Zejście do Azkabanu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zejście do Azkabanu
W związku z utratą połączenia z budynkiem Azkabanu, podjęto decyzję o budowie więzienia o zaostrzonym rygorze głęboko pod podziemiami Tower of London w którym mieścił się dotychczasowy areszt. Budowę ukończono w listopadzie 1956 r. i pozostano przy starej nazwie Azkabanu.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
Nie mógł już słuchać bezsensowego jazgotu spętanego więźnia wywołującego nieistniejącą personę. Obłąkany jegomość próbował za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę: krzyczał coś w stronę partnerów szarpiąc za metalowe łańcuchy. Mężczyzna stał w odpowiedniej odległości pozwalając, aby Gwardzista zaopiekował się poszkodowanym. Coraz gorszy stan psychiczny, silne głosy w jego głowie ponownie dopuściły do wzmożonego zdenerwowania: – Zamknij się w końcu! – warknął przez zęby. Różdżka zadrżała przez moment, jednakże nie uczynił żadnego, pochopnego działania. Odetchnął przenikliwym zimnem przykładając lodowatą dłoń do czoła. Uspokajając skołatane nerwy przyglądał się precyzyjnym działaniom uzdrowiciela. Ten w niemalże bezbłędny sposób, mimo niesprzyjających warunków zasklepił potworne rany. Ciemnowłosy odetchnął z ulgą widzą, że stan byłego aurora znacznie się poprawił. Cenne sekundy uciekały w mgnieniu oka, musieli gnać w ciemną otchłań korytarza z nadzieją na odnalezienie zagubionej. Kierując się do odpowiedniego wejścia, kątem oka spoglądał na dowódcę. Lusterko dwukierunkowe nie ukazywało żadnego sygnału pochodzącego od drugiej grupy. Ojciec milczał, a może paskudna aura ów miejsca zakłócała swobodną komunikację? Nie zdążył westchnąć cierpiętniczo, gdy sylwetka Zakonnika rozpoczęła nagłą metamorfozę. Zatrzymał się rozszerzając źrenice. Różdżka, instynktownie powędrowała do góry w obronnym odruchu. Był na niego wyczulony, dziwne zachowania ze strony Zakonnika były mu znane. Zupełnie obca persona o szorstkim stalowym spojrzeniu świdrowała sojuszników. Vincent zmarszczył brwi i odruchowo, półszeptem wyrzucił: – O co chodzi… – jednakże dość spokojna reakcja Tonksa, przywołała go do porządku. Zwrócił się w jego kierunku i rzucił porozumiewawczo: – Dobrze znam naturę klątw, dlatego wolę dmuchać na zimne. – zakomunikował porządkując wszystkie, dotychczasowe fakty. Czyżby dlatego Alexander zachowywał się wcześniej tak niepoczytalnie? Przez cały czas zmagał się z zmiennymi skutkami uroku? Opuścił różdżkę nie spuszczając wzroku z sylwetki Zakonnika. Był w gotowości gdyby obca tożsamość, ukradkiem, przejęła całkowitą kontrolę.
Przytłaczające miejsce zabierało skupienie. Zapomniał o szczęśliwych wspomnieniach, których w tym momencie wydawało się tak niewiele. Skupiony na wyczarowaniu potężnego, zwierzęcego przewodnika, poczuł jak smutek, rozgoryczenie, bezsilność rozlewa się po całym ciele. To wszystko nie miało przecież sensu, więc po co się stara? Niebieska mgiełka wypłynęła na powierzchnię, opuścił ramiona z całkowitą rezygnacją. Czy mogli się zatrzymać, zostać tu na zawsze? Słowa Michaela przemknęły przez odmęty umysłu. Wydawały się nie dotrzeć do celu, zawodzić. Był do niczego. Zaraz potem ponownie z pytającym wyrazem twarzy zerknął na blondyna. Pokiwał głową na treść wspomnienia, które w jego głowie rozbrzmiewało jako: wstyd. Zadrżał mimowolnie gdy nadchodząca fala zimna przecięła jego ciała. Uśmiechnął się na krótko, gdy Tonks kontynuował opowiastkę wspomagającą wyczarowanie silnego Patronusa. Szedł mechanicznie zatopiony w odgłosach mijanych więźniów. Były obrzydliwe, skierowane bezpośrednio do niego. Brudne palce wyciągnięte przez kraty chciały go dopaść, lecz on sam starał się ignorować każdą zaczepkę. Niezrozumiałe wersy przecinały sponiewieraną podświadomość. Nie chciał patrzeć im w oczy, dopiero znajomy, rozświetlony znak przykuł jego uwagę. Było ich wiele, tak samo jak cel z dziwnymi numerami. Przyglądał się im starając się zrozumieć ich cel. Dlaczego wyrysowano je właśnie tu? Mimo wełnianej powłoki przenikliwe stróżki powietrza wnikały w ciało. Przeszedł go dreszcz. Dmuchnął w zgrabiałe palce, starał się zatamować drżenie ramion oraz ust. Stali przed rozwidleniem mogącym doprowadzić dosłownie donikąd. Ale przecież właśnie tam mają trafić, prawda? Zgubić się, zniknąć, nie przetrwać. Odzyskując chwilową jasność umysłu zastanowił się co zrobić z narastającym zimnem. Przypomniał sobie o pewniej inkantacji zasłyszanej kilka tygodni temu: – Na zimno może spróbować zaklęcia Armagnia. Rozgrzewa przedmiot, lecz go nie niszczy. – poinformował, po czym kiwając głową w stronę aurora, podał mu swoją miotłę, aby przekształcił ją w przenośny grzejnik. Za ich plecami coś się poruszyło. Odwrócił się, a z jego ust wypadła silniejsza inkantacja: – Lumos Maxima! – chciał wniknąć w ciemną przestrzeń, ujrzeć potwora, zobaczyć czy uda im się odnaleźć właściwą drogę w rozwidleniu. Po krótkiej chwili idąc za ciosem współtowarzyszy przymknął powieki koncentrując na wspomnieniu. Bardzo szybko przywołał wizję dzieciństwa. Wspólny obiad w domu Rineheartów, gdzie roześmiana matka nakładała ulubioną potrawę. Jackie łaskotała ojca po brodzie, a młody Vincent czytał coś na samym brzegu stołu. Rozmawiali, spędzali czas ciesząc się swą obecnością. Było to tak prawdziwe i realistyczne. Czując, że to ten moment wypowiedział: – Expecto Patronum! – lis musiał przegonić nadchodzącą marę.
Przytłaczające miejsce zabierało skupienie. Zapomniał o szczęśliwych wspomnieniach, których w tym momencie wydawało się tak niewiele. Skupiony na wyczarowaniu potężnego, zwierzęcego przewodnika, poczuł jak smutek, rozgoryczenie, bezsilność rozlewa się po całym ciele. To wszystko nie miało przecież sensu, więc po co się stara? Niebieska mgiełka wypłynęła na powierzchnię, opuścił ramiona z całkowitą rezygnacją. Czy mogli się zatrzymać, zostać tu na zawsze? Słowa Michaela przemknęły przez odmęty umysłu. Wydawały się nie dotrzeć do celu, zawodzić. Był do niczego. Zaraz potem ponownie z pytającym wyrazem twarzy zerknął na blondyna. Pokiwał głową na treść wspomnienia, które w jego głowie rozbrzmiewało jako: wstyd. Zadrżał mimowolnie gdy nadchodząca fala zimna przecięła jego ciała. Uśmiechnął się na krótko, gdy Tonks kontynuował opowiastkę wspomagającą wyczarowanie silnego Patronusa. Szedł mechanicznie zatopiony w odgłosach mijanych więźniów. Były obrzydliwe, skierowane bezpośrednio do niego. Brudne palce wyciągnięte przez kraty chciały go dopaść, lecz on sam starał się ignorować każdą zaczepkę. Niezrozumiałe wersy przecinały sponiewieraną podświadomość. Nie chciał patrzeć im w oczy, dopiero znajomy, rozświetlony znak przykuł jego uwagę. Było ich wiele, tak samo jak cel z dziwnymi numerami. Przyglądał się im starając się zrozumieć ich cel. Dlaczego wyrysowano je właśnie tu? Mimo wełnianej powłoki przenikliwe stróżki powietrza wnikały w ciało. Przeszedł go dreszcz. Dmuchnął w zgrabiałe palce, starał się zatamować drżenie ramion oraz ust. Stali przed rozwidleniem mogącym doprowadzić dosłownie donikąd. Ale przecież właśnie tam mają trafić, prawda? Zgubić się, zniknąć, nie przetrwać. Odzyskując chwilową jasność umysłu zastanowił się co zrobić z narastającym zimnem. Przypomniał sobie o pewniej inkantacji zasłyszanej kilka tygodni temu: – Na zimno może spróbować zaklęcia Armagnia. Rozgrzewa przedmiot, lecz go nie niszczy. – poinformował, po czym kiwając głową w stronę aurora, podał mu swoją miotłę, aby przekształcił ją w przenośny grzejnik. Za ich plecami coś się poruszyło. Odwrócił się, a z jego ust wypadła silniejsza inkantacja: – Lumos Maxima! – chciał wniknąć w ciemną przestrzeń, ujrzeć potwora, zobaczyć czy uda im się odnaleźć właściwą drogę w rozwidleniu. Po krótkiej chwili idąc za ciosem współtowarzyszy przymknął powieki koncentrując na wspomnieniu. Bardzo szybko przywołał wizję dzieciństwa. Wspólny obiad w domu Rineheartów, gdzie roześmiana matka nakładała ulubioną potrawę. Jackie łaskotała ojca po brodzie, a młody Vincent czytał coś na samym brzegu stołu. Rozmawiali, spędzali czas ciesząc się swą obecnością. Było to tak prawdziwe i realistyczne. Czując, że to ten moment wypowiedział: – Expecto Patronum! – lis musiał przegonić nadchodzącą marę.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 99
--------------------------------
#2 'k100' : 12
#1 'k100' : 99
--------------------------------
#2 'k100' : 12
Alexander posłał tylko przeciągłe, chłodne spojrzenie w kierunku więźnia, nie odpowiadając mu na jego pytanie i pozostając niewzruszony jego poruszeniem i przekleństwami. Zupełnie tak, jakby chłód panujący w Azkabanie przenikał do wnętrza Gwardzisty i zaciskał lodowate palce na jego sercu i rozsądku. Zrobił to z premedytacją, zrobił to specjalnie żeby poruszyć coś w i tak już rozchwianym więźniu. Być może właśnie przewrócił pierwszy klocek domina, które miało zapoczątkować ostatnią fazę upadku czarnoksiężnika.
To, jaką posiadał władzę nad tym czarodziejem było w pewien sposób satysfakcjonujące.
Kiedy się oddalili wzruszył tylko ramionami na pytanie Michaela, pozwalając jednak na nieznaczne wygięcie się w górę kącika ust, drgnięcie dosłownie, które można było pomylić z niekontrolowanymi dreszczami od chłodu. – Nie. Tam nikogo nie było, to wariat – i pozwoliłem sobie na nim odreagować, bo mogłem.
Trzecia wizyta w Azkabanie to było o trzy wizyty za dużo, przemknęło mu przez myśl, a choć wiedział, że całkowicie nie powinien był zachować się tak jak się zachował, to wobec tej refleksji pozostał tak samo chłodny i obojętny. Jakby powoli kolejne części jego osobowości zamarzały, kolejne emocje odpływały w zapomnienie. Pozostawało zwątpienie, beznadzieja, obojętność, nerwowość i strach. Strach, który jako jedyny potrafił jeszcze otrzeźwić go i uświadomić Farleyowi gdzie był i co musiał robić. W labiryncie gubili się nie tylko fizycznie: każde z nich traciło też po kawałku samego siebie w wymiarze duchowym.
Wyciągając przed siebie lusterko dwukierunkowe Farley nie spodziewał się zobaczyć tam tego, co na niego czekało. Momentalnie stanął jak wryty i przebiegł go dreszcz. Rycerze złapali drugą grupę, pojmali ich, a teraz Mulciber wiedział, kto znajdował się po drugiej stronie lusterka. Może jeszcze nie wiedział, gdzie byli, choć Alexander w to wątpił. Gardło miał ściśnięte, ale zacisnął szczękę, nie chcąc dać poznać Śmierciożercy, że się poddawał, że już akceptował porażkę. Robił dobrą minę do złej gry, chociaż najprawdopodobniej cała drużyna na górze już nie żyła.
Dopiero słowa Michaela oderwały Farleya od składania w głowie słów, które chciał rzucić w twarz Ramseyowi. Alexander otworzył czerzej oczy i raz jeszcze spojrzał na lusterko dwukierunkowe, pojmując że to nie był obraz z drugiego lusterka, tylko jego własne odbicie. Ręce Gwardzisty zadrżały, kiedy gwałtownym ruchem wpychał lusterko na powrót do kieszeni, kiedy uniósł po tym palce do twarzy i potarł ją, przez chodną skórę nie rejestrując jednak całkowicie sensacji dotyku. Zaczął prędzej oddychać, czuł lodowate powietrze w gardle. Rozlewało się po jego płucach i pełzło dalej po wnętrznościach. Stawał się lodową bryłą. Usiłował skupić się, wrócić do swojej postaci, lecz nie był w stanie. Nie był w stanie przybrać swojej naturalnej postaci. Palce na policzkach zgrabiały, przejechały paznokciami po skórze: raz, drugi, trzeci. Po tym potrząsnął głową i ruszył do przodu, prawą dłoń zaciskając znów na trzonku różdżki. Lewa, pozbawiona lusterka na którym mogła się zaciskać, mimowolnie wędrowała jednak do policzka, raz po raz drapiąc i drapiąc. Było zimno, nawet nie poczułby, gdyby dodrapał się do krwi.
– Nie jestem Mulciberem. Nie jestem. Jestem Alexander Sel... Farley. Uzdrowiciel, metamorfomag, legilimenta – wymruczał cicho mantrę, próbując przekonać samego siebie, że ma wszystko pod kontrolą.
Mijali kolejne cele, a w nich różnych ludzi. Mówili do nich wszelakie zdania, mniej lub bardziej sensowne, ale to jedna z zamkniętych w tym korytarzu kobiet zwróciła na siebie uwagę Gwardzisty. Jej groźba skierowana do Rinehearta zdecydowanie mu się nie spodobała. Twarz należąca do Mulcibera wykrzywiła się w grymasie, obnażyła zęby. – Zrobiłbym to prędzej z tobą niż zdążyłabyś położyć na nim choćby palec – warknął i złapał Vincenta za ramię, przyspieszając kroku i poniekąd odciągając go od celi. Mógłby spełnić swoją groźbę. Na płonący stos Wendeliny, mógłby. W czasie lat poświęconych na naukę w Mungu posiadł dostatecznie wiele wiedzy, którą dałoby się spożytkować w ten sposób. Wystarczyłby mu tylko odpowiednio ostry nóż.
Jego ojciec musiałby być z niego naprawdę dumny – i notabene to właśnie ta myśl pomogła mu chwilowo odzyskać jasność umysłu. Wszystko po tym rozgrywało się okropnie szybko, lecz dla Farleya każda sekunda lotu jego kruczego patronusa rozciągała się w nieskończoność. Na tyle długą, by zwątpił i wychrypiał jeszcze jedną inkantację. – Magicus Extremos – powiedział, chcąc wzmocnić swoich sprzymierzeńców.
Wtedy jednak kruk zawrócił, zaatakował zakapturzone postacie, a Alexader odetchnął lodowatym powietrzem z ulgą. – Idziemy – rzucił, ruszając dalej korytarzem. Kiedy dotarli do rozwidlenia rozejrzał się, lecz Michael zareagował przed pozostałymi. – Pójdziemy za patronusem Michaela. Jak będzie trzeba to biegiem, nie możemy go zgubić i źle skręcić – powiedział, lecz nim wybrzmiała ostatnia zgłoska poczuł, jak przebiega go kolejny dreszcz. Wstrzymał oddech wsłuchując się w złowrogie szepty. Czy tak właśnie na co dzień żyli najcieżej chorzy pacjenci, którymi przyszło im zajmować się na trzecim piętrze szpitala świętego Munga? Zamknięci w przerażających i mrocznych klatkach własnych umysłów, tonący w morzu głosów, szeptów i krzyków, niezrozumiałych, nieprzyjaznych? Alexander obrócił się przez ramię i uniósł różdżkę, starając się znów skupić na wspomnieniu swojej próby. Wtedy też było zimno. Wtedy też opadli go dementorzy, a on odnalazł w samym sobie światło, to samo, które biło z wygaszacza, to samo, które widział w oczach Garretta kiedy ten dawał mu szansę, które później zgasło na wybladłej i wychłodzonej twarzy, ale które pozostawiało po sobie nadzieję i wiarę. Wiarę w to, że ich poświęcenia były tego warte. Tego, że mogli uratować wiele istnień. Skupił się na tym jak przezwyciężał własne słabości dla tamtej rodziny, która potrzebowała jego pomocy.
– Expecto Patronum – wypowiedział inkantację, napełniony mocą płynącą ze wspomnienia, raz jeszcze chcąc przywołać patronusa i odegnać zło czające się w korytarzu, tym razem za nimi. Zdawał sobie sprawę z tego, że zapewne im dalej tym będzie ich więcej, tym chłodniej będzie dookoła. Mimo wszystko ruszył dalej, śledząc patronusa Michaela, który w plątaninie korytarzy miał im wskazać drogę do Justine.
| Pierwsza k100 na Magicus Extremos, druga na patronusa (ST 35, tylko przegonienie dementorów).
To, jaką posiadał władzę nad tym czarodziejem było w pewien sposób satysfakcjonujące.
Kiedy się oddalili wzruszył tylko ramionami na pytanie Michaela, pozwalając jednak na nieznaczne wygięcie się w górę kącika ust, drgnięcie dosłownie, które można było pomylić z niekontrolowanymi dreszczami od chłodu. – Nie. Tam nikogo nie było, to wariat – i pozwoliłem sobie na nim odreagować, bo mogłem.
Trzecia wizyta w Azkabanie to było o trzy wizyty za dużo, przemknęło mu przez myśl, a choć wiedział, że całkowicie nie powinien był zachować się tak jak się zachował, to wobec tej refleksji pozostał tak samo chłodny i obojętny. Jakby powoli kolejne części jego osobowości zamarzały, kolejne emocje odpływały w zapomnienie. Pozostawało zwątpienie, beznadzieja, obojętność, nerwowość i strach. Strach, który jako jedyny potrafił jeszcze otrzeźwić go i uświadomić Farleyowi gdzie był i co musiał robić. W labiryncie gubili się nie tylko fizycznie: każde z nich traciło też po kawałku samego siebie w wymiarze duchowym.
Wyciągając przed siebie lusterko dwukierunkowe Farley nie spodziewał się zobaczyć tam tego, co na niego czekało. Momentalnie stanął jak wryty i przebiegł go dreszcz. Rycerze złapali drugą grupę, pojmali ich, a teraz Mulciber wiedział, kto znajdował się po drugiej stronie lusterka. Może jeszcze nie wiedział, gdzie byli, choć Alexander w to wątpił. Gardło miał ściśnięte, ale zacisnął szczękę, nie chcąc dać poznać Śmierciożercy, że się poddawał, że już akceptował porażkę. Robił dobrą minę do złej gry, chociaż najprawdopodobniej cała drużyna na górze już nie żyła.
Dopiero słowa Michaela oderwały Farleya od składania w głowie słów, które chciał rzucić w twarz Ramseyowi. Alexander otworzył czerzej oczy i raz jeszcze spojrzał na lusterko dwukierunkowe, pojmując że to nie był obraz z drugiego lusterka, tylko jego własne odbicie. Ręce Gwardzisty zadrżały, kiedy gwałtownym ruchem wpychał lusterko na powrót do kieszeni, kiedy uniósł po tym palce do twarzy i potarł ją, przez chodną skórę nie rejestrując jednak całkowicie sensacji dotyku. Zaczął prędzej oddychać, czuł lodowate powietrze w gardle. Rozlewało się po jego płucach i pełzło dalej po wnętrznościach. Stawał się lodową bryłą. Usiłował skupić się, wrócić do swojej postaci, lecz nie był w stanie. Nie był w stanie przybrać swojej naturalnej postaci. Palce na policzkach zgrabiały, przejechały paznokciami po skórze: raz, drugi, trzeci. Po tym potrząsnął głową i ruszył do przodu, prawą dłoń zaciskając znów na trzonku różdżki. Lewa, pozbawiona lusterka na którym mogła się zaciskać, mimowolnie wędrowała jednak do policzka, raz po raz drapiąc i drapiąc. Było zimno, nawet nie poczułby, gdyby dodrapał się do krwi.
– Nie jestem Mulciberem. Nie jestem. Jestem Alexander Sel... Farley. Uzdrowiciel, metamorfomag, legilimenta – wymruczał cicho mantrę, próbując przekonać samego siebie, że ma wszystko pod kontrolą.
Mijali kolejne cele, a w nich różnych ludzi. Mówili do nich wszelakie zdania, mniej lub bardziej sensowne, ale to jedna z zamkniętych w tym korytarzu kobiet zwróciła na siebie uwagę Gwardzisty. Jej groźba skierowana do Rinehearta zdecydowanie mu się nie spodobała. Twarz należąca do Mulcibera wykrzywiła się w grymasie, obnażyła zęby. – Zrobiłbym to prędzej z tobą niż zdążyłabyś położyć na nim choćby palec – warknął i złapał Vincenta za ramię, przyspieszając kroku i poniekąd odciągając go od celi. Mógłby spełnić swoją groźbę. Na płonący stos Wendeliny, mógłby. W czasie lat poświęconych na naukę w Mungu posiadł dostatecznie wiele wiedzy, którą dałoby się spożytkować w ten sposób. Wystarczyłby mu tylko odpowiednio ostry nóż.
Jego ojciec musiałby być z niego naprawdę dumny – i notabene to właśnie ta myśl pomogła mu chwilowo odzyskać jasność umysłu. Wszystko po tym rozgrywało się okropnie szybko, lecz dla Farleya każda sekunda lotu jego kruczego patronusa rozciągała się w nieskończoność. Na tyle długą, by zwątpił i wychrypiał jeszcze jedną inkantację. – Magicus Extremos – powiedział, chcąc wzmocnić swoich sprzymierzeńców.
Wtedy jednak kruk zawrócił, zaatakował zakapturzone postacie, a Alexader odetchnął lodowatym powietrzem z ulgą. – Idziemy – rzucił, ruszając dalej korytarzem. Kiedy dotarli do rozwidlenia rozejrzał się, lecz Michael zareagował przed pozostałymi. – Pójdziemy za patronusem Michaela. Jak będzie trzeba to biegiem, nie możemy go zgubić i źle skręcić – powiedział, lecz nim wybrzmiała ostatnia zgłoska poczuł, jak przebiega go kolejny dreszcz. Wstrzymał oddech wsłuchując się w złowrogie szepty. Czy tak właśnie na co dzień żyli najcieżej chorzy pacjenci, którymi przyszło im zajmować się na trzecim piętrze szpitala świętego Munga? Zamknięci w przerażających i mrocznych klatkach własnych umysłów, tonący w morzu głosów, szeptów i krzyków, niezrozumiałych, nieprzyjaznych? Alexander obrócił się przez ramię i uniósł różdżkę, starając się znów skupić na wspomnieniu swojej próby. Wtedy też było zimno. Wtedy też opadli go dementorzy, a on odnalazł w samym sobie światło, to samo, które biło z wygaszacza, to samo, które widział w oczach Garretta kiedy ten dawał mu szansę, które później zgasło na wybladłej i wychłodzonej twarzy, ale które pozostawiało po sobie nadzieję i wiarę. Wiarę w to, że ich poświęcenia były tego warte. Tego, że mogli uratować wiele istnień. Skupił się na tym jak przezwyciężał własne słabości dla tamtej rodziny, która potrzebowała jego pomocy.
– Expecto Patronum – wypowiedział inkantację, napełniony mocą płynącą ze wspomnienia, raz jeszcze chcąc przywołać patronusa i odegnać zło czające się w korytarzu, tym razem za nimi. Zdawał sobie sprawę z tego, że zapewne im dalej tym będzie ich więcej, tym chłodniej będzie dookoła. Mimo wszystko ruszył dalej, śledząc patronusa Michaela, który w plątaninie korytarzy miał im wskazać drogę do Justine.
| Pierwsza k100 na Magicus Extremos, druga na patronusa (ST 35, tylko przegonienie dementorów).
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 8
--------------------------------
#2 'k8' : 3, 2, 2, 1, 5, 6, 5, 6, 2
--------------------------------
#3 'k100' : 29
#1 'k100' : 8
--------------------------------
#2 'k8' : 3, 2, 2, 1, 5, 6, 5, 6, 2
--------------------------------
#3 'k100' : 29
Michael, być może pragnąc dodać otuchy towarzyszowi, a może pragnąc odnaleźć w sobie garść szczęśliwych wspomnień, powrócił myślami do ostatnich chwil beztroski, do wesela Anthony'ego Macmillana, podczas którego dobrze się bawił w towarzystwie sióstr, przyjaciół, bliskich osób. Jego myśli pomknęły w stronę uśmiechniętej Justine, a później Hannah. Czuł, jak wspomnienie rozgrzewa go od wewnątrz, jak błogie chwile zalewają go od środka. Później jego myśli pomknęły w stronę przeszłości do rodzinnego domu i rozbawionego, młodszego rodzeństwa. Z jego różdżki błysnęło jasne, oślepiające światło. Coś na kształt oswojonego wilka, a może nieco wychudzonego owczarka wbiegło w ciemność, nie zatrzymując się ani na chwilę, aby obrócić za swoim towarzyszem. Patronus wybrał drogę w lewo, a później, wciąż rozświetlając ciemność wybrał lewą z dwóch dróg. Mknął przed siebie, a Zakonnicy szybko zaczynali go tracić z oczu w plątaninie korytarzy. Niósł jednak za sobą światło, ciepłe i przyjemne. Korzystając z przyspieszonych ruchów, Michael postanowił zaznaczyć znów drogę zimnym płomieniem, by nie zapomnieć, skąd przyszli. Homenum Revelio, rozbłysło przed Tonksem jasnym światłem. Wokół niego znajdowało się wiele rozświetlonych sylwetek. Te najbliżej niego, w siedzących celach mógł wyróżnić, ale nakładałyy się na nie inne, dalsze, odleglejsze, znajdujące po drugiej stronie korytarzy, za jedną, dwoma, trzema ścianami. Trudno mu było wyszczególnić coś, co mogłoby mu dać wyraźną wskazówkę. Michael mógł jednak zobaczyć jak wiele więźniów zamieszkiwało Azkaban, choć przecież od ukończenia budowy nie minęło wcale tak wiele czasu. Władza nie próżnowała — to, kto znajdował się w tych celach, czy sobie zasłużył na taką karę, czy nie było z pewnością niemożliwe do ocenienia. Trudno mu było w najbliższym otoczeniu rozróżnić sylwetki dementorów, choć widział wyraźnie, że wokół niego było wiele takich, które się poruszały. Kilka, bo trzy, zbliżały się dość szybko zza ich pleców.
Vincent był poddenerowany, z każdą chwilą wszystko coraz silniej na niego oddziaływało — Azkaban, obecność dementorów, ich zwłoka, a w końcu myśl, że kobieta, którą darzył uczuciem tkwiła tu już o wiele za długo. Obłąkany więzień działał mu na nerwy, rozwścieczał go — od jego głosu zaczynała pobolewać go głowa. A może wcale nie działo się tak za jego sprawką, może to ponure więzienie odznaczało na nim i na wszystkich swoje piętno. Błyskawiczna i trzeźwa reakcja na widok odmienionego Gwardzisty była jak najbardziej prawidłowa. Przezorny runista był gotów do działania, ale od swoich towarzyszy dowiedział się, że chwilowo nie było takiej konieczności. Idąc korytarzem, przyglądając się numerom cel nie odnalazł w nich żadnej logiki. Liczby zarówno dwie przed runami, jak i kolejne po runie wydawały się zupełnie przypadkowe, pomieszane, choć być może ktoś, kto je nadawał dostrzegał w tym, coś więcej. Jedyne co się powtarzało to runa — ciągle ta sama, w tym samym miejscu. Runa, która oznaczała również korytarz. Rineheart mógł szybko pojąć, że była niczym innym jak konkretnym oznaczeniem, które powtarzało się w numerach cel, i która zapewne miała swoje odniesienie w pozostawionej na panoptikonie mapie. Podał Michaelowi swoją miotłę, chcąc pozwolić mu uczynić z niej pochodnię. Sam machnął różdżką, a nad głowami Zakonników pojawiła się świetlistą kula. Jej blask oślepił przyzwyczajonych do ciemności więźniów, przynajmniej tych, którzy nie mieli na sobie maski. Na moment oślepił też towarzyszy, ale szybko przywykli do nowej sytuacji. Kiedy obejrzeli się do tyłu mogli ujrzeć za sobą trójkę dementorów, wyciągających ku nim kościste szpony. Miały na sobie naciągnięte kaptury, ale spod nich zionęła pustka, ciemność i zło. Przenikliwe i przeszywające dogłębnie. Prawdopodobnie to właśnie ten widok wytrącił Vincenta z opanowania i sprawił, że próba wyczarowania patronusa się nie powiodła, a z końca różdżki wyłoniły się ledwie strzępy błękitnej mgły.
Blask kuli oświetlił też dalszą drogę — oba korytarze po kilkunastu metrach się załamywały w zakrętach.
Postać Alexandra wywoływała w nim poruszenie i pomimo prób, nie potrafił powrócić do swojej właściwej, prawdziwej formy. Włosy wciąż pozostawały przemienione w wełnę, chroniąc Gwardzistę przed dokuczliwym zimnem, choć jego policzki i czubek nosa były już zaróżowione od chłodu. Słowa czarownicy z celu wzburzyły go, wywołały w nim intensywne odczucia. Groźny grymas pojawił się na jego twarzy, a w oczach błysnęło coś na kształt szaleństwa. Widząc go takiego nikt nie pomyślałby nigdy, że Farley był Farleyem. Nie tylko wyglądał, ale nawet w tej chwili zachowywał się tak, jakby był kimś zupełnie innym. Czarownica do której się zwrócił skuliła się i syknęła jak rozjuszona kotka, obnażając wściekle wybrakowane uzębienie. Machnęła też ręką rozłożoną w palcach jak pazury i wycofała się w ciemniejszy kąt swojej celi. Jego chwilowa niedyspozycja poskutkowała niemocą, zaklęcie nie powiodło się. Nie był w stanie wzmocnić swoich sojuszników, nie potrafiąc odnaleźć w sobie świadomości tego, kto nim naprawdę był. Przywołane jednak wspomnienie próby, własnych wyrzeczeń i zła jakie udało mu się podczas niej pokonać sprawiło, że spotkał go znów spokój i przyjemne ciepło, które rozeszło się po jego ciele. Z krańca jego różdżki błysnęło światło, świetlisty kruk wyskoczył w powietrze i ruszył za plecy zakonników, nieco blednąć w blasku wiszącej nad nimi kuli światła.
Patronus ruszył na dementorów, których obecność wyraźnie odczuła trójka zakonników. Nawiedziły ich też wątpliwości, dotknęły przykre wspomnienia i obawy. Byli w Azkabanie, labiryncie, którego nie potrafili pokonać, nie wiedzieli, w którą stronę się udać, ani co zrobić. I wszystko wskazywało na to, że mogą spędzić tu resztę swojego życia, błąkając się bez celu póki nie zabraknie ich sił, a później, tracąc dusze kawałek po kawałku w osobnych celach rozrzuconych po podziemiach.
Zostawiając walczącego z dementorami kruka, Zakonnicy ruszyli biegiem za wilkiem. Świetlista istota przemknęła dwukrotnie w lewo, podążając korytarzem przed siebie, gnając już dalej, przez nieprzeniknioną ciemność, podnosząc gwar wśród niektórych, bardziej przytomnych więźniów w mijanych celach. Biegnąc za nim widzieli jak się oddala, jak znika powoli za kolejnymi zakrętami — na ich szczęście, nie było już żadnych rozwidleń ani korytarzy, w których mogli się zgubić. W końcu prowadziło już ich tylko światło, daleka poświata uciekającego przez nimi patronusa. Coraz bledsza, słabsza. I w końcu, tuż za jednym z ostatnim zakrętów, w które weszli widzieli jak blade światło wydziera się zza krat jednej z cel.
— Pamiętam — usłyszeli cichy głos Michaela, a później światło zgasło. Choć wciąż byli daleko, mogli mniej więcej zapamietać, w której z cel połyskiwało jeszcze chwilę wcześniej światło. Dobiegając w tamto miejsce pochłonęła ich znów całkowita ciemność.
Kobieta, która drgnęła, a później rzuciła się na byłego szukającego była zbyt wolna, zbyt słaba i krucha, by móc równać się z szybkim i sprawnym fizycznie mężczyzną, wciąż znacznie silniejszym niż ona sama po czasie jaki spędziła w tym miejscu. Zdawało się, że złapała powietrze, ale wtedy też uchwyciwszy się czegoś, co widziała tylko ona, runęła na ziemię. Zaklęcie czarodzieja ugodziło w nią, a ona, znów nagle i rozpaczliwie krzyknęła tym samym głosem, który słyszał wcześniej w korytarzach Azkabanu:
— Nie, nie chcę umierać! Nie, pomocy! Nie, ratunku! — Jej głos był pełen bólu, paniki i nieszczęścia. Leżąc na ziemi powoli podniosła się na rękach, ale Billy widział to tylko chwilami, gdy połyskujący patronus przemykał korytarzem. Pobiegł znów przed siebie — Moore wiedział, bo czuł, że znów się zbliżały. Zadrżał, gdy znów ogarnęło go zniechęcenie, potworna słabość; coś przygniatało go od zewnątrz, wciskało do środka, jakby chciało go wgnieść do zbyt ciasnego pudełka. Przez chwilę miał wątpliwości, czy dobrze uczynił. Kobieta, która powoli podnosiła się z ziemi upadła znów i zaczęła płakać histerycznie. Zwinęła się w kłębek, podciągając kolana pod samą brodę. — Moje maleństwo, mój skarb. Moja dziewczynka. Zabiliście ją dranie, zabiliście ją psidwakosyny. Moją malutką, moją dziewczynkę — szlochała, a potem znów przestała. Wokół zapanowała cisza. Świetlisty bernardyn pomknął na koniec korytarza i wtedy tam Billy ujrzał, że kończył go ślepy zaułek. Dostrzegł też dementorów, których odpędził bernardyn. Walczył. A później znikł. Zaklęcie czarodzieja przywołało tuż nad jego głową świetlistą kulę, która rozgromiła ciemność i zalała korytarz ciepłym, przyjemnym światłem. Rozejrzawszy się dookoła mógł ujrzeć cele, nad którymi widniały tablice z numerami — część więźniów posiadała na twarzach maski i ci zupełnie nie zareagowali na jasność, która ich zalała; część drgnęła z zainteresowaniem, kiedy korytarz został oświetlony blaskiem lumos maximy. Coś przetoczyło się po nogach czarodzieja. Kiedy spojrzał w dół, ujrzał kobietę, która upadła na podłogę. Jej ciemne, potargane włosy plątały się wszędzie, zostawały wydarte z głowy gdzieniegdzie na ziemi. Chwyciła go za kostkę, a później odepchnęła się od niego, docierając do czegoś. Wtedy to ujrzał, a raczej ją. Małą dziewczynkę w podartej więziennej szacie. Jej skóra miała blady kolor, była wyraźnie wychodzona, jej policzki były zapadnięte, usta bezwiednie otwarte, oczy szeroko rozszerzone, nieruchome i zupełnie puste, wpatrujące się w jakiś punkt na suficie. Choć była bardzo źle, nierówno i niedokładnie obcięta na chłopca, było też widać, że włosy wypadały jej z głowy. Na skalpie widniały bowiem jasne, pozbawione włosów placki skóry. I bez wątpienia, po rysach twarzy mógł stwierdzić, że chłopcem nie była — musiała tak zostać potraktowana przez ludzi, którzy ją tu zamknęli. Kobieta podniosła się na kolana, chwyciła dziecko za kostkę i zaczęła przesuwać po podłodze, wyraźnie wytężając w tę czynność wszystkie swoje siły. Billy nie wiedział, czy była martwa, ale choć na taką wyglądała, jej ciało było wiotkie. Ciągnęła ją w kierunku, gdzie bernardyn przegnał dementorów, oddalając się od Williama. Wtedy znów nastąpiła cisza, którą przerwał odległy, dochodzący z innego korytarza dziwny odgłos, niczym pisk, choć z pewnością nie należący do człowieka.
I inny, kobiecy głos dobiegł go z prawej strony.
— Wiedziałam, że się zjawisz. — Gdy Billy się odwrócił w prawo, mógł ujrzeć celę, z której dochodził głos i postać, do której należał. Głos wydawał się przyjazny, nieco chrapliwy — należał do starszej osoby, dużo starszej od niego. Więźniarka nie posiadała maski, miała za to bardzo długie, splątane siwe włos układające się aż na ziemi, bardzo pomarszczoną skórę. Musiała być bardzo stara. Jednak to, co dostrzegał w pierwszej chwili to brak oczu. Oczodoły były puste, pokryte bliznami, zupełnie tak jakby ktoś wyłupał oczy – lub zostały wydłubane czarną magią, a później niepatrzone zrosły się brzydko, szpetnie. Blizny posiadały zgrubienia, zaczerwienienia. Siedziała na ziemi w więziennym stroju, z dłońmi zakutymi w kajdany, przykutymi do jednej ze ścian. Jedną miała ułożoną na drugiej, jakby była niesprawna i musiała ją podtrzymywać. W tej z wierzchu było coś dziwnego. Gdy się przyjrzał mógł ujrzeć, że wyglądało to jak gałka oczna wrośnięta w sam jej środek. Tęczówką skierowaną ku górze. Siedziała nieruchomo, a wokół niej, na podłodze w kurzu i brudzie wyrysowane były runy, których nie rozumiał.— Błękitny pies odwiedził mnie którejś nocy. To ty. Wiem, że to ty. Wiedziałam, że przyjdziesz. Nie podchodź, grozi ci to śmiercią, Williamie.— ostrzegł go. Billy usłyszał też głębokie westchnięcie. Do tego doszedł okrutny smród. Billy poczuł mdłości. Zapach był niemożliwy do zniesienia, coś zapiekło go w oczy.
Znów głos tej, którą próbował ocalić rozbrzmiał w ciszy:
— Sarah? Sarah? Sarah? Sarah? Sarah? Mam cię, skarbie. Sarah? Pomożesz mi? Pomóż mi. Pomóż. Sprowadź psa. Posadzę ją na nim. Pojedziemy sobie na przejażdżkę. Nie znajdą nas tu, wiesz? A jak spróbują, wezmę nóż. Nie oddam im cię tak łatwo. Rozpłatam każdy brzuch. Ukryjemy ciała, tak, ukryjemy. W komórce, w spiżarni. Upchamy do słoików. Nikt się nie zorientuje, że ich nie ma. Nie bój się kochanie, nie bój. Rozpłatamy każdy brzuch.
Kobieta zbliżała się do jakiejś celi — nie tej, która była uchylona.
Foxhound Cedrica wciąż biegał po korytarzu. Ruszył w stronę dementorów zawieszonych nad dziewczyną. Cztery oderwały się od niej, zainteresowane nowymi duszami w pobliżu. Nie było tajemnicą, że te koszmarne istoty przyciągała dobra energia i noszone wewnątrz siebie ciepło. Ale i je świetlisty pies, bez obaw i bez wahania zaatakował. Otoczyły go, ale każdy jego skok w ich kierunku powodował, że odsuwały się coraz dalej, aż w końcu przebiegł przed nimi odpędzając je dalej, w ciemność. Wtedy też zniknął.
Gdzieś korytarzem rozniósło się echo kobiecego krzyku Nie, nie chcę umierać! Nie, pomocy! Nie, ratunku!. Dochodziło z daleka.
Skupiony na zagrożeniu auror nie koncentrował się na tym, co widział. Odwrócił się i ujrzał za plecami, sunącą z korytarza, którego przybyli kolejną parę dementorów. Osłonił własnym ciałem Lydię i naparł na nią, by cofnęła się w głąb dalszego korytarza. Wypowiedział ponownie inkantację, wracając wspomnieniami do dni spędzonych w towarzystwie kobiety. Korytarz ponownie rozświetlił błękitny pies, tym razem wyskakując z drugiej strony, napadając na dwóch dementorów. Obiegł je dookoła, a później odpędził, na chwilę znikając za rogiem, by powrócić ponownie do Cedrica. W tej samej chwili Lydia przywołała przed oczy przyjemne wspomnienie starszego brata otulającego ją w tańcu, podczas świątecznej, przyjemnej atmosfery. Świetlisty źrebak pojawił się przed nią raz jeszcze i pomknął za psem, za róg. Odsunięta czarownica, kiedy spojrzała w stronę nieruchomej kobiety ujrzała to, pocałunek dementora. Pozostała dwójka demenotorów pochylała się nad kobietą. Coś dziwnego wstrząsnęło nią wewnętrznie, zimny, nieprzyjemny dreszcz przebiegł po plecach wzdłuż całego kręgosłupa, od karku aż po kość ogonową. Pomimo okalającej jej ciało wełny, zadrżała, resztę ciała pokryła gęsia skórka. Twarz kobiety przed nią rozjaśniło nagle coś trudnego do zidentyfikowania, czy określenia. Jakiś nikły promień światła, iskra, która nie miała ani kształtu ani formy. Ten blask wymykał się z jej oczu, uciekał przez rozchylone wargi, niczym obłok pary, kłębek rzadkiego, iskrzącego dymu, niczym ciepło uchodzące ze stygnącego ciała ku górze. Tuż nad nią, coraz niżej zawisał dementor. Jego paszcza rozwierała się coraz szerzej, ostre jak igły zęby błysnęły w zwiększającej się ciemności odchodzących patronusów korytarzu. Z otworu gębowego wysunęło się coś jeszcze, ale nie widziała z tej odległości dokładnie co to było, choć sama mogłaby przysiąc, że były to kolejne usta, ozdobione kolejnymi zębami. Gdy i ta paszcza się otwarła ujrzała kolejną, a potem jeszcze jedną, coraz bliżej i bliżej twarzy nieruchomej kobiety. Szczęki wciągały połyskujące światło, tak jak nos wciąga zapach prosto wyjęte z pieca ciasta. Wokół nie pachniało jednak ani plackiem jabłkowym ani niczym równie przyjemnym. Lydię otoczył zapach gnijącego mięsa, zepsutych jaj, starych ryb, potu, krwi, brudu i wilgoci. Patrzyła nieprzerwanie, jak pożera ją, zbliżając się cal po calu, aż najmniejszy element ciała potwora zetknął się z ustami swojej ofiary, wsunął w nie brutalnie, rozchylając szerzej wargi. Moore widziała, jak jej usta wypełniają się czymś, jak rozszerza się jej gardło, pęcznieje krtań wypychana od środka. Jak białka oczu zachodzą czernią i zapadają się, skóra wiotczeje, staje się przezroczysta jak papier. Zdawało jej się, że widziała pod nią, jak to coś, co w nią wniknęło żyje pod jej skóra, porusza się i rośnie. Miała wrażenie, że z nosa wysuwa się coś żywego, ale to zaraz znikło. Chude ręce rozłożone na boki wypełniły się jakby nalano do niej, niczym pustego naczynia wody; za dużo wody, brzuch uniósł się podobnie jak klatka piersiowa w ostatnim oddechu, a potem uniosło podbrzusze, niczym ciążowy brzuch napęczniało do wielkich rozmiarów, spuchły też nogi, stopy rozchyliły się szerzej. Wyglądała jakby miała zaraz pęknąć, wybuchnąć, rozsypując się na części, rozrzucając tkanki, fragmenty wnętrzności po całym korytarzu, pryskając krwią we wszystkie strony. A później, w ułamku sekundy, jakby na jednym wdechu — nie jej, dementora, wszystko zassało się do środka, obnażając niemalże sam szkielet pokryty skórą. Wszystko rozmazało jej się przed oczami, zamigotały wspomnienia. Zamiast leżącej na ziemi kobiety ujrzała wpierw chłopca, który wyzionął ducha na jej kolanach, ale jego rysy twarzy w mgnieniu oka zmieniły się w inne, dobrze jej znane, dotąd kojarzone z ciepłem i miłością. Błękitnozielone oczy Williama były puste, martwe, patrzyły na nią bez emocji, pozbawione wszystkiego, co zwykle ze sobą niosły. Jego usta zmieniły się, wokół pojawiły zmarszczki, podobnie jak wokół powiek, które się przymknęły. Włosy wypadły. Wtedy zdała sobie sprawę, że to matkę trzymała na własnych kolanach, a pukle przylepiały się do jej kolan, wysuwając ze skalpu. Jej ciało było kruche, zapadnięte. Ciemniejsze włosy wyjaśniały nagle. Znalazły się w jej zaciśniętych dłoniach. na paznokciach miała krew. Gdy spojrzała znów w dół, przed nią leżała Justine, zupełnie naga, powykręcana w różne strony. Głowa skierowana była od pleców, patrzyła na nią z otwartymi ustami, a tam gdzie miała być jej klatce piersiowa znajdowały się kościste łopatki. Trwało to zaledwie chwilę, jeden moment, ale Moore zupełnie straciła poczucie rzeczywistości. Upadła na kolana, nie będąc w stanie zrobić przez chwilę nic. Trzęsła się, jej ciało odmawiało posłuszeństwa, serce waliło jej w piersi niczym śmiertelnej agonii. Gdy spojrzała znów przed siebie ujrzała dementora zawieszonego nad kobietą, z której uchodziło życie, delikatna mgiełka, jasne światło wciąłby otwarte szczęki istoty.
Nad leżącym ciałem pozostało dwóch dementorów, jeden z nich uniósł się wysoko, a jego płaszcz zaszeleścił. Wtedy też świetlisty foxhound, uporawszy się z istotami z tyłu, ruszył w ich kierunku, po źrebięciu nie było śladu. Walka światła z ciemnością była krótka, ale intensywna. Oboje to poczuli, ale Lydia, nie do końca świadoma przez chwilę tego, co się wydarzyło; co widziała naprawdę, a co tylko oczami wyobraźni, z opóźnieniem zarejestrowała, jak biała magia przeniknęła przez czarnomagiczne istoty. Dziwny dźwięk, niczym wysoki pisk nie podobny jednak do głosu ani kobiety ani mężczyzny rozniósł się echem po korytarzach Azkabanu.
I wtedy wszystko znów pogrążyła ciemność. Oczy zarówno Cedrica jak i Lydii potrzebowały chwili, by przywyknąć. Kiedy tak się stało, wokół nie było już dementorów, tylko nieruchoma kobieta leżąca na ziemi.
| Na odpis macie 48h. Tura: 13. AZKABAN: 8
Edit: 20:30; Mistrz Gry źle obliczył zaklęcie Williama, wyszło, więc jego fragment uległ edycji. Przerpaszam!
Cedric w tej turze dodatkowo rzuca kością k100 na odporność psychiczną. ST zachowania trzeźwego umysłu wynosi 26 - skutki zostaną określone w kolejnym poście.
Lydia, stałaś się świadkiem pocałunku dementora. Od tej pory, co post rzucasz dodatkowo kością k3.
Michael, twoje wspomnienie zostało dodane do karty postaci. Jeśli masz życzenie je przeredagować, proszę o kontakt drogą PW. 4 akcja zostaje uznana za niebyłą; zaklęcie mico dodaje 1 akcję, nie 2 - łącznie w turze 3, nie 4.
Od tej pory czas dla wszystkich liczony jest inaczej, akcje nie dzieją się w tym samym czasie; nie sugerujcie się turami w kontekście wzajemnych działań.
Alexander, od przekroczeniu progu Azkabanu, przez wzgląd na słabszą kondycję psychiczną rzucasz kością na skutki po przebytej klątwie, co drugą turę. {2/2}
Do końca wątku wyglądasz, jak Ramsey Mulciber (niefart).
Rzut kością
Działające zaklęcia i eliksiry:
Caldasa (Alexander, Lydia, Michael, William, Cedric, Vincent)
Veritas Claro (Vincent) 5/5
Fera Ecco (Cedric)
Fera Ecco (Lydia)
Expecto patronum (Cedric)
Możecie w tej turze dokonać dwóch akcji, a także przemieszczać się w granicach rozsądku. Możecie rozdzielić swoje działania na dwa posty, wykorzystać do tego szafkę lub jeśli w niczym to nie przeszkadza, zawrzeć wszystko w jednej odpowiedzi.
- Ekwipunek:
Lydia:
- zwinięty w ciasny rulon sweter
-Mieszanka antydepresyjna (1 porcja)
- Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asa]
- Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 30, moc +15) [od Asa]
- Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 28, moc +15) [od Charlene]
Vincent:
- miotła- eliksir kameleona (od Asa)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10) (od Charlie)
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 46) (od Charlie)
Cedric:
- miotła- Kameleon (od Charlene)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
- Czuwający strażnik (1 porcje, stat. 40)
- Wywar wzmacniający (1 porcja, stat. 15)
+ różdżka strażnika Tower
Alexander:
- różdżka Hesperosa Croucha
- lusterko dwukierunkowe (od Billa, do pary z Kieranem)
- Eliksir uspokajający (2 porcje, stat. 46, moc +20)
- Felix Felicis (1 porcja)- Kameleon (1 porcja, stat. 46)
- kryształ 1
- kryształ 2
Michael:
peleryna niewidka jako ubranie
muszla magicznej skrępy z Oazy na szyi
-zmniejszona (w tym poście) miotła[/url]
-Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
-Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, stat, 40, moc +15)
-Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10)
-Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10)- Kameleon (1 porcja, E 20)
dwa białe kryształy: pierwszy-obrażenia psychiczne i drugi-syren
William:
- miotła bardzo dobrej jakości
- eliksir przeciwbólowy (1 porcja, stat. 40) [z wyposażenia]
- czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asbjorna]- eliksir kameleona (1 porcja) [od Asbjorna]
- Mieszanka antydepresyjna (2 porcje, stat. 35)
- Żywotność:
Lydia: 98/213 kara: -40
-130 (psychiczne)
Vincent: 185/215 kara: -5
-30 (psychiczne)
Cedric: 202/232 kara: -5
-30 (psychiczne)
Alexander: 188/218 kara: -5
-30 (psychiczne)
Michael: 172/202 kara: -5
-30 (psychiczne)
William: 210/240 kara: -5
-30 (psychiczne)
Z różdżki Michaela wypadł świetlisty owczarek (albo wilk, może Tonks powinien przestać się łudzić). Widok patronusa zlał się w pamięci aurora ze wspomnieniem roześmianej Just i Hani o zaróżowionych policzkach. Patronus pomknął przez siebie, w sercu Michaela obudziła się nadzieja, ale gdy tylko odbiegł od całej trójki, Tonks zobaczył setki (tysiące?!) sylwetek i poczuł znajomy niepokój i zimny dreszcz na plecach. Gdy się obejrzał, ujrzał trójkę zbliżających się dementorów - zlewających się nieco z efektem Homenum Revelio, ale bezsprzecznie idących ku nim. Na szczęście, patronus Farleya zajął się zagrożeniem.
-Za nim! - krzyknął Michael, zapominając chwilowo o miotle Vincenta i puszczając się biegiem za patronusem, w stronę Just. Po chwili kierował się już tylko światłem, ale gdy na moment zwątpił - usłyszał własny głos.
-Tu, to tu! - krzyknął, przytomnie orientując się z której celi dobiegał głos, gdzie widział blade światło. Dobiegł w tamto miejsce, pochłonęła go ciemność.
-Just?! Just! To ja, Mike, to my! - wyrwało się mu, serce biło mocno - czy byli już na miejscu, tak blisko?
-Lumos Maxima. - wychrypiał, chcąc zobaczyć siostrę, przekonać się, czy to ona jest w celi. Czy jest żywa. Obojętnie w jakim stanie, byle żyła, byle zdążyli.
Po sekundzie oprzytomniał, przypominając sobie o lodowych soplach we własnym ciele, o rezultatach Carpiene.
-Pułapki są na wejściu do każdej z cel. Vincent, musisz rozbroić ją jeszcze raz. Skup się na magii, musimy bezpiecznie przejść. Fortuno. - zwrócił się gorączkowo do Rinehearta, zwracając na niego różdżkę. Wiedział, że wszyscy byli roztrzęsieni, on trząsł się wciąż ze strachu albo z emocji, Rineheart był blady, Farley wyglądał wprost upiornie z tą nową twarzą. Fortuno, Fortuno powinno pomóc, przynajmniej na chwilę. Vincent potrzebował teraz być w pełni formy.
dziękuję za przepiękny opis wspomnienia do patronusa i przepraszam za wpadkę z Mico, matematyka graczom umyka
1. Lumos Maxima
2. Fortuno
-Za nim! - krzyknął Michael, zapominając chwilowo o miotle Vincenta i puszczając się biegiem za patronusem, w stronę Just. Po chwili kierował się już tylko światłem, ale gdy na moment zwątpił - usłyszał własny głos.
-Tu, to tu! - krzyknął, przytomnie orientując się z której celi dobiegał głos, gdzie widział blade światło. Dobiegł w tamto miejsce, pochłonęła go ciemność.
-Just?! Just! To ja, Mike, to my! - wyrwało się mu, serce biło mocno - czy byli już na miejscu, tak blisko?
-Lumos Maxima. - wychrypiał, chcąc zobaczyć siostrę, przekonać się, czy to ona jest w celi. Czy jest żywa. Obojętnie w jakim stanie, byle żyła, byle zdążyli.
Po sekundzie oprzytomniał, przypominając sobie o lodowych soplach we własnym ciele, o rezultatach Carpiene.
-Pułapki są na wejściu do każdej z cel. Vincent, musisz rozbroić ją jeszcze raz. Skup się na magii, musimy bezpiecznie przejść. Fortuno. - zwrócił się gorączkowo do Rinehearta, zwracając na niego różdżkę. Wiedział, że wszyscy byli roztrzęsieni, on trząsł się wciąż ze strachu albo z emocji, Rineheart był blady, Farley wyglądał wprost upiornie z tą nową twarzą. Fortuno, Fortuno powinno pomóc, przynajmniej na chwilę. Vincent potrzebował teraz być w pełni formy.
dziękuję za przepiękny opis wspomnienia do patronusa i przepraszam za wpadkę z Mico, matematyka graczom umyka
1. Lumos Maxima
2. Fortuno
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 67
--------------------------------
#2 'k100' : 42
#1 'k100' : 67
--------------------------------
#2 'k100' : 42
W chwili, kiedy się odwróciłem, zdążyłem ujrzeć jedynie Lydię klęczącą na ziemi, a na jej twarzy malował się wyraz przerażenia. Zaraz po tym zapadłą absolutna ciemność i pomimo oczu przetransmutowanych w kocie potrzebowałem chwili, aby wzrok przyzwyczaił się do niej. Nie widziałem już dementorów, a jedynie kobietę bezwładnie leżącą na ziemi. Szybkim ruchem wyciągnąłem z kieszeni fiolkę eliksiru i upewniwszy się, że jest to czuwający strażnik, odkorkowałem ją i wypiłem. Zaraz po tym zdecydowałem się spróbować rozproszyć ciemności wokół.
- Lumos maxima - powiedziałem, różdżką celując w górę, aby pod sufitem zawisła kula światła. Mimo że koci wzrok pozwalał na lepsze widzenie w ciemnościach, chciałem lepiej przyjrzeć się tej kobiecie. Zanim jednak do niej podszedłem, przykucnąłem przy Lydii. Nie mieliśmy czasu. Na nic. Zerknąłem na świetlistego foxhounda, który wciąż przy nas trwał - jeszcze przez chwilę, zanim miał zniknąć. - Pomóż jej - wyszeptałem błagalnie, choć nie miałem pewności, czy w ogóle może. Wystarczyłoby, aby się zbliżył ze swym ciepłem i dobrą energią do klęczącej czarownicy - może dałoby jej to chwilową ulgę. - Wypij eliksir na uspokojenie, jeśli masz taki przy sobie - poradziłem jej cicho. - Myśl o Justine. Musisz być silna dla niej. Wstań teraz. Musimy iść. Chodź, Lydia - powiedziałem stanowczo, a nie mając pewności, że usłucha, byłem zmuszony, żeby złapać ją za lewe ramię i pociągnąć do góry, zmusić do wstania. Nie zamierzałem pozwolić na to, żeby tu została. Mogła mnie za to znienawidzić, trudno, musiałem. Pociągnąłem Lydię za sobą lewą ręką, w stronę leżącej kobiety, w prawej dłoni zaś trzymałem wciąż różdżkę.
- Pomona? - odezwałem się ostrożnie, przyglądając twarzy kobiety; w chwili, gdy nie było wokół dementorów, mogłem skupić się na tym, lecz spokoju nie dawał mi wciąż krzyk słyszany wcześniej z oddali - jedynie mi się wydawało, czy Vane trzymano gdzieś dalej?
1. akcja piję czuwający strażnik
2. akcja lumos maxima
3. rzucam na odporność psychiczną
- Lumos maxima - powiedziałem, różdżką celując w górę, aby pod sufitem zawisła kula światła. Mimo że koci wzrok pozwalał na lepsze widzenie w ciemnościach, chciałem lepiej przyjrzeć się tej kobiecie. Zanim jednak do niej podszedłem, przykucnąłem przy Lydii. Nie mieliśmy czasu. Na nic. Zerknąłem na świetlistego foxhounda, który wciąż przy nas trwał - jeszcze przez chwilę, zanim miał zniknąć. - Pomóż jej - wyszeptałem błagalnie, choć nie miałem pewności, czy w ogóle może. Wystarczyłoby, aby się zbliżył ze swym ciepłem i dobrą energią do klęczącej czarownicy - może dałoby jej to chwilową ulgę. - Wypij eliksir na uspokojenie, jeśli masz taki przy sobie - poradziłem jej cicho. - Myśl o Justine. Musisz być silna dla niej. Wstań teraz. Musimy iść. Chodź, Lydia - powiedziałem stanowczo, a nie mając pewności, że usłucha, byłem zmuszony, żeby złapać ją za lewe ramię i pociągnąć do góry, zmusić do wstania. Nie zamierzałem pozwolić na to, żeby tu została. Mogła mnie za to znienawidzić, trudno, musiałem. Pociągnąłem Lydię za sobą lewą ręką, w stronę leżącej kobiety, w prawej dłoni zaś trzymałem wciąż różdżkę.
- Pomona? - odezwałem się ostrożnie, przyglądając twarzy kobiety; w chwili, gdy nie było wokół dementorów, mogłem skupić się na tym, lecz spokoju nie dawał mi wciąż krzyk słyszany wcześniej z oddali - jedynie mi się wydawało, czy Vane trzymano gdzieś dalej?
1. akcja piję czuwający strażnik
2. akcja lumos maxima
3. rzucam na odporność psychiczną
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 86
--------------------------------
#2 'k100' : 83
#1 'k100' : 86
--------------------------------
#2 'k100' : 83
Swój obecny stan mógł porównać do ciężkiej, ostatecznej walki z paraliżującymi słabościami. Chwytał się dosłownie wszystkiego, aby przerwać ogromną chęć rezygnacji, zwątpienia i upadku. Coraz gorsze myśli, wyraźniejsze wizje przemykały mu przez głowę. Każdy, ciemniejszy zaułek materializował martwą sylwetkę podobną do tej poszukiwanej. Każdy szmer, wzmożony szept przypomniał znajomy głos, paniczne wołanie o pomoc. Dopiero teraz poczuł jak pulsują mu skronie przynosząc nieprzyjemny, niewygodny ból. Skrzywił się nieznacznie rozmasowując czoło, przemierzając kolejne centymetry przerażającego korytarza. Cały czas nie mógł przyzwyczaić się do nowego wcielania Gwardzisty, dlatego też co kilka sekund zerkał w jego stronę zapobiegawczo, instynktownie. Znaki, które tak bacznie obserwował nie miały większego sensu. Były powtarzalne, umiejscowione przy każdej celi, przypominające konkretne, nawigacyjne oznaczenia. Westchnął cicho zaprzestając poszukiwań jakkolwiek znaczących powiązań między kamiennymi wyżłobieniami. Coraz więcej ciekawskich twarzy, zachłannych rąk wyciągało się w ich stronę. Zdezorientowani, obłąkani więźniowe pragnęli ucieczki, zasmakowania wolności i ludzkiej normalności drzemiącej w sylwetkach przechodzących partnerów. Odsuwał się na bezpieczną odległość dziękując w duchu, iż młody Farley mimo problemów zachował trzeźwość umysłu interweniując w odpowiednim momencie. Zatrwożony coraz gęstszą ciemnością sięgnął po silne zaklęcie wytwarzające potężną, oślepiającą kulę światła. Zasłonił oczy przyzwyczajając je do błysku. Dość szybko odnotował nadciągające niebezpieczeństwo – kolejne, lodowate sylwetki wyciągające długie, kościste szpony. Coś zimnego prześlizgnęło się po żołądku, przymknął powieki widząc odległe, pozytywne wspomnienie, lecz i tym razem głogowe drewno nie zareagowało. Błękitna mgiełka wydobyła się na powierzchnię, a on przeklął pod nosem nie wiedząc co tak naprawdę robił nie tak. Czyżby zawodziła go magia? A może w jego życiu naprawdę nie było już żadnych, szczęśliwych wspomnień? Kruczy patronus rozpędził zakapturzonych wrogów, a dzięki intensywnemu blaskowi mogli pędem przemieszczać się między zakrętami gnając za błyszczącym profilem rosłego wilka. Uciekała im, zanikała, jednakże nie zwalniali kroku. Stresował się, starał zachować płynność ruchów, trzeźwość umysłu. Było mu tak zimno, strach paraliżował kończyny, a jeśli jej nie znajdą? Co jeśli to wszystko złudzenie, odnajdą nieistniejące, obce, a może martwe ciało? Nie chciał o tym myśleć, nie w tej chwili! Gdy dotarli w pobliże konkretnej celi zatrzymał się otumaniony. Nie wierzył, że mogli być tuż o krok, tak bardzo blisko. Że tam, w pustej przestrzeni znajduje się właśnie ona. Stał przez dłuższą chwilę jak zahipnotyzowany. Przepełniała go pustka. Przełknął ślinę, nie chciał iść dalej. Brakowało mu słów, jakby o nich zapomniał. Jakiś głos docierał do niego jakby przez mgłę. Uniósł głowę wyłapując rozrzedzone: Just to my. Zatoczył się do przodu zatrzymując się gdzieś z bocznej strony celi. Nie spoglądał do jej wnętrza. Bał się. Odetchnął ciężko czując jak serce łomocze w zmrożonej klatce piersiowej. Wysłuchał słów blondyna, wiedział, że miał rację, musiał działać! Każde więzienie ukrywało najgorsze pułapki, tutaj nie mogło być inaczej. Wysunął się lekko na środek. Wyciągnął różdżkę, która drżała w jednym rytmie wraz z obiema dłońmi. Przymknął powieki. Usłyszał znajomą, wspomagającą inkantację licząc na jej zbawienne działanie. Skoncentrował się, odszukał skupiska potężnej magii i skierował różdżkę w miejsce, gdzie jeszcze niedawno, w analogicznej celi znajdowała się pułapka Glaciemortem; ostre lodowe sople wysuwające się z gładkiej powierzchni, przebijające nieświadome ciało ofiary. Chciał wyciszyć działanie pułapki.
1. rzut na wyciszenie pułapki Glaciemortem tutaj
1. rzut na wyciszenie pułapki Glaciemortem tutaj
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wspomnienie z próby wydawało się jedyną definiującą go rzeczą, jedynym, co było w stanie ukierunkować jego umysł na najbardziej trzeźwy tok myślenia: poza to, co przedstawiał jego wygląd. Patronusy były tym, co jeszcze jakoś pozwalało im funkcjonować w tym miejscu, wtłaczało namiastki światła i ciepła do mrocznego i zimnego wnętrza labiryntu, w którym gniły ludzkie dusze i ciała w oczekiwaniu na dzień, w którym przyjdzie im w końcu przestać widzieć i przestać cierpieć.
Kruk pomknął w kierunku dementorów, a wilk w przeciwną stronę, wgłąb korytarza. Alexander nie zwlekał, ruszył od razu. Gonili za słabnącym światłem, za oddalającą się srebrzystą sylwetką zwierzęcia. W lewo, w lewo, w lewo. Farley starał się zebrać myśli na tyle, aby zapamiętać zakręty, choć w pewnej chwili spostrzegł, że przecież ostatnie mijane rozgałęzienie było w miejscu, w którym Michael oznaczył przejście ogniem. Mim wszystko, próbował się skupić, zapamiętać, lecz chwila w której usłyszał przekazaną przez Michaela wiadomość serce zabiło mu mocniej, a nogi wyciągnęły się bardziej żeby dotrzeć do celi, z której sączyły się ostatnie blaski światła patronusa. Zatrzymał się na korytarzu przed wnęką, pamiętając jak lodowe sople przebiły Michaela.
Nim zdążyłby się odezwać głos Tonksa przeciął powietrze, a Alexander wział powolny wdech, zbierając właściwe słowa, które przychodziły do niego z trudnością, jakby w jego głowię gęstniała bariera odcinająca konkretne części jego umysłu. – Michael, spokojnie – rzucił tylko półgłosem, nerwowo rozglądając się po korytarzu. Świadomość tego, że nie byli sami w ciemności sprawiała, że jeżyła mu się wełna na karku: czuł się obserwowany w każdym swoim ruchu. Zerknął zaraz na Vincenta i widząc, że mężczyzna zamierza zabrać się do ściągnięcia pułapki, wymówił inkantację, którą dzisiejszego dnia wypowiedział już nie raz. – Magicus Extremos – poruszył nadgarstkiem, starając się przelać moc swojej magii w znajdujących się obok Michaela i Vincenta, a także pozostającej jeszcze poza jego wzrokiem Justine: ta miała w końcu potrzebować wsparcia w każdej postaci najbardziej z nich wszystkich.
| Pięknie prosimy MG o post uzupełniający <3
Kruk pomknął w kierunku dementorów, a wilk w przeciwną stronę, wgłąb korytarza. Alexander nie zwlekał, ruszył od razu. Gonili za słabnącym światłem, za oddalającą się srebrzystą sylwetką zwierzęcia. W lewo, w lewo, w lewo. Farley starał się zebrać myśli na tyle, aby zapamiętać zakręty, choć w pewnej chwili spostrzegł, że przecież ostatnie mijane rozgałęzienie było w miejscu, w którym Michael oznaczył przejście ogniem. Mim wszystko, próbował się skupić, zapamiętać, lecz chwila w której usłyszał przekazaną przez Michaela wiadomość serce zabiło mu mocniej, a nogi wyciągnęły się bardziej żeby dotrzeć do celi, z której sączyły się ostatnie blaski światła patronusa. Zatrzymał się na korytarzu przed wnęką, pamiętając jak lodowe sople przebiły Michaela.
Nim zdążyłby się odezwać głos Tonksa przeciął powietrze, a Alexander wział powolny wdech, zbierając właściwe słowa, które przychodziły do niego z trudnością, jakby w jego głowię gęstniała bariera odcinająca konkretne części jego umysłu. – Michael, spokojnie – rzucił tylko półgłosem, nerwowo rozglądając się po korytarzu. Świadomość tego, że nie byli sami w ciemności sprawiała, że jeżyła mu się wełna na karku: czuł się obserwowany w każdym swoim ruchu. Zerknął zaraz na Vincenta i widząc, że mężczyzna zamierza zabrać się do ściągnięcia pułapki, wymówił inkantację, którą dzisiejszego dnia wypowiedział już nie raz. – Magicus Extremos – poruszył nadgarstkiem, starając się przelać moc swojej magii w znajdujących się obok Michaela i Vincenta, a także pozostającej jeszcze poza jego wzrokiem Justine: ta miała w końcu potrzebować wsparcia w każdej postaci najbardziej z nich wszystkich.
| Pięknie prosimy MG o post uzupełniający <3
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 3
--------------------------------
#2 'k8' : 6, 3, 5, 2, 2, 2, 4, 7, 8
#1 'k100' : 3
--------------------------------
#2 'k8' : 6, 3, 5, 2, 2, 2, 4, 7, 8
To tylko post uzupełniający dla chłopaków
Nad głowami Zakonników, na środku korytarza błysnęła jaśniejącą kula, która zalała wszystko wokół swoim blaskiem, rozświetlając cele — we wszystkich znajdowali się więźniowie posiadający na twarzy maski. Ta, w której zniknął patronus nie była inna. Wyglądała tak samo, jak wszystkie pozostałe — była podwójnie okratowana, pomiędzy kratami był metr przejścia. Gdyby zakonnicy spróbowali pociągnąć za kraty, ustąpiłyby z cichym zgrzytem. Nad nimi, na zimnym kamieniu widniała tablica z napisem:
Wewnątrz, w rogu celi siedziała osoba w masce. Wąskie szparki na oczy nie zdradzały, czy widziała przez nie cokolwiek. Nie było miejsca na usta. Wyglądała jak wszystkie maski, które do tej pory widzieli, niczym się nie wyróżniała, podobnie jak sam więzień, choć Michael mógłby przysiąc, że na wyblakłej, więziennej szacie dostrzegł pukle jasnych włosów — wyrwanych lub odciętych. Z odległości nie byli jednak w stanie stwierdzić, w jaki sposób maska była zapięta ani czy była jakoś zabezpieczona. Więzień siedział przykuty łańcuchem do ściany. Jego nadgarstki pokrywały świeże, fioletowe i czerwone sińce, niczym obręcze, były spuchnięte tak bardzo, że całkowicie wypełniały przestrzeń ciężkich kajdan. Na skórze były widoczne też świeże ślady krwi, miały też stare, wyraźne i szpetne blizny.
Michael postarał się wzmocnić towarzysza, by pomóc mu wyciszanie pułapki. Vincent od razu zabrał się do pracy, nie koncentrując się na tym, co lub kto znajdował się w środku. jego działanie przynosiło efekt, czuł, że magia przed nim ustępuje, a później cię wycisza. Działanie Alexandra nie przyniosło żadnych efektów, czarodziej był zbyt zdekoncentrowany.
Nad głowami Zakonników, na środku korytarza błysnęła jaśniejącą kula, która zalała wszystko wokół swoim blaskiem, rozświetlając cele — we wszystkich znajdowali się więźniowie posiadający na twarzy maski. Ta, w której zniknął patronus nie była inna. Wyglądała tak samo, jak wszystkie pozostałe — była podwójnie okratowana, pomiędzy kratami był metr przejścia. Gdyby zakonnicy spróbowali pociągnąć za kraty, ustąpiłyby z cichym zgrzytem. Nad nimi, na zimnym kamieniu widniała tablica z napisem:
Wewnątrz, w rogu celi siedziała osoba w masce. Wąskie szparki na oczy nie zdradzały, czy widziała przez nie cokolwiek. Nie było miejsca na usta. Wyglądała jak wszystkie maski, które do tej pory widzieli, niczym się nie wyróżniała, podobnie jak sam więzień, choć Michael mógłby przysiąc, że na wyblakłej, więziennej szacie dostrzegł pukle jasnych włosów — wyrwanych lub odciętych. Z odległości nie byli jednak w stanie stwierdzić, w jaki sposób maska była zapięta ani czy była jakoś zabezpieczona. Więzień siedział przykuty łańcuchem do ściany. Jego nadgarstki pokrywały świeże, fioletowe i czerwone sińce, niczym obręcze, były spuchnięte tak bardzo, że całkowicie wypełniały przestrzeń ciężkich kajdan. Na skórze były widoczne też świeże ślady krwi, miały też stare, wyraźne i szpetne blizny.
Michael postarał się wzmocnić towarzysza, by pomóc mu wyciszanie pułapki. Vincent od razu zabrał się do pracy, nie koncentrując się na tym, co lub kto znajdował się w środku. jego działanie przynosiło efekt, czuł, że magia przed nim ustępuje, a później cię wycisza. Działanie Alexandra nie przyniosło żadnych efektów, czarodziej był zbyt zdekoncentrowany.
Nie myślał o tym, co robił – uskoczył w bok odruchowo, instynktownie, starając się uchronić przed atakiem, choć przecież stała przed nim jedynie dziewczyna: wychudzona, słaba – a sądząc po rozpaczliwym nawoływaniu, które go tu przyprowadziło, także wystraszona i skrajnie nieszczęśliwa. Przez moment znów ją dostrzegał, zniknęło groźne spojrzenie, otaczająca ją aura wrogości rozmyła się w rozpraszanych błękitnawym blaskiem ciemnościach. Widział, jak jej chude ramiona zaciskają się na powietrzu, otaczają ciasno miejsce, w którym jeszcze sekundę wcześniej stał, a później cała jej postać leci w kierunku ziemi – ciężko, niezgrabnie. Jego zaklęcie uderzyło w nią, a on wyciągnął ręce, ale nie zdążył jej złapać; upadła, znów krzycząc, znów zanosząc się tym okropnym, rozdzierającym ciszę szlochem.
Przez moment miał ochotę zrobić to samo. Położyć się obok, zwinąć w kłębek, zatkać uszy, zacisnąć powieki; poczucie bezradności i bezsilności, chwilowo odpędzone razem z upiornymi sylwetkami dementorów, zaczęło go ogarniać ponownie, oplatając się najpierw wokół jego kostek, a później pełznąc wyżej, ku sercu, umysłowi i dłoniom, które – wciąż zaciśnięte na różdżce i miotle – opadły bezczynnie wzdłuż tułowia. To wszystko go przerastało, przepastność tego labiryntu, setki cel, tysiące ludzi, wyciągniętych z mroku przez wyczarowaną pośrodku korytarza kulę bladego światła. Po co tu był, co robił? Szukał Pomony – ale przecież jej nie znalazł, zawiódł, a w dodatku – nie miał pojęcia, co powinien robić dalej; jego spojrzenie podążyło za błękitnym psem, który ponownie rzucił się do walki z czającymi się na krawędzi jego pola widzenia dementorami, a później zniknął, pozostawiając go samego, ogarniętego nagłą i przerażającą obawą, że nigdy nie odnajdzie już drogi powrotnej. Że zostanie tu na zawsze, błąkając się po krętych korytarzach, dopóki wystarczy mu sił, a później zwyczajnie się poddając; może tak było lepiej niż wrócić z pustymi rękami, z duszącym go za szyję poczuciem porażki. I strachem; o Lydię, o siostrę, którą najpierw wciągnął do Zakonu Feniksa, a później przywiódł tutaj. Gdzie była teraz? Po plecach przebiegł mu dreszcz, lodowaty, nieprzyjemny; skulił się sam w sobie, pomimo cienkiej warstwy okrywającej go wełny mając wrażenie, że z każdą chwilą było mu coraz zimniej, i że to zimno nie znajdowało się tylko na zewnątrz, a promieniowało też ze środka, z jakiegoś nowoodkrytego miejsca za mostkiem. Gdyby był w stanie myśleć jaśniej, zapewne skojarzyłby to wszystko ze zbliżającą się obecnością dementorów, ale napierająca ze wszystkich stron rozpacz zalała go już niemal całkowicie, wypełniając szczelnie myśli i paraliżując emocje. Przeklinał moment, w którym postanowił rozdzielić się z pozostałymi; choć nigdy nie potrafił radzić sobie z samotnością, to teraz odczuwał ją prawie namacalnie, jak realnego wroga. Żałował, że nie poprosił Alexandra, żeby zwrócił mu przynajmniej lusterko, ale czy Hannah w ogóle byłaby w stanie mu odpowiedzieć? Był niemal pewien, że nie, że poza Azkabanem już i tak nic nie istniało, że ten świat, który znał i kochał, rozmył się w nicości w chwili, w której zamknął za sobą przeklęte wrota.
– Nie wiem, jak mam ci p-p-pomóc – powiedział prawie bezgłośnie, kierując te słowa w przestrzeń; samemu nie wiedząc, kogo właściwie miał na myśli. Ciemnowłosą kobietę? Pomonę? Justine? Siebie? Coś przesunęło się po stopach, drgnął gwałtownie, spoglądając w dół – widząc, jak czarownica na czworakach przesuwa się obok, żeby złapać za coś, co leżało dalej; odwrócił się w tamtym kierunku, przypominając sobie o tym niepokojącym odgłosie przesuwania. Coś szarpnęło się ostrzegawczo w jego klatce piersiowej, a mieszanina odrazy i lęku ogarnęła go, zanim jeszcze zrozumiał, na co patrzy. Nie, nie na co – na kogo; otworzył szerzej oczy, chcąc odwrócić wzrok, ale na nie potrafiąc, wpatrując się w chude ciałko, bose stopy, obcięte krótko włosy, łyse plamy na zbyt małej głowie; na oczy bez życia, na rozchylone wargi, na zapadnięte policzki. Moje maleństwo, mój skarb, moja dziewczynka – słowa kobiety rozbrzmiały w jego głowie jak echo, jakby właśnie wypowiedziała je tuż obok; w pierwszej chwili zignorowane, wzięte przez niego za część pozbawionej sensu paplaniny, teraz nabierające innego, wykraczającego poza wszelkie granice znaczenia. Dlaczego zamykali w Azkabanie dzieci? Co takiego mogła zrobić kilkulatka, by zasłużyć na zostanie osądzoną i skazaną? Zrobiło mu się niedobrze, żołądek podszedł mu do gardła, na języku poczuł żółć. – N-n-nie, zaczekaj – poprosił, cicho i błagalnie, bo coś w tej scenie, w dziecku ciągniętym za nogę po podłodze, wywołało u niego bunt, sprzeciw. – Zaczekaj, p-p-proszę, dokąd ją zabierasz? – Co jeśli mała jakimś cudem wciąż żyła – nawet jeśli ledwie? Przecież w ten sposób mogła jej zrobić krzywdę, nabić siniaki na delikatnej skórze; te u Amelii robiły się tak łatwo, wystarczyło lekkie stłuczenie.
Myśl o córce sprawiła, że zaschło mu w ustach, znów poczuł na plecach groźbę zbliżających się dementorów. Patronus zniknął – musiał ponownie go przywołać, dać im więcej czasu, nie pozwolić, żeby zbliżyły się do dziecka; uniósł różdżkę – ale żadne wspomnienie, żaden ciepły skrawek, nie pojawiło się w jego pamięci. Były tylko te puste, wpatrzone w sufit oczy, chude kostki, kościste nadgarstki. – Expecto patronum – wypowiedział, ale jarzębinowe drewno nawet nie drgnęło; nie był w stanie się skupić, nie, dopóki nie upewnił się, że dziewczynka wciąż żyła – że mógł ją uratować, że tym razem nie zwlekał zbyt długo, jak w przypadku Rodericka. Zrobił krok w jej stronę, ale wtedy usłyszał inny głos, bliższy, docierający do niego z prawej strony.
Odwrócił się bezwiednie, szukając jego źródła, i dopiero wtedy dostrzegając kobietę, której wcześniej musiał nie zauważyć. Wyglądała na starą, z pomarszczoną twarzą i siwymi włosami spływającymi na brudną posadzkę, choć nie był pewien, czy rzeczywiście w stronę ziemi ciągnął ją wiek, czy to miejsce, w którym musiała przebywać. Gdy jego spojrzenie zatrzymało się na jej twarzy, nie potrafił powstrzymać wzdrygnięcia – częściowo wywołanego obrzydzeniem, częściowo strachem, zaskoczeniem; czy koszmary czające się pośród tych korytarzy nigdy się nie kończyły? Co stało się z jej oczami? I… – Skąd zna p-p-pani moje imię? – zapytał. – Kim p-p-pani jest? – Czuł się coraz bardziej zagubiony, zdezorientowany; głos ciemnowłosej kobiety znowu rozległ się po korytarzu, znajdowała się już dalej – nie mógł pozwolić, żeby zniknęła mu z oczu, nie mógł dać się rozproszyć. Musiał ją uratować – dziewczynkę, Sarah; czy tak miała na imię? Zrobił krok do tyłu, rzucając jeszcze jedno spojrzenie w stronę staruszki, ogarnięty kolejną falą mdłości, tym razem wywołaną przez ohydny, unoszący się w powietrzu smród, nad którego źródłem wolał się nie zastanawiać. – Czy wie p-p-pani, co jej się stało? Dziewczynce? – zapytał jeszcze z przestrachem, a później zrobił kolejny krok w stronę ciemnowłosej kobiety. – Zaczekaj! Proszę – krzyknął w jej stronę, chcąc przede wszystkim, żeby się zatrzymała; nie zdawała sobie sprawy, że mogła w ten sposób zrobić krzywdę dziecku? Ruszył w jej stronę, idąc za nią, nie patrząc jeszcze na celę, do której zmierzała, chcąc ją za to złapać za łokieć, zatrzymać; wiedział, że nic mu nie zrobi – rzucone zaklęcie wciąż musiało działać. – Pozwól mi p-p-pomóc. Sobie i – i Sarah – odezwał się, chcąc wyrwać ją z tego miejsca w jej własnym umyśle, w którym aktualnie tkwiła, być może ogarnięta szaleństwem. Przełknął ślinę, choć w ustach miał sucho. – Przyszedłem tu po p-p-przyjaciółkę, ja i moi p-p-przyjaciele zabierzemy ją w bezpieczne miejsce. Możemy zab-b-brać też was, daleko stąd. Gdzieś, gdzie nic wam nie będzie g-g-groziło – mówił dalej, wraz z każdym kolejnym słowem coraz bardziej przekonany, że właśnie tak miało być. Zabierze dziewczynkę do Alexandra, on na pewno będzie wiedział, jak jej pomóc; na razie musiał tylko sprawdzić, upewnić się, musiał wiedzieć.
Zacisnął mocniej palce na drewnie różdżki, kurczowo, jakby to tam się spodziewał odnaleźć resztki tak bardzo potrzebnej mu nadziei, której brak nie pozwalał mu na przywołanie patronusa. – Homenum revelio – wypowiedział, nie po raz pierwszy tego dnia. Tym razem jednak nie szukał nikogo, nie rozglądał się, wpatrując się wyłącznie w nieruchome ciało dziecka – błagając, zaklinając w myślach magię, by podświetliła ją jaśniejszą łuną, oznaczającą, że wciąż tliło się w niej życie. Że nadal jeszcze była kimś – a nie już tylko czymś.
| kochany mistrzu gry, tutaj rzucam na homenum revelio, na patronusa nie rzucam, bo Billy nie przywołał szczęśliwego wspomnienia
Przez moment miał ochotę zrobić to samo. Położyć się obok, zwinąć w kłębek, zatkać uszy, zacisnąć powieki; poczucie bezradności i bezsilności, chwilowo odpędzone razem z upiornymi sylwetkami dementorów, zaczęło go ogarniać ponownie, oplatając się najpierw wokół jego kostek, a później pełznąc wyżej, ku sercu, umysłowi i dłoniom, które – wciąż zaciśnięte na różdżce i miotle – opadły bezczynnie wzdłuż tułowia. To wszystko go przerastało, przepastność tego labiryntu, setki cel, tysiące ludzi, wyciągniętych z mroku przez wyczarowaną pośrodku korytarza kulę bladego światła. Po co tu był, co robił? Szukał Pomony – ale przecież jej nie znalazł, zawiódł, a w dodatku – nie miał pojęcia, co powinien robić dalej; jego spojrzenie podążyło za błękitnym psem, który ponownie rzucił się do walki z czającymi się na krawędzi jego pola widzenia dementorami, a później zniknął, pozostawiając go samego, ogarniętego nagłą i przerażającą obawą, że nigdy nie odnajdzie już drogi powrotnej. Że zostanie tu na zawsze, błąkając się po krętych korytarzach, dopóki wystarczy mu sił, a później zwyczajnie się poddając; może tak było lepiej niż wrócić z pustymi rękami, z duszącym go za szyję poczuciem porażki. I strachem; o Lydię, o siostrę, którą najpierw wciągnął do Zakonu Feniksa, a później przywiódł tutaj. Gdzie była teraz? Po plecach przebiegł mu dreszcz, lodowaty, nieprzyjemny; skulił się sam w sobie, pomimo cienkiej warstwy okrywającej go wełny mając wrażenie, że z każdą chwilą było mu coraz zimniej, i że to zimno nie znajdowało się tylko na zewnątrz, a promieniowało też ze środka, z jakiegoś nowoodkrytego miejsca za mostkiem. Gdyby był w stanie myśleć jaśniej, zapewne skojarzyłby to wszystko ze zbliżającą się obecnością dementorów, ale napierająca ze wszystkich stron rozpacz zalała go już niemal całkowicie, wypełniając szczelnie myśli i paraliżując emocje. Przeklinał moment, w którym postanowił rozdzielić się z pozostałymi; choć nigdy nie potrafił radzić sobie z samotnością, to teraz odczuwał ją prawie namacalnie, jak realnego wroga. Żałował, że nie poprosił Alexandra, żeby zwrócił mu przynajmniej lusterko, ale czy Hannah w ogóle byłaby w stanie mu odpowiedzieć? Był niemal pewien, że nie, że poza Azkabanem już i tak nic nie istniało, że ten świat, który znał i kochał, rozmył się w nicości w chwili, w której zamknął za sobą przeklęte wrota.
– Nie wiem, jak mam ci p-p-pomóc – powiedział prawie bezgłośnie, kierując te słowa w przestrzeń; samemu nie wiedząc, kogo właściwie miał na myśli. Ciemnowłosą kobietę? Pomonę? Justine? Siebie? Coś przesunęło się po stopach, drgnął gwałtownie, spoglądając w dół – widząc, jak czarownica na czworakach przesuwa się obok, żeby złapać za coś, co leżało dalej; odwrócił się w tamtym kierunku, przypominając sobie o tym niepokojącym odgłosie przesuwania. Coś szarpnęło się ostrzegawczo w jego klatce piersiowej, a mieszanina odrazy i lęku ogarnęła go, zanim jeszcze zrozumiał, na co patrzy. Nie, nie na co – na kogo; otworzył szerzej oczy, chcąc odwrócić wzrok, ale na nie potrafiąc, wpatrując się w chude ciałko, bose stopy, obcięte krótko włosy, łyse plamy na zbyt małej głowie; na oczy bez życia, na rozchylone wargi, na zapadnięte policzki. Moje maleństwo, mój skarb, moja dziewczynka – słowa kobiety rozbrzmiały w jego głowie jak echo, jakby właśnie wypowiedziała je tuż obok; w pierwszej chwili zignorowane, wzięte przez niego za część pozbawionej sensu paplaniny, teraz nabierające innego, wykraczającego poza wszelkie granice znaczenia. Dlaczego zamykali w Azkabanie dzieci? Co takiego mogła zrobić kilkulatka, by zasłużyć na zostanie osądzoną i skazaną? Zrobiło mu się niedobrze, żołądek podszedł mu do gardła, na języku poczuł żółć. – N-n-nie, zaczekaj – poprosił, cicho i błagalnie, bo coś w tej scenie, w dziecku ciągniętym za nogę po podłodze, wywołało u niego bunt, sprzeciw. – Zaczekaj, p-p-proszę, dokąd ją zabierasz? – Co jeśli mała jakimś cudem wciąż żyła – nawet jeśli ledwie? Przecież w ten sposób mogła jej zrobić krzywdę, nabić siniaki na delikatnej skórze; te u Amelii robiły się tak łatwo, wystarczyło lekkie stłuczenie.
Myśl o córce sprawiła, że zaschło mu w ustach, znów poczuł na plecach groźbę zbliżających się dementorów. Patronus zniknął – musiał ponownie go przywołać, dać im więcej czasu, nie pozwolić, żeby zbliżyły się do dziecka; uniósł różdżkę – ale żadne wspomnienie, żaden ciepły skrawek, nie pojawiło się w jego pamięci. Były tylko te puste, wpatrzone w sufit oczy, chude kostki, kościste nadgarstki. – Expecto patronum – wypowiedział, ale jarzębinowe drewno nawet nie drgnęło; nie był w stanie się skupić, nie, dopóki nie upewnił się, że dziewczynka wciąż żyła – że mógł ją uratować, że tym razem nie zwlekał zbyt długo, jak w przypadku Rodericka. Zrobił krok w jej stronę, ale wtedy usłyszał inny głos, bliższy, docierający do niego z prawej strony.
Odwrócił się bezwiednie, szukając jego źródła, i dopiero wtedy dostrzegając kobietę, której wcześniej musiał nie zauważyć. Wyglądała na starą, z pomarszczoną twarzą i siwymi włosami spływającymi na brudną posadzkę, choć nie był pewien, czy rzeczywiście w stronę ziemi ciągnął ją wiek, czy to miejsce, w którym musiała przebywać. Gdy jego spojrzenie zatrzymało się na jej twarzy, nie potrafił powstrzymać wzdrygnięcia – częściowo wywołanego obrzydzeniem, częściowo strachem, zaskoczeniem; czy koszmary czające się pośród tych korytarzy nigdy się nie kończyły? Co stało się z jej oczami? I… – Skąd zna p-p-pani moje imię? – zapytał. – Kim p-p-pani jest? – Czuł się coraz bardziej zagubiony, zdezorientowany; głos ciemnowłosej kobiety znowu rozległ się po korytarzu, znajdowała się już dalej – nie mógł pozwolić, żeby zniknęła mu z oczu, nie mógł dać się rozproszyć. Musiał ją uratować – dziewczynkę, Sarah; czy tak miała na imię? Zrobił krok do tyłu, rzucając jeszcze jedno spojrzenie w stronę staruszki, ogarnięty kolejną falą mdłości, tym razem wywołaną przez ohydny, unoszący się w powietrzu smród, nad którego źródłem wolał się nie zastanawiać. – Czy wie p-p-pani, co jej się stało? Dziewczynce? – zapytał jeszcze z przestrachem, a później zrobił kolejny krok w stronę ciemnowłosej kobiety. – Zaczekaj! Proszę – krzyknął w jej stronę, chcąc przede wszystkim, żeby się zatrzymała; nie zdawała sobie sprawy, że mogła w ten sposób zrobić krzywdę dziecku? Ruszył w jej stronę, idąc za nią, nie patrząc jeszcze na celę, do której zmierzała, chcąc ją za to złapać za łokieć, zatrzymać; wiedział, że nic mu nie zrobi – rzucone zaklęcie wciąż musiało działać. – Pozwól mi p-p-pomóc. Sobie i – i Sarah – odezwał się, chcąc wyrwać ją z tego miejsca w jej własnym umyśle, w którym aktualnie tkwiła, być może ogarnięta szaleństwem. Przełknął ślinę, choć w ustach miał sucho. – Przyszedłem tu po p-p-przyjaciółkę, ja i moi p-p-przyjaciele zabierzemy ją w bezpieczne miejsce. Możemy zab-b-brać też was, daleko stąd. Gdzieś, gdzie nic wam nie będzie g-g-groziło – mówił dalej, wraz z każdym kolejnym słowem coraz bardziej przekonany, że właśnie tak miało być. Zabierze dziewczynkę do Alexandra, on na pewno będzie wiedział, jak jej pomóc; na razie musiał tylko sprawdzić, upewnić się, musiał wiedzieć.
Zacisnął mocniej palce na drewnie różdżki, kurczowo, jakby to tam się spodziewał odnaleźć resztki tak bardzo potrzebnej mu nadziei, której brak nie pozwalał mu na przywołanie patronusa. – Homenum revelio – wypowiedział, nie po raz pierwszy tego dnia. Tym razem jednak nie szukał nikogo, nie rozglądał się, wpatrując się wyłącznie w nieruchome ciało dziecka – błagając, zaklinając w myślach magię, by podświetliła ją jaśniejszą łuną, oznaczającą, że wciąż tliło się w niej życie. Że nadal jeszcze była kimś – a nie już tylko czymś.
| kochany mistrzu gry, tutaj rzucam na homenum revelio, na patronusa nie rzucam, bo Billy nie przywołał szczęśliwego wspomnienia
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
To wszystko działo się tak przeraźliwie szybko – wystarczyło kilka obrotów głową, by dostrzec nowe obrazy, zarejestrować i utrwalić je w swojej głowie na kilka sekund; kolejny obrót i spojrzenie natrafiło na coś, co najprawdopodobniej miała zapamiętać do końca swojego życia. Ciepło powstałe ze wspomnienia szybko uciekło, zniknęło jak przestraszona wyciem łania; podszyte śmiechem szczęście prysnęło, zapadło się pod ziemię, jakby nigdy nie istniało. Nastała cisza. Przerażająca, wdzierająca się gwałtem w uszy cisza, która ostrzegała przed burzą mającą za chwilę rozegrać się na jej oczach.
Poczuła, jak jej ciało tężeje, jak tkanki, kawałek po kawałku, zamieniają się w twardy kruszec, jak odmawiają współpracy i ruszenia się choćby o milimetr. Powieki rozszerzały się coraz bardziej, w przerażeniu pochłaniając kolejne obrazy, zatrzymane jak kadr na starych filmach pokazywanych przez tatę, scena po scenie, akt po akcie. To obciążało – obraz tych naszpikowanych ust potwora zatapiających się w ustach kobiety, której nawet nie znała, a mimo to przyszła ją tu uratować – nie mogła tego zrobić, nie była w stanie. A teraz… teraz ona umierała. Jak ten chłopiec, którego charczące błaganie o pomoc wciąż czasem śniło jej się po nocach.
– Ja nie mogę… – nie mogę podejść i ci pomóc. Jestem przerażona. Nie mogę. To niemożliwe. – Ja nie… – nie chcę. Nie chcę ginąć jak ty, nie chcę patrzeć się w ciemność i czekać na tortury.
Ta jasna mgła. Tak wyglądały ostatnie drobiny szczęścia? Tak wyglądało wszystko to, co te monstra wyciągały z człowieka, czym się żywiły? Poczuła mdłości, poczuła jak żołądek podchodzi do gardła, jak sama zaczyna pocić się od wysiłku powstrzymania wymiocin, zanim te znajdą się na czarnych kamieniach Azkabanu. Zasłoniła usta i chociaż bardzo chciała, nie była w stanie oderwać oczu od tego, co się działo. Smród wdzierał się gwałtem do nosa, wypełniał płuca, kleił się do języka i gardła, pozostawiając po sobie ohydny posmak szlamu, krwi i gnijącego mięsa. Czuła się źle, czuła się podle, jakby za chwilę sama miała skonać, chociaż dementorzy unosili się kawałek od niej. Bezgłośny płacz zagłuszył rytm oddechów, ciało wcale nie chciało przyjmować kolejnych porcji fetoru unoszącego się w powietrzu, dyszała, nogi miękły tak, że w końcu przestała utrzymywać równowagę i upadła na kolana, trzęsąc się jak galareta. Nie pamiętała już, ile to trwało – ile czasu zwłoki kobiety pęczniały, wypełniając się zatęchłą krwią, ale z każdą sekundą coraz bardziej bała się, że zaraz wybuchnie, że zalepi jej oczy gęstą posoką, że nie znajdzie drogi powrotnej. Była sama, czuła się sama, chociaż przecież Cedric przed chwilą stał obok niej, ale… nie było go. Wszyscy ją zostawili – Billy, Cedric, reszta grupy. Była tu sama. Sama z tymi wszystkimi koszmarami, które jeszcze nigdy nie były bardziej rzeczywiste. W końcu mrugnęła, rozmazując łzami wszystko to, co widziała do tej pory. I to był błąd.
Spojrzała w dół, na swoje ręce, i szloch nabrał nagle na sile, bezradny, żałosny – chłopiec znów był umierający, nie żywy, nie martwy, ale umierający, doznający procesu, którego nie była w stanie powstrzymać, ani nawet spowolnić.
– Nie, nie, nie, nie, nie, proszę, nie, proszę – obiecała sobie, że już nigdy nie pozwoli, żeby coś podobnego się wydarzyło. Nie dotrzymała tej obietnicy. Bezradność dotknęła samych trzewi, ruszyła żołądkiem, ścisnęła za serce i przygniotła płuca. Kolejne mrugnięcie. Billy. – Nie, mój Boże, nie… - tylko nie ukochany Billy, ten jedyny brat, który obracał się, żeby sprawdzić, czy wciąż za nim szła na jednej z leśnych ścieżek. Nie on, nie ten, który tak dobrze ją rozumiał. Nie jedyny brat, którego tak kochała. Był dla niej ważny, najważniejszy. Nie on. Kręgosłup łamał się pod kolejnymi ciosami. Dotknęła jego twarzy dłonią i znów mrugnęła. Za jej palcami pociągnęło się kilka kosmyków. Były wypłowiałe, rzadkie, cieniutkie, ledwo widoczne w tych ciemnościach. – Mama…? – jej twarz nie wykrzywiał już płacz, usta przyjęły grymas niedowierzania, głębokiej tęsknoty, dziecięcej wręcz. Spojrzała na swoje dłonie. Blade od zimna, czerwone przy paznokciach i knykciach. Było tak przeraźliwie zimno. I była tu całkiem sama. Sądziła, że została tutaj z ciałem matki, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że przecież już od dawna nie żyła, kiedy w końcu okazało się, że pomyliła je, musiała je jakoś pomylić – tuż przed nią leżało ciało przyjaciółki. Powykręcane, wychudłe, kościste, martwe. Nie udało im się. Musiało coś się stać, coś strasznego, może odnaleźli Tonks już martwą, może Lydia zwyczajnie straciła przytomność i ominęła ją śmierć przyjaciółki – leżała tam. Jej ciało, skóra pokrywająca kości, leżało tam.
Nie wiedziała, kiedy upadła, wpatrując się w pustkę oczami mokrymi od łez, spazmatycznie napełniając płuca smrodem śmierci unoszącym się dookoła niej. Coś zajaśniało gdzieś niedaleko, blade światło błysnęło w wilgotnych białkach zmuszając ją do zamknięcia oczu. Chciała tak zostać, zostać tutaj, skoro wszyscy nie żyli. Po co ruszać się, skoro nie było już dla kogo? Poczuła, jak ktoś ciągnie ją za ramię, ale nie czuła chęci, żeby iść dalej. Skuliła się słysząc potworny skrzek, pisk zatruwający i tak już rozszarpane na dobre myśli.
– Nie chcę… – płakała, cicho jęknęła pod nosem, desperacko łapiąc za dłoń. Głos dochodził jak gdzieś z otchłani, jakby wołał ją z krawędzi studni, do której wpadła. – Oni nie żyją, ja już nie chcę…
| dziękuję za wspaniały opis, dobry mg!
Poczuła, jak jej ciało tężeje, jak tkanki, kawałek po kawałku, zamieniają się w twardy kruszec, jak odmawiają współpracy i ruszenia się choćby o milimetr. Powieki rozszerzały się coraz bardziej, w przerażeniu pochłaniając kolejne obrazy, zatrzymane jak kadr na starych filmach pokazywanych przez tatę, scena po scenie, akt po akcie. To obciążało – obraz tych naszpikowanych ust potwora zatapiających się w ustach kobiety, której nawet nie znała, a mimo to przyszła ją tu uratować – nie mogła tego zrobić, nie była w stanie. A teraz… teraz ona umierała. Jak ten chłopiec, którego charczące błaganie o pomoc wciąż czasem śniło jej się po nocach.
– Ja nie mogę… – nie mogę podejść i ci pomóc. Jestem przerażona. Nie mogę. To niemożliwe. – Ja nie… – nie chcę. Nie chcę ginąć jak ty, nie chcę patrzeć się w ciemność i czekać na tortury.
Ta jasna mgła. Tak wyglądały ostatnie drobiny szczęścia? Tak wyglądało wszystko to, co te monstra wyciągały z człowieka, czym się żywiły? Poczuła mdłości, poczuła jak żołądek podchodzi do gardła, jak sama zaczyna pocić się od wysiłku powstrzymania wymiocin, zanim te znajdą się na czarnych kamieniach Azkabanu. Zasłoniła usta i chociaż bardzo chciała, nie była w stanie oderwać oczu od tego, co się działo. Smród wdzierał się gwałtem do nosa, wypełniał płuca, kleił się do języka i gardła, pozostawiając po sobie ohydny posmak szlamu, krwi i gnijącego mięsa. Czuła się źle, czuła się podle, jakby za chwilę sama miała skonać, chociaż dementorzy unosili się kawałek od niej. Bezgłośny płacz zagłuszył rytm oddechów, ciało wcale nie chciało przyjmować kolejnych porcji fetoru unoszącego się w powietrzu, dyszała, nogi miękły tak, że w końcu przestała utrzymywać równowagę i upadła na kolana, trzęsąc się jak galareta. Nie pamiętała już, ile to trwało – ile czasu zwłoki kobiety pęczniały, wypełniając się zatęchłą krwią, ale z każdą sekundą coraz bardziej bała się, że zaraz wybuchnie, że zalepi jej oczy gęstą posoką, że nie znajdzie drogi powrotnej. Była sama, czuła się sama, chociaż przecież Cedric przed chwilą stał obok niej, ale… nie było go. Wszyscy ją zostawili – Billy, Cedric, reszta grupy. Była tu sama. Sama z tymi wszystkimi koszmarami, które jeszcze nigdy nie były bardziej rzeczywiste. W końcu mrugnęła, rozmazując łzami wszystko to, co widziała do tej pory. I to był błąd.
Spojrzała w dół, na swoje ręce, i szloch nabrał nagle na sile, bezradny, żałosny – chłopiec znów był umierający, nie żywy, nie martwy, ale umierający, doznający procesu, którego nie była w stanie powstrzymać, ani nawet spowolnić.
– Nie, nie, nie, nie, nie, proszę, nie, proszę – obiecała sobie, że już nigdy nie pozwoli, żeby coś podobnego się wydarzyło. Nie dotrzymała tej obietnicy. Bezradność dotknęła samych trzewi, ruszyła żołądkiem, ścisnęła za serce i przygniotła płuca. Kolejne mrugnięcie. Billy. – Nie, mój Boże, nie… - tylko nie ukochany Billy, ten jedyny brat, który obracał się, żeby sprawdzić, czy wciąż za nim szła na jednej z leśnych ścieżek. Nie on, nie ten, który tak dobrze ją rozumiał. Nie jedyny brat, którego tak kochała. Był dla niej ważny, najważniejszy. Nie on. Kręgosłup łamał się pod kolejnymi ciosami. Dotknęła jego twarzy dłonią i znów mrugnęła. Za jej palcami pociągnęło się kilka kosmyków. Były wypłowiałe, rzadkie, cieniutkie, ledwo widoczne w tych ciemnościach. – Mama…? – jej twarz nie wykrzywiał już płacz, usta przyjęły grymas niedowierzania, głębokiej tęsknoty, dziecięcej wręcz. Spojrzała na swoje dłonie. Blade od zimna, czerwone przy paznokciach i knykciach. Było tak przeraźliwie zimno. I była tu całkiem sama. Sądziła, że została tutaj z ciałem matki, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że przecież już od dawna nie żyła, kiedy w końcu okazało się, że pomyliła je, musiała je jakoś pomylić – tuż przed nią leżało ciało przyjaciółki. Powykręcane, wychudłe, kościste, martwe. Nie udało im się. Musiało coś się stać, coś strasznego, może odnaleźli Tonks już martwą, może Lydia zwyczajnie straciła przytomność i ominęła ją śmierć przyjaciółki – leżała tam. Jej ciało, skóra pokrywająca kości, leżało tam.
Nie wiedziała, kiedy upadła, wpatrując się w pustkę oczami mokrymi od łez, spazmatycznie napełniając płuca smrodem śmierci unoszącym się dookoła niej. Coś zajaśniało gdzieś niedaleko, blade światło błysnęło w wilgotnych białkach zmuszając ją do zamknięcia oczu. Chciała tak zostać, zostać tutaj, skoro wszyscy nie żyli. Po co ruszać się, skoro nie było już dla kogo? Poczuła, jak ktoś ciągnie ją za ramię, ale nie czuła chęci, żeby iść dalej. Skuliła się słysząc potworny skrzek, pisk zatruwający i tak już rozszarpane na dobre myśli.
– Nie chcę… – płakała, cicho jęknęła pod nosem, desperacko łapiąc za dłoń. Głos dochodził jak gdzieś z otchłani, jakby wołał ją z krawędzi studni, do której wpadła. – Oni nie żyją, ja już nie chcę…
| dziękuję za wspaniały opis, dobry mg!
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Zejście do Azkabanu
Szybka odpowiedź