Przed domem
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Przed domem
Kurnik znajduje się na zboczu doliny, oddalony od zabudowań - dlatego dość ciężko go znaleźć jeżeli nie wiadomo, gdzie dokładnie szukać. Ogród otaczający dom jest zarośnięty, a ścieżka prowadząca do wejścia ledwo wygląda zza zachłannych traw i gałęzi. Niedaleko znajduje się jednak niewielka polana, a kawałek dalej - Rudera.
Mapa parteru
Zaklęcia ochronne:
Cave Inimicum, Mała twierdza, Oczobłysk, Tenuistis, Zawierucha
Cave Inimicum, Mała twierdza, Oczobłysk, Tenuistis, Zawierucha
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.03.21 22:14, w całości zmieniany 8 razy
10.10 po stonehenge
Nie do końca docierało do niego to, co wydarzyło się zaledwie kilka chwil wcześniej. Biegnąc wśród ruchomych brył ziemi, zakrwawionych, porozciąganych tu i ówdzie ciał, a także zgliszczy tego, co kiedyś było dumą okolic Salisbury i dziedzictwem narodowym Anglii, skupiał się tylko na tym, by ratować swoje życie. Swoje i Anthony'ego. Koncentrował się na tym, by dotrzeć do pozostałej garstki ocalałych i razem z nimi wynieść się jak najdalej od Stonehenge. Gdy adrenalina wciąż szumiała mu w uszach, nie myślał o tym, że ich kraj właśnie został siłą zagarnięty przez największych kryminalistów obecnej ery. Nie wybiegał myślą w przód, próbując wyobrazić sobie scenariusze, które mogli im zgotować rycerze walpurgii, mający obecnie w posiadaniu całe ministerstwo magii. Niczym przerażone zwierzę, walczył o życie.
Teraz adrenalina nieco opadła. Opadła na tyle, by mógł nieco trzeźwiej spojrzeć na sytuację, w której się znajdowali. Poobijani, przerażeni, przygnieceni tragedią, która miała miejsce na ich oczach. Na razie niewiele mogli zrobić. W pierwszej kolejności trzeba było wylizać się z odniesionych ran - a w tej kwestii niestety, Abbot był bezsilny. Gdy Lucan zerkał na niewielki domek, do którego przybili, mógł tylko cicho westchnąć. Przez okno obserwował poruszające się wewnątrz cienie - Alexandra, biegającego od jednego poszkodowanego do drugiego. Czasem mignął mu też Percy, innym razem minister. On sam potrzebował wyjść na świeże powietrze, ochłonąć nieco, spróbować zebrać myśli. Dym papierosowy odrobinę w tym pomagał - ale tylko odrobinę. Ręce wciąż trzęsły mu się na myśl, że mogli tam wszyscy zginąć. Widok dementorów był czymś, co nie tak łatwo wyrzucić z pamięci. Tak samo jak widok rozciągniętych na trawie zwłok - trawie mokrej nie tylko od deszczu, ale także od krwi.
Gdy uniósł wzrok na miasto, powoli szykujące się do snu, nagle tknęła go myśl, że musi zrobić jedną, bardzo istotną rzecz. Tak bardzo skupił się na garstce osób przebywającej w Kurniku, że zapomniał na chwilę o innych. O tych, którzy na pewno również umierali ze zmartwienia. Bez większego zawahania uniósł więc różdżkę:
- Expecto Patronum - zaintonował, skupiając swoje myśli wokół lady Abbott.
Nie do końca docierało do niego to, co wydarzyło się zaledwie kilka chwil wcześniej. Biegnąc wśród ruchomych brył ziemi, zakrwawionych, porozciąganych tu i ówdzie ciał, a także zgliszczy tego, co kiedyś było dumą okolic Salisbury i dziedzictwem narodowym Anglii, skupiał się tylko na tym, by ratować swoje życie. Swoje i Anthony'ego. Koncentrował się na tym, by dotrzeć do pozostałej garstki ocalałych i razem z nimi wynieść się jak najdalej od Stonehenge. Gdy adrenalina wciąż szumiała mu w uszach, nie myślał o tym, że ich kraj właśnie został siłą zagarnięty przez największych kryminalistów obecnej ery. Nie wybiegał myślą w przód, próbując wyobrazić sobie scenariusze, które mogli im zgotować rycerze walpurgii, mający obecnie w posiadaniu całe ministerstwo magii. Niczym przerażone zwierzę, walczył o życie.
Teraz adrenalina nieco opadła. Opadła na tyle, by mógł nieco trzeźwiej spojrzeć na sytuację, w której się znajdowali. Poobijani, przerażeni, przygnieceni tragedią, która miała miejsce na ich oczach. Na razie niewiele mogli zrobić. W pierwszej kolejności trzeba było wylizać się z odniesionych ran - a w tej kwestii niestety, Abbot był bezsilny. Gdy Lucan zerkał na niewielki domek, do którego przybili, mógł tylko cicho westchnąć. Przez okno obserwował poruszające się wewnątrz cienie - Alexandra, biegającego od jednego poszkodowanego do drugiego. Czasem mignął mu też Percy, innym razem minister. On sam potrzebował wyjść na świeże powietrze, ochłonąć nieco, spróbować zebrać myśli. Dym papierosowy odrobinę w tym pomagał - ale tylko odrobinę. Ręce wciąż trzęsły mu się na myśl, że mogli tam wszyscy zginąć. Widok dementorów był czymś, co nie tak łatwo wyrzucić z pamięci. Tak samo jak widok rozciągniętych na trawie zwłok - trawie mokrej nie tylko od deszczu, ale także od krwi.
Gdy uniósł wzrok na miasto, powoli szykujące się do snu, nagle tknęła go myśl, że musi zrobić jedną, bardzo istotną rzecz. Tak bardzo skupił się na garstce osób przebywającej w Kurniku, że zapomniał na chwilę o innych. O tych, którzy na pewno również umierali ze zmartwienia. Bez większego zawahania uniósł więc różdżkę:
- Expecto Patronum - zaintonował, skupiając swoje myśli wokół lady Abbott.
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Lucan Abbott' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 85
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 85
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Intensywne uczucie ciepła, które wypełniło najpierw jego pierś, a następnie popłynęło przez lewą rękę, skumulowało się w różdżce, by w ostatecznym rozrachunku zmaterializować się jako prężny, świetlisty jeleń, który najpierw zerknął przelotnie na swojego stworzyciela, a następnie pomknął w ciemną noc. Blask, który od niego bił, niemal oślepił Abbotta, który musiał przysłonić oczy ręką. Potem już tylko obserwował, jak patronus znika pośród drzewami, niosąc przesłanie, które, jak miał nadzieję, uspokoi chociaż trochę kilka osób z jego rodziny. Melania, ojciec, matka, Rudolf... wszyscy oni musieli wiedzieć, że nic poważnego mu się nie stało. Jeden Logan, szczęściarz, nie miał pojęcia co się wokół niego działo, w końcu był tylko małym dzieckiem. Chociaż on także miał sporo szczęścia. Stłuczenia zagoją się same, zwichnięty nadgarstek prawdopodobnie będzie wymagał nieco więcej uwagi i dłuższej rekonwalescencji, nie było to jednak nic, co uniemożliwiałoby mu powrotu do pełnej sprawności. A musiał być stuprocentowo sprawny, kiedy dojdzie do kolejnego spotkania twarzą w twarz z rycerzami walpurgii. Będą potrzebowali każdego dostępnego środka, aby oprzeć się ich ohydnej, czarnej magii i zaklęciom przepełnionym żądzą mordu.
Abbott dokończył palić papierosa i bezwiednie używając zdecydowanie zbyt wiele siły, wdeptał niedopałek w ziemię. Gdy wypuścił z płuc ostatnie resztki gryzącego, siwego dymu, jego spojrzenie jeszcze przez kilka chwil wbijało się w mrok, jakby próbując dostrzec blask patronusa, który prawdopodobnie już dawno dotarł do ich rodzinnej posiadłości. W tym momencie Lucan pragnął się znaleźć tam zamiast niego. Ująć w objęcia swoją żonę, zapewnić ją, że nic mu nie jest, ale także samemu przekonać się na własne oczy, że i ona jest bezpieczna. Skontrolować to, jak czują się pozostali członkowie rodziny - och, jakże pragnął w tym momencie porozmawiać z ojcem. Był rozbity i zagubiony. Bezczynność, na którą był chwilowo skazany, doprowadzała go do szału. Z jego płuc wyrwało się ciężkie westchnięcie - następnie po prostu odwrócił się i wrócił do domu, chcąc zapytać czy jednak jest coś, w czym mógłby pomóc gospodarzowi.
zt
Abbott dokończył palić papierosa i bezwiednie używając zdecydowanie zbyt wiele siły, wdeptał niedopałek w ziemię. Gdy wypuścił z płuc ostatnie resztki gryzącego, siwego dymu, jego spojrzenie jeszcze przez kilka chwil wbijało się w mrok, jakby próbując dostrzec blask patronusa, który prawdopodobnie już dawno dotarł do ich rodzinnej posiadłości. W tym momencie Lucan pragnął się znaleźć tam zamiast niego. Ująć w objęcia swoją żonę, zapewnić ją, że nic mu nie jest, ale także samemu przekonać się na własne oczy, że i ona jest bezpieczna. Skontrolować to, jak czują się pozostali członkowie rodziny - och, jakże pragnął w tym momencie porozmawiać z ojcem. Był rozbity i zagubiony. Bezczynność, na którą był chwilowo skazany, doprowadzała go do szału. Z jego płuc wyrwało się ciężkie westchnięcie - następnie po prostu odwrócił się i wrócił do domu, chcąc zapytać czy jednak jest coś, w czym mógłby pomóc gospodarzowi.
zt
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czas upływał wolno, wolno jak zwykle, zupełnie męcząco. Duszyca jak to nazywały ją mieszkające nieopodal dzieci lubiła przesiadywać na regale, stojącym w salonie tuż przy paproci w doniczce. Właściwie pozycję względnie siedzącą mogła przybrać gdziekolwiek, czy to w powietrzu czy to nawet w połowie jakiegoś mebla, ale zdążyła nauczyć się, że ludzie często przedziwnie na to reagowali.
Gdy miało się ponad sto lat, nie trzeba było spać ani jeść, a jedyne co się czuło to ciągła tęsknota za nieokreślonym czymś coraz trudniej było znaleźć sobie zajęcia. Wszyscy jej bliscy dawno opuścili ten świat i w przeciwieństwie do nich żaden z nich nie wrócił. Nie przyjaźniła się też za bardzo z innymi duchami. Wprawdzie Wydział Duchów Ministerstwa zapraszał ją na jakieś szybkie randki dla samotnych dusz (przynajmniej tak to brzmiało, kiedy dostawała takie oferty), ale nie była specjalnie zainteresowana zajęciami klubowymi. Wolała siedzieć w Dolinie i pilnować by nic się nie stało, by jej dom był bezpieczny, a nieraz analizując zachowania nowych lokatorów wiedziała, że nie jest to aż tak pewne jak mogłaby chcieć. Jednym z gości był w końcu niesławny Matt Bott, ten nicpoń i wandal, który powywalał jej ukochane meble, kredens po mamie i komodę po babci! Wywołał tym jej straszny gniew, ale najwyraźniej młodzi czarodzieje wiedzieli, że nic większego poza przeniknięciem przez nich lub głośnym śpiewem w nocy nie mogła zupełnie nic im zrobić. Przynajmniej mogła im fałszować, doprowadzając Bertiego do złosci tak wielkiej, że przychodził ją uspokajać w piżamie, a ona mogła się z tego cieszyć. No i miała też jego uwagę, a bardzo brakowało jej uwagi. Gdy się jest półprzezroczystym tak łatwo ją stracić!
Alexander miał akurat dosyć dobry start. Gdyby zauważyła, że wprowadził się do Doliny przed poznaniem jej byłaby naprawdę zła. Zamieniłaby w piekło jego życie, żeby tylko natychmiast się wyprowadził się z jej terenu jak intruz. Ale jako, że dostrzegła jego obecność dopiero podczas odwiedzin u Bertiego... Nie za bardzo miała wymówkę, żeby nazwać go intruzem, zwłaszcza, że wyszedł na naprawdę wychowanego młodego człowieka. Jakby nie chciała się oburzyć, nie mogła. Co więcej pan Farley odwiedzał ich podczas obiadków.
Dzisiaj chciała się wypytać, rozeznać, jak to w ogóle się stało, że się pojawił tutaj. Podczas tej śnieżnej pogody przechodzili właśnie z Rudery do Kurnika - niezrażona pogodą duszyca kilka centymetrów nad ziemią lewitowała obok chłopaka.
Lana Begmann
Zawód : Właścicielka Rudery
Wiek : 148
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I want to choke him,
want to maltreat him,
I want to squeeze him
and break his
neck, neck, neck, neck
want to maltreat him,
I want to squeeze him
and break his
neck, neck, neck, neck
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Duch
Duchy
| 7. grudnia w takim układzie?
Coraz częściej i mocniej znikał ostatnio w bezpiecznych czterech ścianach Kurnika. Miał naprawdę wiele rzeczy na głowie, które wymagały jego uwagi, a żeby być w stanie wszystkiemu zaradzić potrzebował spokoju. Ciężko jednak o to w tych czasach, zwłaszcza jeżeli pod swój dach przyjęło się szastającą na prawo i lewo anomaliami charłaczkę. Próbował jednak niezmiennie, zaopatrzony w odpowiednią ilość mieszanki antydepresyjnej był w stanie efektywnie poświęcić swój czas nauce, faktycznie skupić się na przyswajaniu magomedycznej wiedzy - a także magii ofensywnej. Nikt jednak nie był w stanie bez końca siedzieć z nosem zagrzebanym w książkach, nawet Alex, który przecież zdawało by się, że żywi się przeczytanymi słowami. Kiedy więc poczuł zbliżającą się migrenę odsunął od siebie tomiszcze i wyprostował się, z przymkniętymi oczami na chwilę opadając na oparcie krzesła. W domu było wyjątkowo cicho: Lotta wyszła do pracy, sowa drzemała w kącie na żerdzi, a niuchacz znów gdzieś przepadł, zapewne szukając nowych błyskotek do swojego legowiska. Chłopak westchnął, przez kilka chwil napawając się niczym nie zmąconym spokojem - dopóki nie poczuł, że tak właściwie to chętnie by się do kogoś odezwał.
Chwilę później dość niedbale owijał szyję pomarańczowym szalikiem i zarzucał ciepły, czarny płaszcz na plecy, wśród wirującego dookoła jego sylwetki śniegu swoje kroki kierując do Rudery: w końcu tam zawsze był ktoś, z kim dało się zamienić kilka słów. Zapukał do drzwi, jak zawsze przed wejściem; mimo, że teoretycznie zawsze był mile widziany w starym domostwie, tak nim bez przyzwolenia przekraczał próg zawsze anonsował swoją obecność. Nawyki, ot co. Nawet pomimo amnezji nie był w stanie się ich wyprzeć.
Otrzepał dokładnie buty na wycieraczce i zajrzał do kuchni, w której wyjątkowo nikogo nie było. Niczym nie zrażony przeszedł więc do salonu, gdzie na regale "siedziała" Lana. I jakoś tak od słowa do słowa młody czarodziej zaprosił duszycę do siebie, żeby na własne oczy zobaczyła jak zmienił się najbliższy Ruderze dom.
- Dopiero niedawno skończyłem odmalowywać pokoje na piętrze, wilgoć weszła za głęboko w ściany i trzeba je było wpierw osuszyć - relacjonował Lenie, starając się wygrać z świszczącym wiatrem, który usilnie starał się wyrwać jego słowa z ust i zanieść daleko w las. Remont poddasza był najbardziej pracochłonny ze względu na przeciekający dach, o którym zresztą z Bertiem nie raz przy obiedzie dywagowali. Jednym sprężystym krokiem wskoczył zaraz na ganek i wyciągając wbite w kieszenie ręce złapał za klamkę, otwierając przed duchem drzwi i gestem zaczerwienionej od zimna dłoni zapraszając ją do środka. Tak był nauczony - dopiero po chwili zaczął zastanawiać się, jak tak właściwie powinno się w takich sytuacjach postępować z duchami: teoretycznie nie musiały mieć otwartych drzwi, żeby gdzieś się dostać. Ach, jak dobrze byłoby pomyśleć wcześniej i zapytać o to Floreana! Teraz pozostało mu jedynie uśmiechnąć się do Lany spod czerwonego jak u zapijaczonego goblina nosa, który odmroził sobie w czasie Próby, mając nadzieję, że nie popełnił jakiegoś faux pas.
Coraz częściej i mocniej znikał ostatnio w bezpiecznych czterech ścianach Kurnika. Miał naprawdę wiele rzeczy na głowie, które wymagały jego uwagi, a żeby być w stanie wszystkiemu zaradzić potrzebował spokoju. Ciężko jednak o to w tych czasach, zwłaszcza jeżeli pod swój dach przyjęło się szastającą na prawo i lewo anomaliami charłaczkę. Próbował jednak niezmiennie, zaopatrzony w odpowiednią ilość mieszanki antydepresyjnej był w stanie efektywnie poświęcić swój czas nauce, faktycznie skupić się na przyswajaniu magomedycznej wiedzy - a także magii ofensywnej. Nikt jednak nie był w stanie bez końca siedzieć z nosem zagrzebanym w książkach, nawet Alex, który przecież zdawało by się, że żywi się przeczytanymi słowami. Kiedy więc poczuł zbliżającą się migrenę odsunął od siebie tomiszcze i wyprostował się, z przymkniętymi oczami na chwilę opadając na oparcie krzesła. W domu było wyjątkowo cicho: Lotta wyszła do pracy, sowa drzemała w kącie na żerdzi, a niuchacz znów gdzieś przepadł, zapewne szukając nowych błyskotek do swojego legowiska. Chłopak westchnął, przez kilka chwil napawając się niczym nie zmąconym spokojem - dopóki nie poczuł, że tak właściwie to chętnie by się do kogoś odezwał.
Chwilę później dość niedbale owijał szyję pomarańczowym szalikiem i zarzucał ciepły, czarny płaszcz na plecy, wśród wirującego dookoła jego sylwetki śniegu swoje kroki kierując do Rudery: w końcu tam zawsze był ktoś, z kim dało się zamienić kilka słów. Zapukał do drzwi, jak zawsze przed wejściem; mimo, że teoretycznie zawsze był mile widziany w starym domostwie, tak nim bez przyzwolenia przekraczał próg zawsze anonsował swoją obecność. Nawyki, ot co. Nawet pomimo amnezji nie był w stanie się ich wyprzeć.
Otrzepał dokładnie buty na wycieraczce i zajrzał do kuchni, w której wyjątkowo nikogo nie było. Niczym nie zrażony przeszedł więc do salonu, gdzie na regale "siedziała" Lana. I jakoś tak od słowa do słowa młody czarodziej zaprosił duszycę do siebie, żeby na własne oczy zobaczyła jak zmienił się najbliższy Ruderze dom.
- Dopiero niedawno skończyłem odmalowywać pokoje na piętrze, wilgoć weszła za głęboko w ściany i trzeba je było wpierw osuszyć - relacjonował Lenie, starając się wygrać z świszczącym wiatrem, który usilnie starał się wyrwać jego słowa z ust i zanieść daleko w las. Remont poddasza był najbardziej pracochłonny ze względu na przeciekający dach, o którym zresztą z Bertiem nie raz przy obiedzie dywagowali. Jednym sprężystym krokiem wskoczył zaraz na ganek i wyciągając wbite w kieszenie ręce złapał za klamkę, otwierając przed duchem drzwi i gestem zaczerwienionej od zimna dłoni zapraszając ją do środka. Tak był nauczony - dopiero po chwili zaczął zastanawiać się, jak tak właściwie powinno się w takich sytuacjach postępować z duchami: teoretycznie nie musiały mieć otwartych drzwi, żeby gdzieś się dostać. Ach, jak dobrze byłoby pomyśleć wcześniej i zapytać o to Floreana! Teraz pozostało mu jedynie uśmiechnąć się do Lany spod czerwonego jak u zapijaczonego goblina nosa, który odmroził sobie w czasie Próby, mając nadzieję, że nie popełnił jakiegoś faux pas.
Lana była wielką przyjaciółką Doliny Godryka, jej opiekunką od wielu, wielu lat. Ledwie po jej śmierci zaprzyjaźniła się z Abbottami i to z ich ręki jej historia otrzymała swoją zemstę. Mimo to Lana nie spoczęła znów w spokoju, ponieważ to nie zemsta była jej pragnieniem. Pomimo jej okropnego charakteru, tak przynajmniej twierdzili przejezdni, nie chciała cudzej krzywdy. Nawet wobec tych, którzy zrobili krzywdę jej.
Kurnika również doglądała. Nie był to jej dom, ten, z którym wiązała wszelkie swoje szczątkowe wspomnienia, więc gdy zaczął się jego remont, nie zdenerwowała się. Przeciwnie, bardzo się ucieszyła, że ktoś w końcu zaczyna zajmować się Doliną i przywraca wielu miejscom nową, lepszą świetność. Zwłaszcza chłopcy tacy mili jak Alexander o burzliwych oczach. - Naprawdę wydaje się, jakby ten dom dotknęła odrobina magii. Jakiegoś cudu. - Przyznała. Zima to ponoć niezbyt dobry czas na takie zmiany, remonty.
Lana to zdecydowanie postać bardzo kolesiowska. Jeśli Cię nie polubiła z początku - możesz wiedzieć, że nie polubi Cię nigdy i będzie prawdziwym koszmarem. Jeśli zaś sytuacja jest odwrotna, duszka potrafiła być niezwykle grzeczna i niezwykle wyrozumiała, więc Alexandrowi trudno byłoby popełnić przy niej jakieś karygodne faux pas, ponieważ kobieta zwyczajnie nie chciałaby go nawet zauważyć. Ale samo otwarcie drzwi było przemiłe. Aż wciągnęła powietrze nieco głośniej, niemal wzruszona i weszła do przedsionka, gdzie zatrzymała się, by pozwolić chłopakowi zdjąć okrycie wierzchne. Ona nie musiała, nawet go nie miała, choć ponoć duchy mogły zmieniać swoje ubrania. Czy to prawda? Któż to wie! Rozejrzała się po pierwszym z pomieszczeń. - Wygląda pięknie. Czy dobrze widzę, że teraz masz tutaj ogrzewanie? - spytała zadowolona. Kto chciałby mieszkać w zimnym, nieprzyjemnym domu. - Wejdź, wejdź, bo się przeziębisz, a co to za przyjemność, zaziębienie przed Bożym Narodzeniem! Pod jemiołą z katarem, kto to widział. - Pokręciła głową szybciutko. Ściany wyglądały teraz tak przyjemnie, tak przytulnie, miały w sobie tyle życia, którego dotąd w ogóle nie miały... Dolina będzie żyła tak długo, jak ona na to nie pozwoli.
Kurnika również doglądała. Nie był to jej dom, ten, z którym wiązała wszelkie swoje szczątkowe wspomnienia, więc gdy zaczął się jego remont, nie zdenerwowała się. Przeciwnie, bardzo się ucieszyła, że ktoś w końcu zaczyna zajmować się Doliną i przywraca wielu miejscom nową, lepszą świetność. Zwłaszcza chłopcy tacy mili jak Alexander o burzliwych oczach. - Naprawdę wydaje się, jakby ten dom dotknęła odrobina magii. Jakiegoś cudu. - Przyznała. Zima to ponoć niezbyt dobry czas na takie zmiany, remonty.
Lana to zdecydowanie postać bardzo kolesiowska. Jeśli Cię nie polubiła z początku - możesz wiedzieć, że nie polubi Cię nigdy i będzie prawdziwym koszmarem. Jeśli zaś sytuacja jest odwrotna, duszka potrafiła być niezwykle grzeczna i niezwykle wyrozumiała, więc Alexandrowi trudno byłoby popełnić przy niej jakieś karygodne faux pas, ponieważ kobieta zwyczajnie nie chciałaby go nawet zauważyć. Ale samo otwarcie drzwi było przemiłe. Aż wciągnęła powietrze nieco głośniej, niemal wzruszona i weszła do przedsionka, gdzie zatrzymała się, by pozwolić chłopakowi zdjąć okrycie wierzchne. Ona nie musiała, nawet go nie miała, choć ponoć duchy mogły zmieniać swoje ubrania. Czy to prawda? Któż to wie! Rozejrzała się po pierwszym z pomieszczeń. - Wygląda pięknie. Czy dobrze widzę, że teraz masz tutaj ogrzewanie? - spytała zadowolona. Kto chciałby mieszkać w zimnym, nieprzyjemnym domu. - Wejdź, wejdź, bo się przeziębisz, a co to za przyjemność, zaziębienie przed Bożym Narodzeniem! Pod jemiołą z katarem, kto to widział. - Pokręciła głową szybciutko. Ściany wyglądały teraz tak przyjemnie, tak przytulnie, miały w sobie tyle życia, którego dotąd w ogóle nie miały... Dolina będzie żyła tak długo, jak ona na to nie pozwoli.
Lana Begmann
Zawód : Właścicielka Rudery
Wiek : 148
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I want to choke him,
want to maltreat him,
I want to squeeze him
and break his
neck, neck, neck, neck
want to maltreat him,
I want to squeeze him
and break his
neck, neck, neck, neck
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Duch
Duchy
Skromny uśmiech pojawił się na ustach Alexandra - sam nie uważał remontu Kurnika za aż tak przełomowe wydarzenie, jednak zbyt wiele czasu spędził już w Dolinie aby nie zorientować się, że Lanie była ona niezwykle bliska. Nie znał tak dokładnie historii ducha, który towarzyszył mu dzisiejszego popołudnia: wiedział, że to ona jest właścicielką Rudery oraz, że w pewien sposób powiązana jest z Abbottami - których Alexander zaliczał do swojej bliższej rodziny. Nie pytał jednak, bowiem pomimo dość ograniczonego pojęcia o savoir vivre obowiązującym wśród zmarłych uważał za wysoce niestosowne rozgrzebywanie starych spraw z czasów życia duszycy. Wydawało mu się, że było to podobne do rozmowy o jego wspomnieniach, które na dobre przepadły w połowie czerwca.
Dlatego też rozmowy z Laną prowadził na tematy raczej neutralne, starając się z tych pogawędek wyciągnąć jak najwięcej pozytywnych emocji dotyczących tak po prostu przebywania w czyimś towarzystwie. Dlatego też z ulgą przyjął fakt, że jego zachowanie nie zostało odebrane za nietaktowne. Nawet wręcz przeciwnie, Lana wydawała się prawie że zachwycona z szarmancją otwartymi przed nią drzwiami.
- Tak, widzisz doskonale - przytaknął, zaraz przyoblekając policzki jeszcze intensywniejszą czerwienią niż zdołał to zrobić mróz. - Wystawanie pod jemiołą nie należy raczej do moich priorytetów w te święta - przyznał, wchodząc w końcu do przedpokoju i zamykając za nimi wejście. Alexander prędko pozbył się okrycia i przebrał buty po czym zaprosił Lanę do tego, aby podążała za nim. Ruszyli na prawo, korytarzem prowadzącym do kuchni. - Łazienka nie przeszła żadnych rewolucji. Cały parter był w stanie właściwie idealnym, a pod wykładziną znaleźliśmy stary parkiet. Po paru zaklęciach wygląda jak nowy - powiedział, przeciągając lekko stopą po podłodze. Przeszli później przez kuchnię, następnie zmierzając do pokoju dziennego z jadalnią. Całe wnętrze było niezwykle jasne, wypełnione roślinnością i... życiem, które epatowało domowym ciepłem. Farley przystanął przy białym fortepianie, który zajmował miejsce w jednym z krańców pomieszczenia, wyczekującym spojrzeniem zerkając na Lanę. Bardzo zależało mu na jej aprobacie i nie sposób było to w młodzieńcu przeoczyć. Może też i dlatego, że od jakiegoś czasu dręczyło go jedno pytanie, które teraz miał okazję zadać: nie chciał jednak robić tego w złym momencie. Zdobył się jednak na odwagę i w końcu wyartykułował to, co zaprzątało mu myśli już od paru miesięcy.
- Lano, powiedz mi... od jakiegoś czasu zastanawia mnie fakt, że w Kurniku znajduje się kilka nieczarodziejskich rozwiązań. Na przykład światło - działa na magię, jednak na mugolskiej instalacji - powiedział, posługując się przy tym słowem, które wyczytał w niemagicznej encyklopedii. Dla zaprezentowania tego nacisnął pstryczek, który znajdował się tuż przy wejściu do pokoju. - Zastanawia mnie, kto tu wcześniej mieszkał, a nie ma chyba nikogo kto Dolinie poświęcił tyle uwagi, co ty. Wydało mi się więc logicznym, że to właśnie do ciebie powinienem skierować to pytanie - dodał, spoglądając na swoją towarzyszkę z niepohamowanym zainteresowaniem w oczach.
| Hop hop, skaczemy do tej lokacji, bo ta mi się stała potrzebna!
Dlatego też rozmowy z Laną prowadził na tematy raczej neutralne, starając się z tych pogawędek wyciągnąć jak najwięcej pozytywnych emocji dotyczących tak po prostu przebywania w czyimś towarzystwie. Dlatego też z ulgą przyjął fakt, że jego zachowanie nie zostało odebrane za nietaktowne. Nawet wręcz przeciwnie, Lana wydawała się prawie że zachwycona z szarmancją otwartymi przed nią drzwiami.
- Tak, widzisz doskonale - przytaknął, zaraz przyoblekając policzki jeszcze intensywniejszą czerwienią niż zdołał to zrobić mróz. - Wystawanie pod jemiołą nie należy raczej do moich priorytetów w te święta - przyznał, wchodząc w końcu do przedpokoju i zamykając za nimi wejście. Alexander prędko pozbył się okrycia i przebrał buty po czym zaprosił Lanę do tego, aby podążała za nim. Ruszyli na prawo, korytarzem prowadzącym do kuchni. - Łazienka nie przeszła żadnych rewolucji. Cały parter był w stanie właściwie idealnym, a pod wykładziną znaleźliśmy stary parkiet. Po paru zaklęciach wygląda jak nowy - powiedział, przeciągając lekko stopą po podłodze. Przeszli później przez kuchnię, następnie zmierzając do pokoju dziennego z jadalnią. Całe wnętrze było niezwykle jasne, wypełnione roślinnością i... życiem, które epatowało domowym ciepłem. Farley przystanął przy białym fortepianie, który zajmował miejsce w jednym z krańców pomieszczenia, wyczekującym spojrzeniem zerkając na Lanę. Bardzo zależało mu na jej aprobacie i nie sposób było to w młodzieńcu przeoczyć. Może też i dlatego, że od jakiegoś czasu dręczyło go jedno pytanie, które teraz miał okazję zadać: nie chciał jednak robić tego w złym momencie. Zdobył się jednak na odwagę i w końcu wyartykułował to, co zaprzątało mu myśli już od paru miesięcy.
- Lano, powiedz mi... od jakiegoś czasu zastanawia mnie fakt, że w Kurniku znajduje się kilka nieczarodziejskich rozwiązań. Na przykład światło - działa na magię, jednak na mugolskiej instalacji - powiedział, posługując się przy tym słowem, które wyczytał w niemagicznej encyklopedii. Dla zaprezentowania tego nacisnął pstryczek, który znajdował się tuż przy wejściu do pokoju. - Zastanawia mnie, kto tu wcześniej mieszkał, a nie ma chyba nikogo kto Dolinie poświęcił tyle uwagi, co ty. Wydało mi się więc logicznym, że to właśnie do ciebie powinienem skierować to pytanie - dodał, spoglądając na swoją towarzyszkę z niepohamowanym zainteresowaniem w oczach.
| Hop hop, skaczemy do tej lokacji, bo ta mi się stała potrzebna!
Alexander odetchnął głęboko świeżym powietrzem, napawając się wyczuwalną w powietrzu wiosną. Siedział na kamiennym murku otaczającym Kurnik, popijając z piersiówki mieszankę antydepresyjną i napawając się naprawdę ładną pogodą. Las aż huczał od ptasich treli, kojąc zmysły młodego czarodzieja równie skutecznie co bladobłękitne kwiatki, które wciśnięte miał w butonierkę rozchełstanego czarnego płaszcza. Gałązki szarodrzewa zerwane w styczniu zaczynały przekwitać - i tak utrzymały się zadziwiająco długo. Alex nie był do końca pewien, czy nie będzie mu zbyt dziwnie kiedy woń kwiatów opuści go na dobre - miał jednak wrażenie, że pomimo tego, że fizycznie kwiatów już nie będzie, on pozostanie pod ich wpływem. Niesamowitym było, jak przez ostatnie trzy miesiące wpływały na jego samopoczucie, stabilizując je i umożliwiając Alexandrowi zdecydowanie bardziej efektywną pracę nad sobą. Kiedy patrzył wstecz na ostatnie prawie pięć miesięcy widział ogromną różnicę. Nie chciał jeszcze ryzykować stwierdzenia, że jest całkowicie zdrowy, jednak wiedział, że była to już kwestia kolejnych tygodni aby mógł stwierdzić, że nic mu nie dolega. Dlatego oddychał pełną piersią, po prostu ciesząc się tym, że żyje - oraz czerpiąc niezwykłą radość z tego, że za kilka chwil powinna dołączyć do niego Lucinda.
Tym razem to on napisał, a z luźnej propozycji spotkania wyrósł pomysł na wspólny trening. Chłopak nie zastanawiał się za długo nad sugestią kuzynki, przystając na nią wręcz momentalnie.
Siedział teraz więc na murku, opróżniając piersiówkę z jednej z ostatnich porcji mieszanki, które miał zażyć. Gdy ukrył ją na powrót w wewnętrznej kieszeni płaszcza pozbawione zajęcia palce odnalazły chropowatą powierzchnię kamienia i zaczęły o nią bębnić miarowo - nie na tyle głośno jednak, aby zagłuszyć kroki kuzynki na ścieżce. To nie był jej pierwszy raz w Kurniku, odwiedzała go już po tym, jak się przeprowadził, jednak w tym roku nie miało to jeszcze miejsca.
- Kogo widzą moje oczy - Alexander uśmiechnął się i zeskoczył żwawo z murka, kiedy Lynn pojawiła się w zasięgu jego wzroku. Wyszedł jej naprzeciw, obejmując ją w ramach przywitania. Odsunął się po chwili, a jego oczy błyszczały dawno nie widzianą energią. - Pomyślałem, że możemy najpierw trochę poćwiczyć, a później zaszyjemy się w domu - ale decyzja należy do ciebie - zasugerował, najpierw wskazując na las, z którego Lucinda dopiero co wyszła, a następnie machnięciem ręki wskazując na skąpane w delikatnym, wiosennym słońcu ściany Kurnika. Uśmiechał się przy tym lekko - nie mógł pohamować tego gestu będąc niezwykle rad z tego, że, po pierwsze: mieli trochę czasu dla siebie, a także po drugie: zamierzali przynajmniej część dnia spędzić na ćwiczeniach, które miały zapewnić im obojgu zdecydowanie większą skuteczność na polu walki.
Już od dawna Lucinda nie czuła dzielących ją i Alexa lat. Od zawsze to właśnie z nim rozmawiało jej się łatwiej. Pomimo tego, że w swoim życiu miała wielu wspaniałych przyjaciół to przecież nikt tak naprawdę nie wiedział jak to jest Selwynem. Niektórzy myśleli, że wyolbrzymia narastające w ich rodzinie problemy, a inni wręcz sami je wyolbrzymiali. Minęło wiele czasu, a ich problemy całkowicie zmieniły swoją wartość. Ceniła fakt, że nawet teraz dźwigali podobne brzemię na ramionach. Były jednak chwile gdy stawał się jej młodszym kuzynem. Kiedy to jej zmartwienie sięgało zenitu i prawdopodobnie zrobiłaby wszystko by finalnie przed wszystkim złym go ukryć. Taka była i nic nie mogła na ten stan rzeczy poradzić. O wariacji powstrzymywała ją jedynie myśl, że był w końcu niesamowicie zdolnym czarodziejem. Nie mówiła tu już o byciu gwardzistą, bo to tak naprawdę o niczym nie świadczyło. Człowiek nie rodził się łatką przyszytą na piersi. Bez względu na wszystko był tylko człowiekiem i nieobce mu były wszelkie słabości.
Blondynka skłamałaby mówiąc, że nie martwiła się o Alexa po wszystkim co wydarzyły się na szczycie i zaraz po nim. To był trudny czas i wiedziała, że musi dać kuzynowi przestrzeń na poukładanie sobie tego wszystkiego. Ponoć w takich momentach wszystko zwalnia, ale Lucinda jakoś tego nie zauważyła. Wręcz przeciwnie. Miała wrażenie, że dni przeciekają przez jej palce. Kto by się spodziewał, że wiosna przyjdzie do nich tak szybko? Do obrazu wojny o wiele bardziej pasowała jesienna chlapa i zimowy chłód. Kiedy przychodziła wiosna wszystko budziło się do życia. O wiele łatwiej było zapomnieć o tym wszystkim co działo się w ich świecie właśnie w takie dni jak ten.
To nie był jej pierwszy raz w Kurniku, a jednak wciąż nie mogła wyjść z podziwu. Naprawdę go podziwiała. Lucinda choć nadal nosiła nazwisko swojego rodu od dłuższego czasu nie czuła, że do niego przynależy. Jednak wciąż przysługiwały jej wszelkie związane z tytułem przywileje. Nie chodziło o pieniądze. Jej mieszkanie na Pokątnej nie przypominało żadnej z posiadłości jej rodziny. W końcu dopiero od roku wróciła do Londynu na dobre. Wcześniej nawet nie czuła by to należało do niej. Chodziło przede wszystkim o uczucie posiadania czegoś. A przecież ten rok zmienił tak wiele.
Widząc czekającego na nią Alexa uśmiechnęła się szeroko. Te dwa ostatnie miesiące pomogły jej trochę psychicznie podnieść się po tym wszystkim co doświadczyła. Chciała więcej. Przede wszystkim nie chciała już sytuacji, w której różdżka ją zawiedzie. Każdy potrzebował rozwoju. – Ufff… czyli ze wzrokiem jeszcze wszystko w porządku. No wiesz, w pewnym wieku trzeba spodziewać się wszystkiego. – odparła ze wzruszeniem ramion i odwzajemniła powitalny uścisk.
Ciężko było w tym wszystkim tak po prostu znaleźć czas. Dla rodziny, przyjaciół, a nawet dla samego siebie. Blondynka cieszyła się, że dzisiaj nie chodziło o wielkie cele oraz ryzykowne misje. – Czyli z obowiązków do przyjemności, tak? – zapytała i ruszyła w stronę lasu. Nie pogniewałaby się jednak za wygrany pojedynek.
szafka zniknięć
Blondynka skłamałaby mówiąc, że nie martwiła się o Alexa po wszystkim co wydarzyły się na szczycie i zaraz po nim. To był trudny czas i wiedziała, że musi dać kuzynowi przestrzeń na poukładanie sobie tego wszystkiego. Ponoć w takich momentach wszystko zwalnia, ale Lucinda jakoś tego nie zauważyła. Wręcz przeciwnie. Miała wrażenie, że dni przeciekają przez jej palce. Kto by się spodziewał, że wiosna przyjdzie do nich tak szybko? Do obrazu wojny o wiele bardziej pasowała jesienna chlapa i zimowy chłód. Kiedy przychodziła wiosna wszystko budziło się do życia. O wiele łatwiej było zapomnieć o tym wszystkim co działo się w ich świecie właśnie w takie dni jak ten.
To nie był jej pierwszy raz w Kurniku, a jednak wciąż nie mogła wyjść z podziwu. Naprawdę go podziwiała. Lucinda choć nadal nosiła nazwisko swojego rodu od dłuższego czasu nie czuła, że do niego przynależy. Jednak wciąż przysługiwały jej wszelkie związane z tytułem przywileje. Nie chodziło o pieniądze. Jej mieszkanie na Pokątnej nie przypominało żadnej z posiadłości jej rodziny. W końcu dopiero od roku wróciła do Londynu na dobre. Wcześniej nawet nie czuła by to należało do niej. Chodziło przede wszystkim o uczucie posiadania czegoś. A przecież ten rok zmienił tak wiele.
Widząc czekającego na nią Alexa uśmiechnęła się szeroko. Te dwa ostatnie miesiące pomogły jej trochę psychicznie podnieść się po tym wszystkim co doświadczyła. Chciała więcej. Przede wszystkim nie chciała już sytuacji, w której różdżka ją zawiedzie. Każdy potrzebował rozwoju. – Ufff… czyli ze wzrokiem jeszcze wszystko w porządku. No wiesz, w pewnym wieku trzeba spodziewać się wszystkiego. – odparła ze wzruszeniem ramion i odwzajemniła powitalny uścisk.
Ciężko było w tym wszystkim tak po prostu znaleźć czas. Dla rodziny, przyjaciół, a nawet dla samego siebie. Blondynka cieszyła się, że dzisiaj nie chodziło o wielkie cele oraz ryzykowne misje. – Czyli z obowiązków do przyjemności, tak? – zapytała i ruszyła w stronę lasu. Nie pogniewałaby się jednak za wygrany pojedynek.
szafka zniknięć
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Alexander wystroił minę do kuzynki, udając wielce oburzonego jej uwagą.
– Szanowna lady, wypraszam sobie takie uwagi – odparł pompatycznie, udając, że jej wspomnienie o wieku w ogóle go nie obeszło. Prędko jednak zgubił zadufaną maskę. – Nie inaczej, kolejność trzeba znać – skwitował wraz ze skinieniem głową. To było coś, co oboje mieli wpojone tak głęboko, że nawet utrata pamięci nie była w stanie wyplewić tego porządku z Alexandra.
W czasie tego krótkiego spaceru jego spojrzenie co rusz uciekało od ściany lasu – spoglądał na kuzynkę starając się wyłapać to, co się w niej zmieniło. Jedyne, co rzuciło mu się w oczy to może trochę więcej w spokoju w oczach i pojedyncze siwe włosy przecinające jasny blond. A może nie siwe tylko tak jasne, ze prawie białe? Myśl ta jednak wystarczyła, aby ukuło go pewne wspomnienie, niezbyt przyjemne, jak nie jedno z najgorszych. Ohydna oferta ożenku, którą Morgana wystosowała w kierunku rodu Burke, w kierunku Śmierciożercy. Lucinda żoną Craiga? Młody uzdrowiciel ledwo powstrzymał się od wzdrygnięcia. Bał się pomyśleć, jaki będzie następny pomysł na zamążpójście, na który nestorka Selwynów wpadnie. Zdrajca miał jednak wrażenie, że będzie to jedna z ostatnich rzeczy, jakie wiedźma będzie miała okazję powiedzieć do Lucindy. Żadne nie mówiło tego do tej pory głośno, lecz oboje chyba to wyczuwali: skrajne niedopasowanie Lynn do reszty rodziny, a przynajmniej tej oficjalnej rodziny. Więź, która była między ich dwójką od zawsze pozostawała spójna i fantastycznie stała.
Gwardzista musiał jednak przerwać swoje rozmyślania: dwójka czarodziejów rozpoczęła dość długie i raczej wyrównane starcie. Alexander zdołał tylko raz dosięgnąć Lucindę zaklęciem, nim odbita Lancea czarownicy nie zmusiła go do sięgnięcia po zakonną moc. – Koniec – zarządził z lekko nachmurzoną miną. Stres podpełznął do niego, a Alex musiał wziąć jeden głębszy oddech aby się go pozbyć. – Wybacz, ale naprawdę nie mam dziś ochoty na wizytę w Mungu – uniósł kącik ust, podchodząc bliżej do Lucindy i oferując jej swoje ramię. Wciąż lubił to robić, lubił elegancję, która towarzyszyła oficjalnym gestom: docenił ją dopiero po fakcie, odkrywając jej wartość wtedy, kiedy nie wynikała ze ślepego przymusu a jego własnych odczuć. Mógł być tak uprzejmy bądź nieuprzejmy jak tylko chciał i nikt, nikt nie mógł go z tego rozliczać. W końcu teraz już nic nie musiał. – Ogólnie było dobrze. Lepiej niż niektórzy mogliby się po tobie spodziewać, a to duży plus – skwitował, kiedy ruszyli już w stronę Kurnika. Przejście przez las i podwórko nie zajęło im długo, chwilę później Alex już odwieszał odzienie swoje i Lucindy na wieszak w przedpokoju. Na tym samym wieszaku wisiał zbłąkany szalik: nie należał on do Alexa; był damski, jednak nie wyglądał też na żaden z szalików Charlotte. Nie pachniał też jak którykolwiek z domowników. Alex jednak nie zwracał na szalik uwagi, jak gdyby jego obecność na wieszaku była najbardziej naturalną rzeczą. Zzuł ze stóp buty – był to jeden z nawyków, którego nabrał jesienią. Zderzył się wtedy z okrutną rzeczywistością, że jeżeli podłoga została ubłocona to nie pojawi się nikt, aby to posprzątać. A że w czasie anomalii chłoszczyść nie wchodził w rachubę, świeżo wydziedziczony szlachcic prędko nauczył się dbać o czystość.
– Herbaty? – zapytał, kierując się potem do kuchni, gdzie nastawił wodę i otworzył szafkę, w której rzędem stały różnokolorowe, różnobarwne i w ogóle niedopasowane kubki i parę filiżanek. – Wybierz coś sobie – powiedział i pochylił się nad zlewem aby wyszorować dłonie.
– Szanowna lady, wypraszam sobie takie uwagi – odparł pompatycznie, udając, że jej wspomnienie o wieku w ogóle go nie obeszło. Prędko jednak zgubił zadufaną maskę. – Nie inaczej, kolejność trzeba znać – skwitował wraz ze skinieniem głową. To było coś, co oboje mieli wpojone tak głęboko, że nawet utrata pamięci nie była w stanie wyplewić tego porządku z Alexandra.
W czasie tego krótkiego spaceru jego spojrzenie co rusz uciekało od ściany lasu – spoglądał na kuzynkę starając się wyłapać to, co się w niej zmieniło. Jedyne, co rzuciło mu się w oczy to może trochę więcej w spokoju w oczach i pojedyncze siwe włosy przecinające jasny blond. A może nie siwe tylko tak jasne, ze prawie białe? Myśl ta jednak wystarczyła, aby ukuło go pewne wspomnienie, niezbyt przyjemne, jak nie jedno z najgorszych. Ohydna oferta ożenku, którą Morgana wystosowała w kierunku rodu Burke, w kierunku Śmierciożercy. Lucinda żoną Craiga? Młody uzdrowiciel ledwo powstrzymał się od wzdrygnięcia. Bał się pomyśleć, jaki będzie następny pomysł na zamążpójście, na który nestorka Selwynów wpadnie. Zdrajca miał jednak wrażenie, że będzie to jedna z ostatnich rzeczy, jakie wiedźma będzie miała okazję powiedzieć do Lucindy. Żadne nie mówiło tego do tej pory głośno, lecz oboje chyba to wyczuwali: skrajne niedopasowanie Lynn do reszty rodziny, a przynajmniej tej oficjalnej rodziny. Więź, która była między ich dwójką od zawsze pozostawała spójna i fantastycznie stała.
Gwardzista musiał jednak przerwać swoje rozmyślania: dwójka czarodziejów rozpoczęła dość długie i raczej wyrównane starcie. Alexander zdołał tylko raz dosięgnąć Lucindę zaklęciem, nim odbita Lancea czarownicy nie zmusiła go do sięgnięcia po zakonną moc. – Koniec – zarządził z lekko nachmurzoną miną. Stres podpełznął do niego, a Alex musiał wziąć jeden głębszy oddech aby się go pozbyć. – Wybacz, ale naprawdę nie mam dziś ochoty na wizytę w Mungu – uniósł kącik ust, podchodząc bliżej do Lucindy i oferując jej swoje ramię. Wciąż lubił to robić, lubił elegancję, która towarzyszyła oficjalnym gestom: docenił ją dopiero po fakcie, odkrywając jej wartość wtedy, kiedy nie wynikała ze ślepego przymusu a jego własnych odczuć. Mógł być tak uprzejmy bądź nieuprzejmy jak tylko chciał i nikt, nikt nie mógł go z tego rozliczać. W końcu teraz już nic nie musiał. – Ogólnie było dobrze. Lepiej niż niektórzy mogliby się po tobie spodziewać, a to duży plus – skwitował, kiedy ruszyli już w stronę Kurnika. Przejście przez las i podwórko nie zajęło im długo, chwilę później Alex już odwieszał odzienie swoje i Lucindy na wieszak w przedpokoju. Na tym samym wieszaku wisiał zbłąkany szalik: nie należał on do Alexa; był damski, jednak nie wyglądał też na żaden z szalików Charlotte. Nie pachniał też jak którykolwiek z domowników. Alex jednak nie zwracał na szalik uwagi, jak gdyby jego obecność na wieszaku była najbardziej naturalną rzeczą. Zzuł ze stóp buty – był to jeden z nawyków, którego nabrał jesienią. Zderzył się wtedy z okrutną rzeczywistością, że jeżeli podłoga została ubłocona to nie pojawi się nikt, aby to posprzątać. A że w czasie anomalii chłoszczyść nie wchodził w rachubę, świeżo wydziedziczony szlachcic prędko nauczył się dbać o czystość.
– Herbaty? – zapytał, kierując się potem do kuchni, gdzie nastawił wodę i otworzył szafkę, w której rzędem stały różnokolorowe, różnobarwne i w ogóle niedopasowane kubki i parę filiżanek. – Wybierz coś sobie – powiedział i pochylił się nad zlewem aby wyszorować dłonie.
Blondynka zdawała sobie sprawę z tego jak szybko przyszło im w tym świecie dorosnąć. Nie mówiła tu tylko o wojnie, bo od jej początku Lucinda prawdopodobnie postarzała się kilka dobrych lat, ale sam fakt, że żyli w momencie raczkujących zmian sprawiło, że byli inni. Duszeni przez systemy i rody wpajające im myślenie, które potrzebowało zmiany. Rewolucji.
Na przestrzeni ostatnich miesięcy bardzo się zmieniła. Nie chodziło już tylko o pojawiające się siwe włosy czy namalowane stresem pojedyncze zmarszczki. Kiedy w maju przyszedł do niej Alex proponując jej miejsce w Zakonie Feniksa czuła się, że lata. Wcześniej walczyła sama nie znając prawdziwego wroga. Sama myśl, że ktoś pokaże jej ścieżkę. Nakieruje na to co powinna robić by pomoc komukolwiek. To wszystko sprawiło, że była zmotywowana jak nigdy. Teraz już tego tak nie czuła. Oczywiście ciągle wierzyła w to co robili. Jej różdżka znajdowała się po jedynej i odpowiedniej stronie. Nie wyobrażała sobie już teraz stać biernie z boku i przyglądać się temu jak świat płonie. Jednak te wszystkie emocje opadły. Przyzwyczajona już do tego co przyszło jej robić. Pogodzona z konsekwencjami własnych działań. To ten spokój widział Alex w jej oczach. Nie bała się już tego co może ją spotkać. Wszystko to miało przybliżyć ich do końca wojny, a to właśnie tego tak bardzo pragnęła.
Nie liczyła, że uda jej się wygrać. O wygraną też jej wcale nie chodziło. Blondynka wiedziała, że musi ćwiczyć i się rozwijać jeżeli chce by jej różdżka pomogła innym czarodziejom na froncie. Zaskoczona pochwałą skinęła głową. - Muszę przede wszystkim rozwinąć się pod względem taktycznym. Zaklęcia czasem wyjdą, a czasem nie, ale to taktyka jest najważniejsza. W końcu czasami wystarczą trzy dobrze dobrane zaklęcia. - odparła. Otwartego starcia także się nie bała. Tyle razy w ciągu tych kilkunastu miesięcy wywinęła się śmierci, że prawie jest pewna, iż ta szykuje dla niej coś specjalnego. Nie można stać z nią twarzą w twarz bez konsekwencji. W końcu wszystko się kończy. Szlachcianka uśmiechnęła się delikatnie. - Poradziłbyś sobie na miejscu. Ostatnim razem praktycznie wyrwałeś mnie spod kościstego ramienia. Za co jeszcze raz bardzo ci dziękuje - dodała przyjmując jego ramię z wdzięcznością. Wiedziała, że żyją z domeną, iż to cel jest najważniejszy. Idąc do Azkabanu doskonale zdawała sobie sprawę z tego ile ryzykuję. Życie było tym co mogła stracić, ale nie o jej życie biła się szala. Tak naprawdę w obliczu tego wszystkiego było całkiem malutcy.
Kiedy przekroczyli próg Kurnika blondynka uśmiechnęła się w prawdziwym rozbawieniu. Nie spodziewała się chyba, że tak potoczą się ich losy. Z drugiej strony nie było to coś co sprawiało jej przykrość. Może dlatego, że blondynka zawsze była osobą, która żyła według własnych zasad i widząc jak ktoś bliski jej żyje w podobny sposób było dla niej dobrym znakiem. Nawet jeśli ktoś wprost mógł jej zarzucić, że ona sama swoich korzeni jeszcze się nie pozbyła. Wszyscy wiedzieli, że to kwestia czasu zanim jej ród zrzuci ją z rodzinnego drzewa. Nie byłaby tym faktem zdziwiona. Ani ona ani oni po prostu nie pasowali do jednego obrazka.
- Powiedz... jak ci tu? Możesz zebrać tu myśli? Mam wrażenie, że sama Dolina Godryka pozwala skupić te skołatane - zapytała wyciągając z szafki jasnofioletowy kubek z uszczerbionym uszkiem. - Herbatę - dodała przesuwając kubek po blacie. Blondynka zdała sobie sprawę jak dawno tego nie robili. Nie zderzyli się z tym co kiedyś było w końcu normalne.
Na przestrzeni ostatnich miesięcy bardzo się zmieniła. Nie chodziło już tylko o pojawiające się siwe włosy czy namalowane stresem pojedyncze zmarszczki. Kiedy w maju przyszedł do niej Alex proponując jej miejsce w Zakonie Feniksa czuła się, że lata. Wcześniej walczyła sama nie znając prawdziwego wroga. Sama myśl, że ktoś pokaże jej ścieżkę. Nakieruje na to co powinna robić by pomoc komukolwiek. To wszystko sprawiło, że była zmotywowana jak nigdy. Teraz już tego tak nie czuła. Oczywiście ciągle wierzyła w to co robili. Jej różdżka znajdowała się po jedynej i odpowiedniej stronie. Nie wyobrażała sobie już teraz stać biernie z boku i przyglądać się temu jak świat płonie. Jednak te wszystkie emocje opadły. Przyzwyczajona już do tego co przyszło jej robić. Pogodzona z konsekwencjami własnych działań. To ten spokój widział Alex w jej oczach. Nie bała się już tego co może ją spotkać. Wszystko to miało przybliżyć ich do końca wojny, a to właśnie tego tak bardzo pragnęła.
Nie liczyła, że uda jej się wygrać. O wygraną też jej wcale nie chodziło. Blondynka wiedziała, że musi ćwiczyć i się rozwijać jeżeli chce by jej różdżka pomogła innym czarodziejom na froncie. Zaskoczona pochwałą skinęła głową. - Muszę przede wszystkim rozwinąć się pod względem taktycznym. Zaklęcia czasem wyjdą, a czasem nie, ale to taktyka jest najważniejsza. W końcu czasami wystarczą trzy dobrze dobrane zaklęcia. - odparła. Otwartego starcia także się nie bała. Tyle razy w ciągu tych kilkunastu miesięcy wywinęła się śmierci, że prawie jest pewna, iż ta szykuje dla niej coś specjalnego. Nie można stać z nią twarzą w twarz bez konsekwencji. W końcu wszystko się kończy. Szlachcianka uśmiechnęła się delikatnie. - Poradziłbyś sobie na miejscu. Ostatnim razem praktycznie wyrwałeś mnie spod kościstego ramienia. Za co jeszcze raz bardzo ci dziękuje - dodała przyjmując jego ramię z wdzięcznością. Wiedziała, że żyją z domeną, iż to cel jest najważniejszy. Idąc do Azkabanu doskonale zdawała sobie sprawę z tego ile ryzykuję. Życie było tym co mogła stracić, ale nie o jej życie biła się szala. Tak naprawdę w obliczu tego wszystkiego było całkiem malutcy.
Kiedy przekroczyli próg Kurnika blondynka uśmiechnęła się w prawdziwym rozbawieniu. Nie spodziewała się chyba, że tak potoczą się ich losy. Z drugiej strony nie było to coś co sprawiało jej przykrość. Może dlatego, że blondynka zawsze była osobą, która żyła według własnych zasad i widząc jak ktoś bliski jej żyje w podobny sposób było dla niej dobrym znakiem. Nawet jeśli ktoś wprost mógł jej zarzucić, że ona sama swoich korzeni jeszcze się nie pozbyła. Wszyscy wiedzieli, że to kwestia czasu zanim jej ród zrzuci ją z rodzinnego drzewa. Nie byłaby tym faktem zdziwiona. Ani ona ani oni po prostu nie pasowali do jednego obrazka.
- Powiedz... jak ci tu? Możesz zebrać tu myśli? Mam wrażenie, że sama Dolina Godryka pozwala skupić te skołatane - zapytała wyciągając z szafki jasnofioletowy kubek z uszczerbionym uszkiem. - Herbatę - dodała przesuwając kubek po blacie. Blondynka zdała sobie sprawę jak dawno tego nie robili. Nie zderzyli się z tym co kiedyś było w końcu normalne.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Rozmowa była lekka, nie dlatego jednak, że rozmawiali o tematach trywialnych. Było tak dlatego, ponieważ rzadko kiedy zdarzało się aby Alexander nie był w stanie ubrać czegoś w słowa przy Lucindzie; zwłaszcza od kiedy za jego sprawą czarownica stała się częścią Zakonu Feniksa.
– Taktyka jest ważna, ale często przeciwnik może pokrzyżować ci plany. Dlatego skłaniałbym się ku stwierdzeniu, że najlepiej jest mieć chłodną głowę i testować różne scenariusze, żeby w momencie postawienia pod ścianą mieć jak najwięcej opcji do wyboru – powiedział, posyłając kuzynce spojrzenie z ukosa. Widział ją właśnie taką, jaką była: obnażone przekonania i zmęczenie, które nabrało w ostatnim czasie innego wymiaru. Chciał zapytać ją z troską, nie próbując obrócić niczego w żart. A mógłby. Mógł zagadnąć, czy ostatnio przemalowywała ściany w mieszkaniu na biało, bo pozostało w nich trochę farby. Albo zagadnąć o to, czy makijaż w kącikach oczu nie zaczął się rozmazywać, bo jakby pojawiły się tam pogięte kreski. Jednak nie zrobił żadnej z tych rzeczy, pozwalając bardzo wymownej ciszy zasiąść między nimi i rozwalić się tam niczym kot wygrzewający się na gorącym dachu w wiosenny dzień. Cisza miała między nimi naprawdę dogodne warunki do egzystencji. Zacisnął dłoń odrobinę mocniej na ręce, którą Lucinda przewlekła przez jego ramię. – Do usług. Ale dobrze wiesz, że zamiast ryzykować wolałbym oddać cię pod opiekę specjalisty od chorób genetycznych – wyznał, ponieważ jakkolwiek nie wątpił w swoje zdolności uzdrowicielskie tak nie lubił brać na siebie niepotrzebnego ryzyka w kwestii zdrowia i życia osób, którymi się zajmował: wiedział, że jeżeli ktoś umiałby pomóc im lepiej to należało zrobić co w swojej mocy, lecz ostatecznie przekazać potrzebujących w bardziej wprawione w danej specjalizacji ręce. Nie zadowalał się pierwszym lepszym ani drugim najlepszym w kolejności – półśrodki pozostawały dla niego rozwiązaniami w sytuacjach zupełnie krytycznych.
Uśmiech Lucindy sprawił, że i jej kuzyn rozjaśnił twarz. Przeszli do kuchni, gdzie przy otwieraniu szafek wyskoczyło na nich parę bahanek owocówek. Wtedy Farley skrzywił się i posłał za szkodnikami kilka zaklęć, te jednak nie osiągnęły celu i rozbiły się na suficie.
– Poza bahankami jest mi tu naprawdę dobrze. Jakbym był w stanie się ich pozbyć to byłoby idealnie – westchnął, wycierając dłonie w ścierkę. Zaprał się za robienie herbaty, jeszcze raz będąc zaatakowanym przez bahankę owocówkę, która wyskoczyła na niego z szuflady na sztućce. – Mam wszystko czego potrzebuję, niewiele osób wie gdzie mieszkam. Bertie i Susanne mieszkają tuż obok, jeszcze ostatnio wprowadził się do nich Florean. Charlotte ma tu dla siebie kąt. Kurnik to był czysty start – powiedział, a chociaż zajęty zalewaniem herbacianych liści nie poświęcał do tej pory spojrzenia swojej kuzynce, w końcu na nią spojrzał. Chociaż umiał kłamać, jego oczy krzyczały do niej prawdą. Nie miał się tak dobrze już od bardzo dawna. – I ostatnio... mówiłem Ci o Idzie? – zapytał, biorąc kubki do ręki. Wiedział, że nie, zapytał chyba tylko dla zwykłego aktu zadania pytania. – Jest dla mnie dobra. Za dobra. Nie wie nic o Zakonie, ani o moim pochodzeniu, a ja z czystej samolubności i zachłanności nie mam ochoty jej powiedzieć – przyznał, stawiając kubki na kawowym stoliku, który stał pomiędzy dwoma kanapami. Jak rasowo wytresowany piesek zaczekał, aż wpierw usiądzie kobieta, samemu później zajmując miejsce obok niej. Oplótł palcami swój kubek i absorbował z niego ciepło tak, jakby było w stanie wyleczyć wszystkie jego rozterki. – Kiedyś jednak będę musiał. W najbliższym czasie, zanim nie będzie za późno i... nie chcę, żeby mocno to przeżyła – mruknął, a jego do tej pory całkiem radosna aura zaczęła z lekka przygadać.
– Taktyka jest ważna, ale często przeciwnik może pokrzyżować ci plany. Dlatego skłaniałbym się ku stwierdzeniu, że najlepiej jest mieć chłodną głowę i testować różne scenariusze, żeby w momencie postawienia pod ścianą mieć jak najwięcej opcji do wyboru – powiedział, posyłając kuzynce spojrzenie z ukosa. Widział ją właśnie taką, jaką była: obnażone przekonania i zmęczenie, które nabrało w ostatnim czasie innego wymiaru. Chciał zapytać ją z troską, nie próbując obrócić niczego w żart. A mógłby. Mógł zagadnąć, czy ostatnio przemalowywała ściany w mieszkaniu na biało, bo pozostało w nich trochę farby. Albo zagadnąć o to, czy makijaż w kącikach oczu nie zaczął się rozmazywać, bo jakby pojawiły się tam pogięte kreski. Jednak nie zrobił żadnej z tych rzeczy, pozwalając bardzo wymownej ciszy zasiąść między nimi i rozwalić się tam niczym kot wygrzewający się na gorącym dachu w wiosenny dzień. Cisza miała między nimi naprawdę dogodne warunki do egzystencji. Zacisnął dłoń odrobinę mocniej na ręce, którą Lucinda przewlekła przez jego ramię. – Do usług. Ale dobrze wiesz, że zamiast ryzykować wolałbym oddać cię pod opiekę specjalisty od chorób genetycznych – wyznał, ponieważ jakkolwiek nie wątpił w swoje zdolności uzdrowicielskie tak nie lubił brać na siebie niepotrzebnego ryzyka w kwestii zdrowia i życia osób, którymi się zajmował: wiedział, że jeżeli ktoś umiałby pomóc im lepiej to należało zrobić co w swojej mocy, lecz ostatecznie przekazać potrzebujących w bardziej wprawione w danej specjalizacji ręce. Nie zadowalał się pierwszym lepszym ani drugim najlepszym w kolejności – półśrodki pozostawały dla niego rozwiązaniami w sytuacjach zupełnie krytycznych.
Uśmiech Lucindy sprawił, że i jej kuzyn rozjaśnił twarz. Przeszli do kuchni, gdzie przy otwieraniu szafek wyskoczyło na nich parę bahanek owocówek. Wtedy Farley skrzywił się i posłał za szkodnikami kilka zaklęć, te jednak nie osiągnęły celu i rozbiły się na suficie.
– Poza bahankami jest mi tu naprawdę dobrze. Jakbym był w stanie się ich pozbyć to byłoby idealnie – westchnął, wycierając dłonie w ścierkę. Zaprał się za robienie herbaty, jeszcze raz będąc zaatakowanym przez bahankę owocówkę, która wyskoczyła na niego z szuflady na sztućce. – Mam wszystko czego potrzebuję, niewiele osób wie gdzie mieszkam. Bertie i Susanne mieszkają tuż obok, jeszcze ostatnio wprowadził się do nich Florean. Charlotte ma tu dla siebie kąt. Kurnik to był czysty start – powiedział, a chociaż zajęty zalewaniem herbacianych liści nie poświęcał do tej pory spojrzenia swojej kuzynce, w końcu na nią spojrzał. Chociaż umiał kłamać, jego oczy krzyczały do niej prawdą. Nie miał się tak dobrze już od bardzo dawna. – I ostatnio... mówiłem Ci o Idzie? – zapytał, biorąc kubki do ręki. Wiedział, że nie, zapytał chyba tylko dla zwykłego aktu zadania pytania. – Jest dla mnie dobra. Za dobra. Nie wie nic o Zakonie, ani o moim pochodzeniu, a ja z czystej samolubności i zachłanności nie mam ochoty jej powiedzieć – przyznał, stawiając kubki na kawowym stoliku, który stał pomiędzy dwoma kanapami. Jak rasowo wytresowany piesek zaczekał, aż wpierw usiądzie kobieta, samemu później zajmując miejsce obok niej. Oplótł palcami swój kubek i absorbował z niego ciepło tak, jakby było w stanie wyleczyć wszystkie jego rozterki. – Kiedyś jednak będę musiał. W najbliższym czasie, zanim nie będzie za późno i... nie chcę, żeby mocno to przeżyła – mruknął, a jego do tej pory całkiem radosna aura zaczęła z lekka przygadać.
- Właśnie dlatego tu jestem. Cieszę się, że znalazłeś dla mnie czas i bardzo pouczająco poturbowałeś – zaśmiała się. Oczywiście nie miała nic złego na myśli. Sama poprosiła o to by mężczyzna z nią potrenował. Jakkolwiek by się to nie skończyło to była mu za to wdzięczna. Daleko jej nadal było do Alexa czy innych gwardzistów, ale wiedziała, że jej różdżka jest potrzebna Zakonowi tak jak Zakon był potrzebny Lucindzie.
Przez ostatni rok Lucinda nie myślała zbyt wiele o swojej chorobie genetycznej. Kiedyś każdego dnia odczuwała ciążące nad nią konsekwencje i ryzyko jakie musiała znosić wyruszając na szlag. To wszystko było spowodowane jej niechęcią do pogodzenia się z faktem, iż naprawdę jest chora. Odbierała to jak koniec świata. Coś co odbiera jej kawałek po kawałku pasję i życie, które wybrała. Teraz zrozumiała, że jej problemy to czubek góry lodowej. Ludzie codziennie tracili o wiele więcej. Swoich bliskich, cały dorobek, poczucie bezpieczeństwa i życie. Nauczyła się żyć z samą sobą. – Wiem, ale nie zawsze to jest możliwe. Zresztą każdy z nas doskonale wie na co się pisze i czym ryzykuje. Ja także. – odparła. Chcieli się chronić nawzajem i tego nie można było się pozbyć. Blondynka jednak nie chciała już poruszać tematu wojny, Zakonu, tego wszystkiego co ich jeszcze czeka. Już dawno nie rozmawiali ze sobą tak po prostu. Szczerze mówiąc już dawno nie rozmawiała z kimś tak po prostu. O rzeczach błahych, prostych bez zabarwienia tym co aktualne i trudne. Dziś chciała dowiedzieć się co dzieje się u Alexa – jej najbliższego kuzyna, a nie u Alexa gwardzisty.
Szlachciankę na szczęście ominęło przekleństwo bahanków. Wiedziała jednak, że w mieszkaniach wielu czarodziejów zapanowała banakowe szaleństwo. Mogła sobie wyobrazić jak upierdliwe mogło to być tym bardziej, że wytępienie ich było prawdziwym wyzwaniem. – Masz pomysł jak się ich pozbyć? –zapytała zaciekawiona. – Podejrzewam, że próbowałeś już wszystkiego, ale Kurnik im się spodobał. – odparła i skrzywiła się delikatnie gdy bahanka wyskoczyła z szuflady na sztućce. – Upierdliwe uparciuchy – skwitowała kręcąc głową.
- Najważniejsze, że to był czysty start. Masz tu prawdziwe towarzystwo do wszystkiego. – nawet trochę zazdrościła mężczyźnie, że tak wielu jego przyjaciół mieszka tuż obok niego. Było to nieocenione wsparcie. – A Florek jak się trzyma po ty wszystkim? – nie znała zbyt dobrze właściciela lodziarni, ale ostatnio razem mierzyli się z misją powierzoną im przez Zakon Feniksa. Razem mieli znaleźć sposób by przywrócić lodziarni nowe życie. Mogła sobie wyobrazić jak ciężkie to było.
Blondynka usiadła przy stole obejmując parujący kubek dłońmi. Na słowa mężczyzny uśmiechnęła się delikatnie. – Wspomniałeś o niej jedynie w liście. Szczerze mówiąc liczyłam, że powiesz mi o niej słów kilka. – blondynka nie wiedziała czy Alex i Ida są już parą czy tylko na razie się spotykają. Miała nadzieje, że zdradzi jej coś więcej. Naprawdę cieszył ją nawet sposób w jaki o niej mówił. – Nie musisz mówić na razie. Normalne, że nie chcesz jej narażać, odsłaniać wszystkiego od razu. Mówisz o niej tak dobrze, że zakładam, że jest prawdę mądrą kobietą. Na pewno nie będzie miała ci za złe tego, że pozwoliłeś sobie na chwile szczęścia bez tego wszystkiego. Nawet my na to zasługujemy. – odparła. Doskonale wiedziała jak wiele może zmienić prawda. Czasami mogła uratować, a już innym razem niekoniecznie. Dodatkowo blondynka zdawała sobie sprawę z tego, że wiedza bardzo często niosła ze sobą ryzyko i niebezpieczeństwo. Może dlatego tak łatwo było mu to radzić. – Z prawdą bywa różnie, Alex. Nie musimy wszystkiego analizować, rozpatrywać i pozbawiać się wszystkiego co daje nam jakiekolwiek szczęście. Nie męcz się tym, sam zobaczysz jak to się rozwinie. – odparła upijając łyk herbaty i parząc sobie przy tym język. Może czasami mówi za dużo, ale przecież zawsze chce jak najlepiej.
Przez ostatni rok Lucinda nie myślała zbyt wiele o swojej chorobie genetycznej. Kiedyś każdego dnia odczuwała ciążące nad nią konsekwencje i ryzyko jakie musiała znosić wyruszając na szlag. To wszystko było spowodowane jej niechęcią do pogodzenia się z faktem, iż naprawdę jest chora. Odbierała to jak koniec świata. Coś co odbiera jej kawałek po kawałku pasję i życie, które wybrała. Teraz zrozumiała, że jej problemy to czubek góry lodowej. Ludzie codziennie tracili o wiele więcej. Swoich bliskich, cały dorobek, poczucie bezpieczeństwa i życie. Nauczyła się żyć z samą sobą. – Wiem, ale nie zawsze to jest możliwe. Zresztą każdy z nas doskonale wie na co się pisze i czym ryzykuje. Ja także. – odparła. Chcieli się chronić nawzajem i tego nie można było się pozbyć. Blondynka jednak nie chciała już poruszać tematu wojny, Zakonu, tego wszystkiego co ich jeszcze czeka. Już dawno nie rozmawiali ze sobą tak po prostu. Szczerze mówiąc już dawno nie rozmawiała z kimś tak po prostu. O rzeczach błahych, prostych bez zabarwienia tym co aktualne i trudne. Dziś chciała dowiedzieć się co dzieje się u Alexa – jej najbliższego kuzyna, a nie u Alexa gwardzisty.
Szlachciankę na szczęście ominęło przekleństwo bahanków. Wiedziała jednak, że w mieszkaniach wielu czarodziejów zapanowała banakowe szaleństwo. Mogła sobie wyobrazić jak upierdliwe mogło to być tym bardziej, że wytępienie ich było prawdziwym wyzwaniem. – Masz pomysł jak się ich pozbyć? –zapytała zaciekawiona. – Podejrzewam, że próbowałeś już wszystkiego, ale Kurnik im się spodobał. – odparła i skrzywiła się delikatnie gdy bahanka wyskoczyła z szuflady na sztućce. – Upierdliwe uparciuchy – skwitowała kręcąc głową.
- Najważniejsze, że to był czysty start. Masz tu prawdziwe towarzystwo do wszystkiego. – nawet trochę zazdrościła mężczyźnie, że tak wielu jego przyjaciół mieszka tuż obok niego. Było to nieocenione wsparcie. – A Florek jak się trzyma po ty wszystkim? – nie znała zbyt dobrze właściciela lodziarni, ale ostatnio razem mierzyli się z misją powierzoną im przez Zakon Feniksa. Razem mieli znaleźć sposób by przywrócić lodziarni nowe życie. Mogła sobie wyobrazić jak ciężkie to było.
Blondynka usiadła przy stole obejmując parujący kubek dłońmi. Na słowa mężczyzny uśmiechnęła się delikatnie. – Wspomniałeś o niej jedynie w liście. Szczerze mówiąc liczyłam, że powiesz mi o niej słów kilka. – blondynka nie wiedziała czy Alex i Ida są już parą czy tylko na razie się spotykają. Miała nadzieje, że zdradzi jej coś więcej. Naprawdę cieszył ją nawet sposób w jaki o niej mówił. – Nie musisz mówić na razie. Normalne, że nie chcesz jej narażać, odsłaniać wszystkiego od razu. Mówisz o niej tak dobrze, że zakładam, że jest prawdę mądrą kobietą. Na pewno nie będzie miała ci za złe tego, że pozwoliłeś sobie na chwile szczęścia bez tego wszystkiego. Nawet my na to zasługujemy. – odparła. Doskonale wiedziała jak wiele może zmienić prawda. Czasami mogła uratować, a już innym razem niekoniecznie. Dodatkowo blondynka zdawała sobie sprawę z tego, że wiedza bardzo często niosła ze sobą ryzyko i niebezpieczeństwo. Może dlatego tak łatwo było mu to radzić. – Z prawdą bywa różnie, Alex. Nie musimy wszystkiego analizować, rozpatrywać i pozbawiać się wszystkiego co daje nam jakiekolwiek szczęście. Nie męcz się tym, sam zobaczysz jak to się rozwinie. – odparła upijając łyk herbaty i parząc sobie przy tym język. Może czasami mówi za dużo, ale przecież zawsze chce jak najlepiej.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Alexander uśmiechnął się do kuzynki szeroko i promiennie w pewien charakterystyczny dla niego szarmancki sposób podszyty wesołością.
– Do usług, Lynn, zawsze chętnie cię poturbuję w celach edukacyjnych – rzucił niezwykle lekko, nagle ogarnięty przedziwną wręcz wesołością. Ogarnęła go niesamowita wdzięczność do życia: za piękną pogodę i pięknych ludzi obecnych w jego życiu. Prowadził ją do Kurnika czując się żywym. Kochał to uczucie i chyba nawet bardziej poważny temat, który obrali nie był w stanie zgasić wiosny, która przyjemne zasiadła mu pod mostkiem i za czołem. – Zresztą nie tylko w takich celach się z tobą chętnie spotkam, ale wiesz sama dobrze jak jest – westchnął, myśląc o tym jak pomimo szczerych chęci sporadycznie się widywali. Starał się w miarę regularnie spotykać z bliskimi, jednak nie było to takie proste, kiedy miało się milion spraw na głowie, większość z nich oscylująca wokół pracy lub Zakonu. Rzadko kiedy udawało mu się znaleźć czas na coś innego, toteż starał się te dwie rzeczy jak najbardziej wykorzystywać. Trochę jak preteksty dla samego siebie, jakby usprawiedliwienie, że nie zajmował się tym, do czego przecież się zobowiązał. Jego życie podporządkowane było obowiązkom i nie zapowiadało się na to, aby miało się to w najbliższym czasie zmienić.
Bahanki oderwały ich na moment od toru rozmowy, zapewniając Alexowi odrobinę gimnastyki, kiedy złapał za drewnianą łyżkę i próbował strącić te wredne istoty z kuchennej lampy. – Nie mam, próbowałem, na razie chyba zostaną moimi dzikimi lokatorami – mruknął niezadowolony, zauważając drobny uszczerbek w lampie, którego on jednak nie spowodował. Co do...?
Farley potrząsnął głową, wrzucając łyżkę do zlewu i wracając do przygotowania herbaty. Zgarnął przy tym papierową torebkę z nowymi maślanymi ciasteczkami Bertiego, które miał przetestować. Wyłożył je na szeroki talerz, podsuwając w stronę Lynn. – Podobno zmieniają kolor na taki, który odzwierciedla nastrój jedzącego – powiedział, uśmiechając się. – Jeżeli o towarzystwie od wszystkiego mowa, oczywiście – dodał, samemu biorąc jedno ciastko go ręki. Biały lukier zaczął ciemnieć, zamieniając się w przygaszony pomarańcz. Alex zrobił minę i zerknął na Lynn. Pomarańczowy. Kolor Selwynów. Bardzo ironiczne. Pod wpływem tej myśli ciastko znów zaczęło się zmieniać, tym razem idąc w czerwień. Mając dosyć złośliwego wypieku Farley bezceremonialnie wsadził go do ust i zjadł.
– Rzadko widuję Floreana – przyznał, kiedy już przełknął. – Wydaje mi się, że powoli, we własnym tempie wraca do siebie. Potrzeba mu czasu – stwierdził, dzieląc się z kuzynką swoimi obserwacjami poczynionymi w czasie wizyt w Ruderze. – Towarzystwo Bertiego i Sue na pewno mu służy – przyznał, nie wyobrażając sobie, aby z takimi współlokatorami ktoś mógł na zbyt długo pogrążyć się w posępnych myślach.
Wspomniał o Idzie, a Lucinda wykazała zainteresowanie w temacie. Nie rozmawiali zwykle na takie tematy, uzdrowiciel wiedział też, że i jej sytuacja i stan cywilny nie zadowalał rodziny.
Westchnął, spoglądają na kuzynkę z namysłem. – Masz rację – stwierdził, lecz jego moralny kac nie mógł wyleczony jedną rozmową. Mógł spróbować przestać się tym zadręczać, ale nie wyleczy się z tego całkowicie, dopóki panna Lupin nie pozna całej prawdy, nie ważne jak brzydka i niewygodna by nie była. – Ida ma bardzo czyste serce. Jest uczynna. I pięknie się śmieje. Nie policzę ile razy przeciągnąłem przerwę w Mungu, żeby pobyć z nią choć chwilę dłużej – przyznał, mimowolnie się uśmiechając. – Przedwczoraj miała urodziny, zabrałem ją do mugolskiego kina na film – podkreślił, zaraz jednak zaciskając usta i poważniejąc z lekka. – I poznałem jej ojca. Zdaje się, że mnie zaakceptował – przyznał, zerkając na kuzynkę. W ich wychowaniu jasnym było, że w momencie poznania przez kawalera ojca wybranego dziewczęcia sprawy zaczynają być poważne.
– Powiedz mi, jeżeli już zeszliśmy na te tematy – zaczął po chwili, po czym ostrożnie upił łyk herbaty – Morgana dała ci spokój? I czy ty sama może...? – zapytał, nie wypowiadając jednak pytania do końca. Martwił się o Lynn, bo choć wiedział, że jest wystarczająco silna by poradzić sobie sama, wolałby, aby nie musiała spędzić swoich dni jako stara panna. Merlinie, jeżeli ktoś zasługiwał na jeszcze odrobinę szczęścia w życiu to była to właśnie Lucinda.
– Do usług, Lynn, zawsze chętnie cię poturbuję w celach edukacyjnych – rzucił niezwykle lekko, nagle ogarnięty przedziwną wręcz wesołością. Ogarnęła go niesamowita wdzięczność do życia: za piękną pogodę i pięknych ludzi obecnych w jego życiu. Prowadził ją do Kurnika czując się żywym. Kochał to uczucie i chyba nawet bardziej poważny temat, który obrali nie był w stanie zgasić wiosny, która przyjemne zasiadła mu pod mostkiem i za czołem. – Zresztą nie tylko w takich celach się z tobą chętnie spotkam, ale wiesz sama dobrze jak jest – westchnął, myśląc o tym jak pomimo szczerych chęci sporadycznie się widywali. Starał się w miarę regularnie spotykać z bliskimi, jednak nie było to takie proste, kiedy miało się milion spraw na głowie, większość z nich oscylująca wokół pracy lub Zakonu. Rzadko kiedy udawało mu się znaleźć czas na coś innego, toteż starał się te dwie rzeczy jak najbardziej wykorzystywać. Trochę jak preteksty dla samego siebie, jakby usprawiedliwienie, że nie zajmował się tym, do czego przecież się zobowiązał. Jego życie podporządkowane było obowiązkom i nie zapowiadało się na to, aby miało się to w najbliższym czasie zmienić.
Bahanki oderwały ich na moment od toru rozmowy, zapewniając Alexowi odrobinę gimnastyki, kiedy złapał za drewnianą łyżkę i próbował strącić te wredne istoty z kuchennej lampy. – Nie mam, próbowałem, na razie chyba zostaną moimi dzikimi lokatorami – mruknął niezadowolony, zauważając drobny uszczerbek w lampie, którego on jednak nie spowodował. Co do...?
Farley potrząsnął głową, wrzucając łyżkę do zlewu i wracając do przygotowania herbaty. Zgarnął przy tym papierową torebkę z nowymi maślanymi ciasteczkami Bertiego, które miał przetestować. Wyłożył je na szeroki talerz, podsuwając w stronę Lynn. – Podobno zmieniają kolor na taki, który odzwierciedla nastrój jedzącego – powiedział, uśmiechając się. – Jeżeli o towarzystwie od wszystkiego mowa, oczywiście – dodał, samemu biorąc jedno ciastko go ręki. Biały lukier zaczął ciemnieć, zamieniając się w przygaszony pomarańcz. Alex zrobił minę i zerknął na Lynn. Pomarańczowy. Kolor Selwynów. Bardzo ironiczne. Pod wpływem tej myśli ciastko znów zaczęło się zmieniać, tym razem idąc w czerwień. Mając dosyć złośliwego wypieku Farley bezceremonialnie wsadził go do ust i zjadł.
– Rzadko widuję Floreana – przyznał, kiedy już przełknął. – Wydaje mi się, że powoli, we własnym tempie wraca do siebie. Potrzeba mu czasu – stwierdził, dzieląc się z kuzynką swoimi obserwacjami poczynionymi w czasie wizyt w Ruderze. – Towarzystwo Bertiego i Sue na pewno mu służy – przyznał, nie wyobrażając sobie, aby z takimi współlokatorami ktoś mógł na zbyt długo pogrążyć się w posępnych myślach.
Wspomniał o Idzie, a Lucinda wykazała zainteresowanie w temacie. Nie rozmawiali zwykle na takie tematy, uzdrowiciel wiedział też, że i jej sytuacja i stan cywilny nie zadowalał rodziny.
Westchnął, spoglądają na kuzynkę z namysłem. – Masz rację – stwierdził, lecz jego moralny kac nie mógł wyleczony jedną rozmową. Mógł spróbować przestać się tym zadręczać, ale nie wyleczy się z tego całkowicie, dopóki panna Lupin nie pozna całej prawdy, nie ważne jak brzydka i niewygodna by nie była. – Ida ma bardzo czyste serce. Jest uczynna. I pięknie się śmieje. Nie policzę ile razy przeciągnąłem przerwę w Mungu, żeby pobyć z nią choć chwilę dłużej – przyznał, mimowolnie się uśmiechając. – Przedwczoraj miała urodziny, zabrałem ją do mugolskiego kina na film – podkreślił, zaraz jednak zaciskając usta i poważniejąc z lekka. – I poznałem jej ojca. Zdaje się, że mnie zaakceptował – przyznał, zerkając na kuzynkę. W ich wychowaniu jasnym było, że w momencie poznania przez kawalera ojca wybranego dziewczęcia sprawy zaczynają być poważne.
– Powiedz mi, jeżeli już zeszliśmy na te tematy – zaczął po chwili, po czym ostrożnie upił łyk herbaty – Morgana dała ci spokój? I czy ty sama może...? – zapytał, nie wypowiadając jednak pytania do końca. Martwił się o Lynn, bo choć wiedział, że jest wystarczająco silna by poradzić sobie sama, wolałby, aby nie musiała spędzić swoich dni jako stara panna. Merlinie, jeżeli ktoś zasługiwał na jeszcze odrobinę szczęścia w życiu to była to właśnie Lucinda.
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Przed domem
Szybka odpowiedź