Hotel Transylvania
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Hotel Transylvania
Raz do roku, dokładnie o zachodzie słońca 31. października na obrzeżach Londynu pojawiało się ukryte przed wzrokiem mugoli stare zamczysko, znane wszystkim czarodziejom jako Hotel Transylvania. Pojawiał się znikąd i znikał, kiedy tylko nadchodził świt. Nikt nie miał pojęcia dlaczego tak się działo, jednak wszyscy doskonale wiedzieli, co pojawienie się zamku oznaczało. Wraz z wybiciem północy śmiałkowie mogli zmierzyć się z kryjącymi się wewnątrz potwornej budowli tajemnicami, wyzwaniami tak przerażającymi, że tylko najodważniejsi - lub ci najbardziej ciekawscy - decydowali się na przekroczenie progu warowni. Na tych, którzy pokonali upiorne pokoje czekała nagroda - jednak co roku we wnętrzu czaiło się coś innego, nigdy nie wiadomo było, czego można się po starym zamczysku spodziewać. Podobno ci, którzy nie wydostali się ze środka zostawali uwięzieni w murach na zawsze, stając się straszącymi w zamku duchami - trzeba było więc zdążyć uciec z objęć wilgotnych murów przed pierwszym pianiem koguta.
Zasada była tylko jedna: nie używać magii.
To jak - wchodzisz, czy się boisz?
Zasada była tylko jedna: nie używać magii.
To jak - wchodzisz, czy się boisz?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 16.07.19 20:20, w całości zmieniany 3 razy
The member 'Marcella Figg' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 50
--------------------------------
#2 'k15' : 4
#1 'k100' : 50
--------------------------------
#2 'k15' : 4
Nie wiedziała nawet, kiedy pożarty przez cienie i płacz korytarz uformował przed nimi drzwi; nie wiedziała, kiedy Gabriel wkroczył do środka przed nią, nie wiedziała, co kryło się w środku - aż uparcie nie prześlizgnęła się przez szparę między framugą a czarodziejem. Jadalna komnata, niegdyś przestronna, piękna, urządzona antycznymi meblami z drogiego drewna, dziś była jedynie wspomnieniem; oprócz długich stołów uginających się pod ciężkimi warstwami kurzu, nie było tu już nic. Jedynie połamane krzesła, porwane zasłony, skrzypiąca pod stopami podłoga, a do tego... Lśniące w ciemności sylwetki, alabastrowe, gładkie niczym płachta jedwabiu, pogrążone we własnych sprawunkach. Niektóre z nich wydawały się zasiadać do posiłku. Inne krzątały się bystro, przynosiły kolejne półmiski, dolewały drogiego wina. Rozgorzała między nimi dyskusja, używali słów, jakich Elyon nawet nie znała: ubrani w arystokratyczne szaty, eleganccy, z czasów dużo dawniejszych niż dzień jej narodzin.
Odruchowo spojrzała na Gabriela.
Jeżeli ten zdecydował się przeszkodzić im w celebracji nieistniejącego posiłku, w dyspucie na temat artykułów w czarodziejskim czasopiśmie, w snuciu pełnych ekscytacji planów odnośnie wizyty na ulicy Pokątnej, wysłuchała go w osłupieniu; przez nozdrza do jej mózgu wpływała unosząca się w powietrzu aura śmierci. Czy tak właśnie egzystowała teraz Cecily? I jej matka? Czy też odrzucały od siebie perspektywę wieczności w spokoju, zaciskały dłonie na welonie dzielącym życie od ostateczności? Czuła, jak mrowią ją palce. Poruszyła więc nimi kilkakrotnie, zmarszczyła brwi, uniosła ku górze, ale... To nie mogło być prawdą. Gdzie kiedyś była jej dłoń, jeszcze niedawno, chwilkę temu, teraz rozpościerał się półprzezroczysty obraz; skórę zastąpiła jasna powłoka. Kości zniknęły, nie czuły już nic.
- Gabriel... - wyszeptała czarownica, przerażona, jej oczy rozwarły się w przerażeniu - i dopiero gdy spojrzała na stojącego przed sobą mężczyznę dostrzegła, że on również zmieniał się pod wpływem przeklętego pomieszczenia. Tak jak ona, stawał się wspomnieniem; czymś lawirującym między dwoma płaszczyznami świadomości. Z ust czarownicy wyrwał się przesiąknięty trwogą jęk. Przecież, nie, nie mogli tak po prostu pozwolić zamkowi pożreć ich dusz; nie mogli dołączyć do nieszczęśników przebywających w jadalni. Targana przerażeniem, owładnięta desperacją, postawiła kilka kroków w przód, wgłąb pomieszczenia, stanęła przy jednym ze stołów, tym, przy jakim zasiadały duchy.
- Wybaczcie mi, - zaczęła, nieświadoma, czy podjęta próba przyniesie jakikolwiek skutek; ale nie istniał inny sposób, nie było drogi na skróty, - ale ostatni numer Proroka, ten listopadowy, mówił o okropnych wydarzeniach ze Stonehenge. O zniszczeniu ruin, rotacji rodów, nowym Ministrze Magii, o ujawnieniu się czarnoksiężniczka Lorda Voldemorta. Na ulicy Pokątnej nie ma już sklepów, które chcecie odwiedzić. Historia ruszyła naprzód, zostawiła was tutaj. Nie rozumiecie? - Rozedrgany głos uniósł się nieznacznie; czuła ciągle, jak jej kończyny zanikają, zamierają. - Ten świat nie jest już wasz. Nie jest tym, który znacie, w którym się urodziliście, w którym... W którym zginęliście. Spójrzcie, proszę, - uniosła jedną ze swych rąk, gdzie bladą skórę pożerała duchowa powłoka, - na to, co swoim uporem robicie z żywymi. Musicie dostrzegać różnicę między ciepłem ciała a-- a tym, czym sami teraz jesteście.
Jej serce wzbraniało się przeciwko świadomości, że być może już zaraz, już za moment, dołączą do jegomościów z zamierzchłych czasów. Umysł pozbawiony myśli, wypełniony heroiczną paniką, złotą desperacją; mówiłaby tak długo, dopóki miała język. Nie chciała wieczności. Nie chciała niewiedzy, utknięcia wśród fałd przeszłości; nie chciała tego nawet u boku Gabriela.
- Jesteście martwi. Wszyscy. Wy, wasi służący, nawet wasz zamek; utknęliście tutaj po śmierci. A ja błagam was o to, byście nie zabierali nas ze sobą do grobu.
| retoryka I
Odruchowo spojrzała na Gabriela.
Jeżeli ten zdecydował się przeszkodzić im w celebracji nieistniejącego posiłku, w dyspucie na temat artykułów w czarodziejskim czasopiśmie, w snuciu pełnych ekscytacji planów odnośnie wizyty na ulicy Pokątnej, wysłuchała go w osłupieniu; przez nozdrza do jej mózgu wpływała unosząca się w powietrzu aura śmierci. Czy tak właśnie egzystowała teraz Cecily? I jej matka? Czy też odrzucały od siebie perspektywę wieczności w spokoju, zaciskały dłonie na welonie dzielącym życie od ostateczności? Czuła, jak mrowią ją palce. Poruszyła więc nimi kilkakrotnie, zmarszczyła brwi, uniosła ku górze, ale... To nie mogło być prawdą. Gdzie kiedyś była jej dłoń, jeszcze niedawno, chwilkę temu, teraz rozpościerał się półprzezroczysty obraz; skórę zastąpiła jasna powłoka. Kości zniknęły, nie czuły już nic.
- Gabriel... - wyszeptała czarownica, przerażona, jej oczy rozwarły się w przerażeniu - i dopiero gdy spojrzała na stojącego przed sobą mężczyznę dostrzegła, że on również zmieniał się pod wpływem przeklętego pomieszczenia. Tak jak ona, stawał się wspomnieniem; czymś lawirującym między dwoma płaszczyznami świadomości. Z ust czarownicy wyrwał się przesiąknięty trwogą jęk. Przecież, nie, nie mogli tak po prostu pozwolić zamkowi pożreć ich dusz; nie mogli dołączyć do nieszczęśników przebywających w jadalni. Targana przerażeniem, owładnięta desperacją, postawiła kilka kroków w przód, wgłąb pomieszczenia, stanęła przy jednym ze stołów, tym, przy jakim zasiadały duchy.
- Wybaczcie mi, - zaczęła, nieświadoma, czy podjęta próba przyniesie jakikolwiek skutek; ale nie istniał inny sposób, nie było drogi na skróty, - ale ostatni numer Proroka, ten listopadowy, mówił o okropnych wydarzeniach ze Stonehenge. O zniszczeniu ruin, rotacji rodów, nowym Ministrze Magii, o ujawnieniu się czarnoksiężniczka Lorda Voldemorta. Na ulicy Pokątnej nie ma już sklepów, które chcecie odwiedzić. Historia ruszyła naprzód, zostawiła was tutaj. Nie rozumiecie? - Rozedrgany głos uniósł się nieznacznie; czuła ciągle, jak jej kończyny zanikają, zamierają. - Ten świat nie jest już wasz. Nie jest tym, który znacie, w którym się urodziliście, w którym... W którym zginęliście. Spójrzcie, proszę, - uniosła jedną ze swych rąk, gdzie bladą skórę pożerała duchowa powłoka, - na to, co swoim uporem robicie z żywymi. Musicie dostrzegać różnicę między ciepłem ciała a-- a tym, czym sami teraz jesteście.
Jej serce wzbraniało się przeciwko świadomości, że być może już zaraz, już za moment, dołączą do jegomościów z zamierzchłych czasów. Umysł pozbawiony myśli, wypełniony heroiczną paniką, złotą desperacją; mówiłaby tak długo, dopóki miała język. Nie chciała wieczności. Nie chciała niewiedzy, utknięcia wśród fałd przeszłości; nie chciała tego nawet u boku Gabriela.
- Jesteście martwi. Wszyscy. Wy, wasi służący, nawet wasz zamek; utknęliście tutaj po śmierci. A ja błagam was o to, byście nie zabierali nas ze sobą do grobu.
| retoryka I
we saw the power to change the future in our dream
The member 'Elyon Meadowes' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'k15' : 4
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'k15' : 4
Upiory dopadły ich w swoje szpony - właśnie ta myśl pojawiła się w jego głowie, gdy pchnął ze skrzypieniem drzwi prowadzące do, jak się okazało, jadalni, która jedynie z pozoru była pusta. Patrzył na pomieszczenie, czując się niczym bohater koszmaru sennego, który na ich nieszczęście rozgrywał się w prawdziwym życiu. Nie wiedział, w którym momencie stara podłoga przestała skrzypieć pod wpływem jego ciężaru. Ze zdumieniem i przerażeniem patrzył na zjawy, które nieświadome życia w stanie zawieszenia sunęły ponad podłogą, prowadząc ożywione dysputy. Treści, które miały być zawarte w ostatnim wydaniu Proroka nie pasowały mu do niczego, czego mógłby być świadkiem. Jednakże nie to zaprzątało jego myśl. Widok jeden ze szlachcianek popchnął jego myśli w stronę niedawno zmarłej matki. Miał nadzieję, że gdziekolwiek teraz przebywa, nie została zmuszona do trwania w takim stanie, stanem przejściowym między życiem a śmiercią. To jak balansowanie na niebezpiecznej granicy. Z odrętwienia wyrwał go głos Elyon, wypowiadający jego imię.
- Ely, wszystko będzie dobrze - musi być dobrze, próbował przekonać nie tylko ją, ale także samego siebie. Jego dłonie traciły materialną formę, stawał się cieniem samego siebie. A on? Z przerażeniem stwierdził, że nie zdążył się pożegnać. Nie mógł odejść, nie w taki banalny i nieodpowiedzialny sposób. Przecież byłaby to śmierć na darmo, nie wnosząca nic. Zmarnowane życie, bo w końcu mieli wojnę, prawda? Teraz nie liczyło się jak długo żyjemy, bo to miał być przywilej nielicznych. Sprawą nadrzędną powinna być piękna śmierć. A ta, z pewnością taką nie była. - Wybaczcie mi państwo, ale mamy rok 1956 - rozpoczął, uważnie przyglądając się zjawom. Przecież musiał być to ród dawno już zapomniany, który jeszcze nie wiedział czym jest skorowidz. A przynajmniej tak wnioskował Gabriel. Zerknął na Ely, nagle żałując, że pozwolił jej na wejście do tego miejsca. Powinien odwieść ich od tego pomysł, a nie ochoczo kroczyć przed nią chłodnym korytarzem. - Pozwólcie sobie na zaznanie spokoju, zwracając nam lata, które jeszcze mamy przed sobą. Naprawdę należy się wam już odpoczynek- kontynuował, wlepiając niegdyś pełne blasku i życia w blade, przezroczyste twarze. - Wasz czas już się skończył, rozumiecie?
/retoryka I
- Ely, wszystko będzie dobrze - musi być dobrze, próbował przekonać nie tylko ją, ale także samego siebie. Jego dłonie traciły materialną formę, stawał się cieniem samego siebie. A on? Z przerażeniem stwierdził, że nie zdążył się pożegnać. Nie mógł odejść, nie w taki banalny i nieodpowiedzialny sposób. Przecież byłaby to śmierć na darmo, nie wnosząca nic. Zmarnowane życie, bo w końcu mieli wojnę, prawda? Teraz nie liczyło się jak długo żyjemy, bo to miał być przywilej nielicznych. Sprawą nadrzędną powinna być piękna śmierć. A ta, z pewnością taką nie była. - Wybaczcie mi państwo, ale mamy rok 1956 - rozpoczął, uważnie przyglądając się zjawom. Przecież musiał być to ród dawno już zapomniany, który jeszcze nie wiedział czym jest skorowidz. A przynajmniej tak wnioskował Gabriel. Zerknął na Ely, nagle żałując, że pozwolił jej na wejście do tego miejsca. Powinien odwieść ich od tego pomysł, a nie ochoczo kroczyć przed nią chłodnym korytarzem. - Pozwólcie sobie na zaznanie spokoju, zwracając nam lata, które jeszcze mamy przed sobą. Naprawdę należy się wam już odpoczynek- kontynuował, wlepiając niegdyś pełne blasku i życia w blade, przezroczyste twarze. - Wasz czas już się skończył, rozumiecie?
/retoryka I
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Gabriel Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
Pierwsza atrakcja czekała tuż za progiem, gdy tuż po jego przekroczeniu Caley poczuła się nagle lekka, jak piórko, a stan nieważkości oderwał jej stopy od podłogi, zanim w ogóle zdążyła się czegoś przytrzymać. Uczucie było na tyle przyjemne, że uśmiechała się, lewitując swobodnie, lecz świadoma celu wyprawy do Hotelu Transylvania, nie zamierzała tracić na czujności. Rozejrzenie się dookoła nie stanowiło problemu, podobnie jak dostrzeżenie jasnej kuli świetlika, znajdującej się tuż pod wysokim sufitem pomieszczenia. Szybki rzut oka na Esther pozwolił Goyle domyśleć się, że i jej towarzyszka pozostała skupiona i nie w głowie jej były psoty związanie z brakiem grawitacji.
Do świetlika przymocowane były jaśniejące lassa, a całość przypominała słońce, dlatego po dostrzeżeniu kul unoszących się swobodnie w powietrzu, czarownica uznała, że należy dopasować je na modłę układu słonecznego. Zanim jednak oznajmiła to swojej towarzyszce, pani Trelawney ubiegła ją, wywołując lekki uśmiech na jej twarzy.
- Wydaje mi się, że to mają być planety, więc to chyba logiczne rozwiązanie – przyznała, choć nagle zrobiło jej się dziwnie duszno; powietrze w pomieszczeniu wydało się ciężkawe i pogarszało z każdą chwilą.
Nie tracąc czasu, Caley spróbowała odepchnąć się od jednej ściany, by szybciej znaleźć się przy drugiej i pochwycić kulę, która wydawała jej się podobna do Merkurego. Starała się przymocować ją do pierwszego, najkrótszego lassa, a później rozejrzała się w poszukiwaniu Wenus. Oddychanie z każdą chwilą stawało się trudniejsze, dlatego spieszyła się, lecz jednocześnie usiłowała zachować spokój. Wenus odnalazła tuż za plecami Esther, do której uśmiechnęła się enigmatycznie, mijając ją w wyścigu do słońca. Mimo uciekającego czasu i warunków niesprzyjających rozmowie, bawiła się naprawdę całkiem dobrze.
Zaczerpnęła głęboki oddech i starała się ukończyć swoją część układanki. Miała podstawowe pojęcie o astronomii, dlatego liczyła na bezbłędne wykonanie zadania; byłoby jej wstyd przed towarzyszką, gdyby zbłaźniła się, nie potrafiąc po kolei uporządkować planet układu słonecznego. Nie oglądając się na Esther, chwyciła ostatnie lasso.
| spostrzegawczość I, astronomia I
Do świetlika przymocowane były jaśniejące lassa, a całość przypominała słońce, dlatego po dostrzeżeniu kul unoszących się swobodnie w powietrzu, czarownica uznała, że należy dopasować je na modłę układu słonecznego. Zanim jednak oznajmiła to swojej towarzyszce, pani Trelawney ubiegła ją, wywołując lekki uśmiech na jej twarzy.
- Wydaje mi się, że to mają być planety, więc to chyba logiczne rozwiązanie – przyznała, choć nagle zrobiło jej się dziwnie duszno; powietrze w pomieszczeniu wydało się ciężkawe i pogarszało z każdą chwilą.
Nie tracąc czasu, Caley spróbowała odepchnąć się od jednej ściany, by szybciej znaleźć się przy drugiej i pochwycić kulę, która wydawała jej się podobna do Merkurego. Starała się przymocować ją do pierwszego, najkrótszego lassa, a później rozejrzała się w poszukiwaniu Wenus. Oddychanie z każdą chwilą stawało się trudniejsze, dlatego spieszyła się, lecz jednocześnie usiłowała zachować spokój. Wenus odnalazła tuż za plecami Esther, do której uśmiechnęła się enigmatycznie, mijając ją w wyścigu do słońca. Mimo uciekającego czasu i warunków niesprzyjających rozmowie, bawiła się naprawdę całkiem dobrze.
Zaczerpnęła głęboki oddech i starała się ukończyć swoją część układanki. Miała podstawowe pojęcie o astronomii, dlatego liczyła na bezbłędne wykonanie zadania; byłoby jej wstyd przed towarzyszką, gdyby zbłaźniła się, nie potrafiąc po kolei uporządkować planet układu słonecznego. Nie oglądając się na Esther, chwyciła ostatnie lasso.
| spostrzegawczość I, astronomia I
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Caley Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 9
'k100' : 9
- Sprawdzam cię, Lucy. - Lisi uśmiech ponownie zatańczył na moim obliczu. - Sprawdzam ile historii na twój temat jest prawdziwych. - W końcu nasłuchałem się od Alexa już-nie-Selwyna o jej zdolnościach, zamiłowaniu do ryzyka, życiu pełnym przygód i wyzwań. W niczym nie przypominała innych arystokratek, a wiele kobiet musiało postrzegać ją jako inspirującą i wolną; bo nawet jeśli w głębi ducha marzyły o podobnym życiu, często nie miały odwagi podążać tak grząską ścieżką, po niewydeptanych szlakach, obracając się w świecie, gdzie przodowali mężczyźni.
Pomimo mroku, który szczelnie nas otulił, zdołałem dostrzec, że wspomnienie Stonehenge zaburzyło spokój i szampański nastrój, który jeszcze przed chwilą towarzyszył Selwyn.
- Nie sądzę, aby nestor oczekiwała na twoją zgodę. - Zauważyłem. Nawet jeśli była pierwszą kobietą powołaną na to stanowisko, w jej interesach leżało przede wszystkim dbanie o dobrą reputację całej rodziny, a jeśli pamięć mnie nie zawodziła, Lucindzie zarzucano już staropanieństwo i nieodpowiednie prowadzenie się.
Nie to, żebym miał coś przeciwko. Absolutnie popierałem jej działania. Zastanawiałem się jedynie ile jeszcze zostanie puszczone jej płazem. I droczyłem się - sam przecież mógłbym znajdować się na jej miejscu, gdybym przed laty nie zwiał przed obowiązkami.
Kto wie, ile ciekawych propozycji małżeństwa ominęło mnie z tego tytułu?
- Myślisz, że Craig wie o tym, że działasz w Zakonie? - Ściągnąłem brwi, spoglądając na Selwyn z powagą. Miała kłopoty, o których nie chciała nikomu powiedzieć? Nie chciałem jej się narzucać, pytając o to, czy potrzebowała pomocy. Wiedziałem jednak, że Burke był niebezpieczny, należał do grona Śmierciożerców, a ci byli najbliżej Voldemorta. Nierozsądnie było to bagatelizować. Moje przemyślenia nie wybiegły jednak dalej, niż poza poważne oblicze i bruzdę na czole, która wcinała się głęboko w skórę, drążąc tunele zmarszczek.
- Jeśli to zrobię, to tylko po to, aby nie było ci przykro. - Błyskawicznie odwróciłem kota ogonem, nie pozwalając jej myśleć, że zwycięstwo mogło przynieść jej satysfakcję. Ta gra zaczynała mi się nawet podobać.
Spodziewałem się wszystkiego - ale chyba nie tego, że znajdę się na otwartej przestrzeni, gdzie cholerny deszcz zacinał jeszcze mocniej niż w Londynie. To nie był koszmar, a raczej chleb powszedni. Do czasu, aż za kolejnymi drzwiami nie pojawiła się syrena. Polecenie Lucy w pierwszej chwili wydało mi się dziwne, ale szybko pojąłem, co takiego miała na myśli. Syreni lament nie był zwiastunem niczego dobrego. Nie znałem piosenki, której słowa zaczęły płynąć z ust Lucindy, postanowiłem wesprzeć ją w nieco inny, równie kreatywny sposób, nabierając powietrza w płuca i wzbogacając kolejne wersy o melodyjne onomatopeje.
- Aa-aaaaa! - wtórowałem. - Oo-ooooo! - Mój repertuar był niezwykle bogaty. Miałem całkowitą świadomość tego, że robiłem z siebie błazna, ale jeśli to miało się udać, to nie mogło być aż tak głupie.
Pomimo mroku, który szczelnie nas otulił, zdołałem dostrzec, że wspomnienie Stonehenge zaburzyło spokój i szampański nastrój, który jeszcze przed chwilą towarzyszył Selwyn.
- Nie sądzę, aby nestor oczekiwała na twoją zgodę. - Zauważyłem. Nawet jeśli była pierwszą kobietą powołaną na to stanowisko, w jej interesach leżało przede wszystkim dbanie o dobrą reputację całej rodziny, a jeśli pamięć mnie nie zawodziła, Lucindzie zarzucano już staropanieństwo i nieodpowiednie prowadzenie się.
Nie to, żebym miał coś przeciwko. Absolutnie popierałem jej działania. Zastanawiałem się jedynie ile jeszcze zostanie puszczone jej płazem. I droczyłem się - sam przecież mógłbym znajdować się na jej miejscu, gdybym przed laty nie zwiał przed obowiązkami.
Kto wie, ile ciekawych propozycji małżeństwa ominęło mnie z tego tytułu?
- Myślisz, że Craig wie o tym, że działasz w Zakonie? - Ściągnąłem brwi, spoglądając na Selwyn z powagą. Miała kłopoty, o których nie chciała nikomu powiedzieć? Nie chciałem jej się narzucać, pytając o to, czy potrzebowała pomocy. Wiedziałem jednak, że Burke był niebezpieczny, należał do grona Śmierciożerców, a ci byli najbliżej Voldemorta. Nierozsądnie było to bagatelizować. Moje przemyślenia nie wybiegły jednak dalej, niż poza poważne oblicze i bruzdę na czole, która wcinała się głęboko w skórę, drążąc tunele zmarszczek.
- Jeśli to zrobię, to tylko po to, aby nie było ci przykro. - Błyskawicznie odwróciłem kota ogonem, nie pozwalając jej myśleć, że zwycięstwo mogło przynieść jej satysfakcję. Ta gra zaczynała mi się nawet podobać.
Spodziewałem się wszystkiego - ale chyba nie tego, że znajdę się na otwartej przestrzeni, gdzie cholerny deszcz zacinał jeszcze mocniej niż w Londynie. To nie był koszmar, a raczej chleb powszedni. Do czasu, aż za kolejnymi drzwiami nie pojawiła się syrena. Polecenie Lucy w pierwszej chwili wydało mi się dziwne, ale szybko pojąłem, co takiego miała na myśli. Syreni lament nie był zwiastunem niczego dobrego. Nie znałem piosenki, której słowa zaczęły płynąć z ust Lucindy, postanowiłem wesprzeć ją w nieco inny, równie kreatywny sposób, nabierając powietrza w płuca i wzbogacając kolejne wersy o melodyjne onomatopeje.
- Aa-aaaaa! - wtórowałem. - Oo-ooooo! - Mój repertuar był niezwykle bogaty. Miałem całkowitą świadomość tego, że robiłem z siebie błazna, ale jeśli to miało się udać, to nie mogło być aż tak głupie.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 100
--------------------------------
#2 'k15' : 2
#1 'k100' : 100
--------------------------------
#2 'k15' : 2
Czuła się dziwnie uzależniona od osoby Bertiego - na tyle mocno, że postanowiła trzymać się go blisko, nawet jeśli robiła to wbrew jego woli. Choć oczywiście ucieszyłaby się, gdyby było inaczej. niestety Clara nie miała czasu na przeanalizowanie sytuacji, ponieważ w mgnieniu oka opuścili mroczny korytarz, po czym weszli do przeznaczonego im pomieszczenia. Ciekawiło ją, czy zostaną w nim na dłużej czy jednak będą się przemieszczać, ale żadne pytanie nie wypłynęło z umalowanych warg. Pomimo odczuwanego niepokoju Waffling starała się dokonać możliwie dokładnej ekspertyzy, choć zadanie to było utrudnione z powodu panującego w pomieszczeniu półmroku. Przynajmniej tam na dole. Wszystko przez to, że nagle poczuła się tak lekko - nim kobieta zdołała się obejrzeć za spojrzeniem Botta, unosiła się już nad powierzchnię podłogi. Zamrugała szybko, z niedowierzaniem obserwując oddalającą się ziemię, po której mimo wszystko zamierzała dzisiejszej nocy chodzić.
- To nawet zaskakująco miłe - odezwała się niepewnie, w trakcie lotu. Zamierzała udawać odważną oraz niewzruszoną, ale mimo to Clarence poczuła się zaniepokojona. Zwłaszcza tym, że drzwi zamknęły się za nimi z donośnym skrzypnięciem, przez co nie byli w stanie wyjść. Przełknęła głośno ślinę i zadarła głowę.
Świetlik z pomarańczowego szkła wniósł do pomieszczenia nieco życia - choć zabawnie to brzmiało w obliczu budynku pełnego strachu oraz przerażających rzeczy. Clara skupiła się na słonecznych promieniach oraz kulach - bez wątpienia mającymi być planetami. Kobieta otworzyła szeroko oczy zastanawiając się o co w tym wszystkim chodziło. Kosmos nie wydawał się ani trochę straszny, nie w tamtej chwili. - Zobacz, jakie piękne - zaśmiała się nawet w stronę towarzysza, ale wtedy poczuła, że chyba kończyło im się powietrze. Oddychało się coraz trudniej, przez co i myśli były znacząco spowolnione.
- Słuchaj, musimy uporządkować te planety - podjęła temat. Umalowane na biało czoło zmarszczyło się w intensywnych rozmyślaniach. - Zacznijmy od początku, znaczy od sąsiedztwa wobec słońca. Najpierw jest Merkury, to ta najmniejsza kula - zaczęła tłumaczyć Bertiemu, żeby i on włączył się do zagadki. Niestety przerażający klaun wyglądał na takiego, który nie do końca zapoznał się z tajnikami astronomii, ale na szczęście od tego byli. Żeby sobie nawzajem pomóc. Z tego powodu udzielała czarodziejowi konkretnych wskazówek co dopasować do czego. Musieli w końcu uwinąć się z tym szybko jeśli nie chcieli zostać uduszeni przez brak powietrza.
| Astronoma poziom I, spostrzegawczość poziom I, instruuję Bertiego.
- To nawet zaskakująco miłe - odezwała się niepewnie, w trakcie lotu. Zamierzała udawać odważną oraz niewzruszoną, ale mimo to Clarence poczuła się zaniepokojona. Zwłaszcza tym, że drzwi zamknęły się za nimi z donośnym skrzypnięciem, przez co nie byli w stanie wyjść. Przełknęła głośno ślinę i zadarła głowę.
Świetlik z pomarańczowego szkła wniósł do pomieszczenia nieco życia - choć zabawnie to brzmiało w obliczu budynku pełnego strachu oraz przerażających rzeczy. Clara skupiła się na słonecznych promieniach oraz kulach - bez wątpienia mającymi być planetami. Kobieta otworzyła szeroko oczy zastanawiając się o co w tym wszystkim chodziło. Kosmos nie wydawał się ani trochę straszny, nie w tamtej chwili. - Zobacz, jakie piękne - zaśmiała się nawet w stronę towarzysza, ale wtedy poczuła, że chyba kończyło im się powietrze. Oddychało się coraz trudniej, przez co i myśli były znacząco spowolnione.
- Słuchaj, musimy uporządkować te planety - podjęła temat. Umalowane na biało czoło zmarszczyło się w intensywnych rozmyślaniach. - Zacznijmy od początku, znaczy od sąsiedztwa wobec słońca. Najpierw jest Merkury, to ta najmniejsza kula - zaczęła tłumaczyć Bertiemu, żeby i on włączył się do zagadki. Niestety przerażający klaun wyglądał na takiego, który nie do końca zapoznał się z tajnikami astronomii, ale na szczęście od tego byli. Żeby sobie nawzajem pomóc. Z tego powodu udzielała czarodziejowi konkretnych wskazówek co dopasować do czego. Musieli w końcu uwinąć się z tym szybko jeśli nie chcieli zostać uduszeni przez brak powietrza.
| Astronoma poziom I, spostrzegawczość poziom I, instruuję Bertiego.
Odpłynę wiotkim statkiem w szerokie ramiona horyzont pęknie jak szklana obroża pożegnają mnie ciszą gęstych drętwych zmierzchów iluminacje światła jak ostatni pożar.
Clarence Waffling
Zawód : numerolog, włóczęga, kelnerka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
mieć ręce pod głową
zmrużone oczy
patrzeć jak życie
się toczy…
zmrużone oczy
patrzeć jak życie
się toczy…
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Clarence Waffling' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 8
--------------------------------
#2 'k15' : 6
#1 'k100' : 8
--------------------------------
#2 'k15' : 6
Serce Gwen niemal wyskoczyło z piersi. Ona naprawdę starała się nie zrobić hałasu. Zachowanie zupełnej ciszy w takim stresie było jednak dla malarki praktycznie niemożliwe. Gdy wilkołaki się obudziły i Bojczuk pociągnął ją za sobą w oczach dziewczyny pojawiły się łzy przerażenia.
Gdy znaleźli się „bezpiecznie” za drzwiami Gwen dała upust swoim emocjom: łzy spłynęły po jej policzkach. Odsunęła się od Bojczuka i słysząc jego pytanie, tupnęła nóżką.
– B… b… blisko? – spytała. Miała zbyt ściśnięte ze strachu gardło, by krzyczeć. – Johny, one nas prawie zjadły? Co my tu robimy? Johny… ja chce do domu.
Rudowłosa trzęsła się z przerażenia, jednocześnie rozglądając się wokół. Znów znajdowali się w lesie. Oby. Oby tu nie było większej ilości tych przerośniętych wilków, bo z tego nie wyniknie nic dobrego.
– Tu nie miało być w ogóle wilkołaków – stwierdziła, ledwo słyszalnie, próbując opanować łzy, które cisnęły się jej do oczu.
Gwen najchętniej nie ruszałaby się z miejsca, ale skoro Johny szedł dalej, nie miała wyboru i znów szła krok w krok za nim. Co prawda nie wisiała już na jego ramieniu, ale cały czas delikatnie trzymała jego ramię, gotowa chwycić go, gdyby coś się stało.
Im dalej szli, tym malarka miała gorsze przeczucia. Las robił się coraz to gęstszy i coraz trudniej było brnąć do przodu. Johny też musiał to zauważyć. I wtedy dotarło do Gwen, że coś zaciska się wokół jej ciała, wokół jej szyi… Malarka zamarła z przerażenia, stając. Słyszała, że Johny próbował coś powiedzieć, ale chyba nie dał rady.
– Co… co to jest? – spytała cicho. Splot wokół żeber nie pozwalał jej na nic więcej.
Przerażony umysł dziewczyny zaczął szukać wyjścia z sytuacji. Co to za roślina? Skąd się tu wzięła? Czy ona już to kiedykolwiek widziała? Czemu to coś tak nagle chce ją zabić? To przecież… to przecież tak nie mogło wyglądać, ona nie mogła skończyć w tak głupi sposób! Myśl, Gwen, myśl – krzyczała do samej siebie, jednak na niewiele to się zdawało. Stres zdecydowanie nie pomagał jej w znalezieniu dobrego wyjścia z sytuacji.
| spostrzegawczość II, brak zielarstwa
Gdy znaleźli się „bezpiecznie” za drzwiami Gwen dała upust swoim emocjom: łzy spłynęły po jej policzkach. Odsunęła się od Bojczuka i słysząc jego pytanie, tupnęła nóżką.
– B… b… blisko? – spytała. Miała zbyt ściśnięte ze strachu gardło, by krzyczeć. – Johny, one nas prawie zjadły? Co my tu robimy? Johny… ja chce do domu.
Rudowłosa trzęsła się z przerażenia, jednocześnie rozglądając się wokół. Znów znajdowali się w lesie. Oby. Oby tu nie było większej ilości tych przerośniętych wilków, bo z tego nie wyniknie nic dobrego.
– Tu nie miało być w ogóle wilkołaków – stwierdziła, ledwo słyszalnie, próbując opanować łzy, które cisnęły się jej do oczu.
Gwen najchętniej nie ruszałaby się z miejsca, ale skoro Johny szedł dalej, nie miała wyboru i znów szła krok w krok za nim. Co prawda nie wisiała już na jego ramieniu, ale cały czas delikatnie trzymała jego ramię, gotowa chwycić go, gdyby coś się stało.
Im dalej szli, tym malarka miała gorsze przeczucia. Las robił się coraz to gęstszy i coraz trudniej było brnąć do przodu. Johny też musiał to zauważyć. I wtedy dotarło do Gwen, że coś zaciska się wokół jej ciała, wokół jej szyi… Malarka zamarła z przerażenia, stając. Słyszała, że Johny próbował coś powiedzieć, ale chyba nie dał rady.
– Co… co to jest? – spytała cicho. Splot wokół żeber nie pozwalał jej na nic więcej.
Przerażony umysł dziewczyny zaczął szukać wyjścia z sytuacji. Co to za roślina? Skąd się tu wzięła? Czy ona już to kiedykolwiek widziała? Czemu to coś tak nagle chce ją zabić? To przecież… to przecież tak nie mogło wyglądać, ona nie mogła skończyć w tak głupi sposób! Myśl, Gwen, myśl – krzyczała do samej siebie, jednak na niewiele to się zdawało. Stres zdecydowanie nie pomagał jej w znalezieniu dobrego wyjścia z sytuacji.
| spostrzegawczość II, brak zielarstwa
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Ostatnio zmieniony przez Gwendolyn Grey dnia 26.03.19 20:17, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Zastanowił się bardzo poważnie nad zadanym mu pytaniem, bo było ono niemałej wagi, jakkolwiek na nie nie spojrzeć. Ostatecznie jednak podjął decyzję, kiedy zamknęły się za nimi drzwi.
- Kiedy już rycerz ratuje damę, zawsze kończy się to ślubem, więc chyba jesteś szkieletem mojej przyszłej żony. Przerażający los. - podsumował tonem jakim opowiada się historie przy ognisku, przysuwając się przy tym bliżej do Clary jakby chciał ją nastraszyć tą potworną i okrutną wizją świadczącą niewątpliwie o tym iż Los to bestia bez litości, szczególnie dla pięknych dam.
Na jej kolejne słowa uśmiechnął się, szczerząc swoje zęby choć w szerokim malowanym uśmiechu pojawienie się dwóch małych w stosunku do uśmiechu rządków białych zębów musiało wyglądać co najmniej dziwnie.
- Też tak sądzę. - stwierdził z całą pewnością siebie na jaką tylko było go stać. Kiedy poczuł jej drobną dłoń w swojej, od razu lekko zacisnął ją lekko. - Równie mądra, co piękna.
Stwierdził, bo przecież ostatecznie to dobry pomysł, a w każdym razie on się lepiej czuł jak wiedział że żaden duch mu Clary nie porwie od tyłu. No i jakoś miło tak było trzymać jej dłoń, jakoś tak dobrze leżała w jego dłoni.
Minęła zaledwie krotka chwila, nim w przyjemnie pachnącym i ostatecznie ogólnie wcale nie strasznym pomieszczeniu zaczęli lekko się unosić. Objął Clarę mocniej z uśmiechem, bo całkiem to było przyjemne i nawet obrócił się z nią lekko. Kiedy Clara zaczęła sięgać do kolejnych planet, nadal ją obejmował, tak na wszelki wypadek - gdyby mieli zaraz runąć na ziemię na przykład, bo od pewnego czasu nie do końca jednak ufał takiemu lekkiemu unoszeniu się. Po chwili z resztą na prawdę wzrósł w nim niepokój - kiedy zaczęło mu się oddychać zdecydowanie ciężej.
Wyglądało to trochę jak anomalia w wieży astronomicznej której w sumie to nie wspominał dobrze, wiedział jednak że to magiczne zamczysko jest pełne własnych pułapek i chciał wierzyć, ze jest w miarę bezpieczne jeśli o wybuchy chodzi.
Gorzej, że o planetach nie wiedział nic - słuchając jednak relacji Clary, zaczął przesuwać się spiesznie między lassami i dopasowywać planety tak jak sugerowała, choć wciąż jednak starał się trzymać blisko niej. Tak na wszelki wypadek.
- Okej, wygląda to całkiem nieźle. - stwierdził, kiedy Clara ustawiała ostatnią kulę chyba we właściwym miejscu. On mógł jedynie próbować zgadywać, wierzył jednak w Waffling i jej pamięć. - Trzymaj się mnie na wszelki wypadek. - dodał jeszcze, wierzył, czy nawet z doświadczenia w miarę wiedział że z każdego zagrożenia tu da się uciec, a jednak to wszystko wciąż są pułapki - a on nie chciał żeby coś się Clarze stało.
brak astro i spostrzegawczości ale słucham Clary!
- Kiedy już rycerz ratuje damę, zawsze kończy się to ślubem, więc chyba jesteś szkieletem mojej przyszłej żony. Przerażający los. - podsumował tonem jakim opowiada się historie przy ognisku, przysuwając się przy tym bliżej do Clary jakby chciał ją nastraszyć tą potworną i okrutną wizją świadczącą niewątpliwie o tym iż Los to bestia bez litości, szczególnie dla pięknych dam.
Na jej kolejne słowa uśmiechnął się, szczerząc swoje zęby choć w szerokim malowanym uśmiechu pojawienie się dwóch małych w stosunku do uśmiechu rządków białych zębów musiało wyglądać co najmniej dziwnie.
- Też tak sądzę. - stwierdził z całą pewnością siebie na jaką tylko było go stać. Kiedy poczuł jej drobną dłoń w swojej, od razu lekko zacisnął ją lekko. - Równie mądra, co piękna.
Stwierdził, bo przecież ostatecznie to dobry pomysł, a w każdym razie on się lepiej czuł jak wiedział że żaden duch mu Clary nie porwie od tyłu. No i jakoś miło tak było trzymać jej dłoń, jakoś tak dobrze leżała w jego dłoni.
Minęła zaledwie krotka chwila, nim w przyjemnie pachnącym i ostatecznie ogólnie wcale nie strasznym pomieszczeniu zaczęli lekko się unosić. Objął Clarę mocniej z uśmiechem, bo całkiem to było przyjemne i nawet obrócił się z nią lekko. Kiedy Clara zaczęła sięgać do kolejnych planet, nadal ją obejmował, tak na wszelki wypadek - gdyby mieli zaraz runąć na ziemię na przykład, bo od pewnego czasu nie do końca jednak ufał takiemu lekkiemu unoszeniu się. Po chwili z resztą na prawdę wzrósł w nim niepokój - kiedy zaczęło mu się oddychać zdecydowanie ciężej.
Wyglądało to trochę jak anomalia w wieży astronomicznej której w sumie to nie wspominał dobrze, wiedział jednak że to magiczne zamczysko jest pełne własnych pułapek i chciał wierzyć, ze jest w miarę bezpieczne jeśli o wybuchy chodzi.
Gorzej, że o planetach nie wiedział nic - słuchając jednak relacji Clary, zaczął przesuwać się spiesznie między lassami i dopasowywać planety tak jak sugerowała, choć wciąż jednak starał się trzymać blisko niej. Tak na wszelki wypadek.
- Okej, wygląda to całkiem nieźle. - stwierdził, kiedy Clara ustawiała ostatnią kulę chyba we właściwym miejscu. On mógł jedynie próbować zgadywać, wierzył jednak w Waffling i jej pamięć. - Trzymaj się mnie na wszelki wypadek. - dodał jeszcze, wierzył, czy nawet z doświadczenia w miarę wiedział że z każdego zagrożenia tu da się uciec, a jednak to wszystko wciąż są pułapki - a on nie chciał żeby coś się Clarze stało.
brak astro i spostrzegawczości ale słucham Clary!
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Bertie Bott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 39
'k100' : 39
Hotel Transylvania
Szybka odpowiedź