Pokój
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Pokój
Mieszkanie Elviry nie jest duże, jednak jako samotna uzdrowicielka spędzająca w nim zaledwie kilka godzin dziennie nie potrzebuje niczego więcej. W głównym pokoju, który stanowi zarówno salon, jadalnię jak i podręczną bibliotekę, wszystkie meble rozłożono schludnie i z rozmysłem. Kanapa, fotel i stolik, nadszarpnięte nieco zębem czasu, szafki oraz komody z ciemnego drewna pełne profesjonalnych ksiąg, świeczniki ze sztucznego srebra, nieliczne impresjonistyczne (i niepokojące) obrazy, najmniejsza nawet popielniczka mają tutaj swoje dokładne miejsce. Granatowe ściany i prosta, drewniana podłoga w połączeniu z dużą ilością wolnej przestrzeni mogą sprawiać wrażenie chłodu, niedostępności, nienaturalności. Elvirze jest jednak wygodnie w bezosobowym mieszkaniu, gdyż jest to jej najprawdziwsza oaza wytchnienia po latach potykania się o stosy poezji w zapuszczonym domu rodzinnym
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 20.09.21 18:36, w całości zmieniany 6 razy
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Śmiałe syknięcia nie robiły już wrażenia. Zderzały się z murem o cegłach wzniesionych z obojętności, rozbryzgiwały niczym balony wypełnione wodą i nikt o nich nie pamiętał, bo nie były ważne. Nie to co złośliwość trawiąca niemal czarne tęczówki. Azjatka pragnęła upodlić Elvirę mocniej, kierowana nieodgadnionym instynktem, zupełnie jakby rozgniecenie jej pod obcasem miało posłać w dół ciała falę nieposkromionej przyjemności - nawet jeśli tak wcale nie będzie, nieistotne. Na moment wydęła usta i zacmokała pobłażliwie, jak matka przygotowująca się do obnażenia przed nieporadnym dzieckiem pewnej życiowej prawdy. Przygotuj się, moja słodka, wyłam sobie żebra. Tej nocy złamię ci serce i odbuduję je na nowo.
- Jest inaczej - wyartykułowała powoli, z premedytacją, z szyderczą ciekawością wymalowaną na oliwkowej twarzy. Nie odjęła przy tym spojrzenia z połyskujących oczu wpatrzonych w nią z mieszaniną lęku i skrzącej się lekko nadziei; to ją właśnie chciała dosięgnąć, zadusić, a potem tchnąć w płuca zbawienne powietrze, kiedy zatańczy na granicy kresu istnienia. - Przyszłam tu tylko po to, żeby zobaczyć dziwadło. To chcesz usłyszeć? Że jesteś dla mnie interesująca dlatego, że mogę patrzeć jak wijesz się i kwiczysz, próbując wmówić mi, że sobie z tym radzisz? - ruchem głowy wskazała na fantomową kończynę, podczas gdy usta ułożyły się w podłym uśmiechu. Grała, karmiąc blondynkę truchłem najgorszego koszmaru, tego snu, jakiego przecież domagała się w walecznych słowach. Jakim kontratakiem tym razem odpowiesz, Elviro? Oczekiwała jej odpowiedzi jedynie krótką chwilę, zanim Wren zdecydowała się kontynuować, niemniej podła, niemniej okrutna niż dotychczas.
- Z niczym sobie nie radzisz, Multon. Jesteś taka żałosna - gorący szept skierowała wprost do jej ucha, przeistoczywszy go w truciznę mającą pokonać resztki godności blokującej jej dostęp do prawdziwego problemu. Dosyć miała butnego samozaparcia i czczych zapewnień, tylko traciły na nich czas, jaki mogły przecież spożytkować inaczej. Azjatka nie przyszła tu dziś po to, by stawiać do pionu krnąbrnego bachora. - Co mogłam w tobie widzieć? Nieistotne, odrzuca mnie twoje wybrakowanie. To chcesz słyszeć? Myślisz, że tak właśnie cię postrzegam? - zarzuciła jej w końcu otwarcie i nieco odsunęła twarz, mrużąc skośne oczy. Idiotko. Wren pokręciła głową ledwo dostrzegalnie, westchnęła też do siebie, ciężko, ze zmęczeniem, nie tyle fizycznym, co przede wszystkim psychicznym; kiedyś mnie wykończysz, ty głupia kobieto. Nie wypowiedziała jednak ów myśli na głos, skupiona na lizaniu własnoręcznie zadanych ran. Nadszedł teraz moment katharsis, ale nie jej, a Elviry, która winna zdać sobie sprawę, że czarownica nie przybyła tu dziś po to, by rzeczywiście rzucić jej kłody pod nogi. Każdy z jej brutalnych komentarzy był swoistym dowodem troski, pokracznym i absurdalnym, jak wszystko w łączącej jej relacji.
- Naprawdę? - spytała z cichym parsknięciem, kiedy uzdrowicielka zapewniła, że z dolną parą kończyn wszystko pozostawało w jak najlepszym porządku; mimo to nie odjęła swojego uścisku spod jej ramienia i wciąż prowadziła ją do łazienki o zakrwawionej podłodze. - A myślałam, że straciłaś jednak nieco więcej. Mózg, na przykład. Zachowujesz się... Cóż, skretyniale - skwitowała swobodnie, obojętnie, a plamy zaschniętego szkarłatu pokrywającego kafelki od razu rzuciły jej się w oczy. Krwi było jednak zbyt mało, by mogła podejrzewać, że to tu doszło do wypadku. Wypadku - lub ataku, nie wiedziała jeszcze jaka za tym wszystkim czaiła się historia, ale planowała się o niej tak czy inaczej dowiedzieć.
Zdjęcie ubrań z Elviry nie było trudne, chuderlawa sylwetka chętnie pozbyła się materiału, odsłaniając kości wystające spod bladej, mlecznej skóry mocniej niż zwykle. Nie jadła za dobrze, to oczywiste. Wren zmierzyła ją od stóp do głowy uważnym spojrzeniem i znów westchnęła do siebie, wznosząc modły do Merlina o siły.
- Więcej - poleciła krótko Multon, niezadowolona z krótkiego opisu związanej z raną historii. Wprowadziła ją w międzyczasie do wanny, pomogła usadzić się bezpiecznie na porcelanowym dnie, po czym sięgnęła po leżącą obok gąbkę i zamoczyła ją w wodzie, bezpardonowo przyciskając ją do czubka głowy uzdrowicielki. Cuchnęła, coś należało z tym zrobić i to szybko. - Dokładniej. Kto? - podjęła. Wzmianki o wojnie pozwoliła sobie nawet nie komentować, zbyt miałkiej i oczywistej, choć na tej powinni zdychać mugole, nie czystokrwiste czarownice pozbawiane rąk i godności. Przesunęła gąbkę w dół karku blondynki, po czym otarła nią jej twarz, ostrożniej niż wcześniej, z uwagą omiatając miękkim, nasączonym wodą materiałem czoło, nos, policzki i przymknięte powieki, a potem usta, podbródek i szyję, zmierzając do lewego ramienia. Piana póki co przysłaniała jej widok na poranione plecy.
Komentarz Elviry sprawił, że Wren drgnęła niewidocznie. Nie zmienił się jednak wyraz jej oczu, nie poruszył się żaden mięsień twarzy, jedynie jej wnętrze dziwnie zakołysało się w przypływie niepokoju, jakby nagle znalazła się na pokładzie statku Traversa. Miała rację. Bez dekalogu w gazecie czy wspomnienia ze strony bardziej zorientowanych przyjaciół nigdy nie dowiedziałaby się co stało się z uzdrowicielką. A jednak...
- Wiedziałabym - skontrowała odważnie, pewnie, bo może brakowało między nimi telepatycznej nici, to nie bez powodu w wierzbowej alei nie mogła wyzbyć się uczucia, że niedługo stanie się coś złego. Azjatka pochyliła się nad wanną i powiodła gąbką od zdrowego ramienia przez obojczyki, do tego, które kończyło się zdecydowanie zbyt szybko. - I pochowałabym cię na polu lawendy - ton jej głosu na powrót stał się łagodny, oddech spokojny, miarowy, głęboki.
- Jest inaczej - wyartykułowała powoli, z premedytacją, z szyderczą ciekawością wymalowaną na oliwkowej twarzy. Nie odjęła przy tym spojrzenia z połyskujących oczu wpatrzonych w nią z mieszaniną lęku i skrzącej się lekko nadziei; to ją właśnie chciała dosięgnąć, zadusić, a potem tchnąć w płuca zbawienne powietrze, kiedy zatańczy na granicy kresu istnienia. - Przyszłam tu tylko po to, żeby zobaczyć dziwadło. To chcesz usłyszeć? Że jesteś dla mnie interesująca dlatego, że mogę patrzeć jak wijesz się i kwiczysz, próbując wmówić mi, że sobie z tym radzisz? - ruchem głowy wskazała na fantomową kończynę, podczas gdy usta ułożyły się w podłym uśmiechu. Grała, karmiąc blondynkę truchłem najgorszego koszmaru, tego snu, jakiego przecież domagała się w walecznych słowach. Jakim kontratakiem tym razem odpowiesz, Elviro? Oczekiwała jej odpowiedzi jedynie krótką chwilę, zanim Wren zdecydowała się kontynuować, niemniej podła, niemniej okrutna niż dotychczas.
- Z niczym sobie nie radzisz, Multon. Jesteś taka żałosna - gorący szept skierowała wprost do jej ucha, przeistoczywszy go w truciznę mającą pokonać resztki godności blokującej jej dostęp do prawdziwego problemu. Dosyć miała butnego samozaparcia i czczych zapewnień, tylko traciły na nich czas, jaki mogły przecież spożytkować inaczej. Azjatka nie przyszła tu dziś po to, by stawiać do pionu krnąbrnego bachora. - Co mogłam w tobie widzieć? Nieistotne, odrzuca mnie twoje wybrakowanie. To chcesz słyszeć? Myślisz, że tak właśnie cię postrzegam? - zarzuciła jej w końcu otwarcie i nieco odsunęła twarz, mrużąc skośne oczy. Idiotko. Wren pokręciła głową ledwo dostrzegalnie, westchnęła też do siebie, ciężko, ze zmęczeniem, nie tyle fizycznym, co przede wszystkim psychicznym; kiedyś mnie wykończysz, ty głupia kobieto. Nie wypowiedziała jednak ów myśli na głos, skupiona na lizaniu własnoręcznie zadanych ran. Nadszedł teraz moment katharsis, ale nie jej, a Elviry, która winna zdać sobie sprawę, że czarownica nie przybyła tu dziś po to, by rzeczywiście rzucić jej kłody pod nogi. Każdy z jej brutalnych komentarzy był swoistym dowodem troski, pokracznym i absurdalnym, jak wszystko w łączącej jej relacji.
- Naprawdę? - spytała z cichym parsknięciem, kiedy uzdrowicielka zapewniła, że z dolną parą kończyn wszystko pozostawało w jak najlepszym porządku; mimo to nie odjęła swojego uścisku spod jej ramienia i wciąż prowadziła ją do łazienki o zakrwawionej podłodze. - A myślałam, że straciłaś jednak nieco więcej. Mózg, na przykład. Zachowujesz się... Cóż, skretyniale - skwitowała swobodnie, obojętnie, a plamy zaschniętego szkarłatu pokrywającego kafelki od razu rzuciły jej się w oczy. Krwi było jednak zbyt mało, by mogła podejrzewać, że to tu doszło do wypadku. Wypadku - lub ataku, nie wiedziała jeszcze jaka za tym wszystkim czaiła się historia, ale planowała się o niej tak czy inaczej dowiedzieć.
Zdjęcie ubrań z Elviry nie było trudne, chuderlawa sylwetka chętnie pozbyła się materiału, odsłaniając kości wystające spod bladej, mlecznej skóry mocniej niż zwykle. Nie jadła za dobrze, to oczywiste. Wren zmierzyła ją od stóp do głowy uważnym spojrzeniem i znów westchnęła do siebie, wznosząc modły do Merlina o siły.
- Więcej - poleciła krótko Multon, niezadowolona z krótkiego opisu związanej z raną historii. Wprowadziła ją w międzyczasie do wanny, pomogła usadzić się bezpiecznie na porcelanowym dnie, po czym sięgnęła po leżącą obok gąbkę i zamoczyła ją w wodzie, bezpardonowo przyciskając ją do czubka głowy uzdrowicielki. Cuchnęła, coś należało z tym zrobić i to szybko. - Dokładniej. Kto? - podjęła. Wzmianki o wojnie pozwoliła sobie nawet nie komentować, zbyt miałkiej i oczywistej, choć na tej powinni zdychać mugole, nie czystokrwiste czarownice pozbawiane rąk i godności. Przesunęła gąbkę w dół karku blondynki, po czym otarła nią jej twarz, ostrożniej niż wcześniej, z uwagą omiatając miękkim, nasączonym wodą materiałem czoło, nos, policzki i przymknięte powieki, a potem usta, podbródek i szyję, zmierzając do lewego ramienia. Piana póki co przysłaniała jej widok na poranione plecy.
Komentarz Elviry sprawił, że Wren drgnęła niewidocznie. Nie zmienił się jednak wyraz jej oczu, nie poruszył się żaden mięsień twarzy, jedynie jej wnętrze dziwnie zakołysało się w przypływie niepokoju, jakby nagle znalazła się na pokładzie statku Traversa. Miała rację. Bez dekalogu w gazecie czy wspomnienia ze strony bardziej zorientowanych przyjaciół nigdy nie dowiedziałaby się co stało się z uzdrowicielką. A jednak...
- Wiedziałabym - skontrowała odważnie, pewnie, bo może brakowało między nimi telepatycznej nici, to nie bez powodu w wierzbowej alei nie mogła wyzbyć się uczucia, że niedługo stanie się coś złego. Azjatka pochyliła się nad wanną i powiodła gąbką od zdrowego ramienia przez obojczyki, do tego, które kończyło się zdecydowanie zbyt szybko. - I pochowałabym cię na polu lawendy - ton jej głosu na powrót stał się łagodny, oddech spokojny, miarowy, głęboki.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Woda gotowała się w czajniku do momentu, w którym pisk stawał się na tyle nieznośny, że gospodyni wybierała między pozostawieniem kotłującej się wody, by rozbiła się w parę, a sięgnięciem po wrzątek i rozlaniem go do filiżanek, po blacie, po podłodze, własnych stopach pokrytych czerwonymi bąblami i łuszczącą się skórą. Za pierwszym skrywała się groźba szaleństwa, za drugim - nieznośnego bólu. Emocje działały w podobny sposób, zwłaszcza wtedy, gdy większość roku spędzały wepchnięte w metalowy pojemnik. Pojemnik, który był zimny, do czasu aż rozpalono pod nim płomień, wystawiono na próbę wytrzymałości podstawę, zastukano we wrota piekieł.
Im dłużej Wren mówiła, tym głośniejszy Elvira słyszała pisk. Tym bliżej balansowała na skraju obłędu; już zrzucała w otchłań pojedyncze kamyczki. Słowa dopadały ją z okrutną siłą, rozcinały skórę i wywracały ją na drugą stronę. Siedząc pod ścianą, wspinając się po niej niezdarnie plecami, obejmując ramionami kościste ciało, czuła się wrażliwa, otwarta; kupa mięsa i wystających nerwów, za które Chang szarpała palcami jak za struny harfy.
- Ja jestem żałosna - powtórzyła w końcu przez ściśnięte gardło. Chciała zapytać, ale wyszło twierdzenie, przyznanie racji. Może. Nie wiedziała, była pusta. W przełyku wzbierały wymioty, które w ostatniej chwili przełknęła. - A ty? Popatrz na siebie! Marnujesz czas, żeby przyjść tu i za-arzucać mi słabość. A ja w-wiem dlaczego. Bo się, kurwa, przywiązałaś. To jest dopiero sła-abość! Walczyć o coś, co cię odrzuca! - zacięła się, straciła oddech, przylgnęła do Wren całym ciałem, jakby ziemia osunęła jej się spod sprawnych stóp. W którymś momencie łzy spłynęły jej na policzki, gorące i obce, jak te, które wylewała w jaskini nad swoją odciętą ręką. Poczuła na języku słony smak, niechętnie oblizała usta. Brzmiała do siebie zupełnie niepodobnie, jąkając się i cedząc słowa wysokim, rozedrganym głosem. Jeżeli Chang zależało na tym, by rozłupać ją na kawałki, osiągnęła cel jeszcze zanim przeszły ponad progiem dusznej łazienki.
Odetchnęła raz, drugi, podjęła próbę zignorowania narastającego pisku. Niech piszczy dalej, niech się rozmyje i uleci, dość biedy napytała sobie słabością, głodem, wyczerpaniem. Łzy wyschły niemal tak szybko, jak się pojawiły, matowe niebieskie spojrzenie zatrzymało się na podłodze.
- Spierdalaj - mruknęła, gdy kobieta wygarnęła jej kretyństwo. Miała rację. Powinna walczyć dalej. Powinna wstać dzisiaj z łóżka. Powinna... - Uważaj! - W porę zdążyła okręcić się i osłonić szramy na kręgosłupie przed oskarżycielskim, troskliwym wzrokiem. - Nie potknij się - dokończyła niemrawo, kiwając głową w kierunku zaschniętych plam krwi, które i tak się już wydały. Wytłumaczenie było żałosne. Sama krztusiła się jego kwaśnym posmakiem.
Schwyciła ciepłą dłoń, pozwoliła wspomóc się we wpełznięciu do gorącej wanny. Wbrew woli spomiędzy różowych ust uciekło jej rozkoszne westchnienie. Od jak dawna nie miała sił przygotować sobie kąpieli? Od jak dawna obawiała się, że wychodząc poślizgnie się i umrze? Przymknęła powieki i zamruczała, gdy w splątanych włosach, na wilgotnych od potu ramionach zatańczyła miękka gąbka. Powinna wstydzić się, że skapitulowała tak szybko, ale brak sił i niechciane zaufanie stanowiły toksyczną mieszankę. Pisk napierający na bębenki ucichł przez sekundę, a potem powrócił ze zdwojoną mocą wraz z nadciągającymi pytaniami.
- Kto? Po co? Dlaczego? Wszystko musisz wiedzieć - wyszeptała z dziwnym cieniem uśmiechu, odchylając głowę i posyłając Azjatce długie spojrzenie. - To w takim razie chodź tutaj. Chodź, nachyl się. Słuchaj uważnie. - Wren nie walczyła już więcej. Odkąd Elvira spełniła jej żądanie, zdawała się podejrzanie spokojna. Zrelaksowana, prawie. Czy ona traciła rozum, czy za tym wszystkim czaiła się niewypowiedziana zasadzka? Wyciągnęła zdrową dłoń ponad taflę spienionej wody i wplątała palce w czarne włosy. Zanim zdecydowała się na szept, oparła usta na bladym policzku. - Ramsey Mulciber. Tak nazywa się człowiek. Powiedział mi, że zginę pod ziemią, zapomniana. I że będzie się dobrze bawił. I kroił mnie kawałek po kawałku na stole. A ja krzyczałam, ile sił w płucach i myślałam o tym... - Odetchnęła drżąco, z ledwością zaczęła przypominać sobie szczegóły, dwa ciała pod prześcieradłami, z których jedno pozostawało jej nieznane. - ...że to tak dobrze, że ciebie tam nie ma. - Przesunęła po twarzy Wren czubkiem nosa, zatrzymała usta przy kąciku jej ust. Na jej własnych zaigrał suchy uśmiech, gdy usłyszała o polu lawendy.
Pisk w uszach był tak głośny, nozdrza zatykała woń kwiecia, cytrusów i gnijącej krwi. Spojrzały sobie w oczy, czerń naprzeciw błękitu. I wrzątek się wylał.
Nim zdążyła pomyśleć, zsunęła dłoń na plecy Wren i pociągnęła ją mocno do siebie. Jedna ręka to było zbyt mało, ale za chwilę wierzgnęła nogami, rozchlapując mydlaną wodę i oplatając kolano wokół szczupłej talii. Wciągnęła dziewczynę do wanny w ubraniach, które natychmiast nasiąknęły wilgocią, ale nic z tego nie miało znaczenia. Liczyło się tylko ciało, czucie, krew, pamięć, gorące usta wpijające się w jej własne, słodki, kościsty obojczyk na którym zacisnęła zęby, chcąc zostawić po sobie ślad.
- Jesteś żałosna - tchnęła w rozpalonym powietrzu, zlizując wrzątek z szyi Wren, chwytając w usta jej westchnięcia. - Żałosna jak ja - Usiadła, rozłożyła nogi, by zrobić Wren więcej miejsca. Zapominając o tym, że błądzące po ciele dłonie mogły natrafić na świeże, niewygojone blizny.
Im dłużej Wren mówiła, tym głośniejszy Elvira słyszała pisk. Tym bliżej balansowała na skraju obłędu; już zrzucała w otchłań pojedyncze kamyczki. Słowa dopadały ją z okrutną siłą, rozcinały skórę i wywracały ją na drugą stronę. Siedząc pod ścianą, wspinając się po niej niezdarnie plecami, obejmując ramionami kościste ciało, czuła się wrażliwa, otwarta; kupa mięsa i wystających nerwów, za które Chang szarpała palcami jak za struny harfy.
- Ja jestem żałosna - powtórzyła w końcu przez ściśnięte gardło. Chciała zapytać, ale wyszło twierdzenie, przyznanie racji. Może. Nie wiedziała, była pusta. W przełyku wzbierały wymioty, które w ostatniej chwili przełknęła. - A ty? Popatrz na siebie! Marnujesz czas, żeby przyjść tu i za-arzucać mi słabość. A ja w-wiem dlaczego. Bo się, kurwa, przywiązałaś. To jest dopiero sła-abość! Walczyć o coś, co cię odrzuca! - zacięła się, straciła oddech, przylgnęła do Wren całym ciałem, jakby ziemia osunęła jej się spod sprawnych stóp. W którymś momencie łzy spłynęły jej na policzki, gorące i obce, jak te, które wylewała w jaskini nad swoją odciętą ręką. Poczuła na języku słony smak, niechętnie oblizała usta. Brzmiała do siebie zupełnie niepodobnie, jąkając się i cedząc słowa wysokim, rozedrganym głosem. Jeżeli Chang zależało na tym, by rozłupać ją na kawałki, osiągnęła cel jeszcze zanim przeszły ponad progiem dusznej łazienki.
Odetchnęła raz, drugi, podjęła próbę zignorowania narastającego pisku. Niech piszczy dalej, niech się rozmyje i uleci, dość biedy napytała sobie słabością, głodem, wyczerpaniem. Łzy wyschły niemal tak szybko, jak się pojawiły, matowe niebieskie spojrzenie zatrzymało się na podłodze.
- Spierdalaj - mruknęła, gdy kobieta wygarnęła jej kretyństwo. Miała rację. Powinna walczyć dalej. Powinna wstać dzisiaj z łóżka. Powinna... - Uważaj! - W porę zdążyła okręcić się i osłonić szramy na kręgosłupie przed oskarżycielskim, troskliwym wzrokiem. - Nie potknij się - dokończyła niemrawo, kiwając głową w kierunku zaschniętych plam krwi, które i tak się już wydały. Wytłumaczenie było żałosne. Sama krztusiła się jego kwaśnym posmakiem.
Schwyciła ciepłą dłoń, pozwoliła wspomóc się we wpełznięciu do gorącej wanny. Wbrew woli spomiędzy różowych ust uciekło jej rozkoszne westchnienie. Od jak dawna nie miała sił przygotować sobie kąpieli? Od jak dawna obawiała się, że wychodząc poślizgnie się i umrze? Przymknęła powieki i zamruczała, gdy w splątanych włosach, na wilgotnych od potu ramionach zatańczyła miękka gąbka. Powinna wstydzić się, że skapitulowała tak szybko, ale brak sił i niechciane zaufanie stanowiły toksyczną mieszankę. Pisk napierający na bębenki ucichł przez sekundę, a potem powrócił ze zdwojoną mocą wraz z nadciągającymi pytaniami.
- Kto? Po co? Dlaczego? Wszystko musisz wiedzieć - wyszeptała z dziwnym cieniem uśmiechu, odchylając głowę i posyłając Azjatce długie spojrzenie. - To w takim razie chodź tutaj. Chodź, nachyl się. Słuchaj uważnie. - Wren nie walczyła już więcej. Odkąd Elvira spełniła jej żądanie, zdawała się podejrzanie spokojna. Zrelaksowana, prawie. Czy ona traciła rozum, czy za tym wszystkim czaiła się niewypowiedziana zasadzka? Wyciągnęła zdrową dłoń ponad taflę spienionej wody i wplątała palce w czarne włosy. Zanim zdecydowała się na szept, oparła usta na bladym policzku. - Ramsey Mulciber. Tak nazywa się człowiek. Powiedział mi, że zginę pod ziemią, zapomniana. I że będzie się dobrze bawił. I kroił mnie kawałek po kawałku na stole. A ja krzyczałam, ile sił w płucach i myślałam o tym... - Odetchnęła drżąco, z ledwością zaczęła przypominać sobie szczegóły, dwa ciała pod prześcieradłami, z których jedno pozostawało jej nieznane. - ...że to tak dobrze, że ciebie tam nie ma. - Przesunęła po twarzy Wren czubkiem nosa, zatrzymała usta przy kąciku jej ust. Na jej własnych zaigrał suchy uśmiech, gdy usłyszała o polu lawendy.
Pisk w uszach był tak głośny, nozdrza zatykała woń kwiecia, cytrusów i gnijącej krwi. Spojrzały sobie w oczy, czerń naprzeciw błękitu. I wrzątek się wylał.
Nim zdążyła pomyśleć, zsunęła dłoń na plecy Wren i pociągnęła ją mocno do siebie. Jedna ręka to było zbyt mało, ale za chwilę wierzgnęła nogami, rozchlapując mydlaną wodę i oplatając kolano wokół szczupłej talii. Wciągnęła dziewczynę do wanny w ubraniach, które natychmiast nasiąknęły wilgocią, ale nic z tego nie miało znaczenia. Liczyło się tylko ciało, czucie, krew, pamięć, gorące usta wpijające się w jej własne, słodki, kościsty obojczyk na którym zacisnęła zęby, chcąc zostawić po sobie ślad.
- Jesteś żałosna - tchnęła w rozpalonym powietrzu, zlizując wrzątek z szyi Wren, chwytając w usta jej westchnięcia. - Żałosna jak ja - Usiadła, rozłożyła nogi, by zrobić Wren więcej miejsca. Zapominając o tym, że błądzące po ciele dłonie mogły natrafić na świeże, niewygojone blizny.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Z jej strony nie padło już ni jedno słowo, jedynie ledwie uniesione ku górze brwi w wyrazie rozbawionego rozczarowania. Każda sekunda pogłębiała dół wykopany przez jednoręką Elvirę ostatkiem jej sił, a ona nieświadomie układała się w jego kołysce, gotowa do zasypania ziemią i utraty tchu pod jej powierzchnią, zapomniana, nijaka i żałosna właśnie. Aż żal było teraz na nią patrzeć. Czy wraz z utratą ręki odebrano jej także charakter? Podjęta werbalnie walka graniczyła z ostatnią próbą uratowania godności, której zostało w niej niewiele, Wren dostrzegała to dziś bardzo wyraźnie. Przecież to tylko ręka, odrośnie, dosłownie - za miesiąc przy odpowiednio przygotowanej miksturze mogła mieć już nową, wyhodowaną z własnej krwi, identyczną lub być może lepszą, bo okupioną cierpieniem. Ale blondynka wolała użalać się nad sobą do Merlina, licząc... Właściwie nie wiadomo na co. Wren znów pokręciła głową z litościwym niedowierzaniem, nie, to nie tak, bo nie miała w sobie litości, jej cisza nie wynikała z tego uczucia, a z uprzejmego pozwolenia Multon zachować chociaż resztkę fasonu. Ochłap.
Odezwała się dopiero w momencie, w którym Elvira wylądowała już w wannie. Doprowadzenie jej do łazienki, mimo iż nogi rzeczywiście miała sprawne, przypominało prowadzenie matki do pokoju, kiedy była świeżo po ataku rozrostu albioni. Psioczyła podobnie, słaniała się w chodzie i obrażała na cały świat przez wzgląd na własną ułomność. Lata praktyki czyniły w tym wypadku cuda. Chang nie dała wyprowadzić się z równowagi, nie podejmowała już więcej bezsensownych potyczek, wszak osiągnęła to, co zamierzała: zobaczyła Multon w stanie skrajnej beznadziei, obnażenia słabości, czy dla własnej przyjemności, czy profilaktycznie, po to, by wiedzieć, na co pewnego dnia może narazić samą siebie. W głowie kalkulowała już ryzyko. Ale czy potrzebnie?
- Nie codziennie widzę takie widowiska - skwitowała krótko, jednak bez wcześniejszego jadu, nie tyle w ramach swojego usprawiedliwienia, co jako zwykłe stwierdzenie faktów. Chciała wiedzieć - bo jeśli to niebezpieczeństwo mogło dosięgnąć również ją w jakikolwiek sposób, albo Elvirę ponownie, warto byłoby się zabezpieczyć. Być może na ulicach szalał nowy maniak pokroju Grindelwalda i roztaczał wokół siebie aurę magii, przed którą nie potrafiła się obronić - jeszcze.
Azjatka z dozą ostrożności pochyliła się nad Elvirą, jednocześnie mocząc gąbkę w ciepłej wodzie i wyciskając ją tuż nad czubkiem złotej głowy, choć jej dłoń na chwilę zastygła w bezruchu na dźwięk nieznajomego nazwiska i informacji, że ten człowiek najwyraźniej dopuścił się na uzdrowicielce... Jakiejś okrutnej procedury?
- Na jakim stole? - pytała dalej, pozornie niewzruszona, jednak to wszystko wydawało jej się potwornie osobliwe. Dziwne, wciąż owiane woalką niedoprecyzowania, które coraz bardziej paliło zwieńczenia nerwów w orientalnym ciele. - Ten Mulciber, czego od ciebie chciał, czemu wybrał właśnie ciebie? Skup się, Elviro. Chcę znać konkrety - wyartykułowała powoli, wiedząc, że w obecnym stanie Multon może być mimo wszystko ciężko pojąć więcej niż jedną komendę na raz. Tym bardziej, że ta, w przypływie obłędu... Wciągnęła Wren za sobą do wanny, zacisnąwszy dłonie na połach ubrania i zapraszając do przyłączenia się w królestwie pełnym piany i gorącej wody. Azjatka wydała z siebie zduszony dźwięk, uderzyła kolanem w ramę wanny i wpadła do środka, mimowolnie odpychając od siebie Elvirę na niby bezpieczną odległość; cała ta kuriozalna sytuacja wznieciła wspomnienie okrutnego dnia na plaży, kiedy jej matka wcisnęła jej głowę pod taflę wody i trzymała ją tam tak długo, dopóki nie skończyła wykładu na temat niebezpieczeństw związanych z kreaturami żyjącymi w podwodnym świecie. Przemoczona, z czarnymi oczyma otwartymi szeroko, Wren odzyskała kontrolę nad swoim umysłem dopiero w momencie, w którym już siedziała na dnie wanny.
- Zwariowałaś do reszty? - wycedziła wściekle, nie tak jak przy uzmysławianiu Multon, że do niczego się nie nadawała - tym razem była faktycznie zła, szczerze, przestraszona i zjeżona jak zwierzę, które przed chwilą znalazło się w sytuacji realnego zagrożenia. - Nigdy więcej tak nie zrobisz. Rozumiesz? - kontynuowała, dobitnie uciekając przed spragnionymi jej ustami w formie kary, zadośćuczynienia, czegokolwiek. - Nie mam ani czasu, ani ochoty bawić się z tobą w przedszkole. Umyj włosy, zęby, a potem zmienię ci opatrunek i zostanę na noc, żeby dopilnować, że coś zjadłaś - zapowiedziała surowo i podniosła się z porcelanowej kolebki, jedną nogą już będąc za jej krawędzią. Ciemne ubrania ociekały wodą i pianą, ale to nie robiło na niej wrażenia; Azjatka wyszła z założenia, że przynajmniej w ten sposób umyje tę okropną, zakrwawioną podłogę. Prawdopodobnie gdyby nie fakt rozognionej traumy, ta kąpiel miałaby szansę zakończyć się inaczej. Lepiej - dla nich obu. - Gdzie trzymasz bandaże? A zresztą nieważne - westchnęła, czerwona i wyraźnie poruszona, wyciągnąwszy z kieszeni mokrą różdżkę. Oby jej stan nie wpłynął na skuteczność znanego, dość prostego zaklęcia. Wren obróciła się plecami do Elviry i wykonała lekki gest nadgarstkiem, chcąc przywołać na swoją drugą dłoń magiczne opatrunki. - Ferula - wypowiedziała cicho, jednocześnie wychodząc z łazienki. Mogła w tym czasie rzucić chłoszczyść na kilka z pokojów, żeby oszczędzić uzdrowicielce i jej ranom gnicia pośród brudu, kurzu i zaschniętej posoki.
Odezwała się dopiero w momencie, w którym Elvira wylądowała już w wannie. Doprowadzenie jej do łazienki, mimo iż nogi rzeczywiście miała sprawne, przypominało prowadzenie matki do pokoju, kiedy była świeżo po ataku rozrostu albioni. Psioczyła podobnie, słaniała się w chodzie i obrażała na cały świat przez wzgląd na własną ułomność. Lata praktyki czyniły w tym wypadku cuda. Chang nie dała wyprowadzić się z równowagi, nie podejmowała już więcej bezsensownych potyczek, wszak osiągnęła to, co zamierzała: zobaczyła Multon w stanie skrajnej beznadziei, obnażenia słabości, czy dla własnej przyjemności, czy profilaktycznie, po to, by wiedzieć, na co pewnego dnia może narazić samą siebie. W głowie kalkulowała już ryzyko. Ale czy potrzebnie?
- Nie codziennie widzę takie widowiska - skwitowała krótko, jednak bez wcześniejszego jadu, nie tyle w ramach swojego usprawiedliwienia, co jako zwykłe stwierdzenie faktów. Chciała wiedzieć - bo jeśli to niebezpieczeństwo mogło dosięgnąć również ją w jakikolwiek sposób, albo Elvirę ponownie, warto byłoby się zabezpieczyć. Być może na ulicach szalał nowy maniak pokroju Grindelwalda i roztaczał wokół siebie aurę magii, przed którą nie potrafiła się obronić - jeszcze.
Azjatka z dozą ostrożności pochyliła się nad Elvirą, jednocześnie mocząc gąbkę w ciepłej wodzie i wyciskając ją tuż nad czubkiem złotej głowy, choć jej dłoń na chwilę zastygła w bezruchu na dźwięk nieznajomego nazwiska i informacji, że ten człowiek najwyraźniej dopuścił się na uzdrowicielce... Jakiejś okrutnej procedury?
- Na jakim stole? - pytała dalej, pozornie niewzruszona, jednak to wszystko wydawało jej się potwornie osobliwe. Dziwne, wciąż owiane woalką niedoprecyzowania, które coraz bardziej paliło zwieńczenia nerwów w orientalnym ciele. - Ten Mulciber, czego od ciebie chciał, czemu wybrał właśnie ciebie? Skup się, Elviro. Chcę znać konkrety - wyartykułowała powoli, wiedząc, że w obecnym stanie Multon może być mimo wszystko ciężko pojąć więcej niż jedną komendę na raz. Tym bardziej, że ta, w przypływie obłędu... Wciągnęła Wren za sobą do wanny, zacisnąwszy dłonie na połach ubrania i zapraszając do przyłączenia się w królestwie pełnym piany i gorącej wody. Azjatka wydała z siebie zduszony dźwięk, uderzyła kolanem w ramę wanny i wpadła do środka, mimowolnie odpychając od siebie Elvirę na niby bezpieczną odległość; cała ta kuriozalna sytuacja wznieciła wspomnienie okrutnego dnia na plaży, kiedy jej matka wcisnęła jej głowę pod taflę wody i trzymała ją tam tak długo, dopóki nie skończyła wykładu na temat niebezpieczeństw związanych z kreaturami żyjącymi w podwodnym świecie. Przemoczona, z czarnymi oczyma otwartymi szeroko, Wren odzyskała kontrolę nad swoim umysłem dopiero w momencie, w którym już siedziała na dnie wanny.
- Zwariowałaś do reszty? - wycedziła wściekle, nie tak jak przy uzmysławianiu Multon, że do niczego się nie nadawała - tym razem była faktycznie zła, szczerze, przestraszona i zjeżona jak zwierzę, które przed chwilą znalazło się w sytuacji realnego zagrożenia. - Nigdy więcej tak nie zrobisz. Rozumiesz? - kontynuowała, dobitnie uciekając przed spragnionymi jej ustami w formie kary, zadośćuczynienia, czegokolwiek. - Nie mam ani czasu, ani ochoty bawić się z tobą w przedszkole. Umyj włosy, zęby, a potem zmienię ci opatrunek i zostanę na noc, żeby dopilnować, że coś zjadłaś - zapowiedziała surowo i podniosła się z porcelanowej kolebki, jedną nogą już będąc za jej krawędzią. Ciemne ubrania ociekały wodą i pianą, ale to nie robiło na niej wrażenia; Azjatka wyszła z założenia, że przynajmniej w ten sposób umyje tę okropną, zakrwawioną podłogę. Prawdopodobnie gdyby nie fakt rozognionej traumy, ta kąpiel miałaby szansę zakończyć się inaczej. Lepiej - dla nich obu. - Gdzie trzymasz bandaże? A zresztą nieważne - westchnęła, czerwona i wyraźnie poruszona, wyciągnąwszy z kieszeni mokrą różdżkę. Oby jej stan nie wpłynął na skuteczność znanego, dość prostego zaklęcia. Wren obróciła się plecami do Elviry i wykonała lekki gest nadgarstkiem, chcąc przywołać na swoją drugą dłoń magiczne opatrunki. - Ferula - wypowiedziała cicho, jednocześnie wychodząc z łazienki. Mogła w tym czasie rzucić chłoszczyść na kilka z pokojów, żeby oszczędzić uzdrowicielce i jej ranom gnicia pośród brudu, kurzu i zaschniętej posoki.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Od wielu dni tkwiła w ciemnym zaułku podświadomości, próbując poskładać rozbite elementy osobowości w nową, silniejszą całość. Skoro przeżyła już śmierć - swój największy koszmar, najgorszą perspektywę z możliwych, bo przedwczesną - co więcej mogłoby złamać jej ducha? Jeżeli była żałosna dlatego, że potrzebowała czasu, aby przetrawić zetknięcie z własną niemocą, niech tak będzie. W podziemnym królestwie Locus Nihil zdała sobie po raz pierwszy sprawę z tego, jak niewiele potrafi i jak długa jest droga, którą ma jeszcze do pokonania. I którą pokona. Dojdzie do końca, choćby i na pieprzonych czworakach, na zdartych kolanach i bez skóry na dłoniach. W tej samotności zapewniała o tym samą siebie, w dusznym powietrzu brudnego mieszkania szukała potwierdzenia własnej abstrakcyjnej siły.
To Wren ją z tego wyrwała, szarpnęła za włosy i trzepnęła po twarzy, wymagając działania tu i teraz i natychmiast. A ona jeszcze nie zdążyła złapać oddechu, dlatego się dławiła. Nie dała stopom odpocząć, więc gubiła kroki. Jeśli to była próba, musiała udowodnić, że jej podoła. Wysychające łzy na policzkach pozostawiały po sobie swędzące smugi wstydu; nagle doznała chęci, by pięścią zetrzeć wilgoć aż zostanie sam siniak.
Dlaczego dawała sobą pomiatać? Bo nie miała nikogo i obawiała się, że wreszcie straci nawet tą, która przyszła tu tylko po to, aby ją o tym uświadomić?
- Napawaj się, to ostatni raz jak je widzisz - mruknęła, osuwając się w gorącą rozkosz wanny, chowając oszpecone ciało pod mydlaną powierzchnią. Wystawała już tylko zmęczona, szara twarz, złote włosy skroplone wodą. - Skupiam się - syknęła z zaciśniętymi zębami, lecz prawda wyglądała tak, że cokolwiek chciała powiedzieć, nie mogła. I być może to zmęczenie podpowiedziało jej, że najwyższa pora skonfrontować Wren z prawdą. - Wiesz, kim jest... Lord Voldemort? Wiesz kim są Rycerze Walpurgii? - Oparła kark na krawędzi wanny, od gęstej pary wodnej zrobiło jej się duszno. - Działam dla nich. Dla Czarnego Pana. To chodzi o wojnę, Wren, a ja nie mogę powiedzieć ci wszystkiego - wysunęła prawą rękę i śliską dłonią schwyciła Azjatkę za przedramię. Mocno zaciśnięte palce były prośbą o zrozumienie. I obietnicą, której jeszcze nie chciała ubierać w słowa. Kto jednak lepiej od Chang nadawałby się do ich szeregów? Czy jej obowiązkiem nie było także zachęcanie innych do działania na rzecz ich idei?
Myśl była kusząca, ale nieodpowiednia na tę chwilę; nie rozumowała dość jasno, aby podejmować racjonalne decyzje, chciała tylko odpocząć, dać upust kotłującym się wewnątrz emocjom. Lecz kiedy to zrobiła, spontanicznie wciągając Wren do wanny i obejmując ramionami jej ciało, dziewczyna zaprotestowała, odrzuciła ją z obrzydzeniem jak natrętnego psa, rozchlapując po łazience jeszcze więcej mydła. Zapach odurzał, krztusił, gdy przypadkiem nabrała wody w usta. Nie protestowała, kiedy Wren wyskoczyła na podłogę, obserwowała ją tylko szeroko otwartymi oczami, zawieszając rękę bezradnie w powietrzu. Milczenie przeciągnęło się do momentu, aż wyszła, bo Elvira nie mogła znaleźć w sobie niczego, co mogłoby przejść jej przez usta.
Nie czuła już złości, nie czuła pożądania. Żal, może. Głęboko pod skorupą z kamienia, która wstrząsnęła nią nagle, jakby ktoś rzucił Duro na jej serce.
Umyła włosy, wyszorowała się do końca, drapiąc gąbką po szyi wystarczająco mocno, by pozostawić czerwone ślady. Mechanicznie i bez namysłu sięgała po kolejne mydła, olejki lawendowe, nasączając skórę słodkim zapachem i czyszcząc zmatowiałe włosy. Wychodząc, prawie poślizgnęła się na mokrej podłodze, ale w ostatnim momencie złapała za umywalkę, rozgryzając zębami wargę i smakując krew. Myła zęby równe trzy minuty.
Potem wyszła z łazienki naga, bo była u siebie i nie miała siły się krępować ani szukać podomki. Gdy stanęła w drzwiach sypialni, nie wydawała się już zagubiona. Choć na przedramieniu wisiały jej wilgotne bandaże, a plecy znaczyła długa, biała szrama, trzymała się prosto i na miarę ograniczonych możliwości krzyżowała ramiona na piersi.
- Czego tutaj szukasz? - zapytała sucho, złośliwie, jakby nic z wydarzeń z łazienki nie miało miejsca; jakby dopiero co odkryła obecność Wren w swoim mieszkaniu.
/zt x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
To Wren ją z tego wyrwała, szarpnęła za włosy i trzepnęła po twarzy, wymagając działania tu i teraz i natychmiast. A ona jeszcze nie zdążyła złapać oddechu, dlatego się dławiła. Nie dała stopom odpocząć, więc gubiła kroki. Jeśli to była próba, musiała udowodnić, że jej podoła. Wysychające łzy na policzkach pozostawiały po sobie swędzące smugi wstydu; nagle doznała chęci, by pięścią zetrzeć wilgoć aż zostanie sam siniak.
Dlaczego dawała sobą pomiatać? Bo nie miała nikogo i obawiała się, że wreszcie straci nawet tą, która przyszła tu tylko po to, aby ją o tym uświadomić?
- Napawaj się, to ostatni raz jak je widzisz - mruknęła, osuwając się w gorącą rozkosz wanny, chowając oszpecone ciało pod mydlaną powierzchnią. Wystawała już tylko zmęczona, szara twarz, złote włosy skroplone wodą. - Skupiam się - syknęła z zaciśniętymi zębami, lecz prawda wyglądała tak, że cokolwiek chciała powiedzieć, nie mogła. I być może to zmęczenie podpowiedziało jej, że najwyższa pora skonfrontować Wren z prawdą. - Wiesz, kim jest... Lord Voldemort? Wiesz kim są Rycerze Walpurgii? - Oparła kark na krawędzi wanny, od gęstej pary wodnej zrobiło jej się duszno. - Działam dla nich. Dla Czarnego Pana. To chodzi o wojnę, Wren, a ja nie mogę powiedzieć ci wszystkiego - wysunęła prawą rękę i śliską dłonią schwyciła Azjatkę za przedramię. Mocno zaciśnięte palce były prośbą o zrozumienie. I obietnicą, której jeszcze nie chciała ubierać w słowa. Kto jednak lepiej od Chang nadawałby się do ich szeregów? Czy jej obowiązkiem nie było także zachęcanie innych do działania na rzecz ich idei?
Myśl była kusząca, ale nieodpowiednia na tę chwilę; nie rozumowała dość jasno, aby podejmować racjonalne decyzje, chciała tylko odpocząć, dać upust kotłującym się wewnątrz emocjom. Lecz kiedy to zrobiła, spontanicznie wciągając Wren do wanny i obejmując ramionami jej ciało, dziewczyna zaprotestowała, odrzuciła ją z obrzydzeniem jak natrętnego psa, rozchlapując po łazience jeszcze więcej mydła. Zapach odurzał, krztusił, gdy przypadkiem nabrała wody w usta. Nie protestowała, kiedy Wren wyskoczyła na podłogę, obserwowała ją tylko szeroko otwartymi oczami, zawieszając rękę bezradnie w powietrzu. Milczenie przeciągnęło się do momentu, aż wyszła, bo Elvira nie mogła znaleźć w sobie niczego, co mogłoby przejść jej przez usta.
Nie czuła już złości, nie czuła pożądania. Żal, może. Głęboko pod skorupą z kamienia, która wstrząsnęła nią nagle, jakby ktoś rzucił Duro na jej serce.
Umyła włosy, wyszorowała się do końca, drapiąc gąbką po szyi wystarczająco mocno, by pozostawić czerwone ślady. Mechanicznie i bez namysłu sięgała po kolejne mydła, olejki lawendowe, nasączając skórę słodkim zapachem i czyszcząc zmatowiałe włosy. Wychodząc, prawie poślizgnęła się na mokrej podłodze, ale w ostatnim momencie złapała za umywalkę, rozgryzając zębami wargę i smakując krew. Myła zęby równe trzy minuty.
Potem wyszła z łazienki naga, bo była u siebie i nie miała siły się krępować ani szukać podomki. Gdy stanęła w drzwiach sypialni, nie wydawała się już zagubiona. Choć na przedramieniu wisiały jej wilgotne bandaże, a plecy znaczyła długa, biała szrama, trzymała się prosto i na miarę ograniczonych możliwości krzyżowała ramiona na piersi.
- Czego tutaj szukasz? - zapytała sucho, złośliwie, jakby nic z wydarzeń z łazienki nie miało miejsca; jakby dopiero co odkryła obecność Wren w swoim mieszkaniu.
/zt x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Sylwester trwał w najlepsze. Wymknąwszy się cichaczem tak, by nie wzbudzić podejrzeń przyjaciół, opuścili dom starszej pani i deportowali się z Doliny Godryka na obrzeża Londynu, który chroniony był jakimiś skomplikowanymi i utrudniającymi życie zaklęciami. Do doków dotarli na miotłach, sunąc wysoko ponad dachami budynków, zniżając lot dopiero w zamkniętej części portu, gdzie umówieni byli z człowiekiem, z którym poprzedniego wieczoru umówił się młodszy z braci. Obawiał się, że nie przyjdzie, ale pojawił się na miejscu. Nie znał go za dobrze, ale kojarzył. Zdawało mu się, że widział go w Parszywym Pasażerze wcześniej, był jednym ze stałych bywalców, trochę awanturnikiem, trochę tym lojalnym klientem, który wyrzucał wszystkich bardziej pijanych od siebie za drzwi. Tak przynajmniej sądził, oceniając go szybko i powierzchownie. Odnalezienie go w porcie nie było trudne, ale nie pytał go o nic. Zaproponował mu szybki i łatwy zarobek. Wyśmiany w pierwszej chwili jednak naciskał, był śmiertelnie poważny. Lata spędzone na handlu ulicznym dały mu minimalne umiejętności w podanych rozmowach ludźmi. O pieniądzach, o możliwościach. Trochę faktów, trochę kłamstw, trochę cudownych i łatwych przypływów monet. Potrzebował ochrony za pieniądze. Potrzebował wsparcia w akcji, której szczegółów nie mógł mu zdradzić. Bo co mogli zrobić oni dwaj. W końcu zrozumiał, kiedy się spotkali. Dwóch młodych chłopaków, pomimo pełnej determinacji i pewności siebie o wiele mniejszych od niego i dużo słabszych. Na miejscu James wyciągnął sakiewkę. Nie był w pozycji do stawiania warunków, ale już poprzedniego dnia udało mu się go przekonać, skoro się zjawił, obiecał mu też, że będzie tego więcej, nie w złocie, ale będzie mógł jeszcze na tym skorzystać, jeśli wszystko się uda. Przekazał mu pieniądze. Z bólem, monet było tak wiele, że coś ścisnęło go za żołądek, myśląc jak wiele mogli z bratem kupić za to jedzenia, materiałów dla Sheili, z których mogła uszyć piękne stroje i sprzedać z nawiązką. Serce biło mu szybko, ale potem było tylko gorzej. Pieszo, już we trójkę dotarli pod pewien adres. Jeszcze nim weszli do środka kamienicy, upewnił się, że ma ze sobą dokument z rejestracji różdżki. To na ten adres się zarejestrował.
Weszli do środka. Dzisiejsza noc była wyjątkowa. Nie mieli pewności, czy właściciel domu będzie w mieszkaniu, w mieszkaniu obok, czy w ogóle będzie puste, ale jeśli istniała szansa na to ostatnie to właśnie dzisiaj. Kto, jak nie mieszkańcy Londynu dziś mogli się bezpiecznie i legalnie bawić i świętować? Na sobie miał kurtkę, rękawiczki bez palców, ale dłonie schował w kieszeniach. Na głowie kaszkiet mocno zaciągnięty na oczy, na szyki gruby szalik mocno owinięty wokół twarzy, tak by nie rzucać się w oczy, mieli w końcu zimę, ale też utrudnić jego późniejszą identyfikację. Były marynarz, Stanley, szedł za nimi po schodach kamienicy na właściwe piętro. Pamiętał adres. Pokątna 20 przez 4.
Stanął na właściwym piętrze, wskazał drzwi bratu i mężczyźnie. Stanleya już wcześniej poinstruowali, że jeśli w środku zastaną lokatora lub lokatorów, będzie musiał pomóc im ich unieruchomić. Cicho i bez zamętu, wsuną się do środka nim zdołają kogoś zaalarmować. Jeśli dostaną się do pustego mieszkania będzie musiał stać przed drzwiami i pilnować, by nikt nie dostał się do środka. Sakiewka była cholernie ciężka, miał nadzieję, że nie zrobi ich w konia. Serce biło mu w piersi, jak zawsze. Dzisiaj było poważnie. Nigdy nie robili niczego podobnego i to jeszcze w centrum Londynu, w środku wojny. Było niebezpiecznie, ale zachowywał wciąż zimną krew. Sam wycofał się na schody, oparł ramieniem o ścianę, podniósł z ziemi pustą butelkę, w razie czego zamierzając grać i udawać pijanego. Trzech mężczyzn pod drzwiami musiało wyglądać dziwnie, więc zostawił ich dwóch. Obserwował czujnie i piętro i schody w górę i w dół, wierząc, że jeśli ujrzy coś niepokojącego zdoła ostrzec brata.
| bandyta ustalony z mistrzem gry i opłacony w mojej skrytce; rozglądam się i nasłuchuję
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
Teleportacja w okolice Londynu była łatwa, ale irytująca - bo nie mogli się przecież dostać do samego miasta. Owszem, mieli miotły, ale co to za utrapienie było… Chociaż w tym mieście nocą było coś czarującego - coś innego. Nawet jeśli na ziemi było ono brudne i śmierdzące, i z każdym dniem Thomas czuł że ma go coraz bardziej dość, tak spoglądając na niego z góry nie miał podobnych odczuć.
Było po dwudziestej pierwszej, kiedy dotarli na miejsce. Kilkanaście dobrych minut - idealna pora i ostatni dzwonek na to, aby wybrać się na świętowanie. I wcale nie martwił się mężczyzną, którego wynajął młodszy. Nie zadawał mu pytań, nie rozmawiał z nim. Naciągnął szalik, naciągnął mocniej kaszkiet na głowę i tak szedł, chowając dłonie w rękawiczkach do kieszeni ciemnej kurtki, pod którą ukrywały się stonowane ubrania - bo i zabrał podobne na zmianę podczas imprezy. Kochał barwy i wzory, ale nie mógł iść w takim stroju na włam!
Zresztą zadbał również o to, aby jego obuwie nie skrzypiało - żeby miał pewność, że poruszając się powoli krok za krokiem po mieście czy po klatce schodowej, nie wyda przypadkiem najmniejszego dźwięku, który mógłby wzbudzić podejrzenia.
W końcu święta i sylwester to były te dwie noce w roku, w czasie których każdy złodziejaszek bawił się najlepiej jak tylko mógł.
Ale nie mieli lepszej okazji do tego, co planowali. Zresztą, jak mogliby przegapić taką okazje?
Miał dwie sporych rozmiarów torby, które były gotowe do wsypania wszystkiego, co tylko mogłoby się znaleźć za drzwiami mieszkania, przy którym po cichu ruszali - krok za krokiem, osoba za osobą. Chociaż Thomas obawiał się nieco, że marynarz mógłby być nieco zbyt… głośny lub ciężki. W końcu te wszystkie kamienice i mieszkania były stare i każdy krok w nich dało się dosłyszeć - a nie chcieli budzić sąsiadów. Ani tym bardziej lokatorów.
Nie musieli się kontaktować teraz. Znali z Jamesem swoje sygnały - krótkie gwizdnięcie oznaka, że ktoś idzie, a długie że droga w mieszkaniu była czysta. Młodszy od razu stanął na czatach, obserwując otoczenie, kiedy to Thomas został z ich nowym kolegą przed drzwiami. Posłał do niego krótki uśmiech, zaraz klękając przy drzwiach i wyciągając dobrze mu służące magiczne wytrychy. W końcu nie byli pewni jakiego typu mogły być nałożone zaklęcia na mieszkanie - chociaż w większości były one tego samego rodzaju. Tyle przynajmniej mógł powiedzieć z doświadczenia. Nic skomplikowanego, żadnych piaskowych pułapek.
Zaczął pracę z dwoma różdżkami, pierw szukając nimi śladów i wiązek magii na drzwiach, aby później zacząć manipulację nimi - tak, aby zamek nie stanowił dla nich problemu, a drzwi same stanęły otworem. Powoli przesuwał dłonie, wiedząc że nie może popełnić teraz błędu. Musieli działać szybko. Mieli dwie, może w najlepszym wypadku tylko trzy szanse. Nie mogli nikogo obudzić, nie mogli zwrócić uwagi.
Bardziej niż ze wzroku, korzystał w tym momencie z wyczucia - z pamięci mięśni dłoni, które miały wyrocznie kilka z rodzajów zamków, a te drzwi nie różniły się wcale niczym od tych, z którymi miał już do czynienia. I ze słuchu. Czy każdy dźwięk, który szedł za pracą pozbawionych rdzeni różdżek był odpowiedni - czy żaden z nich nie zwiastował niebezpieczeństwa.
| Używam zabranych magicznych wytrychów, zręczne ręce II
Było po dwudziestej pierwszej, kiedy dotarli na miejsce. Kilkanaście dobrych minut - idealna pora i ostatni dzwonek na to, aby wybrać się na świętowanie. I wcale nie martwił się mężczyzną, którego wynajął młodszy. Nie zadawał mu pytań, nie rozmawiał z nim. Naciągnął szalik, naciągnął mocniej kaszkiet na głowę i tak szedł, chowając dłonie w rękawiczkach do kieszeni ciemnej kurtki, pod którą ukrywały się stonowane ubrania - bo i zabrał podobne na zmianę podczas imprezy. Kochał barwy i wzory, ale nie mógł iść w takim stroju na włam!
Zresztą zadbał również o to, aby jego obuwie nie skrzypiało - żeby miał pewność, że poruszając się powoli krok za krokiem po mieście czy po klatce schodowej, nie wyda przypadkiem najmniejszego dźwięku, który mógłby wzbudzić podejrzenia.
W końcu święta i sylwester to były te dwie noce w roku, w czasie których każdy złodziejaszek bawił się najlepiej jak tylko mógł.
Ale nie mieli lepszej okazji do tego, co planowali. Zresztą, jak mogliby przegapić taką okazje?
Miał dwie sporych rozmiarów torby, które były gotowe do wsypania wszystkiego, co tylko mogłoby się znaleźć za drzwiami mieszkania, przy którym po cichu ruszali - krok za krokiem, osoba za osobą. Chociaż Thomas obawiał się nieco, że marynarz mógłby być nieco zbyt… głośny lub ciężki. W końcu te wszystkie kamienice i mieszkania były stare i każdy krok w nich dało się dosłyszeć - a nie chcieli budzić sąsiadów. Ani tym bardziej lokatorów.
Nie musieli się kontaktować teraz. Znali z Jamesem swoje sygnały - krótkie gwizdnięcie oznaka, że ktoś idzie, a długie że droga w mieszkaniu była czysta. Młodszy od razu stanął na czatach, obserwując otoczenie, kiedy to Thomas został z ich nowym kolegą przed drzwiami. Posłał do niego krótki uśmiech, zaraz klękając przy drzwiach i wyciągając dobrze mu służące magiczne wytrychy. W końcu nie byli pewni jakiego typu mogły być nałożone zaklęcia na mieszkanie - chociaż w większości były one tego samego rodzaju. Tyle przynajmniej mógł powiedzieć z doświadczenia. Nic skomplikowanego, żadnych piaskowych pułapek.
Zaczął pracę z dwoma różdżkami, pierw szukając nimi śladów i wiązek magii na drzwiach, aby później zacząć manipulację nimi - tak, aby zamek nie stanowił dla nich problemu, a drzwi same stanęły otworem. Powoli przesuwał dłonie, wiedząc że nie może popełnić teraz błędu. Musieli działać szybko. Mieli dwie, może w najlepszym wypadku tylko trzy szanse. Nie mogli nikogo obudzić, nie mogli zwrócić uwagi.
Bardziej niż ze wzroku, korzystał w tym momencie z wyczucia - z pamięci mięśni dłoni, które miały wyrocznie kilka z rodzajów zamków, a te drzwi nie różniły się wcale niczym od tych, z którymi miał już do czynienia. I ze słuchu. Czy każdy dźwięk, który szedł za pracą pozbawionych rdzeni różdżek był odpowiedni - czy żaden z nich nie zwiastował niebezpieczeństwa.
| Używam zabranych magicznych wytrychów, zręczne ręce II
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 16
'k100' : 16
- Czyje to właściwie mieszkanie, co? - Stanley chyba nie był wprawiony w biznesie - albo za amatorów brał was - krytycznie wypowiadając się o sprawie właściwie od samego początku. Trochę bez zachowania ostrożności, podczas gdy James próbował stwarzać pozory, on stał, wsparty bokiem o ścianę, sceptycznie przyglądając się próbom otwarcia drzwi przez Thomasa. - Wygląda jak dziura. Jesteście pewni, że w środku w ogóle coś będzie? Czemu akurat tutaj? Wszyscy się bawią, chłopaki. - Zadawał zdecydowanie za dużo pytań. Albo nigdy wcześniej tego nie robił albo po prostu nie brał was poważnie. James nasłuchiwał: nic poza gadaniem Stanleya nie słyszał. W oddali rozlegały się odgłosy typowe dla ludzi świętujących na ulicy wejście w Nowy Rok. Brzdęk butelek, śmiechy, krzyki, dość odległe, przynajmniej na razie. W końcu też tupot nad nimi: może z mieszkania, może z korytarza. Znajdując się przy schodach - nie widział.
- Stary, ty w ogóle robiłeś to kiedykolwiek wcześniej? - zapytał Stanley, dokładnie w momencie, w którym wytrych w drżących - ze stresu czy z irytacji na towarzysza? - dłoniach Thomasa wygiął się tak, że przestał się nadawać do czegokolwiek - będzie musiał go naprawić w domu. Druga różdżka pozostała nienaruszona, przy odrobinie szczęścia wystarczy, żeby uporać się z zamkiem.
- Stary, ty w ogóle robiłeś to kiedykolwiek wcześniej? - zapytał Stanley, dokładnie w momencie, w którym wytrych w drżących - ze stresu czy z irytacji na towarzysza? - dłoniach Thomasa wygiął się tak, że przestał się nadawać do czegokolwiek - będzie musiał go naprawić w domu. Druga różdżka pozostała nienaruszona, przy odrobinie szczęścia wystarczy, żeby uporać się z zamkiem.
Zazwyczaj nie przeszkadzało mu gadulstwo, bo i sam regularnie był gadułą, ale kiedy tylko ich wynajęty kolega okazał się być nie do końca rozgarniętym osobnikiem, miał cichą nadzieję że brat nie zapłacił mu prawdziwymi pieniędzmi, a tyki które za kilka godzin znikną... przynajmniej chociaż częściowo dosypał ich do sakwy.
- Wszyscy się bawią - szepnął, zaciskając zęby. - Więc to mieszkanie może być puste.. to naszej kuzynki, która za nami nie przepada. Coś w środku będzie - powiedział pewnie mimo braku jakiejkolwiek pewności na ten temat. Zaraz też powstrzymał się od przekleństwa, kiedy w jego dłoniach jedna z różdżek się wygięła, gdy nieostrożnie zahaczył o wiązkę magii nie tę, którą powinien. Wygięła się jak jakaś zabawka... Szlag by to, jeszcze Jimmy patrzył. Cudownie, naprawdę. I co on teraz o nim pomyśli? Przecież nie robił tego pierwszy raz.
- Pierwsza zasada włamu to, że nie rozmawiamy o włamie podczas niego, bo ktoś usłyszy - syknął na mężczyznę, zaraz wkładając wygiętą różdżkę do ust i mocniej zaciskając na niej zęby, żeby nie wypadła mu ze stukotem na ziemię. Nie miał czasu szukać gdzie po cichu ją odkładać, ani żeby się zniżać do podłogi, bo nie chciał ryzykować zniszczeniem się drugiej.
Przełożył dłoń na wytrych, który jeszcze do czegokolwiek się nadawał i znów końcem różdżki wrócił do manipulacji magią, która otaczała to mieszkanie. Mugolskie zamki przy tym to był pikuś, w końcu wystarczyło czasem rzucić jedno zaklęcie i było się w środku - tutaj lepiej było zachować ostrożność i precyzję. Im dłużej ktoś się nie zorientuje, że byli w środku, tym lepiej dla nich. Nie będą podejrzani, nie będzie nikt ich szukał...
Jeszcze zastanawiał się nad półgłówkiem im towarzyszącym. Nie wygada się chyba nikomu? Miał nadzieję, że James nie zdradził mu ich imion... Nie, żeby wątpił w doświadczenie brata w tych kwestiach - po prostu wątpił w jego umiejętności komunikacyjne. On raczej wolał się bić niż rozmawiać.
| Włamuję się dalej, Zręczne ręce II.
- Wszyscy się bawią - szepnął, zaciskając zęby. - Więc to mieszkanie może być puste.. to naszej kuzynki, która za nami nie przepada. Coś w środku będzie - powiedział pewnie mimo braku jakiejkolwiek pewności na ten temat. Zaraz też powstrzymał się od przekleństwa, kiedy w jego dłoniach jedna z różdżek się wygięła, gdy nieostrożnie zahaczył o wiązkę magii nie tę, którą powinien. Wygięła się jak jakaś zabawka... Szlag by to, jeszcze Jimmy patrzył. Cudownie, naprawdę. I co on teraz o nim pomyśli? Przecież nie robił tego pierwszy raz.
- Pierwsza zasada włamu to, że nie rozmawiamy o włamie podczas niego, bo ktoś usłyszy - syknął na mężczyznę, zaraz wkładając wygiętą różdżkę do ust i mocniej zaciskając na niej zęby, żeby nie wypadła mu ze stukotem na ziemię. Nie miał czasu szukać gdzie po cichu ją odkładać, ani żeby się zniżać do podłogi, bo nie chciał ryzykować zniszczeniem się drugiej.
Przełożył dłoń na wytrych, który jeszcze do czegokolwiek się nadawał i znów końcem różdżki wrócił do manipulacji magią, która otaczała to mieszkanie. Mugolskie zamki przy tym to był pikuś, w końcu wystarczyło czasem rzucić jedno zaklęcie i było się w środku - tutaj lepiej było zachować ostrożność i precyzję. Im dłużej ktoś się nie zorientuje, że byli w środku, tym lepiej dla nich. Nie będą podejrzani, nie będzie nikt ich szukał...
Jeszcze zastanawiał się nad półgłówkiem im towarzyszącym. Nie wygada się chyba nikomu? Miał nadzieję, że James nie zdradził mu ich imion... Nie, żeby wątpił w doświadczenie brata w tych kwestiach - po prostu wątpił w jego umiejętności komunikacyjne. On raczej wolał się bić niż rozmawiać.
| Włamuję się dalej, Zręczne ręce II.
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 90
'k100' : 90
Przeszkadzał mu. Powinien być cicho, głąb. Prócz jego głosu docierały do niego zwyczajne dźwięki, w końcu był sylwester. Głośne rozmowy, tupanie. Ale to dobrze. Nic niezwykłego, nic niepokojącego, nawet jeśli zaraz ktoś znajdzie się na klatce, dadzą radę jakoś zainterweniować. Jakoś. Ludzie pod wpływem alkoholu byli mniej skupieni, ich refleks był znacznie gorszy. Właśnie dlatego przed wyjściem z domu starszej pani praktycznie niczego nie wypił. Musieli to zrobić dobrze i szybko. Liczył się i czas i precyzja. Zmarszczył brwi na słowa Stanleya, rzucając na niego nieprzyjemnym spojrzeniem. Spoglądał raz po raz na to, co i jak robi jego starszy brat, nie zamierzając się przyznać, że wcale mu przy tym nie patrzył na ręce tylko uczył się robić to samo, jeśli przyjdzie kiedyś mu być w takiej sytuacji zrobi dokładnie to samo, jeśli zapamięta — w podobny sposób. Jeden z wytrychów się wygiął, ale nie wiedział, czy to kwestia braku umiejętności czy jakiś szczególnych zabezpieczeń przy zamku. Dopiero kiedy po chwili zamek ustąpił spojrzał na brata i szybko wspiął się po schodach. Podał mężczyźnie pustą butelkę, chociaż liczył, że jej użycie nie będzie konieczne.
— Nikt nie może wejść za nami do środka, jak będziemy potrzebować pomocy, damy ci znać — przypomniał mu szeptem, spoglądając na niego, a potem jeszcze raz w górę. — Potem się rozliczymy. Siądź tu na schodach, nikt nikt cię o nic nie podejrzewa.— Wskazał ruchem głowy ostatnie, najniższe stopnie tuż przy drzwiach, po czym złapał za klamkę powoli. Serce biło mu w piersi jak szalone, zerknął na brata i pchnął drzwi powoli. Powitała ich ciemność.
Nie wiedział, czy ktoś jest w środku. Sięgnął po różdżkę, w kieszeni miał jeszcze kryształ na wszelki wypadek. Znaleziony, ponoć miał magiczne właściwości, ale wolał nie musieć z niego korzystać.
Jeszcze nie wszedł do środka, a uderzyła w niego ostra woń lawendy i tytoniu. Po lewej stronie korytarzyka znajdowało się okno. Powoli ruszył w jego kierunku, by chwycić za zasłonkę i przysłonić je całkowicie — aby nikt z zewnątrz nie widział ich przemykających w ciemnościach, ani świateł, które będą im za chwile potrzebne. Naprzeciw lustra znajdowały się wieszaki z płaszczami. Kieszenie przejrzą w ostatniej kolejności.
Obrócił się w stronę brata, słabo go widział w ciemności. Ruchem dłoni wskazał koniec korytarza, tam musiał być pokój. Sypialnia i salon, to były dwa główne pomieszczenia, w których lokatorzy mogli trzymać cenne przedmioty, pieniądze, eliksiry, talizmany. Kuchenne szafki i szuflady. Jedzeniem ostatecznie też by nie pogardzili. Wszystko, co dało się zabrać. Powoli stawiając kroki, próbując zachowywać się jak najciszej — był lekki, nawet na drewnianej podłodze mógł stąpać ostrożnie — przeszedł do pomieszczenia, który okazał się być salonem. Jeszcze nie odważył się zapalić światła, próbując rozeznać w otoczeniu. Nie chciał niczego potrącić, wpaść na żaden mebel. Zupełnie nie znał ich rozmieszczenia. Nie widział okna — było ciemno, możliwe, że zostało już przysłonięte. Na pierwszy rzut nie widział nikogo. Postanowił więc cicho zagwizdać Thomasowi, zanim zapalą światła. Ciche, jednostajne gwizdanie, oznaczające, że u niego droga była wolna. Stanął przy meblu — regale, meblościance? Nie był do końca pewien, nie widział jeszcze za dobrze.
| skradanie się
— Nikt nie może wejść za nami do środka, jak będziemy potrzebować pomocy, damy ci znać — przypomniał mu szeptem, spoglądając na niego, a potem jeszcze raz w górę. — Potem się rozliczymy. Siądź tu na schodach, nikt nikt cię o nic nie podejrzewa.— Wskazał ruchem głowy ostatnie, najniższe stopnie tuż przy drzwiach, po czym złapał za klamkę powoli. Serce biło mu w piersi jak szalone, zerknął na brata i pchnął drzwi powoli. Powitała ich ciemność.
Nie wiedział, czy ktoś jest w środku. Sięgnął po różdżkę, w kieszeni miał jeszcze kryształ na wszelki wypadek. Znaleziony, ponoć miał magiczne właściwości, ale wolał nie musieć z niego korzystać.
Jeszcze nie wszedł do środka, a uderzyła w niego ostra woń lawendy i tytoniu. Po lewej stronie korytarzyka znajdowało się okno. Powoli ruszył w jego kierunku, by chwycić za zasłonkę i przysłonić je całkowicie — aby nikt z zewnątrz nie widział ich przemykających w ciemnościach, ani świateł, które będą im za chwile potrzebne. Naprzeciw lustra znajdowały się wieszaki z płaszczami. Kieszenie przejrzą w ostatniej kolejności.
Obrócił się w stronę brata, słabo go widział w ciemności. Ruchem dłoni wskazał koniec korytarza, tam musiał być pokój. Sypialnia i salon, to były dwa główne pomieszczenia, w których lokatorzy mogli trzymać cenne przedmioty, pieniądze, eliksiry, talizmany. Kuchenne szafki i szuflady. Jedzeniem ostatecznie też by nie pogardzili. Wszystko, co dało się zabrać. Powoli stawiając kroki, próbując zachowywać się jak najciszej — był lekki, nawet na drewnianej podłodze mógł stąpać ostrożnie — przeszedł do pomieszczenia, który okazał się być salonem. Jeszcze nie odważył się zapalić światła, próbując rozeznać w otoczeniu. Nie chciał niczego potrącić, wpaść na żaden mebel. Zupełnie nie znał ich rozmieszczenia. Nie widział okna — było ciemno, możliwe, że zostało już przysłonięte. Na pierwszy rzut nie widział nikogo. Postanowił więc cicho zagwizdać Thomasowi, zanim zapalą światła. Ciche, jednostajne gwizdanie, oznaczające, że u niego droga była wolna. Stanął przy meblu — regale, meblościance? Nie był do końca pewien, nie widział jeszcze za dobrze.
| skradanie się
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 58
'k100' : 58
- Dobra, dobra, wyluzuj - westchnął Stanley, zakładając ramiona na piersi i odchodząc nieco dalej w stronę korytarza, przystanął tam, rozglądając się na boki, najpewniej wypatrując niechcianego towarzystwa - nic jednak nie wskazywało na to, żeby takowe nadchodziło. W końcu zamek w drzwiach cicho trzasnął, a drzwi do mieszkania stanęły otworem: Thomas mógł je otworzyć bez trudu. Stanley obejrzał się na dwójkę czarodziejów, ze zrozumieniem przyjmując od Jamesa butelkę. Skinął głową, zapłaciliście mu konkretną kwotę za tę rolę i nic nie wskazywało na to, by nie zamierzał się z niej wywiązać. - Jak zastukam w drzwi trzy razy, macie spierdalać. Jestem sam, jak ktoś tu sprowadzi szwadron policji, to nie będę się z nimi bił - zastrzegł, wygrażając Jamesowi butelką, po czym zgodnie z jego poleceniem usiadł na schodach, wyciągając nogi. Przechylił butelkę do gardła, jakby liczył, że było w niej jeszcze choć parę kropl alkoholu, lecz nie czując na język nic, westchnął z cichym zawodem. Po chwili zaczął pogwizdywać uliczną niecenzuralną przyśpiewkę, którą dobrze znaliście, zagłuszoną zamkniętymi drzwiami mieszkania, które wkrótce was od siebie oddzieliły.
James zasłonił okno, znaleźliście się w niedużym mieszkaniu - po strojach i bibelotach dało się podejrzewać, że należało ono do kobiety. Po wejściu do mieszkania w pierwszej kolejności uderza łagodna woń lawendy, starego pergaminu i tytoniu. Główny pokój, w którym znalazł się James, a który stanowi zarówno salon, jadalnię jak i podręczną bibliotekę, wszystkie meble rozłożono schludnie i z rozmysłem. Kanapa, fotel i stolik, nadszarpnięte nieco zębem czasu, szafki oraz komody z ciemnego drewna pełne profesjonalnych ksiąg, świeczniki ze sztucznego srebra, nieliczne impresjonistyczne (i niepokojące) obrazy, najmniejsza nawet popielniczka mają tutaj swoje dokładne miejsce. Granatowe ściany i prosta, drewniana podłoga w połączeniu z dużą ilością wolnej przestrzeni mogą sprawiać wrażenie chłodu, niedostępności, nienaturalności. Mogliście przetrząsnąć znajdujące się tutaj meble lub sprawdzić pozostałe pomieszczenia. James znalazł się przy regale, jego półki uginały się od ksiąg, które wydawały się cenne. Nazwiska autorów nic mu nie mówiły, ale bogate zdobienia okładek zdradzały ich wagę. Tytuły uwzględniały atlasy anatomiczne i traktaty lecznicze, mieszkanie musiało należeć do uzdrowiciela. Regał miał parę szuflad, w które James mógł zajrzeć.
James zasłonił okno, znaleźliście się w niedużym mieszkaniu - po strojach i bibelotach dało się podejrzewać, że należało ono do kobiety. Po wejściu do mieszkania w pierwszej kolejności uderza łagodna woń lawendy, starego pergaminu i tytoniu. Główny pokój, w którym znalazł się James, a który stanowi zarówno salon, jadalnię jak i podręczną bibliotekę, wszystkie meble rozłożono schludnie i z rozmysłem. Kanapa, fotel i stolik, nadszarpnięte nieco zębem czasu, szafki oraz komody z ciemnego drewna pełne profesjonalnych ksiąg, świeczniki ze sztucznego srebra, nieliczne impresjonistyczne (i niepokojące) obrazy, najmniejsza nawet popielniczka mają tutaj swoje dokładne miejsce. Granatowe ściany i prosta, drewniana podłoga w połączeniu z dużą ilością wolnej przestrzeni mogą sprawiać wrażenie chłodu, niedostępności, nienaturalności. Mogliście przetrząsnąć znajdujące się tutaj meble lub sprawdzić pozostałe pomieszczenia. James znalazł się przy regale, jego półki uginały się od ksiąg, które wydawały się cenne. Nazwiska autorów nic mu nie mówiły, ale bogate zdobienia okładek zdradzały ich wagę. Tytuły uwzględniały atlasy anatomiczne i traktaty lecznicze, mieszkanie musiało należeć do uzdrowiciela. Regał miał parę szuflad, w które James mógł zajrzeć.
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Pokój
Szybka odpowiedź