Sypialnia Alexa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sypialnia Alexa
Po zakupie Kurnika z powodu przeciekającego dachu poddasze znajdowało się w zdecydowanie najgorszym stanie. Wystarczyło jednak poświęcić trochę czasu i energii (własnych i uczynnego sąsiada, Bertiego Botta), żeby wnętrze znów nadawało się do użytku. Całe pomieszczenie, tak jak reszta domu, zostało pomalowane na biało - lecz pomimo wszelkich starań farba uparcie nie chciała trzymać się jednej ze ścian. Później do środka wprowadziło się stare, ciężkie łóżko, wielka szafa, biurko, stoliki nocne i rośliny.
Zaklęcia ochronne:
Cave Inimicum, Mała twierdza (okna i szafki), Muffliato, Tenuistis
Cave Inimicum, Mała twierdza (okna i szafki), Muffliato, Tenuistis
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.06.20 13:33, w całości zmieniany 4 razy
28 maja, bardzo rano
Mogliby wyrywać z niej iskrę po iskrze, ale nie zapomniałaby. Mogliby ją zamknąć w wielkiej wieży bez najmniejszego okienka, a i tak uciekłaby, wiedząc, że są takie momenty, które należy przeżyć pięknie, intensywnie i w pełni. Razem. W radości, o którą trudno na twarzy największego przyjaciela, umęczonego troskami zbyt ciężkimi dla młodzieńca, nieprzeznaczonymi mu jeszcze niedawno. Opiekował się nimi, dbał o krewnych, stworzył leczniczy azyl i dom, sam wszedł w skórę kogoś, kim przecież się nie urodził. Zacierały się w nim gesty i maniery, ciekawskie oczy Isabelli zawieszały na kuzynie spojrzenie na dłużej, wyłapując inność. Potrzebował jej, by przetrwać, tego płaszcza wyhaftowanego obcością. Pod ogromem nawyków niechlubnych dla młodego szlachcica wciąż rysował się Alex, jej drogi, jej najmilszy Alex. Długi płomień, który swymi jasnymi ramionami wyciągnął ją z dna kolczastej przepaści. Pozwolił jej oddychać, sprawił, że nie zgasła. Los nie zdołał zdeptać rozgorączkowanego ducha Isy. Tak pragnęła, by wiedział, jak bardzo go kochała i jak bardzo chciała przynieść ukojenie tym ranom, z którymi nie poradzi sobie najznamienitszy uzdrowiciel. Ale czy mogła? Czy potrafiła? Beztroskie dni dawno się rozpłynęły, może nie pamiętał o nich, może postrzępione resztki wspomnień rozwiał dawno krzywdzący wiatr. Budował coś całkiem nowego, wyjątkowe więzi i historię, której stawała się częścią. Tego nie mogła zignorować, tego nie mogła przypieczętować paroma słodkimi uśmiechami dobrej panienki. Chciała ofiarować mu swoją dłoń. Dłoń, która nie miała siły unieść go, ale mimo to chciała trwać na straży. Pozostawić ślad. Być dobrą pamiątką, przyjemnym pomostem między przeszłością i przyszłością. Tak jak on był nim dla niej.
Wyglądała pięknie. Błękitne materiały długiej sukienki pozbawione opieki pałacowych służek bladły ze świtu na świt, coraz mocniej zlewając się z jasną skórą Belli. Nawet w poranki spędzone w ogrodzie chroniła ciało przed słońcem, wciąż nie potrafiąc porzucić tego szlacheckiego przyzwyczajenia. Królewska biel, czysta bladość, nieskazitelność. Czuła, jak włosy traciły miękkość, ale to nic, to wszystko nie miało takie znaczenia w obliczu radości rozmazującej się w malinowych smugach na jej policzkach, w jej sercu. Długo obmyślała niespodziankę. Gdyby była Idą, mogłaby upiec najpyszniejsze ciasto, gdyby była Idą, mogłaby ofiarować mu romantyczne popołudnie, rozkoszne pocałunki i sto jeden rumieńców, od których zakręciłoby się mu w głowie. Była jednak Isabellą, trochę czasami zazdrosną, ale i radośnie przyjmującą podglądane ukradkiem zakochanie kuzyna. Pomyślała o czymś innym. Brakowało skarbca, z którego mogła wyciągnąć złoto potrzebne do przygotowania przyjęcia. Nikt zresztą nie mógłby przyjść do ciasnego Kurnika i naprawdę nie dlatego, że był tak ciasny! Twarz wykluczonego chłopca znana była światu pod ogromem złych pseudonimów, a fakt ten niepokoił jej serce. Odpuściła więc przyjęcie, odpuściła drogie prezenty i francuskie wycieczki, które obydwoje znali z przeszłości. To jednak… to musiało być coś. Prezent umieściła w ozdobnym pudle po wykradzionym z pałacu kapeluszu. Najpierw jeden, potem ten drugi. Zamierzała rozpalić drogiego kuzyna, nim ten całkiem się obudzi. Zakradła się do pokoiku na palcach i popatrzyła na śpiącego królewicza. Nie mogła powstrzymać uśmiechu, ani też ukryć wyraźnie malującego się na twarzy przejęcia. To już! To jego święto, to teraz. – Alexandrze! Och, Alexandrze, obudź się – zawołała, pochylając się nad senną sylwetką. Kilka loków spłynęło w dół, łaskocząc jego ramię. Pudełko wcześniej postanowiła na podłodze, by nie mógł go od razu ujrzeć.
Czy wiesz, co to za dzień?
Śniło mu się coś, tego był pewien. Lecz coś innego zaczęło go wypychać z objęć Morfeusza i stojąc już na krawędzi świata snów oraz rzeczywistości próbował jeszcze rozpaczliwie czepić się ostatnich drgnięć nierzeczywistej wizji. Zdawało mu się, że czuł rozgrzany zapach kwiatów i wysokiej trawy, że otula go chłód wody a z oddali, jakby z innego miejsca poza czasem dobiega go śmiech. Tylko kto się śmiał? Niewątpliwie była to kobieta, ale nie był w stanie stwierdzić, czy głos należał do Idy czy może do kogoś innego. Nie, to chyba nie była panna Lupin.
Oczy Alexandra poruszały się pod powiekami, a chwilę później na jego twarzy pojawił się nieznaczny grymas, oznaka wysiłku. Było tak, jakby leżąc na płasko na plecach próbował unieść się ponad powierzchnię materaca poprzez siły podobne jak przy nabieraniu oddechu. Grawitacja była jednak okrutna: nie pozwalała wzbić się niczemu, co nie miało prawa tego zrobić. Farley poruszył się z szelestem w pościelach raz, drugi, w końcu obrócił się na bok i z wysiłkiem otworzył sklejone powieki, jedna po drugiej. Przez chwilę podkrążone i zmęczone oczy uzdrowiciela błądziły po scenerii przed nim, jednak po krótkim zastoju wszystko zaczęło do niego docierać. Sięgnął po schowaną pod poduszką różdżkę i nagłym obrotem ciała przetransportował się na przeciwną krawędź łóżka niż ta, przez którą pochyliła się Isabella. Jego oddech i tętno od razu przyspieszyły, a ciało wyprostowało się, siadając na łóżku.
– Co się dzieje? – rozejrzał się po pokoju, od razu szukając potencjalnego źródła zagrożenia. Kiedy jednak go nie zlokalizował od razu przeniósł spojrzenie wprost na Isabellę. Nie rozluźnił się jeszcze, jedynie w jego oczach pojawiło się zmartwienie i lekkie skonfundowanie. Oczywistym było, że szukał na niej śladów obrażeń czy krzywdy, Kiedy żadnych nie znalazł opuścił nieco różdżkę i poruszył niezręcznie na łóżku, zagarniając do siebie kołdrę, w myślach dziękując sobie, że te parę godzin wcześniej – trzy? cztery? nie był pewien, ile zdążył przespać – zdecydował się założyć pełną piżamę. – Coś się stało, Issy? – powiedział głosem wciąż zachrypniętym od snu, nie kryjąc się już ze swoim zdezorientowaniem, rękę dzierżącą różdżkę bezradnie opuszczając na pościel. Nic nie rozumiał.
Oczy Alexandra poruszały się pod powiekami, a chwilę później na jego twarzy pojawił się nieznaczny grymas, oznaka wysiłku. Było tak, jakby leżąc na płasko na plecach próbował unieść się ponad powierzchnię materaca poprzez siły podobne jak przy nabieraniu oddechu. Grawitacja była jednak okrutna: nie pozwalała wzbić się niczemu, co nie miało prawa tego zrobić. Farley poruszył się z szelestem w pościelach raz, drugi, w końcu obrócił się na bok i z wysiłkiem otworzył sklejone powieki, jedna po drugiej. Przez chwilę podkrążone i zmęczone oczy uzdrowiciela błądziły po scenerii przed nim, jednak po krótkim zastoju wszystko zaczęło do niego docierać. Sięgnął po schowaną pod poduszką różdżkę i nagłym obrotem ciała przetransportował się na przeciwną krawędź łóżka niż ta, przez którą pochyliła się Isabella. Jego oddech i tętno od razu przyspieszyły, a ciało wyprostowało się, siadając na łóżku.
– Co się dzieje? – rozejrzał się po pokoju, od razu szukając potencjalnego źródła zagrożenia. Kiedy jednak go nie zlokalizował od razu przeniósł spojrzenie wprost na Isabellę. Nie rozluźnił się jeszcze, jedynie w jego oczach pojawiło się zmartwienie i lekkie skonfundowanie. Oczywistym było, że szukał na niej śladów obrażeń czy krzywdy, Kiedy żadnych nie znalazł opuścił nieco różdżkę i poruszył niezręcznie na łóżku, zagarniając do siebie kołdrę, w myślach dziękując sobie, że te parę godzin wcześniej – trzy? cztery? nie był pewien, ile zdążył przespać – zdecydował się założyć pełną piżamę. – Coś się stało, Issy? – powiedział głosem wciąż zachrypniętym od snu, nie kryjąc się już ze swoim zdezorientowaniem, rękę dzierżącą różdżkę bezradnie opuszczając na pościel. Nic nie rozumiał.
Co się dzieje? Co się dzieje?!
Oczy jak dwa galeony, usta gotowe pożreć go w całości za jeszcze jedno nieprzemyślane słowo. Przecież jej wizyta jest tak jasna. Ucieczka z pewnością nie była prawidłową reakcją na urodzinowe niespodzianki. Isabella z rozczarowaniem przycupnęła na jego łóżku i westchnęła głośno, teatralnie, pięknie wcielając się w rolę bardzo, ale to bardzo rozczarowanej damy. Może nawet zaszlochała coś pod nosem, może powachlowała nad noskiem dłonią i posłała mu jeszcze jedno rozgoryczone spojrzenie. Już powinna się zacząć złościć, czy jeszcze należało dać mu czas na przemyślenie?
– Uciekasz jak ognisko, które boi się wpaść do jeziora, boi się ugaszenia, Alexandrze, mój miły kuzynie – odparła kapryśnie, z widocznym w czerwieni policzków wzburzeniem. Próbował odsunąć się od niej? Nie, to niemożliwe! Przecież nie mogła zrobić niczego nieodpowiedniego. A może? Och, no przecież to tylko niespodzianki w jego wyjątkowym dniu. Najpewniej przeczuwał, że nie zapomniała. – Ale nie pozwolę ci przygasnąć, zaufaj mi – odparła radośnie, zrzucając pelerynkę marudnej damulki. Jeszcze bardziej wsunęła się na łóżko, zbliżyła się do niego i uniosła dłoń, by pociągnąć za któryś z tych sterczących loczków. Pstryk! Będziesz płonął. Istniało tak wiele słów, które chciałaby mu przekazać, tak wiele nagłych gestów i emocji zaplecionych w wieczny warkocz. W niemożliwą do zgładzenia więź. Natchniona, nieco nawet szalona – szczególnie w kontekście symboliki związanej z ich mniej lub bardziej porzuconym dziedzictwem – zamierzała ofiarować mu coś wyjątkowego. Tylko najpierw powinien chyba przestać spoglądać na nią z tak dziwnym spojrzeniem.
– Tak! Stało się! Masz urodziny! – zawołała przejęta, pragnąć wreszcie wyrzucić to z siebie. No co za niewdzięcznik, co za mała, roztargniona salamandra! – I chyba wciąż śnisz… - dodała ciszej, nieco strapiona. Szybko jednak ciało poderwało się, by objąć niespodziewanie ciało bliźniaczej duszy. Rzuciła się ciężko, upierdliwie wczepiając paluszki w materiał piżamy. W wątpliwej dziewczęcej sile nie mogła raczej powalić go na materac, ale może przynajmniej poczuł radość, troskę, miłość objawioną w dziewczęcej energii, w niewiarygodnym otuleniu. Zupełnie jakby znów mieli dziesięć lat. Jakby świat był miękki, łatwy i bezproblemowy. Przez chwilę. Usta odcisnęły się na jego policzku, a włosy połaskotały kuzynową szyję. – Uwielbiam cię! Taki jesteś najwspanialszy. I chciałabym, byś od dziś przeżywał same radosne chwile! I pokonał wstrętne mroki, pogonił nieprzyjaciół. I wszystko, czego mogłabym ci życzyć, spełni się i tak, wiem to. Będziesz mistrzem nad mistrzami w sztuce uzdrawiania, będziesz cudownym mężem, silną głową rodziny, och, masz już taką cudowną miłość i piękny domek i… och, Alexie, czegokolwiek ci jeszcze brak, tego ci właśnie życzę. To, o czym pomyślisz, twoje dobre marzenie przydarzy się, nawet jeśli zwątpisz – obwieściła pięknie, przejęta. Rozognione spojrzenie obejmowało go równie ciasno jak te dwie natarczywe łapki. Wzięła głęboki wdech i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – I mam dla ciebie niespodziankę, wiesz? – podpytała, starając się brzmieć dość zagadkowo, ale… ale na pewno już wiedział. Chyba że jednak utknął na granicy jawy i snu, a Isabellę widział w podwójnym, onirycznym wcieleniu. Byłaby wielce niepocieszona, gdyby garść tych słów nigdy do niego nie dotarła. – Jesteś gotowy? Wszystko w porządku? Zimno ci?– zapytała głośno, nieco zmartwiona jego pierzynowym płaszczem. Wreszcie też odsunęła się od niego, by i on mógł połknąć nieco więcej powietrza. A co jeśli wcale nie był zaspany? Może źle się poczuł? Zerkała w oczekiwaniu, choć palce już jej drżały chętne do sięgnięcia po ten tajemniczy pakunek. Ale musiała mieć pewność, że jednak już był przytomny i zdrowy.
Oczy jak dwa galeony, usta gotowe pożreć go w całości za jeszcze jedno nieprzemyślane słowo. Przecież jej wizyta jest tak jasna. Ucieczka z pewnością nie była prawidłową reakcją na urodzinowe niespodzianki. Isabella z rozczarowaniem przycupnęła na jego łóżku i westchnęła głośno, teatralnie, pięknie wcielając się w rolę bardzo, ale to bardzo rozczarowanej damy. Może nawet zaszlochała coś pod nosem, może powachlowała nad noskiem dłonią i posłała mu jeszcze jedno rozgoryczone spojrzenie. Już powinna się zacząć złościć, czy jeszcze należało dać mu czas na przemyślenie?
– Uciekasz jak ognisko, które boi się wpaść do jeziora, boi się ugaszenia, Alexandrze, mój miły kuzynie – odparła kapryśnie, z widocznym w czerwieni policzków wzburzeniem. Próbował odsunąć się od niej? Nie, to niemożliwe! Przecież nie mogła zrobić niczego nieodpowiedniego. A może? Och, no przecież to tylko niespodzianki w jego wyjątkowym dniu. Najpewniej przeczuwał, że nie zapomniała. – Ale nie pozwolę ci przygasnąć, zaufaj mi – odparła radośnie, zrzucając pelerynkę marudnej damulki. Jeszcze bardziej wsunęła się na łóżko, zbliżyła się do niego i uniosła dłoń, by pociągnąć za któryś z tych sterczących loczków. Pstryk! Będziesz płonął. Istniało tak wiele słów, które chciałaby mu przekazać, tak wiele nagłych gestów i emocji zaplecionych w wieczny warkocz. W niemożliwą do zgładzenia więź. Natchniona, nieco nawet szalona – szczególnie w kontekście symboliki związanej z ich mniej lub bardziej porzuconym dziedzictwem – zamierzała ofiarować mu coś wyjątkowego. Tylko najpierw powinien chyba przestać spoglądać na nią z tak dziwnym spojrzeniem.
– Tak! Stało się! Masz urodziny! – zawołała przejęta, pragnąć wreszcie wyrzucić to z siebie. No co za niewdzięcznik, co za mała, roztargniona salamandra! – I chyba wciąż śnisz… - dodała ciszej, nieco strapiona. Szybko jednak ciało poderwało się, by objąć niespodziewanie ciało bliźniaczej duszy. Rzuciła się ciężko, upierdliwie wczepiając paluszki w materiał piżamy. W wątpliwej dziewczęcej sile nie mogła raczej powalić go na materac, ale może przynajmniej poczuł radość, troskę, miłość objawioną w dziewczęcej energii, w niewiarygodnym otuleniu. Zupełnie jakby znów mieli dziesięć lat. Jakby świat był miękki, łatwy i bezproblemowy. Przez chwilę. Usta odcisnęły się na jego policzku, a włosy połaskotały kuzynową szyję. – Uwielbiam cię! Taki jesteś najwspanialszy. I chciałabym, byś od dziś przeżywał same radosne chwile! I pokonał wstrętne mroki, pogonił nieprzyjaciół. I wszystko, czego mogłabym ci życzyć, spełni się i tak, wiem to. Będziesz mistrzem nad mistrzami w sztuce uzdrawiania, będziesz cudownym mężem, silną głową rodziny, och, masz już taką cudowną miłość i piękny domek i… och, Alexie, czegokolwiek ci jeszcze brak, tego ci właśnie życzę. To, o czym pomyślisz, twoje dobre marzenie przydarzy się, nawet jeśli zwątpisz – obwieściła pięknie, przejęta. Rozognione spojrzenie obejmowało go równie ciasno jak te dwie natarczywe łapki. Wzięła głęboki wdech i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – I mam dla ciebie niespodziankę, wiesz? – podpytała, starając się brzmieć dość zagadkowo, ale… ale na pewno już wiedział. Chyba że jednak utknął na granicy jawy i snu, a Isabellę widział w podwójnym, onirycznym wcieleniu. Byłaby wielce niepocieszona, gdyby garść tych słów nigdy do niego nie dotarła. – Jesteś gotowy? Wszystko w porządku? Zimno ci?– zapytała głośno, nieco zmartwiona jego pierzynowym płaszczem. Wreszcie też odsunęła się od niego, by i on mógł połknąć nieco więcej powietrza. A co jeśli wcale nie był zaspany? Może źle się poczuł? Zerkała w oczekiwaniu, choć palce już jej drżały chętne do sięgnięcia po ten tajemniczy pakunek. Ale musiała mieć pewność, że jednak już był przytomny i zdrowy.
Alexander dobrze znał swoją kuzynkę i widząc grymas na jej twarzy, okraszony do tego teatralnym westchnięciem wiedział już, że zaraz najprawdopodobniej zostanie wmanewrowany w zrobienie czegoś, czego aktualnie nie miałby ochoty robić. I żeby pozostało to jasnym: nie chodziło o to, że nie było mu miłe spędzanie czasu z kuzynką. Pomiędzy obserwowaniem Isabelli a próbami oceny skąpego światła wpadającego do pomieszczenia Alexander mrużył zaspane oczy i próbował domyślić się, dlaczego cokolwiek co miała mu do zakomunikowania Isabella nie mogło poczekać na to, aż jeszcze trochę pośpi. Nikt ich przecież nie atakował, nikt nie umierał, nikt chyba nie znajdował się w zagrożeniu większym niż oparzenie się nazbyt gorącą herbatą – czy nie mógł jeszcze po prostu na chwilę zamknąć oczu i przytulić się do poduszki?
Na kaprysy Isabelli normalnie odpowiadałby opanowaniem i spokojem, jednak Farley zaraz po przebudzeniu nie był najmilszym typem osoby: zwłaszcza kiedy się nie wyspał. Na grymas Isabelli odpowiedział więc własnym.
– Może po prostu to jeszcze nie czas tego ogniska na podniesienie się z popiołów i żaru – odparł z przekąsem, naprawdę niepocieszony, że Isabella go obudziła. Zdążył się już rozbudzić, więc zdawał sobie sprawę z tego, że raczej już nie zaśnie. Uważnie obserwował ją, kiedy sięgała ku jego całkowicie niekontrolowanym porannym włosom, powstrzymując się od odepchnięcia jej dłoni, zamiast tego pozwalając na pociągnięcie go za jeden ze skręconych loków. Westchnął przeciągle kiedy była panna Selwyn przyobiecała mu przypilnowanie, żeby nie przygasł. Świetnie. Mógł zapomnieć o odpoczynku. – Isa, wiesz, że nie jestem zbyt cierpliwy z rana – mruknął, jeszcze trzymając w ryzach swoją irytację. Potrzebował odpowiedzi i to prędko, bo każda chwila przeciągania jego cierpliwości mogła skończyć się wybuchem.
I w końcu wyjawiła mu powód tego niespodziewanego najścia, a Farley jęknął i chował twarz w dłoniach. Nie miał ochoty na obchodzenie urodzin. Nie pamiętał jak obchodził wszystkie poprzednie i aktualnie nie stanowiło to dla niego bardzo istotnego tematu w życiu. Nie chciał tego rozdmuchiwać, wolał po prostu zrobić z Idą jakieś proste ciasto i usiąść wieczorem ze wszystkimi na chwilę. Nie chciał, żeby robić z tego wielkie halo. Udał mu się przeżyć kolejny rok, ale tak naprawdę co z tego wynikało? Otóż to, że po prostu miał szczęście.
– Issy, to naprawdę kochane, ale... – nie zdążył skończyć, bo wydziedziczona kuzynka rzuciła mu się na szyję, a Alex odruchowo wyciągnął ramiona żeby ustabilizować pędzący na niego ludzki pocisk. Jego dyskomfort wzrastał wykładniczo, jednak Isabella powoli zaczynała go rozbrajać. Posiadał niewiele samozaparcia w chwilach, w których spoglądała na niego tymi sarnimi oczami, w których czaiła się idealnie odmierzona ilość smutku i nadziei. Jeszcze mniej był odporny na to, kiedy kuzynka otwierała się przed nim i przyznawała, jak wiele dla niej znaczył. Niektórzy mogliby stwierdzić, że Isabella robiła to wszystko w ten określony, dramatyczny sposób tylko i wyłącznie dla efektu, lecz Alex wiedział, że Isa była po prostu... Isą. Robiła rzeczy tak, a nie inaczej i ze względu na tę unikatowość było to coś niezwykle dla niego cennego.
Z ust Isabelli płynęły kolejne ciepłe słowa, a Alexander nie był w stanie się im przeciwstawić. Poczuł, jak jego sympatia względem kuzynki przebija się przez wszelkie pozostałe emocje, odpychając w kąt niezadowolenie i zaspanie. – Jesteś przewspaniała – wymamrotał, rumieniąc się nieznacznie i pozwalając sobie na pogładzenie lewą ręką upiętych włosów przytulonej do niego kuzynki. Na następne jej słowa odsunął się jednak, pozostawiając dłonie na jej ramionach, z różdżką luźno zaplątaną pomiędzy palcami. – Nie musiałaś... Isabello – jej imię wymówił już nieco bardziej stanowczym tonem, bo chociaż było mu niesamowicie miło, to jednak aktualne okoliczności były dalekie od tego, żeby był w stanie podnieść się z łóżka. – Jestem niezwykle zaskoczony i jest mi niezmiernie miło, jednak czułbym się o wiele bardziej komfortowo, gdybyś poczekała w kuchni na to, aż się ubiorę w coś bardziej reprezentatywnego – powiedział, uśmiechając się uprzejmie, na wszelki wypadek chwytając za zgromadzoną wokół niego pościel gdyby wpadło jej do głowy spróbowanie zabrania jej. Nie miał jak na nią się złościć, bo choć Isabella posiadała wystarczająco wiele wiedzy anatomicznej to nie wątpił, że w całym tym zaaferowaniu zapewne ciężko było jej samej z siebie przywołać powód, dla którego nad ranem nie powinno się wyrywać młodych mężczyzn z łóżka. Tak, w istocie Alexander był już młodym mężczyzną: ani on, ani Isabella nie byli już dziećmi. Miał tylko nadzieję, że kuzynka z jego nieco zaspanej i zarumienionej z niezręczności twarzy nie wyczyta nic z tego, co prawdziwie kryło się za naleganiem Alexandra, żeby na chwilę opuściła pokój. W takich chwilach zasady społecznego obycia okazywały mu się niezwykle na rękę.
Na kaprysy Isabelli normalnie odpowiadałby opanowaniem i spokojem, jednak Farley zaraz po przebudzeniu nie był najmilszym typem osoby: zwłaszcza kiedy się nie wyspał. Na grymas Isabelli odpowiedział więc własnym.
– Może po prostu to jeszcze nie czas tego ogniska na podniesienie się z popiołów i żaru – odparł z przekąsem, naprawdę niepocieszony, że Isabella go obudziła. Zdążył się już rozbudzić, więc zdawał sobie sprawę z tego, że raczej już nie zaśnie. Uważnie obserwował ją, kiedy sięgała ku jego całkowicie niekontrolowanym porannym włosom, powstrzymując się od odepchnięcia jej dłoni, zamiast tego pozwalając na pociągnięcie go za jeden ze skręconych loków. Westchnął przeciągle kiedy była panna Selwyn przyobiecała mu przypilnowanie, żeby nie przygasł. Świetnie. Mógł zapomnieć o odpoczynku. – Isa, wiesz, że nie jestem zbyt cierpliwy z rana – mruknął, jeszcze trzymając w ryzach swoją irytację. Potrzebował odpowiedzi i to prędko, bo każda chwila przeciągania jego cierpliwości mogła skończyć się wybuchem.
I w końcu wyjawiła mu powód tego niespodziewanego najścia, a Farley jęknął i chował twarz w dłoniach. Nie miał ochoty na obchodzenie urodzin. Nie pamiętał jak obchodził wszystkie poprzednie i aktualnie nie stanowiło to dla niego bardzo istotnego tematu w życiu. Nie chciał tego rozdmuchiwać, wolał po prostu zrobić z Idą jakieś proste ciasto i usiąść wieczorem ze wszystkimi na chwilę. Nie chciał, żeby robić z tego wielkie halo. Udał mu się przeżyć kolejny rok, ale tak naprawdę co z tego wynikało? Otóż to, że po prostu miał szczęście.
– Issy, to naprawdę kochane, ale... – nie zdążył skończyć, bo wydziedziczona kuzynka rzuciła mu się na szyję, a Alex odruchowo wyciągnął ramiona żeby ustabilizować pędzący na niego ludzki pocisk. Jego dyskomfort wzrastał wykładniczo, jednak Isabella powoli zaczynała go rozbrajać. Posiadał niewiele samozaparcia w chwilach, w których spoglądała na niego tymi sarnimi oczami, w których czaiła się idealnie odmierzona ilość smutku i nadziei. Jeszcze mniej był odporny na to, kiedy kuzynka otwierała się przed nim i przyznawała, jak wiele dla niej znaczył. Niektórzy mogliby stwierdzić, że Isabella robiła to wszystko w ten określony, dramatyczny sposób tylko i wyłącznie dla efektu, lecz Alex wiedział, że Isa była po prostu... Isą. Robiła rzeczy tak, a nie inaczej i ze względu na tę unikatowość było to coś niezwykle dla niego cennego.
Z ust Isabelli płynęły kolejne ciepłe słowa, a Alexander nie był w stanie się im przeciwstawić. Poczuł, jak jego sympatia względem kuzynki przebija się przez wszelkie pozostałe emocje, odpychając w kąt niezadowolenie i zaspanie. – Jesteś przewspaniała – wymamrotał, rumieniąc się nieznacznie i pozwalając sobie na pogładzenie lewą ręką upiętych włosów przytulonej do niego kuzynki. Na następne jej słowa odsunął się jednak, pozostawiając dłonie na jej ramionach, z różdżką luźno zaplątaną pomiędzy palcami. – Nie musiałaś... Isabello – jej imię wymówił już nieco bardziej stanowczym tonem, bo chociaż było mu niesamowicie miło, to jednak aktualne okoliczności były dalekie od tego, żeby był w stanie podnieść się z łóżka. – Jestem niezwykle zaskoczony i jest mi niezmiernie miło, jednak czułbym się o wiele bardziej komfortowo, gdybyś poczekała w kuchni na to, aż się ubiorę w coś bardziej reprezentatywnego – powiedział, uśmiechając się uprzejmie, na wszelki wypadek chwytając za zgromadzoną wokół niego pościel gdyby wpadło jej do głowy spróbowanie zabrania jej. Nie miał jak na nią się złościć, bo choć Isabella posiadała wystarczająco wiele wiedzy anatomicznej to nie wątpił, że w całym tym zaaferowaniu zapewne ciężko było jej samej z siebie przywołać powód, dla którego nad ranem nie powinno się wyrywać młodych mężczyzn z łóżka. Tak, w istocie Alexander był już młodym mężczyzną: ani on, ani Isabella nie byli już dziećmi. Miał tylko nadzieję, że kuzynka z jego nieco zaspanej i zarumienionej z niezręczności twarzy nie wyczyta nic z tego, co prawdziwie kryło się za naleganiem Alexandra, żeby na chwilę opuściła pokój. W takich chwilach zasady społecznego obycia okazywały mu się niezwykle na rękę.
Chyba się nie spodziewał, że ona tak po prostu się znudzi, że można ją było w ogóle zniechęcić, odgonić jak natrętną muchę, przepłoszyć jednym burknięciem. Ależ skąd! Im mocniejszy stawiał opór, tym bardziej się zbliżała, tym więcej wydobywała energii. Chociaż Alexander należał do tych ambitniejszych przeciwników, Isabella przeczuwała, że to nie potrwa zbyt długo. W sennych poduchach wydawał się taki łatwy do rozbrojenia, zupełnie miękki. Nieświadoma pewnych niezręcznych faktów, brnęła więcej dalej, gotowa na ostre przekomarzanki. Sprawa przecież była nagła, jakże ważna, niecierpiąca zwłoki! To jego urodziny, budził się dziś w zupełnie wyjątkowych okolicznościach, dziś wszystko istnieć miało dla niego, każdy płomyk, każde zachwycone oczy. Tylko zdecydowanie po swojemu pojmowała świętość urodzinowego czasu. Sen w pierwszych mrugnięciach poranka przecież wcale nie był mu do szczęścia potrzebny, a jej miłe niespodzianki już zdecydowanie tak! Koniec kropka. Czy to samolubne? Z pewnością w tej krótkiej chwili ani jednak taka myśl nie przemknęła jej pod złocistymi loczkami. Po prostu wierzyła, że obdarowuje go wszystkim, co najlepsze, dobrym uśmiechem, uściskiem, miłością. Może tylko czasami przesadzała, może pozwalała zbyt wielu emocjom tak śmiało wypłynąć, ale przecież ten dzień był taki wyjątkowy! – O tak, faktycznie, dopiero pierwszej herbatce jesteś oazą spokoju – pisnęła żartobliwie i wzniosła oczy do sufitu, dając mu wyraźny sygnał, że przesadza. Naprawdę musiał marudzić we własne święto? Nie mógł wczoraj? Albo za dwa dni? Westchnęła nieco rozproszona. Zawsze jest dobry moment na rozpalenie płomienia.
Albo na żarliwe, kwieciste wyznanie, miłe życzenie, obietnicę i wyrażenie oddania, które błyskało namolnie w jej oczach i które próbowało się zakraść do jego duszy. Zakleszczyć w troskliwym uścisku, przez chwilę po prostu pozwolić mu poczuć to, co czuła, a być może i przelać w jego przemęczone, wiecznie zmartwione serce odrobinę pogody. Miał tyle ciężkich spraw na głowie, tak bardzo o nich wszystkich dbał, zadręczał się, zawsze trwał na straży. Zasługiwał na odrobinę błogości, na moment przesadnego rozpieszczania, podarki i ciąg pyszności. Zakołysała się w jego ramionach, obejmował ją i wcale nie próbował odsunąć, przynajmniej nie przez krótką chwilę, kiedy wciskała małe łapki w jego plecy w zupełnie naturalnym geście. Byli tu, żywi, razem, o innych przydomkach, ale wciąż tych samych duszach. Wreszcie prawdziwi, wreszcie pozbawieni fałszywych masek i krzywdzącego uwiązania. – Nie musiałam – zgodziła się, kiwając lekko główką. – Ale chciałam. Możesz mi zabronić mnóstwa rzeczy, wierząc, że posłucham, ale tego… tego nie posłucham, Alexie! – zapyskowała na dokładkę, choć w jej ustach nie brzmiało to bardziej zabawnie niż groźnie. Lekko się od siebie odsunęli, ale mimo to Bella wciąż znajdowała się blisko, wciąż gotowa uderzyć w drugiej fali siostrzanej czułości. I zupełnie nie wpadło jej do głowy, że Alex może czuć się niezręcznie, bo to przecież… Przecież Alex! Wielkimi oczami ślizgała się po jego rozgrzanej twarzy, aż w końcu wydała rozczulony dźwięk, którego nie dało się porównać z niczym. Coś pomiędzy westchnieniem i przerażeniem. Nie krzyczał i jej nie wyrzucił, choć była niemal pewna, że właśnie na to miał ochotę. Rozdrażniła go. Tylko czy wierzył, że przełamie moc tego spojrzenia? Że zdoła ją zgasić? Mógłby. Oczywiście, że mógłby, gdyby tylko chciał. Isabelli wydawało się nawet, że mógłby jako ostatni na tym świecie. I jakoś tak nie podobało jej się to przeczucie. – Dobrze. Poczekam – odparła i nieco zmarszczyła nosek, kiedy tak zgarnął dla siebie tyle tej kołdry. O mój płomieniu! A co jeśli zapomniał założyć spodnie od piżamy?! Dama nigdy nie zrobiłaby czegoś takiego, ale mężczyźni przecież byli inni, niesłychani. A co jeśli stąd tyle w nim niepewności? Przyłożyła nagle dłoń do ust, i westchnęła, otwierając oczy szeroko, jakby właśnie odkryła coś niezwykłego. – Och! Już idę… już sobie idę – wydukała, odsuwając się grzecznie i opuszczając wreszcie jego łóżko. Niepewność zakradła się do jej głosu. Cofała się powoli, wciąż zaskoczona, omal nie potknęła się o własne nogi! W ostatniej chwili tylko chwyciła te wszystkie prezenty i obróciła się gwałtownie w stronę drzwi. Kiedy dłoń ułożyła się na klamce, zerknęła jeszcze na kuzyna. – Ale ładnie! Alex, ubierz się ładnie. To twoje urodziny – upomniała go jeszcze, a potem zwinnie wślizgnęła się na korytarz. Drzwi się zatrzasnęły. Dwa głębokie wdechy. Czuła, że z tego wszystkiego zakręciło jej się w głowie. Może powinna go o to potem zapytać? Albo lepiej nie. Zaróżowiona pobiegła do kuchni i otworzyła szerzej okienko, jakby to miało im wszystkim przynieść ulgę.
Albo na żarliwe, kwieciste wyznanie, miłe życzenie, obietnicę i wyrażenie oddania, które błyskało namolnie w jej oczach i które próbowało się zakraść do jego duszy. Zakleszczyć w troskliwym uścisku, przez chwilę po prostu pozwolić mu poczuć to, co czuła, a być może i przelać w jego przemęczone, wiecznie zmartwione serce odrobinę pogody. Miał tyle ciężkich spraw na głowie, tak bardzo o nich wszystkich dbał, zadręczał się, zawsze trwał na straży. Zasługiwał na odrobinę błogości, na moment przesadnego rozpieszczania, podarki i ciąg pyszności. Zakołysała się w jego ramionach, obejmował ją i wcale nie próbował odsunąć, przynajmniej nie przez krótką chwilę, kiedy wciskała małe łapki w jego plecy w zupełnie naturalnym geście. Byli tu, żywi, razem, o innych przydomkach, ale wciąż tych samych duszach. Wreszcie prawdziwi, wreszcie pozbawieni fałszywych masek i krzywdzącego uwiązania. – Nie musiałam – zgodziła się, kiwając lekko główką. – Ale chciałam. Możesz mi zabronić mnóstwa rzeczy, wierząc, że posłucham, ale tego… tego nie posłucham, Alexie! – zapyskowała na dokładkę, choć w jej ustach nie brzmiało to bardziej zabawnie niż groźnie. Lekko się od siebie odsunęli, ale mimo to Bella wciąż znajdowała się blisko, wciąż gotowa uderzyć w drugiej fali siostrzanej czułości. I zupełnie nie wpadło jej do głowy, że Alex może czuć się niezręcznie, bo to przecież… Przecież Alex! Wielkimi oczami ślizgała się po jego rozgrzanej twarzy, aż w końcu wydała rozczulony dźwięk, którego nie dało się porównać z niczym. Coś pomiędzy westchnieniem i przerażeniem. Nie krzyczał i jej nie wyrzucił, choć była niemal pewna, że właśnie na to miał ochotę. Rozdrażniła go. Tylko czy wierzył, że przełamie moc tego spojrzenia? Że zdoła ją zgasić? Mógłby. Oczywiście, że mógłby, gdyby tylko chciał. Isabelli wydawało się nawet, że mógłby jako ostatni na tym świecie. I jakoś tak nie podobało jej się to przeczucie. – Dobrze. Poczekam – odparła i nieco zmarszczyła nosek, kiedy tak zgarnął dla siebie tyle tej kołdry. O mój płomieniu! A co jeśli zapomniał założyć spodnie od piżamy?! Dama nigdy nie zrobiłaby czegoś takiego, ale mężczyźni przecież byli inni, niesłychani. A co jeśli stąd tyle w nim niepewności? Przyłożyła nagle dłoń do ust, i westchnęła, otwierając oczy szeroko, jakby właśnie odkryła coś niezwykłego. – Och! Już idę… już sobie idę – wydukała, odsuwając się grzecznie i opuszczając wreszcie jego łóżko. Niepewność zakradła się do jej głosu. Cofała się powoli, wciąż zaskoczona, omal nie potknęła się o własne nogi! W ostatniej chwili tylko chwyciła te wszystkie prezenty i obróciła się gwałtownie w stronę drzwi. Kiedy dłoń ułożyła się na klamce, zerknęła jeszcze na kuzyna. – Ale ładnie! Alex, ubierz się ładnie. To twoje urodziny – upomniała go jeszcze, a potem zwinnie wślizgnęła się na korytarz. Drzwi się zatrzasnęły. Dwa głębokie wdechy. Czuła, że z tego wszystkiego zakręciło jej się w głowie. Może powinna go o to potem zapytać? Albo lepiej nie. Zaróżowiona pobiegła do kuchni i otworzyła szerzej okienko, jakby to miało im wszystkim przynieść ulgę.
Alexander nie wiedział, czy to rozbawienie czy tylko irytacja nabierała w nim nowego kształtu kiedy Isabella dalej szła w zaparte. Wiedział, że jeżeli wbiła coś sobie do głowy to ciężko było przekonać ją do zmiany punktu widzenia. Już wiedział, że przez to, że właśnie dziś były jego urodziny to będzie to dzień wypełniony tak naprawdę spędzaniem czasu z Isabellą, która na pewno bardzo dokładnie miała zaplanowane już wszystko co do joty. Farley sam nie wiedział, jak tak właściwie się z tym czuje: nie miał jak się na nią tak naprawdę złościć, bo zdawał sobie sprawę z tego, że jego kuzynka bardzo ekscytowała się tym dniem i robiła wszystko tylko po to, aby czuł się wyjątkowo. Szkopuł tkwił chyba tylko w tym, że ten dzień, dzień jego urodzin, miał większe znaczenie dla niej niż dla niego. Dla Alexandra był to w końcu kolejny dzień, przez który musiał tak po prostu przejść, przeżyć, przebrnąć przez niego od wstania z łóżka aż do ponownego zderzenia jego głowy z poduszką. Dziś miało okazać się natomiast wyjątkowo długie.
– Tak, tak, oczywiście – machnął ręką i skrzywił się nieco, starając się w ten sposób przekazać kuzynce, co myśli o tym sarkazmie. Może i już nie byli dziećmi, ale czasami wciąż zdawało im się jak one podroczyć. I tak jak dzieci zapominały o siniakach i uszczypnięciach, tak i oni przechodzili nad takimi sprawami do porządku dziennego: czasem prędzej, czasem później. Zależało to od tego, jak bardzo na danej sprawie zależało Isabelli oraz czy potrzebowała użyć do osiągnięcia celu emocjonalnego szantażu czy też słodkiej uległości. I Farley całkowicie to akceptował, tak jak teraz, choć było mu naprawdę nie do końca dobrze w aktualnym ułożeniu.
Prychnął cicho pod nosem, kiedy powiedziała mu bez cienia zawahania, że nie zamierza się ugiąć. Alexandrowi bardzo zależało na tym, żeby nie wywołać kłótni z rana, a chociaż naprawdę chciał żeby jego kuzynka wyszła to jednak wziął powolny wdech i uśmiechnął się do niej, dusząc własną irytację. Skupił się natomiast na tym, jak bardzo Isabella starała się właśnie przekazać mu, jak jest dla niej istotny. Dlatego wspiął się na wyżyny cierpliwości i ignorowania pewnego palącego problemu, a kiedy panna Presley w końcu dopuściła go do swojej łaski i zgodziła się wyjść, Alexander o mało nie wyraził na głos swojego zadowolenia.
– Dziękuję – powiedział, oddychając nagle nieco swobodniej. Wtedy jednak wyraz twarzy jego kuzynki się zmienił, a młody Gwardzista od razu poczuł się zaalarmowany. Z zatrwożoną fascynacją obserwował, jak przez twarz isabelli przebiega kawalkada emocji, zostawiając po sobie ślad w postaci rumieńca. Co też ona sobie właśnie pomyślała?
– Isa? O co chodzi? – zapytał, a niepewność w jego głoście ścieliła się gęsto. – Isa! – zawołał za nią wbrew wszelkiej logice, lecz ona już zniknęła za futryną. Alexander wypuścił ciężko powietrze i przeczesał palcami włosy, nie do końca rozumiejąc co się właśnie wydarzyło. Postrząsnął głową żeby nieco zebrać myśli tego poranka. Rzucił okiem na stojący na szafce zegarek i ze zgrozą zauważył, że wskazywał trzy po piątej. Na litość Merlina, czy Isabella w ogóle dziś spała, czy po prostu nie położyła się spać, ponieważ i tak nie zasnęłaby z ekscytacji?
Alex westchnął i złapał za różdżkę, jednym ruchem nadgarstka zmuszając drzwi do zamknięcia się. Odrzucił wtedy w końcu kołdrę i kolejnym machnięciem różdżki przyzwał do siebie potrzebne elementy garderoby, które zawisnęły przed nim i czekały w kolejności na to, aby je założył. Kiedy już zadbał o każdy element swojej prezencji otworzył drzwi i zszedł po schodach. Skierował swoje kroki wprost do łazienki, gdzie zabrał się za poranną toaletę, kilka razy więcej niż było to potrzebne przemywając twarz chłodną wodą, żeby rozbudzić się całkowicie. Ostatecznie wyszedł z łazienki i poszedł do kuchni, gdzie zastał już Isabellę. Stanął przed nią i rozłożył ramiona, prezentując się w całej swojej okazałości. Miał na sobie granatową koszulę w czarne prążki i popielate spodnie. Rękawy koszuli podwinął, przez co znów na światło dzienne wyglądały jego blizny zdobiące lewą rękę.
– Czy spełnia to twoje oczekiwania i wpasowuje się w definicję ładnie? – zapytał, uśmiechając się. Nie był jednak pewien, czy Isabella nie była wciąż nieco zaczerwieniona na licu. – Czy wszystko jest w porządku? – zapytał znów, opuszczając ręce i ściągając brwi. Postąpił przy tym krok do przodu, uważnie obserwując pannę Presley.
– Tak, tak, oczywiście – machnął ręką i skrzywił się nieco, starając się w ten sposób przekazać kuzynce, co myśli o tym sarkazmie. Może i już nie byli dziećmi, ale czasami wciąż zdawało im się jak one podroczyć. I tak jak dzieci zapominały o siniakach i uszczypnięciach, tak i oni przechodzili nad takimi sprawami do porządku dziennego: czasem prędzej, czasem później. Zależało to od tego, jak bardzo na danej sprawie zależało Isabelli oraz czy potrzebowała użyć do osiągnięcia celu emocjonalnego szantażu czy też słodkiej uległości. I Farley całkowicie to akceptował, tak jak teraz, choć było mu naprawdę nie do końca dobrze w aktualnym ułożeniu.
Prychnął cicho pod nosem, kiedy powiedziała mu bez cienia zawahania, że nie zamierza się ugiąć. Alexandrowi bardzo zależało na tym, żeby nie wywołać kłótni z rana, a chociaż naprawdę chciał żeby jego kuzynka wyszła to jednak wziął powolny wdech i uśmiechnął się do niej, dusząc własną irytację. Skupił się natomiast na tym, jak bardzo Isabella starała się właśnie przekazać mu, jak jest dla niej istotny. Dlatego wspiął się na wyżyny cierpliwości i ignorowania pewnego palącego problemu, a kiedy panna Presley w końcu dopuściła go do swojej łaski i zgodziła się wyjść, Alexander o mało nie wyraził na głos swojego zadowolenia.
– Dziękuję – powiedział, oddychając nagle nieco swobodniej. Wtedy jednak wyraz twarzy jego kuzynki się zmienił, a młody Gwardzista od razu poczuł się zaalarmowany. Z zatrwożoną fascynacją obserwował, jak przez twarz isabelli przebiega kawalkada emocji, zostawiając po sobie ślad w postaci rumieńca. Co też ona sobie właśnie pomyślała?
– Isa? O co chodzi? – zapytał, a niepewność w jego głoście ścieliła się gęsto. – Isa! – zawołał za nią wbrew wszelkiej logice, lecz ona już zniknęła za futryną. Alexander wypuścił ciężko powietrze i przeczesał palcami włosy, nie do końca rozumiejąc co się właśnie wydarzyło. Postrząsnął głową żeby nieco zebrać myśli tego poranka. Rzucił okiem na stojący na szafce zegarek i ze zgrozą zauważył, że wskazywał trzy po piątej. Na litość Merlina, czy Isabella w ogóle dziś spała, czy po prostu nie położyła się spać, ponieważ i tak nie zasnęłaby z ekscytacji?
Alex westchnął i złapał za różdżkę, jednym ruchem nadgarstka zmuszając drzwi do zamknięcia się. Odrzucił wtedy w końcu kołdrę i kolejnym machnięciem różdżki przyzwał do siebie potrzebne elementy garderoby, które zawisnęły przed nim i czekały w kolejności na to, aby je założył. Kiedy już zadbał o każdy element swojej prezencji otworzył drzwi i zszedł po schodach. Skierował swoje kroki wprost do łazienki, gdzie zabrał się za poranną toaletę, kilka razy więcej niż było to potrzebne przemywając twarz chłodną wodą, żeby rozbudzić się całkowicie. Ostatecznie wyszedł z łazienki i poszedł do kuchni, gdzie zastał już Isabellę. Stanął przed nią i rozłożył ramiona, prezentując się w całej swojej okazałości. Miał na sobie granatową koszulę w czarne prążki i popielate spodnie. Rękawy koszuli podwinął, przez co znów na światło dzienne wyglądały jego blizny zdobiące lewą rękę.
– Czy spełnia to twoje oczekiwania i wpasowuje się w definicję ładnie? – zapytał, uśmiechając się. Nie był jednak pewien, czy Isabella nie była wciąż nieco zaczerwieniona na licu. – Czy wszystko jest w porządku? – zapytał znów, opuszczając ręce i ściągając brwi. Postąpił przy tym krok do przodu, uważnie obserwując pannę Presley.
Gdyby tylko wiedziała, wystrzeliłaby jak salamandrowe fajerwerki wyrzucone prosto w nocne niebo. Gdyby tylko wiedziała, może nie przybrałaby pozy spetryfikowanej dziewczynki z nieelegancko otwartą buzią i oczami jak dwa duże galeony. Gdyby tylko wiedziała i jednak nie wystrzeliła jak te fajerwerki, to pewnie wylałaby na niego, przy zupełnie zgaszonym głosie rozsądku, wiadro zimnej wody, a potem i tak uciekłaby czym prędzej i bała się na niego popatrzeć aż do końca dnia. Pogodziliby się wtedy, może bez tej trudnej rozmowy o sekretach ludzkiego męskiego ciała. Sekretach, o których przecież wiedziała! A przynajmniej czytała! Tylko tak trudno było połączyć wiedzę w chwili, kiedy dotyczyła ona kogoś, kto był jak brat. Zupełnie wyłączałaby się w niej ta uzdrowicielka, zupełnie by zgłupiała, bełkocząc pod noskiem, że to przecież niemożliwe. Nie, to było bardzo możliwe i, o Wendelino, bardzo palące.
Ale nie wiedziała. Co za ulga!
To jednak, co tak zupełnie niewinnie (jasne) wywnioskowała, wcale nie ułatwiało jej poruszania się w tej sytuacji. Pomogło, owszem, zrobić kilka zawstydzonych kroków do tyłu i wreszcie stamtąd wyjść, ale dalej wcale nie było tak beztrosko. Przecież nawet mu nie odpowiedziała. Cóż by zresztą miała odpowiedzieć? Że chodzi o brak sennych spodni? Że chodzi o nagość kryjącą się za fałdkami pierzyny? A może chodzi o to, że chociaż stawała się uzdrowicielką z prawdziwego zdarzenia, to wciąż jeszcze nie widziała nagiego mężczyzny na czymś więcej niż te pomięte ryciny w atlasach? To naprawdę niegodne, to wstrętne, to takie żałosne, że tak bardzo ją to przestraszyło. Powinna zmierzyć się przecież z tym z odwagą. Nie była szlachetną debiutantką wrzuconą w morze kawalerów. Była odważna! I była uzdrowicielką. Szkoda tylko, że musiała wręcz wystawić buzię za okno, by wreszcie poczuć ulgę. Gdy oddech zaczął się uspokajać, kiedy myśli przestały tak szaleńczo fruwać, mogła się oprzeć o ścianę i na chwilę przymknąć oczy, a potem chociaż spróbować pomyśleć o tym wszystkim normalnie. Istniała szansa, że przy szklance chłodnej wody będzie prościej, dlatego szybko się postarała o kilka łyków, a potem po prostu czekała, raz po raz zerkając na pudełko z prezentem. Czuła się trochę rozczarowana tym wszystkim, zupełnie nie tak miało być. Może Alex się złościł. Nie było go długo. Czy tak długo wybierał strój? Powinno ją to ucieszyć, choć chyba bardziej zmartwiło. Wolała, by wrócił szybko, znów ją przytulił i powiedział, że wszystko jest dobrze. W spodniach. Tak bardzo chciała umilić mu ten dzień, wybrać właśnie taki jeden, uczynić go pięknym i lekkim w całym chaosie wojennych spraw. Czy jednak potrafił choć przez chwilę nie myśleć o losie tych wszystkich mniej lub bardziej obcych ludzi? Zapewne nie.
Kiedy wreszcie stanął przed nią, wyprostowała się gwałtownie i uniosła dłoń, jakby chciała do niego sięgnąć, ale zaraz ją szybko opuściła. Uspokój się, Isabello. Spoglądała, powoli i uważnie. Ledwie przelotnie zarejestrowała obecność spodni, lokując bezpieczne spojrzenie na jego twarzy i może trochę prążkowanej koszuli. Uśmiechnęła się najpierw ostrożnie, a potem szerzej. Chyba wciąż nie doszła do siebie, nagromadzone emocje układały się w pytania, na które zapewne nie chciał i nie powinien odpowiadać. Ależ były wścibskie. – Przystojnie – odpowiedziała w końcu, choć z wyraźną rozwagą w głosie. Naprawdę przystojnie! Powoli wzięła wdech. Przecież on ją za to udusi. – Alexandrze, czy ty... dlaczego śpisz bez spodni? Czy to przez to kazałeś mi wyjść? – wydusiła w końcu i otworzyła szerzej oczy. Nie, to wcale nie był dobry ruch, Bello. – Mam dla ciebie prezenty! – zawołała szybko, próbując zmienić temat i skupić jego energię na jakiejś innej sprawie. Oby tylko wcale nie usłyszał, oby tylko podchwycił i nigdy jej na to nie odpowiadał. A może było mu za gorąco w nocy i je zdjął? Tylko czy wtedy nie byłoby łatwiej po prostu zrezygnować z kołdry? Ojej, ojej, to chyba już dla niej za wiele. Przecież nawet Ida by się nie odważyła, a Bella ze swoim długim językiem posuwała się zdecydowanie za daleko. A może powinna zaproponować mu szklankę lemoniady?
Ale nie wiedziała. Co za ulga!
To jednak, co tak zupełnie niewinnie (jasne) wywnioskowała, wcale nie ułatwiało jej poruszania się w tej sytuacji. Pomogło, owszem, zrobić kilka zawstydzonych kroków do tyłu i wreszcie stamtąd wyjść, ale dalej wcale nie było tak beztrosko. Przecież nawet mu nie odpowiedziała. Cóż by zresztą miała odpowiedzieć? Że chodzi o brak sennych spodni? Że chodzi o nagość kryjącą się za fałdkami pierzyny? A może chodzi o to, że chociaż stawała się uzdrowicielką z prawdziwego zdarzenia, to wciąż jeszcze nie widziała nagiego mężczyzny na czymś więcej niż te pomięte ryciny w atlasach? To naprawdę niegodne, to wstrętne, to takie żałosne, że tak bardzo ją to przestraszyło. Powinna zmierzyć się przecież z tym z odwagą. Nie była szlachetną debiutantką wrzuconą w morze kawalerów. Była odważna! I była uzdrowicielką. Szkoda tylko, że musiała wręcz wystawić buzię za okno, by wreszcie poczuć ulgę. Gdy oddech zaczął się uspokajać, kiedy myśli przestały tak szaleńczo fruwać, mogła się oprzeć o ścianę i na chwilę przymknąć oczy, a potem chociaż spróbować pomyśleć o tym wszystkim normalnie. Istniała szansa, że przy szklance chłodnej wody będzie prościej, dlatego szybko się postarała o kilka łyków, a potem po prostu czekała, raz po raz zerkając na pudełko z prezentem. Czuła się trochę rozczarowana tym wszystkim, zupełnie nie tak miało być. Może Alex się złościł. Nie było go długo. Czy tak długo wybierał strój? Powinno ją to ucieszyć, choć chyba bardziej zmartwiło. Wolała, by wrócił szybko, znów ją przytulił i powiedział, że wszystko jest dobrze. W spodniach. Tak bardzo chciała umilić mu ten dzień, wybrać właśnie taki jeden, uczynić go pięknym i lekkim w całym chaosie wojennych spraw. Czy jednak potrafił choć przez chwilę nie myśleć o losie tych wszystkich mniej lub bardziej obcych ludzi? Zapewne nie.
Kiedy wreszcie stanął przed nią, wyprostowała się gwałtownie i uniosła dłoń, jakby chciała do niego sięgnąć, ale zaraz ją szybko opuściła. Uspokój się, Isabello. Spoglądała, powoli i uważnie. Ledwie przelotnie zarejestrowała obecność spodni, lokując bezpieczne spojrzenie na jego twarzy i może trochę prążkowanej koszuli. Uśmiechnęła się najpierw ostrożnie, a potem szerzej. Chyba wciąż nie doszła do siebie, nagromadzone emocje układały się w pytania, na które zapewne nie chciał i nie powinien odpowiadać. Ależ były wścibskie. – Przystojnie – odpowiedziała w końcu, choć z wyraźną rozwagą w głosie. Naprawdę przystojnie! Powoli wzięła wdech. Przecież on ją za to udusi. – Alexandrze, czy ty... dlaczego śpisz bez spodni? Czy to przez to kazałeś mi wyjść? – wydusiła w końcu i otworzyła szerzej oczy. Nie, to wcale nie był dobry ruch, Bello. – Mam dla ciebie prezenty! – zawołała szybko, próbując zmienić temat i skupić jego energię na jakiejś innej sprawie. Oby tylko wcale nie usłyszał, oby tylko podchwycił i nigdy jej na to nie odpowiadał. A może było mu za gorąco w nocy i je zdjął? Tylko czy wtedy nie byłoby łatwiej po prostu zrezygnować z kołdry? Ojej, ojej, to chyba już dla niej za wiele. Przecież nawet Ida by się nie odważyła, a Bella ze swoim długim językiem posuwała się zdecydowanie za daleko. A może powinna zaproponować mu szklankę lemoniady?
Alexander obrzucił Isabellę bardzo uważnym spojrzeniem, bo coś zdecydowanie było dziś na rzeczy. Już pomijając cały wdrażany przez nią w życie misterny plan z urodzinową niespodzianką – którą z chwili na chwilę coraz bardziej doceniał. Wpierw uśmiechnął się jednak na jego zaakceptowaną przez kuzynkę prezencję. Cenił sobie jej komentarze i lubił, gdy była zadowolona. Prawdą bowiem było to, że ukontentowana Isabella była zdecydowanie bardziej skłonna do kooperacji niż niezadowolona Isabella, która odczuwała czegoś brak i niedosyt. Właściwie aplikowało się to chyba do większości kobiet, albo ludzi w ogóle. Wciąż jednak nieświadom czyhającego nań zagrożenia Alexander wyminął kuzynkę i sięgną ku szafce, wyciągając szklankę i z kranu nalewając sobie szklankę wody. Oparł się plecami o blat i wziął łyk, z uwagą przypatrując się kuzynce. Ta uwaga zmieniła się jednak w całkowite osłupienie kiedy z delikatnych ust czarownicy padło bardzo bezpośrednie i bardzo niezrozumiałe pytanie. Jak to tak, bez spodni? Na Merlina, sypiał przecież w spodniach! Czasem zdarzało mu się nie założyć koszuli, bo w niektóre wieczory za bardzo drapała go w blizny – nie był w stanie stwierdzić dlaczego, ale niekiedy po prostu miał wrażenie, że te paliły go żywcem na nowo, jakby dopiero co powstały.
Założenie Isabelli były jednak całkowicie błędne. Skąd w ogóle wzięła ten pomysł? Krztusząc się nieco wodą Alexander próbował odtworzyć ich wcześniejszą konwersację, nagle rozumiejąc. Oczy miał jak dwa galeony, kiedy krztusząc się nieco próbował złożyć w myślach jakąś odpowiedź, która zażegnałaby niezręczność. Z coraz większą paniką rozumiał, że z bardzo dużym prawdopodobieństwem taka nie istniała.
Miał więc dwa wyjścia. Pierwszym było zgodzenie się z teorią wysnutą przez Isabellę, drugim jakieś naprowadzenie jej na faktyczną przyczynę ich wcześniejszej niezręczności. Mógł jeszcze oczywiście próbować wyłgać się jakoś, ale to byłby tylko półśrodek i to bardzo nieskuteczny. Wiedział, że jeżeli Isabella się na coś uparła to ciężko było jej to wybić z głowy, także jeśli umyśliła sobie, że sypiał bez spodni to tak w jej mniemaniu sypiał i basta. Odchrząknął, odstawiając szklankę, dłonie zajmując rozpinaniem i zapinaniem ostatniego guzika w koszuli. Oczy wzniósł ku kuchennemu sufitowi, unikając patrzenia na Isabellę.
– Sypiam w spodniach, Bello, nie próbuj tego nawet podważać – powiedział, po czym westchnął ciężko, palcami dalej bawiąc się guzikiem. – Kazałem ci wyjść z innych powodów, które wolę zachować dla siebie – wydusił w końcu w miarę dyplomatyczną odpowiedź, po czym posłał kuzynce wielce wymowne spojrzenie, które oznaczało definitywny koniec tematu z jego strony. W sumie to już mu nie robiło różnicy, czy będzie uważała że sypia bez spodni czy też nie. Chciał po prostu zakończyć ten festiwal niezręczności. Jego spojrzenie powędrowało do pudełek, które spoczywały na kuchennym stole. Jego zarumieniona z zażenowania twarz pokryła się uśmiechem. Kochana Isabella. – Może poczekamy z tym na pozostałych? – zapytał, bo nie wątpił, że Ida i Charlotte bardzo chętnie uczestniczyłyby w otwieraniu przez niego prezentów. Nawet Louis by pewnie przyszedł zaciekawiony, choć raczej trzymałby się nieco na uboczu, wciąż z nieufnością podchodząc do magii i czarodziejskich niespodzianek. – Moglibyśmy spędzić ten czas w lecznicy. Doszedłem do wniosku, że to już pora dla ciebie żebyś zaczęła nam tam pomagać – uniósł wyżej kącik ust, oczekując na reakcję kuzynki. Nikt przecież nie zabraniał robić innym prezentów w swoje własne urodziny, prawda?
Założenie Isabelli były jednak całkowicie błędne. Skąd w ogóle wzięła ten pomysł? Krztusząc się nieco wodą Alexander próbował odtworzyć ich wcześniejszą konwersację, nagle rozumiejąc. Oczy miał jak dwa galeony, kiedy krztusząc się nieco próbował złożyć w myślach jakąś odpowiedź, która zażegnałaby niezręczność. Z coraz większą paniką rozumiał, że z bardzo dużym prawdopodobieństwem taka nie istniała.
Miał więc dwa wyjścia. Pierwszym było zgodzenie się z teorią wysnutą przez Isabellę, drugim jakieś naprowadzenie jej na faktyczną przyczynę ich wcześniejszej niezręczności. Mógł jeszcze oczywiście próbować wyłgać się jakoś, ale to byłby tylko półśrodek i to bardzo nieskuteczny. Wiedział, że jeżeli Isabella się na coś uparła to ciężko było jej to wybić z głowy, także jeśli umyśliła sobie, że sypiał bez spodni to tak w jej mniemaniu sypiał i basta. Odchrząknął, odstawiając szklankę, dłonie zajmując rozpinaniem i zapinaniem ostatniego guzika w koszuli. Oczy wzniósł ku kuchennemu sufitowi, unikając patrzenia na Isabellę.
– Sypiam w spodniach, Bello, nie próbuj tego nawet podważać – powiedział, po czym westchnął ciężko, palcami dalej bawiąc się guzikiem. – Kazałem ci wyjść z innych powodów, które wolę zachować dla siebie – wydusił w końcu w miarę dyplomatyczną odpowiedź, po czym posłał kuzynce wielce wymowne spojrzenie, które oznaczało definitywny koniec tematu z jego strony. W sumie to już mu nie robiło różnicy, czy będzie uważała że sypia bez spodni czy też nie. Chciał po prostu zakończyć ten festiwal niezręczności. Jego spojrzenie powędrowało do pudełek, które spoczywały na kuchennym stole. Jego zarumieniona z zażenowania twarz pokryła się uśmiechem. Kochana Isabella. – Może poczekamy z tym na pozostałych? – zapytał, bo nie wątpił, że Ida i Charlotte bardzo chętnie uczestniczyłyby w otwieraniu przez niego prezentów. Nawet Louis by pewnie przyszedł zaciekawiony, choć raczej trzymałby się nieco na uboczu, wciąż z nieufnością podchodząc do magii i czarodziejskich niespodzianek. – Moglibyśmy spędzić ten czas w lecznicy. Doszedłem do wniosku, że to już pora dla ciebie żebyś zaczęła nam tam pomagać – uniósł wyżej kącik ust, oczekując na reakcję kuzynki. Nikt przecież nie zabraniał robić innym prezentów w swoje własne urodziny, prawda?
Oczy jak te kolorowe kamyki w świetlistą noc podążały za ruchami braterskiej sylwetki, by móc rozsupłać misterne tajemnice, by odczytać zamazywane prędko znaki. Co takiego zatajał przed nią? Przed jakim wejrzeniem tak uparcie się bronił? Mogłaby zwalić na zbyt rozognioną fantazje, na myśli, które zawędrowały już za daleko, ale przecież… przecież miała przeczucie! Zaczarował ją ledwie na moment widok dopinanych guzików i ukrywających się oczu. Alexie, czego nie chcesz mi powiedzieć? Policzki rozgrzały się gwałtownie, ni to w złości, ni w zniecierpliwieniu. Po prostu nie potrafiła znieść pustki, wyraźnej dziury w dobrze zaplanowanej przez los układance. Wygięła więc szyję, kiedy tylko on szukał widoków na kurnikowych sufitach, ale i tam nie znalazła odpowiedzi. Czynnościami przedłużającymi się wymykał się jej nagłym, potrzebującym wyjaśnień oczom. Tupnęłaby nieelegancko, gdyby nie wyrobione nawyki, które nie pozwalały jej na tak skrajną manifestację niezgody. Nic jednak nie mogło powstrzymać ust przed wyrażeniem ciekawości, wylewami lepkiego zdumienia. Przedziwne elementy podpowiadały Belli rozwiązania wręcz niemożliwe, nie chciała w nie wierzyć, ani też pozwalać, by tak bujna wyobraźnia wodziła ją za nos. Kiedy wreszcie przemówił, westchnęła głęboko, trochę z ulgą, ale chyba bardziej jednak z rozczarowaniem. – Wcale mi się nie podobają twoje tajemnice. Martwię się o ciebie – wyznała na granicy teatralnego poruszenia. Wszak była przejętą damą! Mogła na zawołanie zemdleć w trosce o kuzyna, jeśli tylko ten spektakl dostarczyłby jej niezbędnych do rozwikłania zagadki informacji. Nerwowo obróciła się, by delikatnym, motylim krokiem wydeptać okrąg na kuchennej podłodze. Gdy powróciła do niego znów, zniknęły ślady udręki, ale to wcale nie oznaczało, że zapomniała. Wcale nie! Ostatnim jednak pragnieniem Isy było rozgniewanie Alexandra w dniu jego urodzin. Tego chyba by sobie nie wybaczyła. Dlatego połknęła kłujące, ciekawskie iskry, udając, że wcale nie podrażniły jej sumienia. Jeśli coś go uwierało, jeśli coś tylko nieprzyjemnego bezczelnie rozkwitało w jego życiu, powiedziałby jej. Powiedział, prawda? Pewnie nie. Pewnie wciąż była w jego oczach zupełnie niewinna, mimo wypalonych mostów, mimo tak odważnych kroków podjętych w ciągu ostatnich miesięcy.
– Nie poczekamy. Nie mogę już dłużej czekać – obwieściła nieco niegrzecznie, by ledwie chwilę potem pociągnąć za kokardę, która broniła sekretów pierwszego pudełka. – Zajrzyj – szepnęła przejęta, domyślając się, że nie tak oczywiste wydałyby się pozostałym domownikom jej podarki. Mógł jednak zaprezentować je później. – Czekała na ciebie o wiele za długo – rozpoczęła z powagą. – Marzyłam o tym, byś wreszcie mógł ją przyjąć – kontynuowała, odsłaniając tajemnicę prezentu. W pudle leżało dzieło rąk dotkniętej teatralnym duchem szlachcianki. Marionetka małego lorda, na piersi której dumnie błyszczała brosza z salamandrą. Teatralna lalka nigdy nie zapłonie w blasku pałacowych lampionów, ale to nic. Ważne, że wreszcie trafiła do niego. Dawno temu umiłowała sobie kukiełkowe spektakle, a pasja ta przerodziła się w potrzebę tworzenia szmacianych aktorów. Postaci, dam i lordów. – Może któregoś dnia teatr do nas wróci. Może kiedyś stanie się zabawą dla twoich dzieci – wyznała ciszej, z nieco bledszym uśmiechem. Jakaż wielka była ta tęsknota za sceną.
– I jest jeszcze coś. Może… - Możesz tego nie pamiętać. – Istnieją pamiątki, których nie mogłam tam pozostawić – oświadczyła, wręczając mu plik pergaminów obwiązany sznurkiem. Wewnątrz kryły się dziecięce bazgroły, pośród nich również i niezbyt trafne anatomiczne próby odwzorowania prawdy, pokreślone, czasami śmieszne i zbyt fantazyjne. Ślady początków wielkich pasji. Bella wzięła głębszy wdech. – A teraz możesz wreszcie opowiedzieć mi o leczniczy. Jestem gotowa, z pewnością. Pójdę z tobą – zakomunikowała, kiedy opadły kotary i przedstawienie dobiegło końca. Kiedy w powietrzu rozpłynęły się ostatnie fajerwerki.
zt
– Nie poczekamy. Nie mogę już dłużej czekać – obwieściła nieco niegrzecznie, by ledwie chwilę potem pociągnąć za kokardę, która broniła sekretów pierwszego pudełka. – Zajrzyj – szepnęła przejęta, domyślając się, że nie tak oczywiste wydałyby się pozostałym domownikom jej podarki. Mógł jednak zaprezentować je później. – Czekała na ciebie o wiele za długo – rozpoczęła z powagą. – Marzyłam o tym, byś wreszcie mógł ją przyjąć – kontynuowała, odsłaniając tajemnicę prezentu. W pudle leżało dzieło rąk dotkniętej teatralnym duchem szlachcianki. Marionetka małego lorda, na piersi której dumnie błyszczała brosza z salamandrą. Teatralna lalka nigdy nie zapłonie w blasku pałacowych lampionów, ale to nic. Ważne, że wreszcie trafiła do niego. Dawno temu umiłowała sobie kukiełkowe spektakle, a pasja ta przerodziła się w potrzebę tworzenia szmacianych aktorów. Postaci, dam i lordów. – Może któregoś dnia teatr do nas wróci. Może kiedyś stanie się zabawą dla twoich dzieci – wyznała ciszej, z nieco bledszym uśmiechem. Jakaż wielka była ta tęsknota za sceną.
– I jest jeszcze coś. Może… - Możesz tego nie pamiętać. – Istnieją pamiątki, których nie mogłam tam pozostawić – oświadczyła, wręczając mu plik pergaminów obwiązany sznurkiem. Wewnątrz kryły się dziecięce bazgroły, pośród nich również i niezbyt trafne anatomiczne próby odwzorowania prawdy, pokreślone, czasami śmieszne i zbyt fantazyjne. Ślady początków wielkich pasji. Bella wzięła głębszy wdech. – A teraz możesz wreszcie opowiedzieć mi o leczniczy. Jestem gotowa, z pewnością. Pójdę z tobą – zakomunikowała, kiedy opadły kotary i przedstawienie dobiegło końca. Kiedy w powietrzu rozpłynęły się ostatnie fajerwerki.
zt
Alexander westchnął głęboko, spojrzeniem wwiercając się w sufit i powstrzymując się aby nie odpowiedzieć Isabelli czymś nieuprzejmym. Zdawał sobie sprawę z tego, że miał wiele tajemnic. Częścią z nich najprawdopodobniej nigdy nie będzie w stanie podzielić się z Isabellą, lecz jego frustracja została wywołana czymś zgoła innym: tym, że dziś akurat chodziło o coś bardzo prozaicznego i intymnego, nie zaś o wielkie sprawy, w których ważyły się losy Zakonu, czarodziejów, a także i mugoli. Nie wiedział czy nie byłoby mu lepiej jakby to o jego zaangażowanie w Zakonie był ten cały poranny raban, bo wtedy wiedziałby dokładnie co zrobić. Teraz zaś chodziło tyko i wyłącznie o niego, co wprawiało młodego uzdrowiciela w pewne ciężkie do ominięcia niezręczności.
– Wiem, Isabello. Chętnie nie miałbym przed tobą tajemnic, lecz niestety jest to niemożliwe. Wiem, że się martwisz, ale musisz mi wciąż ufać. Wiem, że mogę na tobie polegać – powiedział, podchodząc bliżej i na krótki moment uśmiechając się. Sięgnął przy tym do dłoni kuzynki i ścisnął ją lekko, starając się ją pocieszyć. Wiedział, że w drobnym geście na marne szukać rozwiązania wszystkich dręczących ich problemów, lecz w tej chwili mógł jej zaoferować choć tyle: bliskość i trwanie przy sobie, choć niejednokrotniecały świat zdawał się sprzysięgać przeciwko nim.
Ponownie jednak wywrócił oczami kiedy tak charakterystyczna dla Isy niecierpliwość znów wychyliła łebek i dała o sobie znać. Uśmiechnął się przy tym, a nie był to gest jakkolwiek wymuszony. Przysżło mu to samo i całkiem naturalnie, bo właśnie taką Isę lubił najbardziej: stawiającą na swoim. Nie przyznawał tego głośno za często, nie chciał w końcu podsycać jej zapędów bardziej niż robiła to sama, ale to właśnie w takich chwilach był z niej niezwykle dumny. Tak samo jak tego pamiętnego majowego dnia gdy spotkali się na nadmorskim deptaku na Mersea Island, a ona teleportowała się w ślad za nim do Doliny Godryka. Czyn jakiego się wtedy podjęła był godny podziwu i szanował Isabellę za to, że w świecie w którym przyszło im żyć potrafiła mieć swoje zdanie i je egzekwować, a co więcej, ponosić pełną odpowiedzialność swoich decyzji. Niewiele było szlachetnie urodzonych panien w jej wieku, które to potrafiły, a nawet i starszym się to nie zdarzało.
Skoro więc Isabella zadecydowała, że to czas otworzyć prezent od niej, Alexander nie zmierzał oponować. Nie było w końcu po czemu, a ten moment pozostanie tylko między ich dwojgiem. Nie miał na co dzień tyle czasu dla swoich bliskich ile by chciał, toteż nie zamierzał odmówić tego kuzynce. A także otworzenia jego własnego prezentu, co obserwował z niewielkim uśmiechem błądzącym na wargach. Ten zniknął jednak w chwili kiedy ujrzał, co kryło się pod wiekiem pudełka. Podszedł bliżej, z intensywnością przypatrując się marionetce. Wydawało mu się, że ją znał, musiał już ją kiedyś widzieć, choć całkiem tego nie pamiętał. Jednak to nie sama lalka wzbudziła w nim emocje. Spojrzał na Isabellę, pytającym wzrokiem jakby upewniając się czy aby na pewno dobrze widzi, nim ponownie nie nachylił się nad prezentem. Wziął figurynkę w dłonie, palcem delikatnie wodząc po obwodzie misternej broszy, nieco za dużej względem lalki, ale dla człowieka w sam raz. Uśmiechnął się, oczy znów wznosząc ku kochanej Isabelli, lecz ona nie miała zamiaru już kończyć. Spojrzał z zaskoczeniem na pergaminy, które mu wręczała. Ostrożnie odłożył lalkę do pudełka, z namaszczeniem biorąc plik papieru w swoje dłonie. Wystarczył mu rzut oka aby rozpoznać coś, co niewątpliwie było jego pismem za czasów dziecięcych, a tylko chwilę dłużej by znaleźć wśród nich także i listy, które po datach patrząc musiał pisać do Isabelli przez cały czas swojego przebywania w Beauxbatons.
Alexander zamrugał nieco intensywniej i nabrał głośno powietrza w płuca, maskując w ten sposób pociągnięcie nosem. Isabella na jego urodziny podarowała mu wspomnienia.
– Dziękuję – powiedział, po czym bez namysłu objął kuzynkę. Przez chwilę miał ochotę jej nie wypuszczać z ramion, lecz wiedział, że prędzej czy później będzie musiał to zrobić: skoro przyobiecał jej lecznicę to musiał się wywiązać ze swojego słowa. Nim jednak schował prezenty i pod ramię poszedł z kuzynką do chatki po drugiej stronie doliny pozwolił tej krótkiej chwili trwać, napawając się nią i dziękując losowi, że wciąż miał przy sobie swoich bliskich.
| zt
– Wiem, Isabello. Chętnie nie miałbym przed tobą tajemnic, lecz niestety jest to niemożliwe. Wiem, że się martwisz, ale musisz mi wciąż ufać. Wiem, że mogę na tobie polegać – powiedział, podchodząc bliżej i na krótki moment uśmiechając się. Sięgnął przy tym do dłoni kuzynki i ścisnął ją lekko, starając się ją pocieszyć. Wiedział, że w drobnym geście na marne szukać rozwiązania wszystkich dręczących ich problemów, lecz w tej chwili mógł jej zaoferować choć tyle: bliskość i trwanie przy sobie, choć niejednokrotniecały świat zdawał się sprzysięgać przeciwko nim.
Ponownie jednak wywrócił oczami kiedy tak charakterystyczna dla Isy niecierpliwość znów wychyliła łebek i dała o sobie znać. Uśmiechnął się przy tym, a nie był to gest jakkolwiek wymuszony. Przysżło mu to samo i całkiem naturalnie, bo właśnie taką Isę lubił najbardziej: stawiającą na swoim. Nie przyznawał tego głośno za często, nie chciał w końcu podsycać jej zapędów bardziej niż robiła to sama, ale to właśnie w takich chwilach był z niej niezwykle dumny. Tak samo jak tego pamiętnego majowego dnia gdy spotkali się na nadmorskim deptaku na Mersea Island, a ona teleportowała się w ślad za nim do Doliny Godryka. Czyn jakiego się wtedy podjęła był godny podziwu i szanował Isabellę za to, że w świecie w którym przyszło im żyć potrafiła mieć swoje zdanie i je egzekwować, a co więcej, ponosić pełną odpowiedzialność swoich decyzji. Niewiele było szlachetnie urodzonych panien w jej wieku, które to potrafiły, a nawet i starszym się to nie zdarzało.
Skoro więc Isabella zadecydowała, że to czas otworzyć prezent od niej, Alexander nie zmierzał oponować. Nie było w końcu po czemu, a ten moment pozostanie tylko między ich dwojgiem. Nie miał na co dzień tyle czasu dla swoich bliskich ile by chciał, toteż nie zamierzał odmówić tego kuzynce. A także otworzenia jego własnego prezentu, co obserwował z niewielkim uśmiechem błądzącym na wargach. Ten zniknął jednak w chwili kiedy ujrzał, co kryło się pod wiekiem pudełka. Podszedł bliżej, z intensywnością przypatrując się marionetce. Wydawało mu się, że ją znał, musiał już ją kiedyś widzieć, choć całkiem tego nie pamiętał. Jednak to nie sama lalka wzbudziła w nim emocje. Spojrzał na Isabellę, pytającym wzrokiem jakby upewniając się czy aby na pewno dobrze widzi, nim ponownie nie nachylił się nad prezentem. Wziął figurynkę w dłonie, palcem delikatnie wodząc po obwodzie misternej broszy, nieco za dużej względem lalki, ale dla człowieka w sam raz. Uśmiechnął się, oczy znów wznosząc ku kochanej Isabelli, lecz ona nie miała zamiaru już kończyć. Spojrzał z zaskoczeniem na pergaminy, które mu wręczała. Ostrożnie odłożył lalkę do pudełka, z namaszczeniem biorąc plik papieru w swoje dłonie. Wystarczył mu rzut oka aby rozpoznać coś, co niewątpliwie było jego pismem za czasów dziecięcych, a tylko chwilę dłużej by znaleźć wśród nich także i listy, które po datach patrząc musiał pisać do Isabelli przez cały czas swojego przebywania w Beauxbatons.
Alexander zamrugał nieco intensywniej i nabrał głośno powietrza w płuca, maskując w ten sposób pociągnięcie nosem. Isabella na jego urodziny podarowała mu wspomnienia.
– Dziękuję – powiedział, po czym bez namysłu objął kuzynkę. Przez chwilę miał ochotę jej nie wypuszczać z ramion, lecz wiedział, że prędzej czy później będzie musiał to zrobić: skoro przyobiecał jej lecznicę to musiał się wywiązać ze swojego słowa. Nim jednak schował prezenty i pod ramię poszedł z kuzynką do chatki po drugiej stronie doliny pozwolił tej krótkiej chwili trwać, napawając się nią i dziękując losowi, że wciąż miał przy sobie swoich bliskich.
| zt
30.10.
Zaczynałem podejrzewać, że pani Montgomery, starsza wdowa mieszkająca w Dolinie, prosiła mnie o pomoc, bo zwyczajnie brakowało jej towarzystwa. Znaczy nie narzekałem, bo to sympatyczna kobieta i zawsze miała dla mnie jakąś nową historię ze swojego(?) życia i jakieś ciasto, albo chociaż ciastka, ale... no przed ślubem Alexa i Idy naprawdę nie było mi na rękę, kiedy wzywała mnie do nieistniejących usterek.
- Pani Montgomery, ja tu naprawdę nie widzę, żeby ten zlew przeciekał - powtórzyłem będąc wciąż na czworakach z głową w kuchennej szafce.
- Nie, nie, przecieka i to jeszcze jak! Wczoraj miałam tu prawdziwą powódź!
Westchnąłem cicho. Wszystkie rury były szczelne, jak nalewałem wodę do zlewu, nic nie przeciekało, a też ani szafka ani podłoga nie wyglądały na zalane w ostatnim czasie. No cóż... sięgnąłem jeszcze po klucz i zacząłem dokręcać wszystkie śruby.
- Ostatnią taką powódź w okolicy to pamiętam w tysiąc dziewięćset siódmym chyba... Lało jak z cebra przez kilka miesięcy. Ściana deszczu. Akurat jak Johnsonowie... Ci starzy Johnsonowie, świętej pamięci już, akurat jak organizowali bal karnawałowy. Taką miejscową potańcówkę.
Aha, już wiedziałem, że zaczyna się kolejna opowieść, więc przyspieszyłem ruchy, bo kiedy pani Montgomery zaczynała opowiadać, to płynnie z jednej historii przechodziła do kolejnej, a tu jeszcze herbatka, a to żebym rzucił okiem, bo okno nieszczelne, i może jeszcze ciasteczko? I w ten sposób to mi potrafiło zejść z tym wszystkim do wieczora. Raz faktycznie się tak stało, potem już starałem się pilnować czasu.
- To chyba już, pani Montgomery, podokręcałem co się dało, jak będzie przeciekać, to proszę dać mi zna...
- Ach, cóż to był za bal...! Teraz już się takich nie robi - kontynuowała niezrażona, że podniosłem się z klęczek i zacząłem pakować narzędzia do skrzynki. - Te stroje, te tańce...
- Tak, tak, bardzo przepraszam, ale naprawdę się dzisiaj spieszę - uśmiechnąłem się do niej przepraszająco i ruszyłem do wyjścia.
- A może ciasteczko...? Kawalerowie z okolicznych miasteczek się zjeżdżali, ale ci nasi, miejscowi, to ich wpuścić nie chcieli. Panien bronili... Ale ci nasi, to lebiegi takie do tańca, dwie lewe nogi mieli...
- Do widzenia, pani Montgomery! - pożegnałem się już z przedpokoju i czym prędzej zamknąłem za sobą drzwi.
No właśnie. Tańce. Niech to czarna dziura...
Maszerowałem do Kurnika w takim pośpiechu, że potknąłem się po drodze na śliskich od deszczu kamieniach chyba ze cztery razy, na szczęście łapiąc w porę równowagę. Tyle co odłożyłem skrzynkę z narzędziami na miejsce i ściągnąłem mokrą kurtkę i ruszyłem na poszukiwania Alexa. Miałem bardzo złe przeczucia, bardzo złe. Co do tego tańca właśnie. Byłem świadkiem na ślubie, więc do tej pory skupiłem się na ogarnianiu całego przedsięwzięcia od strony technicznej. Że nie będę pił, bo mam słabą głowę, że będę polewał, pilnował, żeby nikomu nic nie brakowało, miał oko na dzieciaki, ale nie przyszło mi do głowy, że...
- Lex? - zapukałem do niego do pokoju. Może zbyt nerwowo. Lou, weź się w garść, wdech, wydech, jesteś ostoją spokoju. Jesteś ostatnią osobą, która powinna się w tym towarzystwie denerwować.
- Wszystko pod kontrolą - zaznaczyłem na wstępie. - Z tym ołtarzem... już wymyśliłem jak to zrobimy, chociaż nie wydaje mi się, żeby miało przestać padać... - zawiesiłem znacząco głos. Już mu wspominałem, że ceremonia na zewnątrz przy takiej pogodzie to nie był najszczęśliwszy pomysł.
- Za to plan na oświetlenie w szklarni mam taki, że wszyscy będą zbierać szczęki z podłogi jeszcze przez tydzień od wesela - zapewniłem i uśmiechnąłem się półgębkiem. Jeszcze tego nie dopracowałem, wciąż to pozostawało tylko zarysem pomysłu, ale nieważne. Grunt, żeby Lex był o to spokojny.
- Tylko słuchaj, bo mam takie durne pytanie - dodałem i choć starałem się pozostać profesjonalnie opanowany, to jednak wyrzucałem z siebie słowa coraz szybciej i szybciej. - Bo będziecie tańczyć pierwszy taniec z Idą, nie? I tak sobie pomyślałem, że mógłbym wam do tego zagrać na gitarze... jak mi powiesz co i w ogóle... ale w sumie to nie moje pytanie. Znaczy też, ale nie tylko - nabrałem wreszcie powietrza, bo z tego wszystkiego zabrakło mi tchu. - Eee... Nie ma żadnego zwyczaju, że ja... i Bella... no wiesz, że świadkowie... No bo Bella idzie ze Steffenem, nie? Więc nawet by mi nie wypadało. Chyba. Żeby, no. Bo ja tak nie bardzo. Właściwie to zupełnie nie. A z nią to już kompletnie. Pewnie to robi jak księżniczka, a ja, no sam wiesz - podrapałem się po głowie z zakłopotaniem. - Nigdy tego nie robiłem. Ale może nie ma takiej tradycji, czy czegoś... to wtedy nie ma problemu i nie było pytania - zakończyłem czym prędzej. Nie sądziłem, żeby był zwyczaj, żeby świadkowie ze sobą tańczyli, ale ekspert ze mnie żaden, to lepiej było się upewnić.
Zaczynałem podejrzewać, że pani Montgomery, starsza wdowa mieszkająca w Dolinie, prosiła mnie o pomoc, bo zwyczajnie brakowało jej towarzystwa. Znaczy nie narzekałem, bo to sympatyczna kobieta i zawsze miała dla mnie jakąś nową historię ze swojego(?) życia i jakieś ciasto, albo chociaż ciastka, ale... no przed ślubem Alexa i Idy naprawdę nie było mi na rękę, kiedy wzywała mnie do nieistniejących usterek.
- Pani Montgomery, ja tu naprawdę nie widzę, żeby ten zlew przeciekał - powtórzyłem będąc wciąż na czworakach z głową w kuchennej szafce.
- Nie, nie, przecieka i to jeszcze jak! Wczoraj miałam tu prawdziwą powódź!
Westchnąłem cicho. Wszystkie rury były szczelne, jak nalewałem wodę do zlewu, nic nie przeciekało, a też ani szafka ani podłoga nie wyglądały na zalane w ostatnim czasie. No cóż... sięgnąłem jeszcze po klucz i zacząłem dokręcać wszystkie śruby.
- Ostatnią taką powódź w okolicy to pamiętam w tysiąc dziewięćset siódmym chyba... Lało jak z cebra przez kilka miesięcy. Ściana deszczu. Akurat jak Johnsonowie... Ci starzy Johnsonowie, świętej pamięci już, akurat jak organizowali bal karnawałowy. Taką miejscową potańcówkę.
Aha, już wiedziałem, że zaczyna się kolejna opowieść, więc przyspieszyłem ruchy, bo kiedy pani Montgomery zaczynała opowiadać, to płynnie z jednej historii przechodziła do kolejnej, a tu jeszcze herbatka, a to żebym rzucił okiem, bo okno nieszczelne, i może jeszcze ciasteczko? I w ten sposób to mi potrafiło zejść z tym wszystkim do wieczora. Raz faktycznie się tak stało, potem już starałem się pilnować czasu.
- To chyba już, pani Montgomery, podokręcałem co się dało, jak będzie przeciekać, to proszę dać mi zna...
- Ach, cóż to był za bal...! Teraz już się takich nie robi - kontynuowała niezrażona, że podniosłem się z klęczek i zacząłem pakować narzędzia do skrzynki. - Te stroje, te tańce...
- Tak, tak, bardzo przepraszam, ale naprawdę się dzisiaj spieszę - uśmiechnąłem się do niej przepraszająco i ruszyłem do wyjścia.
- A może ciasteczko...? Kawalerowie z okolicznych miasteczek się zjeżdżali, ale ci nasi, miejscowi, to ich wpuścić nie chcieli. Panien bronili... Ale ci nasi, to lebiegi takie do tańca, dwie lewe nogi mieli...
- Do widzenia, pani Montgomery! - pożegnałem się już z przedpokoju i czym prędzej zamknąłem za sobą drzwi.
No właśnie. Tańce. Niech to czarna dziura...
Maszerowałem do Kurnika w takim pośpiechu, że potknąłem się po drodze na śliskich od deszczu kamieniach chyba ze cztery razy, na szczęście łapiąc w porę równowagę. Tyle co odłożyłem skrzynkę z narzędziami na miejsce i ściągnąłem mokrą kurtkę i ruszyłem na poszukiwania Alexa. Miałem bardzo złe przeczucia, bardzo złe. Co do tego tańca właśnie. Byłem świadkiem na ślubie, więc do tej pory skupiłem się na ogarnianiu całego przedsięwzięcia od strony technicznej. Że nie będę pił, bo mam słabą głowę, że będę polewał, pilnował, żeby nikomu nic nie brakowało, miał oko na dzieciaki, ale nie przyszło mi do głowy, że...
- Lex? - zapukałem do niego do pokoju. Może zbyt nerwowo. Lou, weź się w garść, wdech, wydech, jesteś ostoją spokoju. Jesteś ostatnią osobą, która powinna się w tym towarzystwie denerwować.
- Wszystko pod kontrolą - zaznaczyłem na wstępie. - Z tym ołtarzem... już wymyśliłem jak to zrobimy, chociaż nie wydaje mi się, żeby miało przestać padać... - zawiesiłem znacząco głos. Już mu wspominałem, że ceremonia na zewnątrz przy takiej pogodzie to nie był najszczęśliwszy pomysł.
- Za to plan na oświetlenie w szklarni mam taki, że wszyscy będą zbierać szczęki z podłogi jeszcze przez tydzień od wesela - zapewniłem i uśmiechnąłem się półgębkiem. Jeszcze tego nie dopracowałem, wciąż to pozostawało tylko zarysem pomysłu, ale nieważne. Grunt, żeby Lex był o to spokojny.
- Tylko słuchaj, bo mam takie durne pytanie - dodałem i choć starałem się pozostać profesjonalnie opanowany, to jednak wyrzucałem z siebie słowa coraz szybciej i szybciej. - Bo będziecie tańczyć pierwszy taniec z Idą, nie? I tak sobie pomyślałem, że mógłbym wam do tego zagrać na gitarze... jak mi powiesz co i w ogóle... ale w sumie to nie moje pytanie. Znaczy też, ale nie tylko - nabrałem wreszcie powietrza, bo z tego wszystkiego zabrakło mi tchu. - Eee... Nie ma żadnego zwyczaju, że ja... i Bella... no wiesz, że świadkowie... No bo Bella idzie ze Steffenem, nie? Więc nawet by mi nie wypadało. Chyba. Żeby, no. Bo ja tak nie bardzo. Właściwie to zupełnie nie. A z nią to już kompletnie. Pewnie to robi jak księżniczka, a ja, no sam wiesz - podrapałem się po głowie z zakłopotaniem. - Nigdy tego nie robiłem. Ale może nie ma takiej tradycji, czy czegoś... to wtedy nie ma problemu i nie było pytania - zakończyłem czym prędzej. Nie sądziłem, żeby był zwyczaj, żeby świadkowie ze sobą tańczyli, ale ekspert ze mnie żaden, to lepiej było się upewnić.
Make love music
Not war.
Not war.
Ostatnio zmieniony przez Louis Bott dnia 22.02.21 17:13, w całości zmieniany 1 raz
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Alexander siedział na łóżku ze skrzyżowanymi nogami, plecy opierając o wezgłowie. Jego kędzierzawa głowa była pochylona, wsparta na ręce, która wystającym łokciem opierała się na równie kościstym kolanie. Czytał, po raz pierwszy od dawna znajdując na to naprawdę solidną ilość czasu: taką, która pozwalała mu zgłębić rozdział kompleksowo, nie odrywać się w czasie lektury i spokojnie przeanalizować treści, które sobie przyswajał. Pomimo całego tego chaosu wynikłego po ewakuacji zarządzonej z winy Steffena dla Alexandra przyniosło to w pewnym stopniu nieco wytchnienia. Po przeniesieniu szpitala z Exmoor do Doliny Godryka znalazło się więcej uzdrowicieli do przyjmowania w lecznicy, która stanowiła teraz przedsionek i pierwszy punkt odsiewu potrzebujących. Rozwiązało to też problem tego, że Farley nie miał wcześniej gdzie hospitalizować tych, którzy naprawdę wymagali stałej opieki. Wielokrotnie musiał odsyłać ich do domów, pod opiekę rodziny, nadpisując tylko i tak już zbyt długie listy odwiedzin prywatnych.
Teraz był w stanie w końcu oddać część obowiązków, zostać odciążonym, tym samym skupiając się na lepszym planowaniu samego funkcjonowania medycznego zaplecza całej, bądź co bądź, rebelii, a także na własnym rozwoju. Musiał się szkolić, musiał stawać się coraz lepszym, dlatego teraz chłonął stare, opasłe tomiszcze napisane w archaicznej wersji angielskiego, które traktowało o badaniach nad białomagicznymi barierami wszelkiego typu. Znalazł tę książę wśród wielu, które znajdowały się w Makówce, a których drogi do domostwa ciotki Juliena nie były jasne. Lśniące pod ściągniętymi w zamyśleniu brwiami szarobłękitne tęczówki Farleya śledziły zdania, rozplątując w przestarzałych słowach sens. Jego usta poruszały się mimowolnie, a dłoń pomimo braku różdżki wykonywała wyważone ruchy. To nie była znana magia, to było coś, co mogło w końcu przełamać jego impas w próbach opanowania zaklęcia Fideliusa. Zdawało mu się, że w końcu namierzył punkt, w którym robił błąd, już chciał się wyprostować i sięgnąć po kolejne tomiszcze dla porównania, jednak wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Alexander wyprostował się, a loki na jego głowie nieco podskoczyły.
– Proszę – powiedział, słysząc po drugiej stronie Louisa. Jego widok nieco go zaniepokoił, wydawał się czymś zdenerwowany: jego zapewnienie nic w tej materii nie zmieniło, po prostu uniósł wyżej brew i uważnie przypatrywał się przyjacielowi. W miarę tego jak Bott mówił brew jednak opadała, a oblicze Alexandra łagodniało. Louis był wspaniałym świadkiem i podchodził do swojego zadania z niesamowitym wręcz oddaniem. Nie wiedział, jak miał mu dziękować, po prostu nie wiedział. I sam Louis mówił na tyle prędko, że Alex nie zdążył tego po raz kolejny zrobić. – Nie ma głupich pytań – mruknął tylko, jednak zginęło to nieco pod dalszą kawalkadą słowną mugola. Nie, Farley nie uważał, że istniały głupie pytania: kto pytał nie błądził i ochraniał się w ten sposób przed popełnieniem tragicznych błędów.
Bott mówił dalej, a łagodne oblicze Alexa nabrało nagle nieco zaczepnej pewności siebie. Założył książkę zakładką i zamknął ją, pozostawiając na łóżku. Wstał i podszedł do Louisa, zaplatając ręce na piersi i czekając aż ten skończy mówić. Gdy tak się w końcu stało, młody uzdrowiciel w zamaszystym geście położył obie dłonie na ramionach przyjaciela.
– Louisie Bott – zaczął oficjalnie, jednak w jego oczach błyszczały chochliki zapowiadające to, że coś kombinował. – Oczywiście, że nie musisz tańczyć. Jednak to ty musiałbyś przekazać Isabelli, że nie zamierzasz zgodnie z tradycją zatańczyć z nią jako świadek – powiedział, a po tym zapadła chwila ciszy przeznaczona na to, aby Bott przetrawił wypowiedziane słowa. Kiedy Alexander był już pewien, że jego przyjaciel zrozumiał, klepnął go raz jeszcze w ramiona, dla dobrej miary. – To co, pójdę do fortepianu żeby nam coś zagrał i zaraz do mnie przyjdziesz, nauczymy cię tańczyć, hm? – powiedział i nie czekając na odpowiedź obrócił się z gracją, praktycznie w piruecie, porwał zostawioną na stoliku nocnym różdżkę i wymijając Botta w futrynie ruszył pędem po schodach na parter żeby zaczarować fortepian aby wygrywał im odpowiednie do nauki melodie. Louis Bott i taniec balowy – kto by pomyślał?
Lex jak zawsze był ostoją spokoju. Nie mam pojęcia jak to robił... może też wyliczał w myślach konstelacje na nocnym niebie? Ale grunt, że potrafił tym opanowaniem zarażać. I kiedy tak po prostu położył mi ręce na ramionach i mówił tak prosto i spokojnie, to i ze mnie uchodziły zapewne trochę zbyt burzliwe jak na tę okazję emocje.
Nie muszę tańczyć. Doskonale. Pokiwałem głową. Nie, nie, zaraz... co?
- Och - wyrwało mi się tylko, kiedy dotarł do mnie sens słów Lexa. Czyli istniała taka tradycja, mój zmysł w tym temacie wcale się nie mylił.
- Och - i miałbym osobiście powiedzieć, że wbrew zwyczajowi weselnemu, nie zatańczę z Bellą, tak? - och.
Nie, to nie wchodziło w grę. Pewnie przekazałbym to nie tak jak trzeba, coś palnął, źle by zrozumiała... Potrafiła być naprawdę emocjonalna i czasami po prostu nie rozumiałem dlaczego. Jeszcze spojrzałaby na mnie rozczarowana lub, nie daj kosmosie, smutna... Nawet jednej łzy na jej policzku bym nie zniósł, gdybym to ja był jej przyczyną.
Niech to czarna dziura, niech to czarna dziura...! Co robić?!
Spojrzałem błagalnie na Lexa, bo on zawsze miał na wszystko rozwiązanie. Tym razem też wcale mnie nie zawiódł. Machinalnie kiwnąłem głową, choć dopiero potem dotarło do mnie co powiedział.
- ...nauczymy... tańczyć? - powtórzyłem za nim niepewnie śledząc go spojrzeniem najpierw kiedy podchodził do szafki nocnej, a potem kiedy po wyminięciu mnie ruszył schodami w dół.
No dobra, to było jakieś rozwiązanie... Chociaż osobiście nie byłem do niego przekonany. Nie miałem pojęcia o tańcu towarzyskim i choć nie wątpiłem w cierpliwość i umiejętności Alexa, to... no wiedziałem, że jestem kiepski. Już teraz. Zanim w ogóle zaczęliśmy.
Jedno jednak było pewne: z dwojga złego, to nauka tańca wciąż była lepsza niż powiedzenie Belli, że z nią po prostu nie zatańczę i z takim nastawieniem postanowiłem spróbować. Może to nie będzie takie złe? Ten cały taniec...
Kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki fortepianu, ruszyłem w ślad za Alexem. Trochę miałem tremę i wciąż wątpliwości, kiedy stanąłem w salonie i nerwowo przeczesałem wciąż wilgotne od deszczu włosy.
- Dobra, to od czego zaczynamy?
Nie muszę tańczyć. Doskonale. Pokiwałem głową. Nie, nie, zaraz... co?
- Och - wyrwało mi się tylko, kiedy dotarł do mnie sens słów Lexa. Czyli istniała taka tradycja, mój zmysł w tym temacie wcale się nie mylił.
- Och - i miałbym osobiście powiedzieć, że wbrew zwyczajowi weselnemu, nie zatańczę z Bellą, tak? - och.
Nie, to nie wchodziło w grę. Pewnie przekazałbym to nie tak jak trzeba, coś palnął, źle by zrozumiała... Potrafiła być naprawdę emocjonalna i czasami po prostu nie rozumiałem dlaczego. Jeszcze spojrzałaby na mnie rozczarowana lub, nie daj kosmosie, smutna... Nawet jednej łzy na jej policzku bym nie zniósł, gdybym to ja był jej przyczyną.
Niech to czarna dziura, niech to czarna dziura...! Co robić?!
Spojrzałem błagalnie na Lexa, bo on zawsze miał na wszystko rozwiązanie. Tym razem też wcale mnie nie zawiódł. Machinalnie kiwnąłem głową, choć dopiero potem dotarło do mnie co powiedział.
- ...nauczymy... tańczyć? - powtórzyłem za nim niepewnie śledząc go spojrzeniem najpierw kiedy podchodził do szafki nocnej, a potem kiedy po wyminięciu mnie ruszył schodami w dół.
No dobra, to było jakieś rozwiązanie... Chociaż osobiście nie byłem do niego przekonany. Nie miałem pojęcia o tańcu towarzyskim i choć nie wątpiłem w cierpliwość i umiejętności Alexa, to... no wiedziałem, że jestem kiepski. Już teraz. Zanim w ogóle zaczęliśmy.
Jedno jednak było pewne: z dwojga złego, to nauka tańca wciąż była lepsza niż powiedzenie Belli, że z nią po prostu nie zatańczę i z takim nastawieniem postanowiłem spróbować. Może to nie będzie takie złe? Ten cały taniec...
Kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki fortepianu, ruszyłem w ślad za Alexem. Trochę miałem tremę i wciąż wątpliwości, kiedy stanąłem w salonie i nerwowo przeczesałem wciąż wilgotne od deszczu włosy.
- Dobra, to od czego zaczynamy?
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Książki musiały na chwilę poczekać: Alexander miał zadanie do wykonania i wiedział, ze jest ono bardzo ważne. Może nie w kwestii dziejącej się wojny, lecz w zakresie spraw międzyludzkich. Nie myślał, kiedy tak rozważał ogólną postać swojego niemagicznego przyjaciela, że przyjdzie mu uczyć go tańca balowego. W sumie to Farley nie wiedział, czy Louis zdawał sobie sprawę z tego, na co tak naprawdę się zgodził, a w co zręcznie wmanewrował go sam czarodziej. To niewątpliwie miał być ciekawy dzień, łączący i przyjemne i pożyteczne. Alexander w końcu miał widoki na nieco dobrej zabawy, a że lubił uczyć innych to i Bott miał z tego niewątpliwie skorzystać.
Alexander prędko dopadł do jednego ze swoich największych skarbów wśród dóbr nieożywionych: białego fortepianu, którego klawisze znał tak dobrze jak nierówności swojej hikorowej różdżki, którą zaraz machnął. Powietrze zadrżało od rozpoczętego czaru, a Alex usiał na ławie przed klawiaturą. Odetchnął z pewnym rozmarzeniem, po czym płynnie przeszedł do muskania klawiszy. Musiał wpierw zagrać żeby zaklęcie wychwyciło melodię i tak właśnie zastał go Louis: z przymkniętymi oczami przy fortepianie, w pięknie wyprostowanym siadzie i z palcami plątającymi się wśród bieli i czerni.
– Zaczniemy od rytmu i pozycji – stwierdził, nie otwierając oczu i dogrywając kolejną frazę do końca. Dopiero wtedy rozchylił nieco powieki i spojrzał na Louisa z uśmiechen na ustach. Alexander w końcu wydawał się nie aż tak... przytłoczony życiem, a chociaż za oknami było szaro to zdawało się jakby na moment Farley znalazł się właśnie wśród słonecznego dnia, tak promiennie i lekko siedząc przy instrumencie i po prostu grając. Kiedy zakończył cały interwał zamarł na moment, uśmiechając się bardziej miękko, a palcami okaleczonej dłoni delikatnie, bez wydawania dźwięku, przesunął po klawiszach wręcz z czułością. Wstał wtedy i ponownie machnął różdżką, a klawiatura fortepianu ożyła, wygrywając te same melodie, które jeszcze przed chwilą wybrzmiewały z rąk Alexandra. Następnie odłożył hikorowe drewno na pustą podstawkę do nut i podszedł bliżej Louisa.
– Walc to absolutna podstawa tańca, bardzo prosta zresztą – powiedział. – Rytm jest na trzy czwarte, więc w tańcu kroki liczy się do trzech. O tak: raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy – wyliczył, dłonią dyrygując nieznacznie do rytmu. Louis był muzykiem, nie musiał mu tego wcale dokładniej tłumaczyć. – Musimy założyć w tej lekcji, że ja jestem nadobną damą, którą porywasz do tańca – zaśmiał się pod nosem, podchodząc już całkiem blisko. – Walca tańczysz w kontakcie, czyli jest to taniec, w którym nie wypuszcza się partnera z chwytu ani na chwilę. Daj ręce – powiedział i nie czekając na przyzwolenie złapał za kończyny Botta. – Lewą rękę powinieneś mieć wyciągniętą, nieco ugiętą w łokciu – powiedział, odpowiednio układając ramię Louisa i zwinnie łapiąc go za dłoń – zaś z prawego tworzysz podporę dla ramienia partnerki, kładąc je na wypukłości łopatki, tutaj – naprowadził drugą rękę przyjaciela na właściwie miejsce, po czym ułożył swoje ramię na jego. Zerknął po tym na Botta i uniósł brew, lustrując go nieco. – A teraz najważniejsza rzecz, Louis. Odpręż się, na Merlina. Wdech i wydech – powiedział, po czym powoli nabrał powietrza w płuca i równie powoli je wypuścił, czekając aż Louis będzie go naśladował, gotów powtórzyć to proste ćwiczenie tak długo, aż mugol nie rozluźni się i nie poczuje bardziej swobodnie. Rozważał przez moment zaproponowanie, że może przemienić się w kogoś płci przeciwnej jeśli miałoby to pomóc Bottowi, lecz nim skończył mówić to w myślach doszedł do wniosku, że mogło to przynieść skutek odwrotny do zamierzonego.
Alexander prędko dopadł do jednego ze swoich największych skarbów wśród dóbr nieożywionych: białego fortepianu, którego klawisze znał tak dobrze jak nierówności swojej hikorowej różdżki, którą zaraz machnął. Powietrze zadrżało od rozpoczętego czaru, a Alex usiał na ławie przed klawiaturą. Odetchnął z pewnym rozmarzeniem, po czym płynnie przeszedł do muskania klawiszy. Musiał wpierw zagrać żeby zaklęcie wychwyciło melodię i tak właśnie zastał go Louis: z przymkniętymi oczami przy fortepianie, w pięknie wyprostowanym siadzie i z palcami plątającymi się wśród bieli i czerni.
– Zaczniemy od rytmu i pozycji – stwierdził, nie otwierając oczu i dogrywając kolejną frazę do końca. Dopiero wtedy rozchylił nieco powieki i spojrzał na Louisa z uśmiechen na ustach. Alexander w końcu wydawał się nie aż tak... przytłoczony życiem, a chociaż za oknami było szaro to zdawało się jakby na moment Farley znalazł się właśnie wśród słonecznego dnia, tak promiennie i lekko siedząc przy instrumencie i po prostu grając. Kiedy zakończył cały interwał zamarł na moment, uśmiechając się bardziej miękko, a palcami okaleczonej dłoni delikatnie, bez wydawania dźwięku, przesunął po klawiszach wręcz z czułością. Wstał wtedy i ponownie machnął różdżką, a klawiatura fortepianu ożyła, wygrywając te same melodie, które jeszcze przed chwilą wybrzmiewały z rąk Alexandra. Następnie odłożył hikorowe drewno na pustą podstawkę do nut i podszedł bliżej Louisa.
– Walc to absolutna podstawa tańca, bardzo prosta zresztą – powiedział. – Rytm jest na trzy czwarte, więc w tańcu kroki liczy się do trzech. O tak: raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy – wyliczył, dłonią dyrygując nieznacznie do rytmu. Louis był muzykiem, nie musiał mu tego wcale dokładniej tłumaczyć. – Musimy założyć w tej lekcji, że ja jestem nadobną damą, którą porywasz do tańca – zaśmiał się pod nosem, podchodząc już całkiem blisko. – Walca tańczysz w kontakcie, czyli jest to taniec, w którym nie wypuszcza się partnera z chwytu ani na chwilę. Daj ręce – powiedział i nie czekając na przyzwolenie złapał za kończyny Botta. – Lewą rękę powinieneś mieć wyciągniętą, nieco ugiętą w łokciu – powiedział, odpowiednio układając ramię Louisa i zwinnie łapiąc go za dłoń – zaś z prawego tworzysz podporę dla ramienia partnerki, kładąc je na wypukłości łopatki, tutaj – naprowadził drugą rękę przyjaciela na właściwie miejsce, po czym ułożył swoje ramię na jego. Zerknął po tym na Botta i uniósł brew, lustrując go nieco. – A teraz najważniejsza rzecz, Louis. Odpręż się, na Merlina. Wdech i wydech – powiedział, po czym powoli nabrał powietrza w płuca i równie powoli je wypuścił, czekając aż Louis będzie go naśladował, gotów powtórzyć to proste ćwiczenie tak długo, aż mugol nie rozluźni się i nie poczuje bardziej swobodnie. Rozważał przez moment zaproponowanie, że może przemienić się w kogoś płci przeciwnej jeśli miałoby to pomóc Bottowi, lecz nim skończył mówić to w myślach doszedł do wniosku, że mogło to przynieść skutek odwrotny do zamierzonego.
Kiedy zszedłem na dół, Alex wygrywał na fortepianie jakąś wesołą melodię. Swoją drogą zwróciłem uwagę na to, że siedzi za instrumentem zupełnie inaczej niż muzycy, których dotąd widziałem grających na pianinach w barach i pubach. Wyprostowany jak struna jak gdyby... o, jak gdyby grał w jakiejś filharmonii - tak to sobie przynajmniej wyobrażałem. I choć w pierwszej chwili przyszło mi na myśl, że siedzi po prostu sztywno, to... nie. Zdawał się zupełnie odprężony i taki... lekki? Chyba powinien częściej zasiadać za fortepianem.
Im dłużej jednak grał, tym bardziej zdawałem sobie sprawę z tego, że kompletnie nie umiałbym zatańczyć do takiej melodii. Rock'n'roll miał to do siebie, że wpadał w ucho, najpierw podrygiwała mi noga, a za nią całe ciało i nim się oglądnąłem, a już radośnie do niego wywijałem po swojemu, ale... to? Melodia ładna, ale... Już miałem się podzielić swoimi wątpliwościami z przyjacielem, kiedy ten się odezwał.
Zaczniemy od rytmu i pozycji. OK, to brzmiało bardzo niegroźnie, więc kiwnąłem pocieszony tym faktem głową, chociaż Lex i tak tego nie widział - grał z zamkniętymi oczami. Kiedy zaś skończył i wziął różdżkę do ręki, nawet nie odwróciłem wzroku wpatrzony w jego działania. Dopiero gdy odłożył ją na fortepian odetchnąłem spokojniej, ale... i tak było nieźle. Patrzyłem jak czaruje! Patrzyłem i nie uciekłem. Nawet uśmiechnąłem się na ten swój mały sukces, wciąż wprawdzie trochę niepewnie, ale jednak. Było dobrze. Oczywiście w gruncie rzeczy chodziło zapewne o to, że nie było czarodzieja, któremu ufałbym bardziej niż Lexowi i wiedziałem, że niczego nie muszę się obawiać z jego strony, ale... widziałem jak czarował! Od początku do końca!
No, ale dobra, dobra. Taniec.
Cieszyłem się, że Alex wybrał, jak powiedział, bardzo prosty taniec. Tak, tak, właśnie o to chodziło, coś prostego i liczenie kroków do trzech... cokolwiek to znaczyło. Z liczeniem do trzech szczęśliwie nie miałem problemu, więc pokiwałem głową.
- Dobrze, że mam bujną wyobraźnię - mruknąłem jeszcze rozbawiony wizją Alexa przebranego za Bellę. Ale mniejsza o to, skupienie! Ten "taniec w kontakcie" brzmiał podejrzanie, tak samo jak nie wypuszczanie partnera. Ani. Na. Chwilę. Jak trudne będzie to do zrealizowania, jeśli do tej pory właściwie zawsze tańczyłem tak po prostu - sam?
Teraz trochę mi zrzedła mina, ale posłusznie wykonywałem wszystko, o czym mówił i starałem się skupić na tym, żeby o niczym nie zapomnieć. Liczyć do trzech, nie puszczać, wypukłość łopatki... - powtarzałem sobie w myślach. O i jeszcze jakaś najważniejsza rzecz. Skupiłem się znów na Lexie, żeby mi to nie umknęło i... uśmiechnąłem się nerwowo, kiedy powiedział, że mam się odprężyć. Tia, łatwo powiedzieć.
Wziąłem głębszy wdech i powoli wypuściłem powietrze... trochę faktycznie pomogło, choć nie powiedziałbym, że czułem się jakoś bardzo komfortowo w obecnej sytuacji. Raczej dziwnie.
- Czyli mam liczyć do trzech i tak trzymać Bellę i nie puszczać, tak? - upewniłem się, że do tej pory wszystko ogarnąłem... po czym parsknąłem cicho śmiechem.
- Jeśli to wszystko, to to może być mój nowy talent, chyba jestem całkiem niezły, co? - nie powstrzymałem się przed bardzo słabym żartem. - Nawet nie mylę kroków - dodałem uśmiechając się jak głupek. Plus był taki, że rozbawiło mnie to na tyle, że rozluźniłem się już całkiem.
Im dłużej jednak grał, tym bardziej zdawałem sobie sprawę z tego, że kompletnie nie umiałbym zatańczyć do takiej melodii. Rock'n'roll miał to do siebie, że wpadał w ucho, najpierw podrygiwała mi noga, a za nią całe ciało i nim się oglądnąłem, a już radośnie do niego wywijałem po swojemu, ale... to? Melodia ładna, ale... Już miałem się podzielić swoimi wątpliwościami z przyjacielem, kiedy ten się odezwał.
Zaczniemy od rytmu i pozycji. OK, to brzmiało bardzo niegroźnie, więc kiwnąłem pocieszony tym faktem głową, chociaż Lex i tak tego nie widział - grał z zamkniętymi oczami. Kiedy zaś skończył i wziął różdżkę do ręki, nawet nie odwróciłem wzroku wpatrzony w jego działania. Dopiero gdy odłożył ją na fortepian odetchnąłem spokojniej, ale... i tak było nieźle. Patrzyłem jak czaruje! Patrzyłem i nie uciekłem. Nawet uśmiechnąłem się na ten swój mały sukces, wciąż wprawdzie trochę niepewnie, ale jednak. Było dobrze. Oczywiście w gruncie rzeczy chodziło zapewne o to, że nie było czarodzieja, któremu ufałbym bardziej niż Lexowi i wiedziałem, że niczego nie muszę się obawiać z jego strony, ale... widziałem jak czarował! Od początku do końca!
No, ale dobra, dobra. Taniec.
Cieszyłem się, że Alex wybrał, jak powiedział, bardzo prosty taniec. Tak, tak, właśnie o to chodziło, coś prostego i liczenie kroków do trzech... cokolwiek to znaczyło. Z liczeniem do trzech szczęśliwie nie miałem problemu, więc pokiwałem głową.
- Dobrze, że mam bujną wyobraźnię - mruknąłem jeszcze rozbawiony wizją Alexa przebranego za Bellę. Ale mniejsza o to, skupienie! Ten "taniec w kontakcie" brzmiał podejrzanie, tak samo jak nie wypuszczanie partnera. Ani. Na. Chwilę. Jak trudne będzie to do zrealizowania, jeśli do tej pory właściwie zawsze tańczyłem tak po prostu - sam?
Teraz trochę mi zrzedła mina, ale posłusznie wykonywałem wszystko, o czym mówił i starałem się skupić na tym, żeby o niczym nie zapomnieć. Liczyć do trzech, nie puszczać, wypukłość łopatki... - powtarzałem sobie w myślach. O i jeszcze jakaś najważniejsza rzecz. Skupiłem się znów na Lexie, żeby mi to nie umknęło i... uśmiechnąłem się nerwowo, kiedy powiedział, że mam się odprężyć. Tia, łatwo powiedzieć.
Wziąłem głębszy wdech i powoli wypuściłem powietrze... trochę faktycznie pomogło, choć nie powiedziałbym, że czułem się jakoś bardzo komfortowo w obecnej sytuacji. Raczej dziwnie.
- Czyli mam liczyć do trzech i tak trzymać Bellę i nie puszczać, tak? - upewniłem się, że do tej pory wszystko ogarnąłem... po czym parsknąłem cicho śmiechem.
- Jeśli to wszystko, to to może być mój nowy talent, chyba jestem całkiem niezły, co? - nie powstrzymałem się przed bardzo słabym żartem. - Nawet nie mylę kroków - dodałem uśmiechając się jak głupek. Plus był taki, że rozbawiło mnie to na tyle, że rozluźniłem się już całkiem.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Sypialnia Alexa
Szybka odpowiedź