Część biurowa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Część biurowa
Oblepiony brudem beton został zastąpiony nową warstwą wylewki, po którym rozciągnięto linoleum. Wszystkie biurka były takie same i ustawione były rzędami, między którymi pozostawiono taką przestrzeń, by dwóch czarodziejów mogło się w nich swobodnie minąć. Pod sufitem zawieszone były wieczne świece, których knoty zapalały się wieczorową porą. Przez okna w dzień docierało do sali światło, przesuwając się powoli geometrycznymi kształtami po biurkach - niektórym zaglądając do oczu, innym ogrzewając plecy. Dookoła unoszą się odgłosy rozmów między aurorami i ciche skrobanie piór po pergaminie.
3 lipca
Przez ostatnie miesiące nie opuszczała Londynu, a ilość gromadzących się papierów na jej urzędowym biurku, dostatecznie zajmowała jej cały dzień pracy. Raptem niedawno złożono jej ofertę wypełnienia obowiązku poza miastem i wtedy zdała sobie sprawę, że wciąż nie zarejestrowała swojej różdżki. Jedynie przywileje spoczywające na jej nazwisku, najwyraźniej wciąż nie sprawiły jej przez to niedopatrzenie większych problemów. Niemniej jednak nadszedł czas, w którym powoli znów zaczynała dusić się między uliczkami – choć cały sercem kochała to miasto, tak czasem odnosiła wrażenie, że powinna zamieszkać na wybrzeżu, aby o poranku móc obserwować rytmicznie uderzające fale o piaszczysty brzeg. A może kamienny? Jej kąciki ust uniosły się na tę myśl. Lecz natychmiast opadły, gdy po wejściu do budynku Ministerstwa, usłyszała już pierwsze kłótnie. Przecisnęła się między kilkoma osobami najwyraźniej bardzo intensywnie zbulwersowanymi, potem kolejni prawie potrącili ją, pędząc zbyt szybko w kierunku wyjścia, aż na samym końcu spostrzegła kolejkę, ciągnącą się do biura z rejestracją różdżek. Jednak nie przepychała się przez kolejkę, nie domagała natychmiastowego obsłużenia. Wiedziała, że dla niej rejestracja będzie czystą formalnością, a więc mogła, chociaż poczekać zupełnie jak inni petenci.
W swoim brzydkim zwyczaju przypatrywaniu się ludziom wlepiała spojrzenie w twarze osób przed sobą. Widziała, jak niektórzy w zdenerwowaniu przekartkowywali przygotowane dokumenty, jak na ich twarzach malowało się zmęczenie tą sytuacją. Mimiczne zmarszczki pogłębione do maksimum i westchnienia, mające zdecydowanie dosyć czekania. Jednak z zamyślenia nad losem innych, wyrwał ją przełożony z departamentu, który pojawił się dosłownie znikąd. Przez chwilę żartowali, aż ten zaproponował w końcu, aby wyminęli kolejkę, bo przecież i tak mają pierwszeństwo. Chciała odmówić, lecz nie mogła stracić twarzy. Najpierw jeden mały krok, potem kolejny… Czuła się okropnie, wymijając tych wszystkich ludzi. Ich wzrok wbijał dokładnie w jej ciało to, czego próbowała uniknąć, spędzając wcześniej minuty na oczekiwaniu. Przełożony okazał przy stanowisku swoją legitymację, potem wskazał na Sythię, a wtedy została poproszona do urzędnika. Gdzieś w oddali usłyszała przykre komentarze, zaś później czarownicę, która zaczęła kłócić się o swój rodowód. Forsythia znała tę kobietę, pamiętała ją doskonale z salonu domu Roweny, chciała jej jakoś pomóc, lecz w momencie, w którym miała wyrwać się do odpowiedzi, poproszono ją o dokumenty. Uśmiech na twarzy urzędnika był nieoczekiwany, lecz zjawił się, gdy ten wypowiadał nazwisko panny Crabbe. Westchnęła, spuszczając wzrok, ale dla grzeczności odpowiedziała również uniesieniem kącików ust, przez co najwyraźniej zachęciła urzędnika do dalszych słownych wojaży. Padły komentarze i pochwały względem jej ojca – przytakiwała mechanicznie. Komentowano też stronę rodziny jej matki. "Prawie szlachcianka, taka piękna i nikt jeszcze o rękę nie prosił? Dziwne." Nie udawała zawstydzenia, nie skomentowała także tych słów, po prostu zaczęła wypełniać papiery, potem oddała swoją różdżkę mężczyźnie, który poczynił wówczas jakiś kolejny dyskryminujący komentarz w odniesieniu do reszty czekających petentów. Przełożony się roześmiał. Jej to nie bawiło. Sythii wydawało się, że mężczyźni oczekiwali od niej jakiejkolwiek aprobaty, lecz ona udała, że była skupiona na czytaniu podsuniętych w jej kierunku kolejnych papierów do postawienia kolejnej sygnatury. Po otrzymaniu różdżki z powrotem i wypowiedzeniu wydumanych grzecznościowych formułek oraz wymianie fałszywych uśmiechów, skierowała się do windy, prowadzącej do jej departamentu – oczywiście wraz z przełożonym. Kilkakrotnie obejrzała się jeszcze za siebie, zastanawiając się nad sensem tego wszystkiego. Rejestracja miała swoje plusy i minusy, lecz czy taka absurdalna surowość o podwójnych standardach była aż tak konieczna?
| zt |
Przez ostatnie miesiące nie opuszczała Londynu, a ilość gromadzących się papierów na jej urzędowym biurku, dostatecznie zajmowała jej cały dzień pracy. Raptem niedawno złożono jej ofertę wypełnienia obowiązku poza miastem i wtedy zdała sobie sprawę, że wciąż nie zarejestrowała swojej różdżki. Jedynie przywileje spoczywające na jej nazwisku, najwyraźniej wciąż nie sprawiły jej przez to niedopatrzenie większych problemów. Niemniej jednak nadszedł czas, w którym powoli znów zaczynała dusić się między uliczkami – choć cały sercem kochała to miasto, tak czasem odnosiła wrażenie, że powinna zamieszkać na wybrzeżu, aby o poranku móc obserwować rytmicznie uderzające fale o piaszczysty brzeg. A może kamienny? Jej kąciki ust uniosły się na tę myśl. Lecz natychmiast opadły, gdy po wejściu do budynku Ministerstwa, usłyszała już pierwsze kłótnie. Przecisnęła się między kilkoma osobami najwyraźniej bardzo intensywnie zbulwersowanymi, potem kolejni prawie potrącili ją, pędząc zbyt szybko w kierunku wyjścia, aż na samym końcu spostrzegła kolejkę, ciągnącą się do biura z rejestracją różdżek. Jednak nie przepychała się przez kolejkę, nie domagała natychmiastowego obsłużenia. Wiedziała, że dla niej rejestracja będzie czystą formalnością, a więc mogła, chociaż poczekać zupełnie jak inni petenci.
W swoim brzydkim zwyczaju przypatrywaniu się ludziom wlepiała spojrzenie w twarze osób przed sobą. Widziała, jak niektórzy w zdenerwowaniu przekartkowywali przygotowane dokumenty, jak na ich twarzach malowało się zmęczenie tą sytuacją. Mimiczne zmarszczki pogłębione do maksimum i westchnienia, mające zdecydowanie dosyć czekania. Jednak z zamyślenia nad losem innych, wyrwał ją przełożony z departamentu, który pojawił się dosłownie znikąd. Przez chwilę żartowali, aż ten zaproponował w końcu, aby wyminęli kolejkę, bo przecież i tak mają pierwszeństwo. Chciała odmówić, lecz nie mogła stracić twarzy. Najpierw jeden mały krok, potem kolejny… Czuła się okropnie, wymijając tych wszystkich ludzi. Ich wzrok wbijał dokładnie w jej ciało to, czego próbowała uniknąć, spędzając wcześniej minuty na oczekiwaniu. Przełożony okazał przy stanowisku swoją legitymację, potem wskazał na Sythię, a wtedy została poproszona do urzędnika. Gdzieś w oddali usłyszała przykre komentarze, zaś później czarownicę, która zaczęła kłócić się o swój rodowód. Forsythia znała tę kobietę, pamiętała ją doskonale z salonu domu Roweny, chciała jej jakoś pomóc, lecz w momencie, w którym miała wyrwać się do odpowiedzi, poproszono ją o dokumenty. Uśmiech na twarzy urzędnika był nieoczekiwany, lecz zjawił się, gdy ten wypowiadał nazwisko panny Crabbe. Westchnęła, spuszczając wzrok, ale dla grzeczności odpowiedziała również uniesieniem kącików ust, przez co najwyraźniej zachęciła urzędnika do dalszych słownych wojaży. Padły komentarze i pochwały względem jej ojca – przytakiwała mechanicznie. Komentowano też stronę rodziny jej matki. "Prawie szlachcianka, taka piękna i nikt jeszcze o rękę nie prosił? Dziwne." Nie udawała zawstydzenia, nie skomentowała także tych słów, po prostu zaczęła wypełniać papiery, potem oddała swoją różdżkę mężczyźnie, który poczynił wówczas jakiś kolejny dyskryminujący komentarz w odniesieniu do reszty czekających petentów. Przełożony się roześmiał. Jej to nie bawiło. Sythii wydawało się, że mężczyźni oczekiwali od niej jakiejkolwiek aprobaty, lecz ona udała, że była skupiona na czytaniu podsuniętych w jej kierunku kolejnych papierów do postawienia kolejnej sygnatury. Po otrzymaniu różdżki z powrotem i wypowiedzeniu wydumanych grzecznościowych formułek oraz wymianie fałszywych uśmiechów, skierowała się do windy, prowadzącej do jej departamentu – oczywiście wraz z przełożonym. Kilkakrotnie obejrzała się jeszcze za siebie, zastanawiając się nad sensem tego wszystkiego. Rejestracja miała swoje plusy i minusy, lecz czy taka absurdalna surowość o podwójnych standardach była aż tak konieczna?
| zt |
1 lipca
W Ministerstwie czuł się jak u siebie, rejestracja różdżki była więc tylko formalnością. Ludzie o jego krwi, o jego statusie, nie mieli się czego obawiać. Cornelius był tu rozpoznawany, więc wypełnienie papierków nie zajęło mu zbyt wiele cennego czasu. Przyszedł nieco po godzinach, gdy kolejka była już rozganiana - ale jako urzędnik, nie baczył na czarodziejów, którzy wahali się nad wyjściem z budynku. Jego przyjmą, nawet o siedemnastej. Przepchał się obok jakiejś matki z dzieckiem i pewnym krokiem ruszył do okienka. Bachor, najwyraźniej zniecierpliwiony sterczeniem w kolejce, zaczął ryczeć, ale Cornel zostawił wyminiętą pare za sobą. Płacz nadal obijał mu się w uszach, przypominając o dawnych czasach - choć Marcelius płakał przecież całkiem rzadko, przynajmniej jak podrósł. Niemowlęta beczą, to wiadomo, ale przez większość nocy z malcem zostawała Layla.
Potrząsnął lekko głową, usiłując przepędzić z umysłu natrętne wspomnienia. Cudze wspomnienia. Przeglądał przecież głowę Layli, poczuł wtedy jaka była niewyspana i zmęczona, gdy wstawała do dziecka. Zrobiło mu się nawet trochę głupio, ale nie mógł już nic naprawić, właśnie się rozstawali. Głupiec, zawsze czytał swoje kobiety dopiero przy rozstaniach.
Od Bezksiężycowej Nocy minęły trzy miesiące, a on niby od niechcenia wertował nazwiska zmarłych, adresy spalonych kamienic. Nie było ich tam, choć to nie znaczyło, że żyli. Pierwszego kwietnia wybuchł chaos, nie wiadomo ile osób zginęło.
Cornelius nie znosił chaosu.
Zacisnął wargi, prędko wypełniając dokumenty. Marcelius nigdy nie rejestrował różdżki - to też sprawdził. Byłoby mu trudno, czy znał w ogóle rodowód swoich dziadków i pradziadków? A rodzinę matki musiałby zmyślić. Sallow podejrzewał, że niektórzy tak robili, prześlizgiwali się przez system. Nie znosił oszustów. Może to lepiej, że jego syn nie był jednym z nich.
Coś ty narobiła, Layla. Gdyby nie jej upór, Marcelius już dawno miałby papiery. Czystą krew.
Wypełniając rubryczki pytające o rodzinę, Cornelius bez wahania pominął pytanie o potomków. Nie miał już przecież syna. Nie mógł mieć syna.
Płacz dziecka umilkł, matkę najwyraźniej przepędzili stąd inni urzędnicy. Cornelius dopełnił ostatnich formalności i wyszedł, niecierpliwie oczekując na potwierdzenie rejestracji, które miało przyjść pocztą.
W Ministerstwie czuł się jak u siebie, rejestracja różdżki była więc tylko formalnością. Ludzie o jego krwi, o jego statusie, nie mieli się czego obawiać. Cornelius był tu rozpoznawany, więc wypełnienie papierków nie zajęło mu zbyt wiele cennego czasu. Przyszedł nieco po godzinach, gdy kolejka była już rozganiana - ale jako urzędnik, nie baczył na czarodziejów, którzy wahali się nad wyjściem z budynku. Jego przyjmą, nawet o siedemnastej. Przepchał się obok jakiejś matki z dzieckiem i pewnym krokiem ruszył do okienka. Bachor, najwyraźniej zniecierpliwiony sterczeniem w kolejce, zaczął ryczeć, ale Cornel zostawił wyminiętą pare za sobą. Płacz nadal obijał mu się w uszach, przypominając o dawnych czasach - choć Marcelius płakał przecież całkiem rzadko, przynajmniej jak podrósł. Niemowlęta beczą, to wiadomo, ale przez większość nocy z malcem zostawała Layla.
Potrząsnął lekko głową, usiłując przepędzić z umysłu natrętne wspomnienia. Cudze wspomnienia. Przeglądał przecież głowę Layli, poczuł wtedy jaka była niewyspana i zmęczona, gdy wstawała do dziecka. Zrobiło mu się nawet trochę głupio, ale nie mógł już nic naprawić, właśnie się rozstawali. Głupiec, zawsze czytał swoje kobiety dopiero przy rozstaniach.
Od Bezksiężycowej Nocy minęły trzy miesiące, a on niby od niechcenia wertował nazwiska zmarłych, adresy spalonych kamienic. Nie było ich tam, choć to nie znaczyło, że żyli. Pierwszego kwietnia wybuchł chaos, nie wiadomo ile osób zginęło.
Cornelius nie znosił chaosu.
Zacisnął wargi, prędko wypełniając dokumenty. Marcelius nigdy nie rejestrował różdżki - to też sprawdził. Byłoby mu trudno, czy znał w ogóle rodowód swoich dziadków i pradziadków? A rodzinę matki musiałby zmyślić. Sallow podejrzewał, że niektórzy tak robili, prześlizgiwali się przez system. Nie znosił oszustów. Może to lepiej, że jego syn nie był jednym z nich.
Coś ty narobiła, Layla. Gdyby nie jej upór, Marcelius już dawno miałby papiery. Czystą krew.
Wypełniając rubryczki pytające o rodzinę, Cornelius bez wahania pominął pytanie o potomków. Nie miał już przecież syna. Nie mógł mieć syna.
Płacz dziecka umilkł, matkę najwyraźniej przepędzili stąd inni urzędnicy. Cornelius dopełnił ostatnich formalności i wyszedł, niecierpliwie oczekując na potwierdzenie rejestracji, które miało przyjść pocztą.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
2.07.1957
Wkrótce po ukończeniu szkoły Halbert bywał w Londynie codziennie. Najpierw kurs, a później i staż w Świętym Mungu sprawiły, że spędzał tu więcej czasu, niż we własnym domu, co po latach wyszło mu już bokiem.
O tragicznie zaginionych różdżkach słyszał plotki, kiedy wprowadzono nakaz ich rejestracji. Na samą myśl o przekroczeniu progu nowego, odbudowanego gmachu Ministerstwa przypominał sobie wiadomości o brutalnych morderstwach, jakie miały tu miejsce przed paroma miesiącami. Wahał się czy w ogóle tu dziś przychodzić, Herbertowi zabrano różdżkę, ponoć nie wiedzą, gdzie jest. Jak w Ministerstwie Magii może dochodzić do takich niedociągnięć?! Obawa przed utraceniem własnej różdżki była zatrważająca, no bo co zrobić w takim przypadku? Kupić nową? Nie rejestrować się w ogóle? I czy w ogóle dostanie informację z wyjaśnieniem powodu jej zaginięcia? Ostatecznie podjął ryzyko, licząc tylko na to, że nie będzie musiał pluć sobie w brodę.
Stawił się przed komisją, na miejscu wypełniając wszelkie potrzebne dokumenty. Jak wielkie znaczenie miał rodowód i ile problemów będzie mieć z powodu pochodzenia ojca? Kwestia czystości krwi i nacisk, jaki na nią kładziono irytował go od zawsze, segregując hogwarckich uczniów. Sam nie zauważył, by którykolwiek z jego mugolskiej krwi kolegów był w jakiś sposób ułomny czy mniej utalentowany w dziedzinach magicznych. To prawda, że nauka przychodziła im z większą trudnością, stało przed nimi wyzwanie poznania całego świata, a to nie mogło być łatwe.
Nie chciał posuwać się do oszustwa, choć i takie rady otrzymał przed przybyciem do Londynu. Poproszony do części biurowej przeszedł do kolejnej sali z czapką w ręku, przesuwając nerwowe spojrzenie po pracujących tu ludziach. Siedzenie za biurkiem nigdy nie sprawiało mu przyjemności, ani w szkole, ani nigdy później. Nieporozciągane mięśnie, słabe oświetlenie, stosy dokumentów, unoszący się w powietrzu kurz, który przyprawiał o zawroty głowy. Słysząc swoje nazwisko, rozejrzał się jeszcze pospiesznie, jakby łudząc się, że ktoś z obecnych będzie w stanie go uchronić przed nieznanym losem, po czym ruszył na umówione spotkanie z komisją, licząc na to, że uda mu się opuścić ten gmach wraz z różdżką.
Czuł ciążące na sobie spojrzenie urzędnika. Nie działały na niego argumenty ani żadne tłumaczenia. Halbert nie chciał dać za wygraną, nie mogąc pozwolić na to, by obaj z bratem byli pozbawieni różdżek na tak długi czas. Co, jeśli wydarzy się nagły wypadek, a on nie będzie mógł pomóc, albo też na własnej skórze przekona się o prawdziwości krążących plotek na temat zaginionych różdżek. Ani na moment nie chciał tracić jej z oczu, więc gdy tylko w drzwiach pojawił się profil następnego petenta, Grey sięgnął do kieszeni, by spróbować ostatniej deski ratunku. Brzęczące monety okazały się być strzałem w dziesiątkę, a różdżka z pekanowego drewna wróciła w jego ręce. Bez zbędnych słów opuścił Ministerstwo Magii, wiedząc już że uiszczona opłata będzie nadszarpnięciem domowego budżetu.
| zt
8.09.1957
Nicholas niekoniecznie traktował konieczność oddania różdżki do sprawdzenia jako ujmę na honorze, ale z całą pewnością uważał procedurę za stratę jego bezcennego czasu. Najgorsza w tym wszystkim wydawała mu się niemożność oszacowania liczby minut, które należy poświęcić na usatysfakcjonowanie miłośników biurokracji. Ostatecznie postanowił załatwić tę sprawę skoro świt i spisać dzień na straty, w skrytości ducha licząc jednak na to, że poranne lenistwo oraz codzienne obowiązki powstrzymają potencjalnych petentów od ustawiania się przed nim w kolejce. Nadzieja matką głupich, pomyślał, gdy wreszcie dotarł do celu.
"Ogonek", na który trafił Nicholas, okazał się być nieco dłuższy niż mężczyzna by sobie życzył lub przynajmniej oczekiwał. Chcąc nie chcąc, stanął na szarym końcu i mimochodem zerknął na zegarek. Podjęte dla zabicia nudy próby dokonania oceny czasu koniecznego do obsłużenie jednego interesanta spełzły na niczym. Niektórzy potrzebowali raptem kilku minut i do nich Bulstrode poczuł coś na kształt sympatii. Tych było jednak niewielu; ze swojej pozycji nie widział wprawdzie poczynań innych czarodziejów, ale wyobraźnia podpowiadała mu, co może dziać się przy urzędniczych biurkach. W jego mniemaniu większość osób poruszała się po Ministerstwie jak dzieci we mgle i zachowywała się tak, jak gdyby pierwszy raz położono przed nimi formularz lub, co gorsza, dopiero zapoznawali się z alfabetem. Bo jak tu wytłumaczyć równie ślimacze tempo? Czyżby po kilka razy sprawdzali każde słowo w poszukiwaniu błędu, czy raczej próbowali ukryć jakieś informacje na swój temat? Jeżeli to pierwsze, powinno się zaproponować im krótki kurs czytania ze zrozumieniem, jeżeli drugie - czy nie lepiej stworzyć oddzielne kolejki dla osób o jasnym i niebudzącym wątpliwości pochodzeniu? Niektórzy guzdrali się tak bardzo, że Nicholasowi coraz trudniej przychodziło tłumienie oznak narastającego zniecierpliwienia. Na brodę Merlina, jak długo można podpisywać papiery?
Minęły raptem dwie godziny, ale w oczach Nicholasa urosły one do rangi całej wieczności. Gdy wreszcie dopuszczono go do jednego ze stanowisk, przemierzył dystans kilkoma energicznymi krokami i sprawnie wypełnił dokumenty.
zt.
Nicholas niekoniecznie traktował konieczność oddania różdżki do sprawdzenia jako ujmę na honorze, ale z całą pewnością uważał procedurę za stratę jego bezcennego czasu. Najgorsza w tym wszystkim wydawała mu się niemożność oszacowania liczby minut, które należy poświęcić na usatysfakcjonowanie miłośników biurokracji. Ostatecznie postanowił załatwić tę sprawę skoro świt i spisać dzień na straty, w skrytości ducha licząc jednak na to, że poranne lenistwo oraz codzienne obowiązki powstrzymają potencjalnych petentów od ustawiania się przed nim w kolejce. Nadzieja matką głupich, pomyślał, gdy wreszcie dotarł do celu.
"Ogonek", na który trafił Nicholas, okazał się być nieco dłuższy niż mężczyzna by sobie życzył lub przynajmniej oczekiwał. Chcąc nie chcąc, stanął na szarym końcu i mimochodem zerknął na zegarek. Podjęte dla zabicia nudy próby dokonania oceny czasu koniecznego do obsłużenie jednego interesanta spełzły na niczym. Niektórzy potrzebowali raptem kilku minut i do nich Bulstrode poczuł coś na kształt sympatii. Tych było jednak niewielu; ze swojej pozycji nie widział wprawdzie poczynań innych czarodziejów, ale wyobraźnia podpowiadała mu, co może dziać się przy urzędniczych biurkach. W jego mniemaniu większość osób poruszała się po Ministerstwie jak dzieci we mgle i zachowywała się tak, jak gdyby pierwszy raz położono przed nimi formularz lub, co gorsza, dopiero zapoznawali się z alfabetem. Bo jak tu wytłumaczyć równie ślimacze tempo? Czyżby po kilka razy sprawdzali każde słowo w poszukiwaniu błędu, czy raczej próbowali ukryć jakieś informacje na swój temat? Jeżeli to pierwsze, powinno się zaproponować im krótki kurs czytania ze zrozumieniem, jeżeli drugie - czy nie lepiej stworzyć oddzielne kolejki dla osób o jasnym i niebudzącym wątpliwości pochodzeniu? Niektórzy guzdrali się tak bardzo, że Nicholasowi coraz trudniej przychodziło tłumienie oznak narastającego zniecierpliwienia. Na brodę Merlina, jak długo można podpisywać papiery?
Minęły raptem dwie godziny, ale w oczach Nicholasa urosły one do rangi całej wieczności. Gdy wreszcie dopuszczono go do jednego ze stanowisk, przemierzył dystans kilkoma energicznymi krokami i sprawnie wypełnił dokumenty.
zt.
13.09.1957
|Przyszliśmy stąd
Byli prowadzeni przez funkcjonariuszy do Ministerstwa Magii gdzie Hal musiał się tłumaczyć z tego, że widniał na jakiś plakatach. Sytuacja byłaby śmieszna gdyby nie obecny stan rzeczy jaki panował w Londynie. Do Tower można było trafić za krzywe spojrzenie na wyżej postawioną osobę, a co dopiero za wspieranie jakiegoś buntu. Problem w tym, że jego brat nie należał do ludzi, którzy wchodzili by w takie układy czy sytuacje. Bywał porywczy czy niecierpliwy, ale nie był głupi. Funkcjonariusze łypali na nich z ukosa jakby spodziewali się, że bracia Grey zaczną im uciekać albo rozpoczną bijatykę. Nie to było w głowie Herberta, musiał wyciągnąć z tego bagna brata.
-Zadziała – odpowiedział półgębkiem bratu i liczył na to, że odbębnią co swoje i wrócą do domu. Bez pyłu bazaltowego ale w jednym kawałku. Pył zdobędą inaczej, być może uda mu się poruszyć kontakty ze swych podróży. Teraz jednak musieli skupić się na bieżącym problemie, który mógł im napytać sporo biedy.
Był tu jakiś czas temu aby zarejestrować różdżkę i zabrali ja na dwa tygodnie, czuł się wtedy jak bez ręki i miał obawy aby wychodzić z domu. Teraz jednak nie miał zamiaru zostać odprawiony z kwitkiem. Zostali doprowadzeni przed jedno biurko, z którym siedział chudy i wysuszony człowiek o haczykowatym nosie i nienaturalnie dużych, zielonych oczach. Odłożył pióro kiedy została mu przedstawiona sytuacja w jakiej się znaleźli.
-Godność? – Zapytał patrząc na braci, a dźwięk jego głosu przypominał skrzypienie starych drzwi. Herbert mimowolnie się skrzywił.
-To mój brat Halbert Grey, ja nazywam się Herbert – zaczął młodszy Grey. – Musiała zajść pomyłka, gdyż mój brat nie brał udziału w żadnym strajku i na pewno też nie popiera takich działań.
Urzędnik posłał po odpowiednie dokumenty, na których widniały zarejestrowane różdżki braci, przynajmniej mieli pewność, że nie będą postrzegani jako zdrajcy czy rebelianci. Liczył, że to zadziała na ich korzyść oraz fakt, że przyszli nie stawiając oporu.
-Co pan… - urzędnik zerknął na kartoteki.-… Halbert Grey robił dnia drugiego lipca o godzinie dwunastej?
Utkwił świdrujące spojrzenie w starszym Grey i widać, że oczekiwał szybkiej oraz treściwej odpowiedzi.
|Przyszliśmy stąd
Byli prowadzeni przez funkcjonariuszy do Ministerstwa Magii gdzie Hal musiał się tłumaczyć z tego, że widniał na jakiś plakatach. Sytuacja byłaby śmieszna gdyby nie obecny stan rzeczy jaki panował w Londynie. Do Tower można było trafić za krzywe spojrzenie na wyżej postawioną osobę, a co dopiero za wspieranie jakiegoś buntu. Problem w tym, że jego brat nie należał do ludzi, którzy wchodzili by w takie układy czy sytuacje. Bywał porywczy czy niecierpliwy, ale nie był głupi. Funkcjonariusze łypali na nich z ukosa jakby spodziewali się, że bracia Grey zaczną im uciekać albo rozpoczną bijatykę. Nie to było w głowie Herberta, musiał wyciągnąć z tego bagna brata.
-Zadziała – odpowiedział półgębkiem bratu i liczył na to, że odbębnią co swoje i wrócą do domu. Bez pyłu bazaltowego ale w jednym kawałku. Pył zdobędą inaczej, być może uda mu się poruszyć kontakty ze swych podróży. Teraz jednak musieli skupić się na bieżącym problemie, który mógł im napytać sporo biedy.
Był tu jakiś czas temu aby zarejestrować różdżkę i zabrali ja na dwa tygodnie, czuł się wtedy jak bez ręki i miał obawy aby wychodzić z domu. Teraz jednak nie miał zamiaru zostać odprawiony z kwitkiem. Zostali doprowadzeni przed jedno biurko, z którym siedział chudy i wysuszony człowiek o haczykowatym nosie i nienaturalnie dużych, zielonych oczach. Odłożył pióro kiedy została mu przedstawiona sytuacja w jakiej się znaleźli.
-Godność? – Zapytał patrząc na braci, a dźwięk jego głosu przypominał skrzypienie starych drzwi. Herbert mimowolnie się skrzywił.
-To mój brat Halbert Grey, ja nazywam się Herbert – zaczął młodszy Grey. – Musiała zajść pomyłka, gdyż mój brat nie brał udziału w żadnym strajku i na pewno też nie popiera takich działań.
Urzędnik posłał po odpowiednie dokumenty, na których widniały zarejestrowane różdżki braci, przynajmniej mieli pewność, że nie będą postrzegani jako zdrajcy czy rebelianci. Liczył, że to zadziała na ich korzyść oraz fakt, że przyszli nie stawiając oporu.
-Co pan… - urzędnik zerknął na kartoteki.-… Halbert Grey robił dnia drugiego lipca o godzinie dwunastej?
Utkwił świdrujące spojrzenie w starszym Grey i widać, że oczekiwał szybkiej oraz treściwej odpowiedzi.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Poprowadzeni wpierw uliczką, a następnie szerokim holem głównego wejścia wprost do windy. Szedł w milczeniu, nie chcąc dawać funkcjonariuszom żadnego powodu do podejrzeń. Znajome szarpnięcie ruszającej machiny przywołało wspomnienia sprzed dwóch miesięcy, kiedy to stał pod drzwiami w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Jego wizyta w Ministerstwie Magii nie przebiegła tak, jakby sobie tego życzył.
W milczeniu stanął przed biurkiem urzędnika, zezując z niecierpliwością na uzupełniane przez niego dokumenty. Świdrujące spojrzenie starszego mężczyzny przyprawiało go o dreszcze, nie sądził, że będzie musiał przychodzić do tego miejsca ponownie w tak krótkim czasie. Przysłuchiwał się krótkiej wymianie zdań i wytrzeszczył oczy na zadane mu pytanie.
Kiedy to było?!, zdziwił się słysząc pytanie. Jak świetnie zapamiętywał wszystkie receptury wykonywanych przez siebie eliksirów i maści, tak z pilnowaniem terminarza zawsze miał problemy. Pierwszego dnia lipca otrzymał sowę od swojego dostawcy z londyńskiego portu. To wtedy po raz pierwszy dowiedział się o opóźnieniu przesyłki z bazaltowym pyłem. Wiedział o wydanym przez Ministerstwo dekrecie o obowiązku rejestracji różdżek oraz o potencjalnych konsekwencjach niedostosowania się do nowych zasad, jednak do tej pory nie miał powodu do wizyt w stolicy. Potrzeba wyjaśnienia sprawy z bazaltem zmusiła go do złożenia formularza do Komisji Rejestracji Różdżek.
- Tu, byłem tutaj! - Nagle go olśniło, gdy przypomniał sobie o lekkiej kieszeni. Tego dnia uiścił niemałą opłatę, żeby otrzymać różdżkę od razu, a nie tak jak brat, po dwóch tygodniach. Nie mogli sobie pozwolić, by obaj byli w jednym czasie bez różdżki - z jedną ręką można było sobie poradzić, ale bez żadnej już nie bardzo. - Tak, rejestrowałem różdżkę. W dokumentach musi być potwierdzenie - dodał pewniejszym tonem, chwytając się jedynego dostępnego mu dowodu na swoją niewinność.
- Doprawdy? Nie spędził pan tu całego dnia, prawda? Nie wyklucza to pańskiej obecności na nielegalnej demonstracji Komitetu Goblinów Bojowych. Poza tym wygląda mi pan na łapserdaka, panie Grey - powiedział urzędnik, nachylając się groźnie ponad blatem swojego biurka.
W milczeniu stanął przed biurkiem urzędnika, zezując z niecierpliwością na uzupełniane przez niego dokumenty. Świdrujące spojrzenie starszego mężczyzny przyprawiało go o dreszcze, nie sądził, że będzie musiał przychodzić do tego miejsca ponownie w tak krótkim czasie. Przysłuchiwał się krótkiej wymianie zdań i wytrzeszczył oczy na zadane mu pytanie.
Kiedy to było?!, zdziwił się słysząc pytanie. Jak świetnie zapamiętywał wszystkie receptury wykonywanych przez siebie eliksirów i maści, tak z pilnowaniem terminarza zawsze miał problemy. Pierwszego dnia lipca otrzymał sowę od swojego dostawcy z londyńskiego portu. To wtedy po raz pierwszy dowiedział się o opóźnieniu przesyłki z bazaltowym pyłem. Wiedział o wydanym przez Ministerstwo dekrecie o obowiązku rejestracji różdżek oraz o potencjalnych konsekwencjach niedostosowania się do nowych zasad, jednak do tej pory nie miał powodu do wizyt w stolicy. Potrzeba wyjaśnienia sprawy z bazaltem zmusiła go do złożenia formularza do Komisji Rejestracji Różdżek.
- Tu, byłem tutaj! - Nagle go olśniło, gdy przypomniał sobie o lekkiej kieszeni. Tego dnia uiścił niemałą opłatę, żeby otrzymać różdżkę od razu, a nie tak jak brat, po dwóch tygodniach. Nie mogli sobie pozwolić, by obaj byli w jednym czasie bez różdżki - z jedną ręką można było sobie poradzić, ale bez żadnej już nie bardzo. - Tak, rejestrowałem różdżkę. W dokumentach musi być potwierdzenie - dodał pewniejszym tonem, chwytając się jedynego dostępnego mu dowodu na swoją niewinność.
- Doprawdy? Nie spędził pan tu całego dnia, prawda? Nie wyklucza to pańskiej obecności na nielegalnej demonstracji Komitetu Goblinów Bojowych. Poza tym wygląda mi pan na łapserdaka, panie Grey - powiedział urzędnik, nachylając się groźnie ponad blatem swojego biurka.
Uniósł do góry brwi słysząc datę o jaką pyta urzędnik. Sam nie pamiętał co robił dwa tygodnie temu, a ten pyta o to co się działo parę miesięcy od dzisiaj. Zerknął na brata, ponieważ tylko on mógł znać odpowiedź na to pytanie, a jak się okazało znał je doskonale.
-Sprawdźcie te cholerne papiery - zirytował się dość mocno kiedy urzędnik sugerował, że Halbert zaraz po opuszczeniu Ministerstwa nie miał nic innego lepszego do roboty jak iść na strajk. - Widzieliście jakie tu są kolejki? Sam pół dnia spędziłem stojąc do rejestracji różdżki, nie ma możliwości aby mój brat był w dwóch miejscach na raz.
-Czyżby? - Ten o haczykowatym nosie splótł swoje długie palce ze sobą opierając łokcie na blacie biurka, na którym leżały papiery. To sprawiło, że teraz Herbert oparł się dłońmi o ten sam blat nachylając się w stronę urzędnika.
-Sprawdźcie te papiery - wycedził przez zęby po chwili zdając sobie sprawę, że swoim zachowaniem tylko dokłada drew do ognia. W końcu zostały one niechętnie przejrzane i biało na czarnym stało, że Halbert Grey dnia drugiego lipca zarejestrował swoją różdżkę, a temu urzędnik zaprzeczyć nie mógł chociaż zdawało się, że usilnie chciał wymusić na starszym Greyu przyznanie się do uczestniczenia w nielegalnych zgromadzeniach.
-W takim razie pan Halbert Grey złoży jedynie oświadczenie, że dnia 2 lipca nie brał udziału w nielegalnej demonstracji Komitetu Goblinów Bojowych, do akt. - Głos urzędnika świadczył, że świetnie się bawił ich kosztem chociaż jego spojrzenie ani żaden mięsień na twarzy tego nie zdradzał. Herbert zacisnął tylko mocniej pięści powstrzymując się przed tym aby nie połamać nosa temu przyjemniaczkowi, który czerpał czystą satysfakcję ze swojej pozycji i że może kogoś dręczyć. Przy takiej władzy właśnie takie gnidy zasiadały w murach Ministerstwa Magii pozwalając aby to kreatury dyktowały zasady. Skupił więc swój wzrok na dokumencie, który podpisywał jego brat i czekał aż otrzymają ruch dłonią, taki od niechcenia, że mogą już iść. Kiedy wreszcie wyszli na ulice już wiedzieli, że pył bazaltowy musiał zmienić właściciela, ale nie teraz to mu było w głowie. Pociągnął brata za sobą celem skosztowania chmielowego trunku. Zdecydowanie musieli ochłonąć nim wrócą do Dorset.
|zt x 2
-Sprawdźcie te cholerne papiery - zirytował się dość mocno kiedy urzędnik sugerował, że Halbert zaraz po opuszczeniu Ministerstwa nie miał nic innego lepszego do roboty jak iść na strajk. - Widzieliście jakie tu są kolejki? Sam pół dnia spędziłem stojąc do rejestracji różdżki, nie ma możliwości aby mój brat był w dwóch miejscach na raz.
-Czyżby? - Ten o haczykowatym nosie splótł swoje długie palce ze sobą opierając łokcie na blacie biurka, na którym leżały papiery. To sprawiło, że teraz Herbert oparł się dłońmi o ten sam blat nachylając się w stronę urzędnika.
-Sprawdźcie te papiery - wycedził przez zęby po chwili zdając sobie sprawę, że swoim zachowaniem tylko dokłada drew do ognia. W końcu zostały one niechętnie przejrzane i biało na czarnym stało, że Halbert Grey dnia drugiego lipca zarejestrował swoją różdżkę, a temu urzędnik zaprzeczyć nie mógł chociaż zdawało się, że usilnie chciał wymusić na starszym Greyu przyznanie się do uczestniczenia w nielegalnych zgromadzeniach.
-W takim razie pan Halbert Grey złoży jedynie oświadczenie, że dnia 2 lipca nie brał udziału w nielegalnej demonstracji Komitetu Goblinów Bojowych, do akt. - Głos urzędnika świadczył, że świetnie się bawił ich kosztem chociaż jego spojrzenie ani żaden mięsień na twarzy tego nie zdradzał. Herbert zacisnął tylko mocniej pięści powstrzymując się przed tym aby nie połamać nosa temu przyjemniaczkowi, który czerpał czystą satysfakcję ze swojej pozycji i że może kogoś dręczyć. Przy takiej władzy właśnie takie gnidy zasiadały w murach Ministerstwa Magii pozwalając aby to kreatury dyktowały zasady. Skupił więc swój wzrok na dokumencie, który podpisywał jego brat i czekał aż otrzymają ruch dłonią, taki od niechcenia, że mogą już iść. Kiedy wreszcie wyszli na ulice już wiedzieli, że pył bazaltowy musiał zmienić właściciela, ale nie teraz to mu było w głowie. Pociągnął brata za sobą celem skosztowania chmielowego trunku. Zdecydowanie musieli ochłonąć nim wrócą do Dorset.
|zt x 2
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| 20 maja
Nie podobały mi się nowe porządki, które nastały wraz z bezksiężycową nocą – bestialskim pokazem siły nowej władzy. Obowiązek stawienia się w przypominającym labirynt ciasnych korytarzy gmachu Ministerstwa, odstania długiej kolejki, a na końcu – wyspowiadania się ze swego zajęcia czy genealogii rodu. Bliska obecność głośnych, rozemocjonowanych tłumów nie paraliżowała mnie, raczej podsycała irytację, nakazywała zgrzytać zębami i rzucać na prawo i lewo krzywe, ostrzegawcze spojrzenia zmrużonych gniewnie oczu. Nie miałem nic do ukrycia, a jednocześnie – najchętniej nigdy bym tutaj nie przybył, z czystej przekory i wrodzonej niechęci do sztywnej, skorumpowanej instytucji. Wpisanie mnie w swoje rejestry było jawnym ograniczeniem wolności, którą tak bardzo ceniłem. Nie chciałem jednak testować cierpliwości rządzących, ryzykować tylko po to, by móc zaśmiać się mundurowym prosto w twarz. Może wyglądałoby to inaczej, gdyby nie Jarvis. Gdybym był na świecie sam jak palec. Musiałem jednak pamiętać o synu, dla którego zarzuciłem podróże, starałem się zapuścić korzenie. Zapewnić mu poczucie bezpieczeństwa i stałości. Wolałem sobie nie wyobrażać, co by było, gdyby zamknęli mnie w Tower – choć może dzięki temu, o ironio, zyskałbym okazję, by nadrobić stracony czas z odsiadującym swój wyrok bratem?
Nie wiedziałem, ile minęło czasu, nim w końcu nadeszła moja kolej. Zasiadłem na niewygodnym, rozchybotanym krześle, przyglądając się sztywnej, wyglądającej jakby połknęła kij od miotły urzędniczce z mieszanymi uczuciami. Będzie mi robić problemy? Utrudniać? Rozpiąłem ostatni guzik koszuli, było ciepło, parno, tylko idiota mógł dusić się w imię elegancji, po czym zacząłem szybko i lakonicznie odpowiadać na kolejne pytania. Godność, czystość krwi przodków, zawód, miejsce zamieszkania. Nie zawahałem się ani razu, racząc ją prawdą i tylko prawdą. Czarownica uniosła wyżej brwi, gdy wspomniałem Gawrę – szybko uciekła wzrokiem, gdy napotkała moje nachalne, podszyte niezrozumieniem spojrzenie. Co było w tym dziwnego? Niechętnie rozstawałem się z różdżką, naiwnie zapytałem, czy to konieczne, bez znajomego drewienka czując się jak bez ręki. Na szczęście dopełnienie formalności nie trwało długo. Nikt mnie nie zatrzymywał, nikt nie prosił o rozmowę na osobności.
Kiedy tylko zwrócono mi różdżkę, natychmiast zerwałem się z zajmowanego do tej pory miejsca i bez słowa pożegnania opuściłem zatłoczoną komnatę, myśląc już tylko o tym, by jak najszybciej opuścić stolicę i zapomnieć o tym marnotrawstwie czasu.
| zt
Nie podobały mi się nowe porządki, które nastały wraz z bezksiężycową nocą – bestialskim pokazem siły nowej władzy. Obowiązek stawienia się w przypominającym labirynt ciasnych korytarzy gmachu Ministerstwa, odstania długiej kolejki, a na końcu – wyspowiadania się ze swego zajęcia czy genealogii rodu. Bliska obecność głośnych, rozemocjonowanych tłumów nie paraliżowała mnie, raczej podsycała irytację, nakazywała zgrzytać zębami i rzucać na prawo i lewo krzywe, ostrzegawcze spojrzenia zmrużonych gniewnie oczu. Nie miałem nic do ukrycia, a jednocześnie – najchętniej nigdy bym tutaj nie przybył, z czystej przekory i wrodzonej niechęci do sztywnej, skorumpowanej instytucji. Wpisanie mnie w swoje rejestry było jawnym ograniczeniem wolności, którą tak bardzo ceniłem. Nie chciałem jednak testować cierpliwości rządzących, ryzykować tylko po to, by móc zaśmiać się mundurowym prosto w twarz. Może wyglądałoby to inaczej, gdyby nie Jarvis. Gdybym był na świecie sam jak palec. Musiałem jednak pamiętać o synu, dla którego zarzuciłem podróże, starałem się zapuścić korzenie. Zapewnić mu poczucie bezpieczeństwa i stałości. Wolałem sobie nie wyobrażać, co by było, gdyby zamknęli mnie w Tower – choć może dzięki temu, o ironio, zyskałbym okazję, by nadrobić stracony czas z odsiadującym swój wyrok bratem?
Nie wiedziałem, ile minęło czasu, nim w końcu nadeszła moja kolej. Zasiadłem na niewygodnym, rozchybotanym krześle, przyglądając się sztywnej, wyglądającej jakby połknęła kij od miotły urzędniczce z mieszanymi uczuciami. Będzie mi robić problemy? Utrudniać? Rozpiąłem ostatni guzik koszuli, było ciepło, parno, tylko idiota mógł dusić się w imię elegancji, po czym zacząłem szybko i lakonicznie odpowiadać na kolejne pytania. Godność, czystość krwi przodków, zawód, miejsce zamieszkania. Nie zawahałem się ani razu, racząc ją prawdą i tylko prawdą. Czarownica uniosła wyżej brwi, gdy wspomniałem Gawrę – szybko uciekła wzrokiem, gdy napotkała moje nachalne, podszyte niezrozumieniem spojrzenie. Co było w tym dziwnego? Niechętnie rozstawałem się z różdżką, naiwnie zapytałem, czy to konieczne, bez znajomego drewienka czując się jak bez ręki. Na szczęście dopełnienie formalności nie trwało długo. Nikt mnie nie zatrzymywał, nikt nie prosił o rozmowę na osobności.
Kiedy tylko zwrócono mi różdżkę, natychmiast zerwałem się z zajmowanego do tej pory miejsca i bez słowa pożegnania opuściłem zatłoczoną komnatę, myśląc już tylko o tym, by jak najszybciej opuścić stolicę i zapomnieć o tym marnotrawstwie czasu.
| zt
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ostatnie noce miała niemal bezsenne. Nawet, jeśli udawało jej się zapaść w sen, był on płytki i niespokojny. Demelza myślała o tym wszystkim, co miało miejsce przeszło dwa tygodnie temu w Londynie. O bezksiężycowej nocy, gdy ulice stolicy spłynęły gęsto krwią niewinnych. Przeraziło ją to do głębi. Wymówiła się w "Piórku Feniksa" chorobą, niedyspozycją, kobiecą przypadłością. Nie mogła przychodzić. Rickard wyjątkowo przystał na to bez zbędnych pytań. Demelza nie była nawet pewna, czy klub przez ostatnie był w ogóle otwarty - wcale nie zdziwiłaby się, gdyby go jednak zamknięto. Atmosfera nie sprzyjała, by oddawać się podobnym rozrywkom jak pijaństwo i rozkoszowanie się śpiewem i tańcem burleskowych artystek.
Przez te dwa tygodnie ukrywała się w Brighton, w swoich czterech ścianach, gdzie czuła się bezpiecznie. Pisała listy do tych, którzy byli jej bliscy i martwiła się o ich bezpieczeństwo. Walczyła z chęcią, aby skreślić list także i do rodziców, wiedziała jednak, że od nich nie otrzymałaby odpowiedzi. Spytała więc kuzynki, która jako jedna z nielicznych wciąż utrzymywała z nią kontakt.
Rickard napisał, że pora wrócić, jeśli nic jej nie dolega - a Dem wiedziała, że sprawdzi to osobiście, jeśli przeciągnie strunę - poza listem zaś przesłał czarownicy najnowsze wydanie Walczącego Maga, gdzie wyczytała o konieczności rejestracji swojej różdżki. Nie podobało się jej to wcale, lecz nie była na tyle odważna i śmiała, by się przeciwko temu buntować. Szesnastego kwietnia pojawiła się w Ministerstwie Magii, trochę przestraszona i niepewna, odprowadzona przez patrol magicznej policji, który zatrzymał ją, by skontrolować dokumenty - tłumaczyła się, że dopiero idzie to zrobić, okazała akt swego urodzenia i kilka innych dokumentów potwierdzających rodowód, które także otrzymała od swojej kuzynki. Inaczej mogłoby być jej ciężko udowodnić czystości swojej krwi.
Zapytała w Atrium gdzie powinna się udać, tam zaś wskazano Dem piętro drugie, Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów - udała się tam, poprawiając długą spódnicę i elegancką koszulę z żabotem na piersi, lekko poddenerwowana. Nie miała powodu, by się martwić, jej rodzice, dziadkowie i pradziadkowie byli czarodziejami, lecz podejrzliwy wzrok urzędniczki budził w Dem niepokój. Dość niechętnie, lecz posłusznie oddała swoją różdżkę - różową, wyjątkową - i czekała w korytarzu czekając, aż cała procedura dobiegnie końca. Wszystko bardzo się dłużyło, trwało nieznośnie wiele czasu. Niecierpliwie zerkała to na zegarek, to na drzwi, nie mogąc doczekać się chwili, aż otworzą się ponownie i zostanie zaproszona do środka. W końcu, po ponad godzinie, urzędniczka poprosiła ją, zwróciła różdżkę z berchemii i dokumenty. Mogła wrócić do domu - tym razem już spokojniejsza.
zt
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przez pierwsze dni czuła się, jakby była oderwana od rzeczywistości. Jakby trwała w innym świecie, z dala od krwi rozlanej na ulicach Londynu. Schowana za mgłą, działała automatycznie, nie myśląc nad swoimi ruchami; niewiele myślała. Kiedy próbowała odnaleźć się w nowej rzeczywistości, czuła, jak niewidzialny sznur zaciska się na jej gardle, powoli ją dusząc. Przełykała wtedy ślinę z trudem i wyłączała się, chowała w głębi siebie. Dziwne uczucie; była, ale jednocześnie też nie, funkcjonowała, rozmawiała, wszystko to obserwując jakby zza ekranu, jakby była jedynie widzem własnego życia. Kiedy mogła skupiała się na własnych obowiązkach, odkładając nieuniknione tak długo, jak tylko była w stanie.
Ale w końcu musiała zmierzyć się z tym, jak wyglądał teraz świat. Nie czuła bólu, nie potrafiła wykrztusić z siebie nieprawdopodobnego współczucia dla niewinnych niemagicznych osób - żyli w innym świecie, z dala od niej; nie rozumiała ich, ich istnienia, codzienności. Ale nawet ona dostrzegała okrucieństwo działań nowych panów tego miasta; dostrzegała bladą twarz matki i zaciśnięte zęby ojca. Rozumiała z czym wiązało się niepodporządkowanie się. Świadomość, że w każdym momencie mogła zostać zduszona, że mogła stracić kontrolę nad własnym życiem, była przerażająca. Dusząca. Strach przetaczał się przez jej żyły, strach o rodzinę, strach o siebie, własną wolność. Bała się tego, z czym nie mogła walczyć.
Jej dłonie się trzęsły, gdy stała we własnych czterech ścianach, uspokajając się, kiedy przekroczyła próg pokoju. Schodziła po schodach wyprostowana, momentalnie wyłapując dźwięki wygrywane na strunach instrumenty matki. Pierwsze, jakie zabrzmiały w domu od kilku dni. Trzymała zaciśniętą dłoń na wcześniej przygotowanych dokumentach, kiedy wychodziła z domu. Udawała, że nie spostrzegła spojrzenia matki z salonu i ciszy, jaka zapadła chwilę przed jej wyjściem. Podróż do Ministerstwa Magii dłużyła się niesamowicie, szczęśliwie nieprzerwana kontrolą; ale to było nic w porównaniu do czasu, jaki szło jej spędzić w dziwnie ciasnym i nieprzyjemnym budynku. Stała w kolejce niezwykle, jak na siebie, cierpliwie, mimowolnie odwracając wzrok od siłą wyprowadzanej kobiety. Nie reagowała, tak jak nie reagował nikt inny. Nie dostrzegła kiedy zaciśniętą dłonią pomięła własne dokumenty. Dostrzegł to za to urzędnik, który zmarszczył nos (udawała, że nie widziała jego podejrzliwego spojrzenia na sam jej widok), ale nie powiedział nic. Przyjrzał się uważniej wszystkim informacjom, oddanej niechętnie różdżce, a kiedy niespodziewanie ją oddał i podziękował, aż drgnęła zaskoczona.
Czy powinna była spodziewać się czegokolwiek innego? W końcu byli czystą rodziną, to nie w nich było wycelowane zagrożenie... Prawda?
zt
I buried the unseemly urges
deep down in the ground with the roots, but it's all coming up to the surface
and I don't know how to be just standing by blankly
and I don't know how to be just standing by blankly
not getting angry
Faeleen Fancourt
Zawód : opiekunka smoków
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
endless whispers wakes me up
small mark above my shoulders
the evidence of my wings
small mark above my shoulders
the evidence of my wings
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
1 X 1957
rejestracja różdżki
rejestracja różdżki
Do Ministerstwa weszła w swoim wysłużonym czarnym płaszczu i okularach przeciwsłonecznych. Długo zastanawiała się nad rozwiązaniem sytuacji, toteż plan, jakiego zamierzała się podjąć, bynajmniej nie można było zaliczyć do spontanicznych decyzji. Spod płaszcza wystawał fragment amarantowej sukienki na zakładkę, ozdobionej orichideowymi wzorami, który delikatnie poruszał się wraz z nią, gdy przyjaznym uśmiechem i niskimi kiwnięciami głowy kojarzonym z azjatycką kulturą, witała kolejnych pracowników. Nawet w teorii jej zamierzenia nie brzmiały prosto, a wszystko skupiało się wokoło lokaty bankowej u Gringotta. Musiała zadbać o swoje środki, planowała zatem w najbliższej przyszłości zaopatrzenie się w prywatny kluczyk do skrytki. Niestety, obecne czasy gwarantowały absolutną inwigilację obywateli, czemu Fancourt nieszczególnie sprzyjała. Nie miała ochoty by każdej jej zaklęcie, najmniejszy nawet ruch różdżki stał się punktem obserwacji bezimiennych pracowników ministerialnych, machiny, o której działaniu zdążyła się przekonać wiele lat wcześniej. Szczęśliwie, na pewno nie pamiętano już o niej, marnej uzdrowicielce z wypraw, biorąc pod uwagę, jak wiele zmian w szeregach administracji miało miejsce na przestrzeni ostatnich miesięcy. Na to przynajmniej się łudziła, ustawiając cierpliwie w kolejce ze zwitkiem papieru w dłoni. Musiała wczuć się w swoją rolę, nowej tożsamości, która potencjalnie miała potem służyć jej za bezpieczną przepustkę w banku Gringotta. Nawet rano przed lustrem, szykując się do podróży, kilkukrotnie powtórzyła przed lustrem przedstawianie się, kładąc szczególny nacisk na nieco twardawy, chiński akcent w zazwyczaj płynnym angielskim.
- Dzień dobry. Rose Wang. Chciałabym różdżkę, rejestrować. Hǎo ma?
Dobrze? Łudziła się, iż egzotyczny wygląd i odpowiednia ilość kłamstwa, oraz perswazji wystarczą do załatwienia sprawy bezproblemowo. Wytłumaczenie również miała gotowe, na swoje zwlekanie i nieporadność. Podróże po Chinach, powrót do rodziny w Londynie... Gestykulując żywo, w typowo chiński sposób, poczęła opowiadać barwną historię swojej wizyty w dalekim kraju i zamiłowania do nietypowych metod leczenia jako magipsychiatry. Opóźnienie w rejestracji wynikające z przykrej choroby, a także niezwykłą tęsknotę do pięknie wyglądającej w październiku Anglii. Naturalnie, ryzyko, że cała sprawa nie powiedzie się dobrze, zawsze istniało, ale Ronja odniosła wrażenie, iż zmiany, jakie pragnęła wprowadzić, nie odbiegały w zasadzie daleko od faktycznej prawdy. Ot inne imię i nazwisko, lekka modyfikacja miejsca pracy, tak żeby jej ostoja spokoju w Peak District pozostała daleko poza podejrzeniami, jak wiele wysiłku mogły wymagać na tyle drobne “pominięcia”? Uśmiechała się przy tym, z rozbrajającą szczerością kogoś, kto z całych sił wręcz nie chce dostarczać pracownikom dodatkowych problemów, a jedynie kontynuować własne plany, jakkolwiek specyficznie by one nie brzmiały dla tych, niezaznajomionych z alternatywnymi metodami uzdrawiania.
| rzut na oszustwo st.50 (kłamstwo I) w razie powodzenia zt.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Ronja Fancourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
— 01. 10. '57 r.
___Każdy krok pobrzmiewał wyobcowaniem.
___Świat, do którego gwałtownie wdarła się niespodziewanym powrotem, nie przypominał ani trochę tego, jaki porzuciła za plecami. Minęło kilka tygodni miesięcy poświęconych pracy nad magicznymi stworzeniami, za którymi wyjeżdżała na najdalsze krańce brytyjskiego królestwa, mąconego wojną i okrutnymi czasami, co pozwalało przynajmniej na krótką uniknąć pojawienia się w Ministerstwie, którego korytarze przerażały, na swój sposób. Mimo krwi przepływającej jej żyłami, Constantia paradoksalnie odczuwała strach.. Na przekór piętrzących się wątpliwości wciąż pomieszkiwała u kuzyna, który ochoczo opowiadał o wszystkim, na co tylko miał ochotę, co było błahe, proste, pozbawione nalotu jego prawdy, a ona słuchała cierpliwie; wreszcie ubiegłej nocy mówił o rejestracji różdżki. O tym, co powinna była zrobić, jak dumnie prostować plecy czy zakreślać właściwe litery swojego imienia oraz nazwiska scalającego ich ze sobą, tylko głupiec sądziłby, że cokolwiek może pójść nie tak. Tego zdążyła się nauczyć — Cornelius miał znaczenie; Sallow posiadał namiastkę kruchej władzy.
___Stawiła się w Ministerstwie późnym popołudniem, obserwując kątem oka każdego, kto czekał w kolejce i żadna niepewność przemykająca po obcych twarzach nie uszła jej uwadze. Codzienność nabrała przedziwnej ostrości, od jakiej Connie długimi tygodniami zdołała się odcinać, do teraz.
___Ze spokojem, który nauczyła się przywdziewać na twarz w towarzystwie delikatnego uśmiechu, zaczęła wypełniać wymagane dokumenty, nie rozpraszając się którąkolwiek rubryką i swobodnie ignorując pytania wgryzające się wściekle pod powierzchnię spojrzenia.
___Potomkowie.
___Dotychczasowe konflikty.
___Naprędce pomijała to, co spętane jarzmem jej myśli, bowiem nie tylko Cornelius tworzył własną prawdę. Ona posiadała swoją, do której dopuściła nieliczne osoby — takie, którym wciąż ufała bądź zaufać mogła. Norwegia, swąd palonych desek, szaleństwo tańczące na kurhanach rozsądku, stracone dziecko, głód i wściekłość. Wszystko to zatuszowane płynnym atramentem soczystej zieleni, którą prześlizgnęła się przez pozostałe zdania wymagane wypełnienia, by wreszcie dobrnąć do samego końca.
___Nie potrafiła powiedzieć, ile czasu właściwie upłynęło, kiedy urzędniczka poprosiła ją do siebie. Wraz z różdżką.
___Sztywna. 12 i pół cala. Wiśnia. Nasycona rdzeniem z łuski popiełka.
___Powtarzała sobie w myślach, czując przyjemne ciepło pod opuszkami palców na samo wspomnienie sytuacji, w których różdżka ratowała z najróżniejszych opresji i wreszcie, ozdabiając twarz lekko wymuszonym uśmiechem, odebrała od kobiety swoją własność.
___Nie oglądając się za siebie ani razu, ruszyła tą samą drogą, którą tu dotarła. Chcąc jak najszybciej zostawić za sobą ponuro milczące ściany Ministerstwa.
zt.
— fire walk with me —
• These violent delights have violent ends •
Constantia Sallow
Zawód : ambitna magizoolog kolekcjonująca słowa w książkach oraz naukowych artykułach.
Wiek : lat 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
We build castles with our fears and sleep in them like kings and queens.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Silke nie należała do osób, dla których gwałtowne zmiany, jakie nastąpiły w Londynie, były czymkolwiek zbliżonym do końca świata. Ulica, przy której mieszkała opustoszała lekko, zniknęło kilka znanych jej z widzenia twarzy. Nic ponadto. Nic, czym mogłaby się przejmować, co mogłaby przeżywać i zastanawiać się nad tym, cóż takiego wydarzy się w najbliższych miesiącach. Z kolei zatrudniona do zajmowania się Edwinem guwernantka wydawała się być tym zaniepokojona. Zgodnie z oczekiwaniami Multon nie skomentowała tych przemian głośno, ale jakieś napięcie wisiało w powietrzu. Starała się udawać przy Silke, że wszystko jest w porządku, ale ta pracując z Corneliusem, nauczyła się obserwować. Sprawdziła ją już wcześniej, jeszcze przed podjęciem decyzji o zatrudnieniu. Chciała być pewna tego, że kobieta nie sprawi jej oraz Multonom żadnych kłopotów. O powodzie zamieszania dowiedziała się przypadkiem, kiedy Angie wpatrywała się w widok za oknem z wypisaną na twarzy melancholią, mówiąc konkretniej - w okno opustoszałego mieszkania, zamieszkiwanego wcześniej przez mężczyznę, w którym się zauroczyła. Zniknął. Przeprowadził się, lub zatrzymano go.
Dlaczego właściwie myślała o tym, stojąc w tej przeklętej kolejce? Był październik. To trochę za późno na pierwsze ukłucia sumienia, o ile w ogóle posiadała coś takiego jak sumienie. Może to widok tych ludzi ze smutnymi minami wywoływał w niej takie roztargnienie? To było ostatnie miejsce, w którym spodziewała się odkryć kolejne warstwy swojej osobowości, a ostatnią warstwą, jakiej się w niej spodziewała były strzępki współczucia. Niestety, przynajmniej dla osób będących ofiarami propagandy strachu, Silke nie miała zamiaru niczego w sobie zmieniać, chociaż była za tę propagandę częściowo odpowiedzialna. Niekoniecznie dlatego, że ich nienawidziła. Po prostu...
- Oh, dzień dobry.
Z zamyślenia wyrwał ją siedzący za biurkiem urzędnik. Uśmiechnęła się do niego tak serdecznie i ciepło jak tylko potrafiła, a przecież potrafiła to robić tak pięknie, jak tylko mogła to uczynić kobieta. Dokument był jedynie formalnością - nie spodziewała się żadnych kłopotów z rejestracją, bo dlaczego właściwie by miała? W przeciwieństwie do posiadaczy tych smutnych wyrazów twarzy nie musiała obawiać się obecnej władzy, a nawet wręcz przeciwnie - uważała obie strony mogły liczyć na swoją przychylność. Przynajmniej tak długo, jak będzie podążała ścieżką, którą wytyczyła sobie przez ostatni rok. Pomieszczenia opuściła więc bez wzruszenia, poprawiając czarne rękawiczki i spokojnie wróciła do mieszkania.
Po prostu byli jacyś tacy nieistotni.
| z tematu
Silke Multon
Zawód : Asystentka Sallowa, badaczka, numerolożka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
The truth may be out there, but the lies are inside your head.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
5/10/1957
Miał wrażenie, że zmiany zachodzące w Londynie, mogłyby go w ogóle nie dotyczyć. Gdyby tylko zaszył się w Skarpie, nie musiałby w ogóle odwiedzać tego miasta. Mógłby zaproponować Ricie, by to dla odmiany jego własna sypialnia stała się miejscem spotkań, zamiast samemu pojawiać się u niej i regularnie liczyć jej zacieki i odpryski na suficie. Londyn był odległy, zimny i szary. Aż prosiło się, żeby powiedzieć obcy. W powietrzu dało się też wyczuć napięcie; było ciężkie i zdawało się to narastać, to rozrzedzać, ale wciąż było obecne. Przytłaczało, kładło się na ramionach i sprawiało, ze wszystkiego się odechciewało. Dlatego o wiele bardziej wolał zieleń, która kwitła za oknami w Harrogate. Nawet, jeśli przytłumiona przez porę roku, wciąż była o wiele bardziej orzeźwiająca od tego, co proponowało miasto.
Cała procedura była zaledwie nieprzyjemną formalnością; znalezienie się w odpowiednim miejscu, zaprezentowanie różdżki, a potem powrót z powrotem do domu, bo przecież nikt nie miał prawa zarzucić mu jakichkolwiek nieprawidłowości. W jego żyłach płynęła czysta krew, z dziada pradziada. Sam fakt, że musiał się w tej materii jakkolwiek legitymować, wydawał się wręcz oburzający. Był niemal w stu procentach pewny, że jego ojca na samą myśl o tej procedurze bolała głowa i krew się w nim gotowała. Świadczyły o tym z resztą ponure spojrzenia i nieprzyjemny ton głosu, jaki ciągnął się za nim w rodzinnej posiadłości.
Wreszcie też przyszła jego kolej. Siedzący za biurkiem urzędnik wyglądał nieprzekonująco. Zmęczony, wyraźnie znużony swoim zdaniem, przywitał go bez życia, na co on odpowiedział mu zwyczajnym skinieniem głowy i półsłówkiem powitania. Różdżka została przekazana; jasne, cisowe drewno nie gięło się dobrze. Była sztywna, a Augustus odniósł wrażenie, że przy określaniu jej specyfikacji, urzędnik posłał mu dziwne spojrzenie. Podobne do tego, którym obdarzył go jej wytwórca, kiedy przekazał mu ją za dzieciaka. Łuska skorpeny zazwyczaj wprawiała innych w wątpliwości, o ile wiedzieli co tak właściwie o niej mówiono. On sam nigdy nie przywiązywał do tego większej wagi; jak było widać na załączonym obrazku, miał się bardzo dobrze.
Pozostawało potwierdzić tylko informacje o jego rodowodzie. Czuł się nieco jak rasowy piesek, którego trzeba sprawdzić, by nie popełnić jakiejś wpadki przy prowadzeniu hodowli. Ale cóż, wszelkie komentarze pozostawił dla siebie, chcąc jak najszybciej zakończyć to, co miało miejsce. Kiedy już wszystko zostało zapisane, zwyczajnie wrócił do domu.
|zt
Miał wrażenie, że zmiany zachodzące w Londynie, mogłyby go w ogóle nie dotyczyć. Gdyby tylko zaszył się w Skarpie, nie musiałby w ogóle odwiedzać tego miasta. Mógłby zaproponować Ricie, by to dla odmiany jego własna sypialnia stała się miejscem spotkań, zamiast samemu pojawiać się u niej i regularnie liczyć jej zacieki i odpryski na suficie. Londyn był odległy, zimny i szary. Aż prosiło się, żeby powiedzieć obcy. W powietrzu dało się też wyczuć napięcie; było ciężkie i zdawało się to narastać, to rozrzedzać, ale wciąż było obecne. Przytłaczało, kładło się na ramionach i sprawiało, ze wszystkiego się odechciewało. Dlatego o wiele bardziej wolał zieleń, która kwitła za oknami w Harrogate. Nawet, jeśli przytłumiona przez porę roku, wciąż była o wiele bardziej orzeźwiająca od tego, co proponowało miasto.
Cała procedura była zaledwie nieprzyjemną formalnością; znalezienie się w odpowiednim miejscu, zaprezentowanie różdżki, a potem powrót z powrotem do domu, bo przecież nikt nie miał prawa zarzucić mu jakichkolwiek nieprawidłowości. W jego żyłach płynęła czysta krew, z dziada pradziada. Sam fakt, że musiał się w tej materii jakkolwiek legitymować, wydawał się wręcz oburzający. Był niemal w stu procentach pewny, że jego ojca na samą myśl o tej procedurze bolała głowa i krew się w nim gotowała. Świadczyły o tym z resztą ponure spojrzenia i nieprzyjemny ton głosu, jaki ciągnął się za nim w rodzinnej posiadłości.
Wreszcie też przyszła jego kolej. Siedzący za biurkiem urzędnik wyglądał nieprzekonująco. Zmęczony, wyraźnie znużony swoim zdaniem, przywitał go bez życia, na co on odpowiedział mu zwyczajnym skinieniem głowy i półsłówkiem powitania. Różdżka została przekazana; jasne, cisowe drewno nie gięło się dobrze. Była sztywna, a Augustus odniósł wrażenie, że przy określaniu jej specyfikacji, urzędnik posłał mu dziwne spojrzenie. Podobne do tego, którym obdarzył go jej wytwórca, kiedy przekazał mu ją za dzieciaka. Łuska skorpeny zazwyczaj wprawiała innych w wątpliwości, o ile wiedzieli co tak właściwie o niej mówiono. On sam nigdy nie przywiązywał do tego większej wagi; jak było widać na załączonym obrazku, miał się bardzo dobrze.
Pozostawało potwierdzić tylko informacje o jego rodowodzie. Czuł się nieco jak rasowy piesek, którego trzeba sprawdzić, by nie popełnić jakiejś wpadki przy prowadzeniu hodowli. Ale cóż, wszelkie komentarze pozostawił dla siebie, chcąc jak najszybciej zakończyć to, co miało miejsce. Kiedy już wszystko zostało zapisane, zwyczajnie wrócił do domu.
|zt
Augustus Rookwood
Zawód : Poszukiwacz Śmierci, badacz, naukowiec, numerolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Quiet, crawl to the in-between
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Część biurowa
Szybka odpowiedź