Kuchnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Kuchnia
Jest to pierwsze pomieszczenie do którego się trafia po przekroczeniu drzwi wejściowych za którymi można odwiesić wierzchnią cześć szaty oraz odłożyć na odpowiednią półkę buty. W pokoju znajduje się jedno okno pod którym rozciąga się kuchenna zabudowa z mnogą ilością półek. Większość jest pusta. Skamander jako kawaler mieści się ze wszystkimi naczyniami w jednej szafce. W tym samym pomieszczeniu znajduje się również stolik, a na przeciwległej ścianie do okna kuchenny kominek przeznaczony do gotowania i warzenia eliksirów. W zlewie goście nigdy nie zastaną zalegających naczyń, podłoga zawsze jest zamieciona, na półkach nie zalega kurz. Z kuchni można dostać się do salonu do którego drzwi znajdują się na przy prostopadłej do ściany z oknem ściany.
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 17.10.19 14:25, w całości zmieniany 2 razy
3.09
Pochylał się nad kuchennym blatem wytrwale tępiąc już drugi nóż z kolei na trudnym w obróbce korzeniem ciemiernika. Właściwie przeszukując szafki po wyszczerbieniu pierwszego ostrza zaskoczyło go mnogość tychże zalegających w każdej szufladzie. Skąd i kiedy to wszystko zdołał tu naznosić. Nie mógł sobie przypomnieć. Kiedy już umęczył inrediencję przerabiając je na zasuszone wióry przesypał je ze starannością do miski nad którą wyciskał następnie sok z różnego rodzaju cytrusów. Każdy owoc toczył po blacie naciskając na niego miarową siłą, przecinał i wyciskał wprost na wysuszoną i skrojoną wcześniej ingrediencję. Docisnął na koniec wszystko do dna tak, by każdy wystający frędzel znajdował się pod powierzchnią soku. Przykrył ściereczką i zostawił tak do nasiąknięcia. W między czasie posprzątał i rozpalił kominek nad którym uszykował miedziany, niewielki kociołek. Zawiesił go nad miarowym płomieniem pozwalając na to by woda wymieszana ze śluzem gumochłona, śliną niuchacza oraz śliną węża eskulapa już się podgrzewała. Charakterystyczny, drażniący nos Anthonego zapach dobiegający z kotła już po kwadransie zaczął męczyć aurora dając tym samym mu do zrozumienia, że wszystko jak na razie przebiega zgodnie z procedurą. Pozostało mu zatem jedynie otworzyć kuchenne, i niestety jedyne, okno oczekując kulminacji zachodzącego w kociołku procesu łączenia się ingrediencji po którym dodał płatki hibiskusa oraz już wcześniej przygotowane serce eliksiru z sokiem do wnętrza bulgoczącego kociołka. Przygasił nieco ogień w kominku i zabrał się za szykowanie drobnych ampułek w które będzie zamykał utworzony eliksir po ostygnięciu. Do tego jednak jeszcze potrzeba było czasu oraz poprawy konsystencji zawartości kociołka - po zweryfikowaniu przebiegu warzenia wychodziło na to, że mikstura wciąż jest za rzadka. Przez chwilę zastanawiał się czy nie powinien dodać więcej śliny gumochłona, lecz na szczęście w porę zreflektował się, że na tym etapie warzenia mogłoby się to skończyć eksplozją. Zdecydował się wiec na łuski plumpki. Miał nadzieję, że trzy wystarczą.
|czarna mara, korzeń ciemiernika
Pochylał się nad kuchennym blatem wytrwale tępiąc już drugi nóż z kolei na trudnym w obróbce korzeniem ciemiernika. Właściwie przeszukując szafki po wyszczerbieniu pierwszego ostrza zaskoczyło go mnogość tychże zalegających w każdej szufladzie. Skąd i kiedy to wszystko zdołał tu naznosić. Nie mógł sobie przypomnieć. Kiedy już umęczył inrediencję przerabiając je na zasuszone wióry przesypał je ze starannością do miski nad którą wyciskał następnie sok z różnego rodzaju cytrusów. Każdy owoc toczył po blacie naciskając na niego miarową siłą, przecinał i wyciskał wprost na wysuszoną i skrojoną wcześniej ingrediencję. Docisnął na koniec wszystko do dna tak, by każdy wystający frędzel znajdował się pod powierzchnią soku. Przykrył ściereczką i zostawił tak do nasiąknięcia. W między czasie posprzątał i rozpalił kominek nad którym uszykował miedziany, niewielki kociołek. Zawiesił go nad miarowym płomieniem pozwalając na to by woda wymieszana ze śluzem gumochłona, śliną niuchacza oraz śliną węża eskulapa już się podgrzewała. Charakterystyczny, drażniący nos Anthonego zapach dobiegający z kotła już po kwadransie zaczął męczyć aurora dając tym samym mu do zrozumienia, że wszystko jak na razie przebiega zgodnie z procedurą. Pozostało mu zatem jedynie otworzyć kuchenne, i niestety jedyne, okno oczekując kulminacji zachodzącego w kociołku procesu łączenia się ingrediencji po którym dodał płatki hibiskusa oraz już wcześniej przygotowane serce eliksiru z sokiem do wnętrza bulgoczącego kociołka. Przygasił nieco ogień w kominku i zabrał się za szykowanie drobnych ampułek w które będzie zamykał utworzony eliksir po ostygnięciu. Do tego jednak jeszcze potrzeba było czasu oraz poprawy konsystencji zawartości kociołka - po zweryfikowaniu przebiegu warzenia wychodziło na to, że mikstura wciąż jest za rzadka. Przez chwilę zastanawiał się czy nie powinien dodać więcej śliny gumochłona, lecz na szczęście w porę zreflektował się, że na tym etapie warzenia mogłoby się to skończyć eksplozją. Zdecydował się wiec na łuski plumpki. Miał nadzieję, że trzy wystarczą.
|czarna mara, korzeń ciemiernika
Find your wings
The member 'Anthony Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 4
'k100' : 4
No i cóż. Jak się miało okazać to nie było jednak to lub też użył niewystarczającej ilości ingrediencji bo gotujący się eliksir zabulgotał złowróżbnie szykując się do wykipienia. Jedynie szybka reakcja aurora pozwoliła na to, że w porę ściągnął rozgrzany kociołek z nad ognia nim wykipiał i podsycił płomień pełną magii breją. Westchnął po tym pod nosem i przetarł szorstkie lico w niezadowoleniu patrząc na swój twór. No trudno. Nie zamierzał się jednak długo rozckliwiać nad swym dziełem. Chciał spróbować jeszcze przed pójściem spać wykonać eliksir przeciwbólowy. Może i to właśnie było problemem? To, że zabierał się za gotowanie będąc nieco przemęczonym? Być może, jednak mimo to zabrał się sprawnie za uporządkowanie, wyszorowanie kociołka.
Do niewielkiej miseczki wyłożył trzymaną do tej pory w magicznie chłodzącej półce ikrę ramory do której dodał dwie łyżki trzminoreku. Całość rozbełtał, wygniótł i wymieszał starannie widelcem kilkukrotnie łapiąc się na tym, że robi mu się nieprzyjemnie w żołądku na myśl, że tak właściwie będzie to w razie konieczności spożywał. Odsuwał jednak tą myśl za każdym razem dzięki czemu udało mu się połączyć dwie ingrediencje w coś co przypominało gęsty, bezbarwny syrop, który wlał do ciepłej już wody w podgrzewanym przez płomienie kociołku. Do jego wnętrza dorzucił płatki ciemiernika, pestki zużytych wcześniej cytrusów oraz owoce jeżyn. Zamieszał to wszystko czując jak kwasowość naparu przybiera na sile i aż szczypie w oczy. Poruszył więc nad oparami różdżką i przykrył całość czekając na efekt swej pracy.
|Eliksir przeciwbólowy, płatki ciemiernika
Do niewielkiej miseczki wyłożył trzymaną do tej pory w magicznie chłodzącej półce ikrę ramory do której dodał dwie łyżki trzminoreku. Całość rozbełtał, wygniótł i wymieszał starannie widelcem kilkukrotnie łapiąc się na tym, że robi mu się nieprzyjemnie w żołądku na myśl, że tak właściwie będzie to w razie konieczności spożywał. Odsuwał jednak tą myśl za każdym razem dzięki czemu udało mu się połączyć dwie ingrediencje w coś co przypominało gęsty, bezbarwny syrop, który wlał do ciepłej już wody w podgrzewanym przez płomienie kociołku. Do jego wnętrza dorzucił płatki ciemiernika, pestki zużytych wcześniej cytrusów oraz owoce jeżyn. Zamieszał to wszystko czując jak kwasowość naparu przybiera na sile i aż szczypie w oczy. Poruszył więc nad oparami różdżką i przykrył całość czekając na efekt swej pracy.
|Eliksir przeciwbólowy, płatki ciemiernika
Find your wings
The member 'Anthony Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
|12 paź?
Pogoda dobijała go mocniej niż brak snu. Justine co prawda z powodzeniem i wprawą nadała na nowo jego kościom oraz stawom należytej formy oraz spójności, lecz te wciąż zdawały się pamiętać o wydarzeniach mających miejsce w Salisbury. Co gorsza wyraźnie upodobały sobie wspominki przy każdej zmianie w pogodzie, a ta była przez ostatnie dni rozszalała: rano chłód, przedpołudniem hulał wiatr, popołudniu pojawiał się grad lub deszcz, może czasem kapryśna burza, a wieczór chwalił się letnim skwarem. Miał ochotę chodzić po suficie. Snuł się jednak po mieszkaniu nie wiedząc co z sobą zrobić. Próbował uspokoić myśli grą na wiolonczeli, która zawsze z powodzeniem go dyscyplinowała. Lewe ramie nie potrafiło jednak długo wytrzymać w nienaturalnym zawieszeniu, palce nie dociskały odpowiednio strun budząc frustrująco fałszywe brzmienia. Fałszywe jak on sam. Czy naprawdę byłby w stanie wzniecić pożogę? W teorii znał schemat oraz inkantację zaklęcia znał. Czy to wystarczyło? Czy był bieglejszy w czarnej magii niż mu się wydawało? Mógł to sprawdzić. Wystarczyło wypróbować kilka klątw na szklance czy krześle. Wszystko stałoby się oczywiste. Prychnął jednak pod zakatarzonym nosem na ten pomysł chcąc zdusić podsycony nim niepokój. Nawet jeżeli byłby mizerny to różdżka Brendana mogłaby go poprowadzić. Jednak dlaczego? Pytanie to budziło nie tylko większa dociekliwość, lecz również niewyobrażalne poczucie winy. Został do tego zmuszony, zostali zmuszeni, zrobił to wbrew sobie...?
Odchylił okno w kuchni by wypędzić tytoniową szarugę przed przybyciem Weasleya. Wbrew wyobrażeniu wielu nie zapijał minionych wydarzeń ani bólu alkoholem. Potrzebował mieć trzeźwy umysł by móc odnaleźć sens w narzuconym mu bałaganie wspomnień. Palił jednak od tego momentu dużo. Bardzo. Zupełnie jakby chcąc by mdłość wywołana tytoniem wyparła i przyćmiła słabość ciała czy irracjonalny niepokój, strach, poczucie winy. W pracy pojawił się tylko raz od tego czasu chcąc spróbować zgodnie z listem otrzymanym przez Bones robić swoje. Na to jednak było jeszcze mimo wszystko za wcześnie. Zmęczenie nie pomagało mu w zebraniu skupienia, a o akcjach w terenie nie było nawet sensu wspominać. Wrócił więc do domu.
Ktoś zapukał w drzwi sprawiając, że Skamander zastygł na chwilę by następnie niechętnie zostawić tlącego się Stibbonsa w popielniczce i otworzyć przybyłemu drzwi. Przez utworzony prześwit podejrzliwie owzroczył podkrążonymi oczami postać gwardzisty, a dopiero potem uchylił skrzydło na tyle szeroko by wpuścić go do środka.
- Dzięki, że znalazłeś dla mnie czas tak szybko. Pewnie nie było to teraz łatwe - zapewne wydarzenia ze Stonhenge poruszyły wszystkimi Departamentami budząc lekki chaos, pracę - Jak atmosfera w biurze? - podpytał więc będąc ciekawym, chcąc wiedzieć jak będą na niego patrzeć, kiedy tam wróci i zasiądzie na swoim stanowisku, a nie przelotnie przepruje między rzędami biurek by pokazać, że żyje - Kawy, laudanum, czarne ale, ognista? - wyrecytował zdawkowo czekając na zachciankę Weasleya. Nie żeby chciał odwlekać rozmowę, lecz poniekąd odpowiednie ugoszczenie Brendana stało się jego pracą domową. Bez względu na to czy był, czy nie był świrem nie chciał wyjść na niegościnnego.
Pogoda dobijała go mocniej niż brak snu. Justine co prawda z powodzeniem i wprawą nadała na nowo jego kościom oraz stawom należytej formy oraz spójności, lecz te wciąż zdawały się pamiętać o wydarzeniach mających miejsce w Salisbury. Co gorsza wyraźnie upodobały sobie wspominki przy każdej zmianie w pogodzie, a ta była przez ostatnie dni rozszalała: rano chłód, przedpołudniem hulał wiatr, popołudniu pojawiał się grad lub deszcz, może czasem kapryśna burza, a wieczór chwalił się letnim skwarem. Miał ochotę chodzić po suficie. Snuł się jednak po mieszkaniu nie wiedząc co z sobą zrobić. Próbował uspokoić myśli grą na wiolonczeli, która zawsze z powodzeniem go dyscyplinowała. Lewe ramie nie potrafiło jednak długo wytrzymać w nienaturalnym zawieszeniu, palce nie dociskały odpowiednio strun budząc frustrująco fałszywe brzmienia. Fałszywe jak on sam. Czy naprawdę byłby w stanie wzniecić pożogę? W teorii znał schemat oraz inkantację zaklęcia znał. Czy to wystarczyło? Czy był bieglejszy w czarnej magii niż mu się wydawało? Mógł to sprawdzić. Wystarczyło wypróbować kilka klątw na szklance czy krześle. Wszystko stałoby się oczywiste. Prychnął jednak pod zakatarzonym nosem na ten pomysł chcąc zdusić podsycony nim niepokój. Nawet jeżeli byłby mizerny to różdżka Brendana mogłaby go poprowadzić. Jednak dlaczego? Pytanie to budziło nie tylko większa dociekliwość, lecz również niewyobrażalne poczucie winy. Został do tego zmuszony, zostali zmuszeni, zrobił to wbrew sobie...?
Odchylił okno w kuchni by wypędzić tytoniową szarugę przed przybyciem Weasleya. Wbrew wyobrażeniu wielu nie zapijał minionych wydarzeń ani bólu alkoholem. Potrzebował mieć trzeźwy umysł by móc odnaleźć sens w narzuconym mu bałaganie wspomnień. Palił jednak od tego momentu dużo. Bardzo. Zupełnie jakby chcąc by mdłość wywołana tytoniem wyparła i przyćmiła słabość ciała czy irracjonalny niepokój, strach, poczucie winy. W pracy pojawił się tylko raz od tego czasu chcąc spróbować zgodnie z listem otrzymanym przez Bones robić swoje. Na to jednak było jeszcze mimo wszystko za wcześnie. Zmęczenie nie pomagało mu w zebraniu skupienia, a o akcjach w terenie nie było nawet sensu wspominać. Wrócił więc do domu.
Ktoś zapukał w drzwi sprawiając, że Skamander zastygł na chwilę by następnie niechętnie zostawić tlącego się Stibbonsa w popielniczce i otworzyć przybyłemu drzwi. Przez utworzony prześwit podejrzliwie owzroczył podkrążonymi oczami postać gwardzisty, a dopiero potem uchylił skrzydło na tyle szeroko by wpuścić go do środka.
- Dzięki, że znalazłeś dla mnie czas tak szybko. Pewnie nie było to teraz łatwe - zapewne wydarzenia ze Stonhenge poruszyły wszystkimi Departamentami budząc lekki chaos, pracę - Jak atmosfera w biurze? - podpytał więc będąc ciekawym, chcąc wiedzieć jak będą na niego patrzeć, kiedy tam wróci i zasiądzie na swoim stanowisku, a nie przelotnie przepruje między rzędami biurek by pokazać, że żyje - Kawy, laudanum, czarne ale, ognista? - wyrecytował zdawkowo czekając na zachciankę Weasleya. Nie żeby chciał odwlekać rozmowę, lecz poniekąd odpowiednie ugoszczenie Brendana stało się jego pracą domową. Bez względu na to czy był, czy nie był świrem nie chciał wyjść na niegościnnego.
Find your wings
List, który otrzymał od Skamandera, budził w nim co najmniej niepokój. Jego treść - nie miała sensu. Dokładnie przestudiował relację Proroka Codziennego, słyszał to i owo od kilku naocznych świadków - i wiedział, że sytuacja była zła. W takich chwilach pluł sobie w brodę, że uniósł się dumą i nie pojawił się na wiecu - zdanie jego rodziny nie zmieniłoby tamtego dnia niczego, a on nie potrafił pięknie przemawiać, ale przynajmniej pomógłby im to dorwać tego chorego sukinsyna. Mieli go na wyciągnięcie ręki, przed sobą, Lorda Voldemorta - człowieka, jak oni, stworzonego z krwi i kości, którego dało się pokonać, unieruchomić, zabić. Człowieka, który odpowiadał za cały ten chaos i śmierć dziesiątek czarodziejów - a niepokoje podpowiadały, że był to dopiero początek jego panowania. W miejsce dawnego tyrana otrzymali kolejnego - ale przecież od początku wiedzieli, że tak się stanie. Dumbledore o tym przestrzegał, choć nie dożył dnia, w którym ta wiadomość do nich dotarła. Dzisiaj - bał się o Anthony'ego. O jego zdrowie. Nie rozczulał się nad nim jak nad panienką, wiedział, że był silnym, twardym facetem, do tego bardzo zdolnym czarodziejem, ale to, co potrafiła czarna różdżka, obrośnięte było legendą tak przerażającą, że nie dało się o tym nie myśleć. Wyrzucał to sobie - jego bierność obarczała go winą, której nic nie tłumaczyło. Fox miał rację, był tamtego dnia po prostu tchórzem. Kiedy stanął pod jego drzwiami i uderzył w nie kilka razy, pewnie, knykciami, nie do końca wiedział, czego powinien się spodziewać, ale podejrzliwe podkrążone oko aurora nie było najgorszą wyobrażaną sobie przez niego opcją. Wszedł do środka, kiedy uchylił przed nim drzwi - z zawodowym nawykiem ukradkiem rozglądając się po przestrzeni. Nie wyglądało tu wcale tak źle, jak mogłoby.
- Nawet nie pytaj, Bones chodzi wściekła - odparł, przenosząc badawcze spojrzenie na sylwetkę aurora. Początkowy neutralny temat miał pewnie rozluźnić atmosferę, ale pozwalał ją też poznać. - Plotki przeplatają się z rzetelnymi informacjami, nikt nic nie wie. - Wszyscy zapewne zdawali sobie sprawę z tego, ze ich przyszłośc legła pod znakiem zapytania. Jeśli ministrem miała zostać marionetka podstawiona przez przywódcę czarnoksiężników - jaki sens był ich dalszej walki? Niezależnie od tego, co się wydarzy - znajdą ten sens. Takich jak oni ze służby ściągała tylko śmierć. O samym Anthonym też mówiono różnie - jedni nazywali go głupcem, który porwał się z motyką na słońce - inni podziwiali jego odwagę. On sam: przede wszystkim żałował, że nie mógł mu pomóc.
- Po tym liście, który napisałeś? Tak Bones, jak Bagshot, Wright i Skamander powyrywali by mi nogi z tyłka, gdybym nie pojawił się u ciebie od razu. - Oni wszyscy na swój sposób byli ich przełożonymi, ale lista potencjalnych chętnych byłaby zapewne znacznie dłuższa. - O co z tym chodzi? - Enigmatycznie kreślone litery nie zdradzały wiele. Nie rozumiał wątpliwości Anthony'ego - nie rozumiał nic ponadto, że najwyraźniej mocno zamieszali mu w głowie.
- Ale, dzięki - wybrał, odwieszając wierzchni płaszcz, pomijając ściągnięcie butów, siadając na jednym z krzeseł. Chciał z nim porozmawiać z więcej niż jednego powodu. - Stanąłeś przed nim, Anthony - Nie wypowiadał jego imienia, nie znał go, tytułowanie go lordem wydawało się śmieszne, panem tym bardziej. Voldemort: jakie trzeba mieć ego, by wymyślać dla siebie podobnie brzmiące nazwisko? Wiedział, że Skamander będzie wiedział, o kim mówił. - Jaki on jest?
- Nawet nie pytaj, Bones chodzi wściekła - odparł, przenosząc badawcze spojrzenie na sylwetkę aurora. Początkowy neutralny temat miał pewnie rozluźnić atmosferę, ale pozwalał ją też poznać. - Plotki przeplatają się z rzetelnymi informacjami, nikt nic nie wie. - Wszyscy zapewne zdawali sobie sprawę z tego, ze ich przyszłośc legła pod znakiem zapytania. Jeśli ministrem miała zostać marionetka podstawiona przez przywódcę czarnoksiężników - jaki sens był ich dalszej walki? Niezależnie od tego, co się wydarzy - znajdą ten sens. Takich jak oni ze służby ściągała tylko śmierć. O samym Anthonym też mówiono różnie - jedni nazywali go głupcem, który porwał się z motyką na słońce - inni podziwiali jego odwagę. On sam: przede wszystkim żałował, że nie mógł mu pomóc.
- Po tym liście, który napisałeś? Tak Bones, jak Bagshot, Wright i Skamander powyrywali by mi nogi z tyłka, gdybym nie pojawił się u ciebie od razu. - Oni wszyscy na swój sposób byli ich przełożonymi, ale lista potencjalnych chętnych byłaby zapewne znacznie dłuższa. - O co z tym chodzi? - Enigmatycznie kreślone litery nie zdradzały wiele. Nie rozumiał wątpliwości Anthony'ego - nie rozumiał nic ponadto, że najwyraźniej mocno zamieszali mu w głowie.
- Ale, dzięki - wybrał, odwieszając wierzchni płaszcz, pomijając ściągnięcie butów, siadając na jednym z krzeseł. Chciał z nim porozmawiać z więcej niż jednego powodu. - Stanąłeś przed nim, Anthony - Nie wypowiadał jego imienia, nie znał go, tytułowanie go lordem wydawało się śmieszne, panem tym bardziej. Voldemort: jakie trzeba mieć ego, by wymyślać dla siebie podobnie brzmiące nazwisko? Wiedział, że Skamander będzie wiedział, o kim mówił. - Jaki on jest?
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Westchnął na wspomnienie Bones. Początkowo żartował sobie, że wrócił do kraju by zobaczyć głównodowodzącego w szpilkach. Tak właściwie nie wiedział czego się spodziewać chociaż nie nastawiał się na nic dobrego. Kobieta zarządzająca Biurem Aurorów? Nie brzmiało to dobrze. Teraz...teraz by już sobie nie pozwolił na szyderstwo w jej kierunku. Do tego, jej obecna sytuacja nie była wiele bardziej kolorowa od jego własnej. Skrzywił się.
- Otrzymałem od niej list. Wczoraj. Z tego co zrozumiałem w tym momencie zbroi się w wyczekiwaniu na Malfoya. To kwestia czasu, aż ją dociśnie - otworzył usta, jak gdyby chciał powiedzieć więcej, lecz się rozmyślił. Nie do końca wiedział w którą stronę mógł lub powinien ciągnąć z Brendanem tę rozmowę. Dziwna obawa zakneblowała więc mu usta. Może lepiej było na razie nic nie komentować. Najpierw wypadało coś ustalić.
- Chodzi o dzień w którym spłonęło Ministerstwo - zaczął, a słowa te nie były tanie. Poczucie winy zacisnęło się na jego piersi z siłą pnączy diabelskiego sidła - Byłeś tamtego wieczoru ze mną od początku do samego końca? - stwierdził, chociaż wkradła mu się niepewność nie mająca jednak nic wspólnego z wyciąganym z szafki piwem. Otworzył butelkę o krawędź kuchennego blatu - Dlaczego my tam w ogóle byliśmy?- to samo zrobił z drugą butelką - Ciągle o tym myślę - Podał gwardziście piwo, a ze swoim usiadł i zaczął obracać butelkę powoli w dłoni. Nie miał na nie ochoty. Chciał się jednak z Brendanem jakoś solidaryzować - O tym, czy właściwie byliśmy tam w ogóle po to by kogokolwiek ratować? - wyartykułował bębniąc palcem lewej dłoni o blat. Z wyrzutem skierowanym do sam siebie - Wiedziałeś, że to ja rozpaliłem pożogę? Pozwoliłeś mi na to? Po co w ogóle weszliśmy potem do Ministerstwa udawać jakąś partyzantkę? Po co Alex mówił, że to Rosier, Mulciber… - jak to był on. Wszystko to był on. Czuł to całym sobą. Wpoili te informacje Alexowi by go zdyskredytować, a jego oczyścić?
Anthony pokiwał nerwowo, z przejęciem głową. Nie chciał o nim teraz rozmawiać. Nie w tej chwili, kiedy był rozdarty. Kiedy próbował złapać jakiś sens. Zaczął wyrzucać jednak z siebie kolejne słowa, którym daleko było od stoickiego spokoju
- Jaki jest. Jak mam ci na to odpowiedzieć. To nie było posiedzenie przy kremowym piwie, Brendan - syknął z niezadowoleniem pozwalając kłębiącym się w nim emocjom szaleć - Stał tam jak gdyby nigdy nic. Przez cały czas. Wszystko było przygotowane dla niego. Niemalże wszyscy padali przed nim na twarz. A nie żądał tego. Brakowało tylko by ramię w ramię Rosier z Burkiem sypali mu pod stopy fae feli. Żaden atak go nie sięgnął. Z żadnego sobie nic nie zrobił. Śmiał się odbijając wszystko. Wszystko. Robił co chciał bo mógł. Bo miał czarną różdżkę. Terramotio w najlepszym wypadku jedynie okurzyło mu buty. Na Rowenę...- zacisnął w pięść ręka uderzyła z frustracją o stół. Momentalnie wstał zaczynając krążyć po kuchni - Taki jest - wycedził z irytacją między kolejnymi ciężkimi krokami dającymi upust emocjom. Prawdą było, że czarnoksiężnik wzbudzał w nim strach z którym sobie nie radził. Jak miałby o tym mówić. Jak miałby przybliżyć sylwetkę kogoś, kto pojawiał się w koszmarach za każdym razem przeobrażając od niechcenia jego życie w piekło. Westchnął ciężko. Tracił spokój. Sięgnął po paczkę papierosów w wewnętrznej kieszeni szaty. Tej samej w której wyszedł od Samuela.
- Komu my właściwie pomagamy. Komu ja pomagam, Brendan
- Otrzymałem od niej list. Wczoraj. Z tego co zrozumiałem w tym momencie zbroi się w wyczekiwaniu na Malfoya. To kwestia czasu, aż ją dociśnie - otworzył usta, jak gdyby chciał powiedzieć więcej, lecz się rozmyślił. Nie do końca wiedział w którą stronę mógł lub powinien ciągnąć z Brendanem tę rozmowę. Dziwna obawa zakneblowała więc mu usta. Może lepiej było na razie nic nie komentować. Najpierw wypadało coś ustalić.
- Chodzi o dzień w którym spłonęło Ministerstwo - zaczął, a słowa te nie były tanie. Poczucie winy zacisnęło się na jego piersi z siłą pnączy diabelskiego sidła - Byłeś tamtego wieczoru ze mną od początku do samego końca? - stwierdził, chociaż wkradła mu się niepewność nie mająca jednak nic wspólnego z wyciąganym z szafki piwem. Otworzył butelkę o krawędź kuchennego blatu - Dlaczego my tam w ogóle byliśmy?- to samo zrobił z drugą butelką - Ciągle o tym myślę - Podał gwardziście piwo, a ze swoim usiadł i zaczął obracać butelkę powoli w dłoni. Nie miał na nie ochoty. Chciał się jednak z Brendanem jakoś solidaryzować - O tym, czy właściwie byliśmy tam w ogóle po to by kogokolwiek ratować? - wyartykułował bębniąc palcem lewej dłoni o blat. Z wyrzutem skierowanym do sam siebie - Wiedziałeś, że to ja rozpaliłem pożogę? Pozwoliłeś mi na to? Po co w ogóle weszliśmy potem do Ministerstwa udawać jakąś partyzantkę? Po co Alex mówił, że to Rosier, Mulciber… - jak to był on. Wszystko to był on. Czuł to całym sobą. Wpoili te informacje Alexowi by go zdyskredytować, a jego oczyścić?
Anthony pokiwał nerwowo, z przejęciem głową. Nie chciał o nim teraz rozmawiać. Nie w tej chwili, kiedy był rozdarty. Kiedy próbował złapać jakiś sens. Zaczął wyrzucać jednak z siebie kolejne słowa, którym daleko było od stoickiego spokoju
- Jaki jest. Jak mam ci na to odpowiedzieć. To nie było posiedzenie przy kremowym piwie, Brendan - syknął z niezadowoleniem pozwalając kłębiącym się w nim emocjom szaleć - Stał tam jak gdyby nigdy nic. Przez cały czas. Wszystko było przygotowane dla niego. Niemalże wszyscy padali przed nim na twarz. A nie żądał tego. Brakowało tylko by ramię w ramię Rosier z Burkiem sypali mu pod stopy fae feli. Żaden atak go nie sięgnął. Z żadnego sobie nic nie zrobił. Śmiał się odbijając wszystko. Wszystko. Robił co chciał bo mógł. Bo miał czarną różdżkę. Terramotio w najlepszym wypadku jedynie okurzyło mu buty. Na Rowenę...- zacisnął w pięść ręka uderzyła z frustracją o stół. Momentalnie wstał zaczynając krążyć po kuchni - Taki jest - wycedził z irytacją między kolejnymi ciężkimi krokami dającymi upust emocjom. Prawdą było, że czarnoksiężnik wzbudzał w nim strach z którym sobie nie radził. Jak miałby o tym mówić. Jak miałby przybliżyć sylwetkę kogoś, kto pojawiał się w koszmarach za każdym razem przeobrażając od niechcenia jego życie w piekło. Westchnął ciężko. Tracił spokój. Sięgnął po paczkę papierosów w wewnętrznej kieszeni szaty. Tej samej w której wyszedł od Samuela.
- Komu my właściwie pomagamy. Komu ja pomagam, Brendan
Find your wings
Smętnie pokręcił głową, przyszłość biura aurorów, przyszłość każdego z nich, a co za tym idzie przyszłość praworządności w ogóle, stanęła pod znakiem zapytania. Anthony miał rację, było tylko kwestią czasu, aż spróbują położyć łapy na Bones - może nawet będą chcieli odsunąć ją od stanowiska. Albo zrobić coś znacznie gorszego. Była odważna i niewygodna, jak każdy pośród jej podwładnych. Nie odpowiedział jednak na te słowa, większą uwagę skupiając na sednie sprawy: a sednem było Ministerstwo Magii. Wsłuchiwał się w jego słowa w ciszy, nie wtrącając się niechcianym słowem, które mogłoby wytrącić go z rytmu opowieści. Odebrał od niego butelkę piwa, biorąc głębszy łyk. A potem jeszcze jeden - głębszy od pierwszego, opowieść brzmiała chaotycznie, ale niewinnie do momentu poruszenia tematu zaprószenia pożogi. Nie, nie był z Anthonym od początku. Nie widział momentu rzucenia pożogi. Ale dałby sobie rękę uciąć za jego niewinność, co w przypadku jednorękiego czarodzieja musiało być najwyższym wyrazem wiary. Sama rysowana przez niego wizja Voldemorta wydawała się przerażająca w bezradności, jaką wzbudzała. Nie dało się go skrzywdzić - nie był jak człowiek, aspirował do czegoś od człowieka większego. A wsparcie czystokrwistych czarodziejów rozkładało przed nim dywany do panteonu niekończącej się sławy.
- Poważnie nasrał ci w głowie - stwierdził filozoficznie nad butelką piwa, chyba nawet bardziej do siebie, niż do niego, podsumowując cały ten wywód. Przeżył spotkanie z tym całym Voldemortem - ale nie przeżył go w całości, rozczłonkowany umysł musiał odnaleźć wszystkie fragmenty swojej jaźni. Przez chwilę zbierał myśli, nie patrząc na niego - przerażony tym, jak potężny musi być czarodziej, który jest w stanie zrobić drugiemu coś tak strasznego. - Naprawdę w to wierzysz - Nie pytał, stwierdzał, przenosząc wzrok na Skamandera. Z przerażeniem - szokiem dosadnie wymalowanym na twarzy. - Słuchaj... - Ale tak naprawdę nie miał dla niego dobrych wieści, fakt, że naprawdę nie towarzyszył mu od początku, nie stawiał go na pozycji wiarygodnego świadka. - Nie byliśmy razem od początku - wyznał szczerze. - Tamtej nocy nawiedził mnie patronus Tonks, Justine została wysłana do Ministerstwa jako ratowniczka. Mobilizowano wszystkie siły, wzywano czarodziejów w każdy możliwy sposób. Wszedłem do płonącego budynku, szukając tych, którzy wciąż mogli przeżyć - i znalazłem ciebie. Coś cię przygniotło, głaz, kamień, cegła... kawałek ściany, nie pamiętam - To nie miało aż takiego znaczenia. - Walące się Ministerstwo przygniotło cię tak jak innych, ale byłeś od nich silniejszy. Mimo bólu - chciałeś pomóc. Ruszyliśmy pomóc. Nie mieliśmy dużo czasu, w Ministerstwie brakowało powietrza, ale zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Wyprowadziliśmy stamtąd jakichś dzieciaków, którzy żyją dzięki tobie. - Stażystów, nie pamiętał ani ich imion ani ich twarzy. Pamiętał płomienie i walący się strop, nocne niebo odbijające świetlistą łunę pożaru. Pamiętał wszechobecną grozę i czarny dym przypominający czarną mgłę. - Byłeś w pracy, w biurze. Kiedy pożoga przyszła, stałeś się jej ofiarą. Nie rzuciłeś jej, Anthony. Widziałem wspomnienia Alexandra, w których pożogę rzucają nasi wrogowie. Selwyn nie kłamał, widziałem je w myślodsiewni, nie ja jeden, a dobrze wiesz, że gdyby wspomnienie było spreparowane, ktoś by to dostrzegł. - Jedyną możliwością przemówienia do niego było chwycenie się logicznych argumentów. Logicznych i prawdziwych, miał myślodsiewnię Alexandra na wyciągnięcie zdrowej dłoni. Zmarszczył lekko ognistą brew na dźwięk pięści uderzającej w stół, ale nie poruszył się, upił łyk piwa, kiedy Anthony wstał, zataczając nerwowe kręgi w kuchni. Był przerażony tym, co Voldemort zdołał z nim zrobić - Skamander był silnym, utalentowanym czarodziejem, bardzo dobrym aurorem i odważnym człowiekiem. A Voldemort - z tego co mówił - po prostu go zlekceważył.
Komu pomagali? Komu pomagał sam Anthony? Nie można było powiedzieć, że niewinnym, bo nie każdy z nich był bez winy, nie można było powiedzieć, że prześladowanym, bo nie każdy z nich prześladowań już uświadczył.
- Podczas szczytu sprowadziłeś na siebie jego gniew - odparł, bez przekonania obracając w ręku butelkę. - Ocaliłeś więc każdego, na kim ten gniew by się skupił, gdybyś nie wystąpił naprzeciw niego. - Nie wierzył, by Voldemort zapragnął nagle demokracji, z pewnością miał swój sposób na przekazanie wszystkim niechętnym jego rządom rodom, dlaczego powinny były podjąć inną decyzję. Ale zrobić tego nie zdążył. Dzięki niemu, dość silnemu, by przeżyć piekło po raz drugi. - To nic, że nie dał się zranić - jest tylko człowiekiem, jak my. Kropla drąży skałę, a tyrania zawsze stoi na glinianych nogach. Nawet arystokraci obudzą się w końcu ze swojego transu. - Nawet Achilles miał swoją piętę, choć podejrzewał, że odnalezienie słabego punktu Voldemorta może zająć nie miesiące, a długie lata. Musiał stracić czarną różdżkę - jak, tego Brendan nie wiedział.
- Poważnie nasrał ci w głowie - stwierdził filozoficznie nad butelką piwa, chyba nawet bardziej do siebie, niż do niego, podsumowując cały ten wywód. Przeżył spotkanie z tym całym Voldemortem - ale nie przeżył go w całości, rozczłonkowany umysł musiał odnaleźć wszystkie fragmenty swojej jaźni. Przez chwilę zbierał myśli, nie patrząc na niego - przerażony tym, jak potężny musi być czarodziej, który jest w stanie zrobić drugiemu coś tak strasznego. - Naprawdę w to wierzysz - Nie pytał, stwierdzał, przenosząc wzrok na Skamandera. Z przerażeniem - szokiem dosadnie wymalowanym na twarzy. - Słuchaj... - Ale tak naprawdę nie miał dla niego dobrych wieści, fakt, że naprawdę nie towarzyszył mu od początku, nie stawiał go na pozycji wiarygodnego świadka. - Nie byliśmy razem od początku - wyznał szczerze. - Tamtej nocy nawiedził mnie patronus Tonks, Justine została wysłana do Ministerstwa jako ratowniczka. Mobilizowano wszystkie siły, wzywano czarodziejów w każdy możliwy sposób. Wszedłem do płonącego budynku, szukając tych, którzy wciąż mogli przeżyć - i znalazłem ciebie. Coś cię przygniotło, głaz, kamień, cegła... kawałek ściany, nie pamiętam - To nie miało aż takiego znaczenia. - Walące się Ministerstwo przygniotło cię tak jak innych, ale byłeś od nich silniejszy. Mimo bólu - chciałeś pomóc. Ruszyliśmy pomóc. Nie mieliśmy dużo czasu, w Ministerstwie brakowało powietrza, ale zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Wyprowadziliśmy stamtąd jakichś dzieciaków, którzy żyją dzięki tobie. - Stażystów, nie pamiętał ani ich imion ani ich twarzy. Pamiętał płomienie i walący się strop, nocne niebo odbijające świetlistą łunę pożaru. Pamiętał wszechobecną grozę i czarny dym przypominający czarną mgłę. - Byłeś w pracy, w biurze. Kiedy pożoga przyszła, stałeś się jej ofiarą. Nie rzuciłeś jej, Anthony. Widziałem wspomnienia Alexandra, w których pożogę rzucają nasi wrogowie. Selwyn nie kłamał, widziałem je w myślodsiewni, nie ja jeden, a dobrze wiesz, że gdyby wspomnienie było spreparowane, ktoś by to dostrzegł. - Jedyną możliwością przemówienia do niego było chwycenie się logicznych argumentów. Logicznych i prawdziwych, miał myślodsiewnię Alexandra na wyciągnięcie zdrowej dłoni. Zmarszczył lekko ognistą brew na dźwięk pięści uderzającej w stół, ale nie poruszył się, upił łyk piwa, kiedy Anthony wstał, zataczając nerwowe kręgi w kuchni. Był przerażony tym, co Voldemort zdołał z nim zrobić - Skamander był silnym, utalentowanym czarodziejem, bardzo dobrym aurorem i odważnym człowiekiem. A Voldemort - z tego co mówił - po prostu go zlekceważył.
Komu pomagali? Komu pomagał sam Anthony? Nie można było powiedzieć, że niewinnym, bo nie każdy z nich był bez winy, nie można było powiedzieć, że prześladowanym, bo nie każdy z nich prześladowań już uświadczył.
- Podczas szczytu sprowadziłeś na siebie jego gniew - odparł, bez przekonania obracając w ręku butelkę. - Ocaliłeś więc każdego, na kim ten gniew by się skupił, gdybyś nie wystąpił naprzeciw niego. - Nie wierzył, by Voldemort zapragnął nagle demokracji, z pewnością miał swój sposób na przekazanie wszystkim niechętnym jego rządom rodom, dlaczego powinny były podjąć inną decyzję. Ale zrobić tego nie zdążył. Dzięki niemu, dość silnemu, by przeżyć piekło po raz drugi. - To nic, że nie dał się zranić - jest tylko człowiekiem, jak my. Kropla drąży skałę, a tyrania zawsze stoi na glinianych nogach. Nawet arystokraci obudzą się w końcu ze swojego transu. - Nawet Achilles miał swoją piętę, choć podejrzewał, że odnalezienie słabego punktu Voldemorta może zająć nie miesiące, a długie lata. Musiał stracić czarną różdżkę - jak, tego Brendan nie wiedział.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wielokrotnie, jeszcze przed przybyciem Brendana zastanawiał się nad tym w jaki sposób powinien poruszyć gnębiący go temat. Każda powielona w jego głowie symulacja brzmiała źle, nieskładnie, porwanie. Nie mógł nic z tym zrobić bo nie był niczego już pewien. Wszystkie wspomnienia były chwiejne, hipotetyczne, pomieszane, a jednak przy tym tak bardzo prawdziwe, że trudno było mu mimo wszystko ku ich autentyczności się nie skłaniać. Wzbierało w nim poczucie winy dla którego nie mógł znaleźć ujścia, wyjaśnienia. Ciążyło, ściągając go w dół.
Skrzywił się słysząc podsumowanie Weasleya. Po części z powodu jego barwnego podsumowania, a po części dlatego, że nie mógł się z nim nie zgodzić - w tym momencie faktycznie miał nasrane w głowie. To, że nad tym nie panował i nie trzeba było posiadać wyróżnienia z magipsychiatrii by to oszacować go przerażało. Tak właściwie nigdy nie zwrócił się do Weasleya, gdyby nie było ku temu konieczności.
- Możesz przestać mówić do siebie i powiedzieć - dla odmiany - mi coś z czego jeszcze sam nie zdałem sobie sprawy. Proszę - zasugerował uszczypliwie będąc wyraźnie zirytowanym. Nie chciał być niemiły, jednak w tym momencie nie miał na to wpływu. Była to jego reakcja obronna na strach i szok gwardzisty, który jednak zbyt szybko znalazł odzwierciedlenie w nim samym. Oczywiście, że nie chciał w to wierzyć. Nie mógł jednak zaprzeczać czemuś co było takie prawdziwe, realne i zapisane w nim samym. Miał tylko to, a Weasley jak na razie nie dał mu niczego innego. Później zaś ofiarował niekoniecznie coś z czego Skamander mógł się cieszyć.
Pobladł momentalnie bardziej, a echo wyznania dzwoniło mu nieprzyjemnie w uszach. A więc, skoro był sam to faktycznie mógł mieć czas by to zrobić... Przeniósł spojrzenie na gwint butelki którą świdrował z grobową miną wsłuchując się w dalszą opowieść.
- Doznałem jakichś poważnych obrażeń lub jakieś, które rzuciły ci się w oczy? - wspomniał, że został przez coś przygnieciony lub zasypany. Że pomimo bólu coś jednak starał się zrobić. Coś może mu się więc stało. Coś co mógł zweryfikować w medycznej dokumentacji. W rzeczywistości - Jakich dzieciaków? Potrafiłbyś ich zidentyfikować? Lub wiesz, kto mógłby móc? - podniósł na niego spojrzenie, czując niemożliwą wręcz szorstkość w gardle. Wyłamał się i w gorączkowym geście upił sążnego łyka czarnego piwa. Denerwował się, martwił. Nowe, zupełnie inne od wspomnień fakty przyjmował jak na razie z chłodną rezerwą nie chcąc popadać w radość zbyt prędko - Był tam z wami Sam. Wtedy, kiedy to oglądaliście...? - bo to jemu Anthony najbardziej zawierzał w kwestii dostrzegania czegokolwiek. Nie żeby wątpił w umiejętności Brendana, lecz to kuzyna znał najlepiej. Tak mu się przynajmniej wydawało.
- To było bardziej politowanie - skrzywił się, a po grzbiecie przeszły mu ciarki kiedy to wbrew jego woli po myślach rozbiegł się jego śliski śmiech rozbawienia - Nie wiem czy są w stanie, nawet gdyby chcieli. To co mi zrobił...bez wątpienia użył legitymacji, jednak z taką nigdy dotąd się nie spotkałem. Nie skorzystał z inkantacji, a mimo to i tak z dziecięcą łatwością wszedł. Mógł przebierać w czym tylko chciał. Kompletnie mnie odciął. Nie mogłem stawić mu jakiegokolwiek oporu nawet gdybym chciał. Przypominało to paraliż senny...- chociaż było to w zasadzie jeszcze gorsze. Mógł wówczas być jedynie bezbronną ofiarą, lecz nawet świadomość tego mogła zostać na koniec odebrana, wymazana. Anthony nie był pewien, czy wspomnienie tego napawało go większym przerażeniem, czy też fascynacją. Sam był w końcu legilimentą, krukonem - widział ostatnie spotkanie. Zgłaszałem to już Samuelowi i Justine zaraz po tej maskaradzie - wyznał, chociaż ryży auror powinien już o tym wiedzieć - w każdym razie, jeżeli jest legilimentą to takim, którego świat jeszcze nie widział, Brendan. Nie zdziwiłbym się gdyby jego poddani dosłownie byli pod wpływem transu i jeżeli tak jest to nie wiem, czy będą potrafili się wybudzić. Nie dopóki posiada czarną różdżkę - co do tego nie miał wątpliwości.[bylobrzydkobedzieladnie]
Skrzywił się słysząc podsumowanie Weasleya. Po części z powodu jego barwnego podsumowania, a po części dlatego, że nie mógł się z nim nie zgodzić - w tym momencie faktycznie miał nasrane w głowie. To, że nad tym nie panował i nie trzeba było posiadać wyróżnienia z magipsychiatrii by to oszacować go przerażało. Tak właściwie nigdy nie zwrócił się do Weasleya, gdyby nie było ku temu konieczności.
- Możesz przestać mówić do siebie i powiedzieć - dla odmiany - mi coś z czego jeszcze sam nie zdałem sobie sprawy. Proszę - zasugerował uszczypliwie będąc wyraźnie zirytowanym. Nie chciał być niemiły, jednak w tym momencie nie miał na to wpływu. Była to jego reakcja obronna na strach i szok gwardzisty, który jednak zbyt szybko znalazł odzwierciedlenie w nim samym. Oczywiście, że nie chciał w to wierzyć. Nie mógł jednak zaprzeczać czemuś co było takie prawdziwe, realne i zapisane w nim samym. Miał tylko to, a Weasley jak na razie nie dał mu niczego innego. Później zaś ofiarował niekoniecznie coś z czego Skamander mógł się cieszyć.
Pobladł momentalnie bardziej, a echo wyznania dzwoniło mu nieprzyjemnie w uszach. A więc, skoro był sam to faktycznie mógł mieć czas by to zrobić... Przeniósł spojrzenie na gwint butelki którą świdrował z grobową miną wsłuchując się w dalszą opowieść.
- Doznałem jakichś poważnych obrażeń lub jakieś, które rzuciły ci się w oczy? - wspomniał, że został przez coś przygnieciony lub zasypany. Że pomimo bólu coś jednak starał się zrobić. Coś może mu się więc stało. Coś co mógł zweryfikować w medycznej dokumentacji. W rzeczywistości - Jakich dzieciaków? Potrafiłbyś ich zidentyfikować? Lub wiesz, kto mógłby móc? - podniósł na niego spojrzenie, czując niemożliwą wręcz szorstkość w gardle. Wyłamał się i w gorączkowym geście upił sążnego łyka czarnego piwa. Denerwował się, martwił. Nowe, zupełnie inne od wspomnień fakty przyjmował jak na razie z chłodną rezerwą nie chcąc popadać w radość zbyt prędko - Był tam z wami Sam. Wtedy, kiedy to oglądaliście...? - bo to jemu Anthony najbardziej zawierzał w kwestii dostrzegania czegokolwiek. Nie żeby wątpił w umiejętności Brendana, lecz to kuzyna znał najlepiej. Tak mu się przynajmniej wydawało.
- To było bardziej politowanie - skrzywił się, a po grzbiecie przeszły mu ciarki kiedy to wbrew jego woli po myślach rozbiegł się jego śliski śmiech rozbawienia - Nie wiem czy są w stanie, nawet gdyby chcieli. To co mi zrobił...bez wątpienia użył legitymacji, jednak z taką nigdy dotąd się nie spotkałem. Nie skorzystał z inkantacji, a mimo to i tak z dziecięcą łatwością wszedł. Mógł przebierać w czym tylko chciał. Kompletnie mnie odciął. Nie mogłem stawić mu jakiegokolwiek oporu nawet gdybym chciał. Przypominało to paraliż senny...- chociaż było to w zasadzie jeszcze gorsze. Mógł wówczas być jedynie bezbronną ofiarą, lecz nawet świadomość tego mogła zostać na koniec odebrana, wymazana. Anthony nie był pewien, czy wspomnienie tego napawało go większym przerażeniem, czy też fascynacją. Sam był w końcu legilimentą, krukonem - widział ostatnie spotkanie. Zgłaszałem to już Samuelowi i Justine zaraz po tej maskaradzie - wyznał, chociaż ryży auror powinien już o tym wiedzieć - w każdym razie, jeżeli jest legilimentą to takim, którego świat jeszcze nie widział, Brendan. Nie zdziwiłbym się gdyby jego poddani dosłownie byli pod wpływem transu i jeżeli tak jest to nie wiem, czy będą potrafili się wybudzić. Nie dopóki posiada czarną różdżkę - co do tego nie miał wątpliwości.[bylobrzydkobedzieladnie]
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 21.04.19 2:29, w całości zmieniany 1 raz
Nie sprawiał wrażenia, jakby jego uszczypliwość zrobiła na nim jakiekolwiek wrażenie; Brendan tkwił na osi przeciwnej czarodziejom wrażliwych, a do humorków starszego z braci Skamander zdążył się przyzwyczaić przez lata współpracy - zdarzało mu się zachowywać jak baba, ale Weasley był zdania, że nie warto nadto brać do siebie kaprysów innych ludzi. Nie miał też w sobie na tyle dużo empatii, by rozpoznać sens jego emocji i ich przyczynę. Słysząc jego pytanie przetarł skroń, wspierając się na łokciu o blat stołu - z tej pozycji upijając większy łyk gorzkiego ale.
- Anthony - zaczął, wypowiadając jego imię trochę jak upomnienie, powinien otrząsnąć się z tego wszystkiego - wrócić do formy - przecież potrzebowali go w pełni sił, również tych umysłowych. Jako wariat na nic się nie przyda. - Leżałeś pod gruzami, tak jak inni ludzie, do których nie zdążyłem wtedy dotrzeć. Nie mogłeś chodzić, coś było nie tak z twoją nogą - kamienie ją zmiażdżyły. Stopę chyba. - Nie pamiętał dobrze, obrazy rozmywały się przed jego oczyma wyparte przez adrenalinę, ale pamiętał mijane ściany, korytarze i jego - kuśtykającego przez dławiący dym ku wyjściu. - Mówiłeś, że nadeszła nagle. Pożoga. Nie widziałem ciebie wtedy, ale widziałem stan, w jaki zapadło Ministerstwo - zgliszcza, ruiny, martwi ludzie, wszędzie unoszący się dym, zniszczone wszystko; choćbyś chciał to zrobić, Anthony, nie masz takiej mocy. To była robota potężnych czarnoksiężników - i to nie jednego, a kilku. - Widział to w obrazach przedstawionych przez Alexandra - widział to w wizji, która miała znacznie więcej sensu niż opowieść Skamandera. Brendan nie miał wątpliwości co do jej prawdziwości. Pokręcił głową na jego pytanie, twarze zmywały się w jedno razem z tymi, które dostrzegał martwe. Próbował sobie przypomnieć. - Wskazałeś mi składzik na artefakty, mówiłeś, że tam ktoś może wciąż żyć - opowiadał powoli, w skupieniu, odtwarzając rozmyty obraz przeszłych dni. - I ktoś tam był, chłopak. Nie znam go - ale jak zapytasz w administracji powinni potrafić go wskazać. Nie mógł być aurorem, był na to za młody. - Musiał być pracownikiem biurowym, może asystentem albo stażystą. Ledwie skończył Hogwart, sądząc po twarzy. Może nawet był czyimś dzieckiem. Przeniósł wzrok na Anthony'ego, nie do końca dowierzając jego ostatniemu pytaniu.
- Przyszedłem tam po ciebie. Gdyby nie ja, byłbyś teraz martwy - powtórzył, choć jego zamiarem wcale nie było wypominać mu własne uczynki - był ostatnią osobą, która domagała się poklasku. - A ty sądzisz, że mógłbym cię okłamać? Po co? Gdybym miał cień wątpliwości, czy to zrobiłeś, nie siedzielibyśmy razem w twojej kuchni - a w pokoju przesłuchań. - Nie miał sentymentów, każdy w biurze o tym wiedział; nie zawahałby się wytoczyć oskarżeń nawet najlepszemu przyjacielowi - a co dopiero Skamanderowi - a ten miał wątpliwości co do jego intencji? - Zawsze byłeś narcyzem, ale w tym momencie przeceniasz się srogo, sądząc, że kryłbym ci tyłek w obliczu takiej tragedii - wydałbym cię od razu po wyprowadzeniu z Ministerstwa. Daleko byś zresztą nie uciekł, nie z tą nogą - odparł wprost, szczerze i prosto z mostu, jak dyktowało mu serce. Nie czuł urazy ani nie zamierzał go obrazić, po prostu w tym wnioskowaniu brakowało logiki, którą zamierzał mu wskazać. - Był tam - dodał mimochodem, jeśli zamierzał się upewnić przebiegu tej historii u Samuela - mógł to przecież zrobić w każdej chwili.
Opowieść o legilimencji budziła trwogę. Słowa, sposób, w jaki je wypowiadał, całość tego, czym się stał: nie wątpił w moc Voldemorta, człowiek, który zaślepił umysły tak wielu czarodziejów wzbraniających się przed zgięciem karku musiał mieć w sobie coś więcej, niż tylko gładkie słowo. Skamander pod wpływem szoku mógł przesadzać - ale nie sądził, by jego zdanie znajdowało się daleko od prawdy. Ale jeśli widział ostatnie spotkanie: Voldemort widział wszystko. Dosłownie wszystko. Brendan nigdy nie padł ofiarą legilimencji, z samą zdolnością nie miał wiele do czynienia - nie znał jej istoty, nie wiedział, jak działała.
- Potrafisz rozpoznać fragmenty, które widział? Wiesz, co widział dokładnie? Kogo? - W Zakonie Feniksa było wielu czarodziejów. Wielu gotowych na ryzyko i wielu wciąż nieświadomych, że w ogóle je podjęli. Nie mieli wyjścia - musieli ich chronić. - Grindelwald też kiedyś miał czarną różdżkę - ale poległ. Też kiedyś był niezwyciężony - ale poległ. Zniszczymy Voldemorta - albo zginiemy, próbując. - Innej drogi nie było, na inną było już za późno. A on - musiał się otrząsnąć i wrócić do nich, potrzebowali jego różdżki. - Weź się w garść - powtórzył, bez choćby cienia empatii brzmiącej w jego głosie. - Bez ciebie to się nie uda. - Potrzebowali jego: gotowego do walki.
- Anthony - zaczął, wypowiadając jego imię trochę jak upomnienie, powinien otrząsnąć się z tego wszystkiego - wrócić do formy - przecież potrzebowali go w pełni sił, również tych umysłowych. Jako wariat na nic się nie przyda. - Leżałeś pod gruzami, tak jak inni ludzie, do których nie zdążyłem wtedy dotrzeć. Nie mogłeś chodzić, coś było nie tak z twoją nogą - kamienie ją zmiażdżyły. Stopę chyba. - Nie pamiętał dobrze, obrazy rozmywały się przed jego oczyma wyparte przez adrenalinę, ale pamiętał mijane ściany, korytarze i jego - kuśtykającego przez dławiący dym ku wyjściu. - Mówiłeś, że nadeszła nagle. Pożoga. Nie widziałem ciebie wtedy, ale widziałem stan, w jaki zapadło Ministerstwo - zgliszcza, ruiny, martwi ludzie, wszędzie unoszący się dym, zniszczone wszystko; choćbyś chciał to zrobić, Anthony, nie masz takiej mocy. To była robota potężnych czarnoksiężników - i to nie jednego, a kilku. - Widział to w obrazach przedstawionych przez Alexandra - widział to w wizji, która miała znacznie więcej sensu niż opowieść Skamandera. Brendan nie miał wątpliwości co do jej prawdziwości. Pokręcił głową na jego pytanie, twarze zmywały się w jedno razem z tymi, które dostrzegał martwe. Próbował sobie przypomnieć. - Wskazałeś mi składzik na artefakty, mówiłeś, że tam ktoś może wciąż żyć - opowiadał powoli, w skupieniu, odtwarzając rozmyty obraz przeszłych dni. - I ktoś tam był, chłopak. Nie znam go - ale jak zapytasz w administracji powinni potrafić go wskazać. Nie mógł być aurorem, był na to za młody. - Musiał być pracownikiem biurowym, może asystentem albo stażystą. Ledwie skończył Hogwart, sądząc po twarzy. Może nawet był czyimś dzieckiem. Przeniósł wzrok na Anthony'ego, nie do końca dowierzając jego ostatniemu pytaniu.
- Przyszedłem tam po ciebie. Gdyby nie ja, byłbyś teraz martwy - powtórzył, choć jego zamiarem wcale nie było wypominać mu własne uczynki - był ostatnią osobą, która domagała się poklasku. - A ty sądzisz, że mógłbym cię okłamać? Po co? Gdybym miał cień wątpliwości, czy to zrobiłeś, nie siedzielibyśmy razem w twojej kuchni - a w pokoju przesłuchań. - Nie miał sentymentów, każdy w biurze o tym wiedział; nie zawahałby się wytoczyć oskarżeń nawet najlepszemu przyjacielowi - a co dopiero Skamanderowi - a ten miał wątpliwości co do jego intencji? - Zawsze byłeś narcyzem, ale w tym momencie przeceniasz się srogo, sądząc, że kryłbym ci tyłek w obliczu takiej tragedii - wydałbym cię od razu po wyprowadzeniu z Ministerstwa. Daleko byś zresztą nie uciekł, nie z tą nogą - odparł wprost, szczerze i prosto z mostu, jak dyktowało mu serce. Nie czuł urazy ani nie zamierzał go obrazić, po prostu w tym wnioskowaniu brakowało logiki, którą zamierzał mu wskazać. - Był tam - dodał mimochodem, jeśli zamierzał się upewnić przebiegu tej historii u Samuela - mógł to przecież zrobić w każdej chwili.
Opowieść o legilimencji budziła trwogę. Słowa, sposób, w jaki je wypowiadał, całość tego, czym się stał: nie wątpił w moc Voldemorta, człowiek, który zaślepił umysły tak wielu czarodziejów wzbraniających się przed zgięciem karku musiał mieć w sobie coś więcej, niż tylko gładkie słowo. Skamander pod wpływem szoku mógł przesadzać - ale nie sądził, by jego zdanie znajdowało się daleko od prawdy. Ale jeśli widział ostatnie spotkanie: Voldemort widział wszystko. Dosłownie wszystko. Brendan nigdy nie padł ofiarą legilimencji, z samą zdolnością nie miał wiele do czynienia - nie znał jej istoty, nie wiedział, jak działała.
- Potrafisz rozpoznać fragmenty, które widział? Wiesz, co widział dokładnie? Kogo? - W Zakonie Feniksa było wielu czarodziejów. Wielu gotowych na ryzyko i wielu wciąż nieświadomych, że w ogóle je podjęli. Nie mieli wyjścia - musieli ich chronić. - Grindelwald też kiedyś miał czarną różdżkę - ale poległ. Też kiedyś był niezwyciężony - ale poległ. Zniszczymy Voldemorta - albo zginiemy, próbując. - Innej drogi nie było, na inną było już za późno. A on - musiał się otrząsnąć i wrócić do nich, potrzebowali jego różdżki. - Weź się w garść - powtórzył, bez choćby cienia empatii brzmiącej w jego głosie. - Bez ciebie to się nie uda. - Potrzebowali jego: gotowego do walki.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Anthony nie był łatwym w obyciu człowiekiem. Z czasem jego wady wypływały na wierzch tym bardziej im bardziej swobodnie się przy kimś czuł udowadniając tym samym, że może i aurorem, zakonnikiem, żołnierzem był dobrym o tyle jednak prywatnie nie każdy chciałby się z nim zadawać. Był w końcu kapryśny, arogancki. Egoizm nie był mu również czymś szczególnie obcym co zresztą udowadniał upominając, a nawet żądając od Brendana skupienia się na nim, a nie osobistych wrażeniach. Ten bezwiednie dzielił się nimi poprzez dosadną mimikę twarzy oraz werbalne podsumowywania. Skamander się więc irytował. Ryży auror nie zamierzał jednak pozwolić sobie wejść na głowę będąc najwyraźniej przyzwyczajonym już do sposobu bycia blondyna. Całe szczęście.
Upomnienie uwiązane do imienia naturalnie odniosło skutek - Skamander zamilkł ogniskując spojrzenie zielonych tęczówek na swoim gościu odnajdując pokorę względem człowieka który nie tylko miał i chciał mu pomóc, lecz przede wszystkim względem starszego rangą aurora oraz gwardzisty. Hierarchia zawsze do niego jakoś lepiej przemawiała niż sympatia. W większości przypadków była bardziej prawdziwa, nieprzypadkowa. Zmusiła Thonego do zamilknięcia i wysłuchania wszystkiego. Nie wtrącał się zajmując się toczeniem wokół własnej osi butelki. Dziwnie było słuchać o tym co się zrobiło kompletnie o tym nie wiedząc, nie pamiętając. Niektóre fragmenty zdawały się powierzchownie wplatać w to co już wiedział. Byli tam razem. Robili jednak coś innego. Szczegółowe opisy przeszłości sprawiały, że z chwili na chwilę czuł się nieznacznie lżejszy. Niepokój jednak trzymał go w objęciach mocno. Z czasem miało być lepiej, jednak teraz po głowie chodziły mu paranoiczne myśli. Jednak w chwili w której ktoś wypowiedział jedną z nich na głos nie mógł nie unieść wyżej brwi. Merlinie. Brendan kłamcą. Piwo, które nieśmiało tknął wyszło mu momentalnie nosem. Skrzywił się, oczy mu się przeszkliły od drażniących wrażliwe wnętrze nozdrzy bąbelek.
- Merlinie...żebyś jeszcze umiał... - powtórzył myśl tym razem na głos. Przyłożył rękaw pod nos - Chodziło mi bardziej o oczy, Weasley. Sam wiesz, że jeżeli ktoś miałby dostrzec machinacje we wspomnieniach to byłby to najpewniej właśnie Samuel - gestem drugiej ręki sięgnął po różdżkę za pomocą której przywołał ścierkę. Powietrze zadrgało, stężało, lecz przepływ magii nie zrodził tym razem anomalii - W moich wspomnieniach nie musiałem uciekać - nie musiał więc myśleć o tym czy Weasley by go nie wsypał, bo był przekonany o tym, że nie - Zastanawiałem się dlaczego. Myślałem...że mógłby być to twój rozkaz lub może z jakiegoś powodu musieliśmy to zrobić, a ty mi lub ja tobie w tym pomagałem. Pożogę łatwiej rzucić we dwójkę. Jak terramotio. A w moich wspomnieniach byliśmy tam razem. Twoja rola była w nich niejasna. Miałem wiele więcej pomysłów. teraz to już bez znaczenia - teraz kiedy znał prawdę. Tłumaczył się starając się mimo wszystko pokazać, że choć wszystko to brzmi abstrakcyjnie, absurdalnie, a on sam jest zlepkiem chaosu to jednak mimo to jest w stanie i szuka sensu w tym zagmatwaniu. Że nie jest bezmyślnym paranoikiem. A jeżeli jednak jest...to i nie zdaje sobie z tego sprawy, to siedzący na przeciw niemu auror wystawi bezduszną diagnozę. Napełnił płuca leniwie i wydusił z siebie nadmiar powietrza przez nos, kiedy Weasley utwierdził go w przekonaniu, że Samuel był tam wówczas z nimi. Bardziej ze zmęczenia toczącą jego ciało gorączką niż ulgi.
- Używając legilimencji widzi się, słyszy i czuje wszystko co w danym wspomnieniu widział, słyszał i czuł właściciel wspomnienia. Tak więc możesz śmiało uznać, że siedział tam wówczas z nami. Jego uwaga nasilała się na imionach, nazwiskach, twarzach. Nie powinniśmy spotykać się już Pod Świńskim Łbem - zakończył będąc nieco zaskoczonym, że jeszcze do niego ta informacja nie dotarła. Wyciągnął z papierośnicy stibbonsa. Przeciągnął po jego końcówce kciukiem. Trzymając go w palcach wnętrzem dłoni przeciągnął po skroni, która wciąż od czasu do czasu boleśnie pulsowała.
- Nie musisz mi tego powtarzać - nie był typem osoby która się nad sobą rozckliwiała. Sam zaprosił do siebie Weasleya decydując się od razu na konfrontacje z marami których nie potrafił pokonać samodzielnie, a z którymi niebezpiecznie bujał się na krawędzi obłędu. Nie tracił czasu chcąc jak najszybciej wrócić do gry. Siedział w tym w końcu już po uszy, jak nie głębiej po ostatnich wydarzeniach. Zaangażował się bardziej niż przypuszczał. Musiało się im udać. Innej opcji nie widział - To swoją drogą - przyznał jak gdyby nigdy nic - potrzebujemy jednak również więcej sprzymierzeńców. Takich którzy nie boją się podejmować inicjatywy, sięgać po różdżkę. Nie byłem tam w pojedynkę, w Stonehenge, Brendan. Było tam więcej ludzi od nas, a jednak to Macmilan postawił tamtego dnia kropkę nad "i" - ciężej oparł się na krześle. Zaciągnął się papierosem - Teraz będzie się robiło tylko coraz bardziej ślisko - dla nich, aurorów, prawdopodobnie nie było to odkrycie, że zmuszeni byli nieraz ważyć w swoich rękach cudze życie, szacować wartość podejmowanych przez nich środków oraz celu. I choć to rozumiał i wiedział, że w ich szeregach znajdowali się cywile to jednak nie potrafił nie chować lekkiego zawodu przebiegiem wydarzeń rozegranych w Salisbury. Tego, że swoją różdżkę wsparcia nie ofiarował mu zakonnik, a dawny przyjaciel, obecnie alkoholik z którym nie rozmawiał prywatnie od dekady. Wpędzało to Anthonego w myśli, że być może mimo wszystko postąpił niewłaściwie, pogłębiało poczucie winy z którym walczył nie chcąc dać się wpędzić w depresyjny marazm. W normalnych okolicznościach podobna myśl nie miałaby racji bytu, lecz obecnie Skamander nie był w pełni sił - ani duchem, ani ciałem.
Upomnienie uwiązane do imienia naturalnie odniosło skutek - Skamander zamilkł ogniskując spojrzenie zielonych tęczówek na swoim gościu odnajdując pokorę względem człowieka który nie tylko miał i chciał mu pomóc, lecz przede wszystkim względem starszego rangą aurora oraz gwardzisty. Hierarchia zawsze do niego jakoś lepiej przemawiała niż sympatia. W większości przypadków była bardziej prawdziwa, nieprzypadkowa. Zmusiła Thonego do zamilknięcia i wysłuchania wszystkiego. Nie wtrącał się zajmując się toczeniem wokół własnej osi butelki. Dziwnie było słuchać o tym co się zrobiło kompletnie o tym nie wiedząc, nie pamiętając. Niektóre fragmenty zdawały się powierzchownie wplatać w to co już wiedział. Byli tam razem. Robili jednak coś innego. Szczegółowe opisy przeszłości sprawiały, że z chwili na chwilę czuł się nieznacznie lżejszy. Niepokój jednak trzymał go w objęciach mocno. Z czasem miało być lepiej, jednak teraz po głowie chodziły mu paranoiczne myśli. Jednak w chwili w której ktoś wypowiedział jedną z nich na głos nie mógł nie unieść wyżej brwi. Merlinie. Brendan kłamcą. Piwo, które nieśmiało tknął wyszło mu momentalnie nosem. Skrzywił się, oczy mu się przeszkliły od drażniących wrażliwe wnętrze nozdrzy bąbelek.
- Merlinie...żebyś jeszcze umiał... - powtórzył myśl tym razem na głos. Przyłożył rękaw pod nos - Chodziło mi bardziej o oczy, Weasley. Sam wiesz, że jeżeli ktoś miałby dostrzec machinacje we wspomnieniach to byłby to najpewniej właśnie Samuel - gestem drugiej ręki sięgnął po różdżkę za pomocą której przywołał ścierkę. Powietrze zadrgało, stężało, lecz przepływ magii nie zrodził tym razem anomalii - W moich wspomnieniach nie musiałem uciekać - nie musiał więc myśleć o tym czy Weasley by go nie wsypał, bo był przekonany o tym, że nie - Zastanawiałem się dlaczego. Myślałem...że mógłby być to twój rozkaz lub może z jakiegoś powodu musieliśmy to zrobić, a ty mi lub ja tobie w tym pomagałem. Pożogę łatwiej rzucić we dwójkę. Jak terramotio. A w moich wspomnieniach byliśmy tam razem. Twoja rola była w nich niejasna. Miałem wiele więcej pomysłów. teraz to już bez znaczenia - teraz kiedy znał prawdę. Tłumaczył się starając się mimo wszystko pokazać, że choć wszystko to brzmi abstrakcyjnie, absurdalnie, a on sam jest zlepkiem chaosu to jednak mimo to jest w stanie i szuka sensu w tym zagmatwaniu. Że nie jest bezmyślnym paranoikiem. A jeżeli jednak jest...to i nie zdaje sobie z tego sprawy, to siedzący na przeciw niemu auror wystawi bezduszną diagnozę. Napełnił płuca leniwie i wydusił z siebie nadmiar powietrza przez nos, kiedy Weasley utwierdził go w przekonaniu, że Samuel był tam wówczas z nimi. Bardziej ze zmęczenia toczącą jego ciało gorączką niż ulgi.
- Używając legilimencji widzi się, słyszy i czuje wszystko co w danym wspomnieniu widział, słyszał i czuł właściciel wspomnienia. Tak więc możesz śmiało uznać, że siedział tam wówczas z nami. Jego uwaga nasilała się na imionach, nazwiskach, twarzach. Nie powinniśmy spotykać się już Pod Świńskim Łbem - zakończył będąc nieco zaskoczonym, że jeszcze do niego ta informacja nie dotarła. Wyciągnął z papierośnicy stibbonsa. Przeciągnął po jego końcówce kciukiem. Trzymając go w palcach wnętrzem dłoni przeciągnął po skroni, która wciąż od czasu do czasu boleśnie pulsowała.
- Nie musisz mi tego powtarzać - nie był typem osoby która się nad sobą rozckliwiała. Sam zaprosił do siebie Weasleya decydując się od razu na konfrontacje z marami których nie potrafił pokonać samodzielnie, a z którymi niebezpiecznie bujał się na krawędzi obłędu. Nie tracił czasu chcąc jak najszybciej wrócić do gry. Siedział w tym w końcu już po uszy, jak nie głębiej po ostatnich wydarzeniach. Zaangażował się bardziej niż przypuszczał. Musiało się im udać. Innej opcji nie widział - To swoją drogą - przyznał jak gdyby nigdy nic - potrzebujemy jednak również więcej sprzymierzeńców. Takich którzy nie boją się podejmować inicjatywy, sięgać po różdżkę. Nie byłem tam w pojedynkę, w Stonehenge, Brendan. Było tam więcej ludzi od nas, a jednak to Macmilan postawił tamtego dnia kropkę nad "i" - ciężej oparł się na krześle. Zaciągnął się papierosem - Teraz będzie się robiło tylko coraz bardziej ślisko - dla nich, aurorów, prawdopodobnie nie było to odkrycie, że zmuszeni byli nieraz ważyć w swoich rękach cudze życie, szacować wartość podejmowanych przez nich środków oraz celu. I choć to rozumiał i wiedział, że w ich szeregach znajdowali się cywile to jednak nie potrafił nie chować lekkiego zawodu przebiegiem wydarzeń rozegranych w Salisbury. Tego, że swoją różdżkę wsparcia nie ofiarował mu zakonnik, a dawny przyjaciel, obecnie alkoholik z którym nie rozmawiał prywatnie od dekady. Wpędzało to Anthonego w myśli, że być może mimo wszystko postąpił niewłaściwie, pogłębiało poczucie winy z którym walczył nie chcąc dać się wpędzić w depresyjny marazm. W normalnych okolicznościach podobna myśl nie miałaby racji bytu, lecz obecnie Skamander nie był w pełni sił - ani duchem, ani ciałem.
Find your wings
Wzruszył lekko ramieniem na reakcję Skamandera, nie tylko nie potrafił kłamać, przeważnie w ogóle nie widział w tym sensu - była to jedna z przyczyn, dla której lepiej sprawdzał się w terenie, a najlepiej w akcji, aniżeli w przesłuchaniach, obradach czy pertraktacjach. Matactwem nie dało się przecież zajść daleko - tak sądził - a na najgorszych zbrodniarzy i tak działały tylko kajdany, Azkaban i wizja pochylających się nad nimi upiornych dementorów.
- Zapewniam cię, że nie muszę być Samem, żeby zrozumieć przekaz młodego. - Westchnął, jego głos był wzburzony - choć złość Brendana nie kierowała się tak naprawdę na Skamandera a na tych wszystkich zwyrodnialców, którzy się tego dopuścili. Nie tylko mieszania mu w głowie, wrócić wspomnieniami do pożaru nie było wcale prosto. Swąd palonego ciała, krzyki, dym, czegoś takiego nie zapomina się już nigdy. Przez całe życie. Młody - Alexander - po spotkaniu z nimi skończył jeszcze gorzej, ale jako legilimenta zapewne kontrolował jasność swojego umysłu. Skrzywił się na jego słowa, pamięć nie było adekwatnym określeniem tego, o czym mówił; Anthony nie pamiętał, przypominał sobie zafałszowaną rzeczywistość wywołaną iluzją potężnego, ale plugawego czarodzieja.
- Co ty znowu pieprzysz - burknął, odstawiając piwo z brzdękiem o blat stolika. - Nie rzuciłbyś pożogi, choćby cała gwardia wsparła cię najpotężniejszymi magicusami, na jakie nas stać. I ja też nie - Wiedza, jaką posiadali jako aurorzy, nie była wystarczająca - uczyli się z tym walczyć, nie posługiwać. Skamander wiedział w tym temacie więcej od niego, zdawał sobie z tego sprawę, ale wciąż - niewystarczająco wiele. - Zejdź z obłoków, choćbyś chciał ich wszystkich zgrillować - nie potrafiłbyś. - Na jego czole pojawiła się gruba bruzda; to nie paranoiczny narcyzm Anthony'ego go martwił - a człowiek, który sprawił, że Anthony Skamander zapomniał, kim był i co naprawdę było dla niego ważne. - Nie jesteśmy tu po to, żeby mordować niewinnych - przypomniał, Zakon Feniksa nie dopuściłby się podobnego okrucieństwa - po co? - Gdyby twoja wersja była prawdziwa, jedynym sensem mojej obecności tam byłaby próba złapania ciebie. Ale tego nie zrobiłem, odhacz to dokonanie z listy swoich mniej chlubnych występków - jeszcze chwila i pomyślę, że ci żal. - Jego głos był kategoryczny, nie zamierzał rozczulać się nad Skamanderem i był pewien, że auror tego ani nie potrzebował ani nie chciał. Sam zresztą był zdania, że nic nie orzeźwia równie skutecznie, co kubeł lodowatej wody wylanej prosto na głowę. Najlepiej znienacka.
I być może takim kubłem nie tylko dla nich obu, ale i dla całego Zakonu, miały być dalsze słowa Anthony'ego; wróg był realny, prawdziwy i co gorsza wróg był tutaj. Wróg ich widział. Słuchał. Był wszędzie. Jak mieli walczyć z kimś - z czymś - co wydawało się wszechpotężne? Zaklął pod nosem, opuszczenie Świńskiego Łba było jedynym sensownym rozwiązaniem, ale nie widział w tym problemu - dopiero co odbudowali starą chatę, a arystokraci zgromadzeni w ich szeregach z pewnością dysponowali szerszymi możliwościami.
- Oni nie wiedzą - odpowiedział, kręcąc głową, złość mieszała się z bezradnością - Nie zdają sobie sprawy z tego, z czym zdecydowali się walczyć. Nie są na to gotowi - Nie bał się, że Voldemort zobaczył jego twarz - tak jak nie miał się czego bać Anthony i zapewne nikt, kogo znali z biura. Ale Zakon gromadził wielu czarodziejów, wielu takich, którzy nawinie chcieli przerwać wojnę miłością: wciąż nie rozumiejąc, że świat nie działa w taki sposób. A teraz - teraz ten padalec znał ich wszystkich. Wszystkich, którzy siedzieli tamtego dnia z nimi. Przetarł skroń, ogniskując spojrzenie na twarzy Skamandera - przyglądając mu się z czymś przypominającym podejrzliwość. Miał nadzieję, że naprawdę tak będzie - że weźmie się w kupę, wróci do siebie i pokaże tym sukinsynom, na co ich wszystkich stać.
- Wiem - czuł wstyd. Za tych, którzy bezradnie patrzyli na dzieło zniszczenia i nie zareagowali. Nie mogli być bezczynni. - Nawet nie wiesz jak bardzo... - urwał, było mu też wstyd za siebie. Jego rodzina odgrodziła się od arystokracji grubą kreską, nigdy nie chciała być jej częścią: fakt, że spełniali przesłanki umieszczenia ich w ich śmiesznym skorowidzu było wyłącznie dziełem przypadku. Ale umieścili ich tam. I mogli pojawić się na szczycie - wszyscy. Tylko po to, żeby milczeć i zabrać głos wtedy, kiedy zabrał go Anthony. Żeby mu pomóc, kiedy było to konieczne. Ale nie zrobili tego, byli tak bezczynni, jak wszyscy inni. A może nawet bardziej niż inni - przecież jako jedyny miał pełne prawo pojawić się tam oficjalnie. - Macmillan już jest z nami - dodał pewniejszym głosem, nie zamierzając się nad sobą rozckliwiać. - Odwiedziłem go krótko po tych wydarzeniach i złożyłem propozycję nie do odrzucenia. Jeśli potrafił zadziałać wtedy, będzie potrafił też później - Tak, Macmillan był pijakiem. Ale wartość swojego serca i swojej odwagi udowodnił tamtego dnia. - W jakiś sposób wyciągnąłeś nas wtedy z cienia. Może zjawią się kolejni. - Odważnych nie brakowało nigdy, ale wielu z nich potrzebowało przewodnika, z którym pójdą. Który wskaże im drogę. Nie wierzył, by choć część magicznego świata godziła się z wydarzeniami, które zadziały się tamtego haniebnego dnia.
- Zapewniam cię, że nie muszę być Samem, żeby zrozumieć przekaz młodego. - Westchnął, jego głos był wzburzony - choć złość Brendana nie kierowała się tak naprawdę na Skamandera a na tych wszystkich zwyrodnialców, którzy się tego dopuścili. Nie tylko mieszania mu w głowie, wrócić wspomnieniami do pożaru nie było wcale prosto. Swąd palonego ciała, krzyki, dym, czegoś takiego nie zapomina się już nigdy. Przez całe życie. Młody - Alexander - po spotkaniu z nimi skończył jeszcze gorzej, ale jako legilimenta zapewne kontrolował jasność swojego umysłu. Skrzywił się na jego słowa, pamięć nie było adekwatnym określeniem tego, o czym mówił; Anthony nie pamiętał, przypominał sobie zafałszowaną rzeczywistość wywołaną iluzją potężnego, ale plugawego czarodzieja.
- Co ty znowu pieprzysz - burknął, odstawiając piwo z brzdękiem o blat stolika. - Nie rzuciłbyś pożogi, choćby cała gwardia wsparła cię najpotężniejszymi magicusami, na jakie nas stać. I ja też nie - Wiedza, jaką posiadali jako aurorzy, nie była wystarczająca - uczyli się z tym walczyć, nie posługiwać. Skamander wiedział w tym temacie więcej od niego, zdawał sobie z tego sprawę, ale wciąż - niewystarczająco wiele. - Zejdź z obłoków, choćbyś chciał ich wszystkich zgrillować - nie potrafiłbyś. - Na jego czole pojawiła się gruba bruzda; to nie paranoiczny narcyzm Anthony'ego go martwił - a człowiek, który sprawił, że Anthony Skamander zapomniał, kim był i co naprawdę było dla niego ważne. - Nie jesteśmy tu po to, żeby mordować niewinnych - przypomniał, Zakon Feniksa nie dopuściłby się podobnego okrucieństwa - po co? - Gdyby twoja wersja była prawdziwa, jedynym sensem mojej obecności tam byłaby próba złapania ciebie. Ale tego nie zrobiłem, odhacz to dokonanie z listy swoich mniej chlubnych występków - jeszcze chwila i pomyślę, że ci żal. - Jego głos był kategoryczny, nie zamierzał rozczulać się nad Skamanderem i był pewien, że auror tego ani nie potrzebował ani nie chciał. Sam zresztą był zdania, że nic nie orzeźwia równie skutecznie, co kubeł lodowatej wody wylanej prosto na głowę. Najlepiej znienacka.
I być może takim kubłem nie tylko dla nich obu, ale i dla całego Zakonu, miały być dalsze słowa Anthony'ego; wróg był realny, prawdziwy i co gorsza wróg był tutaj. Wróg ich widział. Słuchał. Był wszędzie. Jak mieli walczyć z kimś - z czymś - co wydawało się wszechpotężne? Zaklął pod nosem, opuszczenie Świńskiego Łba było jedynym sensownym rozwiązaniem, ale nie widział w tym problemu - dopiero co odbudowali starą chatę, a arystokraci zgromadzeni w ich szeregach z pewnością dysponowali szerszymi możliwościami.
- Oni nie wiedzą - odpowiedział, kręcąc głową, złość mieszała się z bezradnością - Nie zdają sobie sprawy z tego, z czym zdecydowali się walczyć. Nie są na to gotowi - Nie bał się, że Voldemort zobaczył jego twarz - tak jak nie miał się czego bać Anthony i zapewne nikt, kogo znali z biura. Ale Zakon gromadził wielu czarodziejów, wielu takich, którzy nawinie chcieli przerwać wojnę miłością: wciąż nie rozumiejąc, że świat nie działa w taki sposób. A teraz - teraz ten padalec znał ich wszystkich. Wszystkich, którzy siedzieli tamtego dnia z nimi. Przetarł skroń, ogniskując spojrzenie na twarzy Skamandera - przyglądając mu się z czymś przypominającym podejrzliwość. Miał nadzieję, że naprawdę tak będzie - że weźmie się w kupę, wróci do siebie i pokaże tym sukinsynom, na co ich wszystkich stać.
- Wiem - czuł wstyd. Za tych, którzy bezradnie patrzyli na dzieło zniszczenia i nie zareagowali. Nie mogli być bezczynni. - Nawet nie wiesz jak bardzo... - urwał, było mu też wstyd za siebie. Jego rodzina odgrodziła się od arystokracji grubą kreską, nigdy nie chciała być jej częścią: fakt, że spełniali przesłanki umieszczenia ich w ich śmiesznym skorowidzu było wyłącznie dziełem przypadku. Ale umieścili ich tam. I mogli pojawić się na szczycie - wszyscy. Tylko po to, żeby milczeć i zabrać głos wtedy, kiedy zabrał go Anthony. Żeby mu pomóc, kiedy było to konieczne. Ale nie zrobili tego, byli tak bezczynni, jak wszyscy inni. A może nawet bardziej niż inni - przecież jako jedyny miał pełne prawo pojawić się tam oficjalnie. - Macmillan już jest z nami - dodał pewniejszym głosem, nie zamierzając się nad sobą rozckliwiać. - Odwiedziłem go krótko po tych wydarzeniach i złożyłem propozycję nie do odrzucenia. Jeśli potrafił zadziałać wtedy, będzie potrafił też później - Tak, Macmillan był pijakiem. Ale wartość swojego serca i swojej odwagi udowodnił tamtego dnia. - W jakiś sposób wyciągnąłeś nas wtedy z cienia. Może zjawią się kolejni. - Odważnych nie brakowało nigdy, ale wielu z nich potrzebowało przewodnika, z którym pójdą. Który wskaże im drogę. Nie wierzył, by choć część magicznego świata godziła się z wydarzeniami, które zadziały się tamtego haniebnego dnia.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czuł się jak wyrwany z innej rzeczywistości. Drażniło go to, że cokolwiek nie powiedział było przez Brendana brutalnie weryfikowane i niewybrednie naprostowywane. Właściwie z jednej strony wiedział, że prawdopodobnie lepiej trafić nie mógł jeśli chodziło o próbę sprostowania pewnych faktów. Brendan był prosty jak drut, nie umiał kłamać, specjalnie bogatego słownictwa też nie posiadał, był gwardzistą. Tak jednak z drugiej coś wewnątrz niego wołało o bunt. Nie zwykł w końcu do otrzymywania krytyki, a ta od Weasleya była do tego z tej najgorszej możliwej kategorii bo mającej jakieś sensowne postawy. Dotkliwa porażka i jej tragiczne skutki sprawiały że faktycznie odlatywał starając się na siłę połatać bezsensowne fragmenty wspomnień w coś trzymającego się kupy. Właściwie w tym wszystkim to, że Voldemort kazał mu myśleć że był zbrodniarzem nie było najgorsze - w tych wytkanych sztucznie wspomnieniach miał moc. Bardziej krzywdząca dla Thonego była świadomość bycia ofiarą. Niechętnie przyjmował tą prawdziwą rzeczywistość.
- Możesz już przestać, dotarło... - być może zabrzmiał trochę marudnie ale nie było w tym nic bagatelizującego. Był zażenowany sobą. Wiedział jednak, że ta rozmowa inaczej przecież wyglądać nie mogła. Najgorsze jednak miał już za sobą. Wypuścił więc z płuc powietrze czując się lżejszym, lecz jednocześnie bardziej zmęczonym.
Podzielił się z Brendanem przestrogą co do konieczności zrezygnowania ze spotkań w Świńskim. Miał nadzieję, że informacja ta rozprzestrzeni się sprawnie i zostaną podjęte odpowiednie kroki by zorganizować obrady w nowym miejscu. Nie mógł jednak jakoś nie skomentować reakcji będących w Stonehenge zakonników. Właściwie jej braku po spotkaniu człowieka którego pokonanie było w zasadzie celem istnienia organizacji do której należeli. Czy jeżeli nadarzy się kolejna, podobna okazja będzie mógł liczyć na ich wsparcie, czy może będzie ponownie zdany na samego siebie...?
- Jak w ten sposób będziemy prowadzili rekrutację to dużo z Anglii nie zostanie - na zmęczonej twarzy pojawił się krótki uśmiech rozbawienia. Dołożyć do tego oświecanie za pomocą fulgoro i wojna w zasadzie jest wygra.
Skamanderowi się w zasadzie nigdzie nie śpieszyło bo jak na razie nie było mowy o tym by pojawił się w robocie dopóki nie wykuruje się z konsekwencji felernego sabatu. Jeżeli Weasley miał więcej niż chwilę chętnie przeszedł na luźniejsze, lecz niekoniecznie bardziej błahe tematy, żegnając go gdy ten uznał, że na niego już pora
- Możesz już przestać, dotarło... - być może zabrzmiał trochę marudnie ale nie było w tym nic bagatelizującego. Był zażenowany sobą. Wiedział jednak, że ta rozmowa inaczej przecież wyglądać nie mogła. Najgorsze jednak miał już za sobą. Wypuścił więc z płuc powietrze czując się lżejszym, lecz jednocześnie bardziej zmęczonym.
Podzielił się z Brendanem przestrogą co do konieczności zrezygnowania ze spotkań w Świńskim. Miał nadzieję, że informacja ta rozprzestrzeni się sprawnie i zostaną podjęte odpowiednie kroki by zorganizować obrady w nowym miejscu. Nie mógł jednak jakoś nie skomentować reakcji będących w Stonehenge zakonników. Właściwie jej braku po spotkaniu człowieka którego pokonanie było w zasadzie celem istnienia organizacji do której należeli. Czy jeżeli nadarzy się kolejna, podobna okazja będzie mógł liczyć na ich wsparcie, czy może będzie ponownie zdany na samego siebie...?
- Jak w ten sposób będziemy prowadzili rekrutację to dużo z Anglii nie zostanie - na zmęczonej twarzy pojawił się krótki uśmiech rozbawienia. Dołożyć do tego oświecanie za pomocą fulgoro i wojna w zasadzie jest wygra.
Skamanderowi się w zasadzie nigdzie nie śpieszyło bo jak na razie nie było mowy o tym by pojawił się w robocie dopóki nie wykuruje się z konsekwencji felernego sabatu. Jeżeli Weasley miał więcej niż chwilę chętnie przeszedł na luźniejsze, lecz niekoniecznie bardziej błahe tematy, żegnając go gdy ten uznał, że na niego już pora
Find your wings
- Świetnie - odparł nieco zbyt szybko, zbyt drżącym głosem, który obnażał jego emocje; wypowiedzenie tego wszystkiego na głos, wracanie wspomnieniami do tamtych dni, dni, w trakcie których snuł się za nim dym, swąd palonego ludzkiego mięsa i głucha cisza po wszystkich, którzy nie mieli już sił krzyczeć; widział nadpalone twarze, kości, bezwładne ciała, wizja, że to on - oni - mogliby być za to wszystko odpowiedzialni była równie okrutna, co niesprawiedliwa. Ale Brendan wiedział, że to nieprawda. Był tam, wszystko pamiętał, każdą sekundę, minutę, godzinę - czy byli tam aż godzinę? W sytuacjach takich jak tamta czas płynie w zwolnionym tempie, pamiętał stertę gruzów, spod których wygrzebał Skamandera - i wystające szczątki innych, którym pomóc nie zdążył. W jakiś sposób ponosili za to wszystko odpowiedzialność - mogli im pomóc bardziej. Był zły. Nie na Anthony'ego, na wszystko, co się wydarzyło i wszystko, co wydarzyć się jeszcze miało. Ich wróg był znacznie potężniejszy, niż sądził z początku - Garrett wspominał, że walczyli przede wszystkim z Grindelwaldem. Że to za nim, za jego plecami, wkrótce zakwitnie nowy kwiat zła. I oto jest: morderczy, straszliwy i przerażający. Atakował ich ciała i umysły, zatruwając jedno i drugie, odbierając Skamanderowi jaźń, poczucie tu i teraz, jego ducha. Odbierając mu wszystko to, co miał najcenniejsze: odbierając mu jego poczucie rzeczywistości. To mogło być niebezpieczne, powinni mieć na niego oko. Ale póki co - powinni go przede wszystkim wyprowadzić z błędu.
- Pieprzyć to - mruknął od niechcenia, upijając łyk gorzkiego ale. - Najważniejsze, żeby nic nie zostało po nim. Po nich wszystkich, zwyrodniałe bestie. Jak w ogóle mieli czelność... - Nie pojmował niczego, co wydarzyło się na szczycie, zamach stanu, odsunięcie od władzy ministra, przewrót, który został usankcjonowany tylko dlatego, że zgromadzone na miejscu zwierzęta miały wystarczająco pękate sakiewki. Czasem się zastanawiał, czy otaczający go świat wciąż był tym, za który warto było walczyć. Przesunął przed siebie butelkę, przyglądając się przez chwilę etykiecie. - Naprawdę dobre piwo - pochwalił, pozwalając przejść rozmowie na luźniejsze tematy - i toczyć się rozmowie spokojniejszym rytmem; tego też niekiedy potrzebowali. I chyba to zaniedbywali.
Został godzinę, może dwie, nim zebrał się do domu.
/zt x2
- Pieprzyć to - mruknął od niechcenia, upijając łyk gorzkiego ale. - Najważniejsze, żeby nic nie zostało po nim. Po nich wszystkich, zwyrodniałe bestie. Jak w ogóle mieli czelność... - Nie pojmował niczego, co wydarzyło się na szczycie, zamach stanu, odsunięcie od władzy ministra, przewrót, który został usankcjonowany tylko dlatego, że zgromadzone na miejscu zwierzęta miały wystarczająco pękate sakiewki. Czasem się zastanawiał, czy otaczający go świat wciąż był tym, za który warto było walczyć. Przesunął przed siebie butelkę, przyglądając się przez chwilę etykiecie. - Naprawdę dobre piwo - pochwalił, pozwalając przejść rozmowie na luźniejsze tematy - i toczyć się rozmowie spokojniejszym rytmem; tego też niekiedy potrzebowali. I chyba to zaniedbywali.
Został godzinę, może dwie, nim zebrał się do domu.
/zt x2
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Kuchnia
Szybka odpowiedź