Zejście do Azkabanu
Strona 2 z 15 • 1, 2, 3 ... 8 ... 15
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zejście do Azkabanu
W związku z utratą połączenia z budynkiem Azkabanu, podjęto decyzję o budowie więzienia o zaostrzonym rygorze głęboko pod podziemiami Tower of London w którym mieścił się dotychczasowy areszt. Budowę ukończono w listopadzie 1956 r. i pozostano przy starej nazwie Azkabanu.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
Wielka brama do Azkabanu pozostawała zagadką. Vincent, który doskonale potrafił ocenić kunszt wykonania bramy i fachową robotę, od razu przekazał swoim towarzyszom wszystko, co wiedział. Forsowanie jej nie miało najmniejszego sensu. Z pewnością była strzeżona zaklęciami uniemożliwiającymi wtargnięcie do środka przypadkowym osobom. Działanie eliksirów, które ukrywały ich przed czujnym okiem strażników kończyło się. Zakonnicy, wszyscy prócz Michaela, powoli zaczynali się znów dostrzegać. Ich ciała nabierały wyrazistości, rysów, konkretnych kształtów, aż w końcu znów byli dla siebie widoczni.
Alexander, jako pierwszy postanowił zabezpieczyć ciało przed chłodem. Kiedy machnął różdżką, proste zaklęcie transmutacyjne przyniosło efekt. Farley poczuł, jak jego skóra pokrywa się miejscami miękką, gęstą i ciemną wełną. Zmieniły się w nią jego włosy na głowie, rękach, klatce piersiowej nogach i wszędzie indziej. W jego ślady poszli wszyscy pozostali. Wełna Lydii przybrała jasny kolor, a długie, blond włosy zmieniły się w coś, co przypominało dzierganą na drutach czapkę. Gdy tylko William machnął różdżką, poczuł chwilowe swędzenie, a później jego ciało pokryła wyjątkowa, kaszmirowa powłoka. Była miękka w dotyku, wyjątkowo przyjemna i nie powodowała podrażnień. Szczególna puszysta wełna z kóz kaszmirskich, prócz ochrony przed odmrożeniami i zimnem znacznie lepiej miała chronić czarodzieja przed innymi urazami. Włókna były jednak delikatne i szybko mógł utracić dodatkową ochronę. Ciemna wełna pojawiła się na głowie Vincenta i Cedrica, podobnie jak u pozostałych, wypełniając ich ubrania i chroniąc przed obniżającą się temperaturą. Miejsca niepokryte wełną od czasu do czasu swędziały, smyrane puszystym nieco szorstkim włóknem.
Włosy na ciele Michaela, włącznie z zarostem zmieniły się w jasną wełnę, chroniąc go przed drażniącym już chłodem. Stanął w wyznaczonym miejscu, pomiędzy zakonnikami, a bramą i przytknął do niej dłoń. W tej samej chwili poczuł promieniujące z wrót intensywne ciepło. Coś rozchodziło się od przytkniętej ręki na całe wrota w eksplozji magicznego ładunku. Wszyscy poczuli jak powietrze zadrżało i usłyszeli, jak osadzona w kamieniach brama się zatrzęsła. Jakiś mechanizm skrzypnął, jakby zębate koła zaczęły się obracać i w końcu coś drgnęło, a blokada, która zatrzymywała wrota w miejscu ustąpiła. Tonks poczuł, jak brama staje się lżejsza i mógłby przysiąc, że wystarczyło ją lekko pchnąć, by się otwarła. I choć najnowszy zaszczyt Michaela nie mógł mieć nic do goblińskich zabezpieczeń, wszystko wskazywało na to, że w całej teorii zakonników było coś prawdziwego. Być może Harold Longbottom, organizując przed wieloma miesiącami spotkanie w najbardziej zaufanym gronie, przygotował dla mających sprowadzać popleczników Voldemorta szansę na podobne wtargnięcie.
W tej samej chwili kilka wiązek confundusa zaburzającego działanie magicznych przedmiotów uderzyło w bramę. Mury się zatrzęsły, a runiczne inkskrypcje zalśniły intensywnym, złotym światłem, na chwilę oślepiając Michaela, który musiał zasłonić oczy dłonią. Gdzieś z czeluści, którą Zakonnicy mieli za sobą uniosły się w górę straszliwe hałasy, ani ludzkie ani zwierzęce. Agonalne, przerażające. Rineheart przeczuwał, co to oznacza. Zadziałały runy zabezpieczające, chroniące przejście. Wiedział też, że tak samo mogły zachować się z drugiej strony, uniemożliwiając ewentualnym uciekinierom ucieczkę. Zabezpieczenia nie dało się już powstrzymać. Cokolwiek miało się wydarzyć, już się działo. Mogli jedynie walczyć ze skutkami swoich działań. Ta sama magia, która rozeszła się pod wpływem dotyku Michaela po wrotach odepchnęła wszystkich do tyłu, zwalając ich z nóg. Najbliżej krawędzi przepaści znalazła się najlżejsza Lydia, a zaraz po niej Alexander. Pył uniósł się wyżej.
A potem nastała cisza. I już nie było chłodno, a zimno, ale ubrani w miękką wełnę Zakonnicy w pierwszej chwili nie poczuli jak powietrze tężeje, gęstnieje, jak się mrozi. Mogli za to bez trudu zauważyć jak ich oddechy zmieniają się w lodowe obłoczki. Każdy wdech odczuwali tak, jakby lodowe sople wbijały im się w gardła. Palce kostniały pod wpływem nagle marznących kamieni. A kiedy odwrócili się w stronę, z której przyszli, ujrzeli trzech dementorów, każdego na jednej ze ścieżek, wiszących mostów — zguby z korytarza, który chwilę wcześniej opustoszał. Zakonnicy poczuli jak ich energia opada, słabnie, jak spada ich motywacja, a wszystkie dobre chwile powoli gdzieś umykają niepostrzeżenie. Najsilniej odczuł to Alexander. Dopadło go ponure wrażenie, że wszyscy trzej skupiają się najbardziej na nim. Może wyczuwały słabość, może to z powodu klątwy, a może pamiętały. Kiedy Farley spojrzał na Vincenta, ujrzał zamiast nago twarz Tristana Rosiera. Parzył na niego uśmiechając się dumnie. Po kilku sekundach, kilku mrugnięciach, mara zniknęła, na powrót Vincent był po prostu Vincentem.
Wrota były szczególnie chronione, odporne na magię. Zaklęcia wymierzone w nie nie odniosły należytego skutku, ale mimo to mechanizm odpuścił, a przejście uchylało się stopniowo, wpierw odsłaniając tylko ciemność, a później gdzieś daleko rozświetlony dziedziniec — panoptikon Azkabanu, otoczony wysokimi kolumnami. Coś na środku dziedzińca błyszczało, jakaś ciecz w niewielkich ilościach. Ze sklepienia zwisały łańcuchy, bezwładnie, a kajdany były otwarte. Ze środka dało się usłyszeć głosy, nawoływania, dźwięki, szum rozmów. Ktoś krzyczał — jakiś mężczyzna. A potem na chwilę, gdy nic się nie działo, wszystko znów ucichło. Nagle brama zrobiła się lekka jak piórko, można ją było pchnąć bez trudu, by otworzyć na oścież i tak samo łatwo zamknąć. Rozświetlona inskrypcja zgasła, do panoptykonu od wrót było kilkadziesiąt metrów spaceru w niemalże całkowitej ciemności — tylko cel wydawał się jasny i konkretny.
| Na odpis macie 48h. Tura: 7. AZKABAN: 1
Zgodnie z obietnicą, jedna osoba została wytypowana w szczęśliwej loterii i jest nią: William.
Alexander, od przekroczeniu progu Azkabanu, przez wzgląd na słabszą kondycję psychiczną rzucasz kością na skutki po przebytej klątwie, co drugą turę. {1/2} Podczas tej tury Mistrz Gry wylosował za ciebie. Vincent znów miał pecha.
Działające zaklęcia i eliksiry:
Michael (peleryna niewidka)
Magicus Extremos (Lydia) +9 3/3
Caldasa (Alexander, Lydia, Michael, William)
Możecie w tej turze dokonać dwóch akcji, a także przemieszczać się w granicach rozsądku. Możecie rozdzielić swoje działania na dwa posty, wykorzystać do tego szafkę lub jeśli w niczym to nie przeszkadza, zawrzeć wszystko w jednej odpowiedzi.
Alexander, jako pierwszy postanowił zabezpieczyć ciało przed chłodem. Kiedy machnął różdżką, proste zaklęcie transmutacyjne przyniosło efekt. Farley poczuł, jak jego skóra pokrywa się miejscami miękką, gęstą i ciemną wełną. Zmieniły się w nią jego włosy na głowie, rękach, klatce piersiowej nogach i wszędzie indziej. W jego ślady poszli wszyscy pozostali. Wełna Lydii przybrała jasny kolor, a długie, blond włosy zmieniły się w coś, co przypominało dzierganą na drutach czapkę. Gdy tylko William machnął różdżką, poczuł chwilowe swędzenie, a później jego ciało pokryła wyjątkowa, kaszmirowa powłoka. Była miękka w dotyku, wyjątkowo przyjemna i nie powodowała podrażnień. Szczególna puszysta wełna z kóz kaszmirskich, prócz ochrony przed odmrożeniami i zimnem znacznie lepiej miała chronić czarodzieja przed innymi urazami. Włókna były jednak delikatne i szybko mógł utracić dodatkową ochronę. Ciemna wełna pojawiła się na głowie Vincenta i Cedrica, podobnie jak u pozostałych, wypełniając ich ubrania i chroniąc przed obniżającą się temperaturą. Miejsca niepokryte wełną od czasu do czasu swędziały, smyrane puszystym nieco szorstkim włóknem.
Włosy na ciele Michaela, włącznie z zarostem zmieniły się w jasną wełnę, chroniąc go przed drażniącym już chłodem. Stanął w wyznaczonym miejscu, pomiędzy zakonnikami, a bramą i przytknął do niej dłoń. W tej samej chwili poczuł promieniujące z wrót intensywne ciepło. Coś rozchodziło się od przytkniętej ręki na całe wrota w eksplozji magicznego ładunku. Wszyscy poczuli jak powietrze zadrżało i usłyszeli, jak osadzona w kamieniach brama się zatrzęsła. Jakiś mechanizm skrzypnął, jakby zębate koła zaczęły się obracać i w końcu coś drgnęło, a blokada, która zatrzymywała wrota w miejscu ustąpiła. Tonks poczuł, jak brama staje się lżejsza i mógłby przysiąc, że wystarczyło ją lekko pchnąć, by się otwarła. I choć najnowszy zaszczyt Michaela nie mógł mieć nic do goblińskich zabezpieczeń, wszystko wskazywało na to, że w całej teorii zakonników było coś prawdziwego. Być może Harold Longbottom, organizując przed wieloma miesiącami spotkanie w najbardziej zaufanym gronie, przygotował dla mających sprowadzać popleczników Voldemorta szansę na podobne wtargnięcie.
W tej samej chwili kilka wiązek confundusa zaburzającego działanie magicznych przedmiotów uderzyło w bramę. Mury się zatrzęsły, a runiczne inkskrypcje zalśniły intensywnym, złotym światłem, na chwilę oślepiając Michaela, który musiał zasłonić oczy dłonią. Gdzieś z czeluści, którą Zakonnicy mieli za sobą uniosły się w górę straszliwe hałasy, ani ludzkie ani zwierzęce. Agonalne, przerażające. Rineheart przeczuwał, co to oznacza. Zadziałały runy zabezpieczające, chroniące przejście. Wiedział też, że tak samo mogły zachować się z drugiej strony, uniemożliwiając ewentualnym uciekinierom ucieczkę. Zabezpieczenia nie dało się już powstrzymać. Cokolwiek miało się wydarzyć, już się działo. Mogli jedynie walczyć ze skutkami swoich działań. Ta sama magia, która rozeszła się pod wpływem dotyku Michaela po wrotach odepchnęła wszystkich do tyłu, zwalając ich z nóg. Najbliżej krawędzi przepaści znalazła się najlżejsza Lydia, a zaraz po niej Alexander. Pył uniósł się wyżej.
A potem nastała cisza. I już nie było chłodno, a zimno, ale ubrani w miękką wełnę Zakonnicy w pierwszej chwili nie poczuli jak powietrze tężeje, gęstnieje, jak się mrozi. Mogli za to bez trudu zauważyć jak ich oddechy zmieniają się w lodowe obłoczki. Każdy wdech odczuwali tak, jakby lodowe sople wbijały im się w gardła. Palce kostniały pod wpływem nagle marznących kamieni. A kiedy odwrócili się w stronę, z której przyszli, ujrzeli trzech dementorów, każdego na jednej ze ścieżek, wiszących mostów — zguby z korytarza, który chwilę wcześniej opustoszał. Zakonnicy poczuli jak ich energia opada, słabnie, jak spada ich motywacja, a wszystkie dobre chwile powoli gdzieś umykają niepostrzeżenie. Najsilniej odczuł to Alexander. Dopadło go ponure wrażenie, że wszyscy trzej skupiają się najbardziej na nim. Może wyczuwały słabość, może to z powodu klątwy, a może pamiętały. Kiedy Farley spojrzał na Vincenta, ujrzał zamiast nago twarz Tristana Rosiera. Parzył na niego uśmiechając się dumnie. Po kilku sekundach, kilku mrugnięciach, mara zniknęła, na powrót Vincent był po prostu Vincentem.
Wrota były szczególnie chronione, odporne na magię. Zaklęcia wymierzone w nie nie odniosły należytego skutku, ale mimo to mechanizm odpuścił, a przejście uchylało się stopniowo, wpierw odsłaniając tylko ciemność, a później gdzieś daleko rozświetlony dziedziniec — panoptikon Azkabanu, otoczony wysokimi kolumnami. Coś na środku dziedzińca błyszczało, jakaś ciecz w niewielkich ilościach. Ze sklepienia zwisały łańcuchy, bezwładnie, a kajdany były otwarte. Ze środka dało się usłyszeć głosy, nawoływania, dźwięki, szum rozmów. Ktoś krzyczał — jakiś mężczyzna. A potem na chwilę, gdy nic się nie działo, wszystko znów ucichło. Nagle brama zrobiła się lekka jak piórko, można ją było pchnąć bez trudu, by otworzyć na oścież i tak samo łatwo zamknąć. Rozświetlona inskrypcja zgasła, do panoptykonu od wrót było kilkadziesiąt metrów spaceru w niemalże całkowitej ciemności — tylko cel wydawał się jasny i konkretny.
| Na odpis macie 48h. Tura: 7. AZKABAN: 1
Zgodnie z obietnicą, jedna osoba została wytypowana w szczęśliwej loterii i jest nią: William.
Alexander, od przekroczeniu progu Azkabanu, przez wzgląd na słabszą kondycję psychiczną rzucasz kością na skutki po przebytej klątwie, co drugą turę. {1/2} Podczas tej tury Mistrz Gry wylosował za ciebie. Vincent znów miał pecha.
Działające zaklęcia i eliksiry:
Michael (peleryna niewidka)
Magicus Extremos (Lydia) +9 3/3
Caldasa (Alexander, Lydia, Michael, William)
Możecie w tej turze dokonać dwóch akcji, a także przemieszczać się w granicach rozsądku. Możecie rozdzielić swoje działania na dwa posty, wykorzystać do tego szafkę lub jeśli w niczym to nie przeszkadza, zawrzeć wszystko w jednej odpowiedzi.
- Ekwipunek:
Lydia:
- zwinięty w ciasny rulon sweter
- Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asa]
- Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 30, moc +15) [od Asa]
- Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 28, moc +15) [od Charlene]
Vincent:
- miotła- eliksir kameleona (od Asa)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10) (od Charlie)
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 46) (od Charlie)
Cedric:
- miotła- Kameleon (od Charlene)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
- Czuwający strażnik (1 porcje, stat. 40)
Alexander:
- różdżka Hesperosa Croucha
- lusterko dwukierunkowe (od Billa, do pary z Kieranem)
- Eliksir uspokajający (2 porcje, stat. 46, moc +20)
- Felix Felicis (1 porcja)- Kameleon (1 porcja, stat. 46)
- Mieszanka antydepresyjna (2 porcje, stat. 35)
- kryształ 1
- kryształ 2
+ różdżka strażnika Tower
Michael:
peleryna niewidka jako ubranie
muszla magicznej skrępy z Oazy na szyi
-zmniejszona (w tym poście) miotła[/url]
-Mieszanka antydepresyjna (1 porcja)
-Wywar wzmacniający (1 porcja, stat. 15)
-Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
-Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, stat, 40, moc +15)
-Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10)
-Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10)- Kameleon (1 porcja, E 20)
dwa białe kryształy: pierwszy-obrażenia psychiczne i drugi-syren
William:
- miotła bardzo dobrej jakości
- eliksir przeciwbólowy (1 porcja, stat. 40) [z wyposażenia]
- czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asbjorna]- eliksir kameleona (1 porcja) [od Asbjorna]
- Żywotność:
Lydia: 213/213
Vincent: 215/215
Cedric: 232/232
Alexander: 218/218
Michael: 202/202
William: 240/240
Wrażenie wełny porastającej skórę na całym ciele było łaskoczące, wywołujące jakieś ambiwalentne odczucia – z jednej strony przyjemne, związane z poznawaniem w przeszłości sztuki transmutacji w ciepłych murach Hogwartu, ale z drugiej od teraz miało kojarzyć się już tylko z Azkabanem. Wzdrygnęła się lekko, kiedy włosy uniosły się, tworząc cos na kształt puszystego koku-czapki, której warkocze dyndały przy uszach. Zrobiło jej się cieplej, pewniej, a kiedy zobaczyła ujawniające się sylwetki zakonników, odetchnęła, a serce w końcu zabiło pewniej. Pozorna samotność zniknęła, a zastąpiła ją narastające odwaga – razem przez to przebrną, muszą.
Zacisnęła palce na swojej różdżce mocniej, kiedy wypowiadała zaklęcie, ale nie mogą przeczuwać, co się stanie. Uderzenie magii zdławiło w płucach oddech, a lecące ciało ostrzegło przed przepaścią – uderzając o posadzkę, zimną i twardą, aż zakręciło jej się w głowę i musiała zakaszleć, żeby złapać powietrze raz jeszcze. Wtedy usłyszała ten krzyk. Wrzask. Wrzask czegoś pozbawionego duszy, pozbawionego wolności przez tysięcy lat. Wrzask czegoś, czego jej wyobraźnia nie potrafiła nawet ukształtować. I wtedy też oczy natrafiły na ziejącą z dołu pustkę. Z żywym przerażeniem odsunęła się szybko najdalej jak tylko mogła, niemal czołgając się po ziemi. Oddychała szybko, w przestrachem myśląc, co stanie się za chwilę. Spojrzała w stronę bramy – otwierała się.
– Brama! – wskazała im palcem, podnosząc się i jeszcze raz ściskając mocno różdżkę prawą dłonią. Rozejrzała się po nich. Billy, Cedric, Alexander, Michael, Vincent. Wszyscy żyli.
Nie zrozumiała w pierwszej chwili nagłego pieczenia, które poczuła na policzkach, i zaraz za nim idące zimno łapiące odsłonięte dłonie. Oddech stał się biały, gęsty. Sądziła, że to temperatura głębokich podziemi Azkabanu. Gdy z ciemności wyłoniły się trzy sylwetki odziane w czarne, sięgające ziemi szaty, wiedziała już, że to one. Dementorzy. Bała się, ich aura zabierała szczęście i ciepło, jakie człowiek w sobie miał, jakie ona w sobie miała, ale nie mogła im na to pozwolić. Przywołała wspomnienie rodzinnych świąt, tych wspólnych, ostatnich przeżywanych w takim gronie, kiedy choroba nie zabierała jeszcze mamy, a bracia zaledwie rozmyślali o opuszczeniu ugrzanego, pełnego dobrych wspomnień gniazda. Tata tańczył z nią wtedy w salonie przy dźwiękach śpiewanych przez gramofon, choinka skrzyła się, a roześmiane twarze bliskich napełniały radością.
– Expecto patronum! – powiedziała dobitnie, jakby siłą zamierzała wydrzeć z Azkabanu pochłonięte przez niego szczęście i zamienić je w ochronną tarczę, która miała odgonić dementorów z dala od niej, od jej przyjaciół i Justine, którą musieli stąd wyciągnąć.
Zacisnęła palce na swojej różdżce mocniej, kiedy wypowiadała zaklęcie, ale nie mogą przeczuwać, co się stanie. Uderzenie magii zdławiło w płucach oddech, a lecące ciało ostrzegło przed przepaścią – uderzając o posadzkę, zimną i twardą, aż zakręciło jej się w głowę i musiała zakaszleć, żeby złapać powietrze raz jeszcze. Wtedy usłyszała ten krzyk. Wrzask. Wrzask czegoś pozbawionego duszy, pozbawionego wolności przez tysięcy lat. Wrzask czegoś, czego jej wyobraźnia nie potrafiła nawet ukształtować. I wtedy też oczy natrafiły na ziejącą z dołu pustkę. Z żywym przerażeniem odsunęła się szybko najdalej jak tylko mogła, niemal czołgając się po ziemi. Oddychała szybko, w przestrachem myśląc, co stanie się za chwilę. Spojrzała w stronę bramy – otwierała się.
– Brama! – wskazała im palcem, podnosząc się i jeszcze raz ściskając mocno różdżkę prawą dłonią. Rozejrzała się po nich. Billy, Cedric, Alexander, Michael, Vincent. Wszyscy żyli.
Nie zrozumiała w pierwszej chwili nagłego pieczenia, które poczuła na policzkach, i zaraz za nim idące zimno łapiące odsłonięte dłonie. Oddech stał się biały, gęsty. Sądziła, że to temperatura głębokich podziemi Azkabanu. Gdy z ciemności wyłoniły się trzy sylwetki odziane w czarne, sięgające ziemi szaty, wiedziała już, że to one. Dementorzy. Bała się, ich aura zabierała szczęście i ciepło, jakie człowiek w sobie miał, jakie ona w sobie miała, ale nie mogła im na to pozwolić. Przywołała wspomnienie rodzinnych świąt, tych wspólnych, ostatnich przeżywanych w takim gronie, kiedy choroba nie zabierała jeszcze mamy, a bracia zaledwie rozmyślali o opuszczeniu ugrzanego, pełnego dobrych wspomnień gniazda. Tata tańczył z nią wtedy w salonie przy dźwiękach śpiewanych przez gramofon, choinka skrzyła się, a roześmiane twarze bliskich napełniały radością.
– Expecto patronum! – powiedziała dobitnie, jakby siłą zamierzała wydrzeć z Azkabanu pochłonięte przez niego szczęście i zamienić je w ochronną tarczę, która miała odgonić dementorów z dala od niej, od jej przyjaciół i Justine, którą musieli stąd wyciągnąć.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
The member 'Lydia Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
Transmutacja była dla niego sztuką niezwykle odległą – tuż po zakończeniu nauki w Hogwarcie niemalże porzuconą – sięgając po zaklęcie podsunięte przez Alexandra nie miał więc wielkich nadziei na sukces; spodziewał się raczej, że nie stanie się nic, różdżka nawet nie zadrży pod jego palcami, ale ledwie skończył wypowiadać obco brzmiące słowo, poczuł swędzenie – a jego skóra pokryła się wełną, dziwną, miękką, błyszczącą. Co jednak najważniejsze – ciepłą. Uniósł ze zdziwieniem brwi (nagle nienaturalnie gęste), nie potrafiąc powstrzymać odruchu przesunięcia palcami po własnym przedramieniu, zaraz potem skupił się jednak na powrót na bramie – piętrzącej się przed nimi wysoko, dumnie, groźnie.
Niestety, pomimo czujności, dał się jej zaskoczyć.
Nie zdążył zareagować, gdy pojawiająca się znikąd siła popchnęła go w tył, pozbawiając go gruntu pod stopami; krzyknął jedynie krótko, machając rękami i nogami, które bezskutecznie próbowały odnaleźć jakiś punkt zaczepienia. Upadł na plecy, w ostatniej chwili obracając się, by uchronić przed uderzeniem o twardą posadzkę zarówno różdżkę, jak i miotłę – nie mógł pozwolić sobie na utratę żadnej z nich; na szczęście, wyczarowana minutę wcześniej wełna częściowo zamortyzowała siłę upadku, choć policzkiem i tak przejechał po lodowatym kamieniu, a powietrze na chwilę całkowicie opuściło jego płuca. Nie dawał sobie jednak czasu na otrząśnięcie, poderwał się od razu, spojrzeniem szukając sylwetki siostry. – Lily! – krzyknął, głosem, w którym przerażenie mieszało się z ulgą; widział ją – eliksir kameleona przestał działać – żywą, ale znajdującą się ledwie centymetry od ziejącej przepaści. Dźwignął się na nogi, podbiegając do niej, ręką trzymającą różdżkę łapiąc ją za nadgarstek; upewniając się, że nie zsunie się w dół. Dopiero jej głos kazał mu się odwrócić, zatrzymując spojrzenie na bramie – otwierającej się – ukazującej ziejące czernią przejście, kończące się plamą jaśniejszą, odległą. Zmrużył oczy, chcąc dostrzec to, co znajdowało się dalej, ale nim zdążyłby to zrobić, ogarnęło go uczucie, którego – wiedział to już teraz – miał nie zapomnieć nigdy.
Było tak, jakby ktoś wypompował z otaczającej ich przestrzeni całe ciepło, razem z nim zabierając także inne rzeczy: szczęście, przede wszystkim, ale też nadzieję na to, że im się uda, radość z tego, że byli (wciąż) cali i zdrowi, wspomnienia tego, co znajdowało się ponad nimi i poza Londynem, z dala od tego przeklętego miejsca. W jednej chwili nie był w stanie przypomnieć sobie niczego: ani po co tu był, ani dla kogo, ani kto czekał na niego w Oazie – ani tych wszystkich powodów, dla których w ogóle walczył w szeregach Zakonu Feniksa; było tylko tu i teraz, paskudne, cuchnące śmiercią, pełznącą właśnie w ich stronę. Dostrzegł ich bez trudu – trzy sylwetki sunące wzdłuż mostów, zakapturzone, wysokie, wyciągnięte wprost z koszmaru; słyszał o nich wcześniej, oczywiście, że tak – wiedział, że patrolowali ulice Londynu, że jeden z nich pojawił się na zeszłorocznym festiwalu lata – ale widział, czuł ich obecność po raz pierwszy. I odbierała mu dech.
A także znacznie więcej.
Cofnął się w stronę bramy odruchowo, ciągnąc za sobą Lydię, podskórnie wiedząc, co powinien zrobić – inkantacja odpowiedniego zaklęcia tańczyła gdzieś na końcu jego języka – ale nie potrafiąc wydobyć z siebie głosu. Przez jedną, przerażającą chwilę, mógł tylko patrzeć – i słuchać, dźwięków i słów rozbrzmiewających wyłącznie w jego głowie; nie było cię tu, rozległo gdzieś na wysokości ucha, kobiecy głos przemawiał z wyrzutem, nie potrafił jednak jednoznacznie stwierdzić, do kogo należał – być może do wielu osób jednocześnie. Krzyk, wysoki, dziecięcy, zmroził mu krew w żyłach; czy to krzyczała Amelia, czy któreś z zamordowanych przez szmalcownika dzieci, których nie zdążył uratować? Spalone strony Walczącego Maga przesunęły się przed jego oczami, nadal szeroko otwartymi; Roderick, Justine; była gdzieś za nimi – wiedział o tym – ale nie wierzył już, że mieli ją stąd wyciągnąć. Zostaną tu na zawsze, wszyscy, a strażnicy dopadną starających się pomóc im przyjaciół.
Nie wiedział, co właściwie zmusiło go do wzięcia się w garść – czy była to myśl o walczących setki metrów wyżej Zakonnikach, czy inkantacja wypowiedziana przez Lydię – ale coś sprawiło, że w otaczającej go zewsząd ciemności odnalazł pojedynczą iskierkę, której kurczowo się uchwycił, jednocześnie mocniej zaciskając palce na trzymanej w dłoni różdżce. Musiał walczyć, musiał to zrobić dla nich: dla rodziny, którą sam sobie wybrał, dla siostry, dla Justine. Dla Hannah; walczącej, rzucającej swoje życie na szalę, żeby uratować przyjaciółkę; uśmiechniętej – migającej w trzymanym w ręku lusterku, w drewnianej chacie pachnącej stygnącą owsianką z cynamonem, w kuchni zalanej słońcem, przy drzwiczkach obwieszonych malunkami Amelii, jego córki, z rumianymi policzkami i jasnymi warkoczami zaplecionymi nieco krzywo, bo jego niewprawionymi w układaniu włosów palcami; jesteś szczęśliwy, prawda?; teraz nie był – ale przypominał sobie, jak smakowało to uczucie. – Expecto patronum – wypowiedział, pewnie, kierując koniec różdżki w stronę środkowego mostu, i dalej – na sunącą w jego stronę postać dementora. Cofnął się jeszcze, odwracając przez ramię, spojrzeniem szukając dowodzącego im Gwardzisty. – Alex! – krzyknął, próbując zwrócić na siebie jego uwagę. – Lećmy dwójkami na m-m-miotłach, będziemy szybsi – zaproponował; mówił szybko, z napięciem – głową wskazując za siebie, na ciemność za bramą. Ciemność, która nieprzyjemnie kojarzyła mu się z przepaścią – i którą zdecydowanie wolałby przebyć nie dotykając stopami niewidocznego podłoża. – Lily m-m-może lecieć ze mną – dodał, spoglądając na siostrę; nie miał zamiaru spuścić jej z oka.
| ST obniżone dzięki organizacji; + będę jeszcze pisać, Mistrzu!
Niestety, pomimo czujności, dał się jej zaskoczyć.
Nie zdążył zareagować, gdy pojawiająca się znikąd siła popchnęła go w tył, pozbawiając go gruntu pod stopami; krzyknął jedynie krótko, machając rękami i nogami, które bezskutecznie próbowały odnaleźć jakiś punkt zaczepienia. Upadł na plecy, w ostatniej chwili obracając się, by uchronić przed uderzeniem o twardą posadzkę zarówno różdżkę, jak i miotłę – nie mógł pozwolić sobie na utratę żadnej z nich; na szczęście, wyczarowana minutę wcześniej wełna częściowo zamortyzowała siłę upadku, choć policzkiem i tak przejechał po lodowatym kamieniu, a powietrze na chwilę całkowicie opuściło jego płuca. Nie dawał sobie jednak czasu na otrząśnięcie, poderwał się od razu, spojrzeniem szukając sylwetki siostry. – Lily! – krzyknął, głosem, w którym przerażenie mieszało się z ulgą; widział ją – eliksir kameleona przestał działać – żywą, ale znajdującą się ledwie centymetry od ziejącej przepaści. Dźwignął się na nogi, podbiegając do niej, ręką trzymającą różdżkę łapiąc ją za nadgarstek; upewniając się, że nie zsunie się w dół. Dopiero jej głos kazał mu się odwrócić, zatrzymując spojrzenie na bramie – otwierającej się – ukazującej ziejące czernią przejście, kończące się plamą jaśniejszą, odległą. Zmrużył oczy, chcąc dostrzec to, co znajdowało się dalej, ale nim zdążyłby to zrobić, ogarnęło go uczucie, którego – wiedział to już teraz – miał nie zapomnieć nigdy.
Było tak, jakby ktoś wypompował z otaczającej ich przestrzeni całe ciepło, razem z nim zabierając także inne rzeczy: szczęście, przede wszystkim, ale też nadzieję na to, że im się uda, radość z tego, że byli (wciąż) cali i zdrowi, wspomnienia tego, co znajdowało się ponad nimi i poza Londynem, z dala od tego przeklętego miejsca. W jednej chwili nie był w stanie przypomnieć sobie niczego: ani po co tu był, ani dla kogo, ani kto czekał na niego w Oazie – ani tych wszystkich powodów, dla których w ogóle walczył w szeregach Zakonu Feniksa; było tylko tu i teraz, paskudne, cuchnące śmiercią, pełznącą właśnie w ich stronę. Dostrzegł ich bez trudu – trzy sylwetki sunące wzdłuż mostów, zakapturzone, wysokie, wyciągnięte wprost z koszmaru; słyszał o nich wcześniej, oczywiście, że tak – wiedział, że patrolowali ulice Londynu, że jeden z nich pojawił się na zeszłorocznym festiwalu lata – ale widział, czuł ich obecność po raz pierwszy. I odbierała mu dech.
A także znacznie więcej.
Cofnął się w stronę bramy odruchowo, ciągnąc za sobą Lydię, podskórnie wiedząc, co powinien zrobić – inkantacja odpowiedniego zaklęcia tańczyła gdzieś na końcu jego języka – ale nie potrafiąc wydobyć z siebie głosu. Przez jedną, przerażającą chwilę, mógł tylko patrzeć – i słuchać, dźwięków i słów rozbrzmiewających wyłącznie w jego głowie; nie było cię tu, rozległo gdzieś na wysokości ucha, kobiecy głos przemawiał z wyrzutem, nie potrafił jednak jednoznacznie stwierdzić, do kogo należał – być może do wielu osób jednocześnie. Krzyk, wysoki, dziecięcy, zmroził mu krew w żyłach; czy to krzyczała Amelia, czy któreś z zamordowanych przez szmalcownika dzieci, których nie zdążył uratować? Spalone strony Walczącego Maga przesunęły się przed jego oczami, nadal szeroko otwartymi; Roderick, Justine; była gdzieś za nimi – wiedział o tym – ale nie wierzył już, że mieli ją stąd wyciągnąć. Zostaną tu na zawsze, wszyscy, a strażnicy dopadną starających się pomóc im przyjaciół.
Nie wiedział, co właściwie zmusiło go do wzięcia się w garść – czy była to myśl o walczących setki metrów wyżej Zakonnikach, czy inkantacja wypowiedziana przez Lydię – ale coś sprawiło, że w otaczającej go zewsząd ciemności odnalazł pojedynczą iskierkę, której kurczowo się uchwycił, jednocześnie mocniej zaciskając palce na trzymanej w dłoni różdżce. Musiał walczyć, musiał to zrobić dla nich: dla rodziny, którą sam sobie wybrał, dla siostry, dla Justine. Dla Hannah; walczącej, rzucającej swoje życie na szalę, żeby uratować przyjaciółkę; uśmiechniętej – migającej w trzymanym w ręku lusterku, w drewnianej chacie pachnącej stygnącą owsianką z cynamonem, w kuchni zalanej słońcem, przy drzwiczkach obwieszonych malunkami Amelii, jego córki, z rumianymi policzkami i jasnymi warkoczami zaplecionymi nieco krzywo, bo jego niewprawionymi w układaniu włosów palcami; jesteś szczęśliwy, prawda?; teraz nie był – ale przypominał sobie, jak smakowało to uczucie. – Expecto patronum – wypowiedział, pewnie, kierując koniec różdżki w stronę środkowego mostu, i dalej – na sunącą w jego stronę postać dementora. Cofnął się jeszcze, odwracając przez ramię, spojrzeniem szukając dowodzącego im Gwardzisty. – Alex! – krzyknął, próbując zwrócić na siebie jego uwagę. – Lećmy dwójkami na m-m-miotłach, będziemy szybsi – zaproponował; mówił szybko, z napięciem – głową wskazując za siebie, na ciemność za bramą. Ciemność, która nieprzyjemnie kojarzyła mu się z przepaścią – i którą zdecydowanie wolałby przebyć nie dotykając stopami niewidocznego podłoża. – Lily m-m-może lecieć ze mną – dodał, spoglądając na siostrę; nie miał zamiaru spuścić jej z oka.
| ST obniżone dzięki organizacji; + będę jeszcze pisać, Mistrzu!
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Pomyślałam, że to niemożliwe – niemożliwe, żeby nie czuć choć drobiny szczęścia, nie zobaczyć jakiegoś uśmiechu bliskiej osoby we wspomnieniu, nie usłyszeć okruchów śmiechu ani nie przypomnieć sobie dotyku czyjejś dłoni na policzku, ciepłej i dającej obietnicę bezpieczeństwa. A jednak. Gdy tylko inkantacja opuściła usta, coś od razu jej powiedziało, że nie poradzi sobie z tym. I tak rzeczywiście było – nie zobaczyła mglistego, srebrnego źrebaka formującego się z jej magii. Nie zobaczyła niczego. Przypomniała sobie za to o chłopcu, którego miała na rękach, gdy krztusił się własną krwią i płakał bezgłośnie, usiłując ze wszystkich sił powiedzieć cokolwiek. Śmierć. Tylko ona tutaj mieszkała. Zaglądała głębiej i głębiej, aż nadzieja uciekała z podkulonym ogonem zbyt daleko, by po nią sięgnąć.
Trzymała ciągle różdżkę przed sobą i chciała się cofnąć, ale zamurowało ją. A oni sunęli na nią. Na nich. Rusz się. Nie zrobiła tego sama, poczuła tylko, jak dłoń zaciska się na jej nadgarstku i ciągnie za sobą, jak wcześniej, gdy pomógł jej wydostać się z dala od krawędzi rzepaścii. Pobiegła za nim, powoli przytomniejąc.
– Przepraszam, ja nie mogłam… nie mogłam nic zrobić… – szepnęła do niego piskliwie, z łzami w oczach starając się zebrać w sobie. Wstydziła się tego – własnej słabości, która mogła sprawić, że kolejne sekundy uciekały im przez palce i oddalały od Justine. Po nią tu przyszli. Weź się w garść, na litość Merlina. Dla niej. Na chwilę zastygła, kiedy otwarta brama wyrzuciła z siebie kolejny krzyk. Krótki, rozdzierający krzyk człowieka, który szalał w cierpieniu. Finnick. Kolejne ciemności przed nimi, przejmujące i uniemożliwiające pokonywanie w szybkim tempie dystansu ich dzielącego od placu przed nimi. Pokiwała Billy’emu głową i wsiadła za nim na miotłę, obejmując go ramieniem w pasie, mocno, usilnie. – Lumos – różdżkę skierowana na bok, nie chcąc go oślepić.
Trzymała ciągle różdżkę przed sobą i chciała się cofnąć, ale zamurowało ją. A oni sunęli na nią. Na nich. Rusz się. Nie zrobiła tego sama, poczuła tylko, jak dłoń zaciska się na jej nadgarstku i ciągnie za sobą, jak wcześniej, gdy pomógł jej wydostać się z dala od krawędzi rzepaścii. Pobiegła za nim, powoli przytomniejąc.
– Przepraszam, ja nie mogłam… nie mogłam nic zrobić… – szepnęła do niego piskliwie, z łzami w oczach starając się zebrać w sobie. Wstydziła się tego – własnej słabości, która mogła sprawić, że kolejne sekundy uciekały im przez palce i oddalały od Justine. Po nią tu przyszli. Weź się w garść, na litość Merlina. Dla niej. Na chwilę zastygła, kiedy otwarta brama wyrzuciła z siebie kolejny krzyk. Krótki, rozdzierający krzyk człowieka, który szalał w cierpieniu. Finnick. Kolejne ciemności przed nimi, przejmujące i uniemożliwiające pokonywanie w szybkim tempie dystansu ich dzielącego od placu przed nimi. Pokiwała Billy’emu głową i wsiadła za nim na miotłę, obejmując go ramieniem w pasie, mocno, usilnie. – Lumos – różdżkę skierowana na bok, nie chcąc go oślepić.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
The member 'Lydia Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
Farley czuł się dziwnie: skóra trochę dziwnie go zaswędziała, kiedy każdy włos z osobna i wszystkie razem zamieniły się w wełnę. Chociaż raz ubrania na Gwardziście wydały się pełniejsze, nie zwisając na kościstym ciele. Uczucie było co najmniej niecodzienne, zwłaszcza że wełna nie była najdelikatniejszym gatunkiem materiału i co wrażliwsze miejsca na ciele mogły w ten sposób trochę ucierpieć. Cóż, coś za coś: zdecydowanie wolał podrażnioną skórę niż wychłodzenie.
Słowa Rinehearta wzbudziły w nim częściowy niepokój: może dezaktywowanie run najpierw przyniosłoby lepszy skutek? Zamyślił się na krótką chwilę. – Spróbujmy bez dezaktywowania run – odparł w końcu Vincentowi. Farley nie wiedział nic o runach, ale jeżeli Rineheart proponował to jako plan B to pewnie był po temu jakiś powód. Oby nie tylko różnica w pozycji, bo ważniejszą miała być tu wiedza. Alexander podejmował decyzje, ale bez swoich towarzyszy daleko by nie zaszedł.
Gwardzista spojrzał na Cedrica, ważąc jego słowa przez krótką chwilę. – Może i nie jest aż takie proste, a moze właśnie jest. Czasem najprostsze rozwiązania są najlepsze, a my nie mamy już czasu na półśrodki. Jeżeli Michael jest skłonny spróbować to musimy to zrobić – odpowiedział, a jako że nie pojawiła się żadna bardziej przekonująca możliwość wzięli się do działania, pół wyraźne sylwetki działające w jednym tempie.
Alexander z zapartym tchem patrzył, jak promienie zaklęć mkną ku bramie. Czas wydawał się zwalniać kiedy nagle coś drgnęło, ale ostatecznie wszystko zadziało szybciej niż Farley był w stanie przetworzyć. Ich plan zadziałał, wrota zdecydowanie ustąpiły – lecz równocześnie ich plan w pewnym sensie zawiódł. Właściwie to mogli przewidzieć, że użycie magii na wrotach nie będzie zbyt dobrym pomysłem. Tak, ten plan miał lukę, w którą udało im się wpaść. Cholera, Rineheart miał rację: trzeba było dezaktywować to ustrojstwo.
Niewidzialna siła przecięła przestrzeń i odepchnęła ich od wrót, ciskając w stronę przepaści, a powietrze przeciął niczym grom potępieńczy krzyk. Zaszorowali po ziemi, Farley starając się złapać oddech desperacko próbował zaprzeć się kończynami o podłoże żeby wyhamować pęd. Przewrotność losu bywała okrutna: ledwo co sami mieli zapewnić ochronę przed tym Michaelowi, a teraz sami potrzebowali pomocy. Ledwo się zatrzymał zaczął pełznąć znów w stronę bramy, starając się jak najbardziej oddalić od przeklętej dziury dookoła nich, bo zatrzymał się tuż-tuż krawędzi. Brakowało naprawdę niewiele żeby on i Lydia wypadli za obręb kamiennego placyku.
Echo niosło się w czeluści, a ściany drżały, lecz w tej chwili nie to było ich największym zmartwieniem. Zrobiło się zimno, przeraźliwie zimno, a Farley poczuł, jak coraz mniej chce mu się żyć. Ile razy można było ocierać się o śmierć i poświęcać wciąż na nowo? To, co robili było ułudą, mrzonką o świecie, który nigdy nie istniał i który nigdy nie powstanie, bo zła nie da się zniszczyć. Zło zawsze będzie tuż obok niczym ciągnący się za nimi cień. Najlepiej by było jakby wszyscy po prostu umarli – po co się starać, jeżeli ich cel był tak idealistyczny i nieosiągalny? Nie mogło im się udać, już nigdy nie mieli zaznać szczęścia.
Stanął na nogi, biorąc oddech, który zimnem przeorał mu gardło. Ukłucie bólu pomogło mu się jednak nieco otrząsnąć, zebrać myśli. Lydia coś krzyczała – brama. Unosząc różdżkę Alexander zadrżał z niepokoju, wzrokiem namierzając trzy ponure sylwetki dementorów, które sunęły prosto na nich; prosto na niego. Cały czas cofając się od bramy Alexander rozejrzał się prędko po swoich towarzyszach żeby sprawdzić, czy nikomu nic się nie stało. Zamarł jednak w przerażeniu, kiedy dostrzegł między nimi Tristana Rosiera. Alexander już kierował na niego różdżkę, lecz gdy zamrugał coś się nie zgadzało, Rosier jakby się zacierał. Dementorzy byli coraz bliżej, a Alexander tylko wpatrywał się w Rosiera, mrugając intensywnie, nie do końca rozumiejąc co widzi. W końcu ten ostatni głos rozsądku w jego głowie, brzmiący zaskakująco podobnie do Idy, kazał mu wziąć się w garść. I nie było już Tristana, za to był Vincent. Młody Rineheart miał dziś jakiegoś wybitnego pecha, że skrzywiony umysł Gwardzisty właśnie jego obrał sobie na cel.
Farley obrócił głowę, sprawdzając czy aby na pewno wycofując się rakiem idzie do bramy, po czym przeniósł spojrzenie na zakapturzone postaci sunące na nich. Zacisnął palce na różdżce i wstrzymał oddech, koncentrując się tylko na dźwięku szumiącej mu w uszach krwi. Wrócił swoją wybrakowaną pamięcią do wspomnienia Próby Gwardzisty, do skutego lodem jeziora, do wszystkich wyrzeczeń, których się wtedy podjął, wszystkich słabości, które przezwyciężył. Poczuł, że jest silniejszy niż ogarniająca go niemoc, niż targające nim psychologiczne ułomności, niż atakujący ich dementorzy.
– Expecto Patronum! – powiedział, świszczącym ruchem różdżki pociągając w kierunku prawego przejścia, zataczając zamaszystym gestem półokrąg przez środek i do lewego przejścia.
Spojrzał zaraz na Billy'ego, prędko kiwając głową na jego pomysł.
– Wszyscy na miotły, tak jak przylecieliśmy! Już prawie jesteśmy – rzucił, od razu ruszając do Dearborna i pakując się na miotłę za nim, lewym ramieniem prędko chwytając się Cedrica. – Magicus Extremos! – wymówił inkantację, chcąc wzmocnić wszystkich swoich towarzyszy.
| Patronus o obniżonym ST, IV poziom organizacji ale używam tylko do odgonienia dementorów.
Rzuty zgodnie z fabularną kolejnością rzucania zaklęć.
Słowa Rinehearta wzbudziły w nim częściowy niepokój: może dezaktywowanie run najpierw przyniosłoby lepszy skutek? Zamyślił się na krótką chwilę. – Spróbujmy bez dezaktywowania run – odparł w końcu Vincentowi. Farley nie wiedział nic o runach, ale jeżeli Rineheart proponował to jako plan B to pewnie był po temu jakiś powód. Oby nie tylko różnica w pozycji, bo ważniejszą miała być tu wiedza. Alexander podejmował decyzje, ale bez swoich towarzyszy daleko by nie zaszedł.
Gwardzista spojrzał na Cedrica, ważąc jego słowa przez krótką chwilę. – Może i nie jest aż takie proste, a moze właśnie jest. Czasem najprostsze rozwiązania są najlepsze, a my nie mamy już czasu na półśrodki. Jeżeli Michael jest skłonny spróbować to musimy to zrobić – odpowiedział, a jako że nie pojawiła się żadna bardziej przekonująca możliwość wzięli się do działania, pół wyraźne sylwetki działające w jednym tempie.
Alexander z zapartym tchem patrzył, jak promienie zaklęć mkną ku bramie. Czas wydawał się zwalniać kiedy nagle coś drgnęło, ale ostatecznie wszystko zadziało szybciej niż Farley był w stanie przetworzyć. Ich plan zadziałał, wrota zdecydowanie ustąpiły – lecz równocześnie ich plan w pewnym sensie zawiódł. Właściwie to mogli przewidzieć, że użycie magii na wrotach nie będzie zbyt dobrym pomysłem. Tak, ten plan miał lukę, w którą udało im się wpaść. Cholera, Rineheart miał rację: trzeba było dezaktywować to ustrojstwo.
Niewidzialna siła przecięła przestrzeń i odepchnęła ich od wrót, ciskając w stronę przepaści, a powietrze przeciął niczym grom potępieńczy krzyk. Zaszorowali po ziemi, Farley starając się złapać oddech desperacko próbował zaprzeć się kończynami o podłoże żeby wyhamować pęd. Przewrotność losu bywała okrutna: ledwo co sami mieli zapewnić ochronę przed tym Michaelowi, a teraz sami potrzebowali pomocy. Ledwo się zatrzymał zaczął pełznąć znów w stronę bramy, starając się jak najbardziej oddalić od przeklętej dziury dookoła nich, bo zatrzymał się tuż-tuż krawędzi. Brakowało naprawdę niewiele żeby on i Lydia wypadli za obręb kamiennego placyku.
Echo niosło się w czeluści, a ściany drżały, lecz w tej chwili nie to było ich największym zmartwieniem. Zrobiło się zimno, przeraźliwie zimno, a Farley poczuł, jak coraz mniej chce mu się żyć. Ile razy można było ocierać się o śmierć i poświęcać wciąż na nowo? To, co robili było ułudą, mrzonką o świecie, który nigdy nie istniał i który nigdy nie powstanie, bo zła nie da się zniszczyć. Zło zawsze będzie tuż obok niczym ciągnący się za nimi cień. Najlepiej by było jakby wszyscy po prostu umarli – po co się starać, jeżeli ich cel był tak idealistyczny i nieosiągalny? Nie mogło im się udać, już nigdy nie mieli zaznać szczęścia.
Stanął na nogi, biorąc oddech, który zimnem przeorał mu gardło. Ukłucie bólu pomogło mu się jednak nieco otrząsnąć, zebrać myśli. Lydia coś krzyczała – brama. Unosząc różdżkę Alexander zadrżał z niepokoju, wzrokiem namierzając trzy ponure sylwetki dementorów, które sunęły prosto na nich; prosto na niego. Cały czas cofając się od bramy Alexander rozejrzał się prędko po swoich towarzyszach żeby sprawdzić, czy nikomu nic się nie stało. Zamarł jednak w przerażeniu, kiedy dostrzegł między nimi Tristana Rosiera. Alexander już kierował na niego różdżkę, lecz gdy zamrugał coś się nie zgadzało, Rosier jakby się zacierał. Dementorzy byli coraz bliżej, a Alexander tylko wpatrywał się w Rosiera, mrugając intensywnie, nie do końca rozumiejąc co widzi. W końcu ten ostatni głos rozsądku w jego głowie, brzmiący zaskakująco podobnie do Idy, kazał mu wziąć się w garść. I nie było już Tristana, za to był Vincent. Młody Rineheart miał dziś jakiegoś wybitnego pecha, że skrzywiony umysł Gwardzisty właśnie jego obrał sobie na cel.
Farley obrócił głowę, sprawdzając czy aby na pewno wycofując się rakiem idzie do bramy, po czym przeniósł spojrzenie na zakapturzone postaci sunące na nich. Zacisnął palce na różdżce i wstrzymał oddech, koncentrując się tylko na dźwięku szumiącej mu w uszach krwi. Wrócił swoją wybrakowaną pamięcią do wspomnienia Próby Gwardzisty, do skutego lodem jeziora, do wszystkich wyrzeczeń, których się wtedy podjął, wszystkich słabości, które przezwyciężył. Poczuł, że jest silniejszy niż ogarniająca go niemoc, niż targające nim psychologiczne ułomności, niż atakujący ich dementorzy.
– Expecto Patronum! – powiedział, świszczącym ruchem różdżki pociągając w kierunku prawego przejścia, zataczając zamaszystym gestem półokrąg przez środek i do lewego przejścia.
Spojrzał zaraz na Billy'ego, prędko kiwając głową na jego pomysł.
– Wszyscy na miotły, tak jak przylecieliśmy! Już prawie jesteśmy – rzucił, od razu ruszając do Dearborna i pakując się na miotłę za nim, lewym ramieniem prędko chwytając się Cedrica. – Magicus Extremos! – wymówił inkantację, chcąc wzmocnić wszystkich swoich towarzyszy.
| Patronus o obniżonym ST, IV poziom organizacji ale używam tylko do odgonienia dementorów.
Rzuty zgodnie z fabularną kolejnością rzucania zaklęć.
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'k100' : 1
--------------------------------
#3 'k8' : 1, 2, 4, 4, 8, 7, 6, 3, 5
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'k100' : 1
--------------------------------
#3 'k8' : 1, 2, 4, 4, 8, 7, 6, 3, 5
To mogło aż dziwić, że wszystkim nam udało się zabezpieczyć przed nadciągającym zimnem, bo z tego, co było mi wiadomo, że zadne z nas nie specjalizowało się w transmutacji. A tego ranka był to już drugi czar z tej dziedziny, który udało mi się rzucić z powodzeniem - na całe szczęście. Poczułem jak pod moim ubraniem gęstnieję i od razu robi mi cieplej. Dotknąwszy głowy, zamiast włosów, poczułem szorstką, owczą wełnę. Wszyscy chyba wyglądaliśmy komicznie, ale to nie miało żadnego znaczenia. Najważniejsze, że chłód nie będzie doskwierał aż tak.
W chwili, kiedy Michael dotknął dłonią muru pomyślałem, że spełniły się moje obawy. Agonalne krzyki, wrzaski, hałasy... Ani ludzkie, ani zwierzęce. A był to dopiero początek tego, co mogło tam na nas czekać. Jakaś siła odrzuciła nas wszystkich do tyłu. Rozejrzałem się i ujrzałem Lydię nad przepaścią. Drgnąłem, chcąc ruszyć się ku niej, ale Billy okazał się szybszy.
Zanim ich ujrzałem, to poczułem tę obecność. Nagle zrobiło się cicho i wręcz lodowato. Palce, zaciśnięte na różdżce skostniały, a moje myśli zaczęły kierować się ku najmroczniejszym wspomnieniom. Odwróciłem się ku dementorom i uniosłem różdżkę. Przywołałem z odmętów pamięci jedne z najszczęśliwszych chwil z lat dzieciństwa - te spędzone z ojcem na długich rozmowach i opowieściach o jego podróżach, o świętach we czwórkę i pierwszym zauroczeniu mugolską dziewczynką; chwilach, kiedy wszystko było proste, nieskomplikowane, a przyszłość malowała się w jasnych barwach. Pomyślałem też o chwili, kiedy pierwszy raz wziąłem na ręce moją nowonarodzoną córkę - Annie, bo nie było szczęśliwszego momentu. Wtedy powiedziałem z mocą: - Expecto patronum.
Mój jeden patronus, przybierający formę foxhounda angielskiego, może nie mógł przegonić aż trzech, ale byłem pewien, że zaraz dołączą do niego inni świetliści strażnicy.
Zwróciłem podejrzliwie spojrzenie ku bramie, patrząc jak zaczyna się otwierać - mimo wszystko. Musieliśmy się tam dostać jak najszybciej. Kiwnąłem głową, Billy miał słuszność, na miotłach będzie znacznie szybciej. Zdjąłem pas z tułowia, przymocowany do miotły i dosiadłem jej, zbliżając się do Alexandra, by usiadł zaraz za mną. - Magicus extremos - powiedziałem, niemal równocześnie z nim. Gdy objął mnie ramieniem, odepchnąłem się stopami od ziemi, aby lekko się nad nią wznieść i podążyć za Williamem.
[urlhttps://www.morsmordre.net/t5839p1050-rzuty-koscmi#271936]rzut na Expecto patronum[/url]
tu kostka na Magicus Extremos
W chwili, kiedy Michael dotknął dłonią muru pomyślałem, że spełniły się moje obawy. Agonalne krzyki, wrzaski, hałasy... Ani ludzkie, ani zwierzęce. A był to dopiero początek tego, co mogło tam na nas czekać. Jakaś siła odrzuciła nas wszystkich do tyłu. Rozejrzałem się i ujrzałem Lydię nad przepaścią. Drgnąłem, chcąc ruszyć się ku niej, ale Billy okazał się szybszy.
Zanim ich ujrzałem, to poczułem tę obecność. Nagle zrobiło się cicho i wręcz lodowato. Palce, zaciśnięte na różdżce skostniały, a moje myśli zaczęły kierować się ku najmroczniejszym wspomnieniom. Odwróciłem się ku dementorom i uniosłem różdżkę. Przywołałem z odmętów pamięci jedne z najszczęśliwszych chwil z lat dzieciństwa - te spędzone z ojcem na długich rozmowach i opowieściach o jego podróżach, o świętach we czwórkę i pierwszym zauroczeniu mugolską dziewczynką; chwilach, kiedy wszystko było proste, nieskomplikowane, a przyszłość malowała się w jasnych barwach. Pomyślałem też o chwili, kiedy pierwszy raz wziąłem na ręce moją nowonarodzoną córkę - Annie, bo nie było szczęśliwszego momentu. Wtedy powiedziałem z mocą: - Expecto patronum.
Mój jeden patronus, przybierający formę foxhounda angielskiego, może nie mógł przegonić aż trzech, ale byłem pewien, że zaraz dołączą do niego inni świetliści strażnicy.
Zwróciłem podejrzliwie spojrzenie ku bramie, patrząc jak zaczyna się otwierać - mimo wszystko. Musieliśmy się tam dostać jak najszybciej. Kiwnąłem głową, Billy miał słuszność, na miotłach będzie znacznie szybciej. Zdjąłem pas z tułowia, przymocowany do miotły i dosiadłem jej, zbliżając się do Alexandra, by usiadł zaraz za mną. - Magicus extremos - powiedziałem, niemal równocześnie z nim. Gdy objął mnie ramieniem, odepchnąłem się stopami od ziemi, aby lekko się nad nią wznieść i podążyć za Williamem.
[urlhttps://www.morsmordre.net/t5839p1050-rzuty-koscmi#271936]rzut na Expecto patronum[/url]
tu kostka na Magicus Extremos
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 73
--------------------------------
#2 'k8' : 7, 1, 7, 3, 5
#1 'k100' : 73
--------------------------------
#2 'k8' : 7, 1, 7, 3, 5
Przyłożył pokrytą wełną dłoń do bramy, świadom ryzyka, ale zdeterminowany. Ku jego zaskoczeniu, rozlewająca się pod wpływem dotyku magia nie wydawała się wroga, a raczej... przyjazna.
-To... - zaczął, ale nie zdążył dać Zakonnikom znać zanim wiązki Confundusów uderzyły w bramę. -...zadziałałoby lepiej bez zaklęć! - zdał sobie sprawę, otwierając szerzej oczy - ale nikt go nie widział. Kusiło go, by pchnąć bramę, ale było już za późno. Skrzywił się na dźwięk upiornych hałasów, a potem wylądował na ziemi, odrzucony. Nie!
Poderwał się na równe nogi, rozejrzał. Widział już Zakonników, całych, powstających z kolan, widział swój lodowaty oddech, a w tyle kręgosłupa odczuwał dobrze znany chłód. Czyżby zaalarmowali dementorów?
-Jestem cały! - obwieścił wszystkim, bowiem był dla nich niewidzialny.
Pomknął spojrzeniem ku bramie, pchnął ją, a ta zadziwiająco łatwo ustąpiła. Wrota otwarły się na oścież.
-Ruszajmy! Vincent, lecę z tobą. - podszedł do Rinehearta, delikatnie chwycił go za ramię, aby dać mu znać, gdzie jest. Byli już tak blisko... ale Michaela zaczęły nagle dopadać wątpliwości. Niepokój. Lęk. Co, jeśli Justine tam nie ma? Jeśli nigdy stąd nie wyjdą?
Rozpoznał w swoim strachu działanie dementorów.
-Niech ostatni zamknie za nami bramę! - zaproponował, nie wiedząc, czy mogą spodziewać się pościgu. Potem zaś wziął głęboki wdech i przywołał wspomnienia z dzieciństwa, historie o magii opowiadane Justine, Gabrielowi i Kerstin, uśmiechy na twarzach rodzeństwa. I jeszcze, jakby obawiając się, że myśl o Justine nie będzie w tym miejscu wystarczająco silna, wrócił wspomnieniami do czasów sprzed Bezksiężycowej Nocy, do stycznia, do bezpieczeństwa i ciepła sklepu na Pokątnej, do uśmiechu Hannah Wright i smaku ciasta, które jej przyniósł.
-Expecto Patronum. - wypowiedział, chcąc aby jego wilk przegnał stąd dementorów, a następnie wsiadł na miotłę.
1. otwieram bramę bez kostki
2. patronus
-To... - zaczął, ale nie zdążył dać Zakonnikom znać zanim wiązki Confundusów uderzyły w bramę. -...zadziałałoby lepiej bez zaklęć! - zdał sobie sprawę, otwierając szerzej oczy - ale nikt go nie widział. Kusiło go, by pchnąć bramę, ale było już za późno. Skrzywił się na dźwięk upiornych hałasów, a potem wylądował na ziemi, odrzucony. Nie!
Poderwał się na równe nogi, rozejrzał. Widział już Zakonników, całych, powstających z kolan, widział swój lodowaty oddech, a w tyle kręgosłupa odczuwał dobrze znany chłód. Czyżby zaalarmowali dementorów?
-Jestem cały! - obwieścił wszystkim, bowiem był dla nich niewidzialny.
Pomknął spojrzeniem ku bramie, pchnął ją, a ta zadziwiająco łatwo ustąpiła. Wrota otwarły się na oścież.
-Ruszajmy! Vincent, lecę z tobą. - podszedł do Rinehearta, delikatnie chwycił go za ramię, aby dać mu znać, gdzie jest. Byli już tak blisko... ale Michaela zaczęły nagle dopadać wątpliwości. Niepokój. Lęk. Co, jeśli Justine tam nie ma? Jeśli nigdy stąd nie wyjdą?
Rozpoznał w swoim strachu działanie dementorów.
-Niech ostatni zamknie za nami bramę! - zaproponował, nie wiedząc, czy mogą spodziewać się pościgu. Potem zaś wziął głęboki wdech i przywołał wspomnienia z dzieciństwa, historie o magii opowiadane Justine, Gabrielowi i Kerstin, uśmiechy na twarzach rodzeństwa. I jeszcze, jakby obawiając się, że myśl o Justine nie będzie w tym miejscu wystarczająco silna, wrócił wspomnieniami do czasów sprzed Bezksiężycowej Nocy, do stycznia, do bezpieczeństwa i ciepła sklepu na Pokątnej, do uśmiechu Hannah Wright i smaku ciasta, które jej przyniósł.
-Expecto Patronum. - wypowiedział, chcąc aby jego wilk przegnał stąd dementorów, a następnie wsiadł na miotłę.
1. otwieram bramę bez kostki
2. patronus
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 75
'k100' : 75
Lewą ręką chwycił się mocno trzonka miotły.
-Jestem za tobą, na miotle. - rzucił do Vincenta, choć ten pewnie odczuł wagę jego ciała na miotle. Mike jeszcze kilka sekund zanim wystartują, a jego serce i myśli już rwały się do panoptikonu, do Justine. Czy znajdą ją tam? Gdzie? Ile czasu mieli, czy druga grupa odciągnęła strażników?
-Mico. - rzucił, kierując różdżkę na siebie. Musiał być jak najszybszy, jak najsprawniejszy.
-Jestem za tobą, na miotle. - rzucił do Vincenta, choć ten pewnie odczuł wagę jego ciała na miotle. Mike jeszcze kilka sekund zanim wystartują, a jego serce i myśli już rwały się do panoptikonu, do Justine. Czy znajdą ją tam? Gdzie? Ile czasu mieli, czy druga grupa odciągnęła strażników?
-Mico. - rzucił, kierując różdżkę na siebie. Musiał być jak najszybszy, jak najsprawniejszy.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 18
'k100' : 18
Strona 2 z 15 • 1, 2, 3 ... 8 ... 15
Zejście do Azkabanu
Szybka odpowiedź