Zejście do Azkabanu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zejście do Azkabanu
W związku z utratą połączenia z budynkiem Azkabanu, podjęto decyzję o budowie więzienia o zaostrzonym rygorze głęboko pod podziemiami Tower of London w którym mieścił się dotychczasowy areszt. Budowę ukończono w listopadzie 1956 r. i pozostano przy starej nazwie Azkabanu.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
The member 'Lydia Moore' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Zajaśniało światło. Bezgłośnie wyszeptał numer celi, zapamiętując cyfry i umiejscowienie runy. Potem pomknął spojrzeniem do więźnia, Justine? Serce załomotało mu w piersi.
-Just! - wychrypiał, a tylko lodowate zimno i resztki zdrowego rozsądku nie pozwoliły mu wrzeszczeć z desperacji. -Just... Vincent, Alex, to chyba ona, widzę jasne włosy... - wymamrotał, choć być może usiłował sobie wmówić, że na pewno widzi jasne kosmyki, że to na pewno jej włosy, takie same jak w panoptikonie.
-Możesz mówić? Powiedz coś... Już, już rozbrajamy pułapkę i cię stąd wyciągniemy. - zwrócił się do Just gorączkowo, a potem spojrzał natarczywie na Vincenta.
-Udało się? Rozbroiłeś pułapkę? - zapytał, a jeśli uzyskał potwierdzenie to szarpnął za pierwsze kraty aby otworzyć przejście. Gotów był nawet przepuścić kolegów przodem - po pierwsze, przejście nadal kojarzyło mu się z okropnymi zimnymi kolcami, a po drugie oni będą wiedzieli co robić. Szczególnie Alex. Widział okropne sińce, choć omijał je wzrokiem. W sercu narastał niepokój.
-Just! - wychrypiał, a tylko lodowate zimno i resztki zdrowego rozsądku nie pozwoliły mu wrzeszczeć z desperacji. -Just... Vincent, Alex, to chyba ona, widzę jasne włosy... - wymamrotał, choć być może usiłował sobie wmówić, że na pewno widzi jasne kosmyki, że to na pewno jej włosy, takie same jak w panoptikonie.
-Możesz mówić? Powiedz coś... Już, już rozbrajamy pułapkę i cię stąd wyciągniemy. - zwrócił się do Just gorączkowo, a potem spojrzał natarczywie na Vincenta.
-Udało się? Rozbroiłeś pułapkę? - zapytał, a jeśli uzyskał potwierdzenie to szarpnął za pierwsze kraty aby otworzyć przejście. Gotów był nawet przepuścić kolegów przodem - po pierwsze, przejście nadal kojarzyło mu się z okropnymi zimnymi kolcami, a po drugie oni będą wiedzieli co robić. Szczególnie Alex. Widział okropne sińce, choć omijał je wzrokiem. W sercu narastał niepokój.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Światło ukazało jeszcze więcej ukrytych elementów. Rozjaśniona przestrzeń ciasnych cel ukazywała zamaskowane twarze przetrzymywanych więźniów. Był to dziwny akt, któremu przyglądał się nieco dłużej z wyraźniejszą uwagą. Czyżby byli groźniejsi, popełnili o wiele gorsze przestępstwa? Cóż tak niebezpiecznego zdążyli ujrzeć w niewielkiej sylwetce blond Zakonniczki? Był zdenerwowany, nie rozumiał absurdalnego postępowania obecnej władzy. Znów zagłębił się w dziwnych dywagacjach, kiedy lekki szmer przywrócił go do lodowatej rzeczywistości. Jasny blask ujawnił postać siedzącą w rogu więziennej klatki. Miała na sobie taką samą maskę skrywającą wszelkie wyróżniki twarzy. Mężczyzna, stojąc z boku widział metalowy profil – był w pewnym stopniu zatrważający, pochłaniający i zamykający niewielką postać. Nie odzywał się, cały czas niedowierzał, iż mogli być na miejscu. Właśnie w tej chwili widzą zupełnie obca osobę, to wszystko było jedynie perfidną pułapką, w która Tonks tak łatwo dał się złapać. Posłał w jego stronę rozgniewane spojrzenie nie mogąc znieść wzmożonego głosu zahaczającego prawe o krzyk. Skupił się na rozbrajaniu pułapki wypuszczającej zupełnie obcą osobę. Mimo drżenia rąk poczuł jak magia wypływa z jego wnętrza, lodowa bariera odpuszcza. Westchnął odpowiadając gorzko: – Tak, rozbrojona. – wzmocnienie spełniło swe oczekiwania. Wyprostował się i odsunął na kilka kroków, gdy były auror zaczął szarpać za obluzowane kraty. Nie był do końca pewny, czy pozbyli się wszystkich pułapek, co jeśli kolejne znajdują się jeszcze głębiej? Kiedy wejście zostało udroznione musieli zająć się wyswobodzeniem kobiety. Choć nie mieli pewności czy to na pewno ona, uwolnienie z krępującej maski oraz łańcuchów było koniecznie. Wszedł do celi odrobinę głębiej. Spojrzał na łańcuchy oplatające ręce, przymocowane do ściany. - Spróbuję pozbyć się łańcuchów, które ją krępują. - powiedział informacyjne do partnerów, a przede wszystkim do siedzącej nieopodal sylwetki. Czuł jak poraża go strach. Nie wiedział z kim tak naprawdę mają do czynienia. Nie miał żadnych przeczuć. Uniósł różdżkę celujac w miejsce zamocowania łańcuchów do ściany, aby je zerwać. - Confringo. - wypowiedział, pamiętając, że było to delikatniejsze zaklęcie, które nie powinno uczynić żadnej krzywdy.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 24
'k100' : 24
W Azkabanie czas płynął inaczej. Farley będący na granicy zachowania trzeźwego umysłu miał wrażenie, że stali przed tymi kratami długie godziny. Na dobrą sprawę mogło być to co najwyżej kilka minut, ale kiedy Rineheart zakomunikował im, że wejście było oczyszczone Alexander od razu ruszył do przodu: wyszło na to, że Michael poniekąd otworzył przed nim kraty. Bardzo kulturalnie, salonowo wręcz: gdyby okoliczności były inne, a humor uzdrowiciela mniej wisielczy to jakoś by zażartował na ten temat. Alexander złapał za drugie kraty i otworzył je, wkraczając do celi i ruszając ku – miał nadzieję – Justine. Analityczna natura byłego Selwyna wzięła na moment górę nad emocjami: to co robili było zbyt istotne. Próbował doszukać się w więźniu charakterystycznych znaków, porównywał wzrost do skrzacich wymiarów Justine, wśród starych i nowych szram szukał blizn na przedramionach po podcięciu żył, bliźniaczych do tej, którą on sam posiadał. Wyłapywał wszelkie widoczne obrażenia, starając się stwierdzić jak źle było poza widocznie pokiereszowanymi nadgarstkami. Przyglądał się masce, która przesłaniała twarz, starając się dojrzeć mechanizm lub zapięcie umożliwiający jej zdjęcie.
W końcu Farley podniósł różdżkę i skierował ją na Just. Wziął wdech, zatrzymując go na moment i skupiając się na wspomnieniu swojej próby, na świetle wygaszacza przemieniającego się w bezkresną biel śniegu, którą przecinały sylwetki dementorów. Skupił się na tym, jak znalazł w sobie dość siły, aby odegnać ich wszystkich. Ta sama moc wciąż w nim była, ale potężniejsza, pewniejsza. Czuł, jak wypełnia go od zmarzniętych palców u stóp aż po pokryty wełną czubek głowy. – Expecto Patronum – wypuścił powietrze wraz z inkantacją, starając się przelać poprzez swojego patronusa część swojej własnej magii; magii tak czystej, że potrafiła uleczyć każdą z ran i przywrócić siły nawet komuś będącemu na granicy życia i śmierci.
| Leczniczego patronusa z mocy Zakonu w Justine poproszę, pierwsze użycie w wątku.
W końcu Farley podniósł różdżkę i skierował ją na Just. Wziął wdech, zatrzymując go na moment i skupiając się na wspomnieniu swojej próby, na świetle wygaszacza przemieniającego się w bezkresną biel śniegu, którą przecinały sylwetki dementorów. Skupił się na tym, jak znalazł w sobie dość siły, aby odegnać ich wszystkich. Ta sama moc wciąż w nim była, ale potężniejsza, pewniejsza. Czuł, jak wypełnia go od zmarzniętych palców u stóp aż po pokryty wełną czubek głowy. – Expecto Patronum – wypuścił powietrze wraz z inkantacją, starając się przelać poprzez swojego patronusa część swojej własnej magii; magii tak czystej, że potrafiła uleczyć każdą z ran i przywrócić siły nawet komuś będącemu na granicy życia i śmierci.
| Leczniczego patronusa z mocy Zakonu w Justine poproszę, pierwsze użycie w wątku.
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 58
--------------------------------
#2 'k8' : 8, 6, 5, 8, 1, 7, 7, 1, 2
#1 'k100' : 58
--------------------------------
#2 'k8' : 8, 6, 5, 8, 1, 7, 7, 1, 2
Azkaban źle działał na przemierzających niekończące się korytarze członków Zakonu Feniksa. Słabli, nie tylko z powodu długiej drogi, w której zaczynali tracić zarówno poczucie czasu, jak i przestrzeni, ale przede wszystkim atmosfera panująca pod ziemią zaczynała być przytłaczająca. Obecność tylu więźniów, z których wielu zdołało już w tak krótkim czasie postradać zmysły oddziaływała pojawiająca się powoli manią. Tyle par oczu na nich patrzyło, tyle osób szeptało wkoło.
Stojąc przed progiem do celi trójka Zakonników przystąpiła do działania. Michael, patrząc na więźnia był pewien, że ma do czynienia z własną siostrą. Ta, pomimo słów i nawoływań, nie powiedziała ani słowa, nie poruszyła się nawet o cal. A kiedy Vincent potwierdził złamanie zabezpieczenia, szarpnął kraty, które ustąpiły od razu, ale nie wkroczył do środka. Dzięki temu, że został na zewnątrz mógł dojrzeć pierwszy to, co się działo — nim to jednak ujrzał, poczuł, jak wełna na karku mu się dziwnie jeży, jak oddech znów zmienia się w lodowy obłok. Nadchodzili — był tego pewien. Rozglądając się dokładnie mógł ujrzeć, że z obu stron. Jako auror dobrze wiedział, że to szczęśliwe chwile, wspomnienia i dobra energia przyciągały upiory. Zachęcone obecnością Zakonników, może zaalarmowane wtargnięciem intruzów do ich więzienia, stawiły się przed nimi gotowe go złożenia swoich pocałunków. Tonks widział, że było ich wielu. Pięciu? Ośmiu? Dziesięciu, czy dwunastu? Trudno mu było zliczyć w tak krótkim czasie. Widział jednak, że jeden patronus nie był w stanie poradzić sobie ze wszystkimi na raz.
W tym czasie Rineheart wycelował różdżką w łańcuchy, którymi więzień przytwierdzony był do ściany. jasny promień pomknął w stronę jednego ze spoiw, które silnym, mocnym uderzeniem rozprysło się w drobny mak. Eksplozję metalowego odłamka, dźwięcznie i donośnie słychać było może w całym Azkabanie — trzask poniósł się echem po korytarzu.
Farley tuż po tym jak wkroczył do środka zauważył resztki jasnych włosów przyczepionych do więziennych szat. Więzień był wychudzony, co było wyraźnie widoczne pomimo luźnej szaty. Przeguby dłoni były napuchnięte, odznaczając się na tle całego ciała nie tylko rozmiarem ale i intensywnym kolorem. Przyglądając się dłoniom mógł widzieć w tych wszystkich bliznach te, których konkretnie szukał. Blizny powstałe w wyniku ran zadanych samej sobie podczas próby, którą przeszła. Miał więc pewność, że odnaleźli właściwą osobę. Maska nie pozwalała na wiele — ani na odnalezienie oczu, ani dostrzeżenia czegokolwiek. Ona sama nie ruszała się wcale, nie wiedział więc, czy była przytomna, czy zdołała już oszaleć. Przyglądając się masce mógł dostrzec, że z tyłu głowy znajdowała się kłódka.
Zyskawszy pewność, co do tożsamości zatrzymanej osoby uzdrowiciel przystąpił do działania. Myślami powrócił do próby, do śniegu, do siły jaka w niego wtedy wstąpiła i słabości jakie wtedy przyszło mu pokonać. Z jego różdżki wyłonił się połyskujący kruk niosący ciepło i spokój i od razu, zgodnie z wolą gwardzisty przeniknął ciało więźnia.
Wtedy drgnęło. Sylwetka zatrzymanej poruszyła się.
Justine, która w końcu mogła zasnąć, spała snem tak twardym, że nie zbudziły ją ani krzyki ani działania towarzyszy, którzy przyszli ją uratować. Miała koszmary, ale nie potrafiła się z nich uwolnić. Śniła o Rycerzach w Oazie, o swojej przyjaciółce, o dementorach snujących się po ulicach Londynu i wysysających dusze niewinnych ludzi. Ale wtedy nadszedł spokój. Przyjemne ciepło otuliło ją od środka. Ciepłymi ramionami utuliło ją do snu. Mogła spać dalej. Zmęczona tygodniami egzystowania w pozycji nie do wytrzymania, bólem, cierpieniem psychicznym, koszmarami, wizjami i upokorzeniem. Nie chciała się budzić. Czując ten błogi spokój białej, dobrej magii chciała spać i nie budzić się wcale.
Dziesiątki oczu były skierowane ku niemu, odkąd świetlista kula zalała swoim blaskiem korytarz. Nie przyzwyczajone do światła, oślepione, zaintrygowane i przerażone kierowały się ku niemu w akompaniamencie dziwnych szeptów i pomruków, które jeszcze długo mogłyby mu się śnić po nocach. Odgłosy wydobywające się nie z gardeł, a wnętrzności z opuszczonych dusz, pogrążonych w ciemności i strachu. Czuł na sobie te wszystkie spojrzenia, tak zupełnie inne od tych, które z podziwem obserwowały go niegdyś z trybun. Były lepie, cierpkie, ohydne i jednocześnie przerażające — jak spojrzenia zwierząt trzymanych w klatkach, ludzi pozbawionych człowieczeństwa i godności. Czuł się coraz gorzej i słabł, pomimo hartu ducha i naturalnej woli walki. Dziwny ciężar osiadał mu na ramionach, paranoje zaczynały powoli zagnieżdżać się w jego umyśle, a każdy nowy dźwięk sprawiał, że odwracał się gwałtownie szukając źródła hałasu. Był tu sam. Sam, całkowicie zdany wyłącznie na siebie, bez celu, bez wiedzy, bez poczucia bezpieczeństwa z jednoczesną rosnącą paniką, że: oni wszyscy, co do jednego, zostawią go tu. I przyjdzie mu umrzeć w samotności lub przez lata uciekać przed postaciami zrodzonymi z cienia.
Cichy głos kierowany do kobiety przesuwającej się wraz z ciałkiem dziecka po podłodze w pierwszej chwili w ogóle jej nie wzruszyło. Pogrążona w swoim świecie i we własnych myślach niczym robak przeczołgiwała się w stronę kolejnej celi. Zacisnęła palce na kratach, puszczając maleńką stopę dziecka i spojrzała na Williama, jakby nagle, dopiero teraz usłyszała jego głos i uświadomiła sobie, że jest obok.
— Och, jesteś, złociutki. Nastaw proszę wodę na herbatę, zaraz do ciebie przyjdę. — Uśmiechnęła się lekko, grzecznie, ukazując znów wybite zęby i chudą dłonią z zakrwawionymi paznokciami zaczesała część potarganych włosów za ucho. Poprawiła fryzurę, tak jak robią to kobiety przyjmujące w domu swoich gości i znów zwróciła się w stronę krat, powoli i niezgrabnie podnosząc na nogi. Billy mógł uznać, że była starsza od niego. Mogło to być tylko złudzenie, więzienie mocno ją zniszczyło.
Nie chcąc pozwolić, by dementorzy zbliżyli się do dziecka, William spróbował przywołać do siebie patronusa, ale żadne wspomnienie nie mogło pojawić się w porę i dostatecznie mocno rozpalić go od środka, by przywołać znów postać świetlistego bernardyna, który odgoniłby złe moce. Czarne płaszcze zbliżających się upiorów zaszeleściły na granicy światła i cienia. Nie wiedząc co robić, czując rosnącą wewnątrz siebie panikę i nadchodzącą grozę rzucił zaklęcie, które szybko rozświetliło wokół niego więźniów. Patrzył jednak na nią, na dziewczynkę leżącą przed nim bez życia — widział z bliska, że oddychała, powoli, płytko, ledwie zauważalnie. Jej oczy wpatrzone w jakiś punt pozostawały matowe, nieruchome. Jej sylwetka nie zabłysła jasnym światłem. Leżała tuż przed nim na wyciągnięcie ręki.
Po chwili, zareagowawszy z opóźnieniem na jego pytanie o tożsamość, ślepa się odezwała językiem, którego Billy nie znał:
— Fortes fortuna adiuvat. Oni tu są. Jego dzieci. — Jej głos był niezmiennie taki sam, ochrypły. Nie poruszyła się, nie drgnęła, zdając, a może zupełnie nie zdając sobie sprawy ze zdarzeń, które miały miejsce na zewnątrz celi. — Dementorzy. Ich pocałunek gorszy jest od śmierci. Robią, co chcą, nie baczą na nic. Otrzymali przyzwolenie, by żywić się czym chcą. Ciała wyrzucają w czeluść, dopiero gdy zaczynają gnić. — Zamilkła na moment obracając głowę tak, jakby jednym uchem chciała przysłuchać się temu, co dzieje się za kratami. — Musisz się spieszyć. Jesteś posłańcem. Szybkim jak wiatr. Niedoścignionym jak morza szum. Musisz zanieść wiadomość. Ci, których pragniesz uratować wkrótce umrą. Ci, których chcesz ocalić spłoną w ogniu szatańskiej pożogi. Ci, których kochasz nadzieją na pale dla przestrogi. Nie zwlekaj, wróć i powiedz mu o wszystkim. Fortes fortuna adiuvat. Nadchodzi ciemność, której światło nie rozgoni. Mrok obróci wyrytą w skale pamięć w pył. Musisz mu powiedzieć nim będzie za późno. Fortes fortuna adiuvat. Oni wiedzą. Znają drogę. Krwi tej ziemia nie wchłonie przez lata. Obrońcy powrócą do domu. Zbrodni tej nie zapomni duch lasu. Niech nie giną na marne. Idź, powiedz mu o wszystkim. Powiedz mu co wiesz. Wiesz więcej. Fortes fortuna adiuvat. Tu też są jego dzieci. W tych celach. One też walczyły i umrą wkrótce.
William nie widział jej, ruszywszy do przodu; nie widział, że nagle straciła oddech, zabrakło jej powietrza w płucach, ale usłyszał rzężenie. Ciężkie, powolne. Słyszał jak zaczęła oddychać z trudem.
Ciemnowłosa czarownica nie reagowała na kolejne próby Zakonnika, zupełnie tak, jakby zaszyła się w swych myślach. Otworzyła powoli kraty kolejnej celi i weszła do środka. Zdążyła wykonać jeden krok, wtedy też lodowe ostrza wysunęły się ze ścian, wbijając w ciało więźniarki. Nie krzyknęła, ale odgłos nabieranego w płuca powietrza ugrzązł jej w gardle. Więzienna szata zabarwiła się błyskawicznie szkarłatem, powoli zaczynała gromadzić się wokół stale wbitych w nią sopli. Z celi, do której próbowała wejść rozniósł się za to ryk — bardziej przypominający odgłos zwierzęcia, może niedźwiedzia niż człowieka, czy jakiejkolwiek istoty ludzkiej.
Wtedy tez otulił go prawdziwy chłód. Przenikliwy, upiorny. Po jednej i drugiej stronie korytarza, w świetle widzącej pod sufitem kuli, zamigotały czarne potargane szaty upiorów. Wyciągnęły przed siebie palce — czarne, chude jak u szkieletów, zakończone ciemnymi pazurami. Słyszał ich szepty — komunikowały się między sobą w języku, którego nie znał, nie rozumiał, w dźwiękach, głoskach, których nie był za nic w świecie w stanie powtórzyć. Wryły mu się w pamięć. Brak patronusa, który dodałby mu otuchy sprawił, że wokół zrobiło się jeszcze zimniej. Silne palce niewidzianych rąk zacisnęły się wokół jego szyi, pchały go ku po podłodze, próbował wytrącić mu różdżkę z dłoni. Obecność dementorów paraliżowała — jakby się rozejrzał doliczyłby się czterech, po dwóch z każdej ze stron. Jeden z nich, z korytarza, z którego przyszedł, zdjął kaptur — i ujrzał to. Czarną czaszkę bez oczodołów i nosa z otworem wykończonymi połyskującymi zębiskami. Zapadłą, przypominającą kamień, zimną i przywołująca na myśl największe obawy. I to właśnie on wysunął się do przodu, wyciągając ku zakonnikowi szpony.
William poczuł, że koniec jest już bliski.
Wszystko działo się niezwykle szybko — z jednej i z drugiej strony pojawili się dementorzy, skutecznie odganiani przez oba patronusy, świetlistego foxhaunda i źrebię. Ich ilość, podobnie jak obecność były przytłaczające i uciążliwe. Chłód, nie ten fizyczny, który był blokowany przez grubą wełnę, lecz ten przenikający aż do wnętrza, wzbudzający trwogę i lęk zdawał się zaciskać coraz silniej na aurorze i jego towarzyszce. Dearborn wiedział, że dobra, pozytywna energia porafiła podnieść na duchu, ale wykrzesanie dobrych wspomnień w miejscu takim jak to wymagało wiele wysiłku nawet od najodporniejszego organizmu. Może właśnie dlatego, z przezorności, Cedric sięgnął po fiolkę opisaną jako czuwający strażnik, odkorkował i wypił duszkiem. Od razu poczuł, jak jego umysł oczyszcza się, a koszmarne przeczucia, które zaczynały pętać powoli jego umysł i tkać własne, najgorsze wizje, nagle odpuszczają, pozwalając mu na chłodniejszy i racjonalniejszy pogląd na całą sytuację.
Czarownica przy nim upadła na kolana. Mógł spojrzeć przed siebie na to, co ledwie sekundy temu miało miejsce tuż przed nimi i łatwo dojść do wniosku, co spowodowało u Lydii taki stan. O pocałunku dementora słyszał wiele — przed aurorami nigdy nie zatajano faktu, że miał to być jeden z najgorszych widoków, jakich mógł doświadczyć czarodziej. Jako auror odprowadzający więźniów do Tower i starego Azkabanu był niejako przygotowany na to, co mógł ujrzeć. Lydia nie była.
Nad głowami Zakonników pojawiła się świetlistą kula, która zalała całym swoim blaskiem korytarz, wdzierając się bezlitośnie do cel. Część więźniów poruszyła się — z cel dało się usłyszeć ciche, niezadowolone pomruki jak u kogoś, kto nagle został wybudzony ze zbyt długiego snu. Nie wszyscy jednak w jakiś sposób zareagowali. Niektórzy byli otępiali, niektórzy mieli na głowie maski. To jednak pozwoliło Cedricowi zauważyć, że drzwi z jednej cel — prawdopodobnie tej należącej do kobiety były otwarte. Ona sama leżała nieruchomo na ziemi, a jej klatka piersiowa unosiła się bardzo powoli, znacznie wolniej od każdego żywego człowieka, ledwie widocznie. Oczy pozostawał nieruchome, wpatrzone w górę, w sufit.
Połyskujący patronus, przepędziwszy dementorów zbliżył się do Lydii, oświetlając ją swoim przyjemnym, ciepła i dodającym otuchy blaskiem. Przeszedł obok dziewczyny i na moment przysiadł przy niej, szturchając jej ramię pyskiem, choć błękitne światło rozpłynęło się w kontakcie z jej ciałem. Moore poczuła się spokojniej, jej rozkołatane serce zaczynało powoli wracać do swojego normalnego rytmu. Trwało to tylko chwilę, patronus bowiem znikł.
Dearborn chwycił czarownicę i dźwignął ją do góry, ale słaniała się na nogach, kiedy miękły jej kolana. Nie była w stanie skupić się na niczym. Jej myśli były rozbiegane, a każde słowo Cedrica, każdy jego dotyk przypominał jej o tym, co widziała przed chwilą, jakby wydychane przez niego powietrze zionęło śmiercią, a obecność mroziła ją do szpiku. Jego dłoń, niczym szpony dementora obejmowały ją, budząc niej irracjonalny lęk i obawę przed czymś znacznie gorszym od śmierci.
Zbliżywszy się do nieruchomej kobiety, Dearborn mógł jej się w końcu przyjrzeć. Choć była wychudzona, jej skóra zdawała się cienka i trupio blada, a oczy matowe i pozbawione życia — wciąż żyła, a raczej egzystowała. Żyła bez celu, bez duszy, trwała w jakiś koszmarny sposób. I auror wiedział, że będzie trwała tak długo dopóki jej organizm nie odmówi posłuszeństwa, nie zagłodzi się na śmierć lub nie zostanie zabita. Kobieta, niczym roślina leżała przed nim. Analizując jej twarz mógł uznać ją za poszukiwaną Pomonę Vane, tę samą, która widniała na ministerialnych plakatach, choć ledwie do siebie podobną. Jej policzki były zapadnięte, usta spierzchnięte, popękane i zakrwawione. Zmierzwione i potargane włosy były bardzo długie, ale gdyby którekolwiek z nich spróbowało je zebrać, część z nich zostałaby im między palcami. Cienkie, matowe i bez życia wypadały już od dawna. Obok niej leżała żelazna maska, była otwarta.
| Na odpis macie 48h. Tura: 14. AZKABAN: 9
Alexander, Vincent i Michael rzucacie w tej turze dodatkową kością na odporność magiczną. ST wynosi 33.
William, rzucasz w tej turze dodatkową kościąna odporność magiczną. ST wynosi 42
Lydia, stałaś się świadkiem pocałunku dementora. Od tej pory, co post rzucasz dodatkowo kością k3.
Od tej pory czas dla wszystkich liczony jest inaczej, akcje nie dzieją się w tym samym czasie; nie sugerujcie się turami w kontekście wzajemnych działań.
Alexander, od przekroczeniu progu Azkabanu, przez wzgląd na słabszą kondycję psychiczną rzucasz kością na skutki po przebytej klątwie, co drugą turę. {1/2}
Do końca wątku wyglądasz, jak Ramsey Mulciber (niefart).
brak halucynacji
Działające zaklęcia i eliksiry:
Caldasa (Alexander, Lydia, Michael, William, Cedric, Vincent)
Fera Ecco (Cedric)
Fera Ecco (Lydia)
Czuwający strażnik (Cedic) 1/5
Użycie Patronusa Alexandra: 1/4
Możecie w tej turze dokonać dwóch akcji, a także przemieszczać się w granicach rozsądku. Możecie rozdzielić swoje działania na dwa posty, wykorzystać do tego szafkę lub jeśli w niczym to nie przeszkadza, zawrzeć wszystko w jednej odpowiedzi.
- Ekwipunek:
Lydia:
- zwinięty w ciasny rulon sweter
-Mieszanka antydepresyjna (1 porcja)
- Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asa]
- Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 30, moc +15) [od Asa]
- Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 28, moc +15) [od Charlene]
Vincent:
- miotła- eliksir kameleona (od Asa)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10) (od Charlie)
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 46) (od Charlie)
Cedric:
- miotła- Kameleon (od Charlene)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)- Czuwający strażnik (1 porcje, stat. 40)
- Wywar wzmacniający (1 porcja, stat. 15)
+ różdżka strażnika Tower
Alexander:
- różdżka Hesperosa Croucha
- lusterko dwukierunkowe (od Billa, do pary z Kieranem)
- Eliksir uspokajający (2 porcje, stat. 46, moc +20)
- Felix Felicis (1 porcja)- Kameleon (1 porcja, stat. 46)
- kryształ 1
- kryształ 2
Michael:
peleryna niewidka jako ubranie
muszla magicznej skrępy z Oazy na szyi
-zmniejszona (w tym poście) miotła[/url]
-Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
-Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, stat, 40, moc +15)
-Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10)
-Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10)- Kameleon (1 porcja, E 20)
dwa białe kryształy: pierwszy-obrażenia psychiczne i drugi-syren
William:
- miotła bardzo dobrej jakości
- eliksir przeciwbólowy (1 porcja, stat. 40) [z wyposażenia]
- czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asbjorna]- eliksir kameleona (1 porcja) [od Asbjorna]
- Mieszanka antydepresyjna (2 porcje, stat. 35)
- Żywotność:
Lydia: 63/213 kara: -50
-150 (psychiczne)
Vincent: 165/215 kara: -10
-50 (psychiczne)
Cedric: 182/232 kara: -10
-50 (psychiczne)
Alexander: 168/218 kara: -10
-50 (psychiczne)
Michael: 152/202 kara: -10
-50 (psychiczne)
William: 190/240 kara: -10
-50 (psychiczne)
Justine:
Obrażenia czasowe:
210/240
- psychiczne - 10
- wyziębienie -10
- tłuczone -10 sine nadgarstki;
Obrażenia stałe:
- niesprawne oba nadgarstki; niewyleczone zwichnięcie (-30 do wszystkich czynności wymagających użycia dłoni)
- szeroka blizna nad lewą brwią (-10 do estetyki)
- seplenienie z powodu zbyt długiego i nierówno przeszczepionego języka
- dyskomfort spowodowany mówieniem i wydawaniem dźwięków
To się nie mogło dziać naprawdę.
Przesuwał po nich spojrzeniem, przyglądał się twarzom ludzi spoglądających na niego zza krat, krzyżował z nimi wzrok, pobieżnie, wycofując się szybko, uciekając; ze wstydu lub strachu – nie był pewien, wszystko zlewało się ze sobą, emocje, które zazwyczaj chował w sobie głęboko – przerażenie, odraza, lęk – wychodziły na wierzch, wydostając się spod skóry niczym warstewka lodowatego potu, pokrywająca jego kark i skronie. Rozlegające się dookoła niego szepty nakładały się na siebie, nawarstwiały, piętrzyły – jak szemrzące strumienie wpadające do większej rzeki, głębokiej i zdradliwej, wciągającej go pod powierzchnię i zagłuszającej ten wyraźny, brzmiący uporem głos wewnątrz, który do tej pory mówił mu, jak powinien postępować, co robić; co było właściwe, a co nie. Bez niego był zagubiony, bezsilny, rozszarpywany przez niemożliwe wybory i niepodjęte decyzje, które i tak nie miały już znaczenia. Zabłądził, oddalił się za bardzo, zawiódł; być może już został tu sam – może pozostali członkowie Zakonu Feniksa już dawno opuścili Azkaban, nie czekając na niego, nie mogąc zwlekać; dlaczego mieliby? Nie był nikim istotnym, nie był silny ani zdolny, ani odważny; giął się jak kornwalijskie wrzosy na wietrze, i dokładnie tak, jak one, nie był w stanie uczynić nic, co sprawiłoby jakąkolwiek różnicę. Jego obietnice ratunku, złożone ciemnowłosej kobiecie, były puste – nie mógł pomóc ani jej, ani jej córce – zrozumiał to, gdy rzucone przez niego zaklęcie rozświetliło dziesiątki otaczających go sylwetek, nie powlekając jednak ciepłym blaskiem tej jednej, wokół której chciał go zobaczyć najbardziej. Przez chwilę jeszcze się w nią wpatrywał, mając nadzieję, że może wzrok płatał mu figle – dostrzegał przecież unoszącą się ledwie zauważalnie klatkę piersiową – ale przestrzeń otaczająca dziecko była uparcie i nieznośnie ciemna. I wtedy zrozumiał: to, z czego chyba podskórnie zadawał sobie sprawę już od samego początku, od chwili, w której usłyszał płaczliwy głos kobiety, lamentującej za zabitą dziewczynką; przed sobą miał zaledwie ciało, żywe, ale zupełnie puste – tak samo, jak puste były wpatrujące się w sufit oczy. Wiedział już – dlaczego opowiadający o dementorach członkowie Zakonu Feniksa mówili o losie gorszym od śmierci, a choć przestrogi wypowiadane w bezpiecznych ścianach starej chaty brzmiały niewyobrażalnie, to teraz, wpatrując się w nieruchomą twarz dziecka, nie miał wątpliwości co do tego, że wolałby, by było zwyczajnie martwe. Brzydził się tą myślą, brzydził się sobą, że w ogóle się jej dopuścił, ale przede wszystkim – dławił go gniew, paskudny i bezsilny, skierowany przeciwko tym, którzy do tego doprowadzili – czarodziejom, którzy stworzyli to miejsce, zaprojektowali i tchnęli życie w ten koszmar na jawie, obdarli ludzi z praw i godności.
Nawet nie zarejestrował momentu, w którym osunął się na kolana, tuż obok leżącego na posadzce ciała, chwilowo zapominając o obecności zamkniętej w swoim świecie kobiety. Odłożył na podłogę ściskaną w palcach miotłę, dłonią trzymającą różdżkę sięgając do chudego ramienia dziewczynki – dotykając go ostrożnie, delikatnie, jakby obawiał się, że zrobi jej krzywdę – że jeśli będzie nieuważny, rozpryśnie się przed nim jak porcelanowy wazon, do którego jego mama włożyła pierwsze zebrane tamtej wiosny śnieżyczki. Oczy go zapiekły, niewidzialna dłoń ścisnęła go za gardło; opuścił głowę, zwieszając ją bezwładnie, zaciskając powieki i przyciskając je opuszkami palców; później zapłakał – zduszony szloch wydarł się spomiędzy jego warg, wstrząsnął ramionami, szarpnął ciałem. Miał dosyć: tej walki, tego miejsca, tej przeklętej niemocy i bezradności, przesączających się przez pory w skórze, przygniatających go ze wszystkich stron, wdychanych – być może – razem z powietrzem, lodowatym, paskudnym, przesiąkniętym cierpieniem i śmiercią. Chciał się poddać, nie mógł iść już dalej – nie wiedział dokąd ani po co, cel rozmył się gdzieś w otaczającym go mroku, zastąpiony poczuciem beznadziejności i nieuchronności; przekonaniem, że jakikolwiek opór i tak nie miał sensu – że wszystko było już stracone, a oni od samego początku byli głupcami, sądząc, że mogli zwyciężyć.
Głos staruszki ponownie wydarł go z odrętwienia; na chwilę zapomniał, że w ogóle istniała. Zamilkł gwałtownie, odsuwając dłoń od twarzy i otwierając oczy; odruchowo odwrócił się przez ramię, ze swojego miejsca nie widział jednak kobiety – słyszał jedynie jej głos, wypowiadający słowa, które początkowo wydały mu się pozbawione sensu. Miał ochotę ją zignorować, puścić zdania pomimo uszu, ustawiając je w równym rzędzie z tymi szaleńczymi, które wydostawały się z ust innych, trzymanych w nieludzkich warunkach więźniów, ale coś kazało mu słuchać dalej: być może fakt, że w przeciwieństwie do ciemnowłosej kobiety, ta starsza wydawała się w pełni świadoma, a może to, że zwróciła się do niego po imieniu. Wstawki wypowiedzianej w obcym języku nie zrozumiał, ale spośród pozostałych słów, wypalających się w jego umyśle wyraźną, głęboką ścieżką, wyłoniło się znaczenie tak jasne, że nawet jeśliby chciał, nie byłby w stanie zinterpretować go opacznie. Las budził skojarzenie tylko z jednym miejscem, a zaledwie przed paroma godzinami (choć miał wrażenie, że minęły całe lata) żegnał się z Hannah pod skalnym pomnikiem pamięci, na którym wyryte nazwiska poległych każdego dnia przypominały o ich ofierze. Strach zalał jego wnętrzności zanim jeszcze sam dotarł do jego źródła, ale przerażająca realizacja nie potrzebowała dużo czasu, by nadgonić straty; ci, których kochał, znajdowali się w Oazie. Ci, których obiecał chronić, dzieciaki rozgrywające mecze na żabim mokradle, rodziny, które sam tam sprowadził, kobiety, dziękujące mu za proste naprawy kubkiem słabej, ale gorącej herbaty. Amelia.
Oni wiedzą. Znają drogę.
Drgnął gwałtownie, wypuszczając ramię dziewczynki, podpierając się, żeby wstać – ale nim zdążył to zrobić, nim zdążyłby zapytać o cokolwiek, rozlegający się tuż przed nim zduszony okrzyk sprawił, że prawie podskoczył. Odwrócił się błyskawicznie, tak szybko, że coś strzeliło mu nieprzyjemnie w karku – ale to, co przed sobą zobaczył, było znacznie gorsze od ukłucia bólu. Kobieta, na którą na moment przestał zwracać uwagę, skupiony na wyłuskaniu znaczenia spośród słów czegoś, co brzmiało jak przepowiednia, stała tuż przed nim, utrzymywana w pionie przez sieć przebijających jej ciało, lodowych sopli. Jasnych, przejrzystych – powoli plamionych wypływającą z ran krwią. – Nie! – krzyknął bezwiednie, orientując się, że to zrobił dopiero, gdy usłyszał własny głos. Ale było już za późno; na późno na ratunek, na powstrzymanie jej, na uratowanie jej życia; ostrza przebiły ją na wylot, więżąc w pułapce, z której nie był w stanie jej wydostać nawet, jeśliby spróbował. – Psidwacza mać! – zaklął, nie dbając już o to, kto i co go usłyszy – ani o to, jak daleko poniesie się jego krzyk. Dźwignął się na kolana, żeby wstać, żeby zbliżyć się do krat, ale w momencie, kiedy próbował zmusić swoje ciało do podniesienia się z podłogi, coś mu w tym przeszkodziło. Ten chłód, zimno, które już wcześniej na sobie poczuł, otoczyło go ponownie, ściskając za serce, za gardło; zachwiał się – i upadł z powrotem na posadzkę, z kolan do tyłu, w ostatniej chwili podpierając się dłonią. Uniósł wzrok, żeby spojrzeć w głąb korytarza, i wtedy ich dostrzegł: dwie sylwetki unoszących się ponad ziemią istot, z pelerynami powiewającymi jakby na wietrze. Otoczyły go szepty, lodowate, budzące lęk, zupełnie inne od tych, które docierały do niego wcześniej; te głosy, w przeciwieństwie do głosów więźniów, były nieludzkie, złe. Zacisnął mocniej palce na różdżce, wiedząc, że za żadne skarby nie mógł pozwolić sobie na jej upuszczenie – ale jej nie podniósł, ogarnięty niemożliwym do odpędzenia wrażeniem, że nie miał wystarczająco dużo sił, by to zrobić. Czuł za sobą obecność kolejnych zjaw, odcinały mu teraz drogę ucieczki z każdej strony – ale być może i tak nie miało to znaczenia. To był koniec – poniósł porażkę i za moment miał za to zapłacić, czuł to, wiedział – i widział, gdy kaptur znajdującego się najbliżej dementora opadł, odsłaniając przed nim czaszkę pozbawioną oczu, usta pozbawione warg.
Cofnął się instynktownie, w odruchu, którego nie był w stanie powstrzymać, odpychając się nogami od posadzki; jego dłoń, ta, którą się podpierał, przesunęła się po chropowatym kamieniu, po drodze natrafiając na odłożoną wcześniej miotłę. Miotłę, którą otrzymał w prezencie od Hannah. Coś ścisnęło go mocniej za serce, metalowe obręcze zacisnęły się wokół klatki piersiowej, ale nagłe uczucie, które rozlało się za jego mostkiem, nie było chłodne – otoczyło go ciepłem, na chwilę, zaledwie na ułamek sekundy; to jednak wystarczyło, by sobie przypomniał: nie mógł tu zostać. Nie tylko dlatego, że obiecał, że wróci – jego przyjaciele, rodzina, najbliżsi, wszyscy byli w niebezpieczeństwie. Rycerze, słudzy Czarnego Pana, znali drogę do Oazy, do ostatniego bastionu nadziei; nie wiedział skąd, nie wiedział nawet, na ile mógł zawierzyć słowom kobiety, ale nie mógł pozwolić sobie na ryzyko zwątpienia.
Podniósł różdżkę, kierując ją w stronę dementora, choć strach trzymał się go tak kurczowo, że jego ramię wydawało się być odlane z ołowiu; wciągnął do płuc powietrze, zimne, drżące – starając się jednocześnie desperacko uchwycić tej jednej myśli, wspomnień, przypominających mu, dlaczego tu był – i dlaczego to robił, walczył, opierał się. Musiał ich ocalić: dom zalany popołudniowym światłem, Amelię uśmiechającą się do niego ufnie, śmiejącą się radośnie, gdy podrzucał ją wysoko w górę – zaciskającą drobne palce na pluszowym króliku z poluzowanym okiem, które miał naprawić. Niski taboret przyciągnięty do blatu, ręce sięgające po czajnik, znajdujący się zbyt wysoko, by były w stanie go dosięgnąć; zapach czarnej herbaty wypełniający kuchnię, podmuch wiatru wpadający przez okno; dziecięce sukienki rozwieszone na sznurku przed domem, kobiece dłonie cerujące dziurę w tej błękitnej, upstrzonej jaśniejszymi kwiatami. Nie mógł pozwolić, by to wszystko zniknęło – by spłonęło w ogniu pożogi. – Expecto patronum – wypowiedział, chwytając się tych dwóch słów niczym boi ratunkowej, mającej utrzymać go na powierzchni; jeszcze przez chwilę, na tyle długo, by był w stanie przekazać wiadomość, ostrzeżenie. – Expecto patronum – powtórzył; dementorów było zbyt wielu, otaczali go, zbliżali się – ale to nie mógł być koniec.
Nawet jeśli wszystko, od szaleńczo bijącego serca, po puste spojrzenie wpatrującej się w sufit dziewczynki, przekonywało go, że był.
| 1. expecto patronum, 2. expecto patronum, 3. dodatkowa kostka na odporność magiczną; mistrzu gry, oddaję się w twe ręce
Przesuwał po nich spojrzeniem, przyglądał się twarzom ludzi spoglądających na niego zza krat, krzyżował z nimi wzrok, pobieżnie, wycofując się szybko, uciekając; ze wstydu lub strachu – nie był pewien, wszystko zlewało się ze sobą, emocje, które zazwyczaj chował w sobie głęboko – przerażenie, odraza, lęk – wychodziły na wierzch, wydostając się spod skóry niczym warstewka lodowatego potu, pokrywająca jego kark i skronie. Rozlegające się dookoła niego szepty nakładały się na siebie, nawarstwiały, piętrzyły – jak szemrzące strumienie wpadające do większej rzeki, głębokiej i zdradliwej, wciągającej go pod powierzchnię i zagłuszającej ten wyraźny, brzmiący uporem głos wewnątrz, który do tej pory mówił mu, jak powinien postępować, co robić; co było właściwe, a co nie. Bez niego był zagubiony, bezsilny, rozszarpywany przez niemożliwe wybory i niepodjęte decyzje, które i tak nie miały już znaczenia. Zabłądził, oddalił się za bardzo, zawiódł; być może już został tu sam – może pozostali członkowie Zakonu Feniksa już dawno opuścili Azkaban, nie czekając na niego, nie mogąc zwlekać; dlaczego mieliby? Nie był nikim istotnym, nie był silny ani zdolny, ani odważny; giął się jak kornwalijskie wrzosy na wietrze, i dokładnie tak, jak one, nie był w stanie uczynić nic, co sprawiłoby jakąkolwiek różnicę. Jego obietnice ratunku, złożone ciemnowłosej kobiecie, były puste – nie mógł pomóc ani jej, ani jej córce – zrozumiał to, gdy rzucone przez niego zaklęcie rozświetliło dziesiątki otaczających go sylwetek, nie powlekając jednak ciepłym blaskiem tej jednej, wokół której chciał go zobaczyć najbardziej. Przez chwilę jeszcze się w nią wpatrywał, mając nadzieję, że może wzrok płatał mu figle – dostrzegał przecież unoszącą się ledwie zauważalnie klatkę piersiową – ale przestrzeń otaczająca dziecko była uparcie i nieznośnie ciemna. I wtedy zrozumiał: to, z czego chyba podskórnie zadawał sobie sprawę już od samego początku, od chwili, w której usłyszał płaczliwy głos kobiety, lamentującej za zabitą dziewczynką; przed sobą miał zaledwie ciało, żywe, ale zupełnie puste – tak samo, jak puste były wpatrujące się w sufit oczy. Wiedział już – dlaczego opowiadający o dementorach członkowie Zakonu Feniksa mówili o losie gorszym od śmierci, a choć przestrogi wypowiadane w bezpiecznych ścianach starej chaty brzmiały niewyobrażalnie, to teraz, wpatrując się w nieruchomą twarz dziecka, nie miał wątpliwości co do tego, że wolałby, by było zwyczajnie martwe. Brzydził się tą myślą, brzydził się sobą, że w ogóle się jej dopuścił, ale przede wszystkim – dławił go gniew, paskudny i bezsilny, skierowany przeciwko tym, którzy do tego doprowadzili – czarodziejom, którzy stworzyli to miejsce, zaprojektowali i tchnęli życie w ten koszmar na jawie, obdarli ludzi z praw i godności.
Nawet nie zarejestrował momentu, w którym osunął się na kolana, tuż obok leżącego na posadzce ciała, chwilowo zapominając o obecności zamkniętej w swoim świecie kobiety. Odłożył na podłogę ściskaną w palcach miotłę, dłonią trzymającą różdżkę sięgając do chudego ramienia dziewczynki – dotykając go ostrożnie, delikatnie, jakby obawiał się, że zrobi jej krzywdę – że jeśli będzie nieuważny, rozpryśnie się przed nim jak porcelanowy wazon, do którego jego mama włożyła pierwsze zebrane tamtej wiosny śnieżyczki. Oczy go zapiekły, niewidzialna dłoń ścisnęła go za gardło; opuścił głowę, zwieszając ją bezwładnie, zaciskając powieki i przyciskając je opuszkami palców; później zapłakał – zduszony szloch wydarł się spomiędzy jego warg, wstrząsnął ramionami, szarpnął ciałem. Miał dosyć: tej walki, tego miejsca, tej przeklętej niemocy i bezradności, przesączających się przez pory w skórze, przygniatających go ze wszystkich stron, wdychanych – być może – razem z powietrzem, lodowatym, paskudnym, przesiąkniętym cierpieniem i śmiercią. Chciał się poddać, nie mógł iść już dalej – nie wiedział dokąd ani po co, cel rozmył się gdzieś w otaczającym go mroku, zastąpiony poczuciem beznadziejności i nieuchronności; przekonaniem, że jakikolwiek opór i tak nie miał sensu – że wszystko było już stracone, a oni od samego początku byli głupcami, sądząc, że mogli zwyciężyć.
Głos staruszki ponownie wydarł go z odrętwienia; na chwilę zapomniał, że w ogóle istniała. Zamilkł gwałtownie, odsuwając dłoń od twarzy i otwierając oczy; odruchowo odwrócił się przez ramię, ze swojego miejsca nie widział jednak kobiety – słyszał jedynie jej głos, wypowiadający słowa, które początkowo wydały mu się pozbawione sensu. Miał ochotę ją zignorować, puścić zdania pomimo uszu, ustawiając je w równym rzędzie z tymi szaleńczymi, które wydostawały się z ust innych, trzymanych w nieludzkich warunkach więźniów, ale coś kazało mu słuchać dalej: być może fakt, że w przeciwieństwie do ciemnowłosej kobiety, ta starsza wydawała się w pełni świadoma, a może to, że zwróciła się do niego po imieniu. Wstawki wypowiedzianej w obcym języku nie zrozumiał, ale spośród pozostałych słów, wypalających się w jego umyśle wyraźną, głęboką ścieżką, wyłoniło się znaczenie tak jasne, że nawet jeśliby chciał, nie byłby w stanie zinterpretować go opacznie. Las budził skojarzenie tylko z jednym miejscem, a zaledwie przed paroma godzinami (choć miał wrażenie, że minęły całe lata) żegnał się z Hannah pod skalnym pomnikiem pamięci, na którym wyryte nazwiska poległych każdego dnia przypominały o ich ofierze. Strach zalał jego wnętrzności zanim jeszcze sam dotarł do jego źródła, ale przerażająca realizacja nie potrzebowała dużo czasu, by nadgonić straty; ci, których kochał, znajdowali się w Oazie. Ci, których obiecał chronić, dzieciaki rozgrywające mecze na żabim mokradle, rodziny, które sam tam sprowadził, kobiety, dziękujące mu za proste naprawy kubkiem słabej, ale gorącej herbaty. Amelia.
Oni wiedzą. Znają drogę.
Drgnął gwałtownie, wypuszczając ramię dziewczynki, podpierając się, żeby wstać – ale nim zdążył to zrobić, nim zdążyłby zapytać o cokolwiek, rozlegający się tuż przed nim zduszony okrzyk sprawił, że prawie podskoczył. Odwrócił się błyskawicznie, tak szybko, że coś strzeliło mu nieprzyjemnie w karku – ale to, co przed sobą zobaczył, było znacznie gorsze od ukłucia bólu. Kobieta, na którą na moment przestał zwracać uwagę, skupiony na wyłuskaniu znaczenia spośród słów czegoś, co brzmiało jak przepowiednia, stała tuż przed nim, utrzymywana w pionie przez sieć przebijających jej ciało, lodowych sopli. Jasnych, przejrzystych – powoli plamionych wypływającą z ran krwią. – Nie! – krzyknął bezwiednie, orientując się, że to zrobił dopiero, gdy usłyszał własny głos. Ale było już za późno; na późno na ratunek, na powstrzymanie jej, na uratowanie jej życia; ostrza przebiły ją na wylot, więżąc w pułapce, z której nie był w stanie jej wydostać nawet, jeśliby spróbował. – Psidwacza mać! – zaklął, nie dbając już o to, kto i co go usłyszy – ani o to, jak daleko poniesie się jego krzyk. Dźwignął się na kolana, żeby wstać, żeby zbliżyć się do krat, ale w momencie, kiedy próbował zmusić swoje ciało do podniesienia się z podłogi, coś mu w tym przeszkodziło. Ten chłód, zimno, które już wcześniej na sobie poczuł, otoczyło go ponownie, ściskając za serce, za gardło; zachwiał się – i upadł z powrotem na posadzkę, z kolan do tyłu, w ostatniej chwili podpierając się dłonią. Uniósł wzrok, żeby spojrzeć w głąb korytarza, i wtedy ich dostrzegł: dwie sylwetki unoszących się ponad ziemią istot, z pelerynami powiewającymi jakby na wietrze. Otoczyły go szepty, lodowate, budzące lęk, zupełnie inne od tych, które docierały do niego wcześniej; te głosy, w przeciwieństwie do głosów więźniów, były nieludzkie, złe. Zacisnął mocniej palce na różdżce, wiedząc, że za żadne skarby nie mógł pozwolić sobie na jej upuszczenie – ale jej nie podniósł, ogarnięty niemożliwym do odpędzenia wrażeniem, że nie miał wystarczająco dużo sił, by to zrobić. Czuł za sobą obecność kolejnych zjaw, odcinały mu teraz drogę ucieczki z każdej strony – ale być może i tak nie miało to znaczenia. To był koniec – poniósł porażkę i za moment miał za to zapłacić, czuł to, wiedział – i widział, gdy kaptur znajdującego się najbliżej dementora opadł, odsłaniając przed nim czaszkę pozbawioną oczu, usta pozbawione warg.
Cofnął się instynktownie, w odruchu, którego nie był w stanie powstrzymać, odpychając się nogami od posadzki; jego dłoń, ta, którą się podpierał, przesunęła się po chropowatym kamieniu, po drodze natrafiając na odłożoną wcześniej miotłę. Miotłę, którą otrzymał w prezencie od Hannah. Coś ścisnęło go mocniej za serce, metalowe obręcze zacisnęły się wokół klatki piersiowej, ale nagłe uczucie, które rozlało się za jego mostkiem, nie było chłodne – otoczyło go ciepłem, na chwilę, zaledwie na ułamek sekundy; to jednak wystarczyło, by sobie przypomniał: nie mógł tu zostać. Nie tylko dlatego, że obiecał, że wróci – jego przyjaciele, rodzina, najbliżsi, wszyscy byli w niebezpieczeństwie. Rycerze, słudzy Czarnego Pana, znali drogę do Oazy, do ostatniego bastionu nadziei; nie wiedział skąd, nie wiedział nawet, na ile mógł zawierzyć słowom kobiety, ale nie mógł pozwolić sobie na ryzyko zwątpienia.
Podniósł różdżkę, kierując ją w stronę dementora, choć strach trzymał się go tak kurczowo, że jego ramię wydawało się być odlane z ołowiu; wciągnął do płuc powietrze, zimne, drżące – starając się jednocześnie desperacko uchwycić tej jednej myśli, wspomnień, przypominających mu, dlaczego tu był – i dlaczego to robił, walczył, opierał się. Musiał ich ocalić: dom zalany popołudniowym światłem, Amelię uśmiechającą się do niego ufnie, śmiejącą się radośnie, gdy podrzucał ją wysoko w górę – zaciskającą drobne palce na pluszowym króliku z poluzowanym okiem, które miał naprawić. Niski taboret przyciągnięty do blatu, ręce sięgające po czajnik, znajdujący się zbyt wysoko, by były w stanie go dosięgnąć; zapach czarnej herbaty wypełniający kuchnię, podmuch wiatru wpadający przez okno; dziecięce sukienki rozwieszone na sznurku przed domem, kobiece dłonie cerujące dziurę w tej błękitnej, upstrzonej jaśniejszymi kwiatami. Nie mógł pozwolić, by to wszystko zniknęło – by spłonęło w ogniu pożogi. – Expecto patronum – wypowiedział, chwytając się tych dwóch słów niczym boi ratunkowej, mającej utrzymać go na powierzchni; jeszcze przez chwilę, na tyle długo, by był w stanie przekazać wiadomość, ostrzeżenie. – Expecto patronum – powtórzył; dementorów było zbyt wielu, otaczali go, zbliżali się – ale to nie mógł być koniec.
Nawet jeśli wszystko, od szaleńczo bijącego serca, po puste spojrzenie wpatrującej się w sufit dziewczynki, przekonywało go, że był.
| 1. expecto patronum, 2. expecto patronum, 3. dodatkowa kostka na odporność magiczną; mistrzu gry, oddaję się w twe ręce
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30, 3, 21
'k100' : 30, 3, 21
Przystanął pod celą i o ile wcześniej, w biegu, udawało mu się ignorować dobiegające ze wszystkich stron szepty, to teraz było to niemożliwe. Już nie biegł, wreszcie mógł złapać oddech i wreszcie dotarło do niego, jak wielu jest tu więźniów. Jak szybko Ministerstwo zapełniło nowy Azkaban i na jak okrutny los są skazani wszyscy w tym miejscu. Nie mogą im pomóc, nie zdążyliby ich uwolnić, a nawet gdyby mogli otworzyć trochę krat, to zdejmowanie lodowej pułapki (możliwe jedynie dla Vincenta) było zbyt czasochłonne. Pozostawało liczyć na to, że druga grupa uwolni trochę osób z Tower, ale brak odzewu od Kierana był niepokojący. I... co z Pomoną, żoną Jaydena? Czy Cedrikowi, Williamowi i Lydii uda się ją znaleźć? A jeśli nie, to co Michael powie przyjacielowi? Nagłe myśli nawiedziły go jak na złość pod celą Justine, tak blisko celu. Poczuł zwątpienie i dojmujące poczucie winy.
Usiłował skupić się na tym, co widział. Na jasnych włosach, na wychudzonej sylwetce, znajomym wygięciu szyi. Na krwi skupiać się nie chciał.
-To Justine, na pewno! - powiadomił towarzyszy. Ujrzał jasne światło patronusa Farleya i na moment poczuł się odrobinę lepiej, wierząc, że Alexander jej pomoże.
Chciał wejść do celi za nimi i powiedzieć jeszcze więcej - że powinni ją potem zbadać, że mogli jej tu robić wszystko, że Vincent powinien rzucić Hexa Revelio... ale nagle głos uwiązł mu w gardle, nogi zesztywniały. Poczuł na plecach zimno, przenikliwe zimno. Choć zawsze było tutaj zimno, to teraz... jakoś gorzej.
Obejrzał się i zobaczył ich po prawej. Kilku. I po lewej... jeszcze więcej. Nadchodzili z obu stron, czuł to, przyciągnięci do Justine zapewne za ich sprawą. Albo do nich - zdrowych, wciąż zdolnych do wykrzesania z siebie szczęśliwych wspomnień.
-Alex, Vincent, szybko! Dementorzy, nadchodzą, ośmiu albo więcej, może tuzin... jeden patronus nie wystarczy! Wracajmy... - zaczął zdecydowanie, zakończył niemal błagalnie.
Zanim rzucą się biegiem w drogę powrotną - pamiętał mniej więcej jak biegł tutaj jego patronus, a dalszą drogę znaczyły jego Flagrate - musiał rozgonić dementory. Justine była już obok, jeśli stąd wyjdą, to będzie dobrze. Skupił się na obecności siostry, na jej śmiechu - w dzieciństwie, na weselu Macmillana. Na dzielnym Vincencie, zmagającym się z zupą i tak oddanym Justine, tak dobrze radzącym sobie tutaj, z nimi. Na ślicznej Hannah, na jej uśmiechu w odpowiedzi na jego komplement, na jej minie, gdy zobaczy żywą Justine. Na jajecznicy Kerstin.
-Expecto Patronum. Expecto Patronum. - szepnął chrapliwie, kierując różdżkę najpierw w lewo, a potem w prawo. Gdy tylko wypowiedział inkantancję, sięgnął do sakwy przy pasie i wyjął znaleziony w grudniu kryształ. Rozkruszył go w palcach i przytknął do oka, chcąc wetrzeć go w śluzówkę. Czuł, że znajdzie w jego białej magii pokrzepienie, a bardzo potrzebował odzyskać trochę sił.
Był gotów rzucić się w drogę powrotną gdy tylko towarzysze wyjdą z Just z celi, a dementory przestaną być zagrożeniem - z powrotem do panoptikonu.
akcje: dwa razy rzucam na dwa patronusy, trzy odporność magiczna
jeśli to nie akcja (jeśli akcja, proszę o zignorowanie) wcieram w oko kryształ
Usiłował skupić się na tym, co widział. Na jasnych włosach, na wychudzonej sylwetce, znajomym wygięciu szyi. Na krwi skupiać się nie chciał.
-To Justine, na pewno! - powiadomił towarzyszy. Ujrzał jasne światło patronusa Farleya i na moment poczuł się odrobinę lepiej, wierząc, że Alexander jej pomoże.
Chciał wejść do celi za nimi i powiedzieć jeszcze więcej - że powinni ją potem zbadać, że mogli jej tu robić wszystko, że Vincent powinien rzucić Hexa Revelio... ale nagle głos uwiązł mu w gardle, nogi zesztywniały. Poczuł na plecach zimno, przenikliwe zimno. Choć zawsze było tutaj zimno, to teraz... jakoś gorzej.
Obejrzał się i zobaczył ich po prawej. Kilku. I po lewej... jeszcze więcej. Nadchodzili z obu stron, czuł to, przyciągnięci do Justine zapewne za ich sprawą. Albo do nich - zdrowych, wciąż zdolnych do wykrzesania z siebie szczęśliwych wspomnień.
-Alex, Vincent, szybko! Dementorzy, nadchodzą, ośmiu albo więcej, może tuzin... jeden patronus nie wystarczy! Wracajmy... - zaczął zdecydowanie, zakończył niemal błagalnie.
Zanim rzucą się biegiem w drogę powrotną - pamiętał mniej więcej jak biegł tutaj jego patronus, a dalszą drogę znaczyły jego Flagrate - musiał rozgonić dementory. Justine była już obok, jeśli stąd wyjdą, to będzie dobrze. Skupił się na obecności siostry, na jej śmiechu - w dzieciństwie, na weselu Macmillana. Na dzielnym Vincencie, zmagającym się z zupą i tak oddanym Justine, tak dobrze radzącym sobie tutaj, z nimi. Na ślicznej Hannah, na jej uśmiechu w odpowiedzi na jego komplement, na jej minie, gdy zobaczy żywą Justine. Na jajecznicy Kerstin.
-Expecto Patronum. Expecto Patronum. - szepnął chrapliwie, kierując różdżkę najpierw w lewo, a potem w prawo. Gdy tylko wypowiedział inkantancję, sięgnął do sakwy przy pasie i wyjął znaleziony w grudniu kryształ. Rozkruszył go w palcach i przytknął do oka, chcąc wetrzeć go w śluzówkę. Czuł, że znajdzie w jego białej magii pokrzepienie, a bardzo potrzebował odzyskać trochę sił.
Był gotów rzucić się w drogę powrotną gdy tylko towarzysze wyjdą z Just z celi, a dementory przestaną być zagrożeniem - z powrotem do panoptikonu.
akcje: dwa razy rzucam na dwa patronusy, trzy odporność magiczna
jeśli to nie akcja (jeśli akcja, proszę o zignorowanie) wcieram w oko kryształ
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 51
--------------------------------
#2 'k100' : 51
#1 'k100' : 51
--------------------------------
#2 'k100' : 51
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
Poświęcił skutym kajdanom dostatecznie wiele czasu wy wiedzieć, że nawet gdyby zabrać krępujący je metal to będą one do niczego niezdatne. Były wybite, na pewno, do tego zapewne półamane, źle zrośnięte... skóra też musiała być poraniona, opuchlizna mogła równie dobrze świadczyć o zakażeniu. Uzdrowiciel zacisnął usta, powstrzymując prawdę przed wymsknięciem się spomiędzy nich. I tak już byli wystarczająco rozbici. Informacja o tym, że najprawdopodobniej miną długie tygodnie nim będzie mogła wziąć różdżkę do ręki nie była teraz nikomu potrzebna.
Odnajdując znajome ślady na ramionach więźnia, Farley odetchnął z ulgą – nikłą, bo w tym miejscu ciężko było o pocieszenie, ale wciąż ulgą. – To ona – potwierdził, spoglądając na Vincenta i odwracając się do Michaela, lecz chłód bijący od wejścia do celi zatrzymał Alexandra w pół ruchu. Tak, udało im się dotrzeć do Tonksa, ale teraz najprawdopodobniej zostaną tu z nią, na zawsze... o ile czegoś nie zrobią. Słysząc przejęty głos Michaela, Farley odwrócił się do Rinehearta. – Weź ją. Bez urazy, ja i Mike musimy mieć wolne ręce, lepiej sobie z nimi poradzimy – powiedział i od razu przeszedł do działania. Chwycił Justine i uniósł ją – jak lekko, Merlinie, za lekko mu to przyszło – pomimo nieco drżących dłoni i nerwów skupiając się na tym aby nie zrobić jej krzywdy – po czym podał Rineheartowi, dbając też o to, żeby resztki łańcucha nie zwisały i nie obciążały i tak już zmaltretowanych dłoni czarownicy. – Ostrożnie – bąknął tylko, przelotnie łapiąc spojrzeniem oczy łamacza klątw. Zmartwienie wyrysowane w twarzy, którą mimowolnie przybrał było aż nazbyt widoczne. Wszystkie niewypowiedziane diagnozy, podejrzenia, które tłoczyły mu się w głowie, a których dramat żądał wręcz, aby je wypowiedzieć, dodać jeszcze więcej goryczy do i tak już grobowej atmosfery. Musiał, na płonący stos Wendeliny, musiał jednak działać. Choćby miał przy tym do cna wyczerpać swoją magię, musiał ich stąd wyprowadzić.
– Wracamy! – rzucił, ruszając do wyjścia i wypadając po drugiej stronie wyjścia niż Michael, tak, aby Rineheart z Justine znalazł się pomiędzy nimi. I kiedy zatrzymał się i uniósł różdżkę, stanął oko w oko z dementorami. Zadrżał z zimna, w tym geście tracąc raz jeszcze kontrolę nad swoim ciałem. Był już niczym lodowa statua, pochylająca się nad grobem rzeźba: chłodna i na wskroś przesiąknięta smutkiem. Zimno – kiedyś okropnie się go bał. Dementorzy – widział ich wielu lecz wciąż nie potrafił być obojętny na ich aurę, na to, jak wysysali z człowieka szczęście. A Alexander od zawsze był pchany w stronę smutku. Zamrugał, a na ułamek sekundy sceneria przed jego oczami się zmieniła. Było tak samo lodowato, ale miał wrażenie, ze smaga go lodowaty wiatr, a różdżka wcale nie była różdżką, tylko zmrożoną barierką. Stał na moście. Wystarczyło zrobić jeszcze jeden krok do przodu, już ugięło się przed nim kolano... i wtedy jej twarz przemknęła mu przed oczami, niczym migawka, mgnienie oka. Jego dusza, która tak nęciła otaczające ich kreatury i tak nie należała już do niego, splótł ją z Zakonem. Ale przecież obiecał jej swoje serce. Cholera, nie mógł tu zostać. Nie mógł zawieść ani Zakonu, ani jej. Musiał oddać to, co było im należne, kolejno swoje życie i swoją miłość.
Kiedy ujrzał więc przed sobą zbliżającego zacisnął szczękę, znajdując w sobie całe pokłady determinacji jakie jeszcze posiadał.
– Idź precz i zdechnij z głodu – wycedził przez zęby do zakapturzonej postaci, unosząc różdżkę. Dygotał nie tylko z zimna, ale także z narastającej w nim złości. Na to, jak wielu znajdowało się tu ludzi. Jak wielu ludzi zbrodniczy reżim Malfoya zamordował, okaleczył, zniszczył, okradł z życia. Myślał o tym, ile gniewu w sobie nosił, ile potęgi to rodziło. To, jak wściekłość kierowała nim, gdy zwracał zaklęcie swojego ojca przeciw niemu. To, jak wściekły był na wykorzystywanie cudzych słabości i sztucznie tworzone nierówności i podziały, które popchnęły go do wyrzeczenia się swojego przyrodzonego tytułu, do zarzucenia wszystkiego i pomocy innym bez względu na cenę. Tak jak tamtemu tonącemu chłopcu. Pomyślał o świetle wygaszacza tak silnym, że wypalało wszystko inne. On też był światłem, światłem w ciemności. A w tej chwili ciemność tłoczyła się wokół nich jak nigdy wcześniej.
– EXPECTO PATRONUM! – krzyknął, przywołując świetlistego kruka aby rozgonić dementorów i utorować im drogę powrotną. – Szybko! – ponaglał towarzyszy, kiedy rzucali się z powrotem w drogę, którą tu przyszli. Nie puszczał jednak wspomnienia swojej próby i płynącej z niej siły, wciąż utrzymując obrazy żywe w swojej pamięci. – Expecto Patronum – raz jeszcze przywołał świetlistego kruka. W biegu nie było to najwygodniejsze, ale nie miał innych opcji. – Leć do Billy'ego, przekaż wiadomość: mamy ją, wracajcie do wejścia. Leć! – przykazał patronusowi, zaklinając w duchu wszelkie znane mu moce, aby leciał tak jak oni tu przyszli i byli w stanie nadążyć za nim wracając do panoptikonu.
| Patronusy, rzucam na odporność
Odnajdując znajome ślady na ramionach więźnia, Farley odetchnął z ulgą – nikłą, bo w tym miejscu ciężko było o pocieszenie, ale wciąż ulgą. – To ona – potwierdził, spoglądając na Vincenta i odwracając się do Michaela, lecz chłód bijący od wejścia do celi zatrzymał Alexandra w pół ruchu. Tak, udało im się dotrzeć do Tonksa, ale teraz najprawdopodobniej zostaną tu z nią, na zawsze... o ile czegoś nie zrobią. Słysząc przejęty głos Michaela, Farley odwrócił się do Rinehearta. – Weź ją. Bez urazy, ja i Mike musimy mieć wolne ręce, lepiej sobie z nimi poradzimy – powiedział i od razu przeszedł do działania. Chwycił Justine i uniósł ją – jak lekko, Merlinie, za lekko mu to przyszło – pomimo nieco drżących dłoni i nerwów skupiając się na tym aby nie zrobić jej krzywdy – po czym podał Rineheartowi, dbając też o to, żeby resztki łańcucha nie zwisały i nie obciążały i tak już zmaltretowanych dłoni czarownicy. – Ostrożnie – bąknął tylko, przelotnie łapiąc spojrzeniem oczy łamacza klątw. Zmartwienie wyrysowane w twarzy, którą mimowolnie przybrał było aż nazbyt widoczne. Wszystkie niewypowiedziane diagnozy, podejrzenia, które tłoczyły mu się w głowie, a których dramat żądał wręcz, aby je wypowiedzieć, dodać jeszcze więcej goryczy do i tak już grobowej atmosfery. Musiał, na płonący stos Wendeliny, musiał jednak działać. Choćby miał przy tym do cna wyczerpać swoją magię, musiał ich stąd wyprowadzić.
– Wracamy! – rzucił, ruszając do wyjścia i wypadając po drugiej stronie wyjścia niż Michael, tak, aby Rineheart z Justine znalazł się pomiędzy nimi. I kiedy zatrzymał się i uniósł różdżkę, stanął oko w oko z dementorami. Zadrżał z zimna, w tym geście tracąc raz jeszcze kontrolę nad swoim ciałem. Był już niczym lodowa statua, pochylająca się nad grobem rzeźba: chłodna i na wskroś przesiąknięta smutkiem. Zimno – kiedyś okropnie się go bał. Dementorzy – widział ich wielu lecz wciąż nie potrafił być obojętny na ich aurę, na to, jak wysysali z człowieka szczęście. A Alexander od zawsze był pchany w stronę smutku. Zamrugał, a na ułamek sekundy sceneria przed jego oczami się zmieniła. Było tak samo lodowato, ale miał wrażenie, ze smaga go lodowaty wiatr, a różdżka wcale nie była różdżką, tylko zmrożoną barierką. Stał na moście. Wystarczyło zrobić jeszcze jeden krok do przodu, już ugięło się przed nim kolano... i wtedy jej twarz przemknęła mu przed oczami, niczym migawka, mgnienie oka. Jego dusza, która tak nęciła otaczające ich kreatury i tak nie należała już do niego, splótł ją z Zakonem. Ale przecież obiecał jej swoje serce. Cholera, nie mógł tu zostać. Nie mógł zawieść ani Zakonu, ani jej. Musiał oddać to, co było im należne, kolejno swoje życie i swoją miłość.
Kiedy ujrzał więc przed sobą zbliżającego zacisnął szczękę, znajdując w sobie całe pokłady determinacji jakie jeszcze posiadał.
– Idź precz i zdechnij z głodu – wycedził przez zęby do zakapturzonej postaci, unosząc różdżkę. Dygotał nie tylko z zimna, ale także z narastającej w nim złości. Na to, jak wielu znajdowało się tu ludzi. Jak wielu ludzi zbrodniczy reżim Malfoya zamordował, okaleczył, zniszczył, okradł z życia. Myślał o tym, ile gniewu w sobie nosił, ile potęgi to rodziło. To, jak wściekłość kierowała nim, gdy zwracał zaklęcie swojego ojca przeciw niemu. To, jak wściekły był na wykorzystywanie cudzych słabości i sztucznie tworzone nierówności i podziały, które popchnęły go do wyrzeczenia się swojego przyrodzonego tytułu, do zarzucenia wszystkiego i pomocy innym bez względu na cenę. Tak jak tamtemu tonącemu chłopcu. Pomyślał o świetle wygaszacza tak silnym, że wypalało wszystko inne. On też był światłem, światłem w ciemności. A w tej chwili ciemność tłoczyła się wokół nich jak nigdy wcześniej.
– EXPECTO PATRONUM! – krzyknął, przywołując świetlistego kruka aby rozgonić dementorów i utorować im drogę powrotną. – Szybko! – ponaglał towarzyszy, kiedy rzucali się z powrotem w drogę, którą tu przyszli. Nie puszczał jednak wspomnienia swojej próby i płynącej z niej siły, wciąż utrzymując obrazy żywe w swojej pamięci. – Expecto Patronum – raz jeszcze przywołał świetlistego kruka. W biegu nie było to najwygodniejsze, ale nie miał innych opcji. – Leć do Billy'ego, przekaż wiadomość: mamy ją, wracajcie do wejścia. Leć! – przykazał patronusowi, zaklinając w duchu wszelkie znane mu moce, aby leciał tak jak oni tu przyszli i byli w stanie nadążyć za nim wracając do panoptikonu.
| Patronusy, rzucam na odporność
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 41
'k100' : 41
Nieważne co byśmy ubrali i jakich zaklęć użyli, by zabezpieczyć się przed zimnem Azkabanu, skoro ono pojawiało się wewnątrz człowieka, kiedy tylko dementorzy znajdowali się w pobliżu. Krew płynęła w żyłach wolniej, roznosząc je po całym ciele nieprzyjemną falą powodującą odrętwienie, wzmagającą trwogę i lęk. Czułem je doskonale, ze wszystkich sił jednak starałem się skupić myśli na wspomnieniach dobrych i szczęśliwych, świadom, że tylko one mogą nas teraz ocalić. Czuwający strażnik pomógł mi się skoncentrować, odegnać ponure wizje tego, co mogło się zaraz stać. Odetchnąłem głęboko, spoglądając na Lydię, która powtarzała głównie [i[nie[/i], mówiła, że nie może i nie chce. Na jej twarzy malowało się przerażenie, a gdy spojrzałem w stronę kobiety, zrozumiałem co właśnie się stało - dementorzy złożyli swój pocałunek. Zacisnąłem wargi tak mocno, że aż pobielały, czując trwogę na samą myśli. Zawsze przeczuwałem, że w końcu stanę się tego świadkiem, tyle razy przecież odprowadzaliśmy więźniów do Azkabanu - ale Lydii nikt o tym nie uprzedził. Nikt nie powiedział. Ostrzegałem ją, że nie powinna była tu przychodzić, a teraz było już za późno.
- Lydia, nikogo oprócz nas tu już nie ma - powiedziałem do niej, próbując sprowadzić Moore do rzeczywistości, wyrwać z tego, co mogło jej się wydawać.
Nikogo. W twarzy kobiety leżącej na posadzce, gdyśmy zbliżyli się trochę, Lydia ciągnięta przeze mnie siłą, rozpoznałem Pomonę Vane. Nie wyglądała jak radosna i pełna życia kobieta ze zdjęć. Wychudzona, zmizerniała była jak cień dawnej siebie - ale już wiedziałem, że jej w środku nie ma. Pozostała jedynie skorupa. Tylko i aż ciało, które zostanie tu dopóki nie zgnije. Pomonę Vane spotkał los o wiele gorszy od śmierci.
Zauważyłem, że jedna z cel była otwarta, musieli wyciągnąć ją siłą, a czy zamierzali wtrącić ją tam z powrotem - tego nie wiedziałem i wolałem się o tym nie przekonywać. Wiedziałem tylko jedno: nie mogliśmy jej tu tak zostawić. To byłoby nieludzkie.
- Lydio, posłuchaj mnie. Jestem tu tylko ja, Cedric - odwróciłem się ku dziewczynie, łapiąc ją za ramiona i spoglądając prosto w oczy. - Musisz być silna. Jesteś w Azkabanie. William i Justine żyją i cię potrzebują. Słyszysz mnie? Podam ci eliksir uspokajający, poczujesz się lepiej - mówiłem do niej, lewą dłonią sięgając do kieszeni jej szaty, później drugiej, aby znaleźć eliksir opisany na etykiecie jako uspokajający. - Spokojnie. Będzie dobrze. Wracamy do Williama. - Odkorkowałem fiolkę i przysunąłem Lydii do ust, aby wlać zawartość eliksiru do gardła niemal siłą. Nie było czasu na to, by bawić się w subtelności. Robiłem to dla jej dobra. Po to, żebyśmy wyszli stąd żywi - z Justine. - A teraz odwróć się. Nie patrz. Zaraz stąd pójdziemy - poprosiłem ją, wypuszczając ramię z uścisku, w nadziei, że eliksir pomoże się Lydii uspokoić i nie zacznie uciekać. Sam odwróciłem ją jeszcze tak, aby stanęła plecami do mnie i leżącej na ziemi Pomony.
Przy żonie Jaydana uklęknąłem z ciężkim sercem.
Niewiele brakowało, byśmy zdążyli. Naprawdę niewiele. Może gdybyśmy nie stracili tyle czasu szukając odpowiedniego wejścia, udałoby mi się przegonić dementorów zanim zdążyliby złożyć pocałunek... Znów się spóźniłem, znów zawiodłem, a ostatnie co mogłem dla Pomony zrobić ściskało mi żołądek jeszcze mocniej. Nie chciałbym, aby ktokolwiek mnie tutaj tak zostawił - abym egzystował, nie żył, kiedy śmierć byłaby lepsza. Bez duszy, bez uczuć, bez niczego. Pozwolenie, aby tu dosłownie tu zgniła wydawało mi się nieludzkie.
- Przepraszam - szepnąłem, czując, że ością staje mi w gardle powietrze, po czym położyłem dłoń na szyi Pomocy, zaciskając na niej palce tak mocno jak tylko mogłem. Uniosłem wówczas spojrzenie, nie mogąc zmusić się do tego, aby patrzeć w przerażająco puste oczy, pozbawione ducha i życia, a jednak wciąż mrugające mechanicznie. Zaciskałem palce na jej szyi tak długo, dopóki nie przestała oddychać. Położyłem palce na jej powiekach i zamknąłem je. Pomona Vane zasługiwała na godny pochówek, na pamięć o niej, lecz nie widziałem możliwości, aby zabrać stąd jej ciało. Nie potrafiłem go zaczarować tak, aby się zmniejszyło. Dementorzy mogli wrócić w każdej chwili, nie mogłem mieć w rekach ciała martwej kobiety... Tego też czułem się winny, ale musiałem mieć na względzie to, że jestem odpowiedzialny za Lydię i musimy wyciągnąć Tonks zanim podzieli los Pomony. Wplotłem jedynie palce w matowe, brudne włosy brunetki, aby wyrwać ich pukiel i schować do kieszeni. By choć jej cząstka została pochowana tak jak na to zasługiwała.
Tylko tyle mogłem już zrobić, powtarzałem sobie.
Po wszystkim wstałem i znalazłem się przy Lydii.
- Musimy znaleźć Williama - powiedziałem, a mój głos zabrzmiał jakoś obco i martwo. Prosiłem w myślach, aby Moore nie odwróciła się za siebie. - Chodźmy - ponagliłem czarownicę stanowczo, łapiąc ją znów za ramię i ciągnąc w stronę, z której przyszliśmy, w stronę rozwidlenia korytarzy.
- Lydia, nikogo oprócz nas tu już nie ma - powiedziałem do niej, próbując sprowadzić Moore do rzeczywistości, wyrwać z tego, co mogło jej się wydawać.
Nikogo. W twarzy kobiety leżącej na posadzce, gdyśmy zbliżyli się trochę, Lydia ciągnięta przeze mnie siłą, rozpoznałem Pomonę Vane. Nie wyglądała jak radosna i pełna życia kobieta ze zdjęć. Wychudzona, zmizerniała była jak cień dawnej siebie - ale już wiedziałem, że jej w środku nie ma. Pozostała jedynie skorupa. Tylko i aż ciało, które zostanie tu dopóki nie zgnije. Pomonę Vane spotkał los o wiele gorszy od śmierci.
Zauważyłem, że jedna z cel była otwarta, musieli wyciągnąć ją siłą, a czy zamierzali wtrącić ją tam z powrotem - tego nie wiedziałem i wolałem się o tym nie przekonywać. Wiedziałem tylko jedno: nie mogliśmy jej tu tak zostawić. To byłoby nieludzkie.
- Lydio, posłuchaj mnie. Jestem tu tylko ja, Cedric - odwróciłem się ku dziewczynie, łapiąc ją za ramiona i spoglądając prosto w oczy. - Musisz być silna. Jesteś w Azkabanie. William i Justine żyją i cię potrzebują. Słyszysz mnie? Podam ci eliksir uspokajający, poczujesz się lepiej - mówiłem do niej, lewą dłonią sięgając do kieszeni jej szaty, później drugiej, aby znaleźć eliksir opisany na etykiecie jako uspokajający. - Spokojnie. Będzie dobrze. Wracamy do Williama. - Odkorkowałem fiolkę i przysunąłem Lydii do ust, aby wlać zawartość eliksiru do gardła niemal siłą. Nie było czasu na to, by bawić się w subtelności. Robiłem to dla jej dobra. Po to, żebyśmy wyszli stąd żywi - z Justine. - A teraz odwróć się. Nie patrz. Zaraz stąd pójdziemy - poprosiłem ją, wypuszczając ramię z uścisku, w nadziei, że eliksir pomoże się Lydii uspokoić i nie zacznie uciekać. Sam odwróciłem ją jeszcze tak, aby stanęła plecami do mnie i leżącej na ziemi Pomony.
Przy żonie Jaydana uklęknąłem z ciężkim sercem.
Niewiele brakowało, byśmy zdążyli. Naprawdę niewiele. Może gdybyśmy nie stracili tyle czasu szukając odpowiedniego wejścia, udałoby mi się przegonić dementorów zanim zdążyliby złożyć pocałunek... Znów się spóźniłem, znów zawiodłem, a ostatnie co mogłem dla Pomony zrobić ściskało mi żołądek jeszcze mocniej. Nie chciałbym, aby ktokolwiek mnie tutaj tak zostawił - abym egzystował, nie żył, kiedy śmierć byłaby lepsza. Bez duszy, bez uczuć, bez niczego. Pozwolenie, aby tu dosłownie tu zgniła wydawało mi się nieludzkie.
- Przepraszam - szepnąłem, czując, że ością staje mi w gardle powietrze, po czym położyłem dłoń na szyi Pomocy, zaciskając na niej palce tak mocno jak tylko mogłem. Uniosłem wówczas spojrzenie, nie mogąc zmusić się do tego, aby patrzeć w przerażająco puste oczy, pozbawione ducha i życia, a jednak wciąż mrugające mechanicznie. Zaciskałem palce na jej szyi tak długo, dopóki nie przestała oddychać. Położyłem palce na jej powiekach i zamknąłem je. Pomona Vane zasługiwała na godny pochówek, na pamięć o niej, lecz nie widziałem możliwości, aby zabrać stąd jej ciało. Nie potrafiłem go zaczarować tak, aby się zmniejszyło. Dementorzy mogli wrócić w każdej chwili, nie mogłem mieć w rekach ciała martwej kobiety... Tego też czułem się winny, ale musiałem mieć na względzie to, że jestem odpowiedzialny za Lydię i musimy wyciągnąć Tonks zanim podzieli los Pomony. Wplotłem jedynie palce w matowe, brudne włosy brunetki, aby wyrwać ich pukiel i schować do kieszeni. By choć jej cząstka została pochowana tak jak na to zasługiwała.
Tylko tyle mogłem już zrobić, powtarzałem sobie.
Po wszystkim wstałem i znalazłem się przy Lydii.
- Musimy znaleźć Williama - powiedziałem, a mój głos zabrzmiał jakoś obco i martwo. Prosiłem w myślach, aby Moore nie odwróciła się za siebie. - Chodźmy - ponagliłem czarownicę stanowczo, łapiąc ją znów za ramię i ciągnąc w stronę, z której przyszliśmy, w stronę rozwidlenia korytarzy.
becomes law
resistance
becomes duty
Zejście do Azkabanu
Szybka odpowiedź