Sypialnia Alexa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sypialnia Alexa
Po zakupie Kurnika z powodu przeciekającego dachu poddasze znajdowało się w zdecydowanie najgorszym stanie. Wystarczyło jednak poświęcić trochę czasu i energii (własnych i uczynnego sąsiada, Bertiego Botta), żeby wnętrze znów nadawało się do użytku. Całe pomieszczenie, tak jak reszta domu, zostało pomalowane na biało - lecz pomimo wszelkich starań farba uparcie nie chciała trzymać się jednej ze ścian. Później do środka wprowadziło się stare, ciężkie łóżko, wielka szafa, biurko, stoliki nocne i rośliny.
Zaklęcia ochronne:
Cave Inimicum, Mała twierdza (okna i szafki), Muffliato, Tenuistis
Cave Inimicum, Mała twierdza (okna i szafki), Muffliato, Tenuistis
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.06.20 13:33, w całości zmieniany 4 razy
Uwadze młodego uzdrowiciela nie umknął fakt, że Louis był w stanie patrzeć na niego w czasie czarowania. Alexander poczuł, jak we wnętrzu jest mu tak jakoś cieplej i lżej: od miesięcy pracowali z Bottem nad tym, by był w stanie jak najbardziej normalnie funkcjonować w świecie, który rządzony był przez jego największą fobię, magię. Robili postępy, czasem jednak i krok lub dwa w tył. Łatwo nie było, ponieważ cokolwiek to było co wywołało w mugolu tak drastyczne reakcje, że miesiące zajęło mu oswojenie się z samym widokiem różdżki, a i tak zdawało się czasem Gwardziście, że Louis wciąż bał się samego przedmiotu bardziej niż to okazywał.
Teraz jednak pozostało cieszyć się z kolejnego postępu – radość ta przełożył się na to, że z jeszcze większym zapałem przeszedł do tłumaczenia mugolowi zawiłości tańca balowego. Na dobrą sprawę nie był on tak bardzo zagmatwany, miał tylko jeden haczyk, do którego powoli docierali. Praktyka. To co czyniło kogoś dobrym tancerzem to była praktyka. Sam Alexander tańczył jedynie poprawnie, w ruchach nie wyróżniając się za bardzo pośród innych na parkiecie w balowej sali, nie przynosząc wstydu ani sobie, ani partnerce.
– Wiesz, że mógłbym naprawdę wyglądać jak jakaś... dama? – zapytał jeszcze, unosząc pytająco brew, a następnie jedną myślą siegąjąc do swoich włosów, które zaczęły jaśnieć, zaraz przypominając blond taki, jaki zdobił głowę jego kochanej kuzynki Isabelli. Był też trochę ciekaw reakcji Louisa na takie rewelacje oglądane z tak bliska, ale na włosach poprzestał. Miał niby całkiem zarzucić ten pomysł, ale cóż... te rozbrykane chochliki iskrzące w jego spojrzeniu były jednak wyposażone w znaczną siłę perswazji.
Zaśmiał się zaraz, kiwając głową na krótkie podsumowanie Louisa.
– Tak, mniej więcej tak jak mówisz – skwitował z rozbawieniem, widząc, że zaraz przejdą do kroków. Nim jednak był w stanie to zrobić zaśmiał się serdecznie, trzęsąc się nieznacznie w ramionach Botta. – Jesteś fenomenalny, Louis, jeżeli będą zawody w staniu w miejscu to powinieneś się zapisać – odbił piłeczkę słabych żartów, mając nadzieję, że nie urazi nim przyjaciela. Cóż, jeżeli nie uraził go dżem z mugola to to nie powinno być gorsze. – Ale dobrze że mówisz o krokach, bo zdecydowanie ci się przydadzą – przeszedł znów w ten nieco nauczycielski ton. – Wyprostuj się – rzucił jeszcze, samemu przybierając idealną wręcz pozycję. Minęło sporo czasu odkąd ostatnio tańczył, ale wciąż wiedział co i jak.
– Kroków jest sześć, powtórzone dwukrotnie dają ci pełen obrót, który w metrum na trzy czwarte trwa trzy takty – oznajmił, wychodząc z założenia że taka prosta muzyczna matematyka nie przysporzy Louisowi problemów. Było to w końcu łatwe i logiczne. – Jako mężczyzna masz za cel prowadzić, więc zawsze zaczynasz taniec idąc do przodu, na partnerkę, lecz ona synchronicznie będzie robić krok do tyłu, więc odległość miedzy wami pozostaje taka sama – ciągnął dalej, robiąc przerwy by upewnić się, że Louis nadąża. – To na dobrą sprawę chodzenie do muzyki. Zaczynasz od prawej stopy, przesuń ją za moją lewą delikatnie po łuku, o tak. To jest nasze raz – oznajmił, kiedy zmienili nieco ułożenie. – Teraz lewa stopa, w ten sposób, to dwa – przesunął powoli po podłodze stoją prawą, ponownie ukazując Louisowi którędy powinien poprowadzić nogę. – I na koniec dosuwasz prawą stopę do lewej, trzy. To są pierwsze kroki. Kolejne zaczynasz od cofania lewej stopy po łuku, raz – zaczął delikatnie napierać czubkiem swojej prawej stopy na lewą stopę Louisa, po łagodnym ruchu cofając ją, aż nie znalazła się w pozycji prostopadłej do poprzedniego ułożenia. – Na dwa, cofasz prawą stopę prawie prostopadle, musisz zrobić nieco szerszy łuk niż lewą stopą... a na trzy dostawiasz lewą stopę do prawej – powiedział, samemu robiąc lustrzane odbicie kroków. – Tak właśnie tańczy się walca, po prostu chodzisz. Zaczynasz prawą stopą na raz i wtedy zawsze idziesz do przodu, a jak zaczynasz lewą stopą na raz to zawsze idziesz do tyłu – podsumował jeszcze, patrząc wyczekująco na Botta. – Rozumiesz?
Teraz jednak pozostało cieszyć się z kolejnego postępu – radość ta przełożył się na to, że z jeszcze większym zapałem przeszedł do tłumaczenia mugolowi zawiłości tańca balowego. Na dobrą sprawę nie był on tak bardzo zagmatwany, miał tylko jeden haczyk, do którego powoli docierali. Praktyka. To co czyniło kogoś dobrym tancerzem to była praktyka. Sam Alexander tańczył jedynie poprawnie, w ruchach nie wyróżniając się za bardzo pośród innych na parkiecie w balowej sali, nie przynosząc wstydu ani sobie, ani partnerce.
– Wiesz, że mógłbym naprawdę wyglądać jak jakaś... dama? – zapytał jeszcze, unosząc pytająco brew, a następnie jedną myślą siegąjąc do swoich włosów, które zaczęły jaśnieć, zaraz przypominając blond taki, jaki zdobił głowę jego kochanej kuzynki Isabelli. Był też trochę ciekaw reakcji Louisa na takie rewelacje oglądane z tak bliska, ale na włosach poprzestał. Miał niby całkiem zarzucić ten pomysł, ale cóż... te rozbrykane chochliki iskrzące w jego spojrzeniu były jednak wyposażone w znaczną siłę perswazji.
Zaśmiał się zaraz, kiwając głową na krótkie podsumowanie Louisa.
– Tak, mniej więcej tak jak mówisz – skwitował z rozbawieniem, widząc, że zaraz przejdą do kroków. Nim jednak był w stanie to zrobić zaśmiał się serdecznie, trzęsąc się nieznacznie w ramionach Botta. – Jesteś fenomenalny, Louis, jeżeli będą zawody w staniu w miejscu to powinieneś się zapisać – odbił piłeczkę słabych żartów, mając nadzieję, że nie urazi nim przyjaciela. Cóż, jeżeli nie uraził go dżem z mugola to to nie powinno być gorsze. – Ale dobrze że mówisz o krokach, bo zdecydowanie ci się przydadzą – przeszedł znów w ten nieco nauczycielski ton. – Wyprostuj się – rzucił jeszcze, samemu przybierając idealną wręcz pozycję. Minęło sporo czasu odkąd ostatnio tańczył, ale wciąż wiedział co i jak.
– Kroków jest sześć, powtórzone dwukrotnie dają ci pełen obrót, który w metrum na trzy czwarte trwa trzy takty – oznajmił, wychodząc z założenia że taka prosta muzyczna matematyka nie przysporzy Louisowi problemów. Było to w końcu łatwe i logiczne. – Jako mężczyzna masz za cel prowadzić, więc zawsze zaczynasz taniec idąc do przodu, na partnerkę, lecz ona synchronicznie będzie robić krok do tyłu, więc odległość miedzy wami pozostaje taka sama – ciągnął dalej, robiąc przerwy by upewnić się, że Louis nadąża. – To na dobrą sprawę chodzenie do muzyki. Zaczynasz od prawej stopy, przesuń ją za moją lewą delikatnie po łuku, o tak. To jest nasze raz – oznajmił, kiedy zmienili nieco ułożenie. – Teraz lewa stopa, w ten sposób, to dwa – przesunął powoli po podłodze stoją prawą, ponownie ukazując Louisowi którędy powinien poprowadzić nogę. – I na koniec dosuwasz prawą stopę do lewej, trzy. To są pierwsze kroki. Kolejne zaczynasz od cofania lewej stopy po łuku, raz – zaczął delikatnie napierać czubkiem swojej prawej stopy na lewą stopę Louisa, po łagodnym ruchu cofając ją, aż nie znalazła się w pozycji prostopadłej do poprzedniego ułożenia. – Na dwa, cofasz prawą stopę prawie prostopadle, musisz zrobić nieco szerszy łuk niż lewą stopą... a na trzy dostawiasz lewą stopę do prawej – powiedział, samemu robiąc lustrzane odbicie kroków. – Tak właśnie tańczy się walca, po prostu chodzisz. Zaczynasz prawą stopą na raz i wtedy zawsze idziesz do przodu, a jak zaczynasz lewą stopą na raz to zawsze idziesz do tyłu – podsumował jeszcze, patrząc wyczekująco na Botta. – Rozumiesz?
Wzdrygnąłem się na tą nienaturalną i znienacką zmianę barwy włosów Lexa. Zaskoczyła mnie, ok? I to jeszcze z tak bliska... Jeden głębszy wdech i wydech jednak wystarczył, żebym się opanował. Już kiedyś to nawet widziałem i nie było wcale straszne... Uśmiechnąłem się nawet rozbawiony, choć... z pewnym dystansem spoglądałem na obecnie blond kłaki przyjaciela.
- Wierzę, wierzę - zapewniłem - ale lepiej ci w ciemnych - dodałem, gdyby przypadkiem miał wątpliwości w tym temacie... ja nie miałem. I wolałem się nie przekonywać jak bardzo Alex może przeobrazić się w damę. A przynajmniej nie w tej chwili i nie z tej odległości.
- Już to kiedyś robiłeś, wiesz? - zauważyłem też zaraz. - Te sztuczki z włosami - wyjaśniłem. - Pewnie tego nie pamiętasz, bo to było jak się poznaliśmy... Przez anomalie nagle strasznie zaczęły mi rosnąć włosy i chciałeś mi pokazać, że to nic strasznego i też tak potrafisz - opowiedziałem z rozbawieniem. To było grubo rok temu, choć mi osobiście się wydawało, jakby od tamtego czasu minęła co najmniej dekada. Nie lubiłem wracać pamięcią do tamtego mrocznego i przepełnionego strachem okresu, choć... może powinienem? W takich chwilach zdawałem sobie sprawę jaki krok milowy zrobiłem ze swoim oswajaniem się z magią. Teraz przejmowałem się jakimiś pojedynczymi atakami paniki, które i tak dostawałem przez własną nieuwagę, a wcześniej? Wcześniej tak reagowałem na każdy. Przejaw. Magii. I kompletnie nad sobą nie panowałem. I prawda była taka, że swoje postępy zawdzięczałem przede wszystkim jednej osobie - Lexowi.
Otrząsnąłem się z zamyślenia wracając z powrotem na Ziemię... do naszych żartów - jak zwykle najwyższych lotów. Parsknąłem jeszcze tylko na jego komentarz.
- Jasne, zapiszę się, ale tylko z tobą jako partnerem - wciąłem się, nim przeszedł do objaśniania mi kroków. Ech... chyba jednak wolałem wrócić do żartów. Nie, nie "chyba", ale na pewno. Jego objaśnienia w pierwszej chwili brzmiały jak złożona zagadka matematyczno-fizyczna dotycząca ruchu planet... Ej, właściwie...!
- Trochę jak planeta i jej księżyc - wyrwało mi się zupełnie niezamierzenie... Czy naprawdę wszystko musiało mi się kojarzyć z astrofizyką? Nawet walc? Najwyraźniej. I szczerze? To porównanie coraz bardziej do mnie przemawiało. Wraz z partnerką, między którą odległość miała pozostawać w miarę niezmienna, mieliśmy zrobić obrót wokół niewidzialnego Słońca - oczywiście w ogromnym uproszczeniu, ale wciąż - pasowało! No, tylko jeszcze trzeba było wiedzieć jak to zrobić, żeby nie zderzyć się z własną planetą powodując prawdziwą katastrofę kosmiczną... No właśnie, Lou, skup się!
"Chodzenie do muzyki" brzmiało bardzo obiecująco... Tym bardziej, że pierwsze "raz, dwa, trzy" wykonałem z sukcesem, ale nie spodobało mi się, że potem miałem robić kroki w tył. Owszem, dzięki temu miało się wrażenie, że dodatkowo obracamy się wokół własnej osi (też jak ciało niebieskie), ale...
- Chyba rozumiem... - odpowiedziałem ostrożnie, kiedy po instrukcjach Lexa wykonałem kolejne trzy kroki. - Ale... czy to na pewno jest najprostszy taniec? Nie ma takiego z chodzeniem tylko do przodu? - zapytałem... tak na wszelki wypadek. No co? A jak mi się pomyli to kiedy mam iść do przodu, a kiedy do tyłu?
- Prawa na raz do przodu, lewa na raz do tyłu... - powtórzyłem sobie jeszcze na wszelki wypadek. - No dobra... tak wolno to jest do ogarnięcia... ale ta muzyka, Lex... - spojrzałem w stronę wciąż wygrywającego melodię fortepianu. - Przecież ona jest za szybka - znów odszukałem wzrokiem jego oczu. W moich ani chybił czaiła się obawa.
- Wierzę, wierzę - zapewniłem - ale lepiej ci w ciemnych - dodałem, gdyby przypadkiem miał wątpliwości w tym temacie... ja nie miałem. I wolałem się nie przekonywać jak bardzo Alex może przeobrazić się w damę. A przynajmniej nie w tej chwili i nie z tej odległości.
- Już to kiedyś robiłeś, wiesz? - zauważyłem też zaraz. - Te sztuczki z włosami - wyjaśniłem. - Pewnie tego nie pamiętasz, bo to było jak się poznaliśmy... Przez anomalie nagle strasznie zaczęły mi rosnąć włosy i chciałeś mi pokazać, że to nic strasznego i też tak potrafisz - opowiedziałem z rozbawieniem. To było grubo rok temu, choć mi osobiście się wydawało, jakby od tamtego czasu minęła co najmniej dekada. Nie lubiłem wracać pamięcią do tamtego mrocznego i przepełnionego strachem okresu, choć... może powinienem? W takich chwilach zdawałem sobie sprawę jaki krok milowy zrobiłem ze swoim oswajaniem się z magią. Teraz przejmowałem się jakimiś pojedynczymi atakami paniki, które i tak dostawałem przez własną nieuwagę, a wcześniej? Wcześniej tak reagowałem na każdy. Przejaw. Magii. I kompletnie nad sobą nie panowałem. I prawda była taka, że swoje postępy zawdzięczałem przede wszystkim jednej osobie - Lexowi.
Otrząsnąłem się z zamyślenia wracając z powrotem na Ziemię... do naszych żartów - jak zwykle najwyższych lotów. Parsknąłem jeszcze tylko na jego komentarz.
- Jasne, zapiszę się, ale tylko z tobą jako partnerem - wciąłem się, nim przeszedł do objaśniania mi kroków. Ech... chyba jednak wolałem wrócić do żartów. Nie, nie "chyba", ale na pewno. Jego objaśnienia w pierwszej chwili brzmiały jak złożona zagadka matematyczno-fizyczna dotycząca ruchu planet... Ej, właściwie...!
- Trochę jak planeta i jej księżyc - wyrwało mi się zupełnie niezamierzenie... Czy naprawdę wszystko musiało mi się kojarzyć z astrofizyką? Nawet walc? Najwyraźniej. I szczerze? To porównanie coraz bardziej do mnie przemawiało. Wraz z partnerką, między którą odległość miała pozostawać w miarę niezmienna, mieliśmy zrobić obrót wokół niewidzialnego Słońca - oczywiście w ogromnym uproszczeniu, ale wciąż - pasowało! No, tylko jeszcze trzeba było wiedzieć jak to zrobić, żeby nie zderzyć się z własną planetą powodując prawdziwą katastrofę kosmiczną... No właśnie, Lou, skup się!
"Chodzenie do muzyki" brzmiało bardzo obiecująco... Tym bardziej, że pierwsze "raz, dwa, trzy" wykonałem z sukcesem, ale nie spodobało mi się, że potem miałem robić kroki w tył. Owszem, dzięki temu miało się wrażenie, że dodatkowo obracamy się wokół własnej osi (też jak ciało niebieskie), ale...
- Chyba rozumiem... - odpowiedziałem ostrożnie, kiedy po instrukcjach Lexa wykonałem kolejne trzy kroki. - Ale... czy to na pewno jest najprostszy taniec? Nie ma takiego z chodzeniem tylko do przodu? - zapytałem... tak na wszelki wypadek. No co? A jak mi się pomyli to kiedy mam iść do przodu, a kiedy do tyłu?
- Prawa na raz do przodu, lewa na raz do tyłu... - powtórzyłem sobie jeszcze na wszelki wypadek. - No dobra... tak wolno to jest do ogarnięcia... ale ta muzyka, Lex... - spojrzałem w stronę wciąż wygrywającego melodię fortepianu. - Przecież ona jest za szybka - znów odszukałem wzrokiem jego oczu. W moich ani chybił czaiła się obawa.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Alex uniósł brwi i uśmiechnął się w rozbawieniu, z zadowoleniem odnotowując, że Louis wcale od niego nie odskoczył jak oparzony, nie zamarł jak zahukana łowna zwierzyna, nie wyglądał jakby miał zemdleć. Ot, po prostu wydawał się zaskoczony, może nieco niepewny w pierwszej chwili, ale ostatecznie okazało się, że Botta taki przejaw magi nie rusza. Alexander prędko zrzucił więc swój metamorfomagiczny czar, pozostając całkowicie naturalnym.
– Mówisz, masz – odparł tylko, uśmiechając się zaczepnie i wierzgając brwiami. Zaraz jednak uniósł je z zaciekawieniem i skupił się na tym, co Bott próbował mu przypomnieć. Klątwa na jego umyśle była jednak silna i Alexander nie był w stanie sobie przypomnieć, ale udało mu się połączyć wątki. Mugol opowiadał mu już kiedyś o ich pierwszym spotkaniu, ale ten fragment pominął. Farley zaśmiał się cicho, bo faktycznie brzmiało to jak coś, co mógłby zrobić, mimo że tak bardzo miał wrażenie, że słucha opowieści o kimś zupełnie innym. Alexander był jak strzaskana waza, której połówka się ostała, a do niej różne osoby starały się dokleić brakujące kawałki, tworząc z tego twór spękany i nieco nierówny, ale bardzo charakterystyczny. Osobę Alexa budował nie tylko on sam, ale wszyscy jego bliscy i przyjaciele, uzupełniali go o to, o czym zapomniał: o siebie.
W tej chwili na nic nie zamieniłby tych słabych żartów z Louisem. To był stały element ich relacji, coś co może niekoniecznie było w niej wcześniej – nie wiedział – ale co wyrobili wspólnie i co nie miało już Alexandra opuścić w interakcjach z Bottem.
– Oczywiście. Stawię się na każde twe wezwanie, Louisie Bott, ale nie myśl, że w ten sposób wymigasz się od nauki tańca – pogroził mu palcem, po czym dalej skrupulatnie objaśniał mu kroki. Spojrzał tylko z zaciekawieniem na wysnutą przez mugola analogię i choć nie do końca miał pewność czy ją rozumie to pokiwał głową, idealnie udając, że doskonale pojmuje o co drugiemu młodzieńcowi chodzi. – Nie inaczej – przyznał więc, idąc w zaparte, bo skoro Louisowi miało to ułatwić zrozumienie podstaw tańca to czemuż mu tego odmówić? Przeszli przez wszystkie kroki i stali tak nadal w pozycji kiedy Louis przyswajał wiedzę i poddawał ją w wątpliwość.
– Tak, naprawdę. Walc to całkowita podstawa – zaśmiał się, kręcąc nieco głową nad opornością Louisa w jego wierze. Ściągnął zaraz brwi na uwagę o muzyce i rzucił spojrzeniem w stronę fortepianu, gdzie leżała jego różdżka. – To w takim razie przewalcujemy do fortepianu. Poprowadzę, może pomoże ci to lepiej wyłapać płynność w ruchu – zasugerował, a kiedy Bott był gotowy Alexander płynnie zmienił chwyt i na raz wręcz porwał Louisa w taniec, po latach sabatów mając doświadczenie jak poprowadzić nawet nie do końca obytego partnera. W mgnieniu oka zrobili półtora obrotu, znajdując się przy przygrywającym im instrumencie. Alexander złapał za hikorowe drewno i skupił się na swoim wcześniejszym zaklęciu, nieco je modyfikując: melodia zwolniła nieco, a po uzyskaniu akceptacji ze strony mugola Farley raz jeszcze zaczarował, sprawiając, że stół i krzesła przesunęły się dalej, dając im tym samym więcej miejsca potrzebnego do ćwiczeń.
– Dalej, Louisie Bott, porwij mnie do tańca. I nie martw się jeśli mnie podepczesz, będziemy to robić tak długo aż przestaniesz, a w środku nocy słysząc "raz, dwa, trzy" zerwiesz się na równe nogi i zatańczysz bez potknięcia – oznajmił Alexander i uśmiechnął się, a chociaż był to przecież gest niezwykle miły to wcale nie ujmował prawdziwości w zapowiedzi czarodzieja. Co to, to nie, co najwyżej tylko potwierdzał słowa Farleya, jakoby ten nie zamierzał odpuścić aż Louis nie będzie przynajmniej poprawnym tancerzem.
– Mówisz, masz – odparł tylko, uśmiechając się zaczepnie i wierzgając brwiami. Zaraz jednak uniósł je z zaciekawieniem i skupił się na tym, co Bott próbował mu przypomnieć. Klątwa na jego umyśle była jednak silna i Alexander nie był w stanie sobie przypomnieć, ale udało mu się połączyć wątki. Mugol opowiadał mu już kiedyś o ich pierwszym spotkaniu, ale ten fragment pominął. Farley zaśmiał się cicho, bo faktycznie brzmiało to jak coś, co mógłby zrobić, mimo że tak bardzo miał wrażenie, że słucha opowieści o kimś zupełnie innym. Alexander był jak strzaskana waza, której połówka się ostała, a do niej różne osoby starały się dokleić brakujące kawałki, tworząc z tego twór spękany i nieco nierówny, ale bardzo charakterystyczny. Osobę Alexa budował nie tylko on sam, ale wszyscy jego bliscy i przyjaciele, uzupełniali go o to, o czym zapomniał: o siebie.
W tej chwili na nic nie zamieniłby tych słabych żartów z Louisem. To był stały element ich relacji, coś co może niekoniecznie było w niej wcześniej – nie wiedział – ale co wyrobili wspólnie i co nie miało już Alexandra opuścić w interakcjach z Bottem.
– Oczywiście. Stawię się na każde twe wezwanie, Louisie Bott, ale nie myśl, że w ten sposób wymigasz się od nauki tańca – pogroził mu palcem, po czym dalej skrupulatnie objaśniał mu kroki. Spojrzał tylko z zaciekawieniem na wysnutą przez mugola analogię i choć nie do końca miał pewność czy ją rozumie to pokiwał głową, idealnie udając, że doskonale pojmuje o co drugiemu młodzieńcowi chodzi. – Nie inaczej – przyznał więc, idąc w zaparte, bo skoro Louisowi miało to ułatwić zrozumienie podstaw tańca to czemuż mu tego odmówić? Przeszli przez wszystkie kroki i stali tak nadal w pozycji kiedy Louis przyswajał wiedzę i poddawał ją w wątpliwość.
– Tak, naprawdę. Walc to całkowita podstawa – zaśmiał się, kręcąc nieco głową nad opornością Louisa w jego wierze. Ściągnął zaraz brwi na uwagę o muzyce i rzucił spojrzeniem w stronę fortepianu, gdzie leżała jego różdżka. – To w takim razie przewalcujemy do fortepianu. Poprowadzę, może pomoże ci to lepiej wyłapać płynność w ruchu – zasugerował, a kiedy Bott był gotowy Alexander płynnie zmienił chwyt i na raz wręcz porwał Louisa w taniec, po latach sabatów mając doświadczenie jak poprowadzić nawet nie do końca obytego partnera. W mgnieniu oka zrobili półtora obrotu, znajdując się przy przygrywającym im instrumencie. Alexander złapał za hikorowe drewno i skupił się na swoim wcześniejszym zaklęciu, nieco je modyfikując: melodia zwolniła nieco, a po uzyskaniu akceptacji ze strony mugola Farley raz jeszcze zaczarował, sprawiając, że stół i krzesła przesunęły się dalej, dając im tym samym więcej miejsca potrzebnego do ćwiczeń.
– Dalej, Louisie Bott, porwij mnie do tańca. I nie martw się jeśli mnie podepczesz, będziemy to robić tak długo aż przestaniesz, a w środku nocy słysząc "raz, dwa, trzy" zerwiesz się na równe nogi i zatańczysz bez potknięcia – oznajmił Alexander i uśmiechnął się, a chociaż był to przecież gest niezwykle miły to wcale nie ujmował prawdziwości w zapowiedzi czarodzieja. Co to, to nie, co najwyżej tylko potwierdzał słowa Farleya, jakoby ten nie zamierzał odpuścić aż Louis nie będzie przynajmniej poprawnym tancerzem.
Tak, kiedy włosy Lexa przestały przypominać blond loki Belli i wróciły do swojej naturalnej formy, dużo łatwiej było mi się skupić na nauce tańca. Uśmiechnąłem się więc w podzięce i wziąłem do roboty. To znaczy, no... chciałem się wziąć, ale wcześniej parsknąłem śmiechem na słowa przyjaciela o stawianiu się na mistrzostwach świata w staniu do muzyki. Doskonale. Zawsze przecież marzyłem o partnerze do tego typu zawodów.
- Ech, a już przez chwilę myślałem, że mi się upiecze - odparłem wciąż w żartach. Stało się oczywiście bardzo przyjemnie z Lexem, ale... z Bellą głupio byłoby tylko stać. Sądziłem, że mogłaby nie być zachwycona z takiego "tańca", a teraz miałem okazję nauczyć się kroków, które być może przy olbrzymiej dozie szczęścia ją... zadowolą? Miałem taką nadzieję. Szkoda tylko, że ten cały walc, choć zupełnie podstawowy według Alexa, nie przewidywał uproszczeń w stylu: kroków tylko do przodu. Wielka szkoda, naprawdę, bo miałem nieprzyjemne wrażenie, że strasznie się w nich pogubię. I choć pocieszające było to, że przyjaciel zamierzał coś zaradzić na zbyt szybkie tempo muzyki, to jednak "przewalcowanie do fortepianu" nie brzmiało jak dobry pomysł. Spojrzałem na chłopaka bardzo wymownym wzrokiem, ale... chyba to po prostu zignorował, a ja musiałem podjąć wyzwanie i dać się poprowadzić. Jak poszło? Lex faktycznie mnie poprowadził i to bez najmniejszego zawahania czy potknięcia, ale... w ciągu tej krótkiej chwili ja ze cztery razy pogubiłem kroki, a ze trzy podeptałem czarodzieja, nie wspominając już, że przez to wszystko cały zesztywniałem, jakby na tą chwilę ktoś zamienił mnie w deskę. W rezultacie, kiedy znaleźliśmy się przy instrumencie, odetchnąłem ciężko jak po jakimś maratonie lub stresującym egzaminie. Szlag. To wcale nie było proste. Jakim cudem miałem się nauczyć tańczyć tak jak Alex do jego wesela? Przecież już było za mało czasu! M-może Bella by zrozumiała, że nic z tego nie będzie? Gdybym jej po prostu wyjaśnił, że się do tego nie nadaję...?
Poruszałem barkami, żeby się choć trochę rozluźnić, ale nie byłem przekonany czy to coś dało. Chyba jak zwykle za dużo myślałem.
Już chciałem rezygnować? Jak się uczyłem chwytów gitarowych, to też wcale lekko nie było. Jak zaczynałem przygodę z astronomią to mylił mi się Mars z Wenus (albo na odwrót, już nawet nie pamiętam), ale czy się tym zniechęcałem? Na pewno nie po jednej próbie, prawda?
Kiwnąłem głową, kiedy muzyka zwolniła do akceptowalnego tempa, ale chwilę później znów mnie trochę zmroziło, kiedy przedmioty same się przemieściły. To znaczy nie same - Alex pomógł im magią. Wystawiał mnie dzisiaj na wiele prób, ale wciąż się jeszcze nie dawałem.
Uśmiechnąłem się lekko na jego słowa, choć wyraźnie nie tak pewny co do zdobycia takich umiejętności, o których mówił przyjaciel.
- Możemy poczekać z "porywaniem" do tańca? Bo wydaje mi się, że na to jest grubo za wcześnie - parsknąłem cicho, ale podszedłem z powrotem do chłopaka. Dobra... to jak to było z tymi rękami?
- Prawa na plecach - spojrzałem na Lexa, żeby się upewnić, bo jeszcze przed chwilą wszystko było na odwrót, kiedy to on prowadził mnie w tańcu. Lewą rękę wyciągnąłem w bok. Pierwszy krok z prawej nogi w prawo... - powtarzałem sobie w myślach. A potem do tyłu... a potem to tylko powtarzać... To nie może być aż tak trudne.
Kiedy już przyjęliśmy odpowiednią pozycję, ruszyłem z miejsca, ale oczywiście nie w tym momencie co trzeba, niemal zderzając się przez to z Alexem. Dobra, jeszcze raz. Wbiłem wzrok w jego oczy, szukając w nich podpowiedzi. Raz, dwa, trzy...
Ruszyłem. Tym razem już w dobrym momencie. W głowie sobie odliczałem kroki, choć wcale nie uchroniło mnie to kilka razy przed przeoczeniem dostawienia nogi na "trzy". I to chyba był największy szkopuł w tym całym walcu, bo tak, to nawet jakoś szło.
- Uczyli cię tego w szkole? - zapytałem, kiedy poczułem się w tej powtarzalności kroków na tyle pewny, żeby móc myśleć też o czymś innym.
- Ech, a już przez chwilę myślałem, że mi się upiecze - odparłem wciąż w żartach. Stało się oczywiście bardzo przyjemnie z Lexem, ale... z Bellą głupio byłoby tylko stać. Sądziłem, że mogłaby nie być zachwycona z takiego "tańca", a teraz miałem okazję nauczyć się kroków, które być może przy olbrzymiej dozie szczęścia ją... zadowolą? Miałem taką nadzieję. Szkoda tylko, że ten cały walc, choć zupełnie podstawowy według Alexa, nie przewidywał uproszczeń w stylu: kroków tylko do przodu. Wielka szkoda, naprawdę, bo miałem nieprzyjemne wrażenie, że strasznie się w nich pogubię. I choć pocieszające było to, że przyjaciel zamierzał coś zaradzić na zbyt szybkie tempo muzyki, to jednak "przewalcowanie do fortepianu" nie brzmiało jak dobry pomysł. Spojrzałem na chłopaka bardzo wymownym wzrokiem, ale... chyba to po prostu zignorował, a ja musiałem podjąć wyzwanie i dać się poprowadzić. Jak poszło? Lex faktycznie mnie poprowadził i to bez najmniejszego zawahania czy potknięcia, ale... w ciągu tej krótkiej chwili ja ze cztery razy pogubiłem kroki, a ze trzy podeptałem czarodzieja, nie wspominając już, że przez to wszystko cały zesztywniałem, jakby na tą chwilę ktoś zamienił mnie w deskę. W rezultacie, kiedy znaleźliśmy się przy instrumencie, odetchnąłem ciężko jak po jakimś maratonie lub stresującym egzaminie. Szlag. To wcale nie było proste. Jakim cudem miałem się nauczyć tańczyć tak jak Alex do jego wesela? Przecież już było za mało czasu! M-może Bella by zrozumiała, że nic z tego nie będzie? Gdybym jej po prostu wyjaśnił, że się do tego nie nadaję...?
Poruszałem barkami, żeby się choć trochę rozluźnić, ale nie byłem przekonany czy to coś dało. Chyba jak zwykle za dużo myślałem.
Już chciałem rezygnować? Jak się uczyłem chwytów gitarowych, to też wcale lekko nie było. Jak zaczynałem przygodę z astronomią to mylił mi się Mars z Wenus (albo na odwrót, już nawet nie pamiętam), ale czy się tym zniechęcałem? Na pewno nie po jednej próbie, prawda?
Kiwnąłem głową, kiedy muzyka zwolniła do akceptowalnego tempa, ale chwilę później znów mnie trochę zmroziło, kiedy przedmioty same się przemieściły. To znaczy nie same - Alex pomógł im magią. Wystawiał mnie dzisiaj na wiele prób, ale wciąż się jeszcze nie dawałem.
Uśmiechnąłem się lekko na jego słowa, choć wyraźnie nie tak pewny co do zdobycia takich umiejętności, o których mówił przyjaciel.
- Możemy poczekać z "porywaniem" do tańca? Bo wydaje mi się, że na to jest grubo za wcześnie - parsknąłem cicho, ale podszedłem z powrotem do chłopaka. Dobra... to jak to było z tymi rękami?
- Prawa na plecach - spojrzałem na Lexa, żeby się upewnić, bo jeszcze przed chwilą wszystko było na odwrót, kiedy to on prowadził mnie w tańcu. Lewą rękę wyciągnąłem w bok. Pierwszy krok z prawej nogi w prawo... - powtarzałem sobie w myślach. A potem do tyłu... a potem to tylko powtarzać... To nie może być aż tak trudne.
Kiedy już przyjęliśmy odpowiednią pozycję, ruszyłem z miejsca, ale oczywiście nie w tym momencie co trzeba, niemal zderzając się przez to z Alexem. Dobra, jeszcze raz. Wbiłem wzrok w jego oczy, szukając w nich podpowiedzi. Raz, dwa, trzy...
Ruszyłem. Tym razem już w dobrym momencie. W głowie sobie odliczałem kroki, choć wcale nie uchroniło mnie to kilka razy przed przeoczeniem dostawienia nogi na "trzy". I to chyba był największy szkopuł w tym całym walcu, bo tak, to nawet jakoś szło.
- Uczyli cię tego w szkole? - zapytałem, kiedy poczułem się w tej powtarzalności kroków na tyle pewny, żeby móc myśleć też o czymś innym.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Alexander uniósł brew, nieco jakby rzucał mugolowi wyzwanie, czy on aby na pewno sądził, że wywinie się tak łatwo. Czarodziej, choć wprawiony w kłamstwie to, bądź co bądź, potrafił był słowny: jeżeli więc stwierdził, że Louisa tańczyć nauczy to tak właśnie miało się stać. Wierzył, że nawet jakby Bott miał dwie lewe nogi to byłby w stanie wpoić mu walca, ponieważ po prostu ćwiczyliby kroki do skutku, do momentu, w którym pamięć mięśniowa miała zacząć działać samoistnie.
– Za wcześnie, za późno, czas jest względny, Louis. Bertie mi o tym ciągle przypominał, uwielbiał zatrzymywać go na krótką chwilę i płatać mi figle – powiedział Farley, uśmiechając się smutno. Żałował, naprawdę żałował, że Bertie nie będzie obecny na jego ślubie. Powinien tam być, na Merlina – to, że miało być inaczej było okropną niesprawiedliwością losu.
Atmosfera między nimi nieco się zmieniła, stając się nieco cięższą. Obecne w nich skupienie nabrało nieco posępności, a żywa choć spowolniona muzyka przestała zdawać się tak wesołą.
– Tak, prawa na plecach i pamiętaj o leciutkim ugięciu lewej w łokciu – poinstruował jeszcze gdy po raz kolejny ustawiali się do pozycji, po czym ruszyli w tan. Nie przejmował się tym, że Louis po nim deptał, bo w porównaniu do bólu powodowanego pojedynkowymi urokami i klątwami, które zdarzało mu się na siebie przyjmować to było to nic. Nie krzywił się więc, ze spokojem zapewniając przyjaciela, że wszystko było w porządku i może jakby spróbował nieco bardziej popracować nad uginaniem kolan to zupełnie inaczej stawiałby stopę, unikając takich nieprzyjemności na przyszłość.
Z każdym kolejnym taktem zdawało się jednak, że Louis łapie coraz więcej luzu. Alexander uśmiechnął się kiedy w pełnych dwóch obrotach Louis nie pomylił się ani razu.
– Bardzo dobrze – pochwalił swojego ucznia, lecz kiedy ten podpytał o nauki tańca, Alexander zmarszczył brwi. – W szkole tańczyliśmy, fakt, Julien wspominał coś o balach bożonarodzeniowych i nie tylko, ale tańca balowego uczy się każdy młody szlachcic i szlachcianka. Jest to niezbędne do debiutu, czyli pierwszego sabatu arystokratycznego po osiągnięciu przez takiego nowicjusza wieku dorosłego – zaczął objaśniać, pozwalając Louisowi się prowadzić dość bezwiednie, całkowicie mu ufając. – Chodzi o to, by pokazać się z jak najlepszej strony, hołdować tradycji. Na dobrą sprawę w debiutach chodzi o przegląd towarzyski. To trochę tak, że rody pokazują co mogą zaoferować do ożenku. Polityka, układy, umowy. Przed dwoma laty chcieli wydać mnie za lady Avery, z tego co wiem była nawet moją narzeczoną. Uciekła jednak przed ślubem – powiedział, odszukując w pamięci informacje o swoim poprzednim życiu. Jak tak o nim mówił wydawało mu się jakby streszczał Louisowi jakąś powieść czy też inną książkę: czuł odległe echo emocji, jakiegoś zawodu i rozczarowania, lecz nie mógł ich do siebie przyciągnąć, jakby straciło to dla niego na znaczeniu jeszcze przed tym jak utracił pamięć. – Mam nadzieję, że to nie jest żadne przekleństwo. W sensie z uciekającą panną młodą – zaśmiał się nieco nerwowo, zastanawiając się, ile miał szczęścia w miłości, bo ze szczęściem tak generalnie to u niego bardzo różnie bywało. Nie do końca jednak uśmiechało mu się myśleć o tym akurat teraz i akurat przed ślubem, więc prędko zmienił temat.
– Może przyspieszymy? Wydaje mi się, że to dobry moment – stwierdził, po czym nie do końca pytając o zgodę puścił lewą dłoń Louisa i sięgnął do tyłu, do kieszeni, łapiąc za różdżkę. Po tym znów wrócił do pozycji, a hikorowe drewno zaplątane między jego palce znalazło się też tak właściwie w dłoni Louisa. – W porządku? – zapytał, wiedząc, że zrobił właśnie coś niezwykle ryzykownego.
– Za wcześnie, za późno, czas jest względny, Louis. Bertie mi o tym ciągle przypominał, uwielbiał zatrzymywać go na krótką chwilę i płatać mi figle – powiedział Farley, uśmiechając się smutno. Żałował, naprawdę żałował, że Bertie nie będzie obecny na jego ślubie. Powinien tam być, na Merlina – to, że miało być inaczej było okropną niesprawiedliwością losu.
Atmosfera między nimi nieco się zmieniła, stając się nieco cięższą. Obecne w nich skupienie nabrało nieco posępności, a żywa choć spowolniona muzyka przestała zdawać się tak wesołą.
– Tak, prawa na plecach i pamiętaj o leciutkim ugięciu lewej w łokciu – poinstruował jeszcze gdy po raz kolejny ustawiali się do pozycji, po czym ruszyli w tan. Nie przejmował się tym, że Louis po nim deptał, bo w porównaniu do bólu powodowanego pojedynkowymi urokami i klątwami, które zdarzało mu się na siebie przyjmować to było to nic. Nie krzywił się więc, ze spokojem zapewniając przyjaciela, że wszystko było w porządku i może jakby spróbował nieco bardziej popracować nad uginaniem kolan to zupełnie inaczej stawiałby stopę, unikając takich nieprzyjemności na przyszłość.
Z każdym kolejnym taktem zdawało się jednak, że Louis łapie coraz więcej luzu. Alexander uśmiechnął się kiedy w pełnych dwóch obrotach Louis nie pomylił się ani razu.
– Bardzo dobrze – pochwalił swojego ucznia, lecz kiedy ten podpytał o nauki tańca, Alexander zmarszczył brwi. – W szkole tańczyliśmy, fakt, Julien wspominał coś o balach bożonarodzeniowych i nie tylko, ale tańca balowego uczy się każdy młody szlachcic i szlachcianka. Jest to niezbędne do debiutu, czyli pierwszego sabatu arystokratycznego po osiągnięciu przez takiego nowicjusza wieku dorosłego – zaczął objaśniać, pozwalając Louisowi się prowadzić dość bezwiednie, całkowicie mu ufając. – Chodzi o to, by pokazać się z jak najlepszej strony, hołdować tradycji. Na dobrą sprawę w debiutach chodzi o przegląd towarzyski. To trochę tak, że rody pokazują co mogą zaoferować do ożenku. Polityka, układy, umowy. Przed dwoma laty chcieli wydać mnie za lady Avery, z tego co wiem była nawet moją narzeczoną. Uciekła jednak przed ślubem – powiedział, odszukując w pamięci informacje o swoim poprzednim życiu. Jak tak o nim mówił wydawało mu się jakby streszczał Louisowi jakąś powieść czy też inną książkę: czuł odległe echo emocji, jakiegoś zawodu i rozczarowania, lecz nie mógł ich do siebie przyciągnąć, jakby straciło to dla niego na znaczeniu jeszcze przed tym jak utracił pamięć. – Mam nadzieję, że to nie jest żadne przekleństwo. W sensie z uciekającą panną młodą – zaśmiał się nieco nerwowo, zastanawiając się, ile miał szczęścia w miłości, bo ze szczęściem tak generalnie to u niego bardzo różnie bywało. Nie do końca jednak uśmiechało mu się myśleć o tym akurat teraz i akurat przed ślubem, więc prędko zmienił temat.
– Może przyspieszymy? Wydaje mi się, że to dobry moment – stwierdził, po czym nie do końca pytając o zgodę puścił lewą dłoń Louisa i sięgnął do tyłu, do kieszeni, łapiąc za różdżkę. Po tym znów wrócił do pozycji, a hikorowe drewno zaplątane między jego palce znalazło się też tak właściwie w dłoni Louisa. – W porządku? – zapytał, wiedząc, że zrobił właśnie coś niezwykle ryzykownego.
Wspomnienie Bertiego, choć z jednej strony miłe... było wciąż bolesne. Sam wyraźnie to poczułem, kiedy niewidzialny ciężar przygniótł mi ramiona sprawiając, że się przygarbiłem, choć przecież przy Farley'u wcale nie musiałem tego robić - byliśmy tego samego wzrostu. Skoro ja to odczułem, to co dopiero musiał czuć Alex? Znał Bertiego dużo lepiej i dużo dłużej niż ja... Ja dopiero zaczynałem go poznawać. I najwyraźniej robiłem to zbyt wolno...
A gdyby wtedy Bertie też zatrzymał czas...? Czy może wtedy jakoś...?
Posłusznie poprawiłem pozycję i poprowadziłem w tańcu. I choć wciąż z błędami, to Lex był naprawdę wyrozumiałym i cierpliwym nauczycielem, nie mogłem mu tego odmówić. Może faktycznie dzięki temu nie zraziłem się od razu, a z każdym kolejnym obrotem wychodziło to nasze chodzenie do muzyki coraz lepiej? Wciąż tego do końca nie czułem, ale przynajmniej zaczynałem łapać kroki, a to już coś. Tym bardziej kiedy jeszcze zostałem pochwalony za postępy. Uśmiechnąłem się, a już po chwili mogłem się skupić nie tylko na tańcu, ale i na tym co opowiadał Alex. W moich uszach brzmiało to wszystko co najmniej abstrakcyjnie. Dosłownie: jak w jakiejś dziwacznej powieści, tylko nie science-fiction, ale jakiejś średniowiecznej. Już same "bale" w szkole były dla mnie czymś niezwykłym (tym bardziej, że przecież chodziłem do męskiej szkoły), ale potem... w miarę jak mówił robiło się coraz dziwniej. Debiuty, przeglądy towarzyskie... z rosnącym zdziwieniem wymalowanym na twarzy wpatrywałem się w Lexa zastanawiając się czy mnie przypadkiem w coś nie wkręca. O dziwo, wciąż jeszcze trzymałem rytm i poprawnie stawiałem kroki... Do czasu aż nie wspomniał o narzeczonej.
- C-co? - w tym momencie się potknąłem, prawie nas przewracając, kiedy straciłem z tej okazji równowagę. Chyba tylko jakimś cudem (albo dzięki refleksowi Lexa?) uniknęliśmy upadku.
- Wybacz. Ale... miałeś już narzeczoną? Przecież jesteś w moim wieku! - tak, dla mnie to był szok, że można już było być po dwóch narzeczeństwach. Jasne, ludzie w naszym wieku brali śluby - Lex i Ida byli na to doskonałym przykładem i wcale nie jedynym, ale... mieć na koncie już dwa różne narzeczeństwa? Jak o mnie świadczyło to, że do tej pory nie byłem w związku choćby przez kilka dni? I czy w ogóle dało się takie rzeczy porównywać? Pewnie nie... ale i tak poczułem się przy nim w tym momencie jak jakiś kosmita.
Nieważne, znów nas poprowadziłem w tańcu, a na jego słowa dotyczące przekleństwa jedynie przewróciłem oczami.
- Doskonale wiesz, że Ida nie zwiałaby przed tobą sprzed ołtarza - odparłem, bo przecież się kochali i trzeba by było być ślepym, żeby tego nie zauważyć. - Bella by jej na to nie pozwoliła, nie teraz - dorzuciłem po chwili z iście szatańskim uśmieszkiem oczywiście w formie żartu, choć bardzo prawdziwego żartu. Miałem wrażenie, że z naszej piątki to ona była w to przedsięwzięcie najbardziej zaangażowana i nim przejęta. Tak, bardziej nawet ode mnie. Parsknąłem cicho śmiechem, kiedy wyobraziłem sobie jak przytrzymuje siłą Idę przed ołtarzem...
...A potem ze świstem nabrałem powietrza momentalnie puszczając rękę Lexa, jakby przedmiot przed chwilą przez niego wyciągnięty dosłownie mnie oparzył. Pół sekundy później znalazłem się za przyjacielem po jego lewej stronie właściwie się za nim chowając. Już wcale nie było mi do śmiechu.
- N-nie - tylko tyle byłem w stanie z siebie wydukać.
Nie było w porządku. Było bardzo, bardzo nie w porządku. Serce tłukło mi się w piersi jak szalone, w głowie huczało, a ja chciałem zwiać, ale sparaliżowało mnie ze strachu i tylko coraz mocniej wbijałem palce w ramię Lexa. Nie chciałem tego robić, naprawdę... to się jakoś tak samo...
Właściwie nic wielkiego się nie stało, Alex nawet nie zaczarował, ale... chyba po prostu się nie spodziewałem, że przedmiot znajdzie się nagle tak blisko mnie. Nie byłem przygotowany, więc zareagowałem instynktownie - zwiać, ukryć się. Zadygotałem wciąż wbijając palce w jego ramię. Zaczynało mi brakować tchu. Skup się, Lou, skup się! Zacisnąłem mocno powieki starając się zwizualizować sobie nocne niebo. Wielki i Mały Pies, Byk, Orion - wymieniałem gorączkowo w myślach. - Orion... Przypomniałem sobie jak siedzieliśmy z Julianem na dachu w oczekiwaniu na Orionidy kilka dni temu i wpatrywaliśmy się w rozgwieżdżone niebo. Rozluźniłem najpierw kurczowo wbijające się w ramię Lexa palce, a później ramiona i zrobiłem pół kroku w tył już otwierając oczy. I choć wciąż jeszcze czułem przyspieszone bicie serca, to szybko się uspokajałem.
- Zwariowałeś? Nie rób tak więcej - ofuknąłem go trochę irracjonalnie... bo czy nie o to właśnie chodziło? Żebym zachowywał spokój nawet w takich sytuacjach? Kiedy nagle tuż obok ktoś wyciąga różdżkę i czaruje? No, niby tak, ale...
Poruszyłem lekko ramionami starając się całkiem rozluźnić.
Po prostu nienawidziłem tego uczucia.
A gdyby wtedy Bertie też zatrzymał czas...? Czy może wtedy jakoś...?
Posłusznie poprawiłem pozycję i poprowadziłem w tańcu. I choć wciąż z błędami, to Lex był naprawdę wyrozumiałym i cierpliwym nauczycielem, nie mogłem mu tego odmówić. Może faktycznie dzięki temu nie zraziłem się od razu, a z każdym kolejnym obrotem wychodziło to nasze chodzenie do muzyki coraz lepiej? Wciąż tego do końca nie czułem, ale przynajmniej zaczynałem łapać kroki, a to już coś. Tym bardziej kiedy jeszcze zostałem pochwalony za postępy. Uśmiechnąłem się, a już po chwili mogłem się skupić nie tylko na tańcu, ale i na tym co opowiadał Alex. W moich uszach brzmiało to wszystko co najmniej abstrakcyjnie. Dosłownie: jak w jakiejś dziwacznej powieści, tylko nie science-fiction, ale jakiejś średniowiecznej. Już same "bale" w szkole były dla mnie czymś niezwykłym (tym bardziej, że przecież chodziłem do męskiej szkoły), ale potem... w miarę jak mówił robiło się coraz dziwniej. Debiuty, przeglądy towarzyskie... z rosnącym zdziwieniem wymalowanym na twarzy wpatrywałem się w Lexa zastanawiając się czy mnie przypadkiem w coś nie wkręca. O dziwo, wciąż jeszcze trzymałem rytm i poprawnie stawiałem kroki... Do czasu aż nie wspomniał o narzeczonej.
- C-co? - w tym momencie się potknąłem, prawie nas przewracając, kiedy straciłem z tej okazji równowagę. Chyba tylko jakimś cudem (albo dzięki refleksowi Lexa?) uniknęliśmy upadku.
- Wybacz. Ale... miałeś już narzeczoną? Przecież jesteś w moim wieku! - tak, dla mnie to był szok, że można już było być po dwóch narzeczeństwach. Jasne, ludzie w naszym wieku brali śluby - Lex i Ida byli na to doskonałym przykładem i wcale nie jedynym, ale... mieć na koncie już dwa różne narzeczeństwa? Jak o mnie świadczyło to, że do tej pory nie byłem w związku choćby przez kilka dni? I czy w ogóle dało się takie rzeczy porównywać? Pewnie nie... ale i tak poczułem się przy nim w tym momencie jak jakiś kosmita.
Nieważne, znów nas poprowadziłem w tańcu, a na jego słowa dotyczące przekleństwa jedynie przewróciłem oczami.
- Doskonale wiesz, że Ida nie zwiałaby przed tobą sprzed ołtarza - odparłem, bo przecież się kochali i trzeba by było być ślepym, żeby tego nie zauważyć. - Bella by jej na to nie pozwoliła, nie teraz - dorzuciłem po chwili z iście szatańskim uśmieszkiem oczywiście w formie żartu, choć bardzo prawdziwego żartu. Miałem wrażenie, że z naszej piątki to ona była w to przedsięwzięcie najbardziej zaangażowana i nim przejęta. Tak, bardziej nawet ode mnie. Parsknąłem cicho śmiechem, kiedy wyobraziłem sobie jak przytrzymuje siłą Idę przed ołtarzem...
...A potem ze świstem nabrałem powietrza momentalnie puszczając rękę Lexa, jakby przedmiot przed chwilą przez niego wyciągnięty dosłownie mnie oparzył. Pół sekundy później znalazłem się za przyjacielem po jego lewej stronie właściwie się za nim chowając. Już wcale nie było mi do śmiechu.
- N-nie - tylko tyle byłem w stanie z siebie wydukać.
Nie było w porządku. Było bardzo, bardzo nie w porządku. Serce tłukło mi się w piersi jak szalone, w głowie huczało, a ja chciałem zwiać, ale sparaliżowało mnie ze strachu i tylko coraz mocniej wbijałem palce w ramię Lexa. Nie chciałem tego robić, naprawdę... to się jakoś tak samo...
Właściwie nic wielkiego się nie stało, Alex nawet nie zaczarował, ale... chyba po prostu się nie spodziewałem, że przedmiot znajdzie się nagle tak blisko mnie. Nie byłem przygotowany, więc zareagowałem instynktownie - zwiać, ukryć się. Zadygotałem wciąż wbijając palce w jego ramię. Zaczynało mi brakować tchu. Skup się, Lou, skup się! Zacisnąłem mocno powieki starając się zwizualizować sobie nocne niebo. Wielki i Mały Pies, Byk, Orion - wymieniałem gorączkowo w myślach. - Orion... Przypomniałem sobie jak siedzieliśmy z Julianem na dachu w oczekiwaniu na Orionidy kilka dni temu i wpatrywaliśmy się w rozgwieżdżone niebo. Rozluźniłem najpierw kurczowo wbijające się w ramię Lexa palce, a później ramiona i zrobiłem pół kroku w tył już otwierając oczy. I choć wciąż jeszcze czułem przyspieszone bicie serca, to szybko się uspokajałem.
- Zwariowałeś? Nie rób tak więcej - ofuknąłem go trochę irracjonalnie... bo czy nie o to właśnie chodziło? Żebym zachowywał spokój nawet w takich sytuacjach? Kiedy nagle tuż obok ktoś wyciąga różdżkę i czaruje? No, niby tak, ale...
Poruszyłem lekko ramionami starając się całkiem rozluźnić.
Po prostu nienawidziłem tego uczucia.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Dziwnym było kogoś zarazem znać i nie znać. Nieco ponad rok temu napotykało go to praktycznie codziennie, kiedy widział przed sobą twarze budzące w nim emocje, których pochodzenia nie znał. Miał tak też z Louisem i z Bertiem, a choć ten drugi miał już nigdy nie wyciąć mu żadnego numeru to mieszkając z drugim z Bottów nie był w stanie nie mieć wrażenia, że mimo wszystko Bertie wciąż tu z nimi był. Istniał przecież w ich pamięci, pojawiał się w rozmowach, choć te nie były w stanie odbywać się bez smutku. Ten niewymowny żal i pytania, które cisnęły się na usta: czy byli w stanie coś zrobić? A co by było, gdyby...? A jeżeli?
Alexander zacisnął na moment usta, walcząc z chwilą niewymownego psychicznego bólu, który rozlał mu się po klatce piersiowej. W codziennym pędzie udawało mu się jakoś zepchnąć to na boczny tor, nie przeżywać śmierci przyjaciela wraz z każdym oddechem, lecz kiedy świat na chwilę zwalniał to nie sposób było mu się otrząsnąć z tej tragedii. Dlatego właśnie musiał przeć naprzód, ciągle znajdować sobie zajęcie – a tego i na wojnie i w jego położeniu nigdy nie brakowało. Nawet teraz, ucząc Louisa tańca mógł spróbować odciągnąć się od trudnego tematu i niepowetowanej straty, której doświadczyli. Rozmowa mogła pójść dalej i poszła, schodząc na tematy zdecydowanie mniej dobijające, choć wciąż dość trudne.
– Tak, Ida nie jest moją pierwszą narzeczoną – przyznał, wzdychając ciężko. To co miał wytłumaczyć teraz Louisowi miało być dla mugola czystą abstrakcją: wiedział, że u nich nie było czegoś takiego. Może w przeszłości, albo ewentualnie w królewskich rodzinach Europy, ale na pewno nie było to czymś codziennym. – W wieku dwudziestu lat jak najbardziej jest się już gotowym do zawarcia związku małżeńskiego. Przy dwudziestu pięciu można już poczuć na sobie wyczekujące spojrzenie rodziny, jeżeli wciąż pozostajesz kawalerem – pokręcił głową z pobłażliwym uśmieszkiem na ustach, który w zupełności wystarczał jako komentarz Alexandra odnośnie tego, że ktoś miałby oceniać jego wybory. – Chodzi o to, że małżeństwo jako takie jest umową między dwoma rodami, zapewnia to polityczną stabilność relacji między nimi, a jak najszybsze narodziny pierworodnego potomka, najlepiej oczywiście męskiego dziedzica, tylko ten pakt umacniają. To są aranżowane małżeństwa, Lou. Jeżeli ma się szczęście to trafi się na kogoś, z kim reszta życia będzie przynajmniej znośna – westchnął, na moment zatapiając się w poczuciu wdzięczności względem wszelkich sił rządzących tym światem, że jednak oszczędziły mu takiego losu.
– Taka jest właśnie tradycja czarodziejskiej szlachty. Toujours pur, czyli zawsze czysty. Członkowie dwudziestu ośmiu rodów od wieków wymieniają się dziedzicami i dziedziczkami żeby zachować czystość linii krwi. Ja też jestem efektem trwającej kilka wieków tradycji zawierania małżeństw tylko pomiędzy szlachcicami i... na mnie ta linia się kończy – oznajmił z pewną ostatecznością w głosie, lecz trudno było się w nim doszukiwać jakiegokolwiek żalu. – Gdybym nie wstydził się za to, że mój ród zdecydował się poprzeć V-Vold-demorta – głos mu wyraźnie zadrżał, a cała postura Farleya stała się zdecydowanie spięta – to zapewne z dumą kultywowałbym tę tradycję. Niestety, wycierają sobie o nią mordy i ręce ociekające krwią, więc jakże tradycja może dla mnie cokolwiek znaczyć? Skoro moje poglądy stoją w opozycji do ich poglądów to po prostu bym się prostytuował na ich wielkość i chwałę – prychnął, nie zauważając zupełnie, że wszedł w monolog, którego biedny Louis musiał wysłuchiwać. – Jednakże – westchnął cicho – jest wciąż ten odłamek szlachty, która sprzeciwia się antymugolskiej polityce ogarniającej czarodziejską Anglię. Te kilka rodów wciąż hołduje tradycjom takim jak zachowywanie linii czystej, na przykład mój kuzyn Archibald jest głową rodu lordów Dorset, Prewettów. Ma córkę i syna i chociaż wątpię, że miałby im narzucić wybranków do małżeństwa to wciąż będzie musiał od nich wyegzekwować, by w odpowiednim wieku te związki zawarli. To jest wszystko bardzo skomplikowane – skwitował ostatecznie, bo nie był w stanie zaprzeczyć temu, że na myśl o tym, że Miriam albo Edwin mieliby znaleźć się w nieszczęśliwych małżeństwach coś się w Farleyu buntowało: coś na tyle silnego aby obudzić w nim pragnienie tego żeby zatrzymać to koło toczące się od wieków. Albo nie, nie zatrzymać, bo istniało ryzyko, że ktoś mógłby je ponownie wprawić w ruch. Nie, to koło należało złamać.
I dopiero wtedy zrozumiał jakim potokiem słów zasypał biednego mugola. – Przepraszam, poniosło mnie, a ciebie to pewnie w ogóle nie interesuje – uśmiechnął się z poczuciem winy, które na szczęście chwilę później rozmyło się na myśl o Isabelli, która wyszłaby z siebie aby dopilnować, że ślub na pewno się odbędzie: w tym przede wszystkim aby odeskortować pannę młodą na miejsce.
Niestety tę chwilową wesołość Alexander bardzo skutecznie zniweczył. Spodziewał się, że reakcja Louisa nie będzie najlepsza i właściwie to z premedytacją postanowił wykonać aż tak śmiały ruch. Poczuł jak palce przyjaciela wpijają mu się w chude ramię, z pewnością zostawiając po sobie ślady: uścisk Botta był tak silny, że Alexander czuł swoje własne tętno pod jego dłońmi. Ręka Alexandra trzymająca różdżkę pozostała tak, jak była, a oczy młodzieńca powędrowały na przerażoną twarz Louisa... zaraz przybierając niezwykle zdziwiony ton. Brwi Farleya powędrowały wysoko do góry, kiedy jego wiodąca dłoń powoli zaczęła opadać.
– Louis – zaczął, a jego głos brzmiał tak, jakby jego towarzysz właśnie wyhodował na karku drugą głowę. Muzyka wciąż grała w tle, lecz przez donośny trzepot własnych obijających mu się w głowie myśli Farley pozostawał na nią głuchy. – Cały czas miałem ją w kieszeni. I właśnie dotykałeś... różdżki – mówił powoli – nie uciekłeś, nie sparaliżował cię strach – wymieniał – a w kilkanaście sekund byłeś zdolny zrugać mnie za moje zachowanie – pokręcił głową, wciąż będąc w podziwie. Zaraz zaczął uśmiechać się nieznacznie, a następnie coraz szerzej. – Obiecuję, że nigdy więcej tego nie zrobię bez twojej zgody, ale bardzo chciałbym spróbować dojść z tobą do tego, abyś był skłonny ją wydać – powiedział, z wielką nadzieją w oczach patrząc na Botta. – Dotarłeś bardzo daleko w pracy nad swoją fobią, Lou, a to jest nasze kolejne wyzwanie – stwierdził, poza wzrokiem Louisa wykonując nadgarstkiem nieznaczny ruch, po którym muzyka przyspieszyła. – Mogę cię uspokoić, jeśli tego potrzebujesz – zaproponował zaraz, poruszając nieco lewym ramieniem, w którym od wcześniejszego chwytu mugola zaczął czuć drętwo stąpające mrówki.
Alexander zacisnął na moment usta, walcząc z chwilą niewymownego psychicznego bólu, który rozlał mu się po klatce piersiowej. W codziennym pędzie udawało mu się jakoś zepchnąć to na boczny tor, nie przeżywać śmierci przyjaciela wraz z każdym oddechem, lecz kiedy świat na chwilę zwalniał to nie sposób było mu się otrząsnąć z tej tragedii. Dlatego właśnie musiał przeć naprzód, ciągle znajdować sobie zajęcie – a tego i na wojnie i w jego położeniu nigdy nie brakowało. Nawet teraz, ucząc Louisa tańca mógł spróbować odciągnąć się od trudnego tematu i niepowetowanej straty, której doświadczyli. Rozmowa mogła pójść dalej i poszła, schodząc na tematy zdecydowanie mniej dobijające, choć wciąż dość trudne.
– Tak, Ida nie jest moją pierwszą narzeczoną – przyznał, wzdychając ciężko. To co miał wytłumaczyć teraz Louisowi miało być dla mugola czystą abstrakcją: wiedział, że u nich nie było czegoś takiego. Może w przeszłości, albo ewentualnie w królewskich rodzinach Europy, ale na pewno nie było to czymś codziennym. – W wieku dwudziestu lat jak najbardziej jest się już gotowym do zawarcia związku małżeńskiego. Przy dwudziestu pięciu można już poczuć na sobie wyczekujące spojrzenie rodziny, jeżeli wciąż pozostajesz kawalerem – pokręcił głową z pobłażliwym uśmieszkiem na ustach, który w zupełności wystarczał jako komentarz Alexandra odnośnie tego, że ktoś miałby oceniać jego wybory. – Chodzi o to, że małżeństwo jako takie jest umową między dwoma rodami, zapewnia to polityczną stabilność relacji między nimi, a jak najszybsze narodziny pierworodnego potomka, najlepiej oczywiście męskiego dziedzica, tylko ten pakt umacniają. To są aranżowane małżeństwa, Lou. Jeżeli ma się szczęście to trafi się na kogoś, z kim reszta życia będzie przynajmniej znośna – westchnął, na moment zatapiając się w poczuciu wdzięczności względem wszelkich sił rządzących tym światem, że jednak oszczędziły mu takiego losu.
– Taka jest właśnie tradycja czarodziejskiej szlachty. Toujours pur, czyli zawsze czysty. Członkowie dwudziestu ośmiu rodów od wieków wymieniają się dziedzicami i dziedziczkami żeby zachować czystość linii krwi. Ja też jestem efektem trwającej kilka wieków tradycji zawierania małżeństw tylko pomiędzy szlachcicami i... na mnie ta linia się kończy – oznajmił z pewną ostatecznością w głosie, lecz trudno było się w nim doszukiwać jakiegokolwiek żalu. – Gdybym nie wstydził się za to, że mój ród zdecydował się poprzeć V-Vold-demorta – głos mu wyraźnie zadrżał, a cała postura Farleya stała się zdecydowanie spięta – to zapewne z dumą kultywowałbym tę tradycję. Niestety, wycierają sobie o nią mordy i ręce ociekające krwią, więc jakże tradycja może dla mnie cokolwiek znaczyć? Skoro moje poglądy stoją w opozycji do ich poglądów to po prostu bym się prostytuował na ich wielkość i chwałę – prychnął, nie zauważając zupełnie, że wszedł w monolog, którego biedny Louis musiał wysłuchiwać. – Jednakże – westchnął cicho – jest wciąż ten odłamek szlachty, która sprzeciwia się antymugolskiej polityce ogarniającej czarodziejską Anglię. Te kilka rodów wciąż hołduje tradycjom takim jak zachowywanie linii czystej, na przykład mój kuzyn Archibald jest głową rodu lordów Dorset, Prewettów. Ma córkę i syna i chociaż wątpię, że miałby im narzucić wybranków do małżeństwa to wciąż będzie musiał od nich wyegzekwować, by w odpowiednim wieku te związki zawarli. To jest wszystko bardzo skomplikowane – skwitował ostatecznie, bo nie był w stanie zaprzeczyć temu, że na myśl o tym, że Miriam albo Edwin mieliby znaleźć się w nieszczęśliwych małżeństwach coś się w Farleyu buntowało: coś na tyle silnego aby obudzić w nim pragnienie tego żeby zatrzymać to koło toczące się od wieków. Albo nie, nie zatrzymać, bo istniało ryzyko, że ktoś mógłby je ponownie wprawić w ruch. Nie, to koło należało złamać.
I dopiero wtedy zrozumiał jakim potokiem słów zasypał biednego mugola. – Przepraszam, poniosło mnie, a ciebie to pewnie w ogóle nie interesuje – uśmiechnął się z poczuciem winy, które na szczęście chwilę później rozmyło się na myśl o Isabelli, która wyszłaby z siebie aby dopilnować, że ślub na pewno się odbędzie: w tym przede wszystkim aby odeskortować pannę młodą na miejsce.
Niestety tę chwilową wesołość Alexander bardzo skutecznie zniweczył. Spodziewał się, że reakcja Louisa nie będzie najlepsza i właściwie to z premedytacją postanowił wykonać aż tak śmiały ruch. Poczuł jak palce przyjaciela wpijają mu się w chude ramię, z pewnością zostawiając po sobie ślady: uścisk Botta był tak silny, że Alexander czuł swoje własne tętno pod jego dłońmi. Ręka Alexandra trzymająca różdżkę pozostała tak, jak była, a oczy młodzieńca powędrowały na przerażoną twarz Louisa... zaraz przybierając niezwykle zdziwiony ton. Brwi Farleya powędrowały wysoko do góry, kiedy jego wiodąca dłoń powoli zaczęła opadać.
– Louis – zaczął, a jego głos brzmiał tak, jakby jego towarzysz właśnie wyhodował na karku drugą głowę. Muzyka wciąż grała w tle, lecz przez donośny trzepot własnych obijających mu się w głowie myśli Farley pozostawał na nią głuchy. – Cały czas miałem ją w kieszeni. I właśnie dotykałeś... różdżki – mówił powoli – nie uciekłeś, nie sparaliżował cię strach – wymieniał – a w kilkanaście sekund byłeś zdolny zrugać mnie za moje zachowanie – pokręcił głową, wciąż będąc w podziwie. Zaraz zaczął uśmiechać się nieznacznie, a następnie coraz szerzej. – Obiecuję, że nigdy więcej tego nie zrobię bez twojej zgody, ale bardzo chciałbym spróbować dojść z tobą do tego, abyś był skłonny ją wydać – powiedział, z wielką nadzieją w oczach patrząc na Botta. – Dotarłeś bardzo daleko w pracy nad swoją fobią, Lou, a to jest nasze kolejne wyzwanie – stwierdził, poza wzrokiem Louisa wykonując nadgarstkiem nieznaczny ruch, po którym muzyka przyspieszyła. – Mogę cię uspokoić, jeśli tego potrzebujesz – zaproponował zaraz, poruszając nieco lewym ramieniem, w którym od wcześniejszego chwytu mugola zaczął czuć drętwo stąpające mrówki.
Tja... a potem zaczęła się jazda bez trzymanki. Myślałem, że najbardziej zaskakujące w tym wszystkim było to, że Lex miał już kiedyś inną narzeczoną, ale nie. Z każdym kolejnym zdaniem coraz szerzej otwierałem oczy z niedowierzaniem, a kiedy powiedział, że czarodzieje aranżują swoje małżeństwa i że jest "dobrze", jeśli się ze swoim małżonkiem żyje znośnie, mimowolnie się skrzywiłem. Po co sobie robić taką krzywdę? Dlaczego? Przecież to brzmiało jak istny koszmar i to dla wszystkich, którzy tkwili w takich związkach, więc...
- Każą ci się ożenić z powodu... polityki? - uniosłem wyżej brwi. Tak, wciąż z niedowierzaniem. - Tylko tyle? - to brzmiało naprawdę strasznie. Tym bardziej, że sam o polityce wiedziałem tyle, co nic. Wiedziałem, że naszą królową jest Elżbieta II, o, i to by było na tyle. W sumie nic dziwnego, że do tej pory nikt mi jeszcze nie zaproponował ożenku. Może jednak czas się dokształcić w tym temacie? - ta myśl pewnie by mnie rozbawiła, gdyby nie tragizm tego, o czym mówił Lex.
- Teraz się wcale nie dziwię, że od nich spieprzyłeś, to brzmi jak jakaś poroniona mafia - wszedłem mu w zdanie wzdrygając się na samą myśl o snutych przez niego wizjach. Tyle, że to wcale nie był koniec, a mnie znów zamurowało, kiedy ciągnął dalej.
- Czekaj, czekaj... Czy ty mi właśnie mówisz, że hajtnąłbyś się z jakąś panną, chociaż kompletnie nic byś do niej nie czuł, dla... tradycji? I polityki? Co? Dlaczego? - potrząsnąłem głową. Nie, to mi się w niej kompletnie nie mieściło. - Tradycją może być śpiewanie kolęd na święta, a nie rujnowanie swojego i czyjegoś życia...! Przecież to chore! - oburzyłem się.
Nie, nie przemawiały do mnie żadne pobudki, o których wspominał Lex. Części z nich kompletnie nie rozumiałem. "Czystość krwi", polityka, pakty...? - to brzmiało jak mafia albo sekta, ale przede wszystkim jak jedno wielkie nieszczęście i nie rozumiałem jak można coś takiego fundować sobie, a co dopiero własnym dzieciom. Chyba, że do dzieci też się nic nie czuło, jak do współmałżonka... I pomyśleć, że kiedyś uważałem, że moje dzieciństwo było niezbyt udane...
- No... to albo jest strasznie skomplikowane i tego nie rozumiem albo jest po prostu głupie - skwitowałem bez ogródek. Szczerze? W tej chwili bardziej skłaniałem się do tej drugiej opcji... ale skoro sam Lex twierdził, że gdzieś to wszystko miało jakiś sens, to starałem się w to wierzyć. I dlatego drążyłem temat dalej:
- Tego też nie rozumiem: nie wyznaczy im narzeczonych, ale wyznaczy "datę ślubu"? Dlaczego? - zmarszczyłem brwi. - A co jeśli do tego czasu się nie zakochają? Jeśli zakochają się w kimś później? Co wtedy? - naprawdę chciałem w tym widzieć jakikolwiek sens, ale... no... jego tam chyba po prostu nie było. Albo Lex mi go wciąż nie wyjawił.
- I Bellę też by to czekało? Małżeństwo z przymusu i rodzenie dzieci? - znów się wzdrygnąłem. Nawet nie chciałem tego nazywać, bo w głowie miałem na to tylko jedno określenie i na samą myśl, że mogło to spotkać słodką, niewinną i tak wrażliwą osobę jak Bella, jednocześnie czułem złość i zbierało mnie na wymioty. Nie wiedziałem co bardziej.
A potem Lex jeszcze wyskoczył z tą różdżką. Owszem, nie straciłem nad sobą panowania zupełnie, owszem, przez ułamek sekundy dotykałem tego cholernego przedmiotu i tak, w miarę sprawnie dochodziłem po tym do siebie... ale kiedy mówił tylko kręciłem głową, by na koniec mocno przycisnąć palce do skroni i nasady nosa. Jakoś mnie to uspokajało, albo otrzeźwiało, sam nie wiem.
- Nie jestem zły na ciebie, tylko na siebie - odparłem mu w końcu kompletnie wbrew temu, co powiedziałem jeszcze przed chwilą. Wtedy to był odruch, a teraz... Mocno potarłem twarz dłońmi, starając się uspokoić i zebrać myśli.
- To wciąż za mało. Ja tego w ogóle nie powinienem czuć! - syknąłem. - Nawet nie zaczarowałeś, a ja... Gdybyś to nie był ty, Lex, tylko ktokolwiek inny... - urwałem nie mając nawet ochoty dokańczać tego zdania. Zresztą nie musiałem, on wiedział to tak samo jak ja - gdyby to zrobił ktokolwiek inny, to w tej chwili trząsłbym się jak galareta w najczarniejszym kącie Kurnika dokładnie jakbym to był ja rok temu. To nie był postęp.
- Robię krok do przodu i dwa kroki w tył. Już mi się wydaje, że jest dobrze, a wytrąca mnie z równowagi jakaś pierdoła! - wyrzucałem z siebie poirytowany. - Już dzisiaj przy mnie czarowałeś, więc nie powinienem tak zareagować...! A miesiąc temu... - ugryzłem się w język. Przecież miałem mu tego nie mówić. Szlag by to, miałem mu tym nie zawracać głowy przed ślubem. Brawo ja. Miałem dziś dzień porażek.
- Spanikowałem - mruknąłem zły, odwracając wzrok gdzieś w bok. Teraz już i tak było za późno, żeby mu o tym nie powiedzieć.
- Przez durną miotłę. Już przy mnie na takiej latałeś, a Julian wyciągnął swoją i jakbym kompletnie o tym zapomniał - wyrzucałem z siebie z goryczą. Co z tego, że potem zrobiłem postęp? Jakie to miało znaczenie, skoro zaraz znowu spanikuję przez jakąś niegroźną drobnostkę? Może to będzie magicznie powiększana szklarnia, a może przyzwana przez kogoś szczoteczka do zębów... albo głupie dotknięcie czarodziejskiej różdżki. Więc ile były warte te postępy? Bo moim zdaniem nic.
Odetchnąłem głęboko, starając się ochłonąć... chociaż nie bardzo mi to wychodziło, bo wciąż buzowała we mnie złość na samego siebie.
- Nienawidzę się w takich momentach. Po prostu nienawidzę. Mam ochotę się rozszarpać na strzępy - i to akurat była szczera prawda, którą do tej pory zatrzymywałem dla siebie. Jakby się dało jakoś wydrapać z siebie tamtego tchórzliwego mnie i w jakiś sposób pozbyć, to zrobiłbym to bez zawahania. Tyle, że nie mogłem. To byłem ja. I to denerwowało mnie najbardziej.
- Dobra, nieważne. Nie uspokajaj mnie, muszę sam się z tym ogarnąć - dodałem po chwili i jeszcze jednym głębokim wdechu i wydechu. - I możesz tak robić, tylko już nie dzisiaj, ok? - poprosiłem. Jeśli to miało pomóc, to chciałem próbować nawet, jeśli z tak żałosnym skutkiem jak przed chwilą. Tylko dzisiaj to już nie byłoby na moje nerwy, po prostu.
Zamiast to dłużej roztrząsać, wyciągnąłem lewą rękę (tak, lekko zginając ją w łokciu) w stronę Lexa.
- Zatańczmy i opowiedz mi jeszcze o tych małżeństwach - zaproponowałem zamiast tego. Wprawdzie muzyka grała teraz szybciej, ale miałem wrażenie, że nie dam rady tego spieprzyć bardziej niż przed chwilą.
- Każą ci się ożenić z powodu... polityki? - uniosłem wyżej brwi. Tak, wciąż z niedowierzaniem. - Tylko tyle? - to brzmiało naprawdę strasznie. Tym bardziej, że sam o polityce wiedziałem tyle, co nic. Wiedziałem, że naszą królową jest Elżbieta II, o, i to by było na tyle. W sumie nic dziwnego, że do tej pory nikt mi jeszcze nie zaproponował ożenku. Może jednak czas się dokształcić w tym temacie? - ta myśl pewnie by mnie rozbawiła, gdyby nie tragizm tego, o czym mówił Lex.
- Teraz się wcale nie dziwię, że od nich spieprzyłeś, to brzmi jak jakaś poroniona mafia - wszedłem mu w zdanie wzdrygając się na samą myśl o snutych przez niego wizjach. Tyle, że to wcale nie był koniec, a mnie znów zamurowało, kiedy ciągnął dalej.
- Czekaj, czekaj... Czy ty mi właśnie mówisz, że hajtnąłbyś się z jakąś panną, chociaż kompletnie nic byś do niej nie czuł, dla... tradycji? I polityki? Co? Dlaczego? - potrząsnąłem głową. Nie, to mi się w niej kompletnie nie mieściło. - Tradycją może być śpiewanie kolęd na święta, a nie rujnowanie swojego i czyjegoś życia...! Przecież to chore! - oburzyłem się.
Nie, nie przemawiały do mnie żadne pobudki, o których wspominał Lex. Części z nich kompletnie nie rozumiałem. "Czystość krwi", polityka, pakty...? - to brzmiało jak mafia albo sekta, ale przede wszystkim jak jedno wielkie nieszczęście i nie rozumiałem jak można coś takiego fundować sobie, a co dopiero własnym dzieciom. Chyba, że do dzieci też się nic nie czuło, jak do współmałżonka... I pomyśleć, że kiedyś uważałem, że moje dzieciństwo było niezbyt udane...
- No... to albo jest strasznie skomplikowane i tego nie rozumiem albo jest po prostu głupie - skwitowałem bez ogródek. Szczerze? W tej chwili bardziej skłaniałem się do tej drugiej opcji... ale skoro sam Lex twierdził, że gdzieś to wszystko miało jakiś sens, to starałem się w to wierzyć. I dlatego drążyłem temat dalej:
- Tego też nie rozumiem: nie wyznaczy im narzeczonych, ale wyznaczy "datę ślubu"? Dlaczego? - zmarszczyłem brwi. - A co jeśli do tego czasu się nie zakochają? Jeśli zakochają się w kimś później? Co wtedy? - naprawdę chciałem w tym widzieć jakikolwiek sens, ale... no... jego tam chyba po prostu nie było. Albo Lex mi go wciąż nie wyjawił.
- I Bellę też by to czekało? Małżeństwo z przymusu i rodzenie dzieci? - znów się wzdrygnąłem. Nawet nie chciałem tego nazywać, bo w głowie miałem na to tylko jedno określenie i na samą myśl, że mogło to spotkać słodką, niewinną i tak wrażliwą osobę jak Bella, jednocześnie czułem złość i zbierało mnie na wymioty. Nie wiedziałem co bardziej.
A potem Lex jeszcze wyskoczył z tą różdżką. Owszem, nie straciłem nad sobą panowania zupełnie, owszem, przez ułamek sekundy dotykałem tego cholernego przedmiotu i tak, w miarę sprawnie dochodziłem po tym do siebie... ale kiedy mówił tylko kręciłem głową, by na koniec mocno przycisnąć palce do skroni i nasady nosa. Jakoś mnie to uspokajało, albo otrzeźwiało, sam nie wiem.
- Nie jestem zły na ciebie, tylko na siebie - odparłem mu w końcu kompletnie wbrew temu, co powiedziałem jeszcze przed chwilą. Wtedy to był odruch, a teraz... Mocno potarłem twarz dłońmi, starając się uspokoić i zebrać myśli.
- To wciąż za mało. Ja tego w ogóle nie powinienem czuć! - syknąłem. - Nawet nie zaczarowałeś, a ja... Gdybyś to nie był ty, Lex, tylko ktokolwiek inny... - urwałem nie mając nawet ochoty dokańczać tego zdania. Zresztą nie musiałem, on wiedział to tak samo jak ja - gdyby to zrobił ktokolwiek inny, to w tej chwili trząsłbym się jak galareta w najczarniejszym kącie Kurnika dokładnie jakbym to był ja rok temu. To nie był postęp.
- Robię krok do przodu i dwa kroki w tył. Już mi się wydaje, że jest dobrze, a wytrąca mnie z równowagi jakaś pierdoła! - wyrzucałem z siebie poirytowany. - Już dzisiaj przy mnie czarowałeś, więc nie powinienem tak zareagować...! A miesiąc temu... - ugryzłem się w język. Przecież miałem mu tego nie mówić. Szlag by to, miałem mu tym nie zawracać głowy przed ślubem. Brawo ja. Miałem dziś dzień porażek.
- Spanikowałem - mruknąłem zły, odwracając wzrok gdzieś w bok. Teraz już i tak było za późno, żeby mu o tym nie powiedzieć.
- Przez durną miotłę. Już przy mnie na takiej latałeś, a Julian wyciągnął swoją i jakbym kompletnie o tym zapomniał - wyrzucałem z siebie z goryczą. Co z tego, że potem zrobiłem postęp? Jakie to miało znaczenie, skoro zaraz znowu spanikuję przez jakąś niegroźną drobnostkę? Może to będzie magicznie powiększana szklarnia, a może przyzwana przez kogoś szczoteczka do zębów... albo głupie dotknięcie czarodziejskiej różdżki. Więc ile były warte te postępy? Bo moim zdaniem nic.
Odetchnąłem głęboko, starając się ochłonąć... chociaż nie bardzo mi to wychodziło, bo wciąż buzowała we mnie złość na samego siebie.
- Nienawidzę się w takich momentach. Po prostu nienawidzę. Mam ochotę się rozszarpać na strzępy - i to akurat była szczera prawda, którą do tej pory zatrzymywałem dla siebie. Jakby się dało jakoś wydrapać z siebie tamtego tchórzliwego mnie i w jakiś sposób pozbyć, to zrobiłbym to bez zawahania. Tyle, że nie mogłem. To byłem ja. I to denerwowało mnie najbardziej.
- Dobra, nieważne. Nie uspokajaj mnie, muszę sam się z tym ogarnąć - dodałem po chwili i jeszcze jednym głębokim wdechu i wydechu. - I możesz tak robić, tylko już nie dzisiaj, ok? - poprosiłem. Jeśli to miało pomóc, to chciałem próbować nawet, jeśli z tak żałosnym skutkiem jak przed chwilą. Tylko dzisiaj to już nie byłoby na moje nerwy, po prostu.
Zamiast to dłużej roztrząsać, wyciągnąłem lewą rękę (tak, lekko zginając ją w łokciu) w stronę Lexa.
- Zatańczmy i opowiedz mi jeszcze o tych małżeństwach - zaproponowałem zamiast tego. Wprawdzie muzyka grała teraz szybciej, ale miałem wrażenie, że nie dam rady tego spieprzyć bardziej niż przed chwilą.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Nie spodziewał się, że Louis zrozumie zasady rządzące światem angielskiej, czarodziejskiej arystokracji. W końcu było to przecież dla niego jak coś z zupełnie innej bajki: to tak, jakby Alexowi jego mugolski przyjaciel pokazał jakieś schematy maszyn i próbował wyjaśnić mu, jak one działały. Chociaż, może jednak nie do końca... przecież wzburzenie Louisa nie wynikało z jego ograniczenia w pojmowaniu świata, to co przedstawiał czarodziej nie było dla Botta niezrozumiałe jak nauka. Po prostu dla mugola było to niezwykle abstrakcyjne wyobrażenie życia.
– Tylko tyle i aż tyle – westchnął dość markotnie, potwierdzając słowa zdziwionego kompana. Dalej nie było wcale łatwiej, toteż Farley westchnął tylko ponownie, zastanawiając się jak najlepiej ubrać w słowa swoje wyjaśnienia. Zamilknął więc na chwilę, ale nie ważne w jaki sposób składał zdania wszystko wydawało się brzmieć tak samo bezsensownie, Ostatecznie więc zdecydował się, aby powiedzieć to tak, jak mu o ślina na język przyniesie.
– Ożeniłbym się, ponieważ nestor by mi kazał. Co głowa rodziny każe, pozostali robią. To jak królowa roju i pszczoły – spróbował porównania, nie wiedząc na ie jest ono trafne. – Przy czym niektórzy jednak są w stanie zachować własne myślenie, jednak to nic nie zmienia. Chcesz być w rodzinie, chcesz mieć pieniądze, renomę z nazwiska, zabezpieczoną przyszłość – robisz czego chce nestor – oznajmił nieco beznamiętnie, po raz kolejny dochodząc do wniosku, że naprawdę tylko zyskał po tym, jak ciotka go wydziedziczyła. To, że czasem pojawiały się problemy z tym, z czego zrobić obiad – to była kwestia drugorzędna. Ostatecznie zawsze w końcu coś wymyślili.
No... to albo jest strasznie skomplikowane i tego nie rozumiem albo jest po prostu głupie – pod wpływem tych słów Alexander zaśmiał się, spoglądając na Botta z rozbawieniem.
– Tak, to głupie – skomentował, a na kolejne pytania przyjaciela na moment zamilknął, mruknął pod nosem z dość poważną miną, po czym spojrzał na mugola z niezwykle teatralnym i przerysowanym przejęciem. – Louisie, obawiam się, że wyznaczenie daty ślubu też jest po prostu głupie, bo po tym czasie po prostu nestor wyznacza osobę do zawiązania węzła małżeńskiego, a to jest właściwie powrót do punktu wyjścia! – oznajmił dramatycznie, po czym znów się zaśmiał. Zaraz jednak gdy padło imię jego drogiej kuzynki zmarkotniał i pokiwał głową. – Owszem – odparł, a w myślach dodał: i to cholernemu Rosierowi. Z jednej strony Isabella była by tam bezpieczna – do czasu – z drugiej zaś całym swoim istnieniem sprzeciwiał się takiemu obrotowi spraw. Pożegnanie się z Isabellą w listopadzie poprzedniego roku wymagało od niego niezwykle wiele samozaparcia, a choć w maju podchodził do jej chęci ucieczki z pałacu z rezerwą i ostrożnością, próbując czarownicę odwieść od tego zamiaru, to tak naprawdę poczuł niezmierzoną ulgę, że mógł ją mieć znów przy sobie. Dlatego wizja Isabelli w łapach Rosierów budził u niego głęboko zakorzeniony sprzeciw: wolał sprawy takimi, jakie były aktualnie.
Choć gdyby dostał od magicznej istoty jedno życzenie, które mogłaby spełnić, to poza eradykacją wszelkiego zła na świecie, zwłaszcza Rycerzy Walpurgii i ich przywódcy, Alexander równie mocno pragnął, aby Louis przestał bać się magii. Aby tak całkowicie i na zawsze opuściła go jego fobia. Nie przerywał przyjacielowi w jego monologu, słuchał z cierpliwością i uwagą, wciąż czując się winnym obudzenia w mugolu jego lęku. Jego wyraz twarzy stał się niezwykle łagodny, a choć ręka wciąż go mrowiła to położył obie dłonie na barkach Louisa, spoglądając mu prosto w oczy.
– Posłuchaj mnie teraz bardzo dokładnie, nie będę cię uspokajał, ale coś ci muszę wyjaśnić – zaczął. – Rozumiem, że patrzysz na to jak na swoją słabość, porównujesz samego siebie sprzed pojawienia się fobii i po niej. Ale Louis, to nie oznacza, że przez tę fobię jesteś gorszy – i nie próbuj się ze mną nie zgadzać – zastrzegł od razu, posyłając mugolowi niezwykle wymowne spojrzenie. – Jesteś niezwykle wymagający dla samego siebie i tak, czasem trzeba od siebie wymagać, ale jeszcze ważniejsze niż to jest aby umieć być dla siebie wyrozumiałym – podkreślił ostatnie słowo, nieco zaciskając palce na ramionach Louisa. – Nie robisz jednego kroku w przód i dwóch w tył, jakby tak było to byłbyś w jeszcze gorszym stanie niż w zeszłym roku. A nie jesteś, zrobiłeś ogromne postępy. Ogromne! – potrząsnął delikatnie Louisem, uśmiechając się. – Mieszkasz pod jednym dachem z czwórką czarodziejów, Lou. W na wpół zaczarowanym domu w na wpół magicznej wiosce – jeden kącik ust Farleya powędrował wyżej w typowym dla niego uśmieszku zadowolenia. – Przestań być dla siebie taki surowy – powiedział i prostując się cofnął dłonie, klepiąc jednak jeszcze mugola w ramię. – Nie będziemy już rozmawiać o bezsensowności aranżowanych małżeństw, doszliśmy do konsensusu że są głupie więc nie ma co marnować na nie powietrza. Możesz ty mi opowiedzieć o czymś z mugolskiego świata. Albo zrobimy przerwę na coś do jedzenia, idę o zakład że miałem gdzieś jeszcze parę jabłek. I stary chleb na grzanki, jak znajdziemy jakieś jajko albo dwa to mógłbym spróbować zrobić francuskie tosty – zaproponował, marszcząc brwi w zastanowieniu. Tak, na pewno miał gdzieś ten stary, przysuszony bochenek, a w piwnicy stała bańka z mlekiem. Pozostawało tylko zorganizować jajko, ale przy tak dobrych sąsiadach jakich mieli w Dolinie nie miało być to zbyt trudne.
| zt
– Tylko tyle i aż tyle – westchnął dość markotnie, potwierdzając słowa zdziwionego kompana. Dalej nie było wcale łatwiej, toteż Farley westchnął tylko ponownie, zastanawiając się jak najlepiej ubrać w słowa swoje wyjaśnienia. Zamilknął więc na chwilę, ale nie ważne w jaki sposób składał zdania wszystko wydawało się brzmieć tak samo bezsensownie, Ostatecznie więc zdecydował się, aby powiedzieć to tak, jak mu o ślina na język przyniesie.
– Ożeniłbym się, ponieważ nestor by mi kazał. Co głowa rodziny każe, pozostali robią. To jak królowa roju i pszczoły – spróbował porównania, nie wiedząc na ie jest ono trafne. – Przy czym niektórzy jednak są w stanie zachować własne myślenie, jednak to nic nie zmienia. Chcesz być w rodzinie, chcesz mieć pieniądze, renomę z nazwiska, zabezpieczoną przyszłość – robisz czego chce nestor – oznajmił nieco beznamiętnie, po raz kolejny dochodząc do wniosku, że naprawdę tylko zyskał po tym, jak ciotka go wydziedziczyła. To, że czasem pojawiały się problemy z tym, z czego zrobić obiad – to była kwestia drugorzędna. Ostatecznie zawsze w końcu coś wymyślili.
No... to albo jest strasznie skomplikowane i tego nie rozumiem albo jest po prostu głupie – pod wpływem tych słów Alexander zaśmiał się, spoglądając na Botta z rozbawieniem.
– Tak, to głupie – skomentował, a na kolejne pytania przyjaciela na moment zamilknął, mruknął pod nosem z dość poważną miną, po czym spojrzał na mugola z niezwykle teatralnym i przerysowanym przejęciem. – Louisie, obawiam się, że wyznaczenie daty ślubu też jest po prostu głupie, bo po tym czasie po prostu nestor wyznacza osobę do zawiązania węzła małżeńskiego, a to jest właściwie powrót do punktu wyjścia! – oznajmił dramatycznie, po czym znów się zaśmiał. Zaraz jednak gdy padło imię jego drogiej kuzynki zmarkotniał i pokiwał głową. – Owszem – odparł, a w myślach dodał: i to cholernemu Rosierowi. Z jednej strony Isabella była by tam bezpieczna – do czasu – z drugiej zaś całym swoim istnieniem sprzeciwiał się takiemu obrotowi spraw. Pożegnanie się z Isabellą w listopadzie poprzedniego roku wymagało od niego niezwykle wiele samozaparcia, a choć w maju podchodził do jej chęci ucieczki z pałacu z rezerwą i ostrożnością, próbując czarownicę odwieść od tego zamiaru, to tak naprawdę poczuł niezmierzoną ulgę, że mógł ją mieć znów przy sobie. Dlatego wizja Isabelli w łapach Rosierów budził u niego głęboko zakorzeniony sprzeciw: wolał sprawy takimi, jakie były aktualnie.
Choć gdyby dostał od magicznej istoty jedno życzenie, które mogłaby spełnić, to poza eradykacją wszelkiego zła na świecie, zwłaszcza Rycerzy Walpurgii i ich przywódcy, Alexander równie mocno pragnął, aby Louis przestał bać się magii. Aby tak całkowicie i na zawsze opuściła go jego fobia. Nie przerywał przyjacielowi w jego monologu, słuchał z cierpliwością i uwagą, wciąż czując się winnym obudzenia w mugolu jego lęku. Jego wyraz twarzy stał się niezwykle łagodny, a choć ręka wciąż go mrowiła to położył obie dłonie na barkach Louisa, spoglądając mu prosto w oczy.
– Posłuchaj mnie teraz bardzo dokładnie, nie będę cię uspokajał, ale coś ci muszę wyjaśnić – zaczął. – Rozumiem, że patrzysz na to jak na swoją słabość, porównujesz samego siebie sprzed pojawienia się fobii i po niej. Ale Louis, to nie oznacza, że przez tę fobię jesteś gorszy – i nie próbuj się ze mną nie zgadzać – zastrzegł od razu, posyłając mugolowi niezwykle wymowne spojrzenie. – Jesteś niezwykle wymagający dla samego siebie i tak, czasem trzeba od siebie wymagać, ale jeszcze ważniejsze niż to jest aby umieć być dla siebie wyrozumiałym – podkreślił ostatnie słowo, nieco zaciskając palce na ramionach Louisa. – Nie robisz jednego kroku w przód i dwóch w tył, jakby tak było to byłbyś w jeszcze gorszym stanie niż w zeszłym roku. A nie jesteś, zrobiłeś ogromne postępy. Ogromne! – potrząsnął delikatnie Louisem, uśmiechając się. – Mieszkasz pod jednym dachem z czwórką czarodziejów, Lou. W na wpół zaczarowanym domu w na wpół magicznej wiosce – jeden kącik ust Farleya powędrował wyżej w typowym dla niego uśmieszku zadowolenia. – Przestań być dla siebie taki surowy – powiedział i prostując się cofnął dłonie, klepiąc jednak jeszcze mugola w ramię. – Nie będziemy już rozmawiać o bezsensowności aranżowanych małżeństw, doszliśmy do konsensusu że są głupie więc nie ma co marnować na nie powietrza. Możesz ty mi opowiedzieć o czymś z mugolskiego świata. Albo zrobimy przerwę na coś do jedzenia, idę o zakład że miałem gdzieś jeszcze parę jabłek. I stary chleb na grzanki, jak znajdziemy jakieś jajko albo dwa to mógłbym spróbować zrobić francuskie tosty – zaproponował, marszcząc brwi w zastanowieniu. Tak, na pewno miał gdzieś ten stary, przysuszony bochenek, a w piwnicy stała bańka z mlekiem. Pozostawało tylko zorganizować jajko, ale przy tak dobrych sąsiadach jakich mieli w Dolinie nie miało być to zbyt trudne.
| zt
Lex zamilkł ewidentnie zastanawiając się jak wytłumaczyć takiemu dzbanowi jak ja, zawiłości swojego dawnego życia w arystokracji. Nie odzywałem się więc, wbijając w niego jedynie pytające spojrzenie. Ta chwila dłużyła mi się w nieskończoność i już miałem powiedzieć ze zrezygnowaniem, że możemy porzucić temat, kiedy przyjaciel jednak się odezwał, nakreślając mi pokrótce tamte realia. Spróbowałem sobie to wyobrazić - oto byłbym takim szlachcicem zdany na łaskę i niełaskę głowy rodziny. Zapewne nikt by mnie nie uczył naprawiania samochodów, ojciec nie majsterkowałby, tylko... w sumie nie wiem co robią tacy bogacze. A czarodzieje to już w ogóle, skoro wszystko mogą sobie wyczarować. Oprócz tego, że takie życie wydawało mi się na pierwszy rzut oka straszliwie nudne, to z drugiej strony... było wygodne. Bez dwóch zdań. Dosłownie miałoby się zero zmartwień nie licząc tego ożenku z nieznajomą... Gdyby się trafiło dobrze, na tą żonę w sensie... to to już w ogóle.
Przyglądałem się Lexowi.
Jak niewiele brakowało, żeby nie opuścił tej swojej bogatej rodziny i wygodnego, wystawnego życia? Jak niewiele brakowało, a w ogóle byśmy się nie spotkali? Jak niewiele brakowało, żebym zginął w Londynie nie wyciągnięty z miasta na czas przez Farleya?
Jak w ten sposób o tym wszystkim myślałem, to nie mogłem wyjść z podziwu jak nasze dwa, zupełnie inne istnienia z dwóch kompletnie różnych światów, potrafiły się spotkać raz czy drugi początkowo się mijając, aż wreszcie bardziej na stałe pozostać na tej samej orbicie. Tak, oczywiście, że wszystko sprowadziłem w swojej głowie do kosmosu, ale to porównanie aż samo się narzucało! Dwie asteroidy mknące przez olbrzymi wszechświat z dwóch różnych galaktyk, po tym jak ich gwiazdy umarły, może nawet eksplodowały zamieniając się w supernowe, i uwalniając je tym samym ze swych orbit. Jakie szanse były na to, że te dwie asteroidy gdzieś po drodze się miną? Że wyczują te swoje niewielkie pola grawitacyjne? Że być może jedna z nich wtedy zmieni lekko swój bieg, że natrafią wspólnie na duże ciało niebieskie, nową gwiazdę i zaczną ją okrążać wspólnie?
W takich chwilach jak ta aż ciężko było nie odnieść wrażenia, że to nie kwestia przypadku. Przecież z matematycznego czy fizycznego punktu widzenia prawdopodobieństwo takiego zbiegu okoliczności było dosłownie znikome! A jednak! Byliśmy tu razem, a ja pokracznie starałem się naśladować kroki tańca, które jakiś czas temu mi pokazywał.
Może na tym właśnie polegała ta cała magia? Nie, nie na tańcu (chociaż to by miało o tyle sens, że nie miałem do tańca ani pensa talentu)! Chodziło mi o to, że to może magia właśnie splata ścieżki kompletnie sobie obcych istot i sprawia, że zapomina się, jak można było kiedyś wędrować samemu. Chociaż gdyby to tylko o to chodziło, to przecież bym się jej nie bał, prawda? A jednak - wciąż czułem powoli opuszczające moje ciało objawy paniki - przyspieszony oddech, mocne bicie serca. Mięczak, syczałem na siebie w myślach, nim poczułem na ramionach ręce przyjaciela. Uniosłem wciąż gniewny (wściekałem się na siebie, nie na niego) wzrok na Lexa i naprawdę starałem się skupić na tym, co postanowił mi powiedzieć. I oczywiście, że już na wstępie się z nim nie zgodziłem - oczywiście, że obecnie byłem gorszy niż przed tym żałosnym panikowaniem na widok różdżki! Chciałem to od razu powiedzieć, ale mnie uprzedził i tylko zmarszczyłem brwi dając mu kontynuować. I tak widział co o tym myślę. Chociaż im dłużej mówił, tym ten cały mój bunt na jego perspektywę zaczął odpuszczać. Złość na samego siebie trochę też i nawet twarz mi ciut złagodniała.
Faktycznie jakieś tam postępy robiłem, mieszkałem z czarodziejami, nie dało się tego zanegować, Lex właściwie mógł przy mnie korzystać z magii bez większych przeszkód... Jasne, że chciałem się pozbyć całego swojego problemu i to najlepiej teraz, w tej chwili, ale... może miał trochę racji? Może byłem w stosunku do siebie trochę zbyt wymagający? I odrobinę zbyt surowy?
Odetchnąłem spokojnie i głęboko, zdając sobie sprawę z tego, że po moim przerażeniu nie został już nawet ślad. Nie wiedziałem jak Lex to robił, a miałem pewność, że to nie była sprawka żadnego zaklęcia czy eliksiru.
- Dobra, koniec rozmów o arystokratycznych małżeństwach - przystałem momentalnie. Tylko nie za bardzo wiedziałem o czym mógłbym mu sam opowiedzieć. W porównaniu ze światem magii, ten mój był po prostu nudny i... hm, zwykły. Za to jedzenie brzmiało kusząco i ani myślałem się przed nim wzbraniać. Uśmiechnąłem się tylko i ruszyłem do kuchni.
- A opowiadałem ci jak kiedyś prawie spaliłem dom? Postanowiłem pomóc mamie z obiadem. To znaczy ona o tym nie wiedziała, bo nie było jej w domu. Wpakowałem jakieś mięso do piekarnika i najpierw nie umiałem go odpalić, ale kombinowałem, kombinowałem... Właściwie jak tak teraz o tym myślę, to o mały włos, a wysadziłbym dom w powietrze, bo ten piekarnik to był na gaz... - jak już zacząłem opowiadać, to samo poleciało. Szczerze mówiąc prawie zapomniałem już o tej historii. Ile mogłem mieć wtedy lat? Siedem? Osiem? A i tak tą złowrogo-zabawną opowiastkę znałem głównie z opowieści rodziców niż z własnych wspomnień. Może to i lepiej? Kto by chciał pamiętać kilkuletniego siebie z doszczętnie spaloną grzywką?
[zt]
Przyglądałem się Lexowi.
Jak niewiele brakowało, żeby nie opuścił tej swojej bogatej rodziny i wygodnego, wystawnego życia? Jak niewiele brakowało, a w ogóle byśmy się nie spotkali? Jak niewiele brakowało, żebym zginął w Londynie nie wyciągnięty z miasta na czas przez Farleya?
Jak w ten sposób o tym wszystkim myślałem, to nie mogłem wyjść z podziwu jak nasze dwa, zupełnie inne istnienia z dwóch kompletnie różnych światów, potrafiły się spotkać raz czy drugi początkowo się mijając, aż wreszcie bardziej na stałe pozostać na tej samej orbicie. Tak, oczywiście, że wszystko sprowadziłem w swojej głowie do kosmosu, ale to porównanie aż samo się narzucało! Dwie asteroidy mknące przez olbrzymi wszechświat z dwóch różnych galaktyk, po tym jak ich gwiazdy umarły, może nawet eksplodowały zamieniając się w supernowe, i uwalniając je tym samym ze swych orbit. Jakie szanse były na to, że te dwie asteroidy gdzieś po drodze się miną? Że wyczują te swoje niewielkie pola grawitacyjne? Że być może jedna z nich wtedy zmieni lekko swój bieg, że natrafią wspólnie na duże ciało niebieskie, nową gwiazdę i zaczną ją okrążać wspólnie?
W takich chwilach jak ta aż ciężko było nie odnieść wrażenia, że to nie kwestia przypadku. Przecież z matematycznego czy fizycznego punktu widzenia prawdopodobieństwo takiego zbiegu okoliczności było dosłownie znikome! A jednak! Byliśmy tu razem, a ja pokracznie starałem się naśladować kroki tańca, które jakiś czas temu mi pokazywał.
Może na tym właśnie polegała ta cała magia? Nie, nie na tańcu (chociaż to by miało o tyle sens, że nie miałem do tańca ani pensa talentu)! Chodziło mi o to, że to może magia właśnie splata ścieżki kompletnie sobie obcych istot i sprawia, że zapomina się, jak można było kiedyś wędrować samemu. Chociaż gdyby to tylko o to chodziło, to przecież bym się jej nie bał, prawda? A jednak - wciąż czułem powoli opuszczające moje ciało objawy paniki - przyspieszony oddech, mocne bicie serca. Mięczak, syczałem na siebie w myślach, nim poczułem na ramionach ręce przyjaciela. Uniosłem wciąż gniewny (wściekałem się na siebie, nie na niego) wzrok na Lexa i naprawdę starałem się skupić na tym, co postanowił mi powiedzieć. I oczywiście, że już na wstępie się z nim nie zgodziłem - oczywiście, że obecnie byłem gorszy niż przed tym żałosnym panikowaniem na widok różdżki! Chciałem to od razu powiedzieć, ale mnie uprzedził i tylko zmarszczyłem brwi dając mu kontynuować. I tak widział co o tym myślę. Chociaż im dłużej mówił, tym ten cały mój bunt na jego perspektywę zaczął odpuszczać. Złość na samego siebie trochę też i nawet twarz mi ciut złagodniała.
Faktycznie jakieś tam postępy robiłem, mieszkałem z czarodziejami, nie dało się tego zanegować, Lex właściwie mógł przy mnie korzystać z magii bez większych przeszkód... Jasne, że chciałem się pozbyć całego swojego problemu i to najlepiej teraz, w tej chwili, ale... może miał trochę racji? Może byłem w stosunku do siebie trochę zbyt wymagający? I odrobinę zbyt surowy?
Odetchnąłem spokojnie i głęboko, zdając sobie sprawę z tego, że po moim przerażeniu nie został już nawet ślad. Nie wiedziałem jak Lex to robił, a miałem pewność, że to nie była sprawka żadnego zaklęcia czy eliksiru.
- Dobra, koniec rozmów o arystokratycznych małżeństwach - przystałem momentalnie. Tylko nie za bardzo wiedziałem o czym mógłbym mu sam opowiedzieć. W porównaniu ze światem magii, ten mój był po prostu nudny i... hm, zwykły. Za to jedzenie brzmiało kusząco i ani myślałem się przed nim wzbraniać. Uśmiechnąłem się tylko i ruszyłem do kuchni.
- A opowiadałem ci jak kiedyś prawie spaliłem dom? Postanowiłem pomóc mamie z obiadem. To znaczy ona o tym nie wiedziała, bo nie było jej w domu. Wpakowałem jakieś mięso do piekarnika i najpierw nie umiałem go odpalić, ale kombinowałem, kombinowałem... Właściwie jak tak teraz o tym myślę, to o mały włos, a wysadziłbym dom w powietrze, bo ten piekarnik to był na gaz... - jak już zacząłem opowiadać, to samo poleciało. Szczerze mówiąc prawie zapomniałem już o tej historii. Ile mogłem mieć wtedy lat? Siedem? Osiem? A i tak tą złowrogo-zabawną opowiastkę znałem głównie z opowieści rodziców niż z własnych wspomnień. Może to i lepiej? Kto by chciał pamiętać kilkuletniego siebie z doszczętnie spaloną grzywką?
[zt]
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Dziś Alexander po raz kolejny zamierzał udać się do Londynu. Chociaż znał Szpital Świętego Munga jak własną kieszeń to nie zamierzał dać się pokonać własnemu zarozumialstwu. Musiał się dobrze przygotować do tego, co planował przedsięwziąć, a żeby dobrze się przygotować musiał mieć jak najbardziej niezakłóconą możliwość do przeprowadzenia wywiadu za liniami wroga. I chociaż coś wewnątrz Farleya burzyło się na myśl o kolejnej przemianie w Ramseya Mulciibera tak wiedział, że jest to dla niego najbezpieczniejsza opcja.
Zaciskając zęby Alexander stanął przed lustrem. Przeciągnął dłonią po policzku, wbił w nań palce, wyciągnął go to w jedną, to w drugą stronę, jakby w jakiś sposób miało mu to pomóc. Był nieco spięty, cień lipcowego przekleństwa w porcie wraz z cieniem Azkabanu zdawały się wisieć nad nim jak ponure widmo. Farley nie chciał przypadkiem zatracić siebie w tych podchodach, a wiedział, że miał swoje granice. Stopniowo, kawałek po kawałku je przesuwał, ale wystarczy przecież jeden fałszywy krok aby znów musiał zrobić ich kilka w tył. A Alexander nie zamierzał wracać do tamtego ciemnego miejsca w swoim umyśle, w którym znajdował się rok temu.
Przeciągnął się, wyciągając ręce do góry i z cichym strzyknięciem wyginając kręgosłup. Pozwolił swojej głowie opaść do przodu, zatoczył nią leniwe koło z przymkniętymi oczami. Próbował wsłuchać się w dźwięki domu, które naznaczały rytm dnia pozostałych domowników. Ruszył myślą ku planom, które wśród notatek na jego biurku zaczynały nabierać coraz pełniejszych kształtów. Wziął kilka głębokich oddechów i z ostatnim, powolnym wydechem spojrzał znów na swoje oblicze w lustrze. Zaczął odtwarzać w umyśle wygląd Mulcibera, to jak inaczej układały się jego kości policzkowe, jak twarz zdawała się mieć bardziej złowrogo ostre rysy, jakby te tylko podkreślały ten wzrok: nie do końca należący do kogoś, kto był człowiekiem w pełni... ludzkim. Było coś w Mulciberze co poruszało w Farleyu jego intuicję, która jakby zdawała się mu coś podszeptywać, lecz młody uzdrowiciel nie mógł do końca wskazać, co to było. Zamiast tego jednak skupił się na swoim odbiciu w lustrze i tym, jak miało się ono zmienić, kradnąc dla Alexandra cudzą tożsamość.
| Przemiana twarzy w inną, konkretną (41-50): Ramsey Mulciber; +29 do przemiany. Jeżeli udane to zt.
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 86
'k100' : 86
Sypialnia Alexa
Szybka odpowiedź