Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Boltby
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Boltby
Jeśli szukasz ciszy i spokoju, odpoczynku od zgiełku miasta, to Północne Yorkshire z pewnością spełni twe oczekiwania. W tych rejonach przeważają tereny zielone; polany, pola uprawne i lasy, a także niewielkie, malownicze strumyki obfite w ryby, co stanowi gratkę dla miłośników rybołówstwa.
Jedną z wielu znajdujących się tam małych wiosek jest wieś Boltby, którą zamieszkuje zaledwie czterysta mieszkańców. Większość z nich zajmuje się uprawą roli, dlatego miasteczko tętni życiem od bladego świtu, zaś wczesnym wieczorem pogrąża się w mroku. Mimo swych niewielkich rozmiarów można w niej znaleźć wart uwagi zabytek - klasztor wybudowany w piętnastym wieku i wyremontowany w dziewiętnastym. Stanowi on dumę miejscowych, którzy wkładają wiele pracy w jego utrzymanie.
Jedną z wielu znajdujących się tam małych wiosek jest wieś Boltby, którą zamieszkuje zaledwie czterysta mieszkańców. Większość z nich zajmuje się uprawą roli, dlatego miasteczko tętni życiem od bladego świtu, zaś wczesnym wieczorem pogrąża się w mroku. Mimo swych niewielkich rozmiarów można w niej znaleźć wart uwagi zabytek - klasztor wybudowany w piętnastym wieku i wyremontowany w dziewiętnastym. Stanowi on dumę miejscowych, którzy wkładają wiele pracy w jego utrzymanie.
Uniosła odrobinę kącik ust ku górze jakby w potwierdzeni wypowiedzianych słów. No lepiej nie zwracać uwagi, chociaż teraz, to trochę mniej na znaczeniu było, bo przecież wzięła i z pracy zrezygnowała. Nie chciała pojawiać się w Ministerstwie po tym, jak niedopowiedziała za dużo patrolowi z Ministerstwa Magii. Różnie mogło się zadziać, a ona swoje życie nawet dość lubiła.
- Jasna sprawa, że bym mogła. - zgodziła się kiwając krótko głową. Bo przecież nie był to żaden problem. W sensie, zapewnienia. Samo ściągnięcie przekleństwa było pieruńsko trudne, ale wiedziała, że dzięki czasowi który poświęciła na zgłębianie wiedzy z zakresu starożytnych run była w stanie to zrobić. Kiwnęła jeszcze krótko głową na słowa chwaląc ją za ściągnięcie klątwy. W sumie tym zajmowała się przez ostatnie lata. Wchodząc do chaty zaraz za aurorem. Zmarszczyła pokaźne brwi patrząc na znaczek na kopercie. Przyglądając się jej z widocznym powątpiewaniem. W końcu wzruszyła lekko ramionami, kręcąc krótko głową.
- Cudaczne. - stwierdziła krótko skupiając się jednak już tylko na papierze, który trzymała w dłoni. Miała przeczucie. Przeczucie za którym postanowiła pójść i które jak się okazało, było nawet ino dość trafnę. Zaklęcie przelało tusz na papier ukazując go na nowo. Nie skrywając już przed wzrokiem nikogo. Oddała kopertę panu Tonksowi, woląc, żeby jednak ona pozostawała w jego rękach a nie jej własnych. Skinęła krótko głową potwierdzając słowa i swoje własne przypuszczenia. W chacie niewiele więcej było do znalezienia jak sądziła. Poza tym, mieli też przecież wszystko to, co potrzebne im było żeby móc iść i tych ludzi wziąć i znaleźć. Wyszli z chaty ruszając ścieżką, którą wytyczała prowizoryczna mapa. Nie była dokładna, ale dostateczna. Zaciskała dłoń na różdżce, której nie schowała do kieszeni, rozglądając się na boki. I gdy dotarli na miejsce, a pan Tonks rzucił zaklęcie sama uniosła różdżkę. - Homenum Revelio. - wypowiedziała płynnie, czując, jak magia postępuje zgodnie z jej wolą. Ale coś zdawało się nie takie. Zmarszczyła brwi, unosząc rękę, żeby wierzchem dłoni potrzeć czubek nos. Sprawiali wrażenie jakby byli… Uniosła wzrok na aurora, kiedy się odezwał. Właśnie, pod ziemią. Nie rozumiała z początku, ale tylko do chwili kiedy jej oczom ukazała się drewniana klapa. To tłumaczyło wiele. Nie przerywała aurorowi, który zajął się tak jak uzgodnili rozmową. Stała jedynie słuchając do czasu, aż nie padło na nią spojrzenie obcego jej mężczyzny. Wtedy kucnęła przed klapą. Oplatając rękami nogi, skrzyżowała oczy z mężczyzną.
- Panie Podmore na klątwach się znam z tym zawsze mogę pomóc. - zapewniła tak jak też obiecała, klątwy - a raczej ich łamanie - było tym, na czym się znała. - Ja ufam panu Tonksowi, dobrym człowiekiem się zdaje, co nie? - zapytała przechylając trochę głową. Wydęła usta, rozplotła dłonie, by jedną z nich unieść i potrzeć nią nos. - Mówić, że rozumiem ino nie będę. Ale mnie to się zdaje, że kiedyś słyszałam, że każdy dwa wilki w sobie ma, ino wybrać musi, którego karmić chce. Człowiek z klątwą czy bez i dobrym i złym być może. To o ten wybór zawsze się rozchodzi - o wybór i sumienie. Dobrze panu z oczu patrzy, panie Podmore. Z tym co umiem, zawsze pomogę, nawet ino jeśli nasze ścieżki dalej razem nie pójdą. Pańska sowa powinna mnie wziąć i znaleźć. - skinęła krótko głową, unosząc łagodnie kącik ust, po czym podniosła się i wygładziła fałdy na spódnicy. Ostatecznie to nie do nich należała decyzja. Mogli tylko rękę wyciągnąć i na efekt czekać.
- Jasna sprawa, że bym mogła. - zgodziła się kiwając krótko głową. Bo przecież nie był to żaden problem. W sensie, zapewnienia. Samo ściągnięcie przekleństwa było pieruńsko trudne, ale wiedziała, że dzięki czasowi który poświęciła na zgłębianie wiedzy z zakresu starożytnych run była w stanie to zrobić. Kiwnęła jeszcze krótko głową na słowa chwaląc ją za ściągnięcie klątwy. W sumie tym zajmowała się przez ostatnie lata. Wchodząc do chaty zaraz za aurorem. Zmarszczyła pokaźne brwi patrząc na znaczek na kopercie. Przyglądając się jej z widocznym powątpiewaniem. W końcu wzruszyła lekko ramionami, kręcąc krótko głową.
- Cudaczne. - stwierdziła krótko skupiając się jednak już tylko na papierze, który trzymała w dłoni. Miała przeczucie. Przeczucie za którym postanowiła pójść i które jak się okazało, było nawet ino dość trafnę. Zaklęcie przelało tusz na papier ukazując go na nowo. Nie skrywając już przed wzrokiem nikogo. Oddała kopertę panu Tonksowi, woląc, żeby jednak ona pozostawała w jego rękach a nie jej własnych. Skinęła krótko głową potwierdzając słowa i swoje własne przypuszczenia. W chacie niewiele więcej było do znalezienia jak sądziła. Poza tym, mieli też przecież wszystko to, co potrzebne im było żeby móc iść i tych ludzi wziąć i znaleźć. Wyszli z chaty ruszając ścieżką, którą wytyczała prowizoryczna mapa. Nie była dokładna, ale dostateczna. Zaciskała dłoń na różdżce, której nie schowała do kieszeni, rozglądając się na boki. I gdy dotarli na miejsce, a pan Tonks rzucił zaklęcie sama uniosła różdżkę. - Homenum Revelio. - wypowiedziała płynnie, czując, jak magia postępuje zgodnie z jej wolą. Ale coś zdawało się nie takie. Zmarszczyła brwi, unosząc rękę, żeby wierzchem dłoni potrzeć czubek nos. Sprawiali wrażenie jakby byli… Uniosła wzrok na aurora, kiedy się odezwał. Właśnie, pod ziemią. Nie rozumiała z początku, ale tylko do chwili kiedy jej oczom ukazała się drewniana klapa. To tłumaczyło wiele. Nie przerywała aurorowi, który zajął się tak jak uzgodnili rozmową. Stała jedynie słuchając do czasu, aż nie padło na nią spojrzenie obcego jej mężczyzny. Wtedy kucnęła przed klapą. Oplatając rękami nogi, skrzyżowała oczy z mężczyzną.
- Panie Podmore na klątwach się znam z tym zawsze mogę pomóc. - zapewniła tak jak też obiecała, klątwy - a raczej ich łamanie - było tym, na czym się znała. - Ja ufam panu Tonksowi, dobrym człowiekiem się zdaje, co nie? - zapytała przechylając trochę głową. Wydęła usta, rozplotła dłonie, by jedną z nich unieść i potrzeć nią nos. - Mówić, że rozumiem ino nie będę. Ale mnie to się zdaje, że kiedyś słyszałam, że każdy dwa wilki w sobie ma, ino wybrać musi, którego karmić chce. Człowiek z klątwą czy bez i dobrym i złym być może. To o ten wybór zawsze się rozchodzi - o wybór i sumienie. Dobrze panu z oczu patrzy, panie Podmore. Z tym co umiem, zawsze pomogę, nawet ino jeśli nasze ścieżki dalej razem nie pójdą. Pańska sowa powinna mnie wziąć i znaleźć. - skinęła krótko głową, unosząc łagodnie kącik ust, po czym podniosła się i wygładziła fałdy na spódnicy. Ostatecznie to nie do nich należała decyzja. Mogli tylko rękę wyciągnąć i na efekt czekać.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Uśmiechnął się z ulgą i podziwem, gdy skwitowała, że jasna sprawa. Nie znał się na runach, ale czytał swoje o klątwie likantropii i wiedział, że jest niesamowicie trudna do zdjęcia. W słowach Tangwystl słyszał zaś pewność siebie, ale nie arogancję. Skamander zwerbował bardzo użyteczną sojuszniczkę.
Dzięki Tangie dotarli na miejsce, gdzie Michael zajął się rozmową jako wilkołak i znajomy Podmore'a. Może i rozumiał wiele jako likantrop, ale jeden temat wciąż sprawiał, że dreszcz przebiegał mu po plecach. Utrata kontroli. Słyszał o zabójstwie rodziny w tamtej wiosce, a Ethan pośrednio wziął za nie odpowiedzialność. Na domiar złego, zerknął jeszcze na łamaczkę klątw, jakby obawiając się reakcji człowieka na obecność potworów. Ku zaskoczeniu Tonksa, Tangie odezwała się jednak z łagodnością i mądrością. Nie udawała, że rozumie - wilkołaki same siebie nie rozumiały - ale przemawiała szczerze. Wybór i sumienie. Miała rację, to się liczyło. Może i przeszłość była zbroczona krwią, a każda pełnia niepewnością, ale każdego dnia wciąż mogli wybierać i starać się podejmować lepsze decyzje.
Ethan, spoglądając na nią uważnie, kiwnął głową. Sam został ugryziony, nie mógł skorzystać z jej oferty - ale znał likantropa, który został przeklęty. Przekaże mu słowa łamaczki klątw.
-Przybyliśmy z propozycją, z wyborem. - wtrącił Michael, wyczuwając dobry moment, by zejść na tematy polityczne i jasno przedstawić wilkołakom propozycję Zakonu. -Zdjęliśmy klątwę z waszej dawnej chaty, możecie więc wrócić po swoje rzeczy i żyć dalej, radzić sobie tak jak teraz. Możecie też dołączyć do mnie i wspólnie spędzać pełnie w miejscach nieznanym brygadzistom. Szukam takich z przyjaciółmi, razem będzie nas więcej. Próbuję też zdobyć składniki do eliksiru tojadowego, mam znajomego handlarza ingrediencjami i znam alchemiczkę zdolną go uwarzyć. - wyjawił, mając na myśli Vincenta i Charlene. -Trwa wojna, o ingrediencje trudno, więc nie mogę obiecać, że starczy dla wszystkich - ale nawet jedna porcja co pełnię mogłaby sprawić, że któryś z nas pilnowałby reszty. Zapobiegł wypadkom, obronił nas przed brygadzistami, przegnał z okolicy ludzi bez czynienia im krzywdy. Sprawdzamy zresztą każde miejsce dokładnie, potrafię nakładać pułapki, to wszystko ma sprawić, że nie natkniemy się na przypadkowych grzybiarzy ani brygadzistów w żadnym lesie. - dokończył. Lipcowa pełnia z Matthew Bottem uświadomiła mu, że razem raźniej. Szczególnie, że niektórzy potrafili kontrolować swój dar nawet bez eliksiru - Bott zachował w końcu świadomość i pamięć, Michael też miewał czasem przebłyski wspomnień. -Jeśli nie mieliście jeszcze okazji sprawdzić eliksiru tojadowego, to byłem jednym z pierwszych testerów w Ministerstwie. Zaręczam, że jest bezpieczny i działa - można spędzić całą pełnię zwiniętym w kulkę, niegroźnym. - zapewnił, odwołując się do własnej historii.
Na wzmiankę o Ministerstwie Podmore spochmurniał, ale nie spuszczał z Tonksa wzroku. Odkąd ten zaczął mówić o swoich przyjaciołach, Ethan przyglądał mu się bardzo uważnie.
-Moi przyjaciele, ci którzy mi pomagają... cóż, mogliście widzieć już plakaty z podobizną mojej siostry Justine. Działam dla Zakonu Feniksa. Wiedzą o mojej... przypadłości, ale przyjęli mnie z otwartymi ramionami. Przyjmą i was. Przychodzimy w ich imieniu, z propozycją przyjaźni i sojuszu. - obwieścił Michael, szukając kontaktu wzrokowego z Ethanem. -Kojarzę z rejestru dawny adres twoich rodziców i wiem, co stało się z pocztą w tamtej dzielnicy. Londyn wciąż płonie, Ministerstwo i zwolennicy Czarnego Pana tępią stamtąd mugoli i mugolaków, a ich ambicje sięgają na całą Anglię. Jeśli chcesz pomścić swoją rodzinę albo pomóc innym rodzinom, jeśli ktokolwiek z was wie, jak to jest być odrzuconym i nie godzi się na to dłużej... - a wiedział, że wiedzieli, wszyscy wiedzieli. Ethan sam był mugolakiem, ale nawet inni, czystokrwiści, doświadczali codziennie uprzedzeń i podejrzeń. -...dołączcie do was. Jestem starszym aurorem dla Harolda Longbottoma, nauczę was walczyć. Jeśli nie chcecie walczyć czynnie, zapewnimy wam schronienie. W przyszłości, gdy uporamy się z zagrożeniem i prawowity Minister wróci do władzy, będziemy o was, o nas, pamiętać. Rejestr się nie sprawdza, nigdy się nie sprawdzał, ale Zakon Feniksa ma na sercu los wszystkich prześladowanych. Nasz udział w tej wojnie to nie tylko wspieranie sprawiedliwości, ale i szansa na zmianę polityki wobec wilkołaków, na kontakty z alchemikami, na dostęp do eliksiru tojadowego i siatki ludzi, którzy mogą nam pomagać już teraz i będą pomagać dalej. Rozważcie to, proszę. Twoja sowa wie, jak mnie znaleźć, Ethan. Będę czekał. A jeśli traficie kiedyś na zwolenników Czarnego Pana, uważajcie. Oni podnoszą rękę na wszystkich innych. - Podmore, mugolak, wiedział o tym najlepiej.
Powiedział już wszystko, o czym chciał ich zapewnić. To do Ethana należało rozważenie sojuszu - choć wyrósł na nieformalnego lidera tej grupy, to pewnie musiał naradzić się z innymi.
-Jeśli chcecie, odeskortujemy was do tamtej chaty, żebyście zabrali swoje rzeczy bez obawy o wieśniaków. - był aurorem, da sobie radę z mieszkańcami wioski, choć wątpił, by ci zbliżali się do dawnego domu wilkołaków. -Jeśli wolicie zrobić to sami, to damy wam czas do namysłu. Propozycja zawsze będzie aktualna. - skwitował. Mówił dzisiaj szczerze i od serca, wyczuwając w Ethanie pokrewną duszę. Oby wojna go nie zniszczyła, oby Podmore nadal podzielał te same ideały.
Zerknął na Tangwystl, gdyby chciała coś jeszcze dodać. Wyprostował się, gotując się do deportacji - pod dawną chatę likantropów, lub do domu.
Dzięki Tangie dotarli na miejsce, gdzie Michael zajął się rozmową jako wilkołak i znajomy Podmore'a. Może i rozumiał wiele jako likantrop, ale jeden temat wciąż sprawiał, że dreszcz przebiegał mu po plecach. Utrata kontroli. Słyszał o zabójstwie rodziny w tamtej wiosce, a Ethan pośrednio wziął za nie odpowiedzialność. Na domiar złego, zerknął jeszcze na łamaczkę klątw, jakby obawiając się reakcji człowieka na obecność potworów. Ku zaskoczeniu Tonksa, Tangie odezwała się jednak z łagodnością i mądrością. Nie udawała, że rozumie - wilkołaki same siebie nie rozumiały - ale przemawiała szczerze. Wybór i sumienie. Miała rację, to się liczyło. Może i przeszłość była zbroczona krwią, a każda pełnia niepewnością, ale każdego dnia wciąż mogli wybierać i starać się podejmować lepsze decyzje.
Ethan, spoglądając na nią uważnie, kiwnął głową. Sam został ugryziony, nie mógł skorzystać z jej oferty - ale znał likantropa, który został przeklęty. Przekaże mu słowa łamaczki klątw.
-Przybyliśmy z propozycją, z wyborem. - wtrącił Michael, wyczuwając dobry moment, by zejść na tematy polityczne i jasno przedstawić wilkołakom propozycję Zakonu. -Zdjęliśmy klątwę z waszej dawnej chaty, możecie więc wrócić po swoje rzeczy i żyć dalej, radzić sobie tak jak teraz. Możecie też dołączyć do mnie i wspólnie spędzać pełnie w miejscach nieznanym brygadzistom. Szukam takich z przyjaciółmi, razem będzie nas więcej. Próbuję też zdobyć składniki do eliksiru tojadowego, mam znajomego handlarza ingrediencjami i znam alchemiczkę zdolną go uwarzyć. - wyjawił, mając na myśli Vincenta i Charlene. -Trwa wojna, o ingrediencje trudno, więc nie mogę obiecać, że starczy dla wszystkich - ale nawet jedna porcja co pełnię mogłaby sprawić, że któryś z nas pilnowałby reszty. Zapobiegł wypadkom, obronił nas przed brygadzistami, przegnał z okolicy ludzi bez czynienia im krzywdy. Sprawdzamy zresztą każde miejsce dokładnie, potrafię nakładać pułapki, to wszystko ma sprawić, że nie natkniemy się na przypadkowych grzybiarzy ani brygadzistów w żadnym lesie. - dokończył. Lipcowa pełnia z Matthew Bottem uświadomiła mu, że razem raźniej. Szczególnie, że niektórzy potrafili kontrolować swój dar nawet bez eliksiru - Bott zachował w końcu świadomość i pamięć, Michael też miewał czasem przebłyski wspomnień. -Jeśli nie mieliście jeszcze okazji sprawdzić eliksiru tojadowego, to byłem jednym z pierwszych testerów w Ministerstwie. Zaręczam, że jest bezpieczny i działa - można spędzić całą pełnię zwiniętym w kulkę, niegroźnym. - zapewnił, odwołując się do własnej historii.
Na wzmiankę o Ministerstwie Podmore spochmurniał, ale nie spuszczał z Tonksa wzroku. Odkąd ten zaczął mówić o swoich przyjaciołach, Ethan przyglądał mu się bardzo uważnie.
-Moi przyjaciele, ci którzy mi pomagają... cóż, mogliście widzieć już plakaty z podobizną mojej siostry Justine. Działam dla Zakonu Feniksa. Wiedzą o mojej... przypadłości, ale przyjęli mnie z otwartymi ramionami. Przyjmą i was. Przychodzimy w ich imieniu, z propozycją przyjaźni i sojuszu. - obwieścił Michael, szukając kontaktu wzrokowego z Ethanem. -Kojarzę z rejestru dawny adres twoich rodziców i wiem, co stało się z pocztą w tamtej dzielnicy. Londyn wciąż płonie, Ministerstwo i zwolennicy Czarnego Pana tępią stamtąd mugoli i mugolaków, a ich ambicje sięgają na całą Anglię. Jeśli chcesz pomścić swoją rodzinę albo pomóc innym rodzinom, jeśli ktokolwiek z was wie, jak to jest być odrzuconym i nie godzi się na to dłużej... - a wiedział, że wiedzieli, wszyscy wiedzieli. Ethan sam był mugolakiem, ale nawet inni, czystokrwiści, doświadczali codziennie uprzedzeń i podejrzeń. -...dołączcie do was. Jestem starszym aurorem dla Harolda Longbottoma, nauczę was walczyć. Jeśli nie chcecie walczyć czynnie, zapewnimy wam schronienie. W przyszłości, gdy uporamy się z zagrożeniem i prawowity Minister wróci do władzy, będziemy o was, o nas, pamiętać. Rejestr się nie sprawdza, nigdy się nie sprawdzał, ale Zakon Feniksa ma na sercu los wszystkich prześladowanych. Nasz udział w tej wojnie to nie tylko wspieranie sprawiedliwości, ale i szansa na zmianę polityki wobec wilkołaków, na kontakty z alchemikami, na dostęp do eliksiru tojadowego i siatki ludzi, którzy mogą nam pomagać już teraz i będą pomagać dalej. Rozważcie to, proszę. Twoja sowa wie, jak mnie znaleźć, Ethan. Będę czekał. A jeśli traficie kiedyś na zwolenników Czarnego Pana, uważajcie. Oni podnoszą rękę na wszystkich innych. - Podmore, mugolak, wiedział o tym najlepiej.
Powiedział już wszystko, o czym chciał ich zapewnić. To do Ethana należało rozważenie sojuszu - choć wyrósł na nieformalnego lidera tej grupy, to pewnie musiał naradzić się z innymi.
-Jeśli chcecie, odeskortujemy was do tamtej chaty, żebyście zabrali swoje rzeczy bez obawy o wieśniaków. - był aurorem, da sobie radę z mieszkańcami wioski, choć wątpił, by ci zbliżali się do dawnego domu wilkołaków. -Jeśli wolicie zrobić to sami, to damy wam czas do namysłu. Propozycja zawsze będzie aktualna. - skwitował. Mówił dzisiaj szczerze i od serca, wyczuwając w Ethanie pokrewną duszę. Oby wojna go nie zniszczyła, oby Podmore nadal podzielał te same ideały.
Zerknął na Tangwystl, gdyby chciała coś jeszcze dodać. Wyprostował się, gotując się do deportacji - pod dawną chatę likantropów, lub do domu.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Powiedziała to co czuła i to co w sumie ino wiedziała. Ale nie wchodziła w żadne większe wywody, bo samo gadanie zostawiła komuś kto gadać lepiej umiał. Rzadko - a może właściwie nigdy - nie namawiała nikogo, do niczego. Bo zawsze jej papa gadał, że każdy własne decyzje podejmować musiał. Chodziło przecież o to, żeby w lustrze można było sobie samemu spojrzeć. Ona się tym kierowała i jeśli już coś doradzała, to właśnie to, żeby i ktoś inny na siebie samego mógł patrzeć. Zapewnienie, że rozumie co taki wilkołak czuć może nie byłoby prawdziwe. Ani trochę szczere, a ona kłamać i tak nie umiała - nozdrza jej się wtedy rozszerzały tak nienaturalnie i sama jakaś właśnie taka się robiła - nienaturalna. Dlatego gadała zawsze prawdę - czasem jedynie pomijając jej część. To wtedy nie było takie do końca kłamstwo. Bo nie kłamała. Pozwalała tylko, żeby ktoś pomyślał trochę inaczej, niż prawda rzeczywiście sama się przedstawiała. Kiedy skończyła mówić wyprostowała się wkładając dłonie do kieszeni, pozwalając by rozmowę na nowo przejął starszy od niej auror. Ufała aurorom, jej ociec był jednym z nich. Kolejnym, którego poznała trochę bardziej był Anthony, a on zawsze zdawał się wiedzieć, co robić. Podążała za jego słowami i poleceniami, bo wierzyła w jego rozsądek, o taki sam posądzała stojącego obok pana Tonksa. Jedynie więc stała, mierząc niebieskimi ślepiami mężczyznę, który słuchał wypowiadanych przez Michaela słów. Nie znała wielu osób z Zakonu Feniksa, ale wierzyła że sporo z nich podobna była do niej, różna, ale podobna. Ona sama zawsze potrzebowała kogoś, kto pomoże jej trochę nabrać kierunku. To nie o sam strach chodziło a o doświadczenie w podejmowaniu konkretnego działania. Jak choćby na tym sylwestrze w tej panice, gdyby nie Skamander, możliwe, że sama by się jej poddała. Do powiedzenia więcej to w sumie nie było. Wszystko co miało wybrzmieć, wybrzmiało już. Teraz był czas w którym należało podjąć decyzję i nic dziwnego, że Podmore chciał chwilę pomyśleć. Liczyła jedynie na to, że nie skończy mu się czas, zanim tą podejmie. Słowa które padły, zdawały się go przekonywać. Naprawdę liczyła, że tak właśnie będzie i otrzymają pomoc, której potrzebują.
- Proszę na siebie uważać, panie Podmore. - pożegnała się z mężczyzną kiedy ich ścieżki ponownie się rozłączały. Wierzyła, że jeszcze przyjdzie im się spotkać. Miała nadzieję, że chociaż trochę da się im jakoś ulżyć w życiu, w problemach z którymi się borykają a o których mówił Michael. Sprzymierzenie się z Zakonem, niosło dla nich korzyści, możliwości, a sam mężczyzna wydawał się przekonany. Posłała mu jeszcze jeden krótki uśmiech, nim oboje zniknęli.
| zt x2
- Proszę na siebie uważać, panie Podmore. - pożegnała się z mężczyzną kiedy ich ścieżki ponownie się rozłączały. Wierzyła, że jeszcze przyjdzie im się spotkać. Miała nadzieję, że chociaż trochę da się im jakoś ulżyć w życiu, w problemach z którymi się borykają a o których mówił Michael. Sprzymierzenie się z Zakonem, niosło dla nich korzyści, możliwości, a sam mężczyzna wydawał się przekonany. Posłała mu jeszcze jeden krótki uśmiech, nim oboje zniknęli.
| zt x2
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
11.11?
Ostatnio był w Boltby w lecie, gdy poszukiwali z Tangwystl kryjówki wilkołaków. Teleportował się do lasu w okolicach wioski i od razu rozejrzał ostrożnie, mocniej chwytając za różdżkę. Żadnych likantropów już tutaj nie było - grupa, z którą się wtedy skontaktowali, została przekonana racjami Zakonu. Niektórzy czynnie wsparli organizację, inni skorzystali z pomocy Zakonników i wynieśli się z Yorkshire. Od kilku miesięcy las był pewnie spokojny...
...I dlatego, jakby na przekór, Michael Tonks postanowił jeszcze raz sprawdzić te okolice. Jeśli nie było już tutaj wilkołaków i nigdy (najwyraźniej, skoro tamci likantropi ukrywali się dobre kilka miesięcy) nie było tutaj brygadzistów, to może... można by jeszcze wykorzystać ten las?
Pewnie nie, Yorkshire było zbyt konserwatywne, zbyt przesiąknięte wpływami Ministerstwa. Nie tak bardzo, jak inne antymugolskie hrabstwa, ale na tyle, by nie czuł się tu bezpiecznie. Ruszył na spacer po lesie, myśląc o tym, że w sumie wyprawa tutaj to był kiepski pomysł. Naprawdę wierzył, że on sam - lub ktokolwiek inny - spędzi tutaj grudniową pełnię? Nie wiadomo, jak daleko zajdzie wtedy wojna. Lepiej trzymać się Szkocji, Irlandii, nawet Somerset - choć bał się trochę pozostawać na Półwyspie Kornwalijskim, gdzie z tygodnia na tydzień nadciągało coraz więcej uchodźców. Wolał odludne miejsca.
W sumie... może właśnie dlatego szukał wymówki dla tego spaceru? W Somerset wciąż wpadał na znajomych, a sama okolica przypominała mu o ilości rzeczy do zrobienia. Yorkshire nie przypominało mu o niczym...
...no, może oprócz pewnej krowy, której nigdy nie kupił. Z lekkimi wyrzutami sumienia przypomniał sobie, że nie odezwał się do Luny po tym, gdy kupił od niej pierwszą partię żywności. Teraz kontakty z gospodarstwami przydałyby się jeszcze bardziej niż w lecie, wszyscy w Oazie potrzebowali coraz więcej zaopatrzenia, ale... Tonks zwyczajnie bał się zapuszczać do farm w Yorkshire, a już na pewno do domu osób spokrewnionych z brygadzistą. Biedna Luna, tak otwarta podczas ich spotkania, pewnie nawet nie wiedziała dlaczego zamilkł. Ciekawe, jak radzą sobie Lupinowie? Czy dzięki własnym zapasom przeżywają kłopoty z zaopatrzeniem łagodniej od innych obywateli?
Myśląc o dawnych znajomych, nawet się nie spodziewał, że na kogoś wpadnie na tym odludziu.
Ostatnio był w Boltby w lecie, gdy poszukiwali z Tangwystl kryjówki wilkołaków. Teleportował się do lasu w okolicach wioski i od razu rozejrzał ostrożnie, mocniej chwytając za różdżkę. Żadnych likantropów już tutaj nie było - grupa, z którą się wtedy skontaktowali, została przekonana racjami Zakonu. Niektórzy czynnie wsparli organizację, inni skorzystali z pomocy Zakonników i wynieśli się z Yorkshire. Od kilku miesięcy las był pewnie spokojny...
...I dlatego, jakby na przekór, Michael Tonks postanowił jeszcze raz sprawdzić te okolice. Jeśli nie było już tutaj wilkołaków i nigdy (najwyraźniej, skoro tamci likantropi ukrywali się dobre kilka miesięcy) nie było tutaj brygadzistów, to może... można by jeszcze wykorzystać ten las?
Pewnie nie, Yorkshire było zbyt konserwatywne, zbyt przesiąknięte wpływami Ministerstwa. Nie tak bardzo, jak inne antymugolskie hrabstwa, ale na tyle, by nie czuł się tu bezpiecznie. Ruszył na spacer po lesie, myśląc o tym, że w sumie wyprawa tutaj to był kiepski pomysł. Naprawdę wierzył, że on sam - lub ktokolwiek inny - spędzi tutaj grudniową pełnię? Nie wiadomo, jak daleko zajdzie wtedy wojna. Lepiej trzymać się Szkocji, Irlandii, nawet Somerset - choć bał się trochę pozostawać na Półwyspie Kornwalijskim, gdzie z tygodnia na tydzień nadciągało coraz więcej uchodźców. Wolał odludne miejsca.
W sumie... może właśnie dlatego szukał wymówki dla tego spaceru? W Somerset wciąż wpadał na znajomych, a sama okolica przypominała mu o ilości rzeczy do zrobienia. Yorkshire nie przypominało mu o niczym...
...no, może oprócz pewnej krowy, której nigdy nie kupił. Z lekkimi wyrzutami sumienia przypomniał sobie, że nie odezwał się do Luny po tym, gdy kupił od niej pierwszą partię żywności. Teraz kontakty z gospodarstwami przydałyby się jeszcze bardziej niż w lecie, wszyscy w Oazie potrzebowali coraz więcej zaopatrzenia, ale... Tonks zwyczajnie bał się zapuszczać do farm w Yorkshire, a już na pewno do domu osób spokrewnionych z brygadzistą. Biedna Luna, tak otwarta podczas ich spotkania, pewnie nawet nie wiedziała dlaczego zamilkł. Ciekawe, jak radzą sobie Lupinowie? Czy dzięki własnym zapasom przeżywają kłopoty z zaopatrzeniem łagodniej od innych obywateli?
Myśląc o dawnych znajomych, nawet się nie spodziewał, że na kogoś wpadnie na tym odludziu.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Świat się zmieniał. Tylko ignoranci i ludzie ślepi wciąż temu zaprzeczali. Luna całkiem niedawno dowiedziała się, że tym drugim można być też z wyboru. I nie mówiła tego jaka skończona hipokrytka. To, że Luna nie interesowała się konfliktami i nigdy nie wnikała w istotę tych konfliktów, to wcale nie znaczyło, że całkowicie ignorowała panującą wojnę. Owszem, uznawała zasadę, że im mniej wie tym lepiej śpi. Nie chciała się głowić nad tym kogo poprzeć lub komu dziękować. Jej ojciec zawsze powtarzał, że każde pokolenie musi przeżyć własną wojnę. Ona nie była zwolennikiem otwartych starć, nie chciała patrzeć na listy zaginionych, słuchać propagandowych pogadanek, które wmawiały wszystkim, że przecież świat jest kolorowy i przyjazny. Nie widziała też powodu by brać w tym wszystkim udziału. Miała mnóstwo własnych problemów i obowiązków, ale wpływ wojny dało się odczuć wszędzie. Ta przecież odbiła się echem w każdej dziedzinie życia. W każdym miejscu. Nawet na jej małej farmie w Yorkshire.
Lupin zawsze była bardzo opiekuńcza choć kompletnie nie umiała tego okazywać. Gdy ktoś płakał przynosiła mu koc i kubek gorącej herbaty, ale nie potrafiła wprost spytać o powód płaczu. Gdy ktoś chorował dwoiła się troiła by znaleźć odpowiednie lekarstwo, ale jakoś nie potrafiła uspokoić takiej osoby. Nie wiedziała skąd brały się w niej takie braki społeczne, ale chyba były w jej życiu od zawsze. Farma była złym nauczycielem życia. Teraz Luna musiała jak nigdy przyłożyć się do swojej roli. W porcie interesy szły kiepsko, coraz mniej ludzi przychodziło też na farmę. Wiedziała, że ten dzień w końcu nadejdzie, ale chyba nie spodziewała się, że tak szybko. A może zwyczajnie ignorowała wszelkie pojawiające się znaki?
Najbardziej było jej żal muzyki. Chciała poświęcić jej więcej czasu. Obiecała sobie przecież, że powrót do Yorkshire wcale nie będzie oznaczał klęski. Nawet jeśli miała to nie być kwestia tymczasowa, to muzyka towarzyszyła jej przez całe życie. Nie wiedziała kim jest bez niej i tak naprawdę wcale nie chciała się tego dowiedzieć. Złość, którą odczuwała przelewała na swoich bliskich. Zaczęła to zauważać i postanowiła wyrwać się z farmy chociaż na kilka godzin. W lasach zaczęły pojawiać się grzyby, jagody i zioła. Jej wiedza w tym zakresie nie była powalająca, ale przynajmniej mogła odetchnąć. Wyzbyć się tych negatywnych uczuć, które zaczęły nią kierować. Musiała to zrobić dla dobra wszystkich, nie chciała wybuchnąć.
Szatynka zatrzymała przy jednym z krzewów i zaczęła go dokładnie oglądać. Nie była pewna jego pochodzenia więc wzruszyła jedynie ramionami i ruszyła dalej. Przeszła jedynie kilka kroków i zatrzymała się w miejscu przerażona. Nigdy wcześniej nie widziała dementora. Ludzie opowiadali jej najróżniejsze rzeczy o potworach z Azkabanu, ale nawet w najgorszych koszmarach nie myślała, że będzie tak przerażający. Nie mogła się ruszyć, nie mogła też krzyknąć by ostrzec idącego lasem czarodzieja. I tak było już za późno.
Kiedy dementor odleciał, a kobieta upewniła się, że na horyzoncie nie ma ich więcej podbiegła do nieporuszającego się mężczyzny. – Halo! – podniosła głos chociaż ten nadal bardziej przypominał szept. Dopiero, gdy podeszła bliżej dostrzegła znajomą twarz. – Mike? – zaskoczona położyła mu dłoń na ramieniu. – Jesteś ranny? – o co miała innego zapytać? Żałowała, że nie ma przy sobie koca i kubka z gorącą herbatą. Nie umiała pytać.
Lupin zawsze była bardzo opiekuńcza choć kompletnie nie umiała tego okazywać. Gdy ktoś płakał przynosiła mu koc i kubek gorącej herbaty, ale nie potrafiła wprost spytać o powód płaczu. Gdy ktoś chorował dwoiła się troiła by znaleźć odpowiednie lekarstwo, ale jakoś nie potrafiła uspokoić takiej osoby. Nie wiedziała skąd brały się w niej takie braki społeczne, ale chyba były w jej życiu od zawsze. Farma była złym nauczycielem życia. Teraz Luna musiała jak nigdy przyłożyć się do swojej roli. W porcie interesy szły kiepsko, coraz mniej ludzi przychodziło też na farmę. Wiedziała, że ten dzień w końcu nadejdzie, ale chyba nie spodziewała się, że tak szybko. A może zwyczajnie ignorowała wszelkie pojawiające się znaki?
Najbardziej było jej żal muzyki. Chciała poświęcić jej więcej czasu. Obiecała sobie przecież, że powrót do Yorkshire wcale nie będzie oznaczał klęski. Nawet jeśli miała to nie być kwestia tymczasowa, to muzyka towarzyszyła jej przez całe życie. Nie wiedziała kim jest bez niej i tak naprawdę wcale nie chciała się tego dowiedzieć. Złość, którą odczuwała przelewała na swoich bliskich. Zaczęła to zauważać i postanowiła wyrwać się z farmy chociaż na kilka godzin. W lasach zaczęły pojawiać się grzyby, jagody i zioła. Jej wiedza w tym zakresie nie była powalająca, ale przynajmniej mogła odetchnąć. Wyzbyć się tych negatywnych uczuć, które zaczęły nią kierować. Musiała to zrobić dla dobra wszystkich, nie chciała wybuchnąć.
Szatynka zatrzymała przy jednym z krzewów i zaczęła go dokładnie oglądać. Nie była pewna jego pochodzenia więc wzruszyła jedynie ramionami i ruszyła dalej. Przeszła jedynie kilka kroków i zatrzymała się w miejscu przerażona. Nigdy wcześniej nie widziała dementora. Ludzie opowiadali jej najróżniejsze rzeczy o potworach z Azkabanu, ale nawet w najgorszych koszmarach nie myślała, że będzie tak przerażający. Nie mogła się ruszyć, nie mogła też krzyknąć by ostrzec idącego lasem czarodzieja. I tak było już za późno.
Kiedy dementor odleciał, a kobieta upewniła się, że na horyzoncie nie ma ich więcej podbiegła do nieporuszającego się mężczyzny. – Halo! – podniosła głos chociaż ten nadal bardziej przypominał szept. Dopiero, gdy podeszła bliżej dostrzegła znajomą twarz. – Mike? – zaskoczona położyła mu dłoń na ramieniu. – Jesteś ranny? – o co miała innego zapytać? Żałowała, że nie ma przy sobie koca i kubka z gorącą herbatą. Nie umiała pytać.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Zimno. Zrobiło się tak strasznie zimno. Michael odruchowo zwolnił kroku, choć powinien przecież przyśpieszyć. Coś sparaliżowało jego ruchy - strach? A może przekorna potrzeba wmówienia sobie, że wszystko jest w porządku? Znał to uczucie, fantomowy ból wspomnień z Azkabanu, powracający od niego odkąd wrócił z tamtej wyprawy. Przez cały miesiąc lęk nawiedzał go w najmniej oczekiwanych momentach, chłodno robiło nawet pod kominkiem we własnym domu, tak jakby ciało nie potrafiło zapomnieć o lodowatym koszmarze. Pomagały tylko eliksiry uspokajające, ale akurat nie miał żadnego przy sobie - zwłaszcza, że wraz z końcem października zaczęło być lepiej. Próbował panować nad psychiką i wreszcie okiełznał trochę własne demony. Już od prawie dwóch tygodni nie widział zamarzającej pary w miejscu własnego oddechu, tak jakby zalecona przez uzdrowiciela terapia eliksirami dała wreszcie efekt, jakby halucynacje ustąpiły.
Aż do teraz. Wypuścił powietrze z płuc i zamarł, nagle niepewny, czy jednak szaleństwo powróciło czy...
...Zrobiło się jeszcze zimniej, a on zadygotał, nie wiedząc już, co jest prawdą a co fałszem. Co jest świszczącym wiatrem, a co...
Odwrócił się przez ramię i zamarł, widząc przed sobą urzeczywistniony koszmar. Spróbował zacisnąć zesztywniałe palce na różdżce, ułożył usta w bezgłośne "expecto", ale ze ściśniętego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Nie poznawał własnego ciała, nagle nieposłusznego pomimo lat szkolenia. Umysł na próżno usiłował wyrwać się ku cieplejszym wspomnieniom, ale duszę Michaela ściskał już lód - lodowaty Azkaban, lodowaty śnieg w norweskim lesie, dziwnie lodowate kły wilkołaka.
To koniec...? Niegdyś sekunda opóźnienia kosztowała go dawne życie. Potwór zdążył wyrwać się do przodu i ugryźć. Czy teraz chwila zawahania odbierze mu duszę...? Zanim spróbował znowu zmusić się do działania, przekonany, że bestia obierze za cel właśnie jego - aurora, buntownika, likantropa - dementor nagle odszedł. Michael z niedowierzeniem odprowadził go wzrokiem, choć powinien spojrzeć gdzie indziej - ale nie widział już bestii. Przed oczyma miał pocałunek dementora, którego świadkiem był w Azkabanie i było tak zimno, tak strasznie zimno, że mało brakowało, a pogrążyłby się w dawnych koszmarach i samemu zamarzł.
Otrzeźwił go czyiś głos, dziwnie znajomy. Zanim przypasował ton do twarzy, pomogła sama świadomość czyjejś obecności. Czasem zapominał o samym sobie, czasem pogrążał się w koszmarach, ale nie zostawi kogoś innego na pastwę dementorów. Wystarczyło, że bezczynnie obserwował pocałunek w Azkabanie, że całe życie będzie czuł się odpowiedzialny za duszę tamtego człowieka, że już zawsze będzie to ciążyło na jego sumieniu. Chciał zmusić ciało do posłuszeństwa i dobiec do nieznajomej, ale to ona okazała się szybsza - poczuł dłoń na ramieniu, a czyjaś obecność wydała mu się ciepła. Szybko obrócił się w tamtą stronę, słysząc własne imię i z niedowierzaniem zarejestrował znajomą twarz.
-Luna... - wyszeptał jeszcze ciszej, jakby budząc się ze złego snu.
Zamrugał, nie będąc pewnym czy jest prawdą, czy wytworem jego wyobraźni - przed chwilą myślał w końcu o Lupinach.
Konkretne pytania, konkretne działania - konkrety pomagały mu zachować głowę w koszmarnych chwilach, więc szybko tą głową pokręcił, wdzięczny, że Luna spytała. Nie był ranny.
-A ty...? - nic jej nie było...? Dementor chyba naprawdę poszedł w inną stronę, ale Michael nadal był zesztywniały z zimna. Ona też?
-Musimy się ogrzać. - zadecydował trzeźwo, choć głos z trudem wydobywał się z lodowatych warg. -Incendio. - wyszeptał, wreszcie zmuszając dłoń do posłuszeństwa i wskazując różdżką w ten sam krzak, któremu (o czym Michael nie wiedział) jeszcze niedawno przyglądała się panna Lupin. Suche gałązki zajęły się ogniem, a Michael chwycił lekko Lunę za przegub i pociągnął w tamtą stronę, jak najbliżej prowizorycznego ogniska. Wyciągnął własne dłonie jak najbliżej płomieni i spojrzał na szatynkę przytomniej, z troską. Troska o innych była dobra, była ciepła, pozwalała zapomnieć o sobie.
-Widziałaś je już kiedyś...? - dementory? Tutaj, w Yorkshire? W ogóle? Nie każdy był aurorem, nie każdy nabawił się traumy po wyprawie do Azkabanu, nie każdy wiedział nawet jak te potwory wpływają na nastrój i duszę, jak o n a to zniosła? Może mógłby... pomóc. Sobie już nie pomoże, ale mógłby spróbować pomóc jej.
rzut
Aż do teraz. Wypuścił powietrze z płuc i zamarł, nagle niepewny, czy jednak szaleństwo powróciło czy...
...Zrobiło się jeszcze zimniej, a on zadygotał, nie wiedząc już, co jest prawdą a co fałszem. Co jest świszczącym wiatrem, a co...
Odwrócił się przez ramię i zamarł, widząc przed sobą urzeczywistniony koszmar. Spróbował zacisnąć zesztywniałe palce na różdżce, ułożył usta w bezgłośne "expecto", ale ze ściśniętego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Nie poznawał własnego ciała, nagle nieposłusznego pomimo lat szkolenia. Umysł na próżno usiłował wyrwać się ku cieplejszym wspomnieniom, ale duszę Michaela ściskał już lód - lodowaty Azkaban, lodowaty śnieg w norweskim lesie, dziwnie lodowate kły wilkołaka.
To koniec...? Niegdyś sekunda opóźnienia kosztowała go dawne życie. Potwór zdążył wyrwać się do przodu i ugryźć. Czy teraz chwila zawahania odbierze mu duszę...? Zanim spróbował znowu zmusić się do działania, przekonany, że bestia obierze za cel właśnie jego - aurora, buntownika, likantropa - dementor nagle odszedł. Michael z niedowierzeniem odprowadził go wzrokiem, choć powinien spojrzeć gdzie indziej - ale nie widział już bestii. Przed oczyma miał pocałunek dementora, którego świadkiem był w Azkabanie i było tak zimno, tak strasznie zimno, że mało brakowało, a pogrążyłby się w dawnych koszmarach i samemu zamarzł.
Otrzeźwił go czyiś głos, dziwnie znajomy. Zanim przypasował ton do twarzy, pomogła sama świadomość czyjejś obecności. Czasem zapominał o samym sobie, czasem pogrążał się w koszmarach, ale nie zostawi kogoś innego na pastwę dementorów. Wystarczyło, że bezczynnie obserwował pocałunek w Azkabanie, że całe życie będzie czuł się odpowiedzialny za duszę tamtego człowieka, że już zawsze będzie to ciążyło na jego sumieniu. Chciał zmusić ciało do posłuszeństwa i dobiec do nieznajomej, ale to ona okazała się szybsza - poczuł dłoń na ramieniu, a czyjaś obecność wydała mu się ciepła. Szybko obrócił się w tamtą stronę, słysząc własne imię i z niedowierzaniem zarejestrował znajomą twarz.
-Luna... - wyszeptał jeszcze ciszej, jakby budząc się ze złego snu.
Zamrugał, nie będąc pewnym czy jest prawdą, czy wytworem jego wyobraźni - przed chwilą myślał w końcu o Lupinach.
Konkretne pytania, konkretne działania - konkrety pomagały mu zachować głowę w koszmarnych chwilach, więc szybko tą głową pokręcił, wdzięczny, że Luna spytała. Nie był ranny.
-A ty...? - nic jej nie było...? Dementor chyba naprawdę poszedł w inną stronę, ale Michael nadal był zesztywniały z zimna. Ona też?
-Musimy się ogrzać. - zadecydował trzeźwo, choć głos z trudem wydobywał się z lodowatych warg. -Incendio. - wyszeptał, wreszcie zmuszając dłoń do posłuszeństwa i wskazując różdżką w ten sam krzak, któremu (o czym Michael nie wiedział) jeszcze niedawno przyglądała się panna Lupin. Suche gałązki zajęły się ogniem, a Michael chwycił lekko Lunę za przegub i pociągnął w tamtą stronę, jak najbliżej prowizorycznego ogniska. Wyciągnął własne dłonie jak najbliżej płomieni i spojrzał na szatynkę przytomniej, z troską. Troska o innych była dobra, była ciepła, pozwalała zapomnieć o sobie.
-Widziałaś je już kiedyś...? - dementory? Tutaj, w Yorkshire? W ogóle? Nie każdy był aurorem, nie każdy nabawił się traumy po wyprawie do Azkabanu, nie każdy wiedział nawet jak te potwory wpływają na nastrój i duszę, jak o n a to zniosła? Może mógłby... pomóc. Sobie już nie pomoże, ale mógłby spróbować pomóc jej.
rzut
Can I not save one
from the pitiless wave?
Luna nie spodziewała się spotkać na swojej drodze nikogo znajomego. Właściwie nie spodziewała się spotkać tu kogokolwiek. Yorkshire to głównie lasy, pastwiska, doliny. Dom od domu często dzieliły kilometry i kiedy myślała o sąsiadach miała na myśli tych mieszkających na skraju lasu. Świat jak widać nie był wcale tak wielki jak podejrzewano. I choć w innych okolicznościach bardzo cieszyłaby się z tego niespodziewanego spotkania, to jednak cała przeszywająca do szpiku kości otoczka wystarczająco mocno wytrącała ją z równowagi. Dopiero, gdy dotarła do mężczyzny uświadomiła sobie, że tak naprawdę nie przyglądała się dłużej poruszającej się zjawie. Może to było nawet niewłaściwie określenie – dementorzy byli czymś więcej, czymś zupełnie innym. Szatynka wiele o nich słyszała, ale nigdy nie spotkała żadnego na swojej drodze. Teraz świat był pełen mrocznych kreatur. Niektóre z nich były tak obrzydliwe jak dementory, ale większość niczym nie różniła się od ludzi, a rozpoznanie ich graniczyło z cudem. Ile razy jej przyszło się pomylić? Ile razy Mike zaufał osobom, którym nie powinien?
Widocznie mężczyzna był równie zaskoczony jej widokiem jak ona jego. Widziała jaki był przemarznięty, widziała z jak wielkim trudem słowa przechodzą mu przez usta. Lupin sięgnęła po różdżkę chcąc zrobić cokolwiek, ale mężczyzna już ją uprzedził. – Nie ruszaj się… może - chyba taki już po prostu był. Zawsze ratował sytuację nawet jeśli to on powinien być ratowany, nawet jeśli sam stał się ofiarą. Nie wiedziała skąd brały się te cechy w ludziach, ale naprawdę je szanowała. Ona by tak nie potrafiła. Nie miała w sobie tak wiele odwagi. Nie potrafiła walczyć dla ludzi i o ludzi, a Tonks na pewno to robił. Wcześniej był aurorem, a teraz wciąż pomagał innym dbając o ich bezpieczeństwo. W tym konflikcie było tak wiele głupoty, tak wiele cierpienia, które przecież było zbędne. A jednak istniało.
Zrzucenie zaklęcia na krzak zadziałało, a to po chwili zapaliło się ze znajomym jej dźwiękiem. Podeszli razem bliżej ognia, a Luna chwyciła zmarznięte dłonie Tonksa i zamknęła je w swoich dłoniach. – Ze mną wszystko w porządku, chyba mnie nie dostrzegł, albo dostał to czego szukał. – odpowiedziała spoglądając na mężczyznę ze zmartwieniem wymalowanym na twarzy. – Co się tu właściwie wydarzyło? Co tu robiłeś? – zapytała szczerze niepewna odpowiedzi. Był tu sam? Jakie było prawdopodobieństwo, że w tym całym lesie dementor dopadnie właśnie jego?
- Nie, nie przypominam sobie, ale jestem trochę… co on właściwie tutaj robił? – Lunie zawsze ciężko było mówić o uczuciach. Swoich, cudzych, to nie miało znaczenia. Jej pytania prawdopodobnie brzmiały jak bełkot, powtarzała podobne kwestie, ale nad tym nie potrafiła zapanować. Wiedziała, że spotkanie z dementorem mogło mieć o wiele gorsze skutki. Mike miał szczęście i czarownica nie miała pojęcia co wpłynęło na to szczęście. – Lepiej się czujesz? Może powinniśmy znaleźć jakiegoś uzdrowiciela? – zapytała z pewnością w głosie. Właściwie to nawet na to nalegała i mógł to wyczytać z jej postawy oraz jej słów.
Widocznie mężczyzna był równie zaskoczony jej widokiem jak ona jego. Widziała jaki był przemarznięty, widziała z jak wielkim trudem słowa przechodzą mu przez usta. Lupin sięgnęła po różdżkę chcąc zrobić cokolwiek, ale mężczyzna już ją uprzedził. – Nie ruszaj się… może - chyba taki już po prostu był. Zawsze ratował sytuację nawet jeśli to on powinien być ratowany, nawet jeśli sam stał się ofiarą. Nie wiedziała skąd brały się te cechy w ludziach, ale naprawdę je szanowała. Ona by tak nie potrafiła. Nie miała w sobie tak wiele odwagi. Nie potrafiła walczyć dla ludzi i o ludzi, a Tonks na pewno to robił. Wcześniej był aurorem, a teraz wciąż pomagał innym dbając o ich bezpieczeństwo. W tym konflikcie było tak wiele głupoty, tak wiele cierpienia, które przecież było zbędne. A jednak istniało.
Zrzucenie zaklęcia na krzak zadziałało, a to po chwili zapaliło się ze znajomym jej dźwiękiem. Podeszli razem bliżej ognia, a Luna chwyciła zmarznięte dłonie Tonksa i zamknęła je w swoich dłoniach. – Ze mną wszystko w porządku, chyba mnie nie dostrzegł, albo dostał to czego szukał. – odpowiedziała spoglądając na mężczyznę ze zmartwieniem wymalowanym na twarzy. – Co się tu właściwie wydarzyło? Co tu robiłeś? – zapytała szczerze niepewna odpowiedzi. Był tu sam? Jakie było prawdopodobieństwo, że w tym całym lesie dementor dopadnie właśnie jego?
- Nie, nie przypominam sobie, ale jestem trochę… co on właściwie tutaj robił? – Lunie zawsze ciężko było mówić o uczuciach. Swoich, cudzych, to nie miało znaczenia. Jej pytania prawdopodobnie brzmiały jak bełkot, powtarzała podobne kwestie, ale nad tym nie potrafiła zapanować. Wiedziała, że spotkanie z dementorem mogło mieć o wiele gorsze skutki. Mike miał szczęście i czarownica nie miała pojęcia co wpłynęło na to szczęście. – Lepiej się czujesz? Może powinniśmy znaleźć jakiegoś uzdrowiciela? – zapytała z pewnością w głosie. Właściwie to nawet na to nalegała i mógł to wyczytać z jej postawy oraz jej słów.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Nie ruszaj się…? Wbrew sobie, posłał Lunie nieco smutny i przewrotny, a nieco histeryczny uśmiech. Nie, cień uśmiechu, bo na taki prawdziwy nie mógł się zdobyć jeszcze nie - mimo ulgi, że widzi tutaj właśnie ją, a nikogo obcego. Że jest żywa, że dementor jej nie dorwał. Nie ruszał się, w tym problem. Nie był w stanie się poruszyć, gdy dementor go zaskoczył. Po kogo ruszył ten stwór, kogo szukał? Najwyraźniej nie jego i nie Luny, ale co jeśli tam - gdzieś - jest ktoś, kogo już nic i nikt nie uratuje? Jak w Azkabanie. Bezużyteczny, sparaliżowany auror. Przynajmniej umiał rozpalić ognisko, ale marne to pocieszenie - to potrafił każdy czarodziej.
Może każdy inny czarodziej nie patrzyłby bezsilnie na pocałunek dementora. Wspomnienie z Azkabanu wciąż było żywe, utkane z czystych i irracjonalnych emocji i z dojmującego poczucia winy. Do umysłu Michaela nie docierało w pełni to, że w s z y s c y widzieli utratę duszy tamtego mężczyzny, że niedaleko stali Alex i Vincent, że druga grupa Zakonników nie zapobiegła w porę śmierci Pomony, że nikt nie mógł nic zrobić. W jego skutej lodej pamięci winny był tylko on, on, on.
Ciepło na moment rozwiało jego rozważania. Najpierw poczuł to dobiegające z ogniska, ale jak przez lodową kurtynę, jak przez mgłę. Potem drgnął, nie spodziewając się ludzkiego dotyku. Choć Luna sama miała zimne dłonie, to Michaelowi zdały się stokroć cieplejsze od ogniska, stokroć bliższe.
-To dobrze, że w porządku… - wymamrotał, pozwalając jej na dotyk, a sobie na chwilowy odpoczynek i na grymas bardziej przypominający uśmiech. W porządku, była cała, nic się jej nie stało. Słowa również grzały. Nie naraził jej. Świat na chwilę z powrotem stał się trochę cieplejszy, bezpieczniejszy.
Na bardzo krótką chwilę, bo kolejne pytanie - i konieczność kłamstwa, przed Luną i przed samym sobą - zmroziło mu na moment krew w żyłach. Co tutaj robił…? Co z nią robił? Gdy ostatni raz się widzieli, najpierw myślał tylko o tym, jak opuścić jej farmę, ale potem nagle opuścił gardę. Tak samo, jak teraz. Tyle, że wtedy myślał o sobie, o brygadzistach, o powiązaniach Lupinów z Lyallem, a teraz…
…teraz o Justine, o Azkabanie, o nazwisku Tonks, o wszechogarniającej kraj wojnie.
Narażał ją. Lunę. Teraz.
-Nie p..powinnaś… - powoli, niechętnie, cofnął ręce i skierował je nad ognisko. -…n…nie wiem kogo on szukał… - trudno było mówić przez zlodowaciałe usta, ale przynajmniej mógł nie myśleć o sobie -ale mógł przecież szukać mnie. - wykrztusił, spoglądając prosto w oczy Luny i ignorując pytanie, co tutaj robił. Bezpieczniej jest nie wiedzieć. Nie wiedziała, że ma przed sobą wilkołaka i członka Zakonu Feniksa, nie wiedziała, że nadal pracował dla Longbottoma, ale wiedziała przecież jak miał na nazwisko, że był mugolakiem. Jeszcze kilka miesięcy temu można było udawać, że Yorkshire to wszystko nie dotyczy, ale już nie, Ministerstwo najwyraźniej nasłało dementory na całą Anglię.
-…ale b..bezpieczniejsza będziesz, jak się rozdzielimy. - wykrztusił, i tak wspinając się na wyżyny dyplomacji.
Rozumiesz, Luna?.
-N..nic mi nie jest, tylko się trochę ogrzeję. - uspokoił ją szybko, choć szczękał zębami. Choć najchętniej zostałby tutaj trochę dłużej, przy cieple ognia, próbując zapomnieć.
Przy niczym nie zapominało się o całym świecie tak skutecznie, jak przy śpiewie Luny.
Może każdy inny czarodziej nie patrzyłby bezsilnie na pocałunek dementora. Wspomnienie z Azkabanu wciąż było żywe, utkane z czystych i irracjonalnych emocji i z dojmującego poczucia winy. Do umysłu Michaela nie docierało w pełni to, że w s z y s c y widzieli utratę duszy tamtego mężczyzny, że niedaleko stali Alex i Vincent, że druga grupa Zakonników nie zapobiegła w porę śmierci Pomony, że nikt nie mógł nic zrobić. W jego skutej lodej pamięci winny był tylko on, on, on.
Ciepło na moment rozwiało jego rozważania. Najpierw poczuł to dobiegające z ogniska, ale jak przez lodową kurtynę, jak przez mgłę. Potem drgnął, nie spodziewając się ludzkiego dotyku. Choć Luna sama miała zimne dłonie, to Michaelowi zdały się stokroć cieplejsze od ogniska, stokroć bliższe.
-To dobrze, że w porządku… - wymamrotał, pozwalając jej na dotyk, a sobie na chwilowy odpoczynek i na grymas bardziej przypominający uśmiech. W porządku, była cała, nic się jej nie stało. Słowa również grzały. Nie naraził jej. Świat na chwilę z powrotem stał się trochę cieplejszy, bezpieczniejszy.
Na bardzo krótką chwilę, bo kolejne pytanie - i konieczność kłamstwa, przed Luną i przed samym sobą - zmroziło mu na moment krew w żyłach. Co tutaj robił…? Co z nią robił? Gdy ostatni raz się widzieli, najpierw myślał tylko o tym, jak opuścić jej farmę, ale potem nagle opuścił gardę. Tak samo, jak teraz. Tyle, że wtedy myślał o sobie, o brygadzistach, o powiązaniach Lupinów z Lyallem, a teraz…
…teraz o Justine, o Azkabanie, o nazwisku Tonks, o wszechogarniającej kraj wojnie.
Narażał ją. Lunę. Teraz.
-Nie p..powinnaś… - powoli, niechętnie, cofnął ręce i skierował je nad ognisko. -…n…nie wiem kogo on szukał… - trudno było mówić przez zlodowaciałe usta, ale przynajmniej mógł nie myśleć o sobie -ale mógł przecież szukać mnie. - wykrztusił, spoglądając prosto w oczy Luny i ignorując pytanie, co tutaj robił. Bezpieczniej jest nie wiedzieć. Nie wiedziała, że ma przed sobą wilkołaka i członka Zakonu Feniksa, nie wiedziała, że nadal pracował dla Longbottoma, ale wiedziała przecież jak miał na nazwisko, że był mugolakiem. Jeszcze kilka miesięcy temu można było udawać, że Yorkshire to wszystko nie dotyczy, ale już nie, Ministerstwo najwyraźniej nasłało dementory na całą Anglię.
-…ale b..bezpieczniejsza będziesz, jak się rozdzielimy. - wykrztusił, i tak wspinając się na wyżyny dyplomacji.
Rozumiesz, Luna?.
-N..nic mi nie jest, tylko się trochę ogrzeję. - uspokoił ją szybko, choć szczękał zębami. Choć najchętniej zostałby tutaj trochę dłużej, przy cieple ognia, próbując zapomnieć.
Przy niczym nie zapominało się o całym świecie tak skutecznie, jak przy śpiewie Luny.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Była inna od swojego rodzeństwa. Wypełniał ją upór i poczucie, że o wszystko w swoim życiu musi zawalczyć. To dlatego, że przez większość czasu żyła w ich cieniu. Nie wpływało to na ich rodzinne relacje, bo kochała całą swoją rodzinę i była gotowa poświęcić naprawdę wiele dla ich szczęścia, ale wychowana w taki sposób widziała więcej. Rozumiała więcej. Nigdy nie była ignorantką choć w niektórych wypadkach naprawdę wypadało. Inni nazywają to wolą przetrwania, ona świadomą manipulacją, bo przecież zawsze była bezpośrednia aż do bólu. Wojny nie dało się już ignorować i każdy kto wciąż łudził się, że zaśnie w swym łóżku bez strachu, a ranem powita go poranek pełen spokoju ten bardzo mocno zakotwiczył się w nierealnych marzeniach. Wiele można było o niej powiedzieć, ale widziała świat takim jaki jest i brała go całego bez względu na to jak bardzo brudny i przepełniony cierpieniem jest. Widząc dementora snującego się po lasach Yorkshire poczuła się tak jakby ktoś odebrał jej dech. Przez chwile od nowa musiała uczyć się oddychać. Nie wiedziała czy stwór szukał konkretnej ofiary, nie wiedziała czy oni w ogóle mają w sobie jakąkolwiek określoną celowość. Wypuszczeni na rzeź szukali zdobyczy. Bez względu na to kim by była. Każdy był zagrożony.
Tym bardziej chyba zaskakiwał ją fakt, że trafiła tu właśnie na Tonksa. Gdy pierwszy moment szoku minął, a w jej myślach zaczęło się w końcu przejaśniać zrozumiała to co od dawna kołatało się w jej głowie. W życiu nie ma przypadków, a każdy wyjątek jedynie potwierdza regułę. I choć jej wewnętrzna chęć przekonania o tym napotkanego czarodzieja była niemożliwie silna, to postanowiła odpuścić. Nie to teraz było najważniejsze. Tak naprawdę nawet nie potrafiła mu pomóc, nie potrafiła stwierdzić czy aby na pewno wszystko jest z nim w porządku. Brak wiedzy często ją ograniczał doprowadzając Lunę przy okazji do szewskiej pasji. – Mógł szukać każdego – zaczęła spoglądając na mężczyznę z powątpiewaniem. Mówił o swojej krwi? O dawnym zawodzie? – Mógł trafić na każdego. Mógł trafić na mnie. Chyba nie jesteś aż tak wyjątkowy, Michaelu Tonks, co? Chcesz mi powiedzieć, że wszyscy dementorzy marzą jedynie o tym by pocałunkiem odebrać ci duszę? – zapytała, a w jej głosie pobrzmiewała znajoma nuta rozbawienia. Nie był to śmiech, ani szczęście. Zwykle tak zachowywała się w sytuacjach, w których przepełniał ją stres, strach lub smutek. Szukała punktu zaczepienia, który mógłby rozładować atmosferę. Potrzebowała tego dla siebie chociaż wiedziała, że nie przynosi to wcale zamierzonej ulgi.
Westchnęła ciężko spoglądając na dłonie mężczyzny, gdy ten przyłożył je bliżej ognia. Przysunęła się do niego samej korzystając z ciepłych podmuchów. Dopiero słowa mężczyzny o rozdzieleniu się sprawiły, że szatynka przeniosła wzrok z płomieni na czarodzieja. – Rozdzielić? – powtórzyła. - Zapomnę, że to usłyszałam, bo to bardzo głupi pomysł. Nie zostawię cię tutaj, mało tego… zabiorę cię do jakiegoś uzdrowiciela, bo sama… nie znam się… potrzebujesz pomocy kogoś kto jest w tej dziedzinie mądrzejszy ode mnie. – nie znała pojęcia hipotermii. Nie wiedziała jak bardzo groźne jest to dla zdrowia i życia.
Szatynka uniosła różdżkę i jednym ruchem dłoni przeniosła ułamaną przez wichurę gałąź na palące się ognisko. – Nie umiesz nie pakować się w kłopoty co? Prędzej czy później cię znajdą? – zapytała ponownie przenosząc spojrzenie na mężczyznę i unosząc brew pytająco. Gdyby nie ta cała otoczka, to byłoby naprawdę dobre spotkanie. Wiedziała jednak, że mieli naprawdę dużo szczęścia.
Tym bardziej chyba zaskakiwał ją fakt, że trafiła tu właśnie na Tonksa. Gdy pierwszy moment szoku minął, a w jej myślach zaczęło się w końcu przejaśniać zrozumiała to co od dawna kołatało się w jej głowie. W życiu nie ma przypadków, a każdy wyjątek jedynie potwierdza regułę. I choć jej wewnętrzna chęć przekonania o tym napotkanego czarodzieja była niemożliwie silna, to postanowiła odpuścić. Nie to teraz było najważniejsze. Tak naprawdę nawet nie potrafiła mu pomóc, nie potrafiła stwierdzić czy aby na pewno wszystko jest z nim w porządku. Brak wiedzy często ją ograniczał doprowadzając Lunę przy okazji do szewskiej pasji. – Mógł szukać każdego – zaczęła spoglądając na mężczyznę z powątpiewaniem. Mówił o swojej krwi? O dawnym zawodzie? – Mógł trafić na każdego. Mógł trafić na mnie. Chyba nie jesteś aż tak wyjątkowy, Michaelu Tonks, co? Chcesz mi powiedzieć, że wszyscy dementorzy marzą jedynie o tym by pocałunkiem odebrać ci duszę? – zapytała, a w jej głosie pobrzmiewała znajoma nuta rozbawienia. Nie był to śmiech, ani szczęście. Zwykle tak zachowywała się w sytuacjach, w których przepełniał ją stres, strach lub smutek. Szukała punktu zaczepienia, który mógłby rozładować atmosferę. Potrzebowała tego dla siebie chociaż wiedziała, że nie przynosi to wcale zamierzonej ulgi.
Westchnęła ciężko spoglądając na dłonie mężczyzny, gdy ten przyłożył je bliżej ognia. Przysunęła się do niego samej korzystając z ciepłych podmuchów. Dopiero słowa mężczyzny o rozdzieleniu się sprawiły, że szatynka przeniosła wzrok z płomieni na czarodzieja. – Rozdzielić? – powtórzyła. - Zapomnę, że to usłyszałam, bo to bardzo głupi pomysł. Nie zostawię cię tutaj, mało tego… zabiorę cię do jakiegoś uzdrowiciela, bo sama… nie znam się… potrzebujesz pomocy kogoś kto jest w tej dziedzinie mądrzejszy ode mnie. – nie znała pojęcia hipotermii. Nie wiedziała jak bardzo groźne jest to dla zdrowia i życia.
Szatynka uniosła różdżkę i jednym ruchem dłoni przeniosła ułamaną przez wichurę gałąź na palące się ognisko. – Nie umiesz nie pakować się w kłopoty co? Prędzej czy później cię znajdą? – zapytała ponownie przenosząc spojrzenie na mężczyznę i unosząc brew pytająco. Gdyby nie ta cała otoczka, to byłoby naprawdę dobre spotkanie. Wiedziała jednak, że mieli naprawdę dużo szczęścia.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Uśmiechnął się ze smutnym rozbawieniem. Przynajmniej, nawet teraz, nadal potrafiła przywołać uśmiech - lub podobny mu grymas - na jego twarz. Luna była prawdziwą artystką. A na stres i smutek reagowali przecież podobnie. Kiepskim żartem. Wyparciem. Może dlatego przed laty nawiązali silną nić porozumienia - ale czy ta nić wytrzyma wojenną zawieruchę? Kilka miesięcy temu omal nie odszedł spod progu domu Luny, tylko ze względu na własną ponurą historię z rejestrem wilkołaków. Dziś czuł się o wiele swobodniej, choć trudno powiedzieć, czy ze względu na postępujące zaufanie, czy też oszołomienie spowodowane obecnością dementora.
-Masz rację, mógł szukać każdego. - przyznał posępnie. Nie zdążył go przegonić patronusem. Co, jeśli szuka teraz kogoś innego? -Dobrze, że nie trafił na ciebie. - spojrzał na nią łagodniej i cieplej (dłonie zresztą też miał już trochę rozgrzane), choć pod autentyczną ulgą tlił się smutek.
Jedni giną, by inni mogli przeżyć - dudniło mu w głowie - nie tyle słowa, co nieokreślone, przykre poczucie odpowiedzialności i goryczy. To uczucie towarzyszyło mu od powrotu z Azkabanu, odkąd słyszał w korytarzu rozpaczliwe głosy więźniów i musiał zignorować je wszystkie, by dotrzeć do Justine. To wtedy dotarło do niego, że nie mogą uratować każdego - świadomość bolesna dla idealisty, bo przecież pozostał idealistą w głębi serca, choć może auror powinien być praktyczniejszy.
-Spokojnie, nie potrzebuję uzdrowiciela. To nie moje pierwsze spotkanie z dementorami, wiem kiedy jest niebezpiecznie. - zaprotestował prędko. Nie chciał fatygować Luny, nie chciał też udawać się do nikogo, komu by nie ufał. Poruszył lekko palcami, nadal trzymając dłonie nad ogniskiem. -Patrz, już jest lepiej. Zaufaj mi, podszkoliłem się trochę z anatomii. - roześmiał się słabo, bo tego się pewnie po nim nie spodziewała. Gdy się poznali, był w końcu niefrasobliwy i mógł zawsze liczyć na pomoc św. Munga. Teraz już nie.
Przełknął ślinę, słysząc kolejne pytanie. Wiedział, że Luna żartuje - dobrze się przecież znali. Powinen wzruszyć lekko ramionami, znów obrócić sytuację w żart.
Tyle, że chyba nie był w stanie. W gardle znów czuł gulę wyrzutów sumienia, nieszczerość ciążyła nieprzyjemnie, a do myśli wpełzła nowa i niespodziewana świadomość, że być może widzą się po raz ostatni.
Nigdy wcześniej nie myślał świadomie o tym, że może nie przeżyć tej wojny (choć zakładał taką ewentualność i czuł grozę w kościach), ale od września jakoś zaczął.
-Pewnie tak. - przyznał cicho, z niespodziewaną powagą, wbijając wzrok w ognisko.
Pewnie mnie znajdą, Luna.
-Masz rację, mógł szukać każdego. - przyznał posępnie. Nie zdążył go przegonić patronusem. Co, jeśli szuka teraz kogoś innego? -Dobrze, że nie trafił na ciebie. - spojrzał na nią łagodniej i cieplej (dłonie zresztą też miał już trochę rozgrzane), choć pod autentyczną ulgą tlił się smutek.
Jedni giną, by inni mogli przeżyć - dudniło mu w głowie - nie tyle słowa, co nieokreślone, przykre poczucie odpowiedzialności i goryczy. To uczucie towarzyszyło mu od powrotu z Azkabanu, odkąd słyszał w korytarzu rozpaczliwe głosy więźniów i musiał zignorować je wszystkie, by dotrzeć do Justine. To wtedy dotarło do niego, że nie mogą uratować każdego - świadomość bolesna dla idealisty, bo przecież pozostał idealistą w głębi serca, choć może auror powinien być praktyczniejszy.
-Spokojnie, nie potrzebuję uzdrowiciela. To nie moje pierwsze spotkanie z dementorami, wiem kiedy jest niebezpiecznie. - zaprotestował prędko. Nie chciał fatygować Luny, nie chciał też udawać się do nikogo, komu by nie ufał. Poruszył lekko palcami, nadal trzymając dłonie nad ogniskiem. -Patrz, już jest lepiej. Zaufaj mi, podszkoliłem się trochę z anatomii. - roześmiał się słabo, bo tego się pewnie po nim nie spodziewała. Gdy się poznali, był w końcu niefrasobliwy i mógł zawsze liczyć na pomoc św. Munga. Teraz już nie.
Przełknął ślinę, słysząc kolejne pytanie. Wiedział, że Luna żartuje - dobrze się przecież znali. Powinen wzruszyć lekko ramionami, znów obrócić sytuację w żart.
Tyle, że chyba nie był w stanie. W gardle znów czuł gulę wyrzutów sumienia, nieszczerość ciążyła nieprzyjemnie, a do myśli wpełzła nowa i niespodziewana świadomość, że być może widzą się po raz ostatni.
Nigdy wcześniej nie myślał świadomie o tym, że może nie przeżyć tej wojny (choć zakładał taką ewentualność i czuł grozę w kościach), ale od września jakoś zaczął.
-Pewnie tak. - przyznał cicho, z niespodziewaną powagą, wbijając wzrok w ognisko.
Pewnie mnie znajdą, Luna.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Skłamałaby mówiąc, że już podczas ich pierwszego spotkania nie zauważyła w mężczyźnie zmiany. Zachowywał się inaczej, wyglądał inaczej. Dawniej nie martwił się ryzykiem, bawił się nim i przyjmował jak starego przyjaciela. Teraz wydawał się być bardziej skryty, poważniejszy, doświadczony życiem. Nie wiedziała czy taki już po prostu jest, że wojna go tak bardzo zmieniła, czy może tak zachowuje się przy niej, bo po tych wszystkich latach stała się dla niego obcą osobą. Nie mogła naciskać na to by z nią rozmawiał. To tak naprawdę dopiero ich drugie spotkanie po tak długim czasie. Jedno przypadkowe, ale bardzo przyjemne, nafaszerowane normalnością, a drugie cóż.. niespodziewane i nieco przerażające. Szatynka miała jednak nadzieje, że mężczyzna nie kłamie. – Nigdzie już nie jest bezpiecznie – odparła ze wzruszeniem ramion. Nie wiedziała jak miałaby się zachować w momencie, gdy na horyzoncie pojawi się dementor. Słyszała, że najlepsze w takiej sytuacji jest użycie zaklęcia patronusa, ale czy tak naprawdę byłaby w stanie w tak wielkim przerażeniu wyczarować tak silne zaklęcie? Dla niej mogłoby się to skończyć tragicznie, choć chyba nie przyznałaby tego głośno. Zawsze uważała, że jest się tak samo silnym jak silnym widzą cię ludzie. Nawet jeśli wewnętrznie tego nie czuła i nie widziała.
Zaśmiała się i pokręciła głową już ze zrezygnowaniem. – Uparty jak osioł – odparła i szturchnęła go ramieniem w żartobliwym geście. Jeżeli nie potrzebował jej pomocy, to ona nie miała zamiaru go do tego zmuszać, chociaż pewnie dawna Luna na siłę zaciągnęłaby go do uzdrowiciela, by uspokoić własne wyrzuty sumienia. Teraz jednak kontakt z kimkolwiek był utrudniony, a ona w tej wojnie była mocno odseparowana. Widziała jak się żyje tu w Yorkshire, widziała jak wyglądał Port. Nie wiedziała jak wyglądał front i chyba nigdy nie chciałaby się tego dowiedzieć. – Wiesz, jeśli chciałeś zwrócić na siebie moją uwagę, to mogłeś po prostu odwiedzić mnie na farmie, dementor nie był potrzebny. – dodała, gdy zauważyła, że mężczyzna czuje się już lepiej. Jego dłonie były już ciepłe, ale kobieta musiała się o tym przekonać na własnej skórze dlatego dłonią objęła jego dłoń, ale po chwili puściła i skinęła głową.
Był zmęczony, wewnętrznie pozbawiony siły. Widziała w nim dawniej iskrę, ale ta już powoli w nim gasła. Przykro było jej na to patrzeć, ale chyba nie potrafiła w żaden sposób mu pomóc. Nie jeśli mężczyzna sam o tą pomoc nie będzie gotowy poprosić. – Powtórzę się – nienawidziła się powtarzać, ale wiedziała, że to musi wybrzmieć ponownie. – Uważaj na siebie. Pamiętam, że obiecałeś przyjść na mój koncert. Nie myśl, że o tym zapomniałam.
Zaśmiała się i pokręciła głową już ze zrezygnowaniem. – Uparty jak osioł – odparła i szturchnęła go ramieniem w żartobliwym geście. Jeżeli nie potrzebował jej pomocy, to ona nie miała zamiaru go do tego zmuszać, chociaż pewnie dawna Luna na siłę zaciągnęłaby go do uzdrowiciela, by uspokoić własne wyrzuty sumienia. Teraz jednak kontakt z kimkolwiek był utrudniony, a ona w tej wojnie była mocno odseparowana. Widziała jak się żyje tu w Yorkshire, widziała jak wyglądał Port. Nie wiedziała jak wyglądał front i chyba nigdy nie chciałaby się tego dowiedzieć. – Wiesz, jeśli chciałeś zwrócić na siebie moją uwagę, to mogłeś po prostu odwiedzić mnie na farmie, dementor nie był potrzebny. – dodała, gdy zauważyła, że mężczyzna czuje się już lepiej. Jego dłonie były już ciepłe, ale kobieta musiała się o tym przekonać na własnej skórze dlatego dłonią objęła jego dłoń, ale po chwili puściła i skinęła głową.
Był zmęczony, wewnętrznie pozbawiony siły. Widziała w nim dawniej iskrę, ale ta już powoli w nim gasła. Przykro było jej na to patrzeć, ale chyba nie potrafiła w żaden sposób mu pomóc. Nie jeśli mężczyzna sam o tą pomoc nie będzie gotowy poprosić. – Powtórzę się – nienawidziła się powtarzać, ale wiedziała, że to musi wybrzmieć ponownie. – Uważaj na siebie. Pamiętam, że obiecałeś przyjść na mój koncert. Nie myśl, że o tym zapomniałam.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Nigdzie?
-A na twojej farmie? - zaniepokoił się, z mistrzowską wprawą odsuwając uwagę od siebie, ku niej. -Słyszałem, że do czarodziejskich domów się jeszcze nie zapuszczają, ale... - przygryzł lekko wargę, pamiętając, jak dementory zachowywały się w Azkabanie. Chciwie. Potwornie. Jak panowie. Co, jeśli rozpanoszą się tak po całej Anglii? -Właściwie, jak ci tam jest? Zawsze kochałaś miasto. Zostałaś... dla rodziny? - pytania mało taktowne, ale przy ognisku i po traumatycznym spotkaniu z potworem słowa płynęły trochę swobodniej. Tak, jakby lodowata blokada wreszcie puszczała. -W miasteczkach może być trochę bezpieczniej. - dodał łagodnie, nienachalnie. Nie będzie się wtrącał, przerabiał już to z Hannah i jej niechęcią do opuszczenia Londynu. Mógł za to doradzić.
Uśmiechnął się z rozbawieniem, wreszcie, gdy zażartowała. Trochę wracali do normy.
-Dziwi cię to? - odciął się prędko, bo choć zmienił się znacznie, naznaczony troskami i wojną, to uparty był akurat zawsze.
Lekko uścisnął jej palce, tylko tak potrafiąc wyrazić wdzięczność.
Cieszył się przecież, że została.
Że nie obawiała się towarzystwa kogoś napiętnowanego obecną polityką, choć mogła.
Że nadal starała się by było normalnie, próbując wskrzesić choć iskrę przeszłości. Niedawno, na jej farmie, się udało.
Teraz... próbował grać, dla Luny, ale w sercu nadal czuł przygnębienie, a obecność dementora wzbudziła w nim atak lęku.
Podniósł smutne oczy na Lunę, wreszcie przyznając w duchu przed samym sobą, że czasem nie powinien być nieustraszony. Ani niezniszczalny.
Że nie powinien się samotnie zapuszczać do Yorkshire, na przykład.
-Przyjdę, Luna. Może... gdy to wszystko się uspokoi. - uśmiechnął się bez przekonania, bo chyba w sercu wcale nie wierzył, że wygrają i że uda się pójść na normalny koncert, w normalnym miejscu. -Mam nadzieję, że nie przestaniesz śpiewać. - wyznał, poprosił nagle, z dziwną mieszanką zmartwienia i troski i ponaglenia. Śpiewaj, Luna, nawet gdy mnie zabraknie. Wojna wpływała na nich wszystkich, a ona miała jeden z najładniejszych głosów jaki słyszał w życiu.
Nie miał serca poprosić, by zaśpiewała teraz, ale sięgnął myślami do dawno niewskrzeszanych wspomnień, do normalnego życia w Londynie. Znów był w pubie, ona znów na scenie, znów byli bezpieczni i szczęśliwi.
-Będę uważał. Ty też - uważaj na siebie. - poprosił, wstając. -Odprowadzę cię w stronę farmy. - zaproponował, mając w głowie widmo kolejnych dementorów. Odmówi kolejnego zaproszenia na herbatę, ale nie zostawi jej tutaj samej.
-A na twojej farmie? - zaniepokoił się, z mistrzowską wprawą odsuwając uwagę od siebie, ku niej. -Słyszałem, że do czarodziejskich domów się jeszcze nie zapuszczają, ale... - przygryzł lekko wargę, pamiętając, jak dementory zachowywały się w Azkabanie. Chciwie. Potwornie. Jak panowie. Co, jeśli rozpanoszą się tak po całej Anglii? -Właściwie, jak ci tam jest? Zawsze kochałaś miasto. Zostałaś... dla rodziny? - pytania mało taktowne, ale przy ognisku i po traumatycznym spotkaniu z potworem słowa płynęły trochę swobodniej. Tak, jakby lodowata blokada wreszcie puszczała. -W miasteczkach może być trochę bezpieczniej. - dodał łagodnie, nienachalnie. Nie będzie się wtrącał, przerabiał już to z Hannah i jej niechęcią do opuszczenia Londynu. Mógł za to doradzić.
Uśmiechnął się z rozbawieniem, wreszcie, gdy zażartowała. Trochę wracali do normy.
-Dziwi cię to? - odciął się prędko, bo choć zmienił się znacznie, naznaczony troskami i wojną, to uparty był akurat zawsze.
Lekko uścisnął jej palce, tylko tak potrafiąc wyrazić wdzięczność.
Cieszył się przecież, że została.
Że nie obawiała się towarzystwa kogoś napiętnowanego obecną polityką, choć mogła.
Że nadal starała się by było normalnie, próbując wskrzesić choć iskrę przeszłości. Niedawno, na jej farmie, się udało.
Teraz... próbował grać, dla Luny, ale w sercu nadal czuł przygnębienie, a obecność dementora wzbudziła w nim atak lęku.
Podniósł smutne oczy na Lunę, wreszcie przyznając w duchu przed samym sobą, że czasem nie powinien być nieustraszony. Ani niezniszczalny.
Że nie powinien się samotnie zapuszczać do Yorkshire, na przykład.
-Przyjdę, Luna. Może... gdy to wszystko się uspokoi. - uśmiechnął się bez przekonania, bo chyba w sercu wcale nie wierzył, że wygrają i że uda się pójść na normalny koncert, w normalnym miejscu. -Mam nadzieję, że nie przestaniesz śpiewać. - wyznał, poprosił nagle, z dziwną mieszanką zmartwienia i troski i ponaglenia. Śpiewaj, Luna, nawet gdy mnie zabraknie. Wojna wpływała na nich wszystkich, a ona miała jeden z najładniejszych głosów jaki słyszał w życiu.
Nie miał serca poprosić, by zaśpiewała teraz, ale sięgnął myślami do dawno niewskrzeszanych wspomnień, do normalnego życia w Londynie. Znów był w pubie, ona znów na scenie, znów byli bezpieczni i szczęśliwi.
-Będę uważał. Ty też - uważaj na siebie. - poprosił, wstając. -Odprowadzę cię w stronę farmy. - zaproponował, mając w głowie widmo kolejnych dementorów. Odmówi kolejnego zaproszenia na herbatę, ale nie zostawi jej tutaj samej.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Jak była dzieckiem myślała, że jej farmy nic nie ruszy. Wierzyła, że nie istnieje niebezpieczeństwo, które zapuka do ich drzwi. W końcu robili wszystko tak jak powinni, w końcu byli razem i miał kto stanąć murem za tą wspaniałą krainą. Teraz już tak nie myślała i wojna była tu jedynym powodem. Czuła się w tym wszystkim sama i chyba tak naprawdę nie bez powodu. Gdyby przyszło do obrony, to kto by tego dokonał? Tylko ona i to całkowicie sama. To nie mogłoby się udać. – Na farmie jeszcze jest bezpiecznie, ale nie wiem jak długo to potrwa – zaczęła chyba nie chcąc go zbytnio niepokoić. – Czasami wstaje z ulgą, bo to kolejny dzień, który udało nam się przetrwać, a czasami… wręcz odwrotnie, zastanawiam się ile to wszystko jeszcze potrwać. – nie pchała się w ramiona śmierci, ale to też przecież nie było życie. Funkcjonowała, oddychała, wykonywała codziennie te same czynności. Nie była typem człowieka, który zadawalał się byle czym, ale wiedziała, że za to co mają teraz ludzie oddają życie i byłaby skończoną hipokrytką, gdyby nie potrafiła tego docenić. – Nie miałam wyjścia. Jesteśmy sami. Ja z rodzicami. Betty nie żyje, Lyall… zostawił nas, a Randall zapadł się pod ziemię. Jeśli ja też bym odeszła, to co by im pozostało? Co byłoby z farmą? Czasami chciałaby być egoistką, ale nie potrafię. – taka opcja, w ogóle nie istniała. Może, gdyby miała jakieś wsparcie, może gdyby miała kogoś kto pomoże jej nosić ten ciężar, to byłaby w stanie myśleć o sobie. Teraz nie potrafiła. – Wiesz o czym mówię, też robisz wszystko dla wszystkich. – tak go odbierała po ich ostatnim spotkaniu. Bardzo się zmienił. Chyba wszyscy się zmienili.
- Nie – zaśmiała się. – Szczerze mówiąc, to nawet zawsze mi się to w tobie podobało. A mówią, że to przeciwieństwa się przyciągają. – ona także była niesamowicie uparta. Czasami wiedziała, że powinna odpuścić, czuła, że popełnia błąd, a jednak wciąż nie potrafiła. Upór był jej darem, ale i przekleństwem.
Nie miała zamiaru na niego naciskać. Do tej pory spotykali się przypadkiem i nie miała zamiaru wyglądać jego twarzy w tłumie, ale jednak było to pocieszające. Wrócić do przeszłości, do ludzi, którzy ją znali, potrafili zrozumieć. Czasem świat wyglądał o wiele barwniej, gdy miało się na wyciągnięcie ręki ludzi, którzy potrafili go kolorować. – Śpiewam, ciągle śpiewam. Najczęściej przy dojeniu krów, jak to brzmi? – zaśmiała się kręcąc głową z dezaprobatą.
Luna podniosła się z ziemi i skinęła głową. – Tylko kawałek. Na pewno miałeś tu coś do zrobienia. – dodała nie chcąc mu odbierać tej przyjemności, ale z drugiej strony chyba jednak trochę bała się, że dementor znów pojawi się na jej drodze. – Naprawdę, wbrew całej sytuacji… dobrze było cię znów spotkać.
z.t
- Nie – zaśmiała się. – Szczerze mówiąc, to nawet zawsze mi się to w tobie podobało. A mówią, że to przeciwieństwa się przyciągają. – ona także była niesamowicie uparta. Czasami wiedziała, że powinna odpuścić, czuła, że popełnia błąd, a jednak wciąż nie potrafiła. Upór był jej darem, ale i przekleństwem.
Nie miała zamiaru na niego naciskać. Do tej pory spotykali się przypadkiem i nie miała zamiaru wyglądać jego twarzy w tłumie, ale jednak było to pocieszające. Wrócić do przeszłości, do ludzi, którzy ją znali, potrafili zrozumieć. Czasem świat wyglądał o wiele barwniej, gdy miało się na wyciągnięcie ręki ludzi, którzy potrafili go kolorować. – Śpiewam, ciągle śpiewam. Najczęściej przy dojeniu krów, jak to brzmi? – zaśmiała się kręcąc głową z dezaprobatą.
Luna podniosła się z ziemi i skinęła głową. – Tylko kawałek. Na pewno miałeś tu coś do zrobienia. – dodała nie chcąc mu odbierać tej przyjemności, ale z drugiej strony chyba jednak trochę bała się, że dementor znów pojawi się na jej drodze. – Naprawdę, wbrew całej sytuacji… dobrze było cię znów spotkać.
z.t
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
25.04
Przesłuchanie Alastaira Leighton, chłopaka, z którym po raz ostatni kontaktowała się zaginiona pani Quinn, przyniosło słodko-gorzkie rezultaty. Tonks zastraszył Quinna na tyle skutecznie, by wydusić z niego, że owszem, starał się szpiegować szmalcowników w zachodnim Yorkshire - ale kilka tygodni temu go przyłapali i zamiast zabić - zmusili do szpiegowania rebeliantów. Zastraszony nastolatek ewidentnie nie odnajdował się w roli agenta ani podwójnego agenta, a Mike miał ochotę nim potrząsnąć za działanie na własną rękę i narażenie rebeliantów - chłopak miał się początkowo za bohatera (a teraz, wyraźnie skruszony, za potwora), ale kierowała nim pycha. Szpiegowaniem zajmowali się wiedźmi strażnicy i działacze ze struktur rebelii, nieudolny nastolatek nie pomógł, tylko się naraził. Powinien raczej spełniać się w bojówce Longbottoma, ale to poczeka - na razie Tonks aresztował go za współpracę z wrogiem i wydusił od niego informacje o konwoju, który miał transportować więźniów z West Yorkshire na bezpieczniejszą północ hrabstwa.
Mike zawahał się - odbicie pani Quinn z więzienia graniczyło z niemożliwością, ale konwój mieli szansę odbić. Uciec z kobietą w chaosie, bo wszystkich nie pokonają.
-Dasz radę się pod niego podszyć? - spytał Thalii, gdy Leighton był już w areszcie. Liczył, że chłopak i tak włączy się w struktury Hipogryfów, ale tym razem z wyrokiem sądu nad głową. Kooperował, nie chciałem wydać kuzynki, tylko podać im, gdzie będzie manifestacja, nie wiedziałem, że tam będzie i podał im wszystkie znane sobie hasła, a także miejsce spotkań. Wellers miała szansę dołączyć do konwoju jeśli się odpowiednio zachowa - a Mike mógł czekać na nich w lesie, nałożywszy uprzednio pułapkę na drogę.
-Widzimy się za pół godziny. - obiecał, ściskając Thalii dłoń na pożegnanie. Jak zwykle był nieco nerwowy, gdy wysyłał ją gdzieś samą jako szpiega - szczególnie teraz, gdy właśnie aresztował szpiega-amatora. To co innego, Thalia robi to od dawna. - próbował sobie wytłumaczyć, myśląc o braku profesjonalnego szkolenia Wellers. Oszukali już jednak razem kilkoro szmalcowników, do tej pory zawsze się udawało, nabierała w tym wprawy.
-Czekam tam, gdzie skręca strumień. I bądź czujna - zwabię tam bogini. - powiedział, wsiadając na miotłę. Poczekał jeszcze, by sprawdzić, czy metamorfomagia zadziała prawidłowo i czy Thalia przeobrazi się w bliźniaczą kopię Leightona - a potem odbił się od ziemi i pofrunął w stronę umówionej polany.
Miał niewiele czasu, nie zdąży nałożyć żadnej z bardziej skomplikowanych pułapek - ale zaczął tkać zabezpieczenie oparte na urokach, zwabiające z okolicznych dziupli najbliższego bogina. Odwrócił wzrok, by samemu nie paść ofiarą stwora, a potem związał go magią z polaną i ścieżką - tak, by wyskoczył wprost na przejeżdżający konwój.
Przesłuchanie Alastaira Leighton, chłopaka, z którym po raz ostatni kontaktowała się zaginiona pani Quinn, przyniosło słodko-gorzkie rezultaty. Tonks zastraszył Quinna na tyle skutecznie, by wydusić z niego, że owszem, starał się szpiegować szmalcowników w zachodnim Yorkshire - ale kilka tygodni temu go przyłapali i zamiast zabić - zmusili do szpiegowania rebeliantów. Zastraszony nastolatek ewidentnie nie odnajdował się w roli agenta ani podwójnego agenta, a Mike miał ochotę nim potrząsnąć za działanie na własną rękę i narażenie rebeliantów - chłopak miał się początkowo za bohatera (a teraz, wyraźnie skruszony, za potwora), ale kierowała nim pycha. Szpiegowaniem zajmowali się wiedźmi strażnicy i działacze ze struktur rebelii, nieudolny nastolatek nie pomógł, tylko się naraził. Powinien raczej spełniać się w bojówce Longbottoma, ale to poczeka - na razie Tonks aresztował go za współpracę z wrogiem i wydusił od niego informacje o konwoju, który miał transportować więźniów z West Yorkshire na bezpieczniejszą północ hrabstwa.
Mike zawahał się - odbicie pani Quinn z więzienia graniczyło z niemożliwością, ale konwój mieli szansę odbić. Uciec z kobietą w chaosie, bo wszystkich nie pokonają.
-Dasz radę się pod niego podszyć? - spytał Thalii, gdy Leighton był już w areszcie. Liczył, że chłopak i tak włączy się w struktury Hipogryfów, ale tym razem z wyrokiem sądu nad głową. Kooperował, nie chciałem wydać kuzynki, tylko podać im, gdzie będzie manifestacja, nie wiedziałem, że tam będzie i podał im wszystkie znane sobie hasła, a także miejsce spotkań. Wellers miała szansę dołączyć do konwoju jeśli się odpowiednio zachowa - a Mike mógł czekać na nich w lesie, nałożywszy uprzednio pułapkę na drogę.
-Widzimy się za pół godziny. - obiecał, ściskając Thalii dłoń na pożegnanie. Jak zwykle był nieco nerwowy, gdy wysyłał ją gdzieś samą jako szpiega - szczególnie teraz, gdy właśnie aresztował szpiega-amatora. To co innego, Thalia robi to od dawna. - próbował sobie wytłumaczyć, myśląc o braku profesjonalnego szkolenia Wellers. Oszukali już jednak razem kilkoro szmalcowników, do tej pory zawsze się udawało, nabierała w tym wprawy.
-Czekam tam, gdzie skręca strumień. I bądź czujna - zwabię tam bogini. - powiedział, wsiadając na miotłę. Poczekał jeszcze, by sprawdzić, czy metamorfomagia zadziała prawidłowo i czy Thalia przeobrazi się w bliźniaczą kopię Leightona - a potem odbił się od ziemi i pofrunął w stronę umówionej polany.
Miał niewiele czasu, nie zdąży nałożyć żadnej z bardziej skomplikowanych pułapek - ale zaczął tkać zabezpieczenie oparte na urokach, zwabiające z okolicznych dziupli najbliższego bogina. Odwrócił wzrok, by samemu nie paść ofiarą stwora, a potem związał go magią z polaną i ścieżką - tak, by wyskoczył wprost na przejeżdżający konwój.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Boltby
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire