Zejście do Azkabanu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zejście do Azkabanu
W związku z utratą połączenia z budynkiem Azkabanu, podjęto decyzję o budowie więzienia o zaostrzonym rygorze głęboko pod podziemiami Tower of London w którym mieścił się dotychczasowy areszt. Budowę ukończono w listopadzie 1956 r. i pozostano przy starej nazwie Azkabanu.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
Zakonnicy nie wiedzieli, ile czasu spędzili już w Azkabanie, ale zdawać im się mogło, że całą wieczność. Podróż do celu Justine była długa, ciągnęła się w nieskończoność, powrót wcale nie był krótszy. Krocząc jednak szybciej, dzięki pozostawionym oznaczeniom z zimnego ognia, znacznie sprawniej i bez przeszkód mogli dotrzeć do punktu, z którego wyruszyli. Nigdzie jednak nie byli w stanie dostrzec swoich sojuszników — trójki zakonników, którzy za decyzją przywódcy wyruszyli w przeciwnym kierunku. Czas jaki upłynął i pogarszająca się kondycja psychiczna czarodziejów sprawiały, że przestawali być pewni, którym tak naprawdę korytarzem wyruszyli William, Lydia i Cedric, skąd dobiegał głos Pomony. Nie wiedzieli, czy wciąż znajdowali się w tym samym korytarzu, czy może przeszli do innego — a może odnalazłszy zakonniczkę udali się już do wyjścia z Azkabanu, nie chcąc tracić w tym miejscu cennych chwil. Wciąż czekała ich długa podróż po setkach stopni w górę, przez Tower aż do Oazy.
Wilczy głos w głowie Michaela nie ustawał, choć wydawało mu się, że udawało mu się go zagłuszyć własnymi myślami. Nie będąc do końca pewnym tego, co się z nim działo, wyciągnął z kieszeni magiczny kamień, który emanował wyjątkową mocą i postanowiwszy go skruszyć, wtarł sobie w oko. Ta makabryczna i ryzykowna decyzja jednak się opłaciła. Choć Tonks nie mógł przewidzieć efektu działania magicznego odłamka, poczuł się silniejszy. Iskierka wiary w szczęśliwy koniec zapaliła się w jego głowie na krótką chwilę. Czując się niepewnie złożył uzdrowicielowi nietypową propozycję, ten jednak od razu ją odrzucił.
Wilk nie odpuszczał jednak, a jego warkot rozbrzmiał w głowie Michaela, kiedy przed nim stanął uzdrowiciel. Skóra i kości. Zrobiłbym sobie z jego ręki wykałaczkę. Ale hm... Byłby niezły na przystawkę. A kiedy zerknął na Vincenta niosącego jego siostrę poczuł, jak wstępuje w niego złość. To przez niego nic nie zjadłem wciąż. Mógłbym się posilić, nim chociażby. Przecież gdyby coś zrobił wtedy, jej nigdy by tu nie było. To przez niego tu jesteś. Jesteśmy... Zrobię z nim porządek, raz dwa. Choć jego ciało się nie zaczęło zmieniać, jak chwilę wcześniej, wilk, zamiast zniknąć zaczynał przejmować kontrolę nad jego umysłem. Co gorsza, Michael wiedział, że jeśli tak dalej pójdzie przegra z nim walkę zupełnie.
Koszmary Alexandra powoli zaczynały się ziszczać. Grupa marniała. Widział to zarówno po słabnącym Michaelu, jak i milczącym, coraz bledszym i bardziej zobojętniałym Vincencie. Powoli zaczynało mu się mieszać w głowie — był jednak uzdrowicielem, wiedział, że zaczyna popadać w skrajności, a jawa miesza się z wizjami; coś, jakby to miejsce, wydobywało z niego najgorsze lęki, obawy i przekuwało je w nową rzeczywistość. Był świadom tego, że sam wypala się bardzo szybko, tak jak musiał wiedzieć, że jeśli poświęci się dla wszystkich nikomu z nich już nie pomoże. Może właśnie strach — a może wręcz przeciwnie, niegasnące w nim światło skłoniło go do próby przemówienia Michaelowi do rozsądku. Z pasa pełnego eliksirów wydobył jedną fiolkę i przekazał ją aurorowi, który wypił ją od razu — i od razu poczuł się znacznie lepiej. Zniknęło zniechęcenie, brak wiary, chęć pozostania tu w tym miejscu, a także potworna samoocena. Nie zniknął jednak wilczy głos...
Zaraz po tym Farley zbliżył się do Vincenta i rzucił na niego zaklęcie uspokajające, to samo czyniąc z samym sobą zaraz potem. W obu przypadkach czarodzieje poczuli, jak ich mięśnie rozluźniają się, a ich rozkołatane serca powoli powracają do w miarę normalnego rytmu.
Zakonnicy ruszyli przed siebie, w korytarz, w który według tego, co podpowiadała im pamięć wyruszyli wcześniej pozostali. Szli krótko, gdy pojawili się przed pierwszym rozwidleniem. Ścieżka w lewo oznaczona była symbolem zimnego ognia. Szli więc dalej, po ciemku, po omacku, powoli; pomiędzy celami z więźniami pomrukującymi wciąż coś do siebie. W końcu dostrzegli światło, wpierw nikłe, a potem coraz jaśniejsze — kierując się korytarzem za nim dotarli do rozwidlenia, ale to nie dwie drogi przykuły uwagę ich wszystkich. To otwarta cela i kilku dementorów wiszących nad nieruchomym ciałem jednego z więźniów - mogli to poznać po zabiedzeniu i więziennych szatach leżącej ofiary. Dementorzy w wirze nad nią unosili się i opadali — pozbawieni kapturów z odsłoniętymi głowami przypominającymi czaszki bez oczu i nozdrzy, z samym przerażającym, wypełnionym ostrymi kłami otworem gębowym.
Farley, nim w ogóle jakkolwiek zareagował spojrzał na swych towarzyszy. I kiedy obrócił się w kierunku Michaela zdał sobie sprawę, że nie był tu wcale z sojusznikiem. Człowiek, którzy przed nim stał wyglądał jak nikt inny, lecz sam Lord Voldemort. Jego ciałem wstrząsnęło coś paskudnego.
Przeświadczenie, że leżącym nieruchomym ciałem była jego córka pojawiało się i znikało, mącąc mu w głowie, nie dając mu spokoju. Obecność dementorów, które się z końca korytarza zdążyły już zbliżyć jedynie wzmagała niepewność, wywoływała smutek i rozgoryczenie na przemian z wątpliwościami i konsternacją. To miejsce było na swój sposób chore i każdy kto w nim przebywał zaczynał chorować na tę samą dolegliwość. Szarpany mdłościami Will, zamknąwszy oczy dziecku, odszedł od niego, by pozwolić organizmowi zareagować. Gdyby tylko dało się w ten sposób pozbyć tego jątrzącego wewnątrz uczucia. Żołądek coś ścisnęło, popchnęło jego zawartość aż do przełyku, a później przez gardło na posadzkę. Znikoma ilość treści spowodowała ból; na podłodze pojawiła się głównie żółć ze śliną. Wspomnienie córki — już nie uśmiechniętej, nie wesołej, roześmianej — podrzucanej wysoko przez niego, a zawieszonej gdzieś pomiędzy krainą życia i śmierci ponownie szarpnęło jego ciałem w rozpaczy, kiedy próbował wzmocnić patrnusa. Bernardyn rozmył się powoli w powietrzu, a chłód, który się znów pojawił po jego zniknięciu był dobrze wyczuwalny.
W ostatnim porywie woli i chęci odnalezienia w sobie siły do walki sięgnął po fiolkę z eliksirem, który spoczywał w jego kieszeni. Korek nie chciał ustąpić, z trudem udało mu się ją otworzyć i wypić zawartość do końca. Wtedy poczuł, jak trzeźwieje — zupełnie tak, jak oblany kubłem zimnej wody wraca myślami do teraźniejszości, potrafiąc racjonalnie poukładać rzeczywistość. Wtedy też zdał sobie sprawę, że leżąca dziewczynka nie była Amelią. Ani teraz ani wcześniej. Był też już pewien, że wszystko, co o niej myślał w kontekście Azkabanu było nieprawdą, mamidłem, które przysłoniło mu pogląd na sytuację. Dziewczynkę zostawił w Oazie, bezpieczną i beztroską.
Kolejne działania były proste i sprawne: wpierw podniósł dziewczynkę, a później wraz z nią w ramionach usiadł na miotle, paskiem przytwierdzając ją do siebie tak, by jej bezwładne ciało nie osunęło mu się podczas lotu.
Wtedy też to poczuł — kościste palce zaciskające się na jego wysuwającym się do przodu ramieniu. Mimowchodem jego ciałem wstrząsnął przerażający dreszcz. Miał ich tuż za sobą; wiedział też, że nie pozwolą mu całkowicie uciec, ale był znacznie szybszy od nich, a wyjątkowa miotła pozwoliła mu zostawić ich na jedną chwilę daleko w tyle. Brak rozgrzewającej aury patronusa zdawał się częściowo rekompensować wypity eliksir. Choć nie mógł rozniecić w nim nadziei i siły, nie mógł pokonać upiorów, pozwalał mu na szybkie rozeznanie i sprawne działanie w niesprzyjającej aurze.
Szybko, w mgnieniu oka pokonał kręte korytarze, które musiał mijać z wyjątkowa zwinnością dokonując gwałtownych manewrów i szybko znalazł się przed rozwidleniem. To tam ujrzał dwójkę Zakonników, jeszcze nim echem rozniósł się po korytarzu głos aurora wykrzykujący jego imię i informację o tym, że znalazł poszukiwaną zakonniczkę. Ujrzał też swoją siostrę klęczącą na posadzce, trzymaną za ramię przez Cedrika z fiolką w drugiej dłoni.
Auror nie miał łatwego zadania, tym bardziej, że towarzysząca mu dziewczyna, popadając w obłęd zaczynała stawać się ciężarem, ofiarą, której nie potrafił pomóc. Widział jak gaśnie, sekunda po sekundzie, jak uchodzi z niej wszystko co pozytywne, a wszystkie emocje ulatują z niej niczym obłok pary z gorącego naczynia. Dearborn nie był w stanie ocenić jej stanu ani kondycji psychicznej zbyt wnikliwie, ale obserwował bardzo szybko postępujące w niej zmiany, jak z chaosu emocji zaczyna robić się coraz bardziej apatyczna. Mógł więc podejrzewać, że w końcu zgaśnie całkiem, nie miał zbyt wiele czasu. Ciągnął ją, tak długo póki nie stawiała oporu, poddawała się uciskowi jego ręki i prowadzeniu ku rozwidleniu, a kiedy już przy nim stanęli, machnął różdżką. Myśli związane z córką niosły ze sobą wiele pozytywnych i pięknych emocji. Dlatego właśnie z różdżki Cedrica wyłonił się intensywnie lśniący foxhound, po raz kolejny podczas tej wyprawy. Ruszył w kierunku korytarza, ale zaczął szybko gasnąć. Wspomnienia z małą dziewczynką były zbyt mętne. Umykały aurorowi bardzo szybko. Był zbyt rozproszony stanem czarownicy obok. Świetlisty pies po pokonaniu kilkunastu jardów rozmył się w powietrzu. Nigdzie przed nim nie dostrzegł w gasnącym blasku patronusa dementorów. Ale czuł ich obecność — z tyłu, z korytarza, z którego przyszli we trójkę.
Ten sen miał się nigdy nie skończyć. Lydia, dzięki kocim oczom widziała w ciemności więcej, ale nagle okazywało się, że każdy najdrobniejszy ruch w otoczeniu sprawiał, że się wzdrygała. Każde drgnięcie więźnia w celi odbierała jako potencjalny atak. Chciało jej się płakać. Chciało jej się wyć. Co gorsza - była nieszczęśliwa tak, jak jeszcze nigdy. Dotknięta piętnem porażki, śmierci, zgrozy, która zalęgła się w jej sercu i zajęła wnętrzności. I to paskudne uczucie prześladowało ją przez pewien czas, aż w końcu zaczęło znikać. Znikał lęk, znikał smutek i rozpacz. Znikało dogłębne pragnienie ucieczki i opuszczenia tego miejsca. To wszystko co czuła odchodziło gdzieś, pozostawała tylko... pustka. Ciemna, ponura i nijaka. Stawała się obojętna, apatyczna. Przestała już walczyć. Mogła tylko być. Patrzeć, funkcjonować, mówić. Nie myślała już jednak za wiele. Stawała się namiastką czegoś, co sama widziała — bez pocałunku demetora.
Szła przez pewien czas posłusznie za Cedrikiem, aż w końcu stanęła w miejscu, nogi odmówiły jej posłuszeństwa. I kolana się pod nią ugięły.
Cedric był znacznie silniejszy od Lydii, która szła za nim dotąd jak bezwolna kukła, ledwie powłócząc nogami. Kiedy jednak nadszedł moment, że siły opuściły ją zupełnie, kolejne szarpnięcie aurora sprawiło, że dziewczyna runęła bezwładnie na posadzkę. Mógł iść dalej, ale musiał ciągnąć ją po ziemi za sobą. Krążący w jego żyłach eliksir wciąż działał, dzięki czemu auror myślał trzeźwiej, nieświadom zapewne, że dzięki niemu skuteczniej opierał się koszmarom Azkabanu, które coraz ciaśniej go otaczały. Wiedząc jednak, że z każdą minutą spędzoną w tym miejscu jego umysł był narażony na coraz większą i niebezpieczniejszą próbę postanowił sięgnąć po ostatnią posiadaną fiolkę z eliksirem. Bez trudu odkorkował zębami fiolkę i wypił jej zawartość. Działanie było natychmiastowe, przestał zupełnie odczuwać przykre skutki obecności w tym miejscu — choć wiedział, że to chwilowe i z pewnością powrócą do niego znacznie silniejsze, nagle, gdy działanie ustanie. Wtedy też w ciemnym korytarzu, dzięki transmutowanym oczom w kocie ujrzał zwiększający się punkt. Szybko zorientował się, że wylatujący w powietrzu element był czarodziejem lecącym na miotle, a konkretniej Zakonnikiem. William nie leciał jednak sam. Przed nim siedziało dziecko. Dopiero, gdy czarodziej podleciał całkiem blisko mógł dostrzec, że było nieprzytomne. Chłopiec, czy dziewczynka? Z początku nie wiedział. Miało przymknięte powieki, nie wiedział, czy żyło, czy nie. Ubrane w zdecydowanie zbyt duży jak na nie strój więźnia, krótkie, ciemne, niedbale ścięte włosy wywijały się we wszystkie strony; głowa oparta była o bark zakonnika. Dopiero, gdy Moore się całkiem zbliżył mógł uznać, że dziecko było dziewczynką, miała delikatne rysy i prawdopodobnie w normalnych okolicznościach byłaby ślicznym dzieckiem.
| Tura: 16. AZKABAN: 11
W związku z nadchodzącym, Mistrz Gry życzy Wam spokojnych, zdrowych i regenerujących psychikę świąt z dala od dementorów. Na odpis macie czas do 27.12 godz. 20:00. W ramach bożonarodzeniowego prezentu wszyscy otrzymują od Mistrza Gry Magicus Extremos +10 w tej (i tylko w tej) turze. Możecie również pisać tyle postów ile potrzebujecie (wciąż macie do dyspozycji wyłącznie 2 akcje) i spacerować po Azkabanie wedle uznania aż do ostatniej minuty (bez zakładania czegoś, co może stwierdzić tylko MG - np. że obie grupy się spotkały).
Alexander, Michael, Vincent, rzucacie kością k100 na odporność psychiczną. ST przełamania wynosi 50.
Cedric, jak chcesz złapać Lydię musisz dodatkowo rzucić kością. St powodzenia wynosi 32.
Lydia, stałaś się świadkiem pocałunku dementora. Od tej pory, co post rzucasz dodatkowo kością k3.
Od tej pory czas dla wszystkich liczony jest inaczej, akcje nie dzieją się w tym samym czasie; nie sugerujcie się turami w kontekście wzajemnych działań.
Alexander, od przekroczeniu progu Azkabanu, przez wzgląd na słabszą kondycję psychiczną rzucasz kością na skutki po przebytej klątwie, co drugą turę. {1/2}
Do końca wątku wyglądasz, jak Ramsey Mulciber (niefart).
Tym razem wrogiem jest Michael
Działające zaklęcia i eliksiry:
Caldasa (Alexander, Lydia, Michael, William, Cedric, Vincent)
Fera Ecco (Cedric)
Fera Ecco (Lydia)
Czuwający strażnik (Cedic) 3/5
Czuwający strażnik (William) 1/5
Eliksir znieczulający (Cedric) 1/5
Użycie Patronusa Alexandra: 1/4
Możecie w tej turze dokonać dwóch akcji, a także przemieszczać się w granicach rozsądku. Możecie rozdzielić swoje działania na dwa posty, wykorzystać do tego szafkę lub jeśli w niczym to nie przeszkadza, zawrzeć wszystko w jednej odpowiedzi.
- Ekwipunek:
Lydia:
- zwinięty w ciasny rulon sweter
-Mieszanka antydepresyjna (1 porcja)
- Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asa]
- Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 30, moc +15) [od Asa]
- Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 28, moc +15) [od Charlene]
Vincent:
- miotła- eliksir kameleona (od Asa)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10) (od Charlie)
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 46) (od Charlie)
Cedric:
- miotła- Kameleon (od Charlene)- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)- Czuwający strażnik (1 porcje, stat. 40)
- Wywar wzmacniający (1 porcja, stat. 15)
+ różdżka strażnika Tower
Alexander:
- różdżka Hesperosa Croucha
- lusterko dwukierunkowe (od Billa, do pary z Kieranem)
- Eliksir uspokajający 1(2 porcje, stat. 46, moc +20)
- Felix Felicis (1 porcja)- Kameleon (1 porcja, stat. 46)
- kryształ 1
- kryształ 2
Michael:
peleryna niewidka jako ubranie
muszla magicznej skrępy z Oazy na szyi
-zmniejszona (w tym poście) miotła[/url]
-Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
-Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, stat, 40, moc +15)
-Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10)
-Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10)- Kameleon (1 porcja, E 20)
dwa białe kryształy: pierwszy-obrażenia psychiczne i drugi-syren
William:
- miotła bardzo dobrej jakości
- eliksir przeciwbólowy (1 porcja, stat. 40) [z wyposażenia]
- czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asbjorna]- eliksir kameleona (1 porcja) [od Asbjorna]
- Mieszanka antydepresyjna (2 porcje, stat. 35)
- Żywotność:
Lydia: 8/213 kara: -70
-175 (psychiczne)
Vincent: 144/215 kara: -15
-75 (psychiczne)
Cedric: 127/232kara: -20
-75 (psychiczne)
Alexander: 149/218 kara: -15
-75 (psychiczne)
Michael: 198/202
-4 (psychiczne)
William: 105/240 kara: -30
-105 (psychiczne)
Justine:
Obrażenia czasowe:
210/240
- psychiczne - 10
- wyziębienie -10
- tłuczone -10 sine nadgarstki;
Obrażenia stałe:
- niesprawne oba nadgarstki; niewyleczone zwichnięcie (-30 do wszystkich czynności wymagających użycia dłoni)
- szeroka blizna nad lewą brwią (-10 do estetyki)
- seplenienie z powodu zbyt długiego i nierówno przeszczepionego języka
- dyskomfort spowodowany mówieniem i wydawaniem dźwięków
Wypicie eliksiru przypominało przebudzenie się z trawionego gorączką snu; chociaż nadal znajdował się w samym środku koszmaru na jawie, otoczony kakofonią niosących się echem głosów i ciągnięty w dół lodowatą, niemal namacalną obecnością czających się w mroku dementorów, nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że przez cały ten czas znajdował się pod wodą, dopiero teraz wynurzając ponad nią głowę. Wszystko stało się wyraźniejsze, głośniejsze; utrzymujący się na języku paskudny posmak żółci wywołał nieprzyjemne wzdrygnięcie, jego żołądek znów ścisnął się gwałtownie, ale już nie zgiął się w pół; nie opadł też na kolana, choć jeszcze przed momentem miał ochotę przyciągnąć do siebie bezwładne ciało córki i już z nią pozostać, pozwolić, by nuty odległej piosenki ukołysały ich oboje. Teraz, gdy na nią patrzył, nie widział już Amelii – dziewczynka odzyskała swoje rysy, krótkie włosy w niczym nie przypominały jasnych pukli, chude ramiona wydawały się zbyt ostre, policzki zapadnięte; poczuł ulgę – i ból jednocześnie, zabarwiony natychmiast wyrzutami sumienia. To nie było jego dziecko, ale wciąż czyjeś, być może – kobiety, której nie zdążył uratować, teraz zwisającej bezwładnie z lodowych sopli. Spojrzał na nią po raz pierwszy od długiego czasu, wcześniej – otumaniony własnym strachem i żalem – ledwie rejestrował, że umierała tuż obok, w miarę jak powiększała się plama przesiąkającej przez więzienną szatę krwi, lśniącej w blasku zawieszonej ponad posadzką kuli, ściekającej po kościstych nogach i zatrzymującej się na brudnej posadzce. – Przepraszam – powiedział do niej, powtarzając to słowo raz jeszcze. Żałował, że nie mógł pożegnać jej właściwie – wydostać ciała z pułapki, wyciągnąć z przeklętego Azkabanu, zanim dorwą je jego strażnicy, wrzucając je w przepaść jak szmacianą lalkę, jak coś niepotrzebnego, z czego nie mogli już niczego wydrzeć. Gdyby miał więcej czasu, gdyby nie czuł, jak siły stopniowo z niego uciekają, i gdyby cenne minuty nie przeciekały mu przez palce, nie zostawiłby jej w ten sposób – ale teraz, gdy jego umysłu nie przygniatał już niemożliwy do zrzucenia ciężar, ostrzegawcze słowa staruszki powróciły do niego ze zdwojoną mocą. Trzeźwość myśli, którą dał mu eliksir, sprawiła, że czuł się jednocześnie lepiej i gorzej; lepiej, bo mógł działać, planować, przynajmniej na kilka minut do przodu; i gorzej – bo był wreszcie w stanie ocenić w pełni powagę sytuacji, dostrzegając, jak wiele zależało od tego, czy odnajdzie w sobie wystarczająco dużo sił, by metaforycznie i dosłownie podźwignąć się z ziemi.
Razem z Sarah, przyczepioną do niego, drobną, ledwie żywą; otoczył ją ramieniem, zaciskając na moment palce na skórzanym pasku i sprawdzając, czy trzymał się wystarczająco mocno, ani przez sekundę nie rozważając scenariusza, w którym mógłby ją tak po prostu zostawić. Mimo że nie miał pojęcia, czy dało się jej jeszcze pomóc, nie wybaczyłby sobie, gdyby chociaż nie spróbował; był to winien – jeśli nie jej, to przynajmniej jej matce, której rozpaczliwy szloch wciąż odbijał się mgliście w jego głowie, mimo że ona sama miała już nigdy więcej nie zapłakać.
Kościste palce zaciśnięte na ramieniu sprawiły, że coś lodowatego ścisnęło go za gardło, ale nie czekał, aż dłoń szarpnie go w tył; zmusił miotłę do wyrwania się do przodu, wiedząc, czując, że nie mógł uciekać w ten sposób w nieskończoność – ale chcąc oddalić się od przerażających istot chociaż na chwilę, zwiększyć dystans. W spowitych w ciemnościach korytarzach leciał prawie na oślep – manewrowanie było koszmarem, nagłe zakręty wymuszały gwałtowne reakcje, które starał się amortyzować własnym ciałem, stabilizując chwiejącą się przed nim dziewczynkę. Przez moment bał się, że zgubił drogę – źle skręcił, zaplątał się wśród cel – ale właśnie wtedy, gdy już zaczynał ogarniać go strach, dostrzegł przed sobą zimny, zawieszony w powietrzu ogień. Jasna plamka zwróciła jego uwagę jako pierwsza, bardzo szybko przeniósł ją jednak na dwie sylwetki, które znajdowały się dalej – rozpoznając w nich Lydię i Cedrica. Głos Dearborna poniósł się po korytarzu zaraz potem, sprawiając, że początkowo ogarnęła go ulga – ale w miarę, jak oczy chłonęły szczegóły rozgrywającej się przed nim sceny, nienazwany jeszcze lęk zaczął wypierać wszystkie inne emocje. – Cedric! – krzyknął, zwalniając tuż przed nimi i zatrzymując się, z trudem powstrzymując pierwotny odruch rzucenia się w kierunku Lydii – bladej, chwiejącej się na kolanach, ze spojrzeniem zbyt nieobecnym i rozproszonym, by wszystko mogło być w porządku. Zanim jednak pierwsze z pytań znalazło drogę na jego usta, odwrócił się przez ramię, zaciskając palce prawej dłoni na różdżce, lewą przytrzymując Sarah; nadal czuł za sobą oblepiającą go obecność dementorów i nie miał zamiaru ściągnąć ich tutaj, do nich, do niej. To o niej pomyślał najpierw – o Lydii śmiejącej się nad kuflem kremowego piwa, z imponującymi wąsami z białej piany tuż nad górną wargą, naśladującej głos ich wuja; później – o Lydii odwiedzającej Oazę po raz pierwszy, rozglądającej się po niewielkiej chacie, o Amelii zbiegającej z drabinki i rzucającej jej się na szyję; radosne głosy, znajome zapachy, światło słońca filtrowane przez proste firanki – pozwolił, by to wszystko na chwilę go otoczyło, skupił się na tym – myśląc też o tym, co musiał zrobić, żeby to wszystko ocalić. – Expecto patronum – wypowiedział, tym razem wyraźnie czując, jak jego różdżka zadrżała, a z jej końca wydostała się świetlista postać bernardyna, dodatkowo wypełniając jego serce spokojem – blednącym jednak szybko, gdy znów się odwrócił, zatrzymując spojrzenie na siostrze.
Nie zeskoczył z miotły tylko dlatego, że wciąż czuł na plecach paskudny oddech upływającego czasu; wiadomość, którą musiał przekazać, ciążyła mu na ramionach prawie fizycznie, jak bagaż, którego nie mógł zrzucić. Zniżył się jednak jeszcze bardziej, tak, że stopy zaszurały mu o posadzkę, a on sam prawie zrównał się poziomem z klęczącą Lydią. – Co się st-t-tało? – zapytał, najpierw kierując to pytanie do niej, a później przenosząc spojrzenie na Cedrica. Głos miał zachrypnięty, jakby starty. – Gdzie jest Pomona? – Słyszał przecież wyraźnie, że ją znaleźli; jeśli tak, to dlaczego nie było jej z nimi? – A r-re-reszta? – Czy Alexander, Michael i Vincent dotarli już do Justine? Czy próbowali się porozumieć? Zawiesił wzrok na aurorze, szukając w jego twarzy jakiejkolwiek odpowiedzi, czegoś, co uspokoiłoby kiełkujący w jego klatce piersiowej strach; pęczniejący i wypełniający jego płuca z każdym wdechem coraz szczelniej, póki co oparty głównie na przeczuciu – i na okropnym, trudnym do odparcia wrażeniu, że szklisty wzrok Lydii miał coś wspólnego ze sposobem, w jaki w sufit spoglądała siedząca przed nim dziewczynka – tuż przed tym, nim ruchem dłoni osunął w dół jej powieki.
| tu rzuciłem na patronusa, będę jeszcze pisać <3
Razem z Sarah, przyczepioną do niego, drobną, ledwie żywą; otoczył ją ramieniem, zaciskając na moment palce na skórzanym pasku i sprawdzając, czy trzymał się wystarczająco mocno, ani przez sekundę nie rozważając scenariusza, w którym mógłby ją tak po prostu zostawić. Mimo że nie miał pojęcia, czy dało się jej jeszcze pomóc, nie wybaczyłby sobie, gdyby chociaż nie spróbował; był to winien – jeśli nie jej, to przynajmniej jej matce, której rozpaczliwy szloch wciąż odbijał się mgliście w jego głowie, mimo że ona sama miała już nigdy więcej nie zapłakać.
Kościste palce zaciśnięte na ramieniu sprawiły, że coś lodowatego ścisnęło go za gardło, ale nie czekał, aż dłoń szarpnie go w tył; zmusił miotłę do wyrwania się do przodu, wiedząc, czując, że nie mógł uciekać w ten sposób w nieskończoność – ale chcąc oddalić się od przerażających istot chociaż na chwilę, zwiększyć dystans. W spowitych w ciemnościach korytarzach leciał prawie na oślep – manewrowanie było koszmarem, nagłe zakręty wymuszały gwałtowne reakcje, które starał się amortyzować własnym ciałem, stabilizując chwiejącą się przed nim dziewczynkę. Przez moment bał się, że zgubił drogę – źle skręcił, zaplątał się wśród cel – ale właśnie wtedy, gdy już zaczynał ogarniać go strach, dostrzegł przed sobą zimny, zawieszony w powietrzu ogień. Jasna plamka zwróciła jego uwagę jako pierwsza, bardzo szybko przeniósł ją jednak na dwie sylwetki, które znajdowały się dalej – rozpoznając w nich Lydię i Cedrica. Głos Dearborna poniósł się po korytarzu zaraz potem, sprawiając, że początkowo ogarnęła go ulga – ale w miarę, jak oczy chłonęły szczegóły rozgrywającej się przed nim sceny, nienazwany jeszcze lęk zaczął wypierać wszystkie inne emocje. – Cedric! – krzyknął, zwalniając tuż przed nimi i zatrzymując się, z trudem powstrzymując pierwotny odruch rzucenia się w kierunku Lydii – bladej, chwiejącej się na kolanach, ze spojrzeniem zbyt nieobecnym i rozproszonym, by wszystko mogło być w porządku. Zanim jednak pierwsze z pytań znalazło drogę na jego usta, odwrócił się przez ramię, zaciskając palce prawej dłoni na różdżce, lewą przytrzymując Sarah; nadal czuł za sobą oblepiającą go obecność dementorów i nie miał zamiaru ściągnąć ich tutaj, do nich, do niej. To o niej pomyślał najpierw – o Lydii śmiejącej się nad kuflem kremowego piwa, z imponującymi wąsami z białej piany tuż nad górną wargą, naśladującej głos ich wuja; później – o Lydii odwiedzającej Oazę po raz pierwszy, rozglądającej się po niewielkiej chacie, o Amelii zbiegającej z drabinki i rzucającej jej się na szyję; radosne głosy, znajome zapachy, światło słońca filtrowane przez proste firanki – pozwolił, by to wszystko na chwilę go otoczyło, skupił się na tym – myśląc też o tym, co musiał zrobić, żeby to wszystko ocalić. – Expecto patronum – wypowiedział, tym razem wyraźnie czując, jak jego różdżka zadrżała, a z jej końca wydostała się świetlista postać bernardyna, dodatkowo wypełniając jego serce spokojem – blednącym jednak szybko, gdy znów się odwrócił, zatrzymując spojrzenie na siostrze.
Nie zeskoczył z miotły tylko dlatego, że wciąż czuł na plecach paskudny oddech upływającego czasu; wiadomość, którą musiał przekazać, ciążyła mu na ramionach prawie fizycznie, jak bagaż, którego nie mógł zrzucić. Zniżył się jednak jeszcze bardziej, tak, że stopy zaszurały mu o posadzkę, a on sam prawie zrównał się poziomem z klęczącą Lydią. – Co się st-t-tało? – zapytał, najpierw kierując to pytanie do niej, a później przenosząc spojrzenie na Cedrica. Głos miał zachrypnięty, jakby starty. – Gdzie jest Pomona? – Słyszał przecież wyraźnie, że ją znaleźli; jeśli tak, to dlaczego nie było jej z nimi? – A r-re-reszta? – Czy Alexander, Michael i Vincent dotarli już do Justine? Czy próbowali się porozumieć? Zawiesił wzrok na aurorze, szukając w jego twarzy jakiejkolwiek odpowiedzi, czegoś, co uspokoiłoby kiełkujący w jego klatce piersiowej strach; pęczniejący i wypełniający jego płuca z każdym wdechem coraz szczelniej, póki co oparty głównie na przeczuciu – i na okropnym, trudnym do odparcia wrażeniu, że szklisty wzrok Lydii miał coś wspólnego ze sposobem, w jaki w sufit spoglądała siedząca przed nim dziewczynka – tuż przed tym, nim ruchem dłoni osunął w dół jej powieki.
| tu rzuciłem na patronusa, będę jeszcze pisać <3
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
-Cedric...? - rzucił, mając nadzieję, że kolega odpowie, że są gdzieś blisko. Jak długo ich tu nie było...? Daleko jeszcze do wyjścia...? I co zrobił przyjaciel, jeśli to on i Billy i Lydia (których imiona przyszły Michaelowi do głowy jako kolejne, najpierw wezwał swojego kolegę po fachu) dotarli tutaj pierwsi? Jeśli poszliby w stronę Just, mogli kierować się srebrzystymi śladami zostawionymi przez Michaela, raczej by się nie rozminęli. Ale dlaczego nie ma ich na ich drodze? Czy zatem jeszcze nie skończyli? Czy poszli z powrotem do Tower? Kto wie, w jakim stanie była Pomona...
Rozważania przerywał mu jednak co rusz wilczy warkot, coraz głośniejszy i bardziej natarczywy. Prawie jak przed pełnią - uświadomił sobie Michael z niepokojem, usiłując zignorować upiorne podszepty i nie patrzeć na Vincenta. Wzmocniony kryształem, niecierpliwie wychylił fiolkę z eliksirem. Poczuł się lepiej. O wiele lepiej. Poczuł, że mógłby bez trudu przywalić Vincentowi - był silny i sprawny, a Rineheart wyglądał marnie, nie miałby z nim sza...
Wzdrygnął się, nagle rozpoznając wśród własnych myśli wilczy podszept. Nie, nie, nie, jest bardzo niedobrze, skoro ten pasożyt jest już w stanie wpleść swoje pokusy w tok myślowy Michaela. Jakim cudem wilk najwyraźniej przybierał tu na sile, skoro Tonks słabł?
-Musimy... - wymamrotał słabo. Musimy...co? Farley postanowił iść za resztą, ale Michael czuł presję czasu. MUSIMY WRACAĆ, chciałby krzyknąć, ale w głowie miał Cedrika, Lydię, Billy'ego, więcej mięsa... co?
Przytknął dłonie do skroni, zwalniając kroku. Przyszedł tu walczyć w obronie Just, gotów poświęcić się również w obronie towarzyszy, ale włos jeżył mu się na myśl, że to on może być dla nich największym zagrożeniem. Czuł się jak wtedy, gdy oberwał Cruciatusem - choć tamtego wieczoru wilk przejął kontrolę znienacka, a teraz warczał coraz głośniej z minuty na minutę. Sam nie wiedział, czy upiorniej było przestać być sobą w sekundę, czy powoli tracić własną świadomość.
Po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. Kątem oka spojrzał w bok, prosto na dementora. Bez kaptura. Wzdrygnął się, zacisnął zęby.
Dość tego. Musiał przywołać patronusa, ale nie... nie w takim stanie.
-DOŚĆ TEGO. Z twoimi pomysłami skończymy jak to ciało w celi. - pomyślał, kierując wzrok na zwłoki. -Tu są inne drapieżniki, nie widzisz? Ich nie zjesz, nie są do jedzenia, im nie dasz... nie damy rady. - po raz pierwszy odkąd kłapał zębami nad przerażoną Hannah, spróbował świadomie sięgnąć myślami do wilka.
-Musimy stąd wyjść. Tam są strażnicy, dużo mięsa, dużo krwi. Będę z nimi walczył, z nimi mamy większe szanse, a ci tutaj... - spróbował zamiast słowami, pokazać coś obrazami. Przywołał wspomnienie Alexandra rzucającego patronusa, a potem przeplótł je z przebłyskami tamtej nocy w Norwegii. Przerażoną twarzą Olava, wilkołakiem przejmującym nad nim kontrolę, wreszcie zielonym błyskiem i wilczym truchłem na ziemi. -To nie tylko moi przyjaciele, to zdolni czarodzieje, wojownicy. Zrobisz coś głupiego, zaatakujesz ich, a nas zabiją. Albo zostawią samych w lodowatej, pustej celi.
Przymknął oczy, czując opór. Tamten nie zapomniał, że Michael nie pozwolił mu ostatecznie zrobić nic Hani, że złamał wtedy złożoną mu obietnicę. Kiedy tylko auror czuł się dobrze, spychał wilka w głąb podświadomości, pętał go w łańcuch. Razem z jego pragnieniami. Razem z niektórymi własnymi pragnieniami. Poza rzadkimi momentami, w których wilk przejmował kontrolę, głowa Michaela też była jak pusta cela. Przygryzł wargę, zacisnął mocniej różdżkę, bo poczuł, że dłonie mu się trzęsą.
-Pamiętasz krew tamtego szantażysty, którego zabiłem pod Londynem? Tamtych policjantów, na których skierowałem różdżkę pierwszego kwietnia? Pozwolę... pozwolę ci przy podobnych ludziach na co zechcesz. Są na tym świecie osoby warte zjedze... zabicia. Możemy się dogadać. Mogę ci... pozwalać na więcej. Po prostu nie krzywdź moich przyjaciół, po prostu poczekaj aż pokażę ci.. kogo. Są już za tą bramą, niedługo tam wrócimy. Umięśnieni i upasieni na ministerialnej stołówce. - przebiegł wspomnieniami przez Bezksiężycową Noc, przez Lamino, które rzucił podczas szmuglowania mugoli przez Londyn, wreszcie przez strażników na korytarzu i twarz Kruegera. Pozwolił wzbudzić w sobie nienawiść względem Kruegera, pozwolił wilkowi ją poczuć.
Wreszcie, mimowolnie, wrócił myślami do bufetu na Sylwestrze, do rumowego ciasta i ust Hannah, do nagiej Astrid przy kominku - jej akurat wilk chyba nie pamiętał o ile nie grzebał w jego wspomnieniach. Poznał w końcu Michaela z dość nudnej strony.
-Chcę stąd wyjść, chcę żyć, chcę zrobić to po mojemu. Możemy sobie pomóc. Ostatnio przejąłeś kontrolę beze mnie i przechytrzyła cię byle suka. - choć nadal bał się tamtego wspomnienia, to zmusił się do wrócenia myślami do Surrey, do pięknej twarzy Miu i kopniaka, jakiego wymierzyła im zanim uciekła, do magicznej tarczy, jaką wcześniej odbiła ich cios. -Gdybyś mnie wtedy posłuchał, użylibyśmy magii i zrobili z nią co chcieli. - zapewnił arogancko, usiłując zagłuszyć swój strach przed czarną mgłą wspomnieniem rozpustnej Miu z Wenus. -Kilka lat temu robiłem z nią co chciałem.
Wziął głębszy wdech.
-Pozwolę ci na więcej, przysięgam. Pokażę ci, jak można przelewać krew magią, albo jak można się czuć po alkoholu, pokażę ci nawet kobiety... - pomyślał w ostatnim akcie desperacji, zastanawiając się, czy właśnie zostawia w Azkabanie część duszy - albo czy oddaje ją wilkowi do zjedzenia. Przemawiał do niego rzadko i głównie wtedy, gdy chciał zepchnąć go w ciemność i o nim zapomnieć, ale teraz obiecywał mu coś innego. Poważniejszego, samemu nie będąc w pełni świadom konsekwencji. Chciał po prostu stąd wyjść, w ludzkim ciele, nie krzywdząc swoich towarzyszy. Tylko to się liczyło.
-Zamordujemy kogoś już w Tower, jeśli będzie okazja. Lubisz krew też, gdy jestem w moim ciele, pamiętam. A teraz daj mi pracować. - poprosił, błagał, chcąc wreszcie zająć się dementorami.
pertraktuję z wilkiem (MG) i rzucam na odporność psychiczną, będę jeszcze pisać
Rozważania przerywał mu jednak co rusz wilczy warkot, coraz głośniejszy i bardziej natarczywy. Prawie jak przed pełnią - uświadomił sobie Michael z niepokojem, usiłując zignorować upiorne podszepty i nie patrzeć na Vincenta. Wzmocniony kryształem, niecierpliwie wychylił fiolkę z eliksirem. Poczuł się lepiej. O wiele lepiej. Poczuł, że mógłby bez trudu przywalić Vincentowi - był silny i sprawny, a Rineheart wyglądał marnie, nie miałby z nim sza...
Wzdrygnął się, nagle rozpoznając wśród własnych myśli wilczy podszept. Nie, nie, nie, jest bardzo niedobrze, skoro ten pasożyt jest już w stanie wpleść swoje pokusy w tok myślowy Michaela. Jakim cudem wilk najwyraźniej przybierał tu na sile, skoro Tonks słabł?
-Musimy... - wymamrotał słabo. Musimy...co? Farley postanowił iść za resztą, ale Michael czuł presję czasu. MUSIMY WRACAĆ, chciałby krzyknąć, ale w głowie miał Cedrika, Lydię, Billy'ego, więcej mięsa... co?
Przytknął dłonie do skroni, zwalniając kroku. Przyszedł tu walczyć w obronie Just, gotów poświęcić się również w obronie towarzyszy, ale włos jeżył mu się na myśl, że to on może być dla nich największym zagrożeniem. Czuł się jak wtedy, gdy oberwał Cruciatusem - choć tamtego wieczoru wilk przejął kontrolę znienacka, a teraz warczał coraz głośniej z minuty na minutę. Sam nie wiedział, czy upiorniej było przestać być sobą w sekundę, czy powoli tracić własną świadomość.
Po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. Kątem oka spojrzał w bok, prosto na dementora. Bez kaptura. Wzdrygnął się, zacisnął zęby.
Dość tego. Musiał przywołać patronusa, ale nie... nie w takim stanie.
-DOŚĆ TEGO. Z twoimi pomysłami skończymy jak to ciało w celi. - pomyślał, kierując wzrok na zwłoki. -Tu są inne drapieżniki, nie widzisz? Ich nie zjesz, nie są do jedzenia, im nie dasz... nie damy rady. - po raz pierwszy odkąd kłapał zębami nad przerażoną Hannah, spróbował świadomie sięgnąć myślami do wilka.
-Musimy stąd wyjść. Tam są strażnicy, dużo mięsa, dużo krwi. Będę z nimi walczył, z nimi mamy większe szanse, a ci tutaj... - spróbował zamiast słowami, pokazać coś obrazami. Przywołał wspomnienie Alexandra rzucającego patronusa, a potem przeplótł je z przebłyskami tamtej nocy w Norwegii. Przerażoną twarzą Olava, wilkołakiem przejmującym nad nim kontrolę, wreszcie zielonym błyskiem i wilczym truchłem na ziemi. -To nie tylko moi przyjaciele, to zdolni czarodzieje, wojownicy. Zrobisz coś głupiego, zaatakujesz ich, a nas zabiją. Albo zostawią samych w lodowatej, pustej celi.
Przymknął oczy, czując opór. Tamten nie zapomniał, że Michael nie pozwolił mu ostatecznie zrobić nic Hani, że złamał wtedy złożoną mu obietnicę. Kiedy tylko auror czuł się dobrze, spychał wilka w głąb podświadomości, pętał go w łańcuch. Razem z jego pragnieniami. Razem z niektórymi własnymi pragnieniami. Poza rzadkimi momentami, w których wilk przejmował kontrolę, głowa Michaela też była jak pusta cela. Przygryzł wargę, zacisnął mocniej różdżkę, bo poczuł, że dłonie mu się trzęsą.
-Pamiętasz krew tamtego szantażysty, którego zabiłem pod Londynem? Tamtych policjantów, na których skierowałem różdżkę pierwszego kwietnia? Pozwolę... pozwolę ci przy podobnych ludziach na co zechcesz. Są na tym świecie osoby warte zjedze... zabicia. Możemy się dogadać. Mogę ci... pozwalać na więcej. Po prostu nie krzywdź moich przyjaciół, po prostu poczekaj aż pokażę ci.. kogo. Są już za tą bramą, niedługo tam wrócimy. Umięśnieni i upasieni na ministerialnej stołówce. - przebiegł wspomnieniami przez Bezksiężycową Noc, przez Lamino, które rzucił podczas szmuglowania mugoli przez Londyn, wreszcie przez strażników na korytarzu i twarz Kruegera. Pozwolił wzbudzić w sobie nienawiść względem Kruegera, pozwolił wilkowi ją poczuć.
Wreszcie, mimowolnie, wrócił myślami do bufetu na Sylwestrze, do rumowego ciasta i ust Hannah, do nagiej Astrid przy kominku - jej akurat wilk chyba nie pamiętał o ile nie grzebał w jego wspomnieniach. Poznał w końcu Michaela z dość nudnej strony.
-Chcę stąd wyjść, chcę żyć, chcę zrobić to po mojemu. Możemy sobie pomóc. Ostatnio przejąłeś kontrolę beze mnie i przechytrzyła cię byle suka. - choć nadal bał się tamtego wspomnienia, to zmusił się do wrócenia myślami do Surrey, do pięknej twarzy Miu i kopniaka, jakiego wymierzyła im zanim uciekła, do magicznej tarczy, jaką wcześniej odbiła ich cios. -Gdybyś mnie wtedy posłuchał, użylibyśmy magii i zrobili z nią co chcieli. - zapewnił arogancko, usiłując zagłuszyć swój strach przed czarną mgłą wspomnieniem rozpustnej Miu z Wenus. -Kilka lat temu robiłem z nią co chciałem.
Wziął głębszy wdech.
-Pozwolę ci na więcej, przysięgam. Pokażę ci, jak można przelewać krew magią, albo jak można się czuć po alkoholu, pokażę ci nawet kobiety... - pomyślał w ostatnim akcie desperacji, zastanawiając się, czy właśnie zostawia w Azkabanie część duszy - albo czy oddaje ją wilkowi do zjedzenia. Przemawiał do niego rzadko i głównie wtedy, gdy chciał zepchnąć go w ciemność i o nim zapomnieć, ale teraz obiecywał mu coś innego. Poważniejszego, samemu nie będąc w pełni świadom konsekwencji. Chciał po prostu stąd wyjść, w ludzkim ciele, nie krzywdząc swoich towarzyszy. Tylko to się liczyło.
-Zamordujemy kogoś już w Tower, jeśli będzie okazja. Lubisz krew też, gdy jestem w moim ciele, pamiętam. A teraz daj mi pracować. - poprosił, błagał, chcąc wreszcie zająć się dementorami.
pertraktuję z wilkiem (MG) i rzucam na odporność psychiczną, będę jeszcze pisać
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
Pamiętała tę studnię, która stała w wiosce. Z ciosanego kamienia, szarego, porośniętego bluszczem i mchem, z wiecznie obijającym się o ścianki wiaderkiem zawieszonym na plecionym sznurku. Kusiła ją do siebie, kusiła, jak tylko przechodziły obok niej z matką. Pewnego razu puściła jej dłoń, kiedy zagadała ją pani May, i podeszła bliżej, tak blisko, jak jeszcze nigdy nie podeszła. Stanęła na niewielkim podwyższeniu, podciągnęła się i zajrzała tam w dół, szukając tego, co studnia mogła w sobie skrywać. Zawołała „hop, hop” i odpowiedziało jej echo. Kto tam mieszka? „Halo”. Kolejne echo, głębokie, przypominające głos małej dziewczynki. W wodzie, która gromadziła się zaledwie na samym dnie studni, nie odbijała się niczyja twarz, czeluść była nieprzenikniona, ponura, zimna. Ale kusiła dziecięcą ciekawość. „Kto tam jest?”. Tajemnicza istota zapytała o to samo. I wtedy poczuła szarpnięcie. Przerażona matka zdjęła ją z murku i krzyczała, żeby nigdy nie puszczała jej dłoni i nie odchodziła tak daleko, nie wspinała się na studnię. Płakała wtedy. Lydia nigdy tego nie rozumiała. Przecież nic się nie stało.
Teraz rozumiała. Klęcząc bezwładnie, a za chwilę opadając całkiem, na swój lewy policzek, zimnem i twardym podłożem pewnie kalecząc go, rozumiała. Była w tej studni. Wpadła do niej. I była sama. Sama, samiuteńka, i wiedziała, że echo było jej własnym głosem, które na zawsze miało do niej wracać – prócz niego pojawiły się nowe, szczękające łańcuchy, szurające po zmarzniętym kamieniu stopy przeklętych wiecznymi murami Azkabanu, delikatnie, ale lodowato szeleszczące szaty dementorów. Nikt już nie uratuje jej ze studni. Nie będzie matki, która ściągnie ją na ziemię i z płaczem błagać będzie, żeby już nigdy się na nią nie wspinała. Nie będzie Billy’ego ani Henry’ego, którzy chwycą ją za ramię, kiedy nurt rzeki okaże się zbyt silny. Stąd już nie ma ratunku. Nie ma też nikogo, kto byłby w stanie podać jej rękę. Niech będzie, niech tu zginie, niech mury Azkabanu wchłoną ją, niech zamurują pod kamieniami. Nie chciała już czuć niczego, siły opuszczały jej ciało w przeraźliwym tempie, a razem z nimi odchodziła chęć walki, jaką zawsze się szczyciła, opuszczała ją chęć życia. Słyszała jakieś pomruki gdzieś z góry, gdzieś z boku, z każdej strony. Brzmiały jednocześnie znajomo i obco, przeraźliwie głośno wybrzmiewały w głowie, syczały. Za głośno. Za głośno. Każdy ruch bolał, ale musiała to zrobić, musiała zasłonić uszy, żeby nic nie słyszeć. Niemal bezwładną dłoń przeciągnęła po chropowatym, lodowato zimnym kamieniu, i przytknęła ją do ucha, zaciskając powieki. Oddech był płytki, szybki, charczący. Słyszała go teraz jeszcze dosadniej, jeszcze mocniej. Jak echo obijające się o ściany studni.
Teraz rozumiała. Klęcząc bezwładnie, a za chwilę opadając całkiem, na swój lewy policzek, zimnem i twardym podłożem pewnie kalecząc go, rozumiała. Była w tej studni. Wpadła do niej. I była sama. Sama, samiuteńka, i wiedziała, że echo było jej własnym głosem, które na zawsze miało do niej wracać – prócz niego pojawiły się nowe, szczękające łańcuchy, szurające po zmarzniętym kamieniu stopy przeklętych wiecznymi murami Azkabanu, delikatnie, ale lodowato szeleszczące szaty dementorów. Nikt już nie uratuje jej ze studni. Nie będzie matki, która ściągnie ją na ziemię i z płaczem błagać będzie, żeby już nigdy się na nią nie wspinała. Nie będzie Billy’ego ani Henry’ego, którzy chwycą ją za ramię, kiedy nurt rzeki okaże się zbyt silny. Stąd już nie ma ratunku. Nie ma też nikogo, kto byłby w stanie podać jej rękę. Niech będzie, niech tu zginie, niech mury Azkabanu wchłoną ją, niech zamurują pod kamieniami. Nie chciała już czuć niczego, siły opuszczały jej ciało w przeraźliwym tempie, a razem z nimi odchodziła chęć walki, jaką zawsze się szczyciła, opuszczała ją chęć życia. Słyszała jakieś pomruki gdzieś z góry, gdzieś z boku, z każdej strony. Brzmiały jednocześnie znajomo i obco, przeraźliwie głośno wybrzmiewały w głowie, syczały. Za głośno. Za głośno. Każdy ruch bolał, ale musiała to zrobić, musiała zasłonić uszy, żeby nic nie słyszeć. Niemal bezwładną dłoń przeciągnęła po chropowatym, lodowato zimnym kamieniu, i przytknęła ją do ucha, zaciskając powieki. Oddech był płytki, szybki, charczący. Słyszała go teraz jeszcze dosadniej, jeszcze mocniej. Jak echo obijające się o ściany studni.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Z chwili na chwilę Alexander popadał w coraz większe wątpliwości. Zakręt za zakrętem, nigdzie nie było ani śladu reszty grupy. Zaginęli w plątaninie korytarzy? Zgubili się i błąkali tak jak oni? A może posłuchali go i jak tylko znaleźli Pomonę to umknęli z Azkabanu i teraz byli już bezpieczni na powierzchni, zmierzając ku Oazie? Minęli ich zimny ogień, a dalej nie było już znaków. Czyli musieli ją znaleźć i wrócić. Chciał w to wierzyć, choć na samą myśl, że mogło być inaczej brakowało mu powietrza. Dotarli do kolejnego rozwidlenia, a Farley wychylił się ostrożnie chcąc dostrzec co znajduje się dalej. Widok, który tam zastał zmroził go i zmusił do cofnięcia się znów za załom muru. Obrócił się do swoich towarzyszy, składając usta do słów, lecz nic spomiędzy jego warg się nie wydostało w pierwszej chwili. Drżącą ręką i w milczeniu uniósł różdżkę, wycelowując ją w człowieka, który był temu wszystkiemu winien.
– Vincent, u-uciekaj s-stąd. T-to r-roz-zkaz – zająknął się kilkukrotnie, nie będąc w stanie zebrać myśli. – Z-znajdź Michaela i u-uciek-kajć-cie – szeptał wręcz, w strachu gubiąc głos. A więc to tak przyjdzie mu zginąć. Właśnie tu, z rąk Voldemorta. Zadrżał na dźwięk jego imienia w swoich myślach, a z oczu Alexandra pociekły łzy. Zaczął cały drżeć, nie myśląc o tym, co dzieje się z jego ciałem. Jego nogi same zaczęły go nieść do tyłu, coraz dalej od postaci z jego koszmarów. Od potwora prawdziwszego niż każde z nich. Cofał się, nieświadom tego, że każdy taki krok przybliża go do chmary dementorów znajdującej się za rozwidleniem. Nie mógł nabrać powietrza, wpadł w bezdech nim nie zaczął oddychać zbyt szybko, zbyt płytko, zbyt nierówno. Obraz przed oczami zaczął mu drżeć, rozmazując się dodatkowo od łez, które wypełniały mu oczy i wylewały się na twarz. Trząsł się ze strachu, próbując zmusić się do działania, wymówienia inkantacji, zgięcia nadgarstka, zareagowania jakkolwiek, przełamania strachu, który złapał go w szpony, przebił na wskroś i wypompował.
Nie mógł.
– Vincent, u-uciekaj s-stąd. T-to r-roz-zkaz – zająknął się kilkukrotnie, nie będąc w stanie zebrać myśli. – Z-znajdź Michaela i u-uciek-kajć-cie – szeptał wręcz, w strachu gubiąc głos. A więc to tak przyjdzie mu zginąć. Właśnie tu, z rąk Voldemorta. Zadrżał na dźwięk jego imienia w swoich myślach, a z oczu Alexandra pociekły łzy. Zaczął cały drżeć, nie myśląc o tym, co dzieje się z jego ciałem. Jego nogi same zaczęły go nieść do tyłu, coraz dalej od postaci z jego koszmarów. Od potwora prawdziwszego niż każde z nich. Cofał się, nieświadom tego, że każdy taki krok przybliża go do chmary dementorów znajdującej się za rozwidleniem. Nie mógł nabrać powietrza, wpadł w bezdech nim nie zaczął oddychać zbyt szybko, zbyt płytko, zbyt nierówno. Obraz przed oczami zaczął mu drżeć, rozmazując się dodatkowo od łez, które wypełniały mu oczy i wylewały się na twarz. Trząsł się ze strachu, próbując zmusić się do działania, wymówienia inkantacji, zgięcia nadgarstka, zareagowania jakkolwiek, przełamania strachu, który złapał go w szpony, przebił na wskroś i wypompował.
Nie mógł.
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 52
'k100' : 52
Czułem jakiś niewidzialny ciężar na barkach, rosnący z każdą chwilą; im bardziej apatyczna i bezwolna stawała się Lydia, tym stawał się cięższy. Nie pozwalałem sobie jednak na to, aby się zgarbić, ugiąć pod nim, zmuszałem się do tego, by iść na przód i ciągnąć czarownicę za sobą. Mogłem podejrzewać, że to się tak skończy, że Lydia zamiast wsparciem na tej misji, stanie się ciężarem, nie była do niej przygotowana. Przybyła tu pomóc Justine, a teraz sama potrzebowała pomocy - ale nie zostawiłbym jej tutaj, w życiu bym tego nie zrobił. I nie winiłem jej też za to. Pocałunek dementora pozostawi trwały ślad na psychice każdego, a co dopiero na niej? Zamiast na gdybaniu co byłoby gdyby, wyrzucaniu sobie błędów skupiłem się na tym, by nas stąd wyciągnąć. Udało mi się przywołać patronusa, lecz zerkałem wciąż na Lydię, zaniepokojony jej stanem coraz bardziej - wyglądała tak, jakby uciekało z niej życie. Czy to możliwe, by cząstka jej duszy tu pozostała, choć dementorzy nie złożyli swojego pocałunku? Może sama ich obecność mogła tak działać? Jakiś szept w głowie podpowiadał mi coraz czarniejsze scenariusze. Foxhound pobiegł do przodu, lecz znikł. Znów poczułem zimno, ale nie tam, gdzie się tego spodziewałem. Myślałem, że może to William zmagał się z dementorami, lecz wydawało mu się, że czuję ich obecność gdzieś indziej - za naszymi plecami.
- Expecto patronum - zawołałem, myśląc wciąż o Annie, lecz tym razem ciemności nic nie rozproszyło. Foxhound zniknął, a mnie przeszył dreszcz na myśl o tym, ze znów wyleci na nas cala ósemka.
Wypity eliksir sprawił, że pozbyłem się bólu głowy, choć na moment, lecz jednocześnie Lydia ugięła się pod jakimś ciężarem, prawie osunęła na ziemię bez sił. Odruchowo puściłem jej łokieć i próbowałem złapać w pasie lewą ręką, by czarownicę przytrzymać i dopuścić do tego, aby upadła na ziemię jak szmaciana lalka.
- William, tu jesteśmy - odkrzyknąłem w odpowiedzi na własne imię. Poczułem ulgę, że żyje, jeszcze większą, kiedy udało mi się w ciemnościach dzięki kociemu wzrokowi dostrzec jak się zbliża. Leciał na miotle, lecz nie sam, co wprawiło mnie w wielkie zdziwienie. Na początku myślałem, że może pomylił z kimś Pomonę, prędko jednak zrozumiałem, że to dziecko. Przyjrzałem mu się uważnie, kiedy był już naprawdę blisko.
- William, co to za dziecko? - spytałem od razu. Znał je? Czy może ze wszystkich, których spotkał zdecydował się uratować akurat tę dziewczynkę? - Pomona nie żyje. Nie mogliśmy jej pomóc. Otoczyło nas ośmiu dementorów. Udało mi się ich przegnać, ale pewnie nie na długo. Musimy się stąd wynosić. Natychmiast. Lydia jest już właściwie nieprzytomna - wyjaśniłem Moore'owi, starając się mówić krótko i treściwie. Na obszerniejsze opowieści i wyjaśnienia będzie czas później.
- Wydaje mi się, że są w korytarzu z którego przyszliśmy. Spróbuję wyczarować patronusa.
Odwróciłem się w kierunku, z którego przyszliśmy i uniosłem różdżkę; lewą ręką przytrzymywałem Lydię, aby nie upadła na ziemię, przyciskając ją do siebie. Pomyślałem znów o tamtych dniach nad jeziorem, kiedy była pełna życia, radosna i szczęśliwa - i dzięki temu ja także byłem. - Expecto patronum - powiedziałem stanowczo, a zaraz po tym schyliłem się lekko i prawą ręką złapałem Lydię pod kolanami, aby wziąć ją na ręce. Sama nie była w stanie już iść. Ciężko byłoby nam teraz wsiadać na miotłę i próbować ją do mnie mocować, by nie spadła.
- Nie wiem co z resztą. Musimy iść - dodałem jeszcze, ruszając w kierunku Panoptikonu Azkabanu.
pierwszy nieudany patronus
dodatkowy rzut na łapanie Lydii
- Expecto patronum - zawołałem, myśląc wciąż o Annie, lecz tym razem ciemności nic nie rozproszyło. Foxhound zniknął, a mnie przeszył dreszcz na myśl o tym, ze znów wyleci na nas cala ósemka.
Wypity eliksir sprawił, że pozbyłem się bólu głowy, choć na moment, lecz jednocześnie Lydia ugięła się pod jakimś ciężarem, prawie osunęła na ziemię bez sił. Odruchowo puściłem jej łokieć i próbowałem złapać w pasie lewą ręką, by czarownicę przytrzymać i dopuścić do tego, aby upadła na ziemię jak szmaciana lalka.
- William, tu jesteśmy - odkrzyknąłem w odpowiedzi na własne imię. Poczułem ulgę, że żyje, jeszcze większą, kiedy udało mi się w ciemnościach dzięki kociemu wzrokowi dostrzec jak się zbliża. Leciał na miotle, lecz nie sam, co wprawiło mnie w wielkie zdziwienie. Na początku myślałem, że może pomylił z kimś Pomonę, prędko jednak zrozumiałem, że to dziecko. Przyjrzałem mu się uważnie, kiedy był już naprawdę blisko.
- William, co to za dziecko? - spytałem od razu. Znał je? Czy może ze wszystkich, których spotkał zdecydował się uratować akurat tę dziewczynkę? - Pomona nie żyje. Nie mogliśmy jej pomóc. Otoczyło nas ośmiu dementorów. Udało mi się ich przegnać, ale pewnie nie na długo. Musimy się stąd wynosić. Natychmiast. Lydia jest już właściwie nieprzytomna - wyjaśniłem Moore'owi, starając się mówić krótko i treściwie. Na obszerniejsze opowieści i wyjaśnienia będzie czas później.
- Wydaje mi się, że są w korytarzu z którego przyszliśmy. Spróbuję wyczarować patronusa.
Odwróciłem się w kierunku, z którego przyszliśmy i uniosłem różdżkę; lewą ręką przytrzymywałem Lydię, aby nie upadła na ziemię, przyciskając ją do siebie. Pomyślałem znów o tamtych dniach nad jeziorem, kiedy była pełna życia, radosna i szczęśliwa - i dzięki temu ja także byłem. - Expecto patronum - powiedziałem stanowczo, a zaraz po tym schyliłem się lekko i prawą ręką złapałem Lydię pod kolanami, aby wziąć ją na ręce. Sama nie była w stanie już iść. Ciężko byłoby nam teraz wsiadać na miotłę i próbować ją do mnie mocować, by nie spadła.
- Nie wiem co z resztą. Musimy iść - dodałem jeszcze, ruszając w kierunku Panoptikonu Azkabanu.
pierwszy nieudany patronus
dodatkowy rzut na łapanie Lydii
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 65
'k100' : 65
Próbował przyzwać szczęśliwe wspomnienia, ale nie mógł - widok Hani z balonikiem splatał się z jej przerażoną twarzą pod jego pyskiem, wspomnienie pieczeni na weselu Macmillanów uparcie zmieniało się w smak ludzkiej krwi i rozbebeszonych zwłok, Miu zajęła w jego myślach miejsce rodzeństwa. Wziął głęboki oddech.
Błagam, musimy zostać w moim ciele, potem pozwolę ci na co zechcesz... - pertraktował dalej, usiłując skupić się na tej pokrętnej retoryce - aż podchwycił przerażony wzrok Alexa. Gwardzista cofał się, oniemiały - przed nim? Bał się, z oczu ciekły mu łzy, na widok Michaela.
Czyli nie zdążył...?
Spanikowany, zerknął na swoje dłonie - ludzkie, nadal. Co zatem się działo? Czyżby zaczął już wyglądać jak wilk, ale od głowy? Zadygotał, ale nie miał czasu łapać się za twarz. Jeśli to koniec, jeśli to ostatnie sekundy jego świadomości, jeśli zostanie w Azkabanie na zawsze, uwięziony w jaźni wilkołaka (czy wtedy odzyska w ogóle siebie? Może lepiej nie, może lepiej jeśli to jego ostatnie chwile, może lepiej pozostać w Azkabanie potworem niż tracić duszę przy dementorach), to musi upewnić się, że chociaż Just się stąd wydostanie. Pomóc swoim kompanom.
Uciekajcie, chciał krzyknąć, ale zamiast tego zmusił usta do wypowiedzenia swoich ostatnich słów.
-M... Magicus Extremos.
druga akcja: zaklęcie (pierwszą była wilkołako-perswazja)
Błagam, musimy zostać w moim ciele, potem pozwolę ci na co zechcesz... - pertraktował dalej, usiłując skupić się na tej pokrętnej retoryce - aż podchwycił przerażony wzrok Alexa. Gwardzista cofał się, oniemiały - przed nim? Bał się, z oczu ciekły mu łzy, na widok Michaela.
Czyli nie zdążył...?
Spanikowany, zerknął na swoje dłonie - ludzkie, nadal. Co zatem się działo? Czyżby zaczął już wyglądać jak wilk, ale od głowy? Zadygotał, ale nie miał czasu łapać się za twarz. Jeśli to koniec, jeśli to ostatnie sekundy jego świadomości, jeśli zostanie w Azkabanie na zawsze, uwięziony w jaźni wilkołaka (czy wtedy odzyska w ogóle siebie? Może lepiej nie, może lepiej jeśli to jego ostatnie chwile, może lepiej pozostać w Azkabanie potworem niż tracić duszę przy dementorach), to musi upewnić się, że chociaż Just się stąd wydostanie. Pomóc swoim kompanom.
Uciekajcie, chciał krzyknąć, ale zamiast tego zmusił usta do wypowiedzenia swoich ostatnich słów.
-M... Magicus Extremos.
druga akcja: zaklęcie (pierwszą była wilkołako-perswazja)
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 92
--------------------------------
#2 'k8' : 3, 5, 1, 1, 8, 7, 1, 4
#1 'k100' : 92
--------------------------------
#2 'k8' : 3, 5, 1, 1, 8, 7, 1, 4
Słowa Cedrica ledwie do niego docierały, przepływając gdzieś obok, ginąc w gęstym od strachu powietrzu; słyszał je – ale jakby nie słuchał, bezwiednie się przechylając, wyciągając dłoń, żeby dotknąć ramienia Lydii. Im dłużej na nią patrzył, osuwającą się bezwładnie na ziemię, przytrzymywaną jedynie parą męskich ramion, tym wydawała mu się bledsza, słabsza, prawie przezroczysta; co się jej stało? I dlaczego się stało? Miała być bezpieczna; sądził, że jeśli wyśle ją razem z Cedrikiem, doświadczonym aurorem, zdolnym czarodziejem, to to wystarczy, by ją ochronić – jak to się stało, że on sam zdawał się być w dobrej kondycji, podczas gdy jego siostra była ledwie żywa? – Lily – odezwał się do niej, ignorując pytanie o dziecko; nie było czasu na wyjaśnienia, zresztą – nie miał pojęcia, co właściwie mógłby powiedzieć, bo nic, co wydarzyło się w tamtym korytarzu, zdawało się nie mieć sensu. – Lily – powtórzył głośniej, zupełnie jakby się spodziewał, że w ten sposób uda mu się wyrwać ją z tego otępienia, ale jeśli Lydia go słyszała, to nie dała tego po sobie poznać. Jego dłoń zacisnęła się na jej ramieniu mocniej i przez chwilę wydawało mu się, że nigdy już nie będzie w stanie jej puścić – ale ponaglający głos drugiego Zakonnika przywrócił go do rzeczywistości. W jednym miał rację – musieli się stąd wydostać, natychmiast, już; i to nie tylko dlatego, że słabli wraz z każdą upływającą minutą. – Zabierz ją do w-wy-wyjścia – odezwał się wreszcie, podnosząc spojrzenie na Cedrica. Jego głos wydawał się pusty, wyprany z emocji, choć w rzeczywistości ostatkami sił powstrzymywał się przed krzykiem, przed wytknięciem Dearbornowi, że przecież miał jej pilnować; poczucie winy, które kotłowało się w jego klatce piersiowej od dłuższego czasu, zaczęło intensywnie bulgotać i groziło wylaniem; musiał znaleźć mu ujście, obarczyć kogoś winą za to, że wszystko na tej pieprzonej misji szło nie tak – od samego początku, od chwili, gdy przed Bramą Zdrajców usłyszeli wygwizdywany Kociołek pełen gorącej miłości – ale wiedział, że jeśli uwolni teraz wstrzymywane na wodzy emocje, nie powstrzyma już tej fali; rozsypie się na dobre, zapadnie w sobie jak tamtego dnia na plaży w Puddlemere – z tą różnicą, że tym razem nie będzie obok nikogo, kto wyciągnie go nad powierzchnię. – Ja wrócę po P-p-pomonę, zanim zaciągną ją w p-p-przepaść. Jesteśmy jej to winni. – Nie wyobrażał sobie, by mogli ją tak po prostu zostawić; chociaż on sam nie zdążył jej poznać, nie miał wątpliwości, że trafiła tu ze względu na swoją przynależność do Zakonu Feniksa. Była jedną z nich, w organizacji musiała mieć przyjaciół, którzy będą chcieli jakoś ją pożegnać; rodzinę, która zasługiwała na to, by wiedzieć, co się z nią stało. Nie była przestępcą, morderczynią – i nie powinna skończyć jak oni. – Na miotle jestem szybszy, dog-g-gonię was. Jeśli nie – musiał wziąć pod uwagę taką możliwość – zostawcie otwarte drzwi i n-n-nie czekajcie. Wróćcie do Oazy i ost-t-trzeżcie lorda Longbottoma, że Rycerze znają do niej d-d-drogę – dodał, po raz pierwszy czując na barkach cały ciężar tej informacji; wypowiedziana na głos wydawała się jednocześnie przeraźliwie prawdziwa i całkowicie nieprawdopodobna, miał jednak nadzieję, że Cedric nie zażąda wyjaśnień; nie mieli na nie czasu. Obserwując, jak bierze Lydię na ręce – nieruchomą, bezwładną jak szmaciana lalka – sięgnął do kieszeni, żeby wyciągnąć z niej jedną z fiolek przekazanych mu przez Alexandra. Odkorkował naczynie, po czym je przechylił, czując, jak chłodny lek spływa mu do gardła; nie mógł pomóc wiele, ale musiał się upewnić, że wytrzyma jeszcze chwilę.
Odrzucił fiolkę na bok, po czym wskazał na samego siebie różdżką. – Fortuno – wypowiedział, chcąc dodać sobie sił do tego, co czekało go za najbliższym zakrętem – i chociaż wszystkie instynkty krzyczały, by uciekał stąd jak najszybciej, zdusił je i zakneblował. – Cedric – zwrócił się jeszcze do aurora, czując jak zasycha mu w gardle. – Uważaj na nią – powiedział tonem, który balansował gdzieś na granicy pomiędzy prośbą, a rozkazem, których nie miał prawa wydawać. Później pochylił się niżej, żeby skierować miotłę w korytarz, z którego przyszli Cedric i Lydia – i podążył za wyczarowanym przez aurora patronusem, mając na dzieję, że odegna dementorów na tyle długo, by kupić mu czas potrzebny na zabranie ciała Zakonniczki.
| piję porcję mieszanki antydepresyjnej; kostka na zaklęcie
Odrzucił fiolkę na bok, po czym wskazał na samego siebie różdżką. – Fortuno – wypowiedział, chcąc dodać sobie sił do tego, co czekało go za najbliższym zakrętem – i chociaż wszystkie instynkty krzyczały, by uciekał stąd jak najszybciej, zdusił je i zakneblował. – Cedric – zwrócił się jeszcze do aurora, czując jak zasycha mu w gardle. – Uważaj na nią – powiedział tonem, który balansował gdzieś na granicy pomiędzy prośbą, a rozkazem, których nie miał prawa wydawać. Później pochylił się niżej, żeby skierować miotłę w korytarz, z którego przyszli Cedric i Lydia – i podążył za wyczarowanym przez aurora patronusem, mając na dzieję, że odegna dementorów na tyle długo, by kupić mu czas potrzebny na zabranie ciała Zakonniczki.
| piję porcję mieszanki antydepresyjnej; kostka na zaklęcie
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 86
'k100' : 86
Sytuacja wymykała się spod kontroli, a może już dawno wymknęła? Wąski, ciemny korytarz, którym kroczyli w drodze powrotnej wydawał się dłużyć aż bez końca. Przeświadczenie o zgubieniu właściwego kierunku narastało wraz z zanurzeniem w pustej i lodowatej otchłani otaczającej przestrzeni. Jedyne wątłe, drżące ogniki nadawały sens katorżniczej podróży. Mężczyzna przyzwyczaił się do więziennych hałasów pochodzących od obłąkanych winowajców. Za każdym razem jeszcze mocniej przyciskał do siebie ciało dziewczyny w obawie, że niespodziewana, nieproszona jednostka wyrwie dogorywające, bezwładne zwłoki. Nie pozwoli na ostatnie, godne pożegnanie, zadośćuczynienie winy, której przecież tak świadomie się dopuścił. Pogrążony w tak podłej wizji poczuł jak zimna wilgoć zbiera się pod powiekami. Pogładził zwiotczałe ramię oczekując czegokolwiek - maleńkiego odruchu, skinienia, drobnego gestu. Nie zasłużyła sobie na taki los, była przecież tak ważna i potrzebna, czego nie mógł powiedzieć o siebie. Jedna, samotna, wystarczająca kropla upadła na materiał, gdy ze spuszczoną głową wlókł się między kompanami. Wciągnął powietrze uspokajając skołatane nerwy, musiał wziąć się w garść. Jeśli opuszczą lodowate krańce piekła, jeśli przeżyje on sam odda się w ręce sprawiedliwości. Będą mogli go osądzić, tak prawdziwie i właściwie. Niepokojąca cisza wypełniła wszystkie kanaliki. Brakowało dudniących kroków, urwanych rozmów reszty towarzyszy, gdzie się podziewali? Jak daleko zaszli? Czy mogło stać się coś naprawdę złego? Wyczuwał zmienioną atmosferę. Coś było nie tak. Instynktownie, wyczulony na nietypowe zachowania oglądał się za siebie obserwując sylwetkę byłego aurora. I choć sam nie czuł się najlepiej, postawny Zakonnik wydawał się zagubiony, rozchwiany, rzucający niepokojące, wręcz niebezpieczne spojrzenia: czyżby nadal pojedynkował się ze swą wewnętrzną bestią? Zmarszczył brwi w niezadowoleniu i odruchowo przycisnął rozluźnione przez czar ramiona chroniące sylwetkę uratowanej więźniarki. Jeżeli stanie się to co najgorsze, musiał być przygotowany – stać w jej obronie do ostatniego tchu. Idąc kolejnym korytarzem natrafili na znajome oznaczenia. Partnerzy musieli być gdzieś blisko, może skręcili w błędne rozwidlenie? Lekko przygarbiony szedł pomiędzy sojusznikami nie czując się swobodnie. Działo się coś dziwnego, a może jedynie panikował? Czyżby paniczny strach odbierał mu zmysły? A po chwili zobaczył ten obraz, dementorów wiszących nad bezwładnym, pozbawionym życia ciałem. Kilka minut temu pozbawili go ostatniego tchnienia, skrawków duszy, cudownych wspomnień, którymi był obdarzony. Przełknął ślinę podciągając spoczywającą w ramionach Justine nieco do góry. Zatrzymał się jak sparaliżowany czując, że każdy, niewłaściwy ruch mógł zwrócić uwagę przeciwników. Dygotał, nie wiedział co ze sobą zrobić: przerażał go widok odsłoniętego kaptura, gołej czaszki z głębokimi nozdrzami o ostrymi kłami wystającymi z rozwartego otworu gębowego. Przymknął powieki licząc, iż niebezpieczeństwo zniknie. Jednakże wątły odgłos jego własnego imienia uderzył niczym najcięższy kamień. Rozchylił powieki, coś ciężkiego spłynęło po wnętrzu – Farley zachowywał się dziwnie, a może niepoczytalnie? O co w tym wszystkim chodziło? Jaki rozkaz? Otrzeźwiał momentalnie, na tą jedną konkretną chwilę. Zrobił krok do przodu nie mogąc przyzwyczaić się do przerażonej postawy nieznanego mężczyzny. Co takiego zobaczył? Starając się zebrać wszystkie siły zawołał: – Przestań się wygłupiać Farley. Nigdzie nie uciekam. Micheal Tonks stoi tuż za mną o tutaj. Ocknij się! – wskazał palcem na blondyna stojącego kilka centymetrów za jego plecami i niemalże krzykiem wyrzucił ostatnie dwa słowa. Brakowało mu tchu. Nie omieszkał rzucić mu podobne, niezadowolone spojrzenie: – Weźcie się w garść obaj, proszę was! Wiem, że jest nam ciężko, ale nie wysiądziemy na ostatniej prostej. – dodał nie mając pojęcia czy słowa, które wypowiada nie odbiją się echem od wyniszczonych umysłów obu mężczyzn. Nie wiedział też
skąd wzięła się w nim ta wola walki, czy było mu już tak wszystko jedno, że chciał przełożyć ją na innych?
1. rzut na odporność psychiczną
skąd wzięła się w nim ta wola walki, czy było mu już tak wszystko jedno, że chciał przełożyć ją na innych?
1. rzut na odporność psychiczną
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 69
'k100' : 69
Zejście do Azkabanu
Szybka odpowiedź