bardzo ostrożnie podwinął wyżej materiał sukienki i zajmował się oparzeniami na udach. W powietrzu poza dymem i spalenizną zaczął roznosić się chłodny, kojący i miętowy zapach pasty na oparzenia. W czasie, gdy Alexander rzucał kolejne inkantacje udało mu się jednak dostać szereg istotnych informacji. Uczepił się ich, ich oraz mechanicznych czynności, które tak dobrze znał, które pamiętał nawet wtedy gdy stracił pamięć.
– Jesteś strasznie dzielna, Ida – powiedział, kiedy skończyła mówić i podniósł się, ponownie całując ją w czoło. – A teraz wypij to, poczujesz się lepiej. Pozwoli ci odpocząć – powiedział, podając jej fiolkę, w której znajdował się eliksir słodkiego snu. Była tak wyczerpana, że prawie natychmiast jej powieki zatrzepotały, a Ida odchyliła się do tyłu. Tam jednak czekały już na nią ramiona Alexa. Podniósł ją i, chociaż z trudem, to wniósł po schodach na piętro i ułożył we własnym łóżku. Spojrzał na nią wtedy ostatni raz z czułością i smutkiem w oczach; lecz kiedy Farley oderwał wzrok od pogrążonej w głębokim śnie panny Lupin, jego oczy stały się twarde i chłodne. Uniósł różdżkę i wymówił inkantację Expecto Patronum: błękitny kruk spłynął z różdżki i przysiadł w nogach łóżka, czekając na informację. Gwardzista nie przebierał w słowach, w jasny sposób wzywając każdego możliwego Zakonnika do Othery w Somerset. Wyszedł następnie z sypialni i wpadając jeszcze do pokoju Anthony'ego poinformował go, że zostaje jedynym czarodziejem w domu. Skamander, który wciąż jeszcze nie odzyskał głosu, nie miał mu jak odpowiedzieć; a nawet jakby miał to Alexander już zbiegał po schodach, zarzucał na ramiona płaszcz, zakładał buty i opuścił Kurnik. Wyszedł poza działanie zaklęć ochronnych i teleportował się z trzaskiem w miejsce, gdzie kiedyś stał dom z zielonymi drzwiami.
***
Wrócił późnym rankiem, ledwo na granicy z przedpołudniem. Słońce jakby pluło mu w tarota, świecąc beztrosko przy akompaniamencie ptasiego trelu. Dzień zapowiadał się na piękny: jedynym niepięknym elementem w Dolinie Godryka pozostawał Alexander. Utykał, idąc przez skąpany w wiośnie las pomiędzy Ruderą a Kurnikiem. W nadpalonym płaszczu, z podbitym okiem i zalanymi krwią spodniami po tym, jak został trafiony Vulnerario. Na walce jednak się nie skończyło: kiedy pod Petrificusem padł ostatni z czarnoksiężników trzeba było dopilnować, aby nikogo więcej już nie skrzywdzili; ugasić pożary; odnaleźć rannych; wydostać ciała; wykopać groby. Mając przed oczami spokojny obraz Kurnika nie potrafił uwierzyć w to, że we wsi niedaleko stąd nie pozostał już żaden dom. Kiedy przekroczył próg domu usłyszał szuranie krzeseł w jadalni i pospieszne kroki w stronę przedpokoju. Lotta tylko popatrzyła się na niego bez słowa z czymś pokroju wyrzutu w oczach. Wyminęła go i poszła prosto do kuchni, jak się okazało po apteczkę. Louis był zdecydowanie bardziej wylewny, praktycznie zaciągając go do kuchni, która stanowiła niepisany oddział ratunkowy. Wszyscy ranni i potrzebujący pomocy trafiali do kuchni na stołek lub stół. Dał sobie pomóc, sam rzucił też kilka zaklęć. Louis zmusił go do wykąpania się. Już czysty i przebrany, wciąż jednak z lekkim cieniem pod okiem i sztywniejącą nogą wdrapał się na piętro. Nie miał siły opowiadać wszystkiego co miało miejsce Skamanderowi. Nie czuł się też, aby zmieniać podział pokojów. Po prostu poszedł do swojego pokoju i usiadł na podłodze przy łóżku. Oparł się plecami o szafkę nocną i wymęczonym spojrzeniem patrzył na twarz Idy, która nawet przez sen zdawała się smutna.
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia
Szybka odpowiedź